You are on page 1of 211

Nicholas Pileggi

Chłopcy z ferajny

Przełożył
Bernard Andrzejewski

WYDAWNICTWO »ARAMIS« - KRAKÓW 1991

GTW
Tytuł oryginału:
WISEGUY
Life in a Mafia Family

Copyright © 1985 by Pileggi Literary Properties, Inc.


Cover photo copyright © 1990 Warner Bros
© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo »Aramis«,
Kraków 1991
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca Kraków, zam. 3652/91
WSTĘP
22 maja 1980 roku, we wtorek, człowiek o nazwisku Henry Hill zrobił to, co
wydawało mu się jedyną rozsądną rzeczą: postanowił przestać istnieć. Przebywał właśnie w
więzieniu hrabstwa Nassau, mając w perspektywie dożywocie za udział w wielkiej aferze
narkotykowej. Prokuratorzy generalni przesłuchiwali go na okoliczność jego roli w rabunku
sześciu milionów dolarów z niemieckich linii lotniczych Lufthansa, największego udanego
skoku w historii USA. W kolejce za prokuraturą federalną stała już policja nowojorska, aby
przepytać go w związku z dziesięcioma morderstwami, które miały miejsce tuż po zbrojnym
napadzie na Lufthansę. Natomiast Departament Sprawiedliwości chciał z nim porozmawiać o
jego związkach z zabójstwem, w które wplątany był również Michele Sindona, skazany już
wcześniej włoski finansista. A z kolei Jednostka Uderzeniowa do Walki ze Zorganizowaną
Przestępczością pragnęła uzyskać dane o koszykarzach z bostońskiej drużyny
uniwersyteckiej, których Hill zdołał przekupić w związku z machinacjami z obcinaniem
punktów. Agenci skarbowi poszukiwali skrzyń z bronią automatyczną i minami typu
Claymore, które ukradł z arsenału w Connecticut. Biuro prokuratora okręgowego z Brooklynu
chciało zdobyć informacje na temat ciała, które znaleziono w ciężarówce - chłodni, a które
było tak zmarznięte, że potrzeba było aż dwóch dni, nim odtajało na tyle, iż lekarz sądowy
mógł dokonać sekcji.
Kiedy zaledwie trzy tygodnie wcześniej zaaresztowano Henry'ego Hilla, fakt ów nie
stanowił żadnej ważnej wiadomości. W gazetach na pierwszych stronach nie było o nim
żadnych artykułów, a wiadomości wieczorne też nie poświęciły mu obszerniejszej wzmianki.
Jego aresztowanie mogłoby się wydawać jednym spośród całej serii innych, świadomie
rozdmuchiwanych akcji wykrywania przesyłek narkotyków, które corocznie zwykła
organizować policja, z myślą o rozgłosie, jaki mógłby uwieńczyć jej wysiłki. Niemniej
aresztowany Henry Hill stanowił bezcenną zdobycz. Hill wyrósł wśród ferajny. Był
wprawdzie tylko mechanikiem, ale wiedział wszystko. Wiedział - i to dosłownie - gdzie
zostały pogrzebane trupy.
I policja wiedziała, że gdyby zechciał mówić, dałby jej w ręce klucz do aresztowania i
postawienia w stan oskarżenia całych tuzinów ludzi. A nawet gdyby Henry Hill w ogóle nic
nie mówił, to i tak przecież wiedział, że zostanie zdmuchnięty przez własnych kumpli, tak
samo jak niemal wszyscy, którzy zamieszani byli w skok na Lufthansę. W więzieniu Hill
otrzymał wiadomość: jego protektor, Paul Vario, siedemdziesięcioletni szef rodziny, w
którego domu Henry wyrastał od dzieciństwa, oświadczył, że z nim zrywa, a James - „Jimmy
Gościówa” - Burke, najbliższy przyjaciel Henry'ego, jego powiernik i wspólnik, człowiek, z
którym przeprowadzał różne kombinacje i skoki, odkąd tylko skończył trzynaście lat, planuje
sprzątnięcie go.
W tych właśnie okolicznościach Henry podjął decyzję: stanie się częścią Federalnego
Programu Ochrony Świadków Departamentu Sprawiedliwości. Jego żona, Karen, i ich dzieci
- Judy, lat piętnaście, i Ruth, lat dwanaście - przestaną istnieć wraz z nim. Otrzymają nową
tożsamość. Należy tu jeszcze dodać, iż zerwanie z dotychczasowym istnieniem było dla
Henry'ego Hilla rzeczą łatwiejszą niż dla przeciętnego obywatela, gdyż faktyczne dowody
jego ziemskiego bytu były niezwykle nikłe. Jego dom figurował na teściową. Samochód
został zarejestrowany na żonę. Jego karty ubezpieczeniowe i prawa jazdy - miał jednych i
drugich po kilka - były sfałszowane i nigdy nie płacił podatków. Nigdy nawet nie leciał
samolotem z biletem opiewającym na własne nazwisko. Właściwie jedynym dokumentem,
który dowodził niezbicie, iż niejaki Henry Hill w ogóle żył i działał - oprócz jego metryki
urodzenia - była żółta karta, fiszka z policyjnej kartoteki aresztowań, jaką zdążono mu
założyć, gdy był ledwie nastoletnim terminatorem ferajny.
W rok po aresztowaniu Henry'ego Hilla zwrócił się do mnie jego obrońca, który
oświadczył, że Hill szuka kogoś, kto mógłby spisać historię jego życia. A ja, przez znaczną
część mej dziennikarskiej kariery, pisywałem wiele o postaciach ze świata zorganizowanej
zbrodni i zdążyły mnie już znudzić egotyczne brednie oszustów - analfabetów,
przybierających pozy dobrotliwych Ojców Chrzestnych. Na dodatek nigdy nie słyszałem o
Henrym Hillu. W swoim biurze mam cztery pudła fiszek, na których z obowiązku notowałem
nazwiska i różne szczegóły dotyczące każdej większej i mniejszej postaci ze świata gangów,
na jaką natknąłem się w prasie lub też na sali sądowej. Kiedy w nich poszperałem, odkryłem,
iż mam tam fiszkę z Hillem, założoną w roku 1970 i błędnie identyfikującą go jako członka
rodziny przestępczej Josepha Bonanno. A jednak, z całej tej góry danych, które zaczęli
gromadzić na jego temat prokuratorzy federalni od czasu aresztowania, czyli o rok wcześniej,
i z ogromu nadziei, jaką wiązali z nim w roli świadka, wynikało niezbicie, że warto
przynajmniej poznać Henry'ego Hilla.
Ponieważ był objęty Federalnym Programem Ochrony Świadków, spotkanie musiało
odbyć się w miejscu, gdzie jego bezpieczeństwo byłoby gwarantowane. Poinstruowano mnie,
bym spotkał się z dwoma szeryfami federalnymi przy kasie linii Braniff na lotnisku La
Guardia. Kiedy tam się stawiłem, obaj funkcjonariusze mieli już dla mnie bilet. Zapytali
mnie, czy aby nie potrzebuję pójść do toalety. Stwierdziłem, że jak na agentów federalnych
jest to dość dziwne pytanie, lecz wyjaśnili mi, że z chwilą, kiedy wręczą mi bilet, nie będą
mogli ani na chwilę spuścić mnie z oczu, dopóki nie wsiądziemy do samolotu. Nie mogli
pozwolić sobie na ryzyko, że mógłbym określić miejsce przeznaczenia i przekazać komuś
wiadomość, dokąd lecę. Jak się okazało, samolot, do którego wsiedliśmy, nie był wcale
maszyną linii Braniff, a pierwsze miejsce, w którym wylądowaliśmy, nie było bynajmniej
miejscem, gdzie oczekiwał nas Henry Hill. Tego dnia przyszło mi odbyć znacznie więcej
lotów, by w końcu dotrzeć do miasta, gdzie - jak się później dowiedziałem - Hill i jego
obstawa agentów federalnych przybyli o parę godzin wcześniej.
Hill był zadziwiającym człowiekiem. Nie wyglądał ani też nie zachowywał się tak jak
większość ulicznych bandziorów, z którymi się zetknąłem. Mówił składnie i dość
gramatycznie. Od czasu do czasu uśmiechał się nawet. Wiedział sporo na temat świata, w
którym wyrósł, ale mówił o nim z dziwną obojętnością i wyłapywał wszelkie szczegóły
okiem człowieka z zewnątrz. Większość gangsterów, z którymi w ciągu lat przeprowadzałem
wywiady do moich artykułów i książek, nie była w stanie spojrzeć na swoje doświadczenia
zupełnie beznamiętnie, choćby nawet w tym stopniu, by móc ustawić fakty swego życia w
jakiejś perspektywie. Tak ślepo podążali ścieżką nakazów gangu, że ledwie dostrzegali to, co
działo się wokół nich. Lecz Henry Hill rozglądał się na wszystkie strony. Fascynował go cały
świat, w którym wyrósł, i niewiele było tam rzeczy, których by nie pamiętał.
Henry Hill był bandziorem. Był wymuszaczem. Odstawiał różne kanty i rozbijał łby
konkurentom. Wiedział, jak należy przemówić komuś do ręki i jak kogoś oszukać. Był
gangsterem pierwszej wody, gangsterem z kręgu zorganizowanej zbrodni, który jednak
potrafił należycie się wysłowić; tym rodzajem rzadkiego ptaka, który winien zadowolić w
jednakowym stopniu zarówno socjologów, jak i gliny. Na ulicy on i jego przyjaciele zwykli o
sobie mówić per „łebskie chłopaki”. Wydaje mi się, że książka o jego życiu pozwoli nam w
jakiś sposób ogarnąć od wewnątrz ów świat, o którym zazwyczaj słyszy się tylko od kogoś z
zewnątrz lub też wszelkie dane o nim docierają do nas jedynie z samego wierzchołka, od
capo di tutti capi.
1
Henry Hill wkroczył w życie ferajny niemal przez przypadek. W roku 1955, kiedy
miał jedenaście lat, przypałętał się na obskurny postój taksówek przy 391 Pine Street, w
pobliżu Pitkin Avenue, w tej części Brooklynu, która zawiera się pomiędzy Brownsville, a
East New York, szukając pracy w niepełnym wymiarze godzin, słowem pracy po szkole.
Jednopiętrowy budynek, ze sklepem od frontu, z postojem taksówek obok i z biurem ruchu w
środku, znajdował się dokładnie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu, gdzie mieszkał
wraz z matką, ojcem, czterema starszymi siostrami i dwoma braćmi. To właśnie miejsce
intrygowało Henry'ego nieomal od zarania pamięci. Nawet nim jeszcze poszedł, by szukać
tam pracy, widywał długie czarne cadillaki i lincolny wjeżdżające w przecznicę. Obserwował
pozbawione wyrazu twarze facetów zachodzących na postój i zapamiętał na zawsze ich
dziwne, obszerne płaszcze. Niektórzy z nich byli tak postawni, że kiedy gramolili się z
wozów, resory dźwigały się o dobre parę cali. Pożerał wzrokiem ich błyszczące sygnety i
wysadzane drogimi kamieniami klamry pasków u spodni, a także grube złote bransoletki,
które utrzymywały na przegubach ich rąk cienkie niczym opłatek platynowe zegarki.
Mężczyźni na postoju nie przypominali jakoś nikogo z sąsiedztwa. Nosili już od rana
jedwabne garnitury i wysiadając z wozów, by rozprostować kości i trochę porozmawiać,
wieszali na zderzakach chusteczki do nosa.
Henry widział, że parkowali w niedozwolonych miejscach, lecz nigdy nie dostawali
mandatów, nawet gdy ktoś z nich przystanął tuż przy samym hydrancie przeciwpożarowym.
W zimie widywał pługi z miejskiego przedsiębiorstwa komunalnego, odgarniające
najsampierw śnieg z postoju taksówek, nim jeszcze wzięły się za oczyszczanie szkolnego
podwórka i terenów szpitalnych. W lecie słyszał wrzawę towarzyszącą całonocnym grom w
karty i wiedział, że nikt - nawet pan Mancuso, który mieszkał na dole i psioczył na wszystko -
nie ośmieli się złożyć na to skargi. Faceci z postoju taksówek byli nadziani. Wymachiwali
zwitkami dwudziestodolarówek, dorównującymi średnicą piłkom do softballu, i obnosili na
palcach pierścienie z różowymi brylantami wielkości laskowych orzechów. Widok całego
tego bogactwa, potęgi władzy i dostatku był wprost oszałamiający.
Z początku rodzice Henry'ego byli wprost zachwyceni, że ich nieletni, lecz energiczny
syn znalazł pracę tuż naprzeciwko. Ojciec Henry'ego, Henry Hill senior, ciężko pracujący
elektryk w pewnym przedsiębiorstwie budowlanym, zawsze był zdania, że młodzież powinna
pracować i poznawać wartość pieniędzy, których tak bardzo się zawsze domaga. Musiał ze
swojej pensji utrzymywać siedmioro dzieci, toteż każdy dodatkowy zarobek był mile
widziany. Odkąd mając dwanaście lat przybył do Stanów Zjednoczonych z Irlandii, wkrótce
po śmierci swego własnego ojca, Henry Hill senior musiał utrzymywać matkę i trzech
młodszych braci. To właśnie praca już od najmłodszych lat - jak twierdził - uczy młodych
ludzi wartości pieniądza. A młodzież amerykańska, odmiennie niźli dzieci w jego ojczystej
Irlandii, zdawała się przedłużać swój okres dorastania bardziej, niż to było konieczne.
Matka Henry'ego, Carmela Costa, również była zachwycona tym, że jej syn znalazł
pracę nie opodal domu, lecz z całkiem innych powodów. Po pierwsze wiedziała, że praca jej
syna sprawi przyjemność ojcu. Po drugie, miała nadzieję, że praca tuż po szkole zdoła
utrzymać chłopca dość długo poza domem, tak iż nie będzie on wszczynał ciągłych kłótni z
siostrami. A przy tym praca Henry'ego sprawi, iż ona sama będzie mieć więcej czasu dla
Michaela, swego najmłodszego syna, który urodził się z wadą kręgosłupa i spędzał czas w
łóżku lub w fotelu inwalidzkim. Ponadto Carmela Hill ucieszyła się bardzo - można by rzec,
iż radość jej graniczyła wręcz z zachwytem - gdy tylko dowiedziała się, że Variowie, rodzina,
której własnością był postój taksówek, pochodzą z tej samej części Sycylii co i ona. Carmela
Costa przybyła wprawdzie do Stanów jako małe dziecko i już w wieku siedemnastu lat
poślubiła rosłego, przystojnego, czarnowłosego irlandzkiego chłopaka, którego poznała w
sąsiedztwie, lecz nigdy nie zatraciła poczucia więzów ze swą dawną ojczyzną. Zawsze
prowadziła sycylijską kuchnię, robiąc na przykład domowe makarony i zaznajamiając swego
młodego małżonka z sosem z anchois i kalmarami, wyrzuciwszy przedtem na śmietnik jego
butelkę z keczupem. Nadal wierzyła w religijne moce pewnych świętych z zachodniej Sycylii,
takich jak Santa Pantaleone, patron od bólu zębów. I, jak wielu przedstawicieli emigracji,
sądziła, że ludzie mający jakiś związek z jej starym krajem są również w pewnej mierze
związani i z nią. Toteż myśl, że jej syn dostał swą pierwszą pracę u paesani, stanowiła
odpowiedź na rozliczne modlitwy.
Nie upłynęło jednak zbyt wiele czasu i rodzice Henry'ego musieli zmienić zdanie co
do pracy syna po lekcjach. Po pierwszych dwóch miesiącach stwierdzili, że to co wpierw
miało charakter pracy w niepełnym wymiarze godzin, zamieniło się dla chłopaka w
pełnowymiarowy przymus. Henry junior spędzał cały czas na postoju. I musiał tam być nawet
wtedy, gdy matka zapragnęła go wysłać z jakimiś poleceniami. Był na postoju rano, nim udał
się do szkoły; był również po południu, gdy już powrócił z lekcji. Ojciec pytał go o zadania
domowe. „Odrabiam je na postoju”, twierdził Henry. Matka zauważyła, że nie bawi się już
teraz ze swymi równolatkami. „Bawimy się, ale na postoju”, brzmiała odpowiedź syna.
„Mój ojciec zawsze był zły. Urodził się już taki. Był zły, że musi tak ciężko pracować,
i to prawie za darmo. Elektrycy, nawet jeśli należeli do związku, w owych czasach nie
zarabiali zbyt wiele. Był zły, że nasz dom z trzema sypialniami jest taki rozwrzeszczany, że
hałasują w nim moje siostry, dwaj bracia i ja. Zwykł był krzyczeć, że pragnie jedynie spokoju
i ciszy, ale wtedy już wszyscy siedzieliśmy cicho jak myszki pod miotłą i tylko on ryczał,
wrzeszczał i rzucał naczyniami o ścianę. Był zły, że mój brat Michael urodził się
sparaliżowany od pasa w dół. Ale przede wszystkim był zły o to, że cały czas plątałem się po
postoju. »To zwykłe dranie!«, Wykrzykiwał. »Napytasz sobie biedy«. Ale ja najzwyczajniej
w świecie udawałem, że nie wiem, o co mu chodzi, i mówiłem, że biegam tylko na posyłki,
choć naprawdę roznosiłem zakłady, i przysięgałem, że chodzę do szkoły, choć już od paru
tygodni nawet do niej nie zajrzałem. Ale on nie dał się nabrać. Wiedział, co jest naprawdę
grane na postoju, i od czasu do czasu, kiedy wyszedł z siebie, dawał mi zdrowy wycisk. Ale
wtedy już o to nie dbałem. Każdy musi kiedyś oberwać, co swoje”.
W roku 1955 Przedsiębiorstwo Taksówek i Limuzyn do Wynajęcia przy Euclid
Avenue, przebiegającej w Brooklynie pomiędzy Brownsville a East New York, było czymś
więcej niż tylko centrum dyspozycyjnym dla taksówek w całej okolicy. Było to miejsce
spotkań graczy na wyścigach, pokątnych doradców prawnych, bukmacherów, handicapperów,
eks - dżokejów, facetów z wyrokami, lecz warunkowo zwolnionych, robotników
budowlanych, działaczy związkowych, miejscowych politykierów, kierowców taksówek,
maklerów, przeróżnych szemranych speców od loterii, macherów od zwolnień za kaucją,
bezrobotnych kelnerów, rekinów lichwy, wysłużonych gliniarzy, a nawet paru
emerytowanych zbirów z czasów Korporacji Zbrodni. Była to również nieoficjalna kwatera
główna Paula Vario, wschodzącej gwiazdy jednej z pięciu zorganizowanych zbrodniczych
rodzin miasta, człowieka, który prowadził w owym czasie wszystkie nielegalne interesy w
okolicy. Vario, w ciągu całego życia, nieustannie powracał do więzienia. W roku 1921, kiedy
miał jedenaście lat, odsiedział siedem miesięcy za włóczęgostwo, podczas następnych lat
bywał aresztowany za lichwę, włamania, unikanie płacenia podatków, przekupstwo,
przyjmowanie nielegalnych zakładów, nieposłuszeństwo wobec wyroków sądu, a także
różnego rodzaju napady i inne wykroczenia. Z biegiem lat, gdy zyskał sobie rozleglejsze
wpływy, większość wysuwanych przeciwko niemu zarzutów była z reguły oddalana, gdyż
bądź to świadkowie nie zechcieli się stawić, bądź też bardzo wyrozumiali sędziowie woleli
raczej ukarać go grzywną niż wsadzać do więzienia. (Ot, choćby sędzia Sądu Najwyższego
Brooklynu, Dominic Rinaldi, ukarał go pewnego razu grzywną w wysokości 250 dolarów na
podstawie oskarżeń o przekupstwo i nielegalną działalność, które to zarzuty mogły go posłać
za kraty na piętnaście lat). Vario próbował utrzymać choć na skromną skalę pewne pozory
ładu w dzielnicy znanej skądinąd z rozbojów. Nie znosił zbędnej przemocy (to znaczy tej,
której sam nie nakazał) głównie dlatego, że źle wpływała na interesy. Zwłoki, porzucone na
ulicy, zawsze przysparzały kłopotów i denerwowały policję, na której w owych czasach
można było na ogół polegać, że będzie z grubsza rzecz biorąc przymykać oko na większość
spraw mafii.
Paul Vario był potężnym mężczyzną, mierzył sześć stóp wzrostu i ważył ponad 240
funtów, a wydawał się jeszcze większy, niż był w istocie. Miał grube ramiona, klatkę
piersiową godną zapaśnika sumo i poruszał się niezdarnym chodem olbrzyma, który wie, że
ludzie i wydarzenia mogą na niego poczekać. Nie wiedział, co to lęk, i nie sposób go było
znienacka zaskoczyć. Nagły strzał z rury wydechowej lub czyjeś przeraźliwe wołanie o
pomoc sprawiało co najwyżej, iż Paul Vario z wolna odwracał głowę. Wydawało się, iż kule
wcale się go nie imają. Roztaczał wokół siebie coś w rodzaju atmosfery letargu, która
niekiedy towarzyszy władzy absolutnej. Nie znaczy to, że Vario, jeśli chciał, nie potrafił się
szybko poruszać. Henry widział kiedyś, jak porwał z samochodu ucięty kij do baseballa i
popędził z nim przez pięć pięter w pogoni za facetem, który miał mu zwrócić pożyczkę wraz
z lichwiarskim procentem. Ale zazwyczaj Vario nie lubił się przemęczać. Mając dwanaście
lat Henry został jego chłopcem na posyłki. Dostarczał Variowi chesterfieldy i kawę - czarną,
bez cukru ani śmietanki - i roznosił jego polecenia. Po kilkadziesiąt razy wsiadał i wysiadał z
czarnej impali Paulie'ego, gdyż objeżdżali miejsca spotkań w całym mieście. Vario czekał za
kierownicą, natomiast Henry doprowadzał doń na rozmowy kumpli i interesantów.
„Na Sto Czternastej Ulicy, we wschodnim Harlemie, przeróżni starsi faceci, ci tacy
cholernie podejrzliwi, patrzyli na mnie spod przymrużonych powiek, ilekroć tylko Paulie
przyprowadził mnie do jakiegoś klubu. Byłem małym smarkiem, a oni zachowywali się tak,
jakbym był co najmniej gliną. W końcu kiedy jeden z nich zapytał Paulie'ego, kim jestem, on
spojrzał na nich tak, jak gdyby byli zdrowo stuknięci. »Kim jest?« Powtórzył. »To kuzyn.
Związki krwi.« I od tej pory to nawet mumie się do mnie uśmiechały.
Uczyłem się różnych rzeczy i robiłem forsę. Kiedy na przykład oczyściłem łódź
Paulie'ego, to nie tylko dostawałem zapłatę, ale mogłem także spędzić resztę dnia na łowieniu
ryb. Musiałem tylko pamiętać, żeby Paulie'emu i tej reszcie facetów na pokładzie nie zabrakło
zimnego piwa i wina. Paulie miał łódź w Sheepshead Bay, która nie miała wypisanej na
dziobie żadnej nazwy. Paulie nigdy nie umieszczał na niczym swojego nazwiska. Nigdy
nawet nie miał wizytówki na drzwiach. Ani telefonu. Nienawidził telefonów. Za każdym
razem, kiedy bywał zwijany, podawał adres swojej matki na Hemlock Street. Przez całe życie
miał łodzie, ale żadnej z nich nigdy nie nazywał. I zawsze mi powtarzał: »Nigdy niczego nie
podpisuj nazwiskiem!« Toteż nigdy tego nie robiłem.
Musiałem zawsze wiedzieć, czego Paul chce, nawet kiedy on sam tego jeszcze nie
wiedział. Wiedziałem, jak pojawiać się przy nim i jak znikać bez słowa. Miałem to we krwi.
Nikt mnie niczego nie uczył. Nikt nigdy nie powiedział: »Zrób to« czy »Nie rób tamtego«. Po
prostu sam wszystko wiedziałem. Nawet wówczas, kiedy miałem zaledwie dwanaście lat.
Przypominam sobie, że kiedyś, po paru miesiącach mojej służby, Paul był na postoju, a kilku
facetów z innej dzielnicy przyszło z nim pogadać. Więc wstałem, żeby wyjść. Nie trzeba było
mi tego mówić. Kręciło się tam jeszcze paru innych chłopaków i wszyscy wstaliśmy, żeby się
stamtąd wynieść. Ale właśnie wtedy Paulie uniósł wzrok. Zobaczył, że wychodzę. »W
porządku« mówi i uśmiecha się do mnie. »Ty możesz zostać«. Pozostali faceci wyszli.
Wiedziałem, że bali się nawet obejrzeć za siebie, ale ja zostałem. Zostałem na całe
dwadzieścia pięć lat”.
Kiedy Henry zaczął pracować na postoju, Paul Vario rządził już całym Brownsville -
East New York niczym jakiś miejski radża. Kontrolował niemal cały nielegalny hazard,
lichwę, kanty z zatrudnieniem i numery z wymuszaniem w całej okolicy. Jako na wysokiej
rangi członku zbrodniczej rodziny Lucchese, na Variu spoczywała odpowiedzialność za
utrzymanie porządku w wyjątkowo niezdysplinowanych środowiskach miasta. Łagodził więc
niesnaski; kładł kres starym vendettom i rozstrzygał spory między szczególnie upartymi
durniami. Zatrudniając swych czterech braci jako pełnomocników i wspólników, Vario
dyskretnie kontrolował kilka legalnych przedsiębiorstw w swojej okolicy, włączając w to
postój taksówek. Należała do niego „Presto Pizzeria”, przepastna restauracja, i stoisko z pizzą
przy Pitkin Avenue, tuż za rogiem nie opodal postoju. Tam właśnie Henry nauczył się
gotować, tam również nauczył się fachu kontrolera rachunków banku ubezpieczeniowego
Varia, który zajął sutereny pizzerii na pomieszczenia dla księgowych. Do Varia należała
również kwiaciarnia „Fountainbleu” przy Fulton Street, oddalona mniej więcej o sześć
przecznic od postoju. Tam Henry nauczył się usztywniać kwiaty przy pomocy drutu,
wplatając je w wymyślne wieńce pogrzebowe zamawiane dla zmarłych członków związków
zawodowych.
Starszy brat Varia, Lenny, był szychą w Związku Budowlanych i eks - przemytnikiem
alkoholu. Szczycił się tym, że pewnego razu został aresztowany wraz z Luckym Luciano.
Lenny, który uwielbiał ciemne okulary zakrywające aż pół twarzy i mocno wypolerowane
paznokcie, był łącznikiem pomiędzy Paulem a miejscowymi przedsiębiorcami budowlanymi i
szefami odpowiednich firm, którzy płacili haracz bądź w gotówce, bądź też w nie rzucających
się w oczy usługach, aby móc zyskać sobie gwarancję, że na miejscach podjętych przez nich
budów nie będzie ani strajków, ani też pożarów. Paul Vario był drugim co do starszeństwa w
rodzinie. Natomiast Tommy Vario - trzeci - był także delegatem związku budowlanych i miał
na swym koncie kilka aresztowań za przeprowadzanie nielegalnych machinacji hazardowych.
Tommy doglądał dla Varia akcji przyjmowania zakładów i udzielania pożyczek na
dziesiątkach placów budowy. Następny w kolejności, Vito Vario, znany również jako Tuddy,
zarządzał postojem taksówek, gdzie Henry podjął swą pierwszą pracę. To właśnie Tuddy
Vario zatrudnił Henry'ego w dniu, kiedy chłopak pojawił się na postoju. Salvatore „Babe”
Vario, najmłodszy z braci, odpowiadał za gry w „latającą kartę” i w kości w mieszkaniach,
suterenach szkolnych i na zapleczach garaży każdej nocy i dwa razy dziennie w weekendy.
Babe miał również w swej pieczy akcję „udobruchali”, czyli opłacania miejscowych glin, aby
zbytnio się nie mieszały.
Wszyscy bracia Vario byli żonaci, mieszkali w tej samej dzielnicy i wszyscy mieli
dzieci, niektóre z nich właśnie w wieku Henry'ego. W weekendy bracia Vario wraz z
rodzinami zbierali się zazwyczaj w domu matki (ich ojciec, nadzorca budowlany, zmarł, gdy
jeszcze byli dziećmi), gdzie spędzali hałaśliwe popołudnia na grze w karty i nie kończącej się
uczcie, złożonej z makaronu, cielęciny i potrawki z kurcząt, wyłaniających się niemal bez
przerwy z kuchni starszej pani Vario. Dla Henry'ego nie było nic bardziej ekscytującego, nie
było też lepszej zabawy niźli zgiełk gier i jedzenie w owe popołudnia. Przez życie Varia
przewijała się tasiemcowa procesja przyjaciół oraz krewnych: większość z nich wsuwała mu
za pazuchę złożone banknoty dolarowe. W piwnicy znajdowały się automaty do gier, a na
dachu siadały gołębie. Były też tace cannoli, włoskich babeczek napełnianych śmietanką,
przysyłanych tu jako podarunki, a także kadzie lemoniady i gelato.

„Od pierwszego dnia, gdy przyszedłem na postój, wiedziałem, że znalazłem swój


dom... Zwłaszcza kiedy Variowie odkryli, że jestem półkrwi Sycylijczykiem. Patrząc z
perspektywy stwierdzam, że wszystko się zmieniło, kiedy tylko dowiedzieli się o mojej
matce. Nie byłem tam po prostu jeszcze jednym dzieciakiem z sąsiedztwa, który pomagał
przy robocie. Znalazłem się nagle w ich domach. Buszowałem w ich lodówkach. Załatwiałem
sprawunki dla ich żon i bawiłem się z dziećmi. Dawali mi wszystko, czego potrzebowałem.
Nawet zanim poszedłem pracować na postoju, to miejsce wprost mnie fascynowało.
Miałem zwyczaj przyglądać się tamtejszym facetom z okna i marzyłem, żeby być takim jak
oni. W wieku dwunastu lat moją ambicją było zostać gangsterem. Być »łebskim«. Gdyż dla
mnie bycie »łebskim« oznaczało coś znacznie lepszego niż bycie prezydentem Stanów
Zjednoczonych. Oznaczało to władzę wśród ludzi, którzy sami nie uznawali władzy.
Oznaczało to, że ma się ekstra zarobki w robotniczej dzielnicy, gdzie nie było przecież
żadnych przywilejów. Będąc »łebskim« miało się świat u stóp. Marzyłem o tym, żeby być
właśnie takim, podobnie jak inne dzieci marzą o zostaniu lekarzem, gwiazdą filmową,
strażakiem albo znanym piłkarzem”.

I nagle Henry odkrył, że wszystkie drogi stoją przed nim otworem. Nie musiał czekać
w kolejce po świeży chleb u miejscowego włoskiego piekarza w niedzielne poranki.
Właściciel po prostu wychodził zza lady, wpychał mu pod pachę najcieplejsze bochenki i
jeszcze machał na pożegnanie ręką. Ludzie przestawali parkować na podjeździe Hillów, choć
przecież ojciec Henry'ego nigdy nie miał samochodu. Pewnego dnia chłopcy z sąsiedztwa
przynieśli nawet matce zakupy do domu. Zdaniem Henry'ego w życiu doczesnym nie mogło
być lepszego świata niźli świat „łebskich”, do którego w dodatku on mógł po prostu
wkroczyć.
Tuddy (Vito) Vario, który prowadził postój, już od paru tygodni rozglądał się za
bystrym, szybkim chłopakiem. Tuddy stracił lewą nogę na wojnie koreańskiej i chociaż
przyzwyczaił się do swego kalectwa, nie mógł przecież się poruszać tak szybko, jak tego
pragnął. Tuddy potrzebował kogoś, kto by mu pomagał czyścić taksówki i limuzyny. Kogoś,
kto błyskawicznie pobiegłby za róg do „Pizzerii Presto” i przyniósł mu pizzę. Kogoś, kogo
mógłby posłać do maleńkiego barku z grillem i czterema stokerami, odległego o dwie
przecznice, którego sam zresztą był właścicielem, żeby odciążyć kasę. Słowem, kogoś na tyle
bystrego, żeby prawidłowo zrealizował zamówienia na kanapki, i na tyle szybkiego, żeby
powracał doń z wciąż jeszcze gorącą kawą, a piwem schłodzonym tak, jakby dopiero co
wyjęto je z lodówki. Inni chłopcy, nie pomijając w tym względzie nawet jego własnego syna,
Vito juniora, byli wprost beznadziejni. Ślamazarne mięczaki, żyli jak we mgle. Czasami
któryś z nich przyjmował zlecenie, a potem znikał bez śladu. Tuddy potrzebował bystrego
dzieciaka, który by wiedział, na jakim świecie żyje. Który umiałby rozpychać się łokciami.
Dzieciaka, któremu można by było zaufać.
Henry Hill nadawał się wprost idealnie. Był szybki i bystry. Szybciej załatwiał
polecenia niż którykolwiek z jego poprzedników i wykonywał wszystko prawidłowo. Za
dolca od sztuki czyścił taksówki i limuzyny (tych ostatnich używano do miejscowych
pogrzebów, ślubów i dowożenia grubych ryb na seanse gry w karty i kości, organizowane
przez Varia), ażeby potem przecierać je jeszcze raz, już za darmo. Tuddy tak bardzo chwalił
sobie jego rzetelność, że już po dwóch miesiącach pracy Henry'ego na postoju zaczął go
uczyć prowadzenia taksówek i limuzyn. Była to cudowna chwila - Tuddy wychodził z biura
niosąc dlań książkę telefoniczną na podkładkę, tak aby Henry mógł usiąść i widzieć jeszcze
cokolwiek ponad deską rozdzielczą, przekonany, iż ten dwunastolatek nauczy się prowadzić
jeszcze przed upływem dnia. W rezultacie zabrało to aż cztery dni, niemniej pod koniec
tygodnia Henry umiał już ostrożnie przeprowadzać wozy pomiędzy wężami i pompami stacji
benzynowej. Po sześciu miesiącach Henry Hill prowadził limuzyny z dokładnością co do cala
i z piskiem opon hamował na parkingu, podczas gdy jego szkolni koledzy przyglądali mu się
z podziwem i zazdrością zza zniszczonego drewnianego płotu. Raz Henry spostrzegł nawet
ojca, który nigdy nie nauczył się prowadzić wozu, jak ten przygląda mu się ukradkiem przez
szpary w deskach. Tego wieczoru Henry spodziewał się, że ojciec wspomni coś o jego
nowych umiejętnościach, ale Hill - senior zjadł obiad w milczeniu. A Henry, rzecz jasna,
wiedział, że lepiej nie poruszać tego tematu. Im mniej mówiło się o jego pracy na postoju,
tym lepiej.

„Byłem najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Tacy ludzie jak mój ojciec nie
potrafili tego zrozumieć, ale ja byłem teraz częścią czegoś. Do czegoś przynależałem.
Traktowano mnie jak dorosłego. Żyłem niczym w bajce. Chłopcy przyjeżdżali, rzucali mi
kluczyki i pozwalali parkować swoje cadillaki. Niewiele widziałem ponad kierownicą, a
przecież parkowałem prawdziwe cadillaki”.

Mając dwanaście lat Henry Hill zarabiał więcej, niż potrafił wydać. Z początku
zapraszał kolegów z klasy na konne wycieczki po szlakach wiodących przez mokradła
Canarsie. Czasami fundował im dzień pobytu w wesołym miasteczku w Steeplechase, a na
dokładkę skok spadochronowy z wysokości 260 stóp. Z czasem jednak znudził się kolegami
ze szkoły i zmęczył swoją zasobnością. Stwierdził natomiast niebawem, że żadne galopady na
zziajanych koniach ani też żadne wesołe miasteczka nie mogą się równać z przygodami, które
przeżywa na postoju taksówek.

„Mój ojciec był typem faceta, który pracuje ciężko przez całe życie, ale nigdy nie ma
na nic forsy. Kiedy byłem mały, zwykł był mówić, że jest »człowiekiem z podziemia«, i
wtedy chciało mi się płakać. Pomógł zorganizować związek zawodowy elektryków, Local
Three, toteż ludzie stamtąd złożyli mu w dzień pogrzebu kwiaty na grobie. Pracował w
drapaczach chmur na Manhattanie i budynkach mieszkalnych w Queens, ale jakoś nigdy nie
mógł się wyprowadzić z naszego ciasnego trzypokojowego domku, gdzie gnieździło się aż
siedmioro dzieci, w tym jedno z chorym kręgosłupem, leżące ponadto w jego łóżku.
Wprawdzie starczało nam forsy na jedzenie, ale jakoś nigdy nie było jej za wiele. A ja co dnia
widywałem, jak różni tacy, nie tylko sami »łebscy«, tłuką forsę. Nie chciałem, żeby sposób
życia mojego starego przeszedł z kolei na mnie. Choćby nie wiem jak głośno wrzeszczał i nie
wiem jak mnie tłukł, nie przejmowałem się jego drętwymi gadkami. Chyba w ogóle ich nie
słuchałem, bo zbyt byłem zajęty rozmyślaniem o dniach wypłaty. Uczyłem się zarabiać.
Codziennie czegoś się uczyłem. No i każdego dnia, to tu, to tam, podłapywałem gdzieś
dolara. Słuchałem, jak ludzie mówią o przeróżnych machlojkach, i widziałem, jak zgarniają
szmal. Było to całkiem normalne. A ja codziennie byłem tam, na postoju. Przez cały dzień
przychodziły tu i wychodziły jakieś fanty. Trzeba było na przykład opchnąć skrzynię
kradzionych tosterów, bele trefnego kaszmiru prosto z ciężarówki albo kartony
bezpodatkowych papierosów, podprowadzanych jakimś kierowcom - kowbojom, którzy
nawet nie mogli poskarżyć się glinom. Niebawem już dostarczałem kupony loteryjne do
mieszkań i domów w całej dzielnicy, a Variowie mieli takich facetów z maszynkami do
liczenia, którzy sumowali cały dzienny utarg. Ludzie wynajmowali Variom pokój w
mieszkaniu za 150 dolców tygodniowo, wraz z darmowym telefonem. To był dobry interes.
Chłopcy z naszej ferajny korzystali z takiej mety tylko przez dwie albo przez trzy godziny
dziennie, późnym popołudniem: podliczali zakłady loteryjne i zakreślali dane wszystkich
wygrywających. Wiele razy te mety, które wynajmował Paulie wraz ze swoimi specami od
numerków, należały do rodziców dzieci, z którymi chodziłem do szkoły. Z początku dziwili
się widząc, jak wchodzę z torbą na zakupy pełną kuponów. Myśleli, że przyszedłem tylko
pobawić się z ich dziećmi. Ale szybko dowiadywali się, kim jestem. I później już wiedzieli,
że dorastam w trochę inny sposób.
Kiedy zgarnąłem już kilka pierwszych dolców, szarpnąłem się na to, żeby pójść na
zakupy bez matki. Poszedłem więc do sklepu Benny'ego Fielda przy Pitkin Avenue. Tam
właśnie »łebscy« fundowali sobie ubrania. Wyszedłem ubrany w dwurzędowy gang,
ciemnoniebieski w paseczki, z tak spiczastymi klapami, że mogli mnie zdrutować za sam
wygląd. Byłem jeszcze dzieciakiem. I czułem się taki dumny. Kiedy wróciłem do domu,
matka tylko raz na mnie spojrzała i wrzasnęła: »Wyglądasz jak zwykły bandzior!« I wówczas
poczułem się jeszcze lepiej.”

Mając trzynaście lat Henry od roku pracował na postoju. Był przystojnym chłopakiem
z wyrazistą, szczerą twarzą i olśniewającym uśmiechem. Gęste czarne włosy zaczesywał
gładko do tyłu. Jego ciemnobrązowe oczy były tak bystre i lśniące, że aż zdawały się jarzyć
podnieceniem. Był zwinny. Już wcześniej nauczył się unikać ciosów rozgniewanego ojca, a
teraz stał się mistrzem w ucieczkach przed strażnikami na torach wyścigowych, którzy
utrzymywali, że jest jeszcze za młody, ażeby kręcić się koło klubu, zwłaszcza w porze nauki
w szkole. Z daleka wyglądał niemal jak miniatura któregoś z tych ludzi, tak bardzo przez
siebie podziwianych. Nosił mniej więcej takie same ubrania, próbował naśladować
zamaszyste gesty „chłopców z ferajny” i podobnie jak oni zajadał scungilli oraz potrawy z
kalmarów, chociaż brało go na wymioty, i sączył całymi litrami wrzącą gorzką kawę, choć
smakowała okropnie i tak bardzo parzyła mu wargi, że oczy miał pełne łez. Był nędzną
karykaturą gangstera, małym chłopcem pozującym na „ferajnę”. Lecz poznawał przy tym
zarazem nieznany dotąd świat, traktując okres nauki i lata terminowania z o wiele większą
powagą, niźli zwykli to czynić nieletni samuraje czy nawet młodzi mnisi buddyjscy.
2
„Kręciłem się po postoju od rana do nocy i codziennie uczyłem się czegoś nowego.
Nim skończyłem trzynaście lat, zbierałem już numerki i sprzedawałem sztuczne ognie.
Nakłaniałem kierowców taksówek, by kupowali dla mnie transportery piwa, a potem
odsprzedawałem to piwo drożej dzieciakom na podwórku szkolnym. Dla niektórych
młodocianych włamywaczy z sąsiedztwa pełniłem funkcję kogoś w rodzaju pasera. Dawałem
im forsę, a potem sprzedawałem z zyskiem przenośne radio albo karton swetrów,
podprowadzone przez nich któremuś z facetów z postoju.
Przed świętami, które wiązały się na ogół z większymi pieniędzmi, na przykład przed
Wielkanocą albo Dniem Matki, zamiast iść do szkoły, wybierałem się w kurs wraz z Johnnym
Mazzollą, ażeby »spylać flotę«. Johnny, który mieszkał naprzeciwko postoju i grał na
wyścigach jak wariat, brał mnie od czasu do czasu ze sobą i chodziliśmy »spylać« podrobione
dwudziestki, które on kupował od fałszerza Bensie'ego w Ozone Park po dziesięć centów za
punkt. Chodziliśmy od sklepu do sklepu, z jednej dzielnicy do drugiej; Johnny czekał w
samochodzie, ja zaś wbiegałem do sklepu i kupowałem coś za dolara czy dwa, płacąc
fałszywą dwudziestką. Johnny nauczył mnie kiedyś, jak postarzać fałszywe banknoty zimną
kawą i popiołem z papierosów, a potem zostawiać je, żeby wyschły. Nauczył mnie, jak
udawać przed kasą, że mi się spieszy. Polecił mi również, żebym za każdym razem miał przy
sobie nie więcej niż jeden banknot. W ten sposób, jeśli cię nakryją, mówił, będziesz mógł
udawać, że ktoś ci go wcisnął. Miał rację. To działało. Parę razy mnie przyłapano, ale zawsze
potrafiłem się jakoś wyłgać płaczem. Byłem przecież dzieckiem. Zaczynałem płakać,
wrzeszczeć i nawijać, że będę musiał powiedzieć matce, co takiego się stało. A ona mnie
stłucze za to, że pewnie zgubiłem te pieniądze. Potem wybiegałem ze sklepu, najszybciej jak
tylko się dało, i wyruszaliśmy do innej dzielnicy. W jednej dzielnicy działaliśmy zwykle
przez parę dni... Dopóki nasze dwudziestki nie zaczęły trafiać do miejscowych banków i nie
zaniepokoiły ludzi w sklepach. Bo wtedy kasjerzy umieszczali sobie gdzieś w zasięgu ręki
listę numerów seryjnych fałszywych banknotów, a my musieliśmy czym prędzej zmywać się
gdzieś dalej. Pod koniec »spylania« mieliśmy całą furę dwudolarowych zakupów, paczek
fistaszków, papierosów, żyletek i mydeł, które musieliśmy dekować na tylnym siedzeniu
wozu, tak żeby nic nie było widać przez szybę.
Przed Bożym Narodzeniem Tuddy nauczył mnie, jak wiercić otwory w pniach
nędznych, wyłysiałych choinek, które dostawał skądś za darmo, a potem wpychać osobne
gałęzie. Wpychałem więc tyle gałązek, że nawet marne, rachityczne drzewka zaczynały
sprawiać wrażenie bujnych jodeł. A potem sprzedawaliśmy je po ekstra cenie, zazwyczaj
nocą i najczęściej wokół przystanku metra przy Euclid Avenue. Dopiero po dniu lub dwóch
gałązki obluzowywały się i zaczynały wypadać, a pod ciężarem ozdóbek rozsypywały się
jeszcze bardziej.
Cały czas odstawialiśmy jakieś nowe numery. Wszystko było jednym wielkim kantem.
Tuddy załatwił mi pracę przy rozładunku dostaw do supereleganckiego włoskiego sklepu
spożywczego, a wszystko tylko po to, żebym mógł wrzucać co droższe produkty przez okna
do taksówek Tuddy'ego, zaparkowanych specjalnie w pobliżu. Nie dlatego, żeby Tuddy,
Lenny albo Paul potrzebowali tych rzeczy - importowanej oliwy z oliwek, prosciutto czy
tuńczyków. Variowie mieli aż nadto pieniędzy, żeby móc ze sto razy kupić ten cały interes.
Chodziło o to, że rzeczy skradzione zawsze smakowały lepiej niż kupione. Pamiętam, że
wiele lat później, kiedy całkiem dobrze mi się wiodło w interesach z kradzionymi kartami
kredytowymi, Paulie zawsze prosił mnie o jakieś lewe karty, ilekroć wraz z żoną, Phyllis,
wybierali się gdzieś wieczorem. Paulie nazywał kradzione karty »Muldoons« i zawsze
twierdził, że alkohol wypity na ich konto smakuje o wiele lepiej. Niektórych ludzi zdziwi
może fakt, że taki gość jak Paul Vario, capo w mafijnej rodzinie Lucchese, mógł sobie
pozwolić na taki numer, jak wieczorny wypad do miasta z żoną, i na ryzyko, że ktoś go
nakryje na korzystaniu ze skradzionej karty kredytowej. Lecz każdy, kto zna chłopców z
ferajny, zrozumie od razu, że największą przyjemnością w tej imprezie było dla Paulie'ego to,
że cała rzecz odbywała się na czyjś rachunek. Nie muzyka, występy czy nawet jedzenie - a on
kochał jedzenie - ani to, że wybierał się do miasta z Phyllis, którą przecież uwielbiał.
Prawdziwą frajdą dla Paulie'ego, największą jego przyjemnością było po prostu to, że może
kogoś obrobić, a cała rzecz ujdzie mu bezkarnie.
Po spędzeniu około sześciu miesięcy na postoju zacząłem pomagać Variom przy grach
w karty i w kości. Spędzałem całe dnie z Brunem Facciolo gromadząc stoliki do gry w kości,
takie same jak te, które mają w Las Vegas. Za to w nocy naprowadzałem mu grube ryby z
przeróżnych miejsc dzielnicy, właścicieli takich interesów, jak sklep ze słodyczami w tunelu
pod linią kolejki naziemnej przy Liberty Avenue lub delikatesów przy Pitkin Avenue, do
mieszkań i melin, gdzie właśnie danego wieczora zabawiano się grą. Parę razy
zorganizowano je w suterenie mojej własnej szkoły, Junior High School 149, przy Euclid
Avenue. Babe Vario przekupił tam portiera. Ja pilnowałem, czy nie ma gdzieś glin, zwłaszcza
tajniaków albo tych z Wydziału czy Komendy Głównej, którzy w owych czasach zwykli
przeszkadzać w grze. Miejscowymi łapsami nie musiałem się przejmować. Zawsze byli u nas
na liście płac. Za to tak się wyszkoliłem, że tajniaka wyczuwałem na odległość. Tajniacy
zawsze nosili koszule wypuszczane na spodnie, żeby móc jakoś ukryć broń i kajdanki.
Jeździli nieodmiennie tymi samymi brudnymi, czarnymi plymouthami. Spisaliśmy nawet ich
numery rejestracyjne. Mieli taki sposób chodzenia po ulicy albo prowadzenia wozu, jakby z
góry mówili: »Ostrożnie, koleś, jestem gliną!« Byłem na nich wyczulony jak radar. Po prostu
wiedziałem.
Te partie kart to było coś fantastycznego. Zazwyczaj grało się od trzydziestu do
czterdziesty facetów. Mieliśmy paru nadzianych gości z centrów odzieżowych.
Businessmanów. Właścicieli knajp. Maklerów. Speców od spraw związkowych. Lekarzy.
Dentystów. Było to jeszcze na długo przedtem, nim stało się rzeczą zwyczajną polecieć do
Las Vegas albo wyskoczyć na noc do Atlantic City. I prawie każdy chłopak z ferajny w
mieście przychodził do nas grać. Same gry obsługiwali zawodowcy, ale pieniędzmi
zajmowali się wyłącznie Variowie. Prowadzili księgi i trzymali kasę. Faceci, którzy
prowadzili grę, dostawali zwyczajne honorarium albo procent, zależnie od zysku. Byli takimi
samymi profesjonalistami jak ci, którzy obsługują gry w kasynach czy objazdowych wesołych
miasteczkach. Gry w karty obsługiwali zawodowi rozdawacze kart, a gry w kości - kasjerzy i
krupierzy, tak jak w normalnych kasynach. Byli tam również portierzy - zwyczajni ludzie z
postoju - którzy sprawdzali wszystkich wchodzących do pomieszczenia, a ponadto podlegli
Paulie'emu lichwiarze. Z każdej puli pobierano pięć lub sześć procent na rzecz kasyna. Był
także barman, który bez przerwy podawał drinki.
Biegałem po kawę i kanapki do delikatesów Ala i Evelyn, dopóki nie zdałem sobie
sprawy, że mógłbym zgarnąć dużo więcej forsy, gdybym sam produkował te sandwicze.
Miałem z tym kupę roboty, ale zgarniałem kilka dodatkowych dolców. Robiłem to zaledwie
od paru tygodni, gdy Al i Evelyn przyłapali mnie raz na ulicy. Zaciągnęli do sklepu. Chcieli
ze mną pogadać, tak przynajmniej mówili. Podobno interes im nie szedł. Odkąd zacząłem
sam robić kanapki, tracili bardzo dużo, nie zarabiając na grach. Chcieli dobić targu. Jeżeli
znowu zacznę kupować u nich kanapki, odpalą mi po pięć centów od każdego dolara.
Brzmiało to wspaniale, ale ja nie od razu na to poleciałem. Chciałem się trochę nasycić tak
wspaniałą okazją. A oni zaczęli mnie traktować jak dorosłego. »No dobra« powiedział Al, a
Evelyn zmarszczyła czoło. »Niech będzie siedem centów na dolarze«. »W porządku «, mówię
mu na to spokojnie, choć niewiele brakowało, a zacząłbym skakać z radości. Bo to był mój
pierwszy numer, a miałem wtedy zaledwie trzynaście lat.
Cudowne czasy. Wszędzie wtedy było pełno naszych chłopców z ferajny. Był rok
1956, tuż przed Apalachin, kiedy to na »łebskich« zwaliły się wszystkie kłopoty, a Szalony
Joe Galio postanowił wypowiedzieć swojemu bossowi, Joe'emu Profaci, wojnę na całego.
Wtedy poznałem świat. I wtedy to po raz pierwszy w życiu ujrzałem Jimmy'ego Burke'a.
Przychodził do nas pograć. W owym czasie nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia cztery,
dwadzieścia pięć lat, ale był już legendą. Stawał w drzwiach, a wszyscy, którzy wtenczas
pracowali w spelunie, aż szaleli z zachwytu. Potrafił dać portierowi stówę, za to tylko, że
otworzył mu drzwi. Facetom, którzy obsługiwali grę, wpychał setki dolców do kieszeni.
Barman zakosił stówę tylko za to, że miał w porę pod ręką kostki lodu. Słowo daję, ten facet
to miał kasę! Dawał mi po pięć dolarów za każdym razem, ilekroć tylko przyniosłem mu
kanapkę albo piwo. Dwa piwa, dwie piątki. Wygrywał czy przegrywał, rzucał forsę na stół i
rozdawał napiwki. Po pewnym czasie, kiedy mnie trochę poznał i dowiedział się, że trzymam
z Paulem i Variami, zaczął mi dawać po dwadzieścia dolców za każdą przyniesioną kanapkę.
Dosłownie faszerował mnie dolarami. Dwudziestak tu, dwudziestak tam. Nie przypominał
nikogo z dotychczas znanych mi ludzi. Variowie, podobnie jak większość Włochów, byli
raczej skąpi. Od czasu do czasu rzucali wprawdzie dolara, lecz zaraz potem tego żałowali. Nie
znosili tracić zielonych. A Jimmy był facetem z zupełnie innego świata. Był zda się
jednoosobową orkiestrą. Był także jednym z największych w mieście złodziei. Uwielbiał
kraść. To znaczy, sprawiało mu to przyjemność. Uwielbiał sam rozładowywać uprowadzone
ciężarówki, aż pot ciekł mu strumieniami po twarzy. Musiał obrabiać setki ciężarówek
rocznie, w większości wypadków tych jadących na albo z lotniska. Większość
uprowadzających, w ramach ostrzeżenia, zabiera zwykle kierowcy prawo jazdy. Bo wtedy
kierowca wie, że ty wiesz, gdzie on mieszka, i jeśli będzie nazbyt usłużny wobec glin lub
facetów z towarzystwa ubezpieczeniowego, to może mieć kłopoty. Jimmy zdobył swój
pseudonim „Jimmy Gościówa”, bo choć - jak wszyscy inni - zabierał kierowcy prawo jazdy,
to jednak, zanim zmył się na dobre, wsuwał mu do portfela całe pięćdziesiąt dolców. Nie
sposób powiedzieć, z iloma ludźmi zdążył się zaprzyjaźnić na lotnisku. Wszyscy go bardzo
kochali. Kierowcy dawali jego ludziom cynk o ważniejszych kursach. Pewnego dnia sprawy
zdążyły przybrać taki obrót, że gliny musiały wystawić niemal całą armię, ażeby go
powstrzymać, ale i tak im się to nie udało. Wyszło na jaw, że Jimmy umiał sobie blatować
gliniarzy. Bo Jimmy potrafiłby skaperować nawet świętego. Powiadał, że przekupywanie glin
przypomina mu karmienie słoni w zoo. »Potrzeba ci tylko orzeszków«.
Jimmy, ilekroć tylko oglądał filmy, zawsze trzymał stronę występujących tam
oszustów. Swoich dwóch synów nazwał Frank James Burke i Jesse James Burke. Był z niego
kawał chłopa i wiedział, jak się zachować. Wyglądał jak bokser. Miał złamany nos i szybkie
ręce. Jeżeli tylko ktoś zaczynał choć trochę rozrabiać, Jimmy w sekundę był przy nim. Łapał
gościa za krawat i wgniatał mu podbródek w stół, nim jeszcze facet zdołał zdać sobie sprawę,
jaką to burzę rozpętał. Jeśli miał szczęście, to Jimmy puszczał go z życiem. Ale Jimmy miał
opinię szajbusa. Mógł rozwalić faceta jak nic. Co do tego nie było wątpliwości - Jimmy mógł
kogoś zatłuc, i to równie łatwo jak podać mu rękę. Nie robiło mu to różnicy. Przy obiedzie
potrafił być najlepszym facetem na świecie, ale potem, na deser, mógł cię znienacka załatwić.
Będąc tak bardzo groźnym, był postrachem wielu innych zabijaków. Nikt naprawdę nie
wiedział, co Jimmy o nim myśli, bo Jimmy był zawsze cwańszy niż większość facetów,
wśród których się obracał. Zarabiał mnóstwo szmalu. Przy tym zawsze robił pieniądze dla
Paulie'ego i jego ludzi, toteż tak czy owak tolerowano jego szaleństwo”.

Na czternaste urodziny Tuddy i Lenny Vario obdarowali Henry'ego legitymacją


związku zawodowego murarzy. Nawet wtedy, w 1957, praca w związku zawodowym
robotników budowlanych była rzeczą bardzo opłacalną (190 dolarów tygodniowo), a poza
tym upoważniała jego członków do rozległej opieki zdrowotnej i innych pomniejszych
świadczeń, takich jak płatny urlop i zwolnienia chorobowe. Właśnie za taką legitymację
związkową większość ciężko pracujących robotników z sąsiedztwa drogo by zapłaciła -
gdyby kiedykolwiek mieli dość pieniędzy, aby coś takiego kupić. Henry dostał ją po to, by
można go było umieścić na liście płac przedsiębiorcy budowlanego jako faceta o „nie
normowanym czasie pracy”, a jego wypłatę podzielić między Variów. Legitymacja ta miała
mu również ułatwić codzienne zbieranie zakładów i spłat pożyczek z miejsc budowy. W
ciągu całych miesięcy, zamiast chodzić do szkoły, Henry inkasował forsę po różnych
budowach, a potem przynosił ją do suteren pod „Pizzeria Presto”, gdzie sporządzano zbiorcze
rachunki.

„Radziłem sobie całkiem nieźle. Lubiłem chodzić po budowach. Wszyscy wiedzieli,


kim jestem. Wszyscy wiedzieli, że trzymam z Paulem. Czasami, ponieważ byłem członkiem
związku, pozwalali mi zlewać gumowym szlauchem wszystkie nowe cegły. Uwielbiałem to
robić. To była, frajda. Lubiłem patrzeć, jak cegła zmienia kolor. A potem, kiedy któregoś dnia
wróciłem z pizzerii do domu, mój ojciec czekał na mnie z paskiem w jednej, a listem w
drugiej garści. List był od szkolnego inspektora do spraw wagarowiczów. Pisał w nim, że już
od paru miesięcy nie było mnie w szkole, a ja tutaj zmyślam swoim starym, że codziennie tam
chodzę. Zabierałem nawet książki, jakby wszystko było jak należy, a potem zostawiałem je na
postoju. Równocześnie wmawiałem Tuddy'emu, że w szkole zaczęły się już wakacje i że z
rodzicami nie ma żadnych problemów. Bo w tamtych czasach byłem po trosze w takiej
sytuacji, że musiałem kombinować na wszystkie strony jednocześnie.
Tego wieczoru dostałem od ojca takie baty, że następnego dnia Tuddy i inni faceci
dopytywali mnie, co takiego się stało. Więc powiedziałem im. Powiedziałem im nawet, że
bardzo mi przykro, ale chyba będę musiał zrezygnować z moich robót murarskich. A Tuddy
mi na to, żebym się nie łamał. I powiedział, żebym z paroma chłopakami z postoju wziął
sobie wóz i przejechał się trochę. Więc jeździliśmy sobie w kółko, a ja w dalszym ciągu nie
wiedziałem, co jest właściwie grane. W końcu Tuddy kazał nam przystanąć. Wskazał mi
listonosza, który roznosił pocztę po drugiej stronie ulicy. »Czy to jest wasz listonosz?«
Zapytał. Skinąłem głową, że tak. I zaraz, całkiem niespodziewanie, dwóch facetów wysiadło
z samochodu i schwyciło listonosza. Nie mogłem w to uwierzyć. W biały dzień. Tuddy i paru
innych wyskakują z wozu i uprowadzają naszego listonosza! Gość został wepchnięty na tylne
siedzenie i zrobił się szary na twarzy. Aż wstyd mi było na niego patrzeć. Nikt nic nie mówił.
W końcu wszyscy wróciliśmy do pizzerii i Tuddy zapytał go, czy wie, kim jestem. Niby ja.
Facet skinął głową, że tak. Tuddy zapytał go, czy wie, gdzie mieszkam. Facet znowu skinął
głową. Tuddy powiedział, że od tej chwili cała korespondencja ze szkoły ma być doręczana
do pizzerii, a jeśli on jeszcze kiedykolwiek zaniesie jakiś list ze szkoły do mojego domu, to
Tuddy wsadzi go do pieca do pieczenia pizzy, i to nogami naprzód.
I tak też było. Nie przychodziły już żadne pisma od inspektorów do spraw
wagarowiczów. Żadne listy ze szkoły. A tak, na dobrą sprawę, to nie było w ogóle listów od
nikogo. W końcu, po kilku tygodniach, matka musiała iść na pocztę i złożyć zażalenie”.

Odtąd Henry już rzadko zadawał sobie trud chodzenia do szkoły. Nie było to zresztą
konieczne. Rzecz w ogóle przestała się liczyć. Było jednak coś zabawnego w siedzeniu na
lekcjach poświęconych dziewiętnastowiecznej amerykańskiej demokracji, skoro żyło się w
świecie osiemnastowiecznego sycylijskiego bandytyzmu.

„Pewnego wieczoru, będąc w pizzerii, usłyszałem nagle jakiś hałas. Wyjrzałem przez
okno i zobaczyłem faceta, który biegł przez Pitkin Avenue w kierunku sklepu i wrzeszczał co
sił w płucach: »Postrzelili mnie!« Był pierwszym człowiekiem ranionym z broni palnej,
jakiego w życiu widziałem. Z początku wyglądało to tak, jak gdyby niósł od rzeźnika paczkę
surowego mięsa obwiązaną białym sznurkiem, ale kiedy się zbliżył, zobaczyłem, że to jego
ręka. Po prostu w trakcie wystrzału usiłował ochronić się dłonią. Larry Biello, ten stary, który
był w pizzerii kucharzem i odsiedział dwadzieścia pięć lat za zabicie policjanta, wrzasnął na
mnie, żebym zamknął drzwi. Zrobiłem to czym prędzej. Wiedziałem już, że Paulie nie byłby
tym zachwycony, gdyby ktoś tutaj umarł. Więc zamiast go wpuścić, złapałem tylko krzesło i
wyniosłem je na ulicę, żeby mógł sobie usiąść i poczekać na karetkę. Zdjąłem fartuch i
owinąłem mu go wokół ręki, aby zatamować krew. Bo facet tak strasznie krwawił, że fartuch
przesiąknął krwią w ciągu paru sekund. Wszedłem do środka i przyniosłem jeszcze kilka
innych fartuchów. Zanim przyjechała karetka, facet był już właściwie martwy. Gdy pierwsze
emocje opadły, Larry Biello był po prostu wściekły. Powiedział, że jestem ostatni kretyn. I
skończony głupol. Zarzucał mi również, że zmarnowałem niepotrzebnie aż osiem fartuchów,
toteż pamiętam, że było mi łyso. W gruncie rzeczy miał rację.
Mniej więcej w tym samym czasie pewien gość z Południa uruchomił swój postój tuż
za rogiem, na Glenmore Avenue. Nazwał go »Rebelianckie Towarzystwo Taksówkowe«.
Pochodził z Alabamy czy może z Tennessee. Odsłużył wojsko i ledwie się tylko ożenił z
tutejszą dziewczyną, a już wydawało mu się, że może mieć ten postój i konkurować z
Tuddym. Obniżył ceny. Pracował na okrągło. Wprowadził specjalną zniżkę dla zabieranych z
ostatniego kursu metra i z przystanków autobusowych na Liberty Ayenue, a do tego woził
swych pasażerów gdzieś aż w odległe zakątki Howard Beach i Rockaways. Albo nie wiedział,
jak się sprawy mają, albo po prostu był głupi. Tuddy posłał swych ludzi, żeby pogadali z
facetem. Powiedzieli, że to uparty zawodnik. Więc Tuddy poszedł sam z nim porozmawiać i
powiedział mu, że nie ma wystarczającego ruchu dla dwóch przedsiębiorstw. Być może ruch
nawet by i był, ale teraz już Tuddy nie chciał w pobliżu żadnej konkurencji. I w końcu
pewnego dnia, kiedy już przestał się snuć po postoju niczym potępieniec, kazał mi, żebym
przyszedł po północy w umówione miejsce. Nie mogłem w to uwierzyć. Aż dygotałem z
emocji. Przez cały dzień nie mogłem o niczym innym myśleć. Wiedziałem, że Tuddy
wykombinował coś z myślą o »Rebelianckim«, lecz nie wiedziałem, co.
Kiedy zjawiłem się o północy, Tuddy czekał już na mnie. Z tyłu wozu miał
pięciogalonową baryłkę benzyny. Przez jakiś czas jeździliśmy sobie po okolicy, dopóki w
kantorze »Rebelianckiego Towarzystwa Taksówkowego« na Glenmore Avenue nie pogasły
światła. Wtedy Tuddy podał mi owinięty w szmaty młotek. Ruchem głowy wskazał pobocze
jezdni. Podszedłem do pierwszej z rebelianckich gablot, zacisnąłem powieki i zamachnąłem
się z całej siły. Zasypały mnie odłamki szkła. Szedłem tak od wozu do wozu. Tymczasem
Tuddy miął gazetę i lał na nią benzynę. Namoczony papier wsuwał przez okienka, które ja
dopiero co roztrzaskałem.
Ukończywszy robotę Tuddy wziął pustą beczułkę, skręcił w przecznicę i pomknął
przed siebie. Nikt wówczas wcale by na to nie wpadł, że Tuddy nie ma nogi. Wcześniej
powiedział mi, że byłoby to idiotyczne, gdybyśmy tak obaj stali na środku ulicy z pustym
kanistrem po benzynie, kiedy już wybuchnie pożar. Wcisnął mi w garść kilka pudełek zapałek
i kazał czekać, aż da zza rogu znak. Kiedy w końcu pomachał do mnie ręką, potarłem
pierwszą zapałkę. Później podpaliłem całe pudełko, tak jak mnie tego nauczono. Szybko
wrzuciłem je przez rozbite okienko taksówki, tak by uniknąć eksplozji oparów benzyny.
Podszedłem do drugiego wozu i zapaliłem następne pudełko, a potem trzecie i czwarte. Kiedy
przystanąłem obok czwartej z rzędu taksówki, usłyszałem pierwszy wybuch. Powiało żarem.
Dalsze eksplozje następowały teraz jedna po drugiej, lecz ja biegłem tak szybko, że nawet nie
miałem czasu obejrzeć się za siebie. Na rogu ujrzałem Tuddy'ego. Spostrzegłem go tylko
dzięki pomarańczowym odblaskom pożogi. Wymachiwał pustym kanistrem. Zupełnie niczym
zwrotniczy chorągiewką, tak jakby musiał jeszcze powtarzać, iż powinienem teraz zmykać ile
sił w nogach”.

Kiedy zaaresztowano go po raz pierwszy, Henry miał zaledwie szesnaście lat. On i syn
Paula, Lenny, który miał wówczas lat piętnaście, dostali od Tuddy'ego kartę kredytową
Texaco. Otrzymali też polecenie udania się na stację benzynową przy skrzyżowaniu
Pennsylvania Avenue i Linden Boulevard, aby tam kupić dwie zimowe opony do samochodu
żony Tuddy'ego.

„Tuddy nawet nie sprawdził, czy karta jest kradziona, czy też nie. Po prostu dał mi ją i
posłał na stację benzynową, gdzie już nas znali. Gdyby mi wcześniej dał cynk, że karta jest
kradziona, może wyszedłbym jakoś na swoje. Wiedząc, że karta jest trefna, dałbym ją
facetowi na stacji i powiedział mu: »Masz, weź sobie pięćdziesiąt dolców za jej zwrócenie, a
mnie odpal połowę«. I dzięki temu zarobiłbym coś na tej karcie, tylko że wówczas Tuddy nie
dostałby żadnych opon. No więc Lenny i ja pojechaliśmy na stację i kupiliśmy opony. Facet z
obsługi musiał je jeszcze założyć na felgi. Zapłaciliśmy za nie przy pomocy karty, a później
jeszcze ruszyliśmy sobie w mały kurs, na dobrą godzinę. Gdy wróciliśmy na stację, gliny już
na nas czekały. Przyczaili się z boku. Wszedłem, a tu wyskakuje dwóch w cywilu i mówią, że
jestem aresztowany. Lenny zwiał. Nałożyli mi kajdanki i zabrali na posterunek przy Liberty
Avenue.
Na komendzie wepchnęli mnie do celi, a ja zacząłem odgrywać cwaniaka. »Wyjdę
stąd za godzinę«, mówię gliniarzom.»Nic przecież nie zrobiłem«. Wypisz wymaluj George
Raft. Tuddy i Lenny zawsze mi powtarzali, że przy glinach to ani pary z ust. Nic im nigdy nie
mówić. A tu w pewnym momencie jeden z gliniarzy powiedział, że chce, abym mu coś
podpisał. Musiał być chyba nie tego. »Niczego nie podpisuję«, mówię mu. Tuddy i Lenny
mówili, że mogę im co najwyżej podać samo nazwisko. Tyle, że oni z początku nie wierzyli,
że nazywam się Henry Hill. Oberwałem od jednego z nich wyłącznie dlatego, że facet nie
mógł uwierzyć, że smarkacz, który zadaje się z takimi ludźmi, z jakimi ja się zadawałem,
mógł nosić tak szacowne nazwisko jak Hill.
Po niecałej godzinie na posterunku zjawił się Louis Delenhauser. Wyciągacz Louie,
adwokat. Bo Lenny pobiegł na postój i powiedział, że nakryli mnie z tą kartą kredytową.
Dlatego przysłali mi Louie'ego. Wszystkim się zajęli. Po odsiadce w areszcie komendy gliny
zabrały mnie do sądu, a kiedy sędzia ustanowił pięćset dolarów kaucji, pieniądze zaraz się
znalazły i wyszedłem na wolność. Gdy odwróciłem się, żeby wyjść z sali sądowej,
stwierdziłem, że wszyscy Variowie stoją z tyłu pod ścianą, tylko Paulie'ego nie było, bo
odsiadywał właśnie trzydzieści dni za niestawienie się na przesłuchanie. Ale wszyscy inni
uśmiechali się do mnie; zaczęli mnie ściskać, całować i poklepywać po plecach. To było tak,
jakbym właśnie ukończył jakąś ważną szkołę. Tuddy cały czas wrzeszczał: »Straciłeś cnotę!
Straciłeś cnotę!« Bo to naprawdę było coś ważnego. Po opuszczeniu sądu Lenny, Duży
Lenny i Tuddy zabrali mnie do baru „Krewetka” Vincenta w Little Italy na scungilli i wino.
Zrobili z tego całe przyjęcie. Potem, kiedy już wróciliśmy na postój, wszyscy tam na mnie
czekali, ażeby jeszcze trochę poświętować.
W dwa miesiące później Wyciągacz Louie wybronił mnie od zarzutu »usiłowania
drobnej kradzieży« i dostałem jedynie sześć miesięcy w zawieszeniu. Być może cała ta
historia mogła skończyć się lepiej. Gdyż, patrząc na to z perspektywy czasu, z pewnością
byłoby wielkim idiotyzmem tak wcześnie zapaskudzić sobie hipotekę. Tyle, że w owych
czasach wyrok w zawieszeniu nie oznaczał w papierach nic szczególnie groźnego. Byłem po
prostu wdzięczny, że ferajna opłaciła mi najmimordę i że moja matka wraz z ojcem o niczym
się nie dowiedzieli.
Powoli jednak zacząłem się robić nerwowy. A ojciec stawał się coraz gorszy. Pewnego
razu w piwnicy znalazłem jego spluwę i zaniosłem ją naprzeciwko, żeby pokazać Tuddy'emu.
Potem znów odłożyłem ją na miejsce. Tuddy wspominał mi parę razy, że chciałby pożyczyć
pukawkę dla jakichś swoich przyjaciół. Nie bardzo mi się to wprawdzie uśmiechało, lecz z
drugiej strony nie chciałem mu odmawiać. I w końcu zacząłem mu pożyczać tę broń, by
otrzymać ją z powrotem po dniu lub dwóch. Owijałem ją starannie w szmaty, ażeby
wyglądała tak samo jak przedtem, i kładłem w piwnicy na górnej półce tuż za rurami.
Pewnego razu poszedłem tam, aby znowu wziąć spluwę dla Tuddy'ego, i wówczas nie
znalazłem jej. Pewnie mój ojciec domyślił się, co takiego robię. Nic o tym nie wspomniał, ale
wiedziałem już, jak się sprawy mają. Przypomniało mi to czekanie na krzesło elektryczne.
Miałem już niemal siedemnaście lat. Poszedłem do biura werbunkowego i
próbowałem zaciągnąć się do wojska. Pomyślałem, że to dobry sposób, aby wymknąć się ojcu
i aby Tuddy wraz z Paulem nie pomyśleli sobie, że jestem na nich wściekły. Faceci w biurze
werbunkowym powiedzieli mi, że muszę odczekać, aż skończę siedemnaście lat, i wówczas
dopiero moi rodzice albo opiekunowie będą mnie mogli zapisać. Poszedłem więc do domu i
powiedziałem ojcu, że chcę się zaciągnąć do spadochroniarzy. Powiedziałem mu też, że to on
musi mnie zapisać. Wtedy uśmiechnął się i zawołał matkę oraz rodzeństwo. Matka sprawiała
wrażenie zdenerwowanej, ale ojciec naprawdę był uszczęśliwiony. Tego popołudnia udałem
się do biura werbunkowego przy Dekalb Avenue i załatwiłem co potrzeba. Na drugi dzień
zjawiłem się na postoju i powiedziałem Tuddy'emu, w czym rzecz. Uznał, że zwariowałem.
Powiedział, że wezwie Paula. I wreszcie pojawił się Paulie, bardzo tym przejęty. Usiadł ze
mną na osobności. Spojrzał mi prosto w oczy i zapytał, czy wszystko w porządku i czy aby na
pewno mówię mu o wszystkim. »Wszystko jest jak trzeba«, odrzekłem. »A jesteś tego
pewny?« »Tak« potwierdziłem. Więc on zamilkł na dłuższą chwilę. Siedzieliśmy na zapleczu
biura przy postoju, otoczeni przez ludzi Paula. Na ulicy stały dwa samochody, a w nich
siedzieli nasi ludzie z obstawy. Miejsce było bezpieczne niczym grób, ale on mówił szeptem.
Powiedział, że jeśli chcę się z tego wycofać, to on już to załatwi z biurem werbunkowym. I że
wykupi mi moje papiery. »Nie, dzięki« odrzekłem. »Równie dobrze mogę odsłużyć, co
swoje«„.
3
Kiedy Henry Hill ujrzał światło dnia 11 czerwca 1943 roku, Brownsville - East New
York było obszarem o powierzchni sześciu mil kwadratowych, zamieszkanym przez
robotników, posiadającym kilka małych fabryczek, zaliczanych do kategorii przemysłu
lekkiego, i skromną zabudowę jedno - lub dwurodzinnych domków. Obszar ten rozciągał się
od krańca podobnych do parków cmentarzy na północy aż po słonowodne mokradła i
wysypiska śmieci, jak Canarsie oraz Jamaica Bay na południu. We wczesnych latach
dwudziestych trolejbusy oraz kolejka nadziemna z Liberty Avenue zmieniły tę okolicę w
przystań dla dziesiątków tysięcy włoskich imigrantów i Żydów ze Wschodniej Europy,
pragnących uciec przed obskurną nędzą czynszówek na Mulberry Street i Lower East Side na
Manhattanie. Tutejsze szerokie, równe i słoneczne ulice oferowały wprawdzie jedynie
niewielkie domki i maleńkie podwórka, ale Włosi i Żydzi, Amerykanie w pierwszej lub co
najwyżej drugiej generacji, którzy gorąco pragnęli posiąść te sadyby, nie szczędzili wysiłku,
pracując po całych nocach, już po odbyciu swoich dziennych zajęć, w warsztatach i fabrykach
rozsianych w tej właśnie okolicy.
Oprócz tysięcy ciężko pracujących przybyszów, tereny te nęciły również żydowskich
chuliganów, wymuszaczy spod znaku Czarnej Ręki, kidnaperów z Camorry i podstępnych
mafiosi. Pod wieloma względami Brownsville - East New York było doskonałym miejscem
dla ferajny.
Istniały tu już nawet odpowiednie historyczne precedensy. Na przełomie wieków
nowojorska „Tribune” opisywała tę dzielnicę jako przystań dla bandytów i zbirów, twierdząc,
iż zawsze był to „podatny grunt, na którym krzewiły się bujnie przeróżne radykalne ruchy i
rebelie”. W czasach Prohibicji niewielka tylko odległość, dzieląca te tereny od lądowych tras
przemytu alkoholu z Long Island i od niezliczonych zatoczek wzdłuż Jamaica Bay, gdzie
mogły przybijać barki, uczyniły z Brownsville marzenie kidnaperów i raj dla przemytników.
Tu narodziły się właśnie pierwsze ogólnokrajowe i międzyetniczne alianse gangsterów, które
w następnych latach zaowocowały procentowym wzrostem zorganizowanej zbrodni w
Ameryce. Małe, nie należące do tych związków zakłady odzieżowe, rozsiane w tej właśnie
okolicy, dojrzały już do tego, by wziąć je pod kontrolę i pobierać haracz, a wyścigi,
odbywające się na pobliskich torach w Belmont, Jamaica i Aqueduct, spotęgowały jeszcze
dodatkowo zainteresowanie świata przestępczego. W latach czterdziestych
pięciotysięcznoakrowe tereny golfowe Idlewild zaczęły się z wolna przemieniać w port
lotniczy, zatrudniający 30 000 ludzi, przyjmujący miliony pasażerów i towary wartości wielu
miliardów dolarów, który obecnie zwie się Lotniskiem Kennedy'egó. Było to jedno z
największych źródeł dochodów dla miejscowych zbirów.
Brownsville - East New York było dzielnicą skłonną wiwatować na cześć gangsterów,
którym się powiodło, podobnie jak West Point wiwatuje na cześć zwycięskich generałów.
Było to miejsce narodzin Syndykatu Zbrodni. Sklep ze słodyczami „Midnight Rose” na
skrzyżowaniu Livonia i Saratoga Avenue, gdzie bandyci z Syndykatu czekali na zlecenia,
uważany był w czasie młodości Henry'ego za miejscowy zabytek. Johnny Torrio i Al Capone
wyrośli właśnie tutaj i dopiero nieco później wyjechali na zachód zabierając ze sobą pistolety
maszynowe. Miejscowymi bohaterami z czasów dzieciństwa Henry'ego byli tacy ludzie jak
Benjamin „Bugsy” Siegel, który połączył swe siły z Meyerem Lanskym, aby stworzyć Las
Vegas; Louis „Lepke” Buchalter, którego krzepki związek krajczych kontrolował przemysł
odzieżowy; Frank Costello, boss z takimi powiązaniami politycznymi, że nawet sędziowie
składali mu wizyty, ażeby podziękować za swoje nominacje; Otto „Abbadabba” Berman,
geniusz matematyczny, pośrednik loteryjny, który wymyślił system ustalania wyników
totalizatora w ten sposób, że tylko najmniej obstawiane numery mogły wygrać; Vito
Genovese, gangster w wielkim stylu, który na pogrzeb swojej pierwszej żony w 1931 roku
wynajął dwieście limuzyn, w tym osiemdziesiąt wypełnionych kwiatami, i który został
określony w „New York Timesie” jako „bogaty młody restaurator oraz importer”; Gaetano
„Trójpalczasty Brown” Lucchese, stojący na czele gangsterskiej rodziny, której część
stanowili Variowie, no i oczywiście legendarni członkowie Syndykatu Zbrodni: zawsze
wytworny Harry „Pittsburgh Phil” Strauss, który chlubił się tym, iż szpikulcem do lodu
wbitym w ucho potrafił zabijać swe ofiary w kinie, tak że nikt nawet nie zwrócił uwagi; Frank
„Elegant” Abbandando, który zaledwie na rok przed urodzeniem się Henry'ego poszedł na
krzesło z szyderczym uśmiechem na ustach, i wreszcie trzystufuntowy Vito „Socko” Gurino,
potężny najemny morderca, z karkiem grubości rury kanalizacyjnej, który dla wprawy
odstrzeliwał głowy kurczakom biegającym po jego podwórku.
Ulica wiedziała, że Paul Vario kieruje jednym z najtwardszych i
najniebezpieczniejszych gangów w mieście. W Brownsville - East New York liczba zabitych
zawsze była spora, a w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zbiry Varia wykonywały
większość mokrych robót dla mafijnej rodziny Lucchese. Zawsze trzeba było rozbić parę
głów z powodu pikiet, przycisnąć kilku ludzi interesu, aby płacili za „ochronę”, niezależnym
wyjaśnić pojęcie terytorium wpływów, sprzątnąć jakichś potencjalnych świadków i pogrzebać
tego czy owego spośród kapusiów. A na postoju zawsze znaleźli się jacyś młodzi twardziele,
tacy jak Bruno Facciolo, Frank Manzo czy Joey Russo, którzy zawsze byli gotowi wyjść i
rozbić kilka łbów, byle tylko Paul dał rozkaz, a nadto młodzi strzelcy, jak Jimmy Burke,
Anthony Stabile i Tommy DeSimone, szczęśliwi, ilekroć tylko mogli podjąć się najbardziej
brudnych robót. Ale prace te wykonywali niejako dorywczo, gdyż prawie wszyscy ci chłopcy
zatrudnieni byli w jakiejś konkretnej firmie. Byli często drobnymi przedsiębiorcami lub
prowadzili przeróżne podejrzane firmy przewozowe. Byli też właścicielami restauracji. Ot,
choćby Jimmy Burke napadał na ciężarówki, lecz miał także swój udział w kilku nie
podlegających związkowi zakładach odzieżowych w Queens. Bruno Facciolo był
właścicielem restauracji „U Bruna”, włoskiej knajpy na dziesięć stolików, i szczycił się swym
mięsnym sosem. Frank Manzo, „Frankie Makaroniarz”, prowadził bar „Villa Capra” w
Cedarhurst i aktywnie działał w związku zawodowym stolarzy, aż do czasu, kiedy to złapał
swój pierwszy wyrok. Z kolei Joey Russo, atletycznie zbudowany młodzieniec, pracował jako
kierowca taksówki i robotnik budowlany.
Henry Hill, Jimmy Burke, Tommy DeSimone, Anthony Stabile, Tommy Stabile,
Tłusty Andy, Frankie Makaroniarz, Freddy bez Nosa, Eddie Finelli, Pete Zabójca, Mike
Franzese, Nicky Blanda, Bobby Dentysta (przezywany tak, bo kiedy kogoś uderzył, zawsze
wybijał zęby), Angelo Ruggierio, Clyde Brooks, Danny Rizzo, Angelo Sepe, Alex i Michael
Corcione, Bruno Facciolo i pozostali uliczni żołnierze Paulia Vario żyli sobie bez ograniczeń.
Zawsze byli ludźmi wyjętymi spod prawa. Tymi dziećmi z sąsiedztwa, które zawsze miewały
kłopoty. Owymi nastolatkami, których policja zawsze rozpoznawała jako chuliganów i
sprowadzała na posterunek na rutynowe lanie, kiedy już nadmiar włamań czy rozbojów w
okolicy zmuszał miejscowych gliniarzy do konkretnego działania.
Kiedy osiągali już nieco starszy wiek, arbitralne policyjne bicia na ogół ustawały, ale i
tak w ich życiu rzadko kiedy zdarzał się jakiś okres wolny od prewencyjnego nadzoru. Bo
zawsze znajdowali się w gronie podejrzanych, aresztowanych lub oskarżonych o taką czy
inną zbrodnię. Henry i jego kumple, odkąd tylko skończyli kilkanaście lat, musieli co jakiś
czas meldować się u kuratora od spraw zwolnień warunkowych. Zdążyli zaliczyć już tyle
aresztowań i przesłuchań, że wnętrze posterunku policji nie budziło w nich lęku ani też nie
przenikało dreszczem tajemnicy. Nie obawiali się też samej procedury. Wiedzieli bowiem
lepiej niż wielu prawników, jak daleko mogą się posunąć gliny. Orientowali się doskonale we
wszystkich prawnych różnicach między zatrzymaniem, aresztowaniem czy postawieniem w
stan oskarżenia. Wiedzieli wszystko o warunkach wyjścia za kaucją, o ławie przysięgłych i
zasadach ferowania wyroków. Ilekroć zostali zwinięci z powodu burdy w barze lub
zatrzymani w związku z wielką aferą narkotykową, z reguły mieli do czynienia z poznanymi
już wcześniej funkcjonariuszami. Znali na pamięć nie uwzględnione w książce telefonicznej
numery swoich adwokatów i poręczycieli przy składaniu kaucji. Nie było rzeczą niezwykłą,
jeśli któryś z aresztujących ich policjantów sam zadzwonił pod te numery wiedząc, że taka
drobna uprzejmość przynosi zazwyczaj studolarowy napiwek.
Dla Henry'ego i jego przyjaciół - gangsterów świat był czymś na kształt raju.
Wszystko mogło im ujść bezkarnie. Żyli w środowisku, gdzie pieniły się zbrodnie i gdzie na
wszystkich, którzy się ich nie dopuszczali, patrzono jak na przyszły łup. Głupotą byłoby więc
żyć w inny sposób. Każdy, kto zwykł był stać cierpliwie w kolejce, czekając na swą wypłatę,
nie zasługiwał nawet na pogardę. Bo ci, którzy to robili - kierując się jakimiś zasadami - mieli
co najwyżej marnie płatną pracę, trapili się rachunkami, odkładali niewielkie sumki na czarną
godzinę, tkwili wciąż w tym samym miejscu i skreślali na kuchennych kalendarzach dni
robocze, niczym więźniowie oczekujący na zwolnienie. Tych można było jedynie uważać za
głupców. Byli potulnymi, prawomyślnymi, żyjącymi z myślą o emeryturach stworzeniami,
ogłupionymi przez własny lęk i czekającymi co najwyżej śmierci. Dla „łebskich” ludzie
pracujący byli już właściwie chodzącymi trupami. Henry i jego kumple dawno rozstali się z
myślą o bezpieczeństwie i względnym spokoju, które towarzyszą poszanowaniu prawa.
Rozkoszowali się natomiast łamaniem go. Żyli, iżby tak rzec, bez siatki zabezpieczającej.
Pożądali pieniędzy, władzy i skłonni byli uczynić wszystko, co tylko było niezbędne, aby ów
cel osiągnąć.
Ich pochodzenie z pewnością nie mogło im w żaden sposób tego wszystkiego ułatwić.
Nie byli wszak najinteligentniejszymi dziećmi w okolicy. Ani najbogatszymi. Nie byli nawet
najbardziej twardzi i odporni. Właściwie nie posiadali żadnych niezbędnych talentów, które
dopomogłyby im spełnić rozliczne marzenia. Z wyjątkiem jednego - talentu do stosowania
przemocy. Bo przemoc była dla nich czymś zupełnie naturalnym. Ich siłą napędową. To było
rzeczą całkowicie oczywistą, złamać facetowi rękę, pogruchotać mu żebra półtoracalową
rurką, przytrzasnąć palce drzwiczkami samochodu lub też tak, od niechcenia, pozbawić go
życia. To była rutyna. Najzwyklejsza praktyka. Klucz do ich potęgi stanowiła ciągła agresja i
fakt, że ludzie są świadomi ich brutalnej przewagi. Owo powszechne przeświadczenie, iż
cudze życie nie ma dla nich wartości, w paradoksalny sposób wzmagało ich własne siły
żywotne. Odróżniało ich to od innych. Oni to potrafią. Oni gotowi są wsunąć swej ofierze w
usta lufę pistoletu i, pociągając za spust, patrzeć jej prosto w oczy. Jeśli ktoś w czymś ich
rozgniewał albo też obraził, jeżeli czegoś im odmówił lub w jakikolwiek sposób pokrzyżował
ich plany, a nawet tylko cokolwiek ich zdenerwował, żądali natychmiastowego
zadośćuczynienia. W przeciwnym bowiem wypadku odpowiedzią był gwałt.
W Brownsville - East New York „cwaniacy” byli nie tylko akceptowani. Byli wręcz
ochraniani. Nawet spokojni członkowie społeczności - kupcy, nauczyciele, spece od
telefonów, śmieciarze, dyspozytorzy autobusów, gospodynie domowe i emeryci
wygrzewający się w słońcu na Conduit Drive - wszyscy oni zdawali się troskliwie ochraniać
miejscowych bandziorów. Większość tutejszych mieszkańców, nawet tych nie związanych z
„łebskimi” więzami krwi ani powinowactwa, mogła dokładnie śledzić ich przestępcze kariery.
Razem chodzili do szkoły. Większość miała wspólnych przyjaciół. Kłaniali się sobie wzajem.
Bo w tej dzielnicy nie sposób było zdradzać swych starych przyjaciół, nawet tych spośród
nich, którzy wyrośli na gangsterów.
Wyspiarski wręcz charakter tych tradycyjnych, kontrolowanych przez gangi dzielnic,
czy to Brownsville - East New York, czy też South Side w Chicago, a nawet Federal Hill w
Providence, stan Rhode Island, bez wątpienia sprzyjał rozrastaniu się band. W tych to właśnie
dzielnicach miejscowi cwaniacy czuli się bezpiecznie; gangsterzy stanowili tutaj nieodłączną
część tkanki społecznej; sklepy ze słodyczami, zakłady pogrzebowe i sklepy spożywcze były
częstokroć jedynie frontami maskującymi wiele przedsięwzięć hazardowych, oferując
zarówno pożyczki, jak i możliwość gry. Tu nawet większych zakupów dokonywano na ogół
wprost z ciężarówek, unikając raczej domów towarowych w centrum miasta.
Były jeszcze inne uboczne korzyści, przypadające w udziale tym, co wyrośli pod
ochronnym parasolem gangu. W dzielnicach kontrolowanych przez gang nie było prawie
wcale napadów na ulicach, włamań, wyrywania torebek i gwałtów. Gdyż ulice śledziło nazbyt
wiele oczu. Naturalna podejrzliwość miejscowej społeczności była tak wielka, że każdy, kto
nie pochodził stąd, od razu skupiał na sobie uwagę, będąc śledzony z ulicy na ulicę, a nawet
od domu do domu. Wystarczała najmniejsza choćby zmiana w codziennym rytuale ulicy, aby
uruchomiony został system alarmowy, znajdujący się w każdym klubie czy spelunce gangu.
Gdy tylko na ulicy pojawiał się jakiś nieznajomy wóz, ciężarówka wypełniona robotnikami z
elektrowni lub gazowni, której nikt przedtem nie widział, albo gdy pracownicy zakładu
oczyszczania miasta przybyli tu po śmieci w niewłaściwym dniu, w dzielnicy rozbrzmiewały
dokładnie takie same potajemne dzwonki alarmowe.

„Cała dzielnica zawsze miała się na baczności. To było po prostu sprawą oczywistą.
Człowiek zawsze się tutaj rozglądał. To w tę stronę ulicy, to znów w drugą. Choćby panował
nie wiem jaki spokój. Pamiętam, że raz, późnym wieczorem, tuż po moich siedemnastych
urodzinach, pomagałem przy robocie w pizzerii, marząc zarazem o służbie w
spadochroniarzach, gdy nagle zobaczyłem, że dwóch spośród ludzi Paula odstawia filiżanki i
podchodzi do okna. Podszedłem i ja.
Za oknem Pitkin Avenue była niemal pusta. Tylko Theresa Bivona, ta która mieszka
dalej za przecznicą, wracała do domu, idąc od przystanku metra przy Euclid Avenue. Szły
tam jeszcze trzy albo cztery osoby, same znajome twarze. Ludzie, których znaliśmy lub
przynajmniej widywaliśmy już przedtem, zmierzający w kierunku alei Blake lub Glenmore.
Lecz pośród nich był również ten czarny chłopak, ubrany w bluzę i dżinsy, którego dotąd nikt
u nas nie widział.
Nagle spoczęło na nim mnóstwo oczu. Teraz już szedł bardzo powoli. Kroczył wzdłuż
krawężnika, zerkając niekiedy w okienka samochodów. Udawał, że ogląda witryny
wystawowe, choć sklepy były zamknięte. Zresztą trudno się było dopatrzyć czegoś ciekawego
u rzeźnika czy w pralni chemicznej; nie było tam nic takiego, czego mógłby pożądać podobny
jemu smarkacz.
A potem skręcił w przecznicę. Nie potrafię powiedzieć, czy Theresa wiedziała, że ktoś
idzie za nią w odległości około pięćdziesięciu stóp. Po drugiej stronie ulicy bar Branca
wyglądał całkiem niewinnie, ale wiedziałem, że Petey Burns obserwuje intruza. Miał zwyczaj
siedzieć na stołku, wsparty o ścianę przy krańcu kontuaru, i gapić się przez okno aż do
zamknięcia speluny około drugiej nad ranem. Wiedziałem, że z klubu Pete'a „Zabójcy”
Abbananta po drugiej stronie Crescent Street również śledzą go teraz przeróżni faceci. Frank
Sorace, jeden z ludzi Paulie'ego, który został później zamordowany, i Eddy Barberra, który
odsiaduje teraz dwadzieścia lat w Atlancie za napad na bank, siedzieli w samochodzie
zaparkowanym tuż przy krawężniku. Wiedziałem, że są uzbrojeni, bo ich robota polegała na
odwożeniu do domu tych, co sporo wygrali w karty u Babe'a, tak aby ich nie obrabowano.
Chłopakowi, który szedł za Theresą, ulica musiała się chyba wydawać pusta, bo ani
raz się nie obejrzał. Po prostu przyspieszył kroku. Właściwie to zaczął nawet biec w kierunku
Theresy, kiedy ta zaczęła grzebać w torebce szukając kluczy. Gdy tylko weszła do środka,
facet był już przy niej. Wszystko to odbyło się błyskawicznie. Wyciągnął rękę, pochwycił
drzwi, nim zdążyły się zatrzasnąć, i znikł z Theresą w środku.
Zanim dotarłem na miejsce, było już za późno. Facet prawdopodobnie wyciągnął nóż i
pewnie błysnął nim Theresie przed oczami, ale ja tego nie widziałem. Widziałem tylko plecy.
W korytarzu tłoczyła się cała kupa naszych. Rozwalili już frontowe drzwi. A było ich tam
tylu, że można by pomyśleć, iż hall i klatka schodowa są z gumy. Theresa wspierała się o
skrzynkę na listy. Widziałem tylko czubek głowy tamtego faceta i rękaw jego bluzy. A potem
również on sam popłynął wraz z innymi ciałami i ramionami pośród rozlegających się
przekleństw, aż zniesiony po schodach zniknął mi całkowicie z oczu.
Cofnąłem się i wyszedłem na zewnątrz. Niektórzy spośród naszych już tutaj czekali.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy, obróciłem się i spojrzałem w górę. Dostrzegłem mały
ceglany murek, wieńczący dach od frontu budynku, a zaraz potem ujrzałem przerzucanego
przezeń faceta. Na ułamek sekundy zawisł w powietrzu, wymachując wściekle ramionami, a
potem ciężko runął w dół i rozciągnął się na jezdni jak szmata”.

***

Henry Hill trafił do spadochroniarzy zaledwie w kilka dni po swoich siedemnastych


urodzinach, to znaczy po 11 czerwca 1960 roku. Był już najwyższy czas, ażeby zniknąć z
ulicy. Zrobiło się gorąco. Śledztwo wdrożone po spotkaniu w Apalachin w listopadzie 1957
roku narobiło bardzo dużo szumu. Po dwudziestu pięciu latach uporczywych twierdzeń, że
nic takiego jak mafia w ogóle nie istnieje, J. Edgar Hoover głosił wszem wobec, że
zorganizowana zbrodnia kosztuje społeczeństwo ponad 22 miliardy dolarów rocznie. Senat
Stanów Zjednoczonych podjął teraz badania na własną rękę: stwierdził, że mafia działa, i
ujawnił jej powiązania z ruchem związkowym oraz światem biznesu, a nadto opublikował w
prasie nazwiska ponad pięciu tysięcy zbirów, łącznie z członkami i przywódcami pięciu
nowojorskich rodzin. Henry widział gazetę z fragmentaryczną listą członków rodziny
Lucchese, ale nie znalazł tam nazwiska Paulie'ego.
Okazało się, że Henry Hill pokochał wojsko. Stacjonował w Forcie Bragg w Północnej
Karolinie. Dotąd nie znał nic oprócz ulic. Nigdy nawet nie pojechał na wycieczkę na wieś.
Nie umiał pływać. Nigdy nie spał pod namiotem i nigdy nie rozpalał ogniska, chyba że szło o
świadome podpalenie. Inni młodzi ludzie na poligonie narzekali i pojękiwali; dla Henry'ego
jednak wojsko było niczym letni obóz. Podobało mu się tu właściwie wszystko. Uwielbiał
rygory ćwiczeń i musztry. Uwielbiał wojskowe jedzenie. Uwielbiał nawet skoki ze
spadochronem.

„Nie miałem tego w planie, ale w wojsku jeszcze zarobiłem. Załatwiłem sobie nadzór
nad dostawami do kuchni i zgarnąłem fortunę sprzedając nadwyżkę żarcia. Armia kupowała
za dużo. To był po prostu skandal. Zawsze zamawiali dwieście pięćdziesiąt posiłków dla
dwustu ludzi. W czasie weekendów w koszarach pozostawało tylko sześćdziesięciu chłopa,
ale wciąż kupowali zapasy dla dwustu pięćdziesięciu. Ktoś musiał się tym zająć. Zanim tam
przyjechałem, faceci z kuchni po prostu wyrzucali zbywające żarcie. W głowie mi się to nie
mieściło. Na dobry początek przygotowałem sobie wannę mięsa na steki, może ze trzydzieści
funtów, i zawiozłem to do restauracji i paru hoteli w Bennettsville i McColl w Południowej
Karolinie. Bardzo to tamtejszym knajpiarzom przypadło do gustu. Wkrótce sprzedawałem im
wszystko. Jaja. Majonezy. Masło. Keczup. Nawet sól i pieprz. Na dobitkę oprócz
sprzedawania im jedzenia piłem jeszcze za darmo w tych wszystkich spelunkach przez całą
noc.
Dość było się tylko schylić. Nie mogłem jakoś pojąć, że wszyscy wokół mogą być aż
tak leniwi. Zacząłem pożyczać na procent. Facetom płacono dwa razy w miesiącu -
pierwszego i piętnastego. Tuż przed samą wypłatą zawsze byli spłukani. Mogłem dostać po
dziesięć dolców za każde pięć, które pożyczałem, jeśli wypłata była dopiero po weekendzie.
Bo inaczej dawano mi co najwyżej dziewięć za pięć. Urządzałem gry w karty i w kości, a
potem tym, co przegrali, pożyczałem forsę na procent. Najlepsze połowy miewałem w dni
wypłat, kiedy to chłopcy stawali w kolejce po pieniądze, a ja, choć zwykle stawałem na
samym końcu, i tak zbierałem najwięcej. To było wprost wspaniałe. Bo nie musiałem się z
nikim uganiać.
Utrzymywałem kontakt z Paulie'em i z Tuddym. Kilka razy nawet posłali mi
pieniądze, kiedy ich poprosiłem. Raz wdałem się w barze w bójkę z jakimś farmerem i wtedy
mnie przymknęli. Paulie musiał wyłożyć za mnie kaucję. Nie mogłem prosić rodziców, bo oni
nigdy by tego nie zrozumieli. Dla Paulie'ego wszystko było jasne. Po około sześciu
miesiącach, kiedy to udało mi się namówić sierżanta, żeby załatwił mi podwójną zmianę w
kuchni, wyskoczyłem sobie na małą przepustkę do Nowego Yorku. To było wspaniałe. Gdy
tylko podjechałem pod pizzerię, uświadomiłem sobie, jak bardzo mi jej brakowało. Wszyscy
byli jak raz w pobliżu. Potraktowali mnie jak wracającego z wojny bohatera. Nabijali się
trochę z mojego munduru i fryzury. Tuddy powiedział, że jestem chyba w jakiejś baśniowej
armii - bo nie mieliśmy nawet prawdziwej amunicji. Przywiozłem całe mnóstwo alkoholu,
który dostałem w klubie oficerskim, i trochę nielegalnie pędzonej w górach whisky. To było
wspaniałe. Aż się wierzyć nie chciało. Powiedziałem, że będę częściej zaglądał do domu z
ładunkiem lewych papierosów, a także z amunicją, którą tam można było kupować z
ciężarówki. A Paulie tylko się uśmiechał. Wyglądało na to, że był ze mnie dumny. Zanim
udałem się w drogę powrotną, oświadczył, że da mi prezent. Zrobił z tego całą uroczystość.
Było to coś tak bardzo niezwykłego, że wszyscy zebrali się dookoła. Przyniósł jakieś
opakowane pudło i kazał mi je otworzyć. Nastała cisza jak makiem zasiał. Odwinąłem papier,
a tam w środku były te szerokokątne lusterka, których używają kierowcy ciężarówek, żeby
móc widzieć wszystkich podjeżdżających do nich z tyłu. Całość miała około trzech stóp
długości. »Zamontuj je sobie przy samochodzie« powiedział Paulie. »Będziesz miał wtedy
zabezpieczone tyły«.”
4
W roku 1963 Henry powrócił na ulicę. Jego podróże do Nowego Yorku stały się teraz
częstsze, zwłaszcza po tym, jak nowy dowódca kompanii zmienił tryb dostaw
aprowizacyjnych. Sierżant z mesy otrzymał służbowe przeniesienie i znikł, unosząc ze sobą
blisko tysiąc pięćset dolarów będących własnością Henry'ego. Potem, kiedy do wyjścia z
wojska brakowało mu mniej niż pół roku, Henry wdał się w karczemną awanturę z trzema
marines. Był pijany. Obrzucił ich wyzwiskami w rodzaju „fałszywe łby” i „fałszywe uszy”.
Cala podłoga była usiana rozbitymi butelkami i odłamkami potrzaskanych luster. Po gorsach
wszystkich koszul barwy khaki i po każdym białym fartuchu, jaki tylko się znajdował w
barze, spływała obficie krew. Kiedy w końcu pojawił się szeryf z McColl, panował tu taki
chaos, że nikt nie zauważył, jak Henry wytoczył się z baru i odjechał samochodem szeryfa.
Potem już było za późno. Dowódca kompanii wysłał kapelana z Fortu Bragg, w towarzystwie
trzech pochodzących z Brooklynu żandarmów wojskowych, by sprowadzili Henry'ego z
powrotem. Tak więc Henry Hill spędził ostatnie dwa miesiące swojej wojskowej kariery w
murach Fortu Bragg. Utracił na ten okres żołd i wszelkie przywileje. Został nadto
pozbawiony stopnia szeregowca klasy pierwszej. Rzecz jasna, w skali ocen Henry'ego
wydostanie się z aresztu wojskowego było sprawą niemal równie prestiżową, jak wydostanie
się z więzienia federalnego.
„Kiedy wyszedłem z wojska, syn Paulie'ego, Lenny, miał już około szesnastu lat, a
wyglądał o dobre pięć lat doroślej. Był rosły, podobnie jak i jego ojciec. Miał kark i ramiona
godne bocznego obrońcy. Był ulubieńcem Paulie'ego. Paulie kochał go o wiele bardziej niż
swoich dwóch starszych synów, Paula juniora i Petera. Lenny Vario był sprytny. Kiedy
wyszedłem z wojska, Paulie odsiadywał właśnie sześć miesięcy za zlekceważenie decyzji
sądu, toteż zdążyłem się zaprzyjaźnić z Lennym. Pracował w pizzerii, ale zwykle sprzeczał
się tam ze swoimi stryjami i braćmi. Gdyż ci, pod nieobecność Paulie'ego, próbowali zgrywać
wielkich szefów, tyle że Lenny, nawet jeszcze jako dzieciak, zawsze dawał im do
zrozumienia, że powinni się odpieprzyć. Natomiast Paulie, ilekroć się tylko dowiedział, że
Lenny komuś przygadał, aż pęczniał z dumy. Niczego chyba by mu nie odmówił. Czuł
bowiem, że Lenny zajdzie wysoko. Bo Lenny miał dosyć ikry, by kiedyś zająć jego miejsce.
Był w stanie pokierować całą rodziną. Toteż Paulie pokładał w nim wielkie nadzieje.
Tak więc tuż po moim wyjściu z wojska, pod nieobecność Paulie'ego, Lenny został
moim wspólnikiem. Gdziekolwiek szedłem, on szedł tam razem ze mną. Byłem od niego
prawie o cztery lata starszy, lecz byliśmy nierozłączni. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Jego bracia, którzy również byli moimi bliskimi kumplami, czuli się szczęśliwi, że nie muszą
się teraz troszczyć o swojego młodszego brata. Lecz tak czy owak ja rozglądałem się za jakąś
bardziej konkretną pracą. Nie chciałem już wracać do roli chłopaka na posyłki ani do
odwalania przeróżnych drobnych robótek dla Tuddy'ego na postoju. Lenny był dla mnie
czymś w rodzaju przepustki. Wprawdzie nikt tego nie ujmował w ten sposób, niemniej Paulie
wiedział, że potrafię dopilnować Lenny'ego, więc to, co dostawał Lenny, dostawałem i ja.
Dowiedziałem się, że Paulie załatwił Lenny'emu robotę związkowego murarza, płatną 135
dolarów na tydzień. Lenny miał najwyżej szesnaście lat, a tu Paulie załatwił mu robotę
dorosłego mężczyzny! Ale Lenny powiedział, że beze mnie nie pójdzie. Toteż i ja dostałem
pracę zrzeszonego murarza, płatną 135 dolców na tydzień. Miałem wtedy około dwudziestki.
A Paulie, jak pamiętacie, siedział wtedy cały czas w mamrze, ale i tak potrafił skombinować
nam robotę, o jakiej faceci z sąsiedztwa mogli co najwyżej marzyć.
Później dowiedziałem się, że Paulie kazał Bobby'emu Scoli, przewodniczącemu
związku murarzy, przycisnąć paru przedsiębiorców budowlanych, żeby nas umieścili na
listach płac. Bobby zrobił z nas wtedy kandytatów na członków związku i dał nam
legitymacje związkowe. Podczas lat spędzonych w wojsku oddaliłem się od mojego ojca, za
to teraz bardzo go ucieszyłem tą robotą murarza. Ojciec uwielbiał pracę na budowach. Bo
właśnie na budowach pracowali wszyscy jego kumple. Pracowało tam również całe mnóstwo
ludzi z okolicy. Tak się sprawy miały. Ale ja nie zamierzałem spędzać całej reszty życia na
układaniu cegieł.
Patrząc wstecz widzę, jak to żałosnymi szczeniakami byliśmy wtedy wraz z Lennym,
ale w owych czasach to, co robiliśmy, wydawało się całkiem naturalne. Zagraliśmy więc na
nosie robocie i Bobby'emu Scoli. A niechże się odpieprzy. Byliśmy z Paulie'em. Nie
wykonywaliśmy żadnej pracy. Nie pokazywaliśmy się nawet w robocie na tyle regularnie,
żeby pobierać czeki z wypłatą. Mieliśmy takich znajomych facetów, którzy pracowali
naprawdę, i to właśnie oni przynosili nam forsę na postój albo do restauracji „Villa Capra” w
Cedarhurst, należącej do Frankie'ego Makaroniarza, gdzie często można było nas zastać.
Realizowaliśmy czeki, a do poniedziałku zdążyliśmy już zwykle przepuścić wszystkie
pieniądze na przeróżne zabawy, ciuchy lub hazard. Nawet nie płaciliśmy składek
związkowych. Bo i po co mielibyśmy je płacić? W końcu Bobby Scola ubłagał Paulie'ego,
żeby zdjął mu nas z karku. Powiedział, że stwarzamy problem. Że powoli robi się gorąco i że
budowniczowie zaczynają się buntować.
I Paulie się zgodził. Z początku myślałem, że żal mu było Bobby'ego Scoli i dlatego
zabrał nas stamtąd, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, iż chodzi o coś innego. Bo Paulie,
zamiast harówki w roli murarzy, kazał nam pracować po nocach w »Azores«, bardzo modnej
knajpie, mieszczącej się w wykończonym białymi stiukami budynku obok »Hotelu Lido
Beach« w Rockaways, mniej więcej o godzinę drogi od centrum miasta. W owych czasach
był to najlepszy letni lokal, odwiedzany głównie przez bogatych biznesmenów i działaczy
związkowych, zwłaszcza tych z centrum odzieżowego i zakładów budowlanych. Wystarczył
jeden telefon od Paulie'ego i Lenny dostał pracę jako pomocnik barmana - choć był zbyt
młody na to, żeby móc tam przebywać, a cóż dopiero pracować. Natomiast ja wyfasowałem
smoking i zrobiono mnie maitre d'hotel. Mnie, dwudziestoletniego szczyla, który na niczym
się nie znał!
W tamtych czasach nieoficjalnym właścicielem »Azores « był Thomas Lucchese, boss
całej rodziny. Zwykł tam zachodzić co wieczór, przed pójściem do domu, i właśnie dlatego
Paulie załatwił Lenny'emu tę robotę. Nie z tej przyczyny, że żal mu się zrobiło Bobby'ego
Scoli i że wczuł się nagle w jego związkowe kłopoty. Po prostu chciał, żeby Lenny poznał
bossa. Lucchese musiał nas polubić. Śmiem twierdzić, że traktowaliśmy go wręcz ekstra.
Ledwie tylko stawał w drzwiach, a już podawano mu drinka. Jego szklaneczka do koktajli
była tak mocno polerowana, że parę razy nawet pękła, gdy Lenny przecierał ją do połysku.
Miejsce przy barze, gdzie Lucchese lubił zwykle stawać, zawsze było wolne, a blat baru
wytarty do sucha. Choćby nawet w knajpie było dwustu chłopa. Mało kto z tutejszych
bywalców wiedział, kim on jest, ale to i tak nie miało żadnego znaczenia. Grunt, że my
wiedzieliśmy. Był bossem. W gazetach nazywano go Gaetano Lucchese »Trójpalczasty
Brown«, lecz naprawdę nikt tak się o nim nie wyrażał. Na ulicy znany był jako Tommy
Brown. Miał wtedy ponad sześćdziesiątkę i do knajpy wchodził zawsze sam. Jego kierowca
czekał na zewnątrz.
Tommy Brown był bossem całego centrum odzieżowego. Kontrolował lotniska.
Johnny Dio, który maczał palce w większości związkowych wymuszeń na lotnisku
Kennedyego i La Guardia, pracował właśnie dla niego. Był panem całego miasta. Miał swych
zastępców w dzielnicach. Ustanawiał sędziów. Jego syn został skierowany do West Point
przez kongresmena ze Wschodniego Harlemu, Vita Marcantonio, a jego córka ukończyła
Vassar. Później wyszła za mąż za syna Carla Gambino. Setki milionerów z branży
odzieżowej przybywało aż tutaj, właśnie do »Azores«, tylko z tej przyczyny, że mieli
nadzieję, iż go tam właśnie zastaną i będą się mogli podlizać do woli. Stwarzało im to okazję
do skinięcia głową lub powiedzenia cześć. Lecz kiedy wszyscy ci nadziani faceci spostrzegli,
że rozmawiam z nim sobie jak gdyby nigdy nic, zaczęli się podlizywać mnie. Byli
nieprzyzwoicie mili. Uśmiechali się, wtryniali mi swoje wizytówki i mówili, że gdybym
kiedykolwiek potrzebował czegoś z damskich płaszczy, torebek lub kapeluszy, czy jakichś
lepszych sukienek, wystarczy, że zadzwonię. Wpychali mi nowiuteńkie dwudziestki lub
nawet pięćdziesiątki, które były tak cieniutko złożone, że odnosiłem wrażenie, iż zaraz od
nich zaczną krwawić mi dłonie. I to właśnie był cały Tommy Brown. Nie mrugnął nawet
okiem, a sprawiał, że nawet najbardziej drapieżne rekiny szmacianego biznesu obsypywały
człowieka forsą.
Do »Azores« przyszliśmy w połowie maja. Dostaliśmy mieszkanie po drugiej stronie
ulicy. Wcześniej przez jakiś czas mieszkaliśmy w domu Paulie'ego w Island Park, o jakieś
piętnaście minut drogi, lecz nie mógł się on przecież równać z własną chatą. »Azores« stał
przed nami otworem. Lokal zamykano o dziesiątej, a w nocy był tam czynny basen.
Zapraszaliśmy więc przyjaciół, jedliśmy i piliśmy za darmo. Był to jakby nasz własny
prywatny klub. Wtedy to po raz pierwszy posmakowałem dobrego życia. Nigdy nie jadałem
tak wiele sałatki z krewetek. Po pracy łaziliśmy od jednego nocnego lokalu do drugiego.
Zobaczyłem wówczas, jak żyją bogaci. Widziałem nadziany tłum z Five Towns, ludzi z
Lawrence i Cedarhurst, głównie bogatych biznesmenów i przedstawicieli wolnych zawodów,
którzy mieli mnóstwo gotówki. Ich żony naśladowały wyglądem Monique Van Vooren, a
domy przypominały rozmiarami hotele rozciągnięte wzdłuż południowego wybrzeża, z
łodziami motorowymi wielkości mojego rodzinnego domu zacumowanymi tuż u samego
wejścia, zupełnie jakby ci faceci traktowali ten cholerny ocean niczym swoje prywatne
podwórko.
Oficjalnym właścicielem »Azores« i szefem tego lokalu był Tommy Morton. Ludzie
tego pokroju służyli zwykle za parawan gangsterom, którzy nigdy nie dostaliby pozwolenia
na wyszynk pod własnym nazwiskiem. Zdarzało się, że tacy jak on obracali również
własnymi kapitałami, wskutek czego gangsterzy byli co najwyżej ich cichymi wspólnikami.
Morton na przykład był kumplem Paulie'ego. Znał mnóstwo ludzi. Musiał być parawanem dla
naszych. Lecz także musiał co tydzień płacić określoną sumę swoim partnerom, a ci nie dbali
o to, czy interes idzie dobrze, czy źle. Tak to na ogół bywa, kiedy ma się gangstera za
wspólnika. Chodzi mu tylko o forsę, bez względu na cokolwiek. Interes kiepsko idzie? A
pieprzyć, dawaj forsę. Był pożar? Gówno mnie to obchodzi, płać. W knajpę uderzył piorun, a
w hallu wybuchła trzecia wojna światowa? A ja to wszystko pieprzę, płać i cześć.
Innymi słowy, Tommy Morton dopiero wtedy widział jakiś szmal, kiedy spłacił już
haracz gangsterom, bo oni musieli dostać przede wszystkim. To był jeden z powodów, dla
których Morton tak bardzo nienawidził Lenny'ego i mnie. Po pierwsze, nie widział żadnej
potrzeby, by para tak przemądrzałych gówniarzy jak my rujnowała mu interes. Musiał płacić
każdemu z nas dwieście dolców na tydzień, czyli sumę, za którą mógłby sobie nająć
prawdziwego maitre d'hotel i barmana. Poza tym okradaliśmy go wprost nieprzyzwoicie.
Wszystko, co kradliśmy czy rozdawaliśmy innym, pochodziło z jego kieszeni.
Doprowadzaliśmy go niemal do szału, ale nic na to nie mógł poradzić.
Lecz ta zabawa znudziła nam się jeszcze przed końcem lata. Było to chyba podczas
weekendu, w którym wypadło również Święto Pracy. Wyjątkowo ciężki weekend.
Postanowiliśmy się zmyć. Lenny i ja już od prawie miesiąca nie widzieliśmy Lucchese'a.
Wszyscy byli na wakacjach z wyjątkiem nas. Lecz wiedzieliśmy, że mamy przyszłość już
zabezpieczoną. Lucchese powiedział, że z nastaniem jesieni będzie miał dla nas robotę w
centrum odzieżowym.
Na nieszczęście Tommy Morton miał tego starego niemieckiego kucharza. A ten, choć
wydaje się to wprost niemożliwe, nienawidził nas bardziej niż Tommy. Co wieczór karmił
nas ryżem i kurczakami, zupełnie jakbyśmy byli najzwyklejszymi w świecie podkuchennymi.
Musiał coś wyczuć - lub może dostał w tej sprawie cynk - jak bardzo Morton nas nienawidzi,
bo postanowił przykręcić nam śruby. Tak jakoś nam wypadło, że w czwartek, tuż przed tym
długim weekendem, w samo Święto Pracy, spóźniliśmy się do roboty. Ledwie
przekroczyliśmy próg, kucharz zaczął drzeć mordę. Darł się też na nas w sali. A wokół stali
ludzie. Klienci, którzy trochę wcześniej przyszli tutaj na obiad. O mało mnie szlag nie trafił.
Dopiekł mi do żywego. Parszywy kutas. Nie mogłem tego znieść. Podbiegłem więc do faceta
i złapałem go za kark. Lenny przyszedł z pomocą, toteż wzięliśmy drania za ręce i za nogi.
Zataszczyliśmy go do kuchni, żeby wpakować do pieca. Musiało tam być około 450 stopni.
Naprawdę to wcale nie chcieliśmy go tam wpychać, ale on o tym nie wiedział. Wrzeszczał,
szarpał się i wyrywał, aż w końcu wypuściliśmy go. Ledwie tylko grzmotnął o podłogę,
zerwał się i dał dyla. Wybiegł z knajpy. Pognał gdzieś przed siebie. I nigdy już nie wrócił. A
wtedy Lenny i ja też zmyliśmy się na dobre.
Paulie był zdrowo wpieprzony. Bo Tommy Morton musiał mu powiedzieć, co
zrobiliśmy. Zachowywał się tak, jakbyśmy mu przynieśli wstyd przed Lucchesem. Tak
bardzo się wnerwił, że kazał mi spalić samochód Lenny'ego. Był to żółty kabriolet Bonneville
z 1965 roku. Lenny kochał ten wóz, ale Paulie kazał mi go sfajczyć. Wyładował swą
wściekłość na samochodzie własnego dziecka. Potem kazał Tuddy'emu zawieźć ten wóz do
»dziury«. »Dziura« był to zgniatacz i cmentarzysko samochodów w Ozone Park, które
należały do Jerry'ego Asaro i jego syna, Vincenta. Przynależeli oni do rodziny Bonnano. No
więc Paulie złapał mnie za klapy i powiedział: »Ty, leć i spal ten wóz«. To było zupełne
wariactwo. Sam przecież dał Lenny'emu ten samochód. Tak więc, podczas gdy on i Tuddy
obserwowali mnie z innego wozu, wylałem pół galona benzyny na przednie siedzenie i
rzuciłem zapałkę. I patrzyłem, jak się wszystko fajczyło.
Lato dobiegało końca, ale ja miałem już nagraną całą kupę spraw. Nie było takiego
dnia, żeby ktoś nie przychodził do mnie z jakimś planem. Mieliśmy w sąsiedztwie
dziewczynę, która pracowała w towarzystwie zajmującym się kartami Master Charge.
Przynosiła nam notatki biurowe, dotyczące sprawdzianów stanu bezpieczeństwa i kredytów.
Kupowaliśmy także mnóstwo kart od ludzi, którzy pracowali na poczcie, tyle że wówczas
towarzystwa zaczęły wysyłać do swoich klientów listy z zapytaniem, czy otrzymali już swoją
kartę. Ale najlepiej było mieć kogoś wewnątrz banku. Mieliśmy taką dziewczynę, która
podrzucała nam duplikaty kart i ujawniała nam wysokość kredytów z nimi związanych. Nim
jeszcze karta znalazła się w kopercie, gotowa do wysyłki, ja miałem już duplikat. Jeśli limit
kredytu na karcie wynosił na przykład 500 dolarów, chodziliśmy do sklepów, gdzie nas
znano, albo miejsc, które kontrolowane były przez naszych ludzi. Z każdej karty zużywałem
po dziesięć kuponów. Faceci ze sklepu, ci nasi znajomi, dzwonili i dostawali potwierdzenia
na stereo za 390 dolarów, telewizor za 450 dolarów i zegarek za 470. Na cokolwiek. Osoba,
która czekała na kartę, nigdy jej nie dostawała, a my mieliśmy około miesiąca czasu, dopóki
nie zgłoszono kradzieży. Próbowałem obskakiwać wszystkie poważniejsze zakupy, gdy tylko
dostałem kartę do rąk. Faceci w sklepach wcale o to nie dbali, bo i tak dostawali swoje
pieniądze. Zanosili po prostu potwierdzone kupony do banku i deponowali je tak jak
gotówkę.
Dziś system komputerowy nie pozwala już na takie kanty, ale wówczas udawało mi się
kosić całe mnóstwo pieniędzy. Jeśli chciałem, mogłem w ciągu jednego dnia nabrać towaru
choćby za dziesięć tysięcy dolarów. Nawet w zupełnie obcych sklepach szło całkiem gładko.
W każdym sklepie są setki przedmiotów, a ponadto zawsze miało się ze sobą sfabrykowane
prawo jazdy i lewą kartę identyfikacyjną. Fałszywe karty mieliśmy od Tonny'ego Piekarza z
Ozone Park. Był naprawdę piekarzem. Miał piekarnię, która wypiekała chleb. Ale robił też na
poczekaniu fałszywe prawa jazdy. Miał wszystkie potrzebne formularze. Nie do wiary, jaki
był w tym dobry. Wytrzasnął skądś kod Albany, toteż nawet stanowi policjanci nie potrafili
się kapnąć, że coś jest nie w porządku. Brał pięćdziesiąt dolarów za komplet, to znaczy za
prawo jazdy, kartę ubezpieczeniową i kartę rejestracyjną. - Kiedy kończyłem z kartami,
odsprzedawałem je naszym ludziom od »poniżej limitu«, którzy brali wykorzystaną kartę i
kupowali na nią rzeczy mieszczące się poniżej pułapu wymagającego potwierdzenia. Na
przykład w wypadku niektórych kart sklep dzwoni po potwierdzenie, jeżeli kupowany
przedmiot kosztuje powyżej pięćdziesięciu lub ponad sto dolarów. Kupujący »poniżej limitu«
zawsze starają się mieścić w sumie widniejącej na karcie. Wchodzą do domów towarowych
czy centrów handlowych i całe popołudnie kupują na kartę pięćdziesięciodolarową przeróżne
czterdziestopięciodolarowe przedmioty. A więc mikser, radia, papierosy, żyletki - towar,
który łatwo później odsprzedać za pół ceny - i w ciągu dwóch godzin utłuc niezłą dniówkę.
Stacks Edwards, wysoki, chudy czarnoskóry chłopak, który kręcił się koło ferajny, był
mistrzem kategorii »poniżej limitu«. Spędzał cały dzień w centrum handlowym i ładował
towary na ciężarówkę, aż w końcu brakowało mu już na niej miejsca. Miał całą armię ludzi,
którzy rozłazili się później i sprzedawali tę całą drobnicę w fabrykach. Zawoził czasem swój
ładunek do małych sklepów w Harlemie albo też upłynniał go w pewnych miejscach w New
Jersey, które brały wszystko hurtem.
To Jimmy Burke wprowadził mnie w interes z papierosami. Dowiedziałem się o takiej
możliwości w trakcie pobytu w Północnej Karolinie. W owych czasach na Południu karton
papierosów kosztował 2 dolary i 10 centów, podczas gdy u nas ten sam karton - za sprawą
nowojorskich podatków - kosztował już 3 dolary 75 centów. Pewnego dnia Jimmy zajechał na
postój samochodem pełnym fajek. Dał mi sto kartonów i powiedział, że powinienem
spróbować je opchnąć. Nie bardzo się do tego kwapiłem, ale on powiedział, żebym jednak
spróbował. Władowałem kartony do bagażnika mojego samochodu i pojechałem na pobliską
budowę. W ciągu dziesięciu minut sprzedałem wszystko, co miałem. Robotnicy oszczędzali
na każdym kartonie niemal dolca. Więc im się opłacało. A ja zrozumiałem, że w ciągu
dziesięciu minut mam z tego dla siebie po dwadzieścia pięć centów na kartonie. Tego
wieczoru poszedłem do domu Jimmy'ego, zapłaciłem mu za sto kartonów, które mi dał, i
poprosiłem o trzysta dodatkowych. Wziąłem tyle, ile byłem w stanie upchnąć w bagażniku.
Następnego dnia sprzedałem je w ciągu dziesięciu minut. Powiedziałem sobie: »Toż to
nielicha sprawa!« Wróciłem i znowu załadowałem do bagażnika trzysta kartonów, a ponadto
jeszcze dwieście na tylne siedzenie. Miałem z tego sto dwadzieścia pięć dolców za dwie
godziny roboty.
Pewnego dnia Jimmy przyszedł na postój z jakimś chudym chłopakiem, ubranym w
garnitur typowy dla ludzi z naszej branży i z twarzą przyozdobioną cieniutkim wąsikiem. Był
to Tommy DeSimone. Jeden z tych młodziaków, którzy sprawiają wrażenie znacznie
młodszych wyłącznie z tego powodu, że starają się wyglądać o wiele starzej. Jimmy od lat był
przyjacielem rodziny Tommy'ego, toteż chciał, abym miał na niego oko i wciągnął go w
interes z papierosami, słowem, pomógł mu zarobić parę dolarów. Z pomocą Tommy'ego
zacząłem wkrótce zgarniać po trzysta, czterysta dolców na dzień. Sprzedawaliśmy całe setki
kartonów na budowach i w fabrykach odzieżowych. Sprzedawaliśmy je w garażach
Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta, na przystankach metra i autobusów. Było to około
1965 roku, a miasto nie podchodziło do sprawy zbyt poważnie. Sprzedawaliśmy towar na
ulicy, a parę kartonów opylaliśmy glinom jedynie po to, żeby zostawili nas w spokoju.
Niebawem zaczęliśmy sami importować papierosy. Lataliśmy do Waszyngtonu D.C,
korzystając z lotów wahadłowych, do wypożyczalni ciężarówek zajeżdżaliśmy taksówką, tam
używaliśmy podrabianego prawa jazdy i takiejż samej karty identyfikacyjnej, a potem
zasuwaliśmy do jednego z hurtowników tytoniowych w Północnej Karolinie. Ładowaliśmy
osiem lub dziewięć tysięcy kartonów i wracaliśmy na północ. Lecz kiedy coraz to większa
grupa cwaniaków zaczęła się brać za to samo, zrobiło się trochę ciasno. Z początku paru z nas
przyłapano, ale w tamtych czasach dawano nam co najwyżej wezwanie. Agentami
podatkowymi bywali niekiedy gliniarze, którzy w takich przypadkach nawet nie nosili broni.
Ale potem zaczęli konfiskować nasze ciężarówki, a ludzie z wypożyczalni przestali nam je
udostępniać. Wymyślaliśmy przeróżne sposoby, żeby się do nich dobrać, od przekupstwa aż
po podstawianie miejscowych. Spaliliśmy połowę wypożyczalni w Waszyngtonie D.C., tak że
zbankrutowały. Vinnie Beans miał Capo Trucking Company w Bronxie, więc zaczęliśmy
pożyczać jego wozy. Nie wiedział, co będziemy z nimi robić, więc wszystko szło świetnie, aż
w końcu się połapał, że brakuje mu tuzina ciężarówek. Kiedy odkrył, że to państwo położyło
na nich łapę, odmówił nam swych usług. I możecie mi wierzyć, że gdybyśmy nie byli ludźmi
Paulie'ego, załatwiłby nas na cacy. Więc w końcu musieliśmy się postarać o własne
ciężarówki, gdyż interes szedł pełną parą. Tommy i ja kupiliśmy dwudziestodwustopową
ciężarówkę, a Jimmy Burke postarał się o przyczepy. Przez jakiś czas wiodło nam się
świetnie, ale potem zbyt wielu facetów zwęszyło ten sam interes. Cała banda Colomba z
Bensonhurst w Brooklynie rzuciła się na rynek. I towar nie szedł tak dobrze jak przedtem. Ale
wtedy już zacząłem robić zupełnie inne interesy.
Na przykład kradłem samochody. Nie byłaby to rzecz opłacalna, gdyby nie fakt, że
natknąłem się na Eddy'ego Rigauda, agenta od importu - eksportu dla Sea - Land Service na
Haiti. Rigaud był właścicielem małego sklepu detalicznego w Queens, gdzie sprzedawał
przeróżne haitańskie produkty, i łączyły go więzy pokrewieństwa z bardzo wpływowymi
ludźmi na wyspie. Pamiętam, że pewnej niedzieli w »New York Times Magazine« ukazał się
cały artykuł o jego rodzinie. Układ polegał na tym, że skoro on potrafi wywozić trefne
samochody z kraju, to ja mogę mu ich dostarczać, jakich tylko zapragnie, kradnąc je wprost z
ulicy.
To była prosta robota. Zatrudniałem smarkaczy. Dzieci z sąsiedztwa. Ich przyjaciół.
Smarkaczy, którzy byli sprytni i wiedzieli, w czym rzecz. Kradli samochody po sto dolarów
od sztuki, a ja gromadziłem po dziesięć czy dwanaście aut. Parkowałem je gdzieś na tyłach,
żeby zniknęły z ulicy, i załatwiałem dla nich numery seryjne samochodów, które właśnie szły
na złom. Jeśli zdążyłem dać Eddy'emu Rigaudowi numery identyfikacyjne samochodów
jeszcze przed wieczorem, to następnego dnia otrzymywałem zezwolenie na eksport
samochodów. A wtedy wysyłałem te wozy do doków. Urzędnicy od papierków nigdy się
jakoś w tym szwindlu nie pokapowali. Badano samochody, żeby sprawdzić, czy mają
zapasowe opony i czy na karoseriach nie ma żadnych wgnieceń, tak jak to zostało opisane w
zezwoleniu. Wszystkie wozy były z reguły nowe - małe fordy albo inne niezbyt duże i
oszczędne auta, gdyż w owych czasach benzyna na Haiti kosztowała półtora dolara za galon.
Brałem po 750 dolców za samochód. Dla mnie było to tylko kilka godzin roboty, a potem co
pięć - sześć tygodni latałem do Port - au - Prince, żeby odebrać forsę. To też nie było zbyt
trudne, bo zawsze leciałem z fałszywą forsą, kradzionymi czekami podróżnymi i kartami
kredytowymi.
Poza tym cały czas jeździłem z Paulie'em. Woziłem go to tu, to tam. Zabierałem go z
domu około dziesiątej rano i nie odwoziłem, dopóki nie zjadł swojej wątróbki z cebulką albo
steku z ziemniakami o trzeciej nad ranem. Paulie zawsze był bardzo ruchliwy, ja również.
Toteż przebywaliśmy dziennie setki rozmaitych tras, doglądając tysięcy spraw jednocześnie.
Paulie pełnił jak gdyby funkcję bossa całej okolicy, więc musiał sprawdzać ludzi, którzy
odpowiadali za kluby z grami hazardowymi, za parkingi z trefnymi wozami, banki, loterie i
związki, za uprowadzaczy, paserów i lichwiarzy. Wszyscy ci faceci działali przy pełnej
aprobacie Paulie'ego, tak jakby wydał im jakieś koncesje, toteż spora część tego, co zarabiali,
trafiała w jego ręce. A Paulie zatrzymywał trochę, jako swoją dolę, resztę zaś odsyłał gdzieś
wyżej w formie haraczu. Podobnie jak działo się to kiedyś w starym kraju, tylko że tutaj była
Ameryka.
Jak na faceta, który częstokroć całą dobę spędzał w rozjazdach i prowadził tyle
różnych spraw, Paulie nie zwykł był gadać ze zbyt wieloma ludźmi. Jeżeli na przykład miał
kłopoty z loterią, odsyłał rzecz do Steve'a DePasquale, który był jego specem od numerków. I
zaraz na drugi dzień rano, kiedy Paulie spotykał Steve'a, ten wyjaśniał mu, w czym rzecz, by
natychmiast odebrać stosowne polecenie. Na ogół Paul po prostu słuchał tego, co mówił
Steve, bo - faktycznie - Steve znał się najlepiej na wszystkich historiach związanych z
numerkami. I zlecał Steve'owi, żeby załatwił co trzeba. Jeżeli były jakieś kłopoty z grami
hazardowymi, Paulie rozmawiał ze swoim bratem, Babe'em. Sprawy związkowe odsyłał do
facetów ze związku, kimkolwiek tam byli, zależnie od konkretnego związku i rodzaju
zaistniałego problemu. Wszystko trafiało w odpowiednie ręce. Każda sprawa miała swoje
miejsce i kolej. Paulie nie wierzył w narady i konferencje. Nie chciał, żeby ktoś niepotrzebny
słyszał, co on mówi, podobnie jak nie życzył sobie również, aby ktoś niepożądany słuchał, co
do niego mówiono.
Faceci, którzy donosili ludziom, donoszącym z kolei Paulie'emu, rekrutowali się
zarówno spośród zwykłych zbirów, jak i rzetelnych ludzi interesu. Byli to jednak głównie
przedstawiciele ulicy. To właśnie oni sprawiali, że wszystko się kręciło. Wymyślali przeróżne
kanty. Powodowali, że wszystko szło jak po maśle. A Paulie gromadził wszelkie wiadomości
w głowie. Nie miał sekretarza. Nie robił żadnych notatek. Nigdy niczego nie zapisywał i
nigdzie nie telefonował, chyba że z budki na ulicy, a i wówczas umawiał się tylko na
późniejsze spotkania. Od niego zależał byt setek przeróżnych ludzi, lecz on sam nigdy nie
zapłacił za nic nawet dziesięciu centów. Faceci, którzy pracowali dla Paulie'ego, sami musieli
kombinować, aby wyjść na swoje. Bo od niego otrzymywali tylko ochronę przed innymi,
którzy chcieliby ich obrobić. O to właśnie chodziło. I tego FBI nie mogło nigdy pojąć - że
główną ofertą Paulie'ego była ochrona dla takich osobników, którzy nie mogliby się zwrócić o
pomoc do glin. Stworzył coś na kształt policji dla gangsterów. Powiedzmy na przykład, że
podprowadziłem gdzieś towar wartości pięćdziesięciu tysięcy dolców, lecz kiedy chciałem go
opchnąć, ktoś zrobił mnie w konia i nie wypłacił mi ani centa. Co mam wtedy począć? Iść
powiadomić mendy? Niemożliwe. Rąbnąć tamtego kanciarza? Przecież jestem tylko specem
od przejmowania transportów, a nie jakimś tam kowbojem. No właśnie. Jedyną gwarancją, że
nikt mnie nie wyroluje, jest podczepić się pod kogoś takiego, jak Paulie. Pod kogoś, kto jest
ustawiony. Jest członkiem mafijnej rodziny. Jednym z nich. A wtedy, jeśli ktoś tylko spróbuje
cię rolować, to oni go ujają i po kompocie. I cześć. Pójdzie do piachu, a ten uprowadzony
towar wyjdzie mu jeszcze bokiem, podobnie jak wiele innych rzeczy. Oczywiście mogą
wyniknąć problemy, jeśli okaże się, że facet, który cię wystawił do wiatru, również jest
skumplowany z gangsterami. Musi się wtedy odbyć posiedzenie jednej i drugiej ferajny. A
wtedy zwykle gangsterzy dzielą pomiędzy siebie to, co ukradłeś, a ciebie i tego drugiego
faceta odsyłają do domu z niczym. Jeśli będziesz się skarżył, to oberwiesz w czapę.
Jeszcze innym powodem, dla którego musisz być związany z kimś takim jak Paulie,
jest potrzeba, by gliny nie deptały ci po piętach. »Łebscy«, tacy jak Paulie, od tak dawna już
płacą glinom, że prawdopodobnie wysłali do college'ów więcej dzieci policjantów niż
ktokolwiek inny. Fundują jakby gangsterskie stypendia. Babe, który załatwiał większość tych
spraw dla Paulie'ego, zajmował się gliniarzami już od momentu, kiedy jako rekruci wyruszali
na swój pierwszy patrol. Awansowali, a Babe nadal nad nimi czuwał. Kiedy w jakimś
szczególnym przypadku potrzebowali pomocy albo informacji, był na ich usługi. Tworzyła
się więc wzajemna zależność. Policjanci, biorąc od Babe'a pieniądze, wiedzieli, że to całkiem
bezpieczne. Zaufanie pomiędzy gangsterami a korumpowanymi stopniowo glinami wciąż
rosło. To samo dotyczyło zresztą wszystkich innych. Politycy - wprawdzie nie wszyscy, ale
bardzo wielu - od czasu do czasu potrzebowali pomocy. Otrzymywali wówczas darmowe
biura z oknami od frontu, dostawali autobusy i urządzenia nagłaśniające, a kiedy zaszła i taka
potrzeba, szeregowi członkowie związków wręczali im odpowiednią petycję. Zyskiwali sobie
również prawników, żeby im pomagali dopilnować całokształtu kampanii. Sądzicie może, iż
politycy nie potrafią być wdzięczni? Że zapominają z czasem o swych przyjaciołach?
Zapamiętajcie sobie: Paul Vario wcale nie robił tego wszystkiego osobiście. Bardzo niewielu
polityków spotkało się z nim kiedyś oko w oko. Wszystkie owe akcje były montowane przez
biznesmenów w jakiś sposób związanych z Variem. Przez prawników będących jego
dłużnikami. Przez przedsiębiorców budowlanych, szefów towarzystw przewozowych,
facetów ze związków, hurtowników handlu mięsem, przez księgowych i ludzi najzwyczajniej
w świecie pracujących, przez wszelkiego rodzaju prawomyślnych i praworządnych
fachowców. Lecz za tym wszystkim z reguły krył się ktoś taki jak Paulie, czekając na swoją
zapłatę.
Byłem tylko zwyczajnym facetem z ulicy, ale i tak żyło mi się nieźle. Robiłem
wszystko, co trzeba. Kradłem i kombinowałem na wszystkie możliwe strony. Prowadząc
interes z papierosami, pożyczałem zarazem pieniądze na procent, obstawiałem zakłady i
przerzucałem kradzione samochody na Haiti. Tuddy dał mi kilka tysiączków na podpalenia w
supermarketach i restauracjach. Owi domniemani pogorzelcy obłowili się później na forsie z
ubezpieczenia. Nauczyłem się używać papieru toaletowego nasączonego stearyną i układać
go odpowiednio wzdłuż belek stropu. Można to było zapalić od zapałki. I nie było sprawy. Bo
gdybym użył benzyny lub nafty, z otwartym ogniem nie miałbym się po co tam pchać z
powodu możliwości wybuchu oparów. Starym sposobem wywołania pożaru było
umieszczenie zapalonego papierosa w pudełku pełnym zapałek, tak że kiedy papieros już się
wypalił, wybuchały płomieniem zapałczane łebki. Ale wtedy powinno się już być gdzieś
daleko.
Zawsze przysparzałem ludziom mnóstwa kłopotów. Wciąż wdawałem się w jakieś
awantury. Nie dbałem o nic. Miałem przecież za sobą dziesięciu czy dwunastu chłopa. Na
przykład jechaliśmy do jakiegoś lokalu w Rockaways albo w Five Towns i zaczynaliśmy tam
pić i jeść. Te lokale były częściowo z nami związane. To znaczy, gdzieś na ich zapleczu
pracował zwykle bukmacher, właściciel pożyczał czasami forsę na procent, a gdzieś w
suterenach sprzedawano trefny towar. W tym rzecz, że nie chodziliśmy do takich restauracji
dla starszawych damulek jak »U Schraffta«. Zaglądaliśmy tylko do bardzo drogich lokali, z
czerwonymi obiciami na ścianach i dywanami na całej podłodze - nazywaliśmy je zresztą
»dywanowe speluny« - słowem do lokali, w które zainwestowano trochę szmalu. Można się
tam było zawsze spodziewać jakichś dziewczyn lub gier. Właściciele lub zarządcy tych knajp
znali nas dobrze. Wydawaliśmy tam sporo dolców. I naprawdę bawiliśmy się
pierwszorzędnie. Płaciliśmy spore rachunki. Stawialiśmy wszystkim. Dawaliśmy ładne
napiwki kelnerom i szefom sali. Bo czemuż by i nie? W tym byliśmy dobrzy. W ciągu jednej
nocy przepuszczaliśmy więcej forsy, niż koleżeński zjazd dentystów wraz z żonami zdołałby
wydać w ciągu całego tygodnia.
Lecz później, po paru miesiącach, kiedy już nasze zaległe rachunki urosły do paru
tysięcy, przychodził właściciel knajpy. Z początku próbował być miły. Próbował być
uprzejmy. Lecz niezależnie od jego usiłowań i tak wszczynaliśmy wojnę. »Ty kutasie
złamany, już gryziesz ziemię! Ty nędzny, pierdolony sukinsynu!« I tak dalej. Klęło się na
niego i wrzeszczało, ciskało kieliszkami i talerzami, i pobudzało się własną wściekłość. To
znaczy, że choć w głębi duszy człowiek dobrze wiedział, iż jest tylko marnym gównem, to
miotał się zwykle tak, jak gdyby chciał tamtego rozszarpać na kawałki. Lecz wtedy w
ostatniej chwili ktoś odciągał cię na bok, więc wychodziłeś grożąc, że połamiesz facetowi
gnaty.
I wówczas facio miał problem. Wiedział, kim jesteśmy. Wiedział, że istotnie jesteśmy
zdolni połamać mu gnaty i że on nic na to nie może poradzić. Nie mógł iść przecież na
policję, bo sam miał różne sprawki na sumieniu, a poza tym gliny wydusiłyby z niego całą
furę szmalu. Wiedział też, że gliny są na naszym żołdzie. Gdyby podniósł zbyt wielki wrzask,
moglibyśmy mu sfajczyć interes. Nie miał innego wyjścia, jak tylko pójść i zobaczyć się z
Paulem. Ale nie mógł wybrać się do niego bezpośrednio. Co najwyżej mógł obgadać rzecz z
kimś, kto kontaktował się z bossem. Lub z Frankie'em Makaroniarzem. Steve'em DePasquale.
Brunem Facciolo.
Jeżeli facet miał wystarczająco dobre powiązania, dochodziło w końcu do rozmowy z
samym Paulie'em. A trzeba wam wiedzieć, że Paulie bywał wówczas niezwykle serdeczny.
Współczuł. Jęczał, że nie wie, co ma z nami począć. Nazywał nas psychicznymi
niedorostkami. Mówił, że robi, co może, lecz my i tak go nie słuchamy. Ma z nami mnóstwo
kłopotów. Przynosimy mu wstyd przed całym miastem. Wtedy petent dochodził do wniosku,
że oto najwyższa pora, by złożyć propozycję, iż za wszystko zapłaci, byle tylko zdjąć mu
ciężar z karku. I tak od słowa do słowa, Paulie trafiał na jego listę płac, z uposażeniem
kilkuset dolarów tygodniowo. Zależnie od tego, jak tam się dogadali. A nasz rachunek w
knajpie ulegał zapomnieniu. Takie to było proste.
No i oto gość miał Paulie'ego za wspólnika. Jeżeli coś mu się przytrafiło, szedł jak w
dym do Paulie'ego. Jakieś kłopoty z glinami? Rzecz oczywista Paulie. Kłopoty z dostawami?
Telefon do Paulie'ego. I oczywiście taki układ działał w obie strony. Paulie może wciągać na
listę płac ludzi zwolnionych warunkowo, może podrzucać swoim chłopcom zapasy jedzenia i
alkoholu. Ponadto ubezpieczenie. Kto się zajmuje ubezpieczeniem? To zawsze duża rzecz dla
polityków, a politycy, którzy trzymają z Paulie'em, dostają honoraria maklerów. Plus
utrzymanie. A kto sprząta w knajpie? Chcę tu tylko wykazać, że »łebski« na każdym kroku
potrafi zbić parę dolców.
Jeśli natomiast zechce doprowadzić dany interes do bankructwa, zgarnie jeszcze
więcej forsy. Mogą to być na przykład pożyczki bankowe. Powiedzmy, że interes funkcjonuje
od dwudziestu - trzydziestu lat. I ma rachunek bankowy. Wówczas zazwyczaj urzędnik od
pożyczek może udzielić kredytu na jakieś tam udoskonalenia. Oczywiście bierze się tylko
pieniądze i zapomina o wszelkich inwestycjach, bo tak czy owak chce się przecież
doprowadzić interes do ruiny. Jeżeli lokal ma otwarty kredyt, możesz - jako nowy wspólnik -
pójść do dostawców i kazać im przysłać towar. Możesz odwiedzić nowych dystrybutorów i
kazać im przesłać całe ciężarówki towaru, gdyż lokal ma dobre notowania kredytowe.
Hurtownicy gonią za transakcją. Toteż ci nie odmówią. Sprzedawcy chcą wyjść na swoje.
Zaczynasz więc zamawiać. Zamawiasz skrzynki whisky i wina. Zamawiasz meble.
Zamawiasz mydło, ręczniki, szkło, lampy, a później jeszcze jedzenie, całe fury żarcia. Steki.
Dwieście filetów. Skrzynie świeżej langusty, krabów i krewetek. Tyle rzeczy zjawia ci się
przed drzwiami, że wygląda to niemal na przygotowania do Gwiazdki.
A kiedy już dostawy trafiają w twoje ręce, przerzucasz towar gdzie indziej.
Sprzedajesz go z rabatem jakimś innym lokalom, bo skoro nie zamierzasz zań zapłacić, to i
tak niezależnie od ceny masz na tym czysty zysk. Niektórzy ludzie z ferajny biorą taki towar,
żeby otworzyć zupełnie nowy interes. A więc doisz taki lokal do końca. Doprowadzasz go do
bankructwa. Mógłbyś nawet całą knajpę spalić i wziąć ubezpieczenie, jeżeli tylko by cię to
urządzało. Paulie nigdy nigdzie nie pojawiał się jako wspólnik. Żadnych nazwisk. Żadnych
podpisów na papierach. Paulie nie potrzebuje papierków. Wtedy, w latach sześćdziesiątych,
oprócz doprowadzania jednych knajp do ruiny, Paulie czerpał również zyski z dwóch albo i
trzech tuzinów zupełnie innych lokali. Stówa tutaj, a dwie lub trzy stówy tam. Doskonale mu
się wiodło. Pamiętam, że raz mi powiedział, iż ma zadekowane półtora miliona zielonych.
Zawsze próbował mnie namówić do zaoszczędzenia paru dolców, ale jakoś nie potrafiłem.
Powiedział, że te swoje trzyma w skarbcu. Więc ja mu na to, że nie muszę oszczędzać, bo
zawsze kiedy trzeba, potrafię zrobić forsę.
Nie byłem pod tym względem osamotniony, bo każdy, kogo tylko znałem, odstawiał
przeróżne kanty, a jakoś nikogo na tym nie złapano. Ludzie z zewnątrz za nic w świecie nie
potrafią tego zrozumieć. Kiedy robisz przeróżne kombinacje, a każdy, kogo znasz, robi
dokładnie to samo, to wówczas nikt nie wpada, chyba że przez przypadek. I wówczas zaczyna
ci się wydawać, że może ta cała robota nie jest aż tak niebezpieczna. Są przecież całe miliony
różnych możliwości. Nie musisz nikomu sprzedawać trefnego towaru ani nikogo nabierać.
Jeden z chłopaków z sąsiedztwa był szefem miejscowego supermarketu, jednego z tych
gigantycznych domów tworzących całą sieć, które mają po dziesięć kas i półprocentowy
margines zysku. Zawsze był bardzo uczciwy i nikt go nigdy o nic nie posądzał, aż do owego
tygodnia, kiedy pojechał na urlop, a główne biuro posłało cieśli, żeby zainstalowali tam nowe
kasy. Cieśle przyszli do supermarketu z planami i rysunkami i nagle pomyśleli, że chyba
musieli trafić zupełnie gdzie indziej. Bo wyszło na to, że w tym supermarkecie jest jedenaście
kas zamiast dziesięciu. Biuro główne szybko się połapało, że ktoś otworzył tu sobie własną
kasę i że wszystko, co tylko wybiła w niej maszynka, szło do jego kieszeni. Kiedy nasz
kumpel powrócił z urlopu, gliny już na niego czekały, ale i tak stał się miejscowym
bohaterem. Wylano go z roboty, lecz ponieważ udawał głupka i wszystkiemu zaprzeczał, nie
spędził ani jednego dnia w więzieniu.
Szwendanie się po ulicy oznaczało również hazard. Żaden dzień nie mógł się obejść
bez zakładów. Kiedy byłem przy forsie, stawiałem po tysiąc dolców za punkt w meczu
baseballowym, a obstawiałem zawsze parę punktów. W trakcie sobotnich rozgrywek
potrafiłem wydać hojną ręką nawet dziesięć tysięcy dolarów. Jimmy stawiał na meczach
futbolowych po trzydzieści, czterdzieści tysięcy dolarów. Bywaliśmy często na wyścigach,
graliśmy w kości w Vegas, rżnęliśmy w karty i obstawialiśmy wszystko, co tylko się ruszało.
Nie ma na świecie większej frajdy, zwłaszcza dla kogoś, kto ma do tego smykałkę.
Byli tacy faceci, jak na przykład Rick Perry, którzy umieli sprawić, że zawsze byłeś
górą. Rick był prawdziwym geniuszem. Na długo przedtem, zanim ktokolwiek jeszcze o tym
pomyślał, zorganizował sieć swoich agentów, którzy w całym kraju zbierali dlań dane o
drużynach sportowych w przeróżnych college'ach. Wiedział, w jakich stanach są
poszczególne boiska, jakie kontuzje odnieśli główni gracze i który z napastników miał kaca;
wiedział o wszystkim i to sprawiało, że jego handicapping był najlepszy. Znajdował w
szkolnych gazetkach z małych miasteczek przeróżne rzeczy, które nigdy nie trafiały na
antenę, a ludzie w porze zakładów wydzwaniali do niego aż do ostatniej chwili.
Był geniuszem, który umiał zwiększyć prawdopodobieństwo wygranej w zakładach
podczas Superfecty, wyścigów kłusaków, toteż przez pewien czas szło nam tak znakomicie,
że stale wygrywaliśmy i w końcu musieliśmy wynająć paru facetów, aby za dziesięć procent
realizowali nasze wygrane. W grę wchodziły tak wielkie pieniądze, że paru spośród nas -
głównie ci, którzy figurowali w kartotekach i nie chcieli być widywani przy kasie -
wynajmowało nawet znajomych gliniarzy, żeby inkasowali za nich forsę.
W wyścigach Superfecty - które obecnie zostały już zabronione - obstawiający musiał
wybrać pierwsze cztery konie w dokładnym porządku. Perry wymyślił, że jeśli nakłonimy
dwóch lub trzech woźniców, aby się trzymali z tyłu, pozostanie nam już tylko piątka koni.
Później mogliśmy obstawiać wielokrotność pozostałych kombinacji przy minimalnym
nakładzie kosztów. Na przykład normalne wykupienie 1680 trzechdolarowych kuponów, z
myślą o wyczerpaniu wszelkich możliwych kombinacji w ośmiokonnym wyścigu,
kosztowałoby 5040 dolarów. Ponieważ Superfecta płaciła przeciętnie około 3000 dolarów,
nie mielibyśmy w takim przypadku w ogóle żadnego zysku. Eliminując z wyścigu dwa albo
trzy kłusaki, mogliśmy sobie niemal zagwarantować wygraną, bo statystycznie rzecz biorąc
było teraz tylko 360 przeróżnych kombinacji, a obstawienie ich kosztowało nas tylko 1080
dolarów za bilet. Kiedy mieliśmy pewniaka, stawialiśmy 25 000 lub 50 000 dolarów za
wyścig.
Do zawodników docieraliśmy zwykle za pośrednictwem »jastrzębi«, stałych
bywalców toru, którzy przyjaźnili się i pili z woźnicami. Czasami z pomocą przychodziły
nam żony oraz przyjaciółki ludzi związanych z torem. Kiedy indziej znów eks - woźnice lub
emerytowani trenerzy - faceci, którzy wiedzieli doskonale, wokół czego obraca się światek
wyścigów. W grono »jastrzębi« przenikaliśmy kręcąc się w okolicach toru, przyjmując od
nich zakłady, pożyczając im pieniądze lub pozwalając robić niezłe interesy na trefnych
telewizorach i luksusowych ciuchach. Nikt z was by nawet nie uwierzył, jakie to było proste.
Komputery kontrolujące zakłady wykazały w końcu, że z wypłatami w Superfeccie jest coś
nie w porządku i rozpoczęło się śledztwo. Zaaresztowano niemal całą ekipę. FBI
utrzymywało, że sprawcy zdołali zarobić ponad trzy miliony dolarów, lecz była to przesada.
Doszło do procesu, w który zamieszanych było blisko dwa tuziny zawodników, trenerów i
»łebskich«. Bruno Facciolo i syn Paulie'ego, Peter, jakoś się wymigali, natomiast Richie Perry
oberwał za swoje. Zakosił sześć miesięcy odsiadki.”
5
W roku 1965 Henry Hill miał dwadzieścia dwa lata; był wciąż jeszcze kawalerem i
cieszył się życiem. Wszystkie dni zdawały mu się niezwykle długie i pełne wydarzeń, tak jak
lubił. Walka o utrzymanie się na powierzchni i rozliczne matactwa zajmowały mu niemal
każdą chwilę. Były głównym tematem rozmów i nadawały swoisty posmak wszystkim
upływającym dniom. W świecie Henry'ego rozpychać się łokciami i zdobywać dobra -
znaczyło tyle, co żyć. A jednak Henry nigdy nie zadawał sobie zbyt wiele trudu, gdy szło o
gromadzenie pieniędzy na potem. Bo właściwie żaden z podobnych mu młodych ludzi nie
oszczędzał zdobywanej przez siebie mamony. Jego sytuacja finansowa mogła się zmienić
dosłownie z godziny na godzinę. Częstokroć po jakiejś korzystnej operacji stwierdzał, że ma
tyle grubych na cal paczek nowych banknotów, iż musi je wpychać za pasek, gdyż kieszenie
nie zdołają ich już pomieścić. Lecz w dwa dni później mógł już rozpaczliwie potrzebować
gotówki. Szybkość, z jaką on i większość jego przyjaciół trwoniła pieniądze, była wręcz
oszałamiająca. Bo Henry najzwyczajniej rzucał forsą na prawo i lewo. Ilekroć udawał się do
barów i nocnych klubów w Long Beach, Five Towns czy Rockaways, podporządkowywał
sobie kelnerów i barmanów hojnymi napiwkami.
Wydawał pieniądze dopóty, dopóki nie skończyła mu się gotówka, lecz i wówczas,
czując już pustkę w kieszeni, pożyczał pieniądze od swoich kumpli, czekając, aż jakaś
następna transakcja postawi go znów na nogi. Gdyż zawsze mógł się spodziewać, że
najpóźniej za tydzień znów wejdzie w posiadanie jakichś lewych pieniędzy. Zawsze nagrywał
przynajmniej tuzin różnych interesów równocześnie. Prócz ponoszenia kosztów rozlicznych
zachcianek, nie miał prawie żadnych innych wydatków. Nie musiał nikogo utrzymywać. Nie
płacił żadnych podatków. Nie miał nawet legalnej karty ubezpieczeniowej. Nie opłacał też
odpowiednich składek. W knajpach nigdy za siebie nie płacił. Nie miał rachunków
bankowych, kart kredytowych ani związanych z nimi formularzy, nie nosił również przy
sobie książeczek czekowych, z wyjątkiem tych podrabianych, które kupował od Tony'ego
Piekarza. Nadal większość swoich ubrań trzymał u rodziców, choć rzadko tam teraz sypiał.
Bo Henry wolał spędzać noce w jednym z domów Variów, na kanapie w którejś z melin lub
nawet w jakimś wynajętym pokoju. W hotelu na lotnisku albo w motelu w Rockaways, gdzie
jego kumple pełnili funkcję zarządców. Nigdy nie sypiał w piżamie. Mógł mówić o szczęściu,
jeśli przed snem udało mu się chociaż zdjąć buty. Jak dla większości chłopaków z ferajny,
wydarzenia każdego dnia bywały dlań na ogół tak burzliwe i tak niezwykle barwne, że nigdy
nie mógł przewidzieć, gdzie zastanie go noc. Mógł spędzić swój cały, przeciętnie
osiemnastogodzinny dzień w pizzerii lub na postoju opodal Pitkin Avenue, albo też - równie
dobrze - mógł znaleźć się wraz z Paulie'em gdzieś w stanie Connecticut, w trakcie rozjazdów
związanych z loterią. Lub w ramach papierosowych wypadów z Jimmym trafić do Północnej
Karoliny, a nawet zapędzić się z ferajną do Las Vegas, ażeby wydać tam forsę zgarniętą w
sposób zupełnie nieprzewidziany.
Zdarzały się w jego życiu niezwykle kosztowne dziewczyny, lecz były też i takie,
które w ogóle nic go nie kosztowały. Kobiety z najbliższej okolicy, barmanki, nauczycielki,
kelnerki, rozwódki, urzędniczki, kosmetyczki, stewardessy, pielęgniarki i gospodynie
domowe, wszystkie chętne spędzić z nim dzień na wyścigach, odbyć nocną rundę po klubach
lub też powitać blady świt w oparach whisky. Niektóre z nich bardzo lubiły tańczyć. Inne -
piły na umór. Henry, jako kawaler, był niezwykle szczęśliwy, biorąc z życia wszystko, co
tylko się dało i kiedy się dało. Gdyż jego życia nie krępowały żadne więzy.

HENRY: „Byłem właśnie na postoju, kiedy przybiegł tam Paulie junior. Od tygodni
próbował umówić się z tą Diane i w końcu ona się zgodziła, ale pod warunkiem, że wybierze
się z nimi również jakaś druga para. Junior był zrozpaczony. Chciał, żeby mu ktoś pomógł.
Byłem właśnie w trakcie ubijania papierosowego biznesu, z tyłu w samochodzie miałem
trochę lewych swetrów, około jedenastej miałem się spotkać z Tuddym w sprawie jakiegoś
tam zupełnie innego geszeftu, a tu akurat Junior chce mnie wynająć jako przyzwoitkę! I
nawija, że obu nam załatwił randkę w »Villa Capra« Frankie'ego Makaroniarza. W owym
czasie mnóstwo chłopaków z ferajny kręciło się w »Villi«. A ja, kiedy już tam dotarłem, żeby
oddać Juniorowi przysługę, bez przerwy tylko spoglądałem na zegarek, z myślą o tym
spotkaniu z Tuddym, i nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie wyjdę.”

KAREN: „Po prostu nie mogłam go znieść. Uważałam, że jest wstrętny. Diane kręciła
z Paulem, ale ona, jak i ja, jest Żydówką, toteż nigdy dotąd nie była na randce z Włochem.
Wolała być ostrożna. Paul sprawiał wprawdzie miłe wrażenie, lecz ona chciała, by na ich
pierwszej randce była jeszcze jakaś inna para. Nie spodziewała się nawet, że Paul jest żonaty.
I namówiła mnie, żebym poszła. Ale mój partner, Henry, był wprost okropny. Aż rzucało się
w oczy, że Paul ściągnął go tu na siłę. Cały czas wiercił się niecierpliwie. Popędzał nas.
Poprosił o rachunek, zanim jeszcze zjedliśmy deser. Kiedy nadeszła już pora pójścia do
domu, wpierw wepchnął mnie do samochodu, a później wywlókł z niego. Było to bardzo
śmieszne. Ale Diane i Paul kazali nam obiecać, że znów spotkamy się z nimi w przyszły
piątek wieczorem. Zgodziliśmy się. Oczywiście w piątek Henry wystawił mnie do wiatru.
Tego wieczoru zjadłam kolację tylko z Diane i Paulem. A więc trio zamiast dwóch par. I
potem nakłoniłam Paula, żebyśmy wspólnie odszukali Henry'ego.”

HENRY: „Szedłem sobie właśnie ulicą koło pizzerii, kiedy nagle Paul zawołał na
mnie z samochodu. Obok niego siedziała Karen, która czym prędzej ruszyła w moją stronę.
To był mocny strzał. Bo Karen wnerwiła się na dobre. Rzuciła się na mnie i podniosła
wrzask, że nikt nie będzie wystawiał jej do wiatru. »Nikt mi jeszcze czegoś takiego nie
zrobił!« Darła się na całą ulicę. Głos miała jak nie wiem co. Podniosłem ręce do góry, żeby ją
uspokoić. Powiedziałem jej, że nie przyszedłem na randkę, ponieważ byłem pewny, że to
właśnie ona wystawi mnie do wiatru. Powiedziałem też, że jakoś jej to wynagrodzę. Bo
myślałem, że Diane i Paul chcieli wybrać się bez nas. Tak czy owak, zanim się uciszyła,
zdążyliśmy umówić się na randkę. Tym razem przyszedłem.

KAREN: „Zabrał mnie do chińskiej restauracji w centrum handlowym Greenacres na


Long Island. Tym razem okazał się naprawdę miły. Był wprost ekscytującym mężczyzną.
Wyglądał na dużo starszego, niż był, i zdawał się być o niebo inteligentniejszym niż chłopcy,
z którymi wcześniej się spotykałam. Gdy zapytałam go, co robi, stwierdził, że jest murarzem,
i nawet pokazał mi legitymację związkową. Powiedział mi też, że miał posadę szefa
restauracji »Azores«, która - jak już wiedziałam - jest bardzo eleganckim lokalem w Lido
Beach. Nie spiesząc się zjedliśmy kolację. Potem wsiedliśmy do jego nowiuteńkiego
samochodu i pojechaliśmy do kilku nocnych klubów na Long Island, aby posłuchać muzyki.
Poza tym tańczyliśmy. Wszyscy go tam znali. Kiedy wchodziłam do tych lokali z Henrym,
wszyscy zbliżali się do nas na powitanie. Przedstawiał mnie wszystkim znajomym. I wszyscy
chcieli być dla niego mili. A on wiedział, jak się pośród nich znaleźć. To było takie inne niż
randki z poprzednimi chłopakami. Oni wszyscy wydali mi się teraz dziećmi. Zabierali mnie
do kina, do kręgielni, w takie miejsca, gdzie zwykli chodzić chłoptasie w wieku osiemnastu
lat, a nie mężczyźni mający skończone dwadzieścia dwa lata.”

HENRY: „Okazało się, że Karen jest bardzo fajna. Była ogromnie żywa. Lubiła
chodzić do lokali i świetnie się prezentowała. Miała fiołkowe oczy, takie jak Elizabeth
Taylor, a przynajmniej wszyscy tak mówili. Zaczęliśmy bywać w niektórych znanych mi
metach. Zaglądaliśmy do »Klubu 52/52« na Long Beach w pobliżu »Rumors Disco«
Philly'ego Basile'a. Chodziliśmy do wcześniej odwiedzanych przeze mnie barów, gdzie grano
na pianinie. Do lokali, do których wpadałem czasem z Paulie'em. Do miejsc, gdzie znałem
właścicieli, barmanów, szefów sal, a oni znali mnie. Pierwszy raz, kiedy poszedłem po nią do
jej domu, aby zabrać ją potem na cały wieczór do »Palm Shore Club«, ubrałem się bardzo
elegancko. Chciałem zrobić dobre wrażenie. Czułem się świetnie, ale ona, gdy tylko
otworzyła mi drzwi, to zamiast się ucieszyć, że mnie widzi, wrzasnęła z przerażenia. Oczy
wyszły jej z orbit jak na filmie grozy. Obejrzałem się do tyłu. Nie mogłem się połapać, co
takiego się dzieje. A wtedy ona wskazała na moją szyję. »Schowaj to! Schowaj« szeptała,
naprawdę przerażona. Kiedy spojrzałem w ślad za jej palcem, zorientowałem się, o co chodzi.
Miałem na szyi złoty łańcuszek, który dała mi matka, a na nim maleńki złoty krzyżyk.”

KAREN: „Miał poznać moich rodziców. Wiedzieli już, że się z nim spotykam, i nie
podobało im się to, że nie jest Żydem. Powiedziałam im więc, że jest półkrwi Żydem. Że jego
matka jest Żydówką. Nadal nie byli zbyt zadowoleni, ale cóż mieli zrobić? A on przyszedł,
żeby ich poznać. Zadzwonił dzwonek. Byłam taka podniecona. Przyszła też do nas z wizytą
moja babka. Ona naprawdę była bardzo ortodoksyjna. Kiedy umarła, przyniesiono jej do
domu Torę. Zdenerwowałam się trochę. Podeszłam do drzwi i oto był, ubrany w czarne
jedwabne spodnie, białą koszulę rozpiętą aż do pasa i szaroniebieską sportową marynarkę.
Ale przede wszystkim spostrzegłam ten jego wielki złoty krzyż. To znaczy ten, który miał na
szyi. Zwisał mu aż na pierś. Zamknęłam drzwi i zostawiłam tylko szparkę, tak żeby nikt go
nie mógł zobaczyć, i mówię mu, żeby schował ten krzyżyk, aby moja rodzina przypadkiem
go nie spostrzegła. Kiedy to zrobił, weszliśmy do środka, ale wtedy oblał mnie nagle zimny
pot. Bo oni i tak wcale nie byli zachwyceni, że Henry ponoć był w połowie Żydem. Bo Henry
miał siostrę, Elisabeth, która uczyła się na zakonnicę i najzwyczajniej mnie nie cierpiała.
Pewnego dnia, kiedy wybrałam się w odwiedziny do jego domu, Elisabeth otwarła mi drzwi.
Akurat miała włosy na wałkach. Była po trosze snobką, no i nie spodziewała się mnie. Nigdy
nie widziałam nikogo równie rozwścieczonego.”

HENRY: „Raz zabrała mnie do wiejskiego klubu swoich rodziców. Klub miał własne
pole golfowe, korty tenisowe, basen i wszędzie tam dokoła snuli się ci wszyscy bogacze;
nurkowali skacząc z trampoliny, walili rakietami w piłki tenisowe i pływali sobie - chlapu,
chlap - w gumowych czepkach i goglach. Nigdy nie widziałem, żeby tylu nadzianych ludzi
wyczyniało aż tyle łamańców, i to zupełnie za frajer. A potem, kiedy się już lepiej
rozejrzałem, zdałem sobie sprawę, że w żadnym z tych ich sportów nie mógłbym im
dorównać. W niczym. Bo nie umiałem nurkować. Nie umiałem pływać. Nie umiałem grać w
tenisa. Ani w golfa. Gówno, w ogóle niczego nie umiałem.”

KAREN: „Zaczęłam chodzić z Henrym w takie miejsca, gdzie nigdy przedtem nie
bywałam. Miałam wtenczas osiemnaście lat. Naprawdę byłam oszołomiona. Poszłam do
»Empire Room«, usłyszeć Shirley Bassey. Wybraliśmy się do »Copy«. Dzieciaki, które
znałam, były tam może raz, w wieczór pomaturalny. A Henry zaglądał tam często. Był tam
znany. On również znał wszystkich. Zawsze siadał blisko estrady i pewnego wieczoru Sammy
Davis junior posłał nam szampana. W wieczory, kiedy był tłok, kiedy ludzie stali w kolejce
na zewnątrz i nie mogli się dostać do środka, portier wpuszczał Henry'ego i całe nasze
towarzystwo przez kuchnię, gdzie zawsze uwijali się chińscy kucharze. Stamtąd szliśmy na
górę i zaraz znajdował się stolik. Nie sposób było tego z czymkolwiek porównać. Nie
sądziłam jednak, by było w tym coś niezwykłego... Żeby dwudziestodwulatek miał aż takie
chody. Niczego nie kojarzyłam. Po prostu myślałam, że on zna tam wszystkich.”
HENRY: „Wychodziliśmy gdzieś co wieczór. Karen w ciągu dnia pracowała jako
technik dentystyczny, za to każdego wieczoru byliśmy ze sobą razem. Chcę powiedzieć, że
naprawdę byliśmy sobie bliscy. Cudownie się z nią bawiłem. Sądzę, że bardzo przypadło mi
to do gustu, że nie była zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa. Że była przyzwyczajona do
pewnej elegancji. I miała dużą klasę. Zaczęliśmy uczestniczyć w znajomych ślubach. W
owym czasie żeniło się akurat kilkoro młodych Variów. Takie rzeczy zbliżały nas do siebie
jeszcze bardziej. Zgodnie z przekonaniem, jakie panowało u mnie w domu, zabranie ze sobą
dziewczyny na znajomy ślub znaczyło już bardzo wiele. Wkrótce zaczęliśmy się wymykać na
samotne weekendy. Karen mówiła swoim rodzicom, że jedzie na Fire Island z jakimiś
przyjaciółkami, a staruszkowie podwozili ją do stacji Valley Stream. Stamtąd ją zabierałem.”

KAREN: „Gdy tylko zaczęłam na poważnie chodzić z Henrym, pewien facet, Steve,
który mieszkał po drugiej stronie ulicy, zaczął się do mnie przystawiać. Znałam go od lat i
nigdy nie myślałam o nim poważnie. Raz, późnym popołudniem, tuż po tym, jak wróciłam z
pracy do domu, podszedł i poprosił, żebym pomogła mu zawieźć coś gdzieś niedaleko. Nie
pamiętam, o co to wtedy szło ani też gdzie mieliśmy się udać. Mówił, że potrzebuje mojej
pomocy w związku z jakąś sprawą, którą mu zlecono. Nie było to takie ważne. Mieszkał
przecież po drugiej stronie ulicy. Powiedziałam matce, dokąd się wybieramy. A zgodziłam się
głównie dlatego, że podobał mi się jego samochód. Miał corvettę. Jak zwykle był bardzo miły
i w końcu dojechaliśmy w pobliże torów wyścigowych Belmont, około trzy mile od domu.
Wtedy zjechał na pobocze i zatrzymał wóz. Zaczął mnie obejmować. Byłam zaskoczona. Ale
zarazem wpadłam w złość. Kazałam mu się uspokoić. Odmówił. Powiedział, że jestem już
przecież dorosła. I takie tam różne głupstwa. Oswobodziłam rękę i uderzyłam go mocno w
twarz. Był zdziwiony. Uderzyłam go jeszcze raz. I to go rozjuszyło. Włączył silnik i zjechał
za rogatki Hempstead. Potem gwałtownie nacisnął hamulce, tak że omal nie wyleciałam przez
przednią szybę. Nachylił się nade mną, otworzył drzwiczki, a potem wypchnął mnie z wozu i
odjechał. Żwir pryskający spod kół zasypał mi oczy. To było straszne. Była już chyba szósta
trzydzieści lub siódma wieczorem. Ogarnęła mnie zgroza. Zrobiło mi się wstyd. Bałam się
zatelefonować do domu. Wiedziałam, że matka bardzo się zdenerwuje. Zacznie przesłuchanie
już w trakcie rozmowy przez telefon, nim jeszcze zdążę wyczesać żwir z włosów. Nie
mogłam znieść, jeśli ktoś na mnie wrzeszczał. Więc tylko zatelefonowałam do Henry'ego.
Powiedziałam mu, co się stało i gdzie jestem. Przyjechał w ciągu kilku minut i zawiózł mnie
do domu.”

HENRY: „Wpadłem w szał. Chciałem zatłuc tego sukinsyna. Całą drogę, kiedy ją
wiozłem do domu, Karen opowiadała mi, co się stało, a ja wściekałem się coraz bardziej. Jak
tylko dojechaliśmy do domu, wbiegła do środka. Spojrzałem na drugą stronę ulicy. I widzę,
że od frontu stoi zaparkowana corvetta. Cały ten dom był pełen przeróżnych nadzianych
sukinsynów. Bo było ich trzech braci. Wszyscy trzej mieli corvetty. Miałem przy sobie
pistolet kaliber 22 z krótką lufą. Ze schowka w samochodzie wyjąłem pudełko z nabojami.
Patrząc na samochód tego kutasa zacząłem ładować spluwę. Byłem tak wściekły, że gotów
byłbym rąbnąć tego gnoja, a martwić się tym dopiero później. Przeszedłem przez ulicę i
nacisnąłem dzwonek. I nic. Nacisnąłem jeszcze raz. To samo. Spluwę miałem w kieszeni
spodni. Obszedłem podjazd i ruszyłem w kierunku podwórka na tyłach. Steve siedział tam
razem z braćmi. Ruszył w moim kierunku. Pewnie myślał, że będę chciał z nim rozmawiać.
Że nastąpi tylko taka tam gówniana męska gatka szmatka. Jak tylko znalazł się w zasięgu
mojej ręki, złapałem go za włosy i przygiąłem mu łeb najniżej, jak się dało. Równocześnie z
lewej kieszeni wyjąłem pistolet i zacząłem okładać go nim po mordzie. Wrzeszczał: »On ma
broń! On ma broń!« Poczułem, że cieknie mu krew. Wepchnąłem mu lufę do pyska i
pokręciłem nią w środku jak młynkiem. A bracia byli tacy przerażeni, że zupełnie ich
sparaliżowało. Kutasy zbolałe. Przysięgam, że gdyby ruszyli w moim kierunku, kropnąłbym
ich jak nic. Ktoś z wnętrza domu wrzasnął, że zadzwonili po gliny. Lecz zanim gliny zdążyły
przyjechać, trzepnąłem Steve'a jeszcze parę razy. Myślę, że cały ten jego wrzask, że mam
broń, powstrzymał mnie od zabicia go. Wyrżnąłem go jeszcze parę razy w głowę i
pozostawiłem zasmarkanego na podjeździe. Aż się zlał ze strachu. Przeszedłem na drugą
stronę ulicy do Karen. Stała przy bocznych drzwiach. Dałem jej spluwę i kazałem ją ukryć.
Wsunęła gnata do puszki na mleko. Potem podjechałem samochodem na inną przecznicę i
wrzuciłem pod wóz pudełko z nabojami. Kiedy wróciłem do Karen, na zewnątrz stało już
czternaście samochodów policyjnych z hrabstwa Nassau. Gliny szukały broni. Powiedziałem,
że niczego takiego nie mam. I że tamten jest chyba zdrowo pieprznięty. Więc gliny obszukały
mnie i mój samochód od stóp do głów. Ale nic nie znaleźli. Potem eskortowali mnie aż do
miejsca, gdzie hrabstwo Nassau graniczy z Brooklynem. Kiedy ruszaliśmy od krawężnika,
bałem się, że przyuważą naboje, ale jakoś ich nie wykapowali.”

KAREN: „Podszedł do bocznych drzwi. Widziałam, że się spieszy. Powiedział:


»Schowaj to«. Trzymał coś w ręku. Przyjrzałam się tej rzeczy. Był to pistolet. Mały, szary i
bardzo ciężki. Nie mogłam w to uwierzyć. Był taki zimny w dotyku. Dreszcz mnie przeszedł.
Tylko dlatego, że go trzymałam. Wszystko to razem było takie zwariowane, że czułam się
zupełnie jak na haju. Nie chciałam wnosić pistoletu do domu, bo matka była ogromnie
spostrzegawcza. Znalazłaby go od razu. Włożyłam więc to żelastwo do puszki na mleko, tuż
przed drzwiami. Za kilka minut Henry wrócił na piechotę. Policja już czekała. Wpierw
rozmawiali ze Steve'em i innymi ludźmi z naprzeciwka. To była największa rozróba, jaką
ktokolwiek widział na naszej ulicy. Naprawdę byłam tak podekscytowana. Okropnie mi się
spodobało, że Henry zrobił to wszystko dla mnie. Bo to sprawiło, że poczułam się kimś
ważnym. A potem, gdy go już gliny pytały, czy ma broń, to był taki spokojny. Powiedział
tylko, że ten gość z naprzeciwka jest chyba stuknięty. Gliny już wcześniej słyszały, co ten
facet mi zrobił, a Henry tak twardo utrzymywał, że nie ma żadnej broni, że kiedy znów
wrócili do Steve'a, ten łajdak zdążył już zmienić zdanie i mówił, że może był to jakiś
metalowy przedmiot. W końcu gliny powiedziały, że zabiorą Henry'ego z tej okolicy, żeby się
zabezpieczyć i nie mieć więcej kłopotów.”

HENRY: „Powoli to całe maskowanie się zaczęło mnie już męczyć. Od trzech
miesięcy spotykałem się codziennie z Karen, a nie mogłem odwiedzać jej w domu, kiedy była
tam babka, a matka bez przerwy mi powtarzała, że nie pasujemy do siebie. Moi rodzice
podobnie. To było tak, jak byśmy byli sami przeciw całemu światu. Więc kiedy przydarzyła
się ta sprawa z facetem z naprzeciwka, doszedłem do wniosku, że powinniśmy uciec.
Gdybyśmy się pobrali, wtedy wszyscy musieliby się z nami liczyć. W końcu, po kilku
falstartach, postanowiliśmy wybrać się do Marylandu i wziąć tam ślub. Tak po prostu i cześć.
A że potrzebowaliśmy świadka, zabrałem Lenny'ego. Kiedy dojechaliśmy do Marylandu,
wdaliśmy się w rozmowę z jakimiś dzieciakami w samochodzie obok nas, bo właśnie
staliśmy na światłach. To one powiedziały nam, że w Marylandzie trzeba czekać na to trzy
dni, ale że w Północnej Karolinie możemy się pobrać od ręki. Pojechaliśmy więc do Walden
w Północnej Karolinie. Zrobiliśmy sobie badania ogólne i badania krwi, a potem od razu
poszliśmy do sędziego pokoju. Ale wtedy okazało się, że nasz świadek, Lenny, zasnął
kamiennym snem na tylnym siedzeniu samochodu, toteż musiała zastąpić go żona sędziego
pokoju.”

KAREN: „Po powrocie donieśliśmy o wszystkim rodzicom. Z początku byli


oszołomieni, ale gdzieś po upływie pół godziny zaczęła im, tak mi się wydaje, powracać
świadomość. Stało się, i nic nie mogli na to poradzić. Nie należeli do ludzi, którzy
wypędziliby własne dziecko z domu. A ja nie byłam z gatunku tych panien młodych, które
umiałyby sobie radzić z domem. Nie umiałam nawet ugotować jajka. Oboje byliśmy jak
dzieci. Rodzice zaproponowali, żebyśmy zostali wraz z nimi. Przygotowali dla nas górną
część domu i zamieszkaliśmy u nich. Henry'emu nigdy nawet do głowy nie przyszło,
żebyśmy mieli zamieszkać osobno. Właściwie to lubił mieszkać w moim domu. Lubił moją
rodzinę. Lubił kuchnię mojej matki. Często z nią żartował. Był dla niej bardzo miły.
Wiedziałam, że naprawdę sprawia mu to przyjemność, iż jest częścią rodziny. Powoli moja
matka i ojciec polubili go. Mieli trzy córki, a teraz w zabawny sposób zyskali w końcu syna.
Henry bardzo poważnie traktował problem religii i powiedział, że się nawróci. Zaczął
pobierać odpowiednie nauki. Codziennie chodził do pracy. Wszyscy myśleliśmy, że jest
murarzem. Miał legitymację związkową i wszystko, co potrzeba. Cóż o nim mogliśmy
wiedzieć? Nigdy nie przyszło mi na myśl, że ma takie ładne delikatne ręce, zbyt delikatne jak
na robotnika budowlanego. Do sierpnia Henry tak dobrze poradził sobie z katechezą, że w
końcu odbył się piękny żydowski ślub. Nawet moja babka nie miała większych powodów do
narzekań.”
6
Karen nie od razu zdała sobie sprawę, czym zajmuje się jej mąż. Wiedziała, że ma
dużo znajomości i że potrafi być twardy. Widziała raz, jak poradził sobie z trzema
mężczyznami, którzy okazali się graczami futbolowymi z New Jersey, okładając ich łyżką do
opon przed „Rat Fink Room”, knajpą Jackie'ego Kannona na Manhattanie. Wiedziała, że
niektórzy spośród jego przyjaciół siedzieli w więzieniu. Było jej również wiadomo, że
czasami nosi przy sobie broń. Ale wtedy na początku lat sześćdziesiątych, zanim jeszcze
Ojciec chrzestny Maria Puzo rozpropagował pewien styl życia, nim Joseph Valachi
zdecydował się śpiewać, a Stała Podkomisja Śledcza senatora Johna McClellana
opublikowała listę z fotografiami ponad pięciu tysięcy ludzi należących do świata
zorganizowanej zbrodni, gangsterzy nadal byli czymś właściwie zupełnie nieznanym dla ludzi
spoza ich małego światka. Z pewnością Karen Freid Hill, dziewczyna rodem z Lawrence na
Long Island, nie spodziewała się nawet, iż wkrótce przebudzi się jakby w samym środku
filmu klasy B. Wiedziała tylko, że lwia część dochodów jej męża pochodzi z zarobków
murarza i pensji niskiego rangą pracownika związkowego. Zdarzało się nawet, iż rano
podwoziła go do pracy i patrzyła w ślad za nim, jak znika na placu budowy. Przynosił do
domu 135 dolarów tygodniowo. Tyle właśnie wynosiły ich tygodniowe raty za meble do
sypialni. Miał nowy samochód. Ale wiedziała też, że tuż przedtem, zanim się pobrali, wygrał
na loterii dwa tysiące dolarów. Wszyscy jego przyjaciele gdzieś pracowali. Byli robotnikami
budowlanymi i kierowcami ciężarówek; byli właścicielami małych restauracji, pracowali w
centrum odzieżowym albo na lotnisku.

KAREN: „Czasami dochodzę do wniosku, że gdyby moja matka tak bardzo z tym nie
walczyła, to może i ja nie trwałabym tak uparcie w swej ślepocie. Lecz matka się zawzięła,
ażeby nas rozdzielić, toteż z kolei ja musiałam w jakiś sposób udaremnić jej plany.
Zamierzałam być uparta jak i ona. Nie chciałam rezygnować z Henry'ego. Nie chciałam, by
wyszło na to, że racja jest po jej stronie. Nie pogodziłabym się z jej wygraną.
Usprawiedliwiałam go przed nią, nie uświadamiając sobie tego w pełni, że usprawiedliwiam
go zarazem przed sobą. Jeśli nie wracał do późna, mówiłam zawsze, że jest gdzieś z
chłopakami. Jeżeli o pewnej porze nie zatelefonował, mówiłam matce, że dzwonił już
wcześniej. No a po pewnym czasie życie stało się po prostu normalne. Wiem, że brzmi to
kretyńsko, ale wszystkie te zmiany zachodziły stopniowo, dzień po dniu, tak że człowiek nie
mógł się w nich od razu połapać.
Od tamtej pory rozmawiałam z wieloma ludźmi i teraz dochodzę do wniosku, że chyba
musiałam mieć również skłonności do podobnego trybu życia. Wiem, że są kobiety, które
zmyłyby się czym prędzej, gdyby tylko ich chłopak dał im broń do ukrycia. »Co? Spluwa?«
wrzasnęłyby od razu. »No nie, do licha! Tylko nie to! Spływaj«. To właśnie powiedziałaby
większość dziewcząt, większość moich własnych przyjaciółek, w momencie gdyby jakiś facet
wpychał im broń do ręki. A ja muszę wyznać, że to mnie podnieciło.
Po raz pierwszy zaczęło mi coś świtać w momencie, kiedy Helene, żona Bobby'ego
DeSimone, jednego z jego przyjaciół, wydawała przyjęcie. Stwierdziłam wówczas, że świat
jego przyjaciół różni się bardzo od świata, w którym zostałam wychowana. Byliśmy od kilku
miesięcy małżeństwem i prawdę mówiąc wcześniej nie stykałam się bliżej z tak licznym
gronem jego kolegów i ich żon. Helene sprzedawała ścienne ozdoby z drewna i miedzi. Nigdy
przedtem nie znałam nikogo, kto by sprzedawał coś przyjaciołom w swoim własnym domu.
Henry powiedział, że mnie do niej podrzuci, spędzi trochę czasu z chłopakami, a później po
mnie przyjedzie. Bobby i Helene mieszkali w Ozone Park. Nie był to żaden wspaniały dom.
Kilka pokoi na jednym piętrze. Wszyscy się tam nawzajem znali, ja byłam w towarzystwie
kimś zupełnie nowym, ale wszyscy traktowali mnie tam niezwykle serdecznie. Poczułam się
jak w domu, zupełnie jak ktoś, kto już od dawna stanowił część ich paczki. Lecz potem w
trakcie rozmów zaszokowało mnie to, co usłyszałam. Pamiętam, jak jedna z kobiet
opowiadała o tym, że aż trzy lata musiała czekać na męża, który siedział w więzieniu. Nie
mogłam w to uwierzyć. Mój Boże! Aż trzy lata! Pomyślałam, że nigdy nie potrafiłabym
wytrzymać aż tak długo.
Wtedy to po raz pierwszy usłyszałam, jak kobiety rozmawiają o więzieniu. Mówiły o
nim w sposób bardzo konkretny. Rozróżniały więzienia dobre i złe. Lecz nigdy nie
wspominały o tym, co takiego zrobili ich mężowie, że spotkała ich odsiadka. Ta sprawa nigdy
nie stanowiła tematu rozmowy. Dyskutowały tylko o łgarstwach prokuratorów i glin. O tym,
że wszyscy uwzięli się na ich mężów. Mówiły, że ich mężowie robili po prostu to samo, co
wszyscy, lecz najwyraźniej mieli pecha i nakryto ich. Potem, dokładnie tym samym tonem,
rozprawiały o podróżach odbytych autobusami, aby odwiedzić mężów, i o tym, w co były
ubrane w czasie tych odwiedzin i jak zachowywały się dzieci. Wspominały też, jak trudno im
było związać koniec z końcem pod nieobecność głów rodzin.
A kiedy tak rozprawiały, zaczęłam się im przyglądać i wówczas stwierdziłam, że
wyglądają dość marnie. Niektóre z nich były nawet zaniedbane. Spostrzegłam, że mają
brzydką cerę. I stało się dla mnie oczywiste, że niektóre z nich zupełnie o siebie nie dbają. Bo
nie prezentowały się zbyt dobrze. Kilka z nich miało zepsute zęby. Lub nawet szczerby. W
środowisku, w którym ja wyrosłam, nie spotkałoby się czegoś podobnego. Nie umiały się
należycie ubierać. Ciuchy, które miały na sobie, były niemodne i raczej tandetne. Mnóstwo
polyesteru i gotowej konfekcji ze sztucznego włókna. A później, kiedy poznałam ich dzieci,
zaskoczyło mnie, jak wiele jest z nimi kłopotów. Bo z tymi smarkaczami ciągle coś się działo.
Wciąż wdawały się w bójki. Uciekały z domu. Nie chciały chodzić do szkoły. Matki prały je
na kwaśne jabłko kijami od mioteł lub skórzanymi paskami, lecz to i tak nic nie pomagało.
Wszystkie te damy zdawały się być na skraju wyczerpania. Wszystkie były bardzo nerwowe i
ciągle napięte. Ich młodsze dzieci cały czas sprawiały wrażenie brudnych. Jest to przedziwna
cecha pewnego rodzaju smarkaczy, które nawet tuż po kąpieli wydają się być brudne. Taki
już mają wygląd.
Gdyby to podsumować, to nigdy jeszcze nie słyszałam aż tak wielu żalów. Jedno takie
przyjęcie wystarczyło, by zawrzeć w sobie wieloletnią powieść w odcinkach. Pierwszego
wieczoru, jaki z nimi spędziłam, większość rozmów toczyła się wokół ich przyjaciółki
Carmen. Carmen nie było wśród nich. Carmen miała czterdzieści lat i jej mąż siedział właśnie
w pudle. Był jej trzecim z kolei małżonkiem. Miała trzech synów, każdego z innego stadła. I
owe dzieci były dla niej koszmarem. Żeby związać koniec z końcem, Carmen sprzedawała
kradzione karty kredytowe i lewe towary. Dokładnie na tydzień przed wspomnianym
przyjęciem najstarszy syn Carmen, nastolatek, grał w karty z innym chłopakiem i wdał się z
nim w straszliwą kłótnię o dziesięciodolarowy zakład. Syn Carmen wściekł się, wyciągnął
pistolet z kieszeni i broń mu wystrzeliła. Ten drugi chłopak zmarł, a syn Carmen został
aresztowany. Matka Carmen, a babka dzieciaka, gdy usłyszała, że jej wnuk trafił do mamra za
morderstwo, padła trupem na miejscu, pozostawiając Carmen z mężem i synem w więzieniu,
a nadto z pogrzebem na karku.
Nim Henry po mnie przyjechał, zdążyłam od tego wszystkiego dostać zawrotów
głowy. Kiedy przyjechaliśmy do domu, powiedziałam mu, że bardzo się zdenerwowałam. Ale
on był spokojny. Powiedział, że tylko niewielu ludzi trafia do więzienia. I że nie ma się czym
przejmować. Mówił o pieniądzach i o tym, że setki jego przyjaciół zajmują się rzeczami,
które może nawet są sprzeczne z prawem, ale że wszyscy oni robią na tym pieniądze i jakoś
nigdy nikt z nich nie został złapany. A więc paserstwo. Hazard. Handel papierosami. I nikt za
te historie nie szedł do więzienia. A także, że zna odpowiednich adwokatów. Sądy. Sędziów.
Poręczycieli. Chciałam w to uwierzyć. Wmówił mi, że wszystko to jest niezwykle proste, a
mnie podobała się myśl o zrobieniu dużej forsy.
Potem, któregoś dnia, człowiek czyta w gazecie o ludziach, których znał, i coś mu tu
nie pasuje. Bo wszyscy ci, których się znało, nie byli akurat osobami mogącymi trafić na
pierwsze strony dzienników. Parę lat temu zobaczyłam w »Daily News« artykuł o Frankie'em
Manzo, przyjacielu Paulie'ego. W gazecie nazwano go Francesco Manzą i twierdzono, że jest
on członkiem zbrodniczej organizacji. Frankie Manzo, którego ja znałam, nosił się i
zachowywał jak każdy człowiek pracy. Miał restaurację »Villa Capra« w Cedarhurst i nawet
widywałam, jak taszczył tam do kuchni paczki z artykułami spożywczymi i jak usuwał sprzed
frontu knajpy samochody, zgarniał okruszyny ze stołów i dzień i noc pracował przy garach.
Dla mnie żaden z tych mężczyzn nie wyglądał na grubą rybę świata przestępczego.
Żaden z nich nie miał wszystkiego, jak trzeba. Zawsze czegoś mu brakowało. To znaczy, że
jeśli mieli akurat ładne nowe samochody i eleganckie ubrania, to wówczas ich domy
znajdowały się gdzieś w ubogich dzielnicach albo ich żony wyglądały bardzo nieciekawie.
Tommy DeSimone zawsze jeździł nowiuteńkim samochodem i nosił drogie ubrania, lecz za
to on i Angela mieszkali w dwupokojowym czynszowym slumsie. Pamiętam, że nawet sobie
pomyślałam: Jeżeli to mają być ci gangsterzy, o których piszą w gazetach, to coś tu musi być
nie tak. Wiedziałam, że Henry i jego przyjaciele nie są aniołami, ale jeśli to miała być Cosa
Nostra, to naprawdę jakoś dziwnie sama na siebie nie wyglądała.
Dopiero kiedy Henry i ja pobraliśmy się po raz drugi, stałam się naprawdę częścią jego
świata. Mieliśmy staroświeckie włoskie wesele, tyle że z żydowską ceremonią i rabinem.
Było tam czterech braci Vario. A także ich żony i synowie. Wtedy to po raz pierwszy
zostałam przedstawiona im wszystkim naraz. To było prawdziwe szaleństwo. Pięciu braci
Vario miało przynajmniej po dwóch synów i każdy dla jakiegoś niewiarygodnego powodu
ochrzcił dwóch spośród nich Peter albo Paul. Toteż na weselu musiało być z tuzin Peterów i
Paulów. Ponadto trzech z braci Vario ożenionych było z dziewczynami o imieniu Marie, a
wszyscy mieli córki imieniem Marie. Zanim Henry skończył mnie przedstawiać, myślałam,
że chyba się upiłam.
Jedynie Paul Vario nie przybył na wesele. Wiedziałam, że Paul był dla Henry'ego jak
ojciec i dbał o niego bardziej niż prawdziwy rodzic, z którym Henry rzadko się widywał i
prawie nie rozmawiał. Natomiast z Paulie'em Henry spotykał się niemal codziennie. Gdy
zapytałam, gdzie właściwie jest Paulie, Henry powiedział tylko, że Paulie'emu nie udało się
przyjść. Później dowiedziałam się, że odsiadywał sześćdziesiąt dni za obrazę sądu, po tym,
jak odmówił składania zeznań przed ławą przysięgłych hrabstwa Nassau w sprawie o
nielegalne zakłady bukmacherskie na Long Island. Po pewnym czasie przekonałam się, że
Paul i jego synowie, Peter i Paul junior, zawsze odsiadywali swoje któreś tam z rzędu
trzydzieści lub sześćdziesiąt dni za obrazę sądu. Niemal z urzędu. I mogło się wydawać, że
wcale ich to nie martwi. Godzili się po prostu pójść na jakiś czas do więzienia. Odsiadywali
wyrok w zakładzie penitencjarnym hrabstwa Nassau, gdzie byli dobrze znani i opłacali tylu
ludzi, że wreszcie stanęło na tym, iż zostali ukarani za przekupienie całego personelu
więzienia. Pamiętam, że oberwał wtedy dyscyplinarnie naczelnik i ponad tuzin strażników.
To była prawdziwa rozróba. Wszystko trafiło do gazet. Ale wtedy byłam już wtajemniczona.
Wiedziałam, że nie jest to normalne, przynajmniej z punktu widzenia mojego poprzedniego
środowiska, lecz ostatecznie cała ta sprawa nie zalatywała mi jeszcze przestępstwem. Bo
przecież żyłam już w otoczeniu tych ludzi, a życie musiało się toczyć naprzód.
Muszę przyznać, że wszyscy przyjaciele Henry'ego ciężko pracowali albo robili
przeróżne interesy. Paulie miał kwiaciarnię przy Fulton Avenue i cmentarzysko samochodów
przy Flatlands. Tuddy Vario prowadził postój taksówek. Lenny miał restaurację. Każdy
gdzieś pracował. Nikt się nie obijał. A oprócz tego każdy cały czas robił interesy. Nigdy nie
widziałam, żeby ktoś z nich nosił broń. Później stwierdziłam, że na ogół nosiły ją za nich ich
żony.
Wiedziałam, że Jimmy Burke szmugluje papierosy, ale nawet to nie zakrawało mi na
jakieś przestępstwo. Uważałam po prostu, że Jimmy prowadzi przedsiębiorstwo. Bo starał się
na przewozie tych fajek zarobić kilka dodatkowych dolców. Żona Jimmy'ego, Mickey, Phyllis
Vario i w ogóle wszyscy, którzy brali w tym udział, sprawiali, że cała rzecz wydała się czymś
całkiem naturalnym. Każdy, kto chciał zarobić kilka dodatkowych dolarów, musiał jakoś je
zdobyć. Nie sposób było czekać, aż ktoś sam ci je wręczy. Taka była zasada. Wszystkie
kobiety traktowały przemyt papierosów, sprzedawanie trefnego towaru, a nawet skoki na
ciężarówki jak coś normalnego, godnego każdego ambitnego faceta, który chce uczciwie
zarobić. Wyglądało to tak, że powinnam być dumna, iż mam takiego męża, któremu chce się
wyjść z domu i nadstawiać głowy, ażeby zdobyć dla nas trochę dodatkowych pieniędzy.”

HENRY: „I wtedy mnie zaaresztowali. To była głupia wpadka. Coś takiego nie
powinno było się zdarzyć, lecz czy o którymś z potknięć można w ogóle powiedzieć, że
powinno mieć miejsce? Człowiek zawsze wpada z powodu własnej głupoty, a nie z powodu
sprytu jakiegoś tam gliny. Zebrało nas się około dwudziestu w suterenie Jimmy'ego Burke'a i
rzucaliśmy kości. Czekaliśmy na przyjazd Tommy'ego DeSimone z Waszyngtonu D.C., z
ładunkiem papierosów. Był czwartek, dzień, kiedy zazwyczaj nadchodziły dostawy, i
ładowaliśmy towar na nasze samochody i furgonetki. Natomiast w piątek, pomiędzy jedenastą
trzydzieści a drugą po południu, sprzedawaliśmy wszystko. Rano obchodziłem budowy, w
południe lub koło pierwszej udawałem się do zakładów oczyszczania miasta i fabryk, a do
drugiej byłem już w stanie zarobić tysiąc lub nawet półtora tysiąca dolarów.
Kiedy w końcu Tommy jakoś do nas dojechał, okazało się, że przywiózł tylko same
popularne marki. Miał chesterfieldy, camele i trochę lucky strike'ów, ale nie dostał tego, co
zwykliśmy nazywać »wypełniaczami«, to znaczy tych nieco rzadszych marek, takich jak
raleighy, LM - y i marlboro. Jimmy poprosił, żebym pojechał do Baltimore i przywiózł
stamtąd trochę »wypełniaczy«. Powiedział, że jeśli wyruszę od razu, to będę tam na tyle
wcześnie, żeby zabrać ładunek, gdy tylko otworzą hurtownie, i przywlokę się tutaj w sam raz,
aby sprzedać swój towar do południa. Miałem mnóstwo klientów, którzy dopytywali wciąż o
lepsze marki, więc zaraz się zgodziłem. Lenny, który pomagał mi w załadunku, chciał jechać
ze mną. Miałem przy sobie około sześciuset dolarów wygranych w kości. Jimmy rzucił mi
kluczyk do jednego z samochodów, którego używał, toteż już niebawem Lenny i ja
wyruszyliśmy w drogę.
Była niemal północ, kiedy dotarliśmy do Baltimore. Hurtownie tytoniowe otwierano
dopiero o szóstej rano. Bywałem tam już wcześniej, toteż zdążyłem zauważyć, że wzdłuż
Baltimore Street jest kupa lokali ze striptizem. Lenny nigdy przedtem nie był w Baltimore.
Zaczęliśmy więc rundę po knajpach. Posłuchaliśmy trochę jazzu. W jednej knajpie kilka
barowych kurewek zaczęło naciągać nas na drinki. Postawiliśmy im piwo imbirowe za
dziewięć dolców, a one macały nas po udach. Po trzeciej nad ranem byliśmy niewąsko
spłukani. Z tymi dziwkami w barze musieliśmy chyba przepuścić ze sto pięćdziesiąt dolarów.
Było jasne, że im się podobamy. Powiedziały, że ich szef kikuje, nie mogą więc z nami
wyjść, ale jeśli poczekamy na zewnątrz gdzieś z tyłu, to spotkają się z nami, jak tylko będą
wolne. Lenny strasznie się na nie napalił. Ja zresztą też. Poszliśmy więc na tyły knajpy.
Czekaliśmy przez godzinę. Potem dwie godziny, a później po prostu spojrzeliśmy jeden na
drugiego i roześmialiśmy się. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Wykołowały nas jak ostatnich
idiotów. Byliśmy dwoma głupimi kmiotami. Pojechaliśmy więc do hurtowni i czekaliśmy na
jej otwarcie.
Następną rzeczą, którą pamiętam, było to, że ktoś nas zbudził o ósmej rano.
Zaspaliśmy. Teraz byliśmy o dwie godziny do tyłu. Załadowaliśmy do samochodu pięćset
kartonów, bo w bagażniku nie było dość miejsca. Musieliśmy wyjąć tylne siedzenie i
zostawić je u hurtownika. Za to rozłożyliśmy tam równo dalsze kartony i położyliśmy na nich
koc, żeby wyglądało to jak tylne siedzenie. Ruszyłem. Na niektórych odcinkach jechaliśmy
osiemdziesiąt - dziewięćdziesiąt mil na godzinę. Czułem, że gdybym mógł nadrobić tu
piętnaście, ówdzie znów dziesięć minut, to zdołałbym jakoś zneutralizować jakoś nasze
spóźnienie.
I robiłem to przez całą drogę do rogatek Exit 14 w Jersey City. Lecz wtedy
zobaczyłem patrol drogowy z radarem i nacisnąłem hamulce. Za późno. Jeden z radiowozów
ruszył w naszą stronę. Kiedy przyhamowałem, papierosy z tylnego siedzenia rozsypały się po
całym wozie. Kiedy gliniarz podchodził do nas, Lenny przesunął się w tył wozu i próbował
ułożyć koc na nowo, ale nie za dobrze mu to wyszło. Gliniarz zażądał mego prawa jazdy i
karty rejestracyjnej. Powiedziałem mu, że samochód należy do mojego kumpla. Cały czas
szukałem karty rejestracyjnej wozu, ale nie mogłem jej znaleźć. Glina zaczął się niecierpliwić
i chciał poznać nazwisko tego mojego kompana. A ja nie wiedziałem, na czyje nazwisko jest
wóz, toteż nie mogłem mu powiedzieć nawet tego. Był to nowiutki pontiac z 1965 roku i on
nie mógł uwierzyć, że ktoś pożyczył mi taki bombowy wózek, a ja nawet nie znam jego
nazwiska. Próbowałem zyskać na czasie i w końcu wymieniłem nazwisko faceta, na którego,
jak sądziłem, wóz mógł być zarejestrowany. Tylko że zaraz potem znalazłem rejestrację,
która, rzecz oczywista, była wystawiona na kogoś zupełnie innego.
Teraz dopiero facet zrobił się podejrzliwy. Zerknął wreszcie na tył samochodu i
zobaczył rozsypane wszędzie fajki. Wezwał drugi radiowóz i wspólnie nas zwinęli. Zaczęły
się kłopoty. Jak nic powinienem dostać odznaczenie za to, że przyczyniłem się do pierwszego
zapudłowania ukochanego syna Paula Vario. Już nawet wydawało mi się, że słyszę cały
rwetes, jaki powinna podnieść cała jego rodzinka na wieść o tym wydarzeniu. Powiedziałem
więc glinom, że wcale nie znam Lenny'ego. Że wziąłem go po drodze, bo podróżował
autostopem. Na nic. Zdrutowali nas obu. Lenny wiedział, co robić. Został już przeszkolony.
Nie pisnął ani słowa, podał tylko swoje nazwisko. Niczego nie podpisał i nie zadawał
żadnych pytań. Zadzwoniłem do Jimmy'ego, a on od razu skombinował adwokata i
poręczycieli.
Przed drugą po południu stanęliśmy przed miejscowym sędzią i za każdego z nas
wyznaczono półtora tysiąca kaucji. Adwokat wraz z forsą jeszcze nie dotarł, a więc tamci
wzięli nas na górę. Dostaliśmy pościel i wsadzili nas do celi z mnóstwem innych facetów.
Mieliśmy przy sobie trochę papierosów, daliśmy je więc tamtym, a sami po prostu usiedliśmy
i czekaliśmy. Po godzinie, czy coś koło tego, dobiegł nas wrzask klawisza: »Hill i Vario!
Zbierać klamoty!« Byliśmy wolni, ale teraz nie przejmowałem się papierosami. Martwiłem
się o Paula. I o Karen.”
KAREN: „Zadzwonił i powiedział, że miał drobne kłopoty. Okazało się, że on i Lenny
zostali aresztowani za przewożenie nie opodatkowanych papierosów. Nie była to wielka
zbrodnia, ale został zwinięty. A ja wciąż jeszcze sądziłam, że Henry jest murarzem.
Oczywiście wiedziałam też, że robi pewne rzeczy, które nie są całkiem legalne. W tym sęk, że
paru moich przyjaciół i krewnych kupowało przecież te papierosy. I nikt z nich nie narzekał,
możecie mi wierzyć. Pamiętam, że pewnego razu Henry i jego przyjaciele zjawili się z
jakimiś włoskimi koszulkami z dzianiny. Mieli ich całe skrzynie. Były w czterech różnych
fasonach i w dwudziestu kolorach, toteż wszyscy nosili te koszulki przez półtora roku. Rzecz
w tym, że byli w to wmieszani wszyscy przyjaciele Henry'ego, ich dziewczyny, żony oraz
dzieci. Było nas przecież sporo i wszyscy trzymaliśmy ze sobą. Nikt nie był traktowany po
macoszemu. Ale z kolei nikt spoza naszej grupy nie bywał nigdy zapraszany ani też nie brał
udziału w naszych przedsięwzięciach. A jako że wszyscy stanowiliśmy część tego samego
światka, wszystko, co działo się wśród nas, wydawało nam się zupełnie normalne. Przyjęcia
urodzinowe, rocznice, wakacje. Zawsze trzymaliśmy się razem i zawsze byliśmy częścią tej
samej ferajny. Był Jimmy i Mickey, a później ich dzieci. Był Paul i Phyllis. Był Tuddy i
Marie. Marty Krugman i Fran. Bywaliśmy u siebie w domach. Kobiety grywały w karty. A
mężczyźni omawiali swoje sprawy.
A jednak zadręczałam się tym aresztowaniem. Czułam się zawstydzona. Nigdy nie
wspomniałam o tym matce. I wydawało mi się, że nikt więcej z ferajny o to nie dbał.
Możliwość, że zostanie się aresztowanym, była czymś oczywistym dla każdego, kto robił tu
interesy. Nasi mężowie nie byli przecież neurochirurgami. Nie byli też bankierami ani
maklerami. Byli robotnikami i jedynym sposobem, w jaki mogli zdobyć trochę forsy ekstra,
było robienie interesów. A to przecież musiało oznaczać ścinanie zakrętów.
Mickey Burke i Phyllis, i mnóstwo innych kobiet powtarzało mi w kółko, że to był
tylko żart. Że nic się nie stanie. Że to tylko interesy. Jimmy zajął się wszystkim. Miał
przyjaciół nawet w Jersey City. Więc sama zobaczę, jaka byłam głupia martwiąc się takimi
drobiazgami. Bo zamiast się martwić, powinnam się bawić. Za każdym razem, kiedy pytałam
Henry'ego, co się dzieje z tą jego sprawą, powtarzał mi tylko, że zajmuje się nią Jimmy. W
końcu pewnego dnia zapytał mnie, czy pamiętam jeszcze ten incydent z Jersey. »A co się
stało?« Zapytałam, cała roztrzęsiona, niczym Bette Davis wysyłająca swego męża na krzesło
elektryczne. »Wlepili mi pięćdziesiąt dolarów grzywny« odrzekł. I śmiał się. Patrząc wstecz
widzę, że naprawdę byłam strasznie naiwna, a także nie za bardzo chciałam sobie w pełni
zdawać sprawę, co takiego dzieje się wokół mnie. Nie chciałam, żeby moja matka miała rację.
Od czasu naszej ucieczki siedziała mi wciąż na karku. Czuła, że Henry jest dla mnie niedobry,
a kiedy do niej dotarło, że od kilku miesięcy jestem w ciąży, to nawet dostała ataku. Rano, w
południe i w nocy słyszałam narzekania, że Henry za dużo pije, szwenda się z niewłaściwymi
ludźmi, że późno wraca do domu i że nie jest takim solidnym mężem jak mój ojciec. Nie
podobało się jej, że po ślubie nadal pracowałam jako technik dentystyczny. Twierdziła, że to
Henry kazał mi pozostać w pracy ze względu na pieniądze. Dzień po dniu starała się mnie
rozdrażniać, a ja bez przerwy opędzałam się przed nią. Nigdy nie dałabym jej tej satysfakcji i
nie przyznałabym, że ma rację. Lecz matka śledziła wszystkie jego kroki i kiedy nie było go
w domu, wywlekała wszystkie sprawy, które jej się w nim nie podobały. Za długo sypiał. Za
późno wracał do domu. Grał w karty. Pił.
Byliśmy wtedy więcej niż miesiąc po ślubie, gdy pewnego wieczoru wcale nie wrócił
na noc. Kilka razy wracał już po północy, lecz teraz było już dobrze po dwunastej. Nawet nie
zadzwonił. Czekałam na górze w naszym mieszkaniu. Moja matka, która była jak rekin
wietrzący świeżą krew, zaczęła już krążyć w pobliżu. Była na dole, leżała już w łóżku, ale
widać nie spała i czekała, aby sprawdzić, o której godzinie Henry wróci do domu. Mogę się
założyć, że czatowała tak co noc, żeby zobaczyć, o której on wraca. O pierwszej była już w
stanie pełnej gotowości. O drugiej zapukała do moich drzwi. O trzeciej - wszyscy zasiedliśmy
w salonie czekając na Henry'ego.
W domu moich rodziców były duże frontowe drzwi, a matka, ojciec i ja siedzieliśmy
półkolem tuż za nimi. »Gdzie on może być?« Zachodziła w głowę matka. »Twój ojciec nigdy
by się nie szwendał tak późno w noc bez telefonu do domu«, powiedziała. Ale mój ojciec był
świętym. Nigdy nie odzywał się słowem. W ciągu czterdziestu lat, podczas których byli
małżeństwem, ojciec nigdy nie spędził nocy poza domem. Właściwie to rzadko wychodził nie
mówiąc matce, dokąd idzie. Ani razu nie spóźnił się na pociąg, którym miał jechać, a gdy
dojeżdżał do pracy, spóźniał się do domu najwyżej pięć - dziesięć minut. Za to później aż
przez pół nocy musiał się tłumaczyć, jaki to wielki tłok był na stacji, wskutek czego nie mógł
się przecisnąć.
Matka gadała bez przerwy. On przecież nie jest Żydem - więc czego się mogłam
spodziewać? O czwartej rano zaczęła strasznie wrzeszczeć, że nie dajemy ojcu spać. Całe
szczęście, że nie musi iść dziś do pracy. I cały czas w kółko to samo. Myślałam, że skonam.
Musiało być chyba pół do siódmej rano, kiedy usłyszałam, jak przed domem zatrzymał
się samochód. Wszyscy siedzieliśmy w salonie. Wyglądało to jak czuwanie przy zmarłym.
Zerwałam się i wyjrzałam przez okno. Nie był to jego wóz, ale zauważyłam go na tylnym
siedzeniu. Zobaczyłam, że prowadził syn Paulie'ego, Peter Vario, i że w samochodzie jest
także jeden z synów Lenny'ego. Moja matka otworzyła już frontowe drzwi i gdy tylko Henry
postawił nogę na chodniku, natarła na niego. » Gdzie byłeś? Gdzie się szwendałeś? Dlaczego
nie zadzwoniłeś do domu? Wszyscy zamartwialiśmy się na śmierć! Żonaty mężczyzna nie
spędza w ten sposób nocy!« Tak przeraźliwie się darła i tak głośno, że ja, ze swej strony, nie
mogłam wtrącić ani słowa. Po prostu tylko stałam. Miałam dziewiętnaście lat, a Henry
dwadzieścia dwa, ale byliśmy jeszcze takimi dzieciakami!
Pamiętam, że przystanął, spojrzał na nią, spojrzał na mnie, a potem bez słowa wsiadł z
powrotem do wozu i odjechał. Matka stanęła jak wryta. Zaczęłam płakać. »Normalni ludzie
tak nie żyją«, powiedziała matka.”

HENRY: „Tej nocy byłem tak skacowany, że pamiętam tylko, jak wysiadłem z
samochodu i zobaczyłem matkę Karen na ganku. Stała tam i darła się na mnie. A więc tak to
wygląda, jak się jest żonatym? Tak sobie pomyślałem i władowałem się z powrotem do auta.
Poszedłem spać do Lenny'ego. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że Karen i ja musimy się
przeprowadzić. Odczekałem trochę i dopiero później, w ciągu dnia, zatelefonowałem do
Karen. Powiedziałem jej całą prawdę. Byłem na kawalerskim przyjęciu u syna Lenny'ego,
Petera. Zabraliśmy Petera na popijawę. Piliśmy od wczesnego popołudnia. Byliśmy »U Jilly«,
»Pod Złotą Pochodnią« i w »Rat Fink Room« Jackiego Kannona. Nie wspomniałem jej nic o
prostytutkach na Pierwszej Alei, ale opowiedziałem o kąpieli parowej o drugiej nad ranem,
żeby wytrzeźwieć, i przyznałem, że byłem zanadto wstawiony, żeby jechać do domu.
Umówiliśmy się na obiad. Kiedy przyjechałem po nią przed dom, wybiegła, zanim jej
matka zorientowała się, że tam jestem. Zbliżyło nas to, że teściowa jest teraz naszym
wspólnym wrogiem. Czuliśmy się jak na naszej pierwszej randce.”

KAREN: „Niektóre z tych małżeństw nie były udane. A niektóre były nawet dobre.
Jimmy i Mickey Burke żyli ze sobą dobrze. Podobnie Paul i Phyllis. Ale żadna z nas nie
wiedziała, co robią nasi mężowie. Nie byłyśmy żonami przeciętnych facetów. Na przykład
kiedy Henry zaczął odbywać te swoje podróże papierosowe, wiedziałam, że za każdym razem
nie będzie go dwa dni. Wiedziałam, w jaki sposób żyją inni mężowie i ich żony. Wiedziałam
też, że nie co noc będzie sypiał w domu. Nawet jeśli spodziewaliśmy się gości, mogłam być
pewna, że w piątek wieczorem wyskoczy gdzieś z chłopakami albo będzie grał w karty. Bo
piątek był zawsze dniem gry w karty. Później dowiedziałam się, że był to również wieczór
przeznaczony dla przyjaciółek. Kto tylko miał jakąś przyjaciółkę, zabierał ją gdzieś w piątek
wieczorem.
Nikt nigdy w piątek wieczorem nie wybierał się nigdzie z żoną. Porą żon był sobotni
wieczór. W ten sposób nie było obawy, że któryś z mężów, idąc z przyjaciółką, wpadnie na
czyjąś żonę. W którąś sobotę Henry zabrał mnie do »Copy«. Zmierzaliśmy właśnie do
naszego stolika, gdy nagle zobaczyłam Patsy'ego Fusco, faceta rozmiarów wieprza, jak
siedział tam z przyjaciółką. Bardzo się wtedy zdenerwowałam. Znałam jego żonę. Była moją
przyjaciółką. Czy miałam trzymać rzecz w tajemnicy? Nie chciałabym być na jej miejscu.
Potem stwierdziłam, że Henry zamierza podejść i przywitać się z Patsym. Nie mogłam w to
uwierzyć. Henry chciał mnie podprowadzić do ich stolika! Odmówiłam. Stałam pośrodku sali
i nie chciałam się ruszyć, przynajmniej w kierunku Patsy'ego. Henry był zdziwiony, ale
stwierdził, że mówię poważnie, toteż skinął Patsy'emu głową i zajęliśmy nasze miejsce. Był
to jeden z tych drobiazgów, które potrafią ujawnić mnóstwo innych rzeczy. Sądzę, że przez
ułamek sekundy Henry chciał podejść i przywitać się z Patsym, bo zapomniał, że jest ze mną.
Zapomniał, że to nie piątek wieczór.”
7
Na początku lat pięćdziesiątych pole golfowe Idlewild w Queens zostało zamienione
na przestronne 5000 - akrowe lotnisko. Lecz w przeciągu kilku miesięcy miejscowi cwaniacy
z East New York, południowego Ozone Park, Howard Beach, Maspeth i Rockaways zdążyli
już poznać każdą boczną drogę, każdą enklawę towarową, biuro przewozowe, rampę
załadowczą i nie pilnowaną bramę na tym terenie. Lotnisko rozciągało się na ogromnej
przestrzeni, równej rozmiarem wyspie Manhattan od Battery po Times Squere. Zatrudniało
ponad 50 000 ludzi, miało parkingi dla ponad 10 000 samochodów i wypłacało z listy płac
ponad pół miliarda dolarów rocznie. Gangsterzy, którzy w większości wypadków byli
półanalfabetami, dowiedzieli się nagle o listach przewozowych, dokumentach spedycyjnych i
o fakturach. Stwierdzili, że informacje o cennym ładunku można wydobyć z gęstwy ponad stu
nie pilnowanych przegródek, używanych przez agentów przewozowych w Gmachu Ceł USA,
w chaotycznie zagospodarowanej dwupoziomowej budowli, w ogóle w żaden sposób nie
zabezpieczonej i położonej o milę od głównych stacji towarowych. Tam właśnie agenci
przewozowi, konwojenci, urzędnicy i celnicy wykonywali co dnia swą żmudną papierkową
robotę, wielu z nich pracując w niepełnym wymiarze godzin, toteż nie było rzeczą nazbyt
trudną ściągać zamówienia z półek lub kopiować informacje dotyczące cennego ładunku,
ażeby potem móc przekazywać je komukolwiek.
We wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy przez Lotnisko imienia Kennedy'ego co
roku przechodziły towary wartości 30 miliardów dolarów, hasło, by ulżyć liniom lotniczym,
gdy idzie o ładunek, a przewoźników lądowych odciążyć w trudnym dziele eksploatacji ich
własnych ciężarówek, stało się główną zasadą dziesiątków miejskich cwaniaków. Królował
wśród nich Jimmy Burke. Jego banda kradła lub uprowadzała przemocą z lotniska futra,
diamenty, możliwe do spieniężenia papiery wartościowe, a nawet broń.
Z każdego zakątka lotniska przesyłano Jimmy'emu poufne informacje. Ci, którzy
zajmowali się transportem, a siedzieli po uszy w kieszeniach lichwiarzy, wiedzieli, że mogą
zredukować swoje zobowiązania dając Jimmy'emu cynk o cennym ładunku. Jeden z
kierowców ciężarówki, należącej do Eastern Airlines, zgodził się nawet „przypadkowo”
upuścić kilka worków pocztowych na drodze prowadzącej od samolotu do budynku poczty.
Okazało się później, że worki te zawierały dwa miliony dolarów w gotówce, przekazy
pieniężne i akcje. Lotnisko było również idealnym miejscem do wykorzystywania
kradzionych kart kredytowych, dzięki którym można było kupować bilety lotnicze wartości
wielu tysięcy dolarów. Bilety te zwracało się później w kasie, odbierając ich równowartość,
lub można je było sprzedać z pięćdziesięcioprocentowa zniżką chętnym klientom. Klientami
tymi bywali często praworządni biznesmeni i gwiazdy show biznesu, którym koszty podróży
wydawały się zbyt wysokie. Menażer Franka Sinatry Juniora, Tino Barzie, był jednym z
najlepszych klientów ferajny. Barzie, którego prawdziwe nazwisko brzmi Dante Barzottini,
zakupił bilety wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, płacąc zaledwie pół oficjalnej ceny, by
potem użyć ich do przewożenia Sinatry i towarzyszącej mu grupy ośmiu osób obwożonych
po całym kraju. Barzie został w końcu złapany i osądzony.
Na lotnisku przypadki kradzieży zdarzały się codziennie, a ci, którzy byli na tyle
nierozważni, ażeby mówić o tym, co tam się dzieje, na ogół ginęli tragicznie, zwykle kilka
dni po złożeniu doniesienia na policji. Skorumpowani gliniarze, którzy znajdowali się na
liście płac Jimmy'ego Burke'a, dawali mu cynk o informatorach i potencjalnych świadkach.
Zwłoki, czasami aż tuzin sztuk rocznie, znajdowano później ze śladami uduszenia lub z
ranami postrzałowymi, ukryte w bagażnikach skradzionych samochodów, porzuconych na
długoterminowych parkingach otaczających lotnisko. Współpracując z Henrym Hillem,
Tommym DeSimone, Angelem Sepe, Skinny Bobbym Amelią, Stanleyem Diamondem,
Joeyem Allegro i Jimmym Santosem, eks - gliną, który odsiedział wyrok za napad z bronią w
ręku i postanowił przyłączyć się do bandy, Jimmy Burke podniósł proceder grabienia lotniska
do rangi sztuki.
Od czasu do czasu jakiś kryminalista - mądrala wyszukuje sobie własną, odrębną
dziedzinę, w której jest znakomity i którą uprawia z rozkoszą. Taką właśnie dziedziną dla
Jimmy'ego Burke'a było uprowadzanie. Kiedy się obserwowało Jimmy'ego, jak rozrywa
kartony świeżo ściągnięte z uprowadzonej ciężarówki, można było odnieść wrażenie, iż się
widzi zachłanne dziecko pod choinką. Rozdzierał kilka pierwszych skradzionych pudeł, póki
jego namiętność posiadania i miętoszenia skradzionych przedmiotów nie została zaspokojona.
Później już tylko zaglądał do kartonów, poklepywał je, obwąchiwał, ważył w rękach i znosił z
ciężarówek, choć przecież zawsze najmował do rozładunku chłopaków z ferajny. Kiedy
Jimmy opróżnił już ciężarówkę, na jego zlanej potem twarzy malował się wyraz błogiego
zadowolenia. Henry często myślał, że jego przyjaciel Jimmy nigdy nie był równie szczęśliwy
jak wtedy, kiedy rozładowywał świeżo uprowadzony wóz.
Oprócz swego niezwykłego talentu do robienia pieniędzy, Jimmy wyróżniał się
również tym, iż był jednym z facetów, których najbardziej się bano w nowojorskim świecie
zorganizowanej zbrodni. Cieszył się sławą okrutnika, pochodzącą jeszcze z okresu jego
dawnych odsiadek, kiedy to - jak głosiła fama - dokonał w więzieniu paru zabójstw na
polecenie szefów mafii, którzy przebywali tam wtedy wraz z nim. Jego wybuchowy
temperament przerażał nawet nie byle bandziorów, a krążące o nim opowieści zdolne były
przyprawić o zimny dreszcz nawet jego przyjaciół. Zda się, połączył w sobie przedziwną
kombinację miłosiernej hojności i krwawej żądzy mordu. Mówiono, że raz dał starej, ubogiej
matce młodego gangstera pięć tysięcy dolarów. Podobno syn tej kobiety był winien matce
pieniądze, lecz odmówił płacenia. I chyba Jimmy tak bardzo się zdenerwował owym brakiem
szacunku dla siwych włosów staruszki, że wręczył jej z samego rana pięć tysięcy dolarów,
twierdząc, że pochodzą one od jej syna, by już o zmierzchu zatłuc tego wyrodka na śmierć. W
roku 1962, kiedy postanowili się pobrać wraz z Mickey, Jimmy odkrył, że dawny chłopak
naprzykrza się jego narzeczonej, telefonuje do niej, wykrzykuje coś na ulicy i godzinami
krąży wokół jej domu w samochodzie. W dniu, w którym Jimmy i Mickey się pobrali, policja
znalazła zwłoki dawnego adoratora. Ciało zostało starannie pocięte na tuzin kawałków i
rozrzucone po wnętrzu samochodu.
Niemniej bezsporny talent do robienia pieniędzy zapewnił Jimmy'emu miejsce w
sercach bossów ferajny. Jimmy bowiem dokonywał tak niezwykłych rzeczy, że mafijna
rodzina Colombo z Brooklynu i rodzina Lucchese z Queens niemal go sobie wyrywały i
wszczęły negocjacje, aby móc się podzielić jego usługami. Sam fakt, że dwie prowadzone
przez Włochów rodziny mogły siąść i naradzać się w takiej sprawie, jak wspólne korzystanie
z usług jakiegoś Irlandczyka, dodatkowo umocnił legendę Burke'a.
Jednakże tak naprawdę żaden z jego przyjaciół nie wiedział o nim zbyt wiele.
Właściwie nawet sam Jimmy niewiele wiedział o sobie. Nie wiedział dokładnie ani kiedy
ujrzał światło dnia, ani też nie znał imion swoich prawdziwych rodziców. Według danych
Manhattańskiego Domu Podrzutków urodził się 5 lipca 1931 roku z matki o nazwisku
Conway. W wieku dwóch lat został uznany za dziecko porzucone i objęto go programem
rodzin zastępczych, organizowanym przez Kościół katolicki. Przez następne jedenaście lat
zdążył zaliczyć dziesiątki zastępczych domów, gdzie - jak ujawnili później psychiatrzy z
opieki społeczne; - biło go, wykorzystywało seksualnie, rozpieszczało, okłamywało,
ignorowało, wrzeszczało nań, zamykało w komórkach, a niekiedy nawet dobrze traktowało
tak wiele różnych par czasowych rodziców, że chłopak z największym trudem mógł sobie
przypomnieć zaledwie kilka nazwisk i twarzy.
W lecie 1944 roku, w wieku trzynastu lat, Jimmy jechał samochodem wraz z ostatnią
parą swych zastępczych rodziców. Gdy nagle zaczął rozrabiać na tylnym siedzeniu, jego
przybrany ojciec - człowiek surowy, o wybuchowym charakterze - odwrócił się, żeby dać mu
klapsa. Samochód wpadł nagle w poślizg i ów mężczyzna zabił się na miejscu. Przybrana
matka Jimmy'ego obwiniła chłopca o śmierć swego męża i zaczęła go regularnie bić, a
Vanguard Childcare Agency odmówiła przeniesienia Jimmy'ego do innego zastępczego
domu. Toteż Jimmy zaczął uciekać od swej przybranej matki i wpadać w rozliczne kłopoty.
Dwa miesiące po wypadku został aresztowany jako nieletni przestępca. Oskarżono go o
chuligańskie wybryki na placu zabaw w Queens. Oskarżenie to później wycofano, lecz już za
rok, kiedy miał lat czternaście, obwiniono go o włamanie do domu w pobliżu mieszkania jego
przybranych rodziców i zrabowanie stamtąd dwunastu dolarów gotówką. Umieszczono go w
poprawczaku Mount Loretto Reformatory, więzieniu dla młodocianych notorycznych
przestępców na Staten Island. Miało ono mieć równie korzystny wpływ na młodych ludzi, jak
ten, który Alcatraz wywierał rzekomo na niepoprawnych dorosłych. Tak naprawdę to
odsiedzenie wyroku w Mount Loretto było wśród chłopaków, z którymi Jimmy Burke zaczął
się niebawem kumplować, czymś na kształt nobilitacji. We wrześniu 1949 roku, po
niezliczonych pobiciach i aresztowaniach przez policję, zaliczywszy niemało odsiadek w
różnych więzieniach dla młodocianych - łącznie z Elmirą - Jimmy znów został aresztowany,
tym razem za próbę zrealizowania fałszywych czeków na trzy tysiące dolarów w banku w
Queens. Ze względu na swój młody wiek i niewinny wygląd Jimmy został wykorzystany jako
„podawacz” przez Dominicka Ceramiego, gangstera Z Bensonhurst w Brooklynie, który stał
na czele gangu zawodowych fałszerzy czeków. Na posterunku policji, na drugim piętrze 75
Oddziału w Queens, detektywi skuli Jimmy'emu ręce na plecach i zaczęli tłuc go w żołądek,
usiłując wymóc na nim potwierdzenie udziału Ceramiego w owym przedsięwzięciu. Jimmy
wytrzymał bicie i nie pisnął ani słowa. Skazano go na pięć lat w Auburn za fałszerstwo
bankowe. Miał osiemnaście lat. Była to jego pierwsza podróż do dorosłego więzienia. W
dniu, w którym trafił do Auburn, ogromnego kamiennego gmachu z żelaznymi bramami,
położonego w północnej części stanu Nowy Jork, Jimmy'ego powitał tuzin najbardziej
doświadczonych pensjonariuszy tej instytucji. Czekali na jego przybycie w więziennej sali
odwiedzin. Podeszło do niego dwóch spośród nich. Okazało się, że to kumple Ceramiego,
wdzięczni Jimmy'emu za to, co dla niego zrobił. Powiedzieli mu, że jeśli tylko będzie miał w
Auburn jakieś kłopoty, powinien od razu przyjść do nich. W ten sposób Jimmy Burke
nawiązał kontakt z ferajną.

„Jedną rzecz trzeba mieć na względzie, gdy idzie o Jimmy'ego. Jimmy uwielbiał kraść.
Kradzież była jego powietrzem, jego żywiołem. Sądzę, że gdyby ktoś zaproponował kiedyś
Jimmy'emu miliard dolarów za to, żeby przestał kraść, ów odrzuciłby tę propozycję, a potem
czym prędzej zacząłby kombinować, jak podprowadzić temu komuś tak znaczną sumę. To
była jedyna rzecz, która sprawiała mu przyjemność. Trzymała go przy życiu. Jako dziecko
kradł jedzenie. Obrabiał pijaków. Całe dzieciństwo spędził na ulicach, aż w końcu go złapano
i oddano do domu sierot. A potem już bez przerwy trafiał do kolejnych rodzin zastępczych
albo do poprawczaków, z których i tak uciekał. Sypiał w zaparkowanych samochodach. Był
wtedy jeszcze zupełnie małym dzieckiem. Miał ze dwa takie miejsca, gdzie mógł się przespać
i umyć, na tyłach Akweduktu. Między szesnastym a dwudziestym drugim rokiem życia
spędził poza więzieniem tylko osiemdziesiąt sześć dni. Dzieciństwo upłynęło mu albo za
kratkami, albo na kradzieżach i ciągłej ucieczce przed prawem. Doszło nawet do tego, że
więzienne kraty już go nie przerażały. Nie były dlań niczym przykrym. Nawet ich nie
dostrzegał. Nie można go było w żaden sposób zranić.
Do 1970 roku Jimmy opanował sztukę uprowadzania towarów z Lotniska
Kennedy'ego. Rzecz jasna, potrzebna była w tym celu zgoda Paulie'ego, lecz tak czy inaczej
to właśnie Jimmy decydował o tym, które ładunki i ciężarówki warto sprzątnąć. To Jimmy
dobierał sobie ludzi do każdej roboty, Jimmy, który załatwiał również paserów i transport.
Powinniście mieć to na uwadze, że wyrośliśmy w pobliżu lotniska. Mieliśmy tam
przyjaciół i krewnych; wszyscy, kogo tylko znaliśmy, pracowali na lotnisku. Dla nas, a
szczególnie dla takiego faceta jak Jimmy, lotnisko było czymś znacznie lepszym niż City
bank. Gdy tylko Jimmy potrzebował pieniędzy, wybierał się na lotnisko. Zawsze
wiedzieliśmy, jakie towary na nie docierają i jakie są wysyłane. Było ono niczym pobliski
dom towarowy. Z racji możności kradzieży ładunku i porywania ciężarówek Lotnisko
Kennedy'ego dawało jeszcze większe szanse zrobienia pieniędzy niż loteria. Mieliśmy swoich
ludzi zatrudnionych w liniach lotniczych, ludzi z zarządu portu, sprzątaczy, mechaników,
strażników, kelnerów i kelnerki w restauracjach, kierowców i dyspozytorów, którzy
pracowali w towarzystwach transportu lotniczego. Byliśmy niemal współwłaścicielami
lotniska.
Czasami szef towarzystwa przewozowego albo jakiś brygadzista zaczynał
podejrzewać, że któryś z jego pracowników donosi nam o wszystkim, i próbował go wylać.
Jeżeli sprawy przybrały taki obrót, rozmawialiśmy z Paulie'em, a on obgadywał co trzeba z
Johnnym Dio, który zarządzał związkami zawodowymi, i wtedy dany facet nigdy nie
wylatywał na bruk. Związek robił z tego sprawę. Groził strajkiem. Straszył, że zamknie firmę.
Więc właściciele w lot chwytali, o co chodzi, i pozwalali, żeby za straty płaciły towarzystwa
ubezpieczeniowe.”

W roku 1966, w wieku dwudziestu trzech lat, Henry Hill wybrał się po raz pierwszy
uprowadzać ciężarówki. Nie było to właściwie prawdziwe uprowadzanie, bo samochody te
stały zaparkowane w garażu i nikt nie napadał na nie w pełnym biegu, na szosie, niemniej
jednak było to poważne przestępstwo. Jimmy dowiedział się o trzech ciężarówkach
wypełnionych sprzętem gospodarstwa domowego, które na czas weekendu zostały
umieszczone w jednym z garaży towarowych tuż koło lotniska, i zaprosił Henry'ego do
udziału. Miał również kupca, przyjaciela Tuddy'ego Varia, który płacił po pięć tysięcy od
ciężarówki.
Jak zwykle Jimmy miał dobry wywiad. Garaż był bardzo słabo pilnowany, a w
piątkowe wieczory służbę pełnił tam tylko jeden starszy wiekiem strażnik. Jego zadanie
polegało głównie na tym, by młodzież nie dopuszczała się aktów wandalizmu. W noc
rabunku Henry bez trudu nakłonił strażnika do otwarcia bramy. Po prostu powiedział
facetowi, że zostawił swój czek z wypłatą w jednej z ciężarówek. Jak tylko brama się otwarła,
Henry szturchnął strażnika palcem w plecy. Potem przywiązał go do krzesła w pobliskim
baraku. Jimmy wiedział dokładnie, gdzie trzymano klucze i gdzie zaparkowano ciężarówki.
Dlatego już po kilku minutach Henry, Jimmy i Tommy DeSimone pędzili ciężarówkami trasą
transportową Canarsie na Flatlans Avenue, gdzie czekał na nich Tuddy wraz z paserem. Było
to proste i łatwe. I było to również najłatwiej zarobione przez Henry'ego pięć tysięcy dolarów.
W ciągu godziny on, Jimmy i Tommy wyruszyli do Vegas na weekend. Wcześniej tego
samego dnia Jimmy dokonał dla nich trzech rezerwacji na fałszywe nazwiska.

„Większość uprowadzonych ładunków była sprzedawana na pniu, zanim jeszcze


została ukradziona. Były to rabunki na zamówienie. Wiedzieliśmy, czego chcemy, i zanim
jeszcze robota została wykonana, wiedzieliśmy, dokąd to wszystko idzie. Mieliśmy po dwie
albo trzy takie roboty na tydzień. Czasami, jeśli bardzo potrzebowaliśmy pieniędzy,
odwalaliśmy dwa podobne zamówienia w ciągu dnia. Wstawaliśmy rano i szliśmy do
»Roberta«, baru na Lefferts Boulevard, w południowej części Ozone Park, którego
właścicielem był Jimmy. »Robert« był doskonały. Były tam trzy stoliki do gry w karty, stół
do gry w kości i tylu bukmacherów i lichwiarzy, że można by było obstawić wszystkie
zakłady w mieście. Tamtejsze barmanki popijały rano sambukę. Zaglądał tam często »Stacks«
Edwards, złodziej kart kredytowych, Murzyn, który chciał wstąpić do »Majfii«. Podczas
weekendów grywał na gitarze bluesy. Było to miejsce, gdzie przyłazili kierowcy ciężarówek,
konwojenci, dyspozytorzy towaru i robotnicy z obsługi lotniska, którzy lubili grę i jeszcze
przed nastaniem sobotniego poranka zwykli pozbywać się piątkowego czeku z wypłatą. Ale
cynk o dobrych ładunkach mógł zrównoważyć wiele takich czeków i spłacić mnóstwo
długów. Ponadto »U Roberta« było bardzo wygodnie. Leżał blisko autostrady Van Wyck i
ledwie o kilka minut drogi od składów towarów na lotnisku Kennedy'ego, od torów
wyścigowych Aqueduct, nowego biura Paulie'ego Vario, mieszczącego się w przyczepie
ustawionej przy Flatlands Avenue, w składzie starych samochodów, oraz od sądów hrabstwa
Queens, gdzie obrywaliśmy nasze wyroki z zawieszeniem.
Klientami byli częstokroć legalni detaliści, szukający taniego towaru. Była też cała
armia paserów, skupujących nasze ładunki i potem odsprzedających je stopniowo facetom,
którzy mieli własne sklepy, sprzedawali towar wprost z ciężarówek przed bramami fabryk
albo też zaopatrywali całe rzesze klientów, robiących nadto zakupy dla swoich licznych
krewnych lub kolegów z pracy.
Stanowiliśmy naprawdę potężny przemysł. Dużo naszych robót określaliśmy nazwą
»przejmowania« - w przeciwieństwie do »wymuszania« - co znaczyło, że kierowca
współdziałał z nami. No więc na przykład zblazowaliśmy kierowcę, który wyjeżdżał z
lotniska z ładunkiem jedwabiu ocenianym na 200 tysięcy dolarów. Przeciętny zysk, ale
przyzwoity. Gdzieś po drodze kierowca zatrzymywał się na kawę i przez przypadek zostawiał
kluczyki w stacyjce. A kiedy kończył kawę, odkrywał, że ciężarówka zniknęła, i natychmiast
zawiadamiał o rabunku policję. Dla facetów od »przejmowania« zawsze musieliśmy prosić
Johnny'ego Dio o ochronę, gdy szefowie próbowali ich wylać na zbity pysk.
Faceci z bronią, którzy dokonywali autentycznych napadów, zazwyczaj dostawali
ustaloną stawkę. Inkasowali kilka tysięcy dolarów tylko za to, że przystawiali kierowcy broń
do skroni, obojętnie, czy zysk był dobry, czy podły, albo czy ciężarówka była pełna, czy
pusta. Działali jako najemnicy. Nie mieli udziału w łupach. Właściwie to nawet Jimmy, który
wynajmował większość tych zawodników, nie miał udziału w zyskach z ostatecznej
sprzedaży. Zazwyczaj sprzedawaliśmy ładunek po kawałku przeróżnym kupcom i
hurtownikom, dystrybutorom i właścicielom sklepów z bonifikatą, którzy znali rynek i mieli
swe miejsca zbytu, gdzie mogli uzyskać niemal ceny detaliczne.
W przypadku napadu z reguły znaliśmy ciężarówkę, wiedzieliśmy, co wiezie, kto ją
prowadzi, dokąd jedzie i jak należy obejść środki zabezpieczające w rodzaju potrójnych
zamków z alarmem i syren. Zazwyczaj śledziliśmy kierowcę, póki nie zatrzymał się na
światłach. Upewnialiśmy się, czy aby nie jedzie za nim obstawa. Używaliśmy dwóch
samochodów: jednego z przodu i jednego z tyłu. Na światłach jeden z naszych - zazwyczaj
Tommy, Joey Allegro albo Stanley Diamond - szachowali kierowcę pistoletem i ładowali go
do swego wozu, podczas gdy inni odstawiali ciężarówkę na miejsce zbytu. Tommy zawsze
nosił swoją spluwę w brązowej papierowej torbie. Gdy szedł ulicą, wyglądał, jakby niósł tam
kanapki, a nie trzydziestkę ósemkę.
Pierwszą rzeczą, którą robił Jimmy, było zabranie kierowcy prawa jazdy albo
udawanie, że spisuje jego nazwisko i adres. Odgrywał wielką scenę sugerując, że skoro już
wiemy, gdzie facet mieszka, to dopadniemy go, jeśli tylko będzie nazbyt chętny dopomagając
policji w zidentyfikowaniu nas. Potem, kiedy zastraszył kierowcę już niemal na śmierć,
uśmiechał się i mówił mu, żeby się uspokoił, a potem wsuwał facetowi do portfela banknot
pięćdziesięciodolarowy. Nie znalazł się nigdy ani jeden kierowca, który by stanął przed
sądem i zeznawał przeciwko niemu. Cóż, kilku może próbowało, ale ci już nie żyją.
Przeciętne porwanie, łącznie z rozładowywaniem ciężarówki, zajmowało nam zwykle
kilka godzin. Jimmy miał zawsze z góry przygotowane miejsce rozładunku. Zwykle
znajdowało się ono w legalnym składzie lub firmie przewozowej. Facet, który zarządzał
składem, mógł potem udawać, że nie wiedział, co się dzieje. Jimmy po prostu wjeżdżał tam z
jakimś towarem do rozładowania. Płacił pracownikom składu piętnaście setek za zrzut i
zdarzało się czasem, że musieliśmy przetrzymać tam towar przez całą noc. Niektórzy
właściciele składów dostawali od nas po pięć tysięcy za tydzień. To było mnóstwo pieniędzy.
Mieliśmy własnych rozładowywaczy, którzy dostawali około setki dziennie. Byli to
miejscowi ludzie, których znaliśmy, którym ufaliśmy i którzy pracowali jak woły. Kiedy
ciężarówka była już pusta, porzucaliśmy ją i mówiliśmy gościowi, który pilnował kierowcy,
żeby go puścił wolno. Kierowców wypuszczaliśmy zazwyczaj gdzieś koło rogatek na
Connecticut.
Zabrałem się za uprowadzanie, bo miałem klientów, którzy szukali towaru. Byłem
dobrym sprzedawcą. Wcześniej już Jimmy powiedział mi, że powinienem wykorzystywać
tych samych ludzi, którzy kupują moje papierosy, i podrzucać im trochę trefnego towaru. Ale
ja szukałem już wtedy poważnych kupców. Znałem hurtownika drugstore'ów, który
zaopatrywał sklepy z bonifikatą na całej Long Island. Brał prawie wszystko, co miałem.
Żyletki. Perfumy. Kosmetyki. Skaptowałem faceta z fabryki Schicka w Connecticut, który
szmuglował dla mnie całe kartony żyletek, sprzedawane potem dwadzieścia procent poniżej
ceny hurtowej. Gdy ten interes dobrze się już rozkręcił, na samych żyletkach robiłem od
siedmiuset do tysiąca dolców na tydzień. Znałem kuśnierza, który kupował całe ciężarówki
najlepszych skórek. Norki. Bobry. Lisy. Miałem Vinniego Romano, który był szefem związku
na Targu Rybnym w Fulton i kupował wszystkie mrożone krewetki i langusty, jakie tylko
mogłem mu dostarczyć, a ponadto zawsze zaopatrywałem bary i restauracje w kradziony
alkohol za pół ceny.
To mogło oszołomić. Bo żaden z nas nigdy wcześniej nie miał nawet cienia szansy na
taką forsę. Towar przychodził codziennie. Czasami szedłem do domu Jimmy'ego, gdzie
można było odnieść wrażenie, iż trafiło się do magazynu. Sutereny baru »U Roberta«
mieliśmy tak zapchane towarem, że nie było już prawie miejsca, aby pograć w karty.
Brygadziści i robotnicy zatrudnieni przy ładunkach codziennie przynosili nam jakiś towar,
lecz my w dalszym ciągu odczuwaliśmy potrzebę skoków na ciężarówki. Czekanie na to, że
towar sam do nas przyjdzie, oznaczało zaprzepaszczanie dodatkowych możliwości.
Bo czemu by nie? Uprowadzanie ciężarówek było czymś tak oczywistym, że wręcz
otwarcie sprzedawaliśmy trefny towar. Jednym z miejsc, do którego chodziliśmy z Jimmym i
Paulie'em, był »Bambusowy Salon«, najwyższej klasy lokal z dywanami przy Rockaways
Parkaway, tuż koło lotniska. Właścicielem tej knajpy był Sonny Bambus, a jego matka
pilnowała tam kasy. Ta mała starsza pani ślęczała zwykle przy kasie od rana aż do nocy.
Prawdziwe nazwisko Sonny'ego Bambusa brzmiało Angelo McConnach i był on szwagrem
Paulie'ego. Lokal udekorowano tak, że wyglądał jak nocny klub filmowy, z ławkami w zebry
i stokerami przy barze, a poza tym wszędzie stały palmy w doniczkach. Kiedykolwiek byś
wszedł, zawsze panował tam środek nocy. Knajpa Sonny'ego Bambusa była praktycznie
supermarketem dla towarów z lotniska. Była tak dobrze chroniona przez polityków i
gliniarzy, że nikt nawet nie próbował udawać, iż jest ona czymś innym, niż była w
rzeczywistości. Stanowiła rodzaj giełdy kradzionych towarów. Na zewnątrz stały
zaparkowane w podwójnym rzędzie samochody, a wewnątrz faceci gadali, pili, wykrzykiwali
głośno, co takiego chcą kupić lub co by chcieli, żeby dla nich ukraść. Rano pojawiali się tam
paserzy z całego miasta. Cały interes prowadził Charlie Flip: kupował i sprzedawał całe
dziesiątki »igloo«, czyli metalowych skrzyń z kradzionym towarem. Byli tu też eksperci
ubezpieczeniowi, przewoźnicy, delegaci związkowi, hurtownicy, właściciele tanich sklepów,
wszyscy, którzy chcieli skorzystać z okazji i zarobić parę dolców.
Był to niemal wolny rynek. Krążyła długa lista przedmiotów, na które akurat było
zapotrzebowanie, i mogłeś zakosić premię, jeśli tylko złapałeś właściwy ładunek. Było to
dodatkowym powodem, żeby wyjść i porwać jakąś ciężarówkę, a nie tylko czekać, aż któryś
spec od tych rzeczy podprowadzi ją dla siebie. Ubrania, frutti di mare, tkaniny i papierosy
były na czele listy. Potem szła kawa, płyty i taśmy, alkohol, telewizory i radia, urządzenia
kuchenne, mięso, buty, zabawki, biżuteria, zegarki i tak dalej. Kiedy uzbierało się sporo
papierów wartościowych, do lokalu sprowadzano facetów z Wall Street, którzy skupowali
obligacje na okaziciela. Wysyłali je za granicę, gdzie banki nie wiedziały, że te papiery
zostały skradzione, toteż potem używały ich jako dodatkowych gwarancji pożyczek w
Ameryce. Gdy już skradzione papiery zyskały sobie rangę dodatkowych gwarancji, nikt już
potem nie sprawdzał ich numerów seryjnych. Mówi się o milionach dolarów jako wieczystej
gwarancji. Lecz nas przy tym obrabowywano. W owych czasach nie wiedzieliśmy o
gwarantowaniu pożyczek zagranicznych. Toteż bankierzy nas oskubywali. Dostawaliśmy
ledwie po kilka centów za dolara.
W latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych uprowadzanie było bardzo
opłacalnym interesem. Prawie nikt nie trafiał za to do więzienia. Linie lotnicze chętnie
zaniżały swe straty i pobierały pieniądze z ubezpieczeń. Wolały to, niż narażać się na koszty,
zwłokę i niedogodności dodatkowych środków bezpieczeństwa. Przewoźnicy mówili, że są
bezsilni w walce ze związkiem, a związek utrzymywał, że odpowiedzialne są linie lotnicze,
bo nie chcą wydać pieniędzy na ubezpieczenie kierowców. Jeszcze bardziej komplikowało
wszystkie sprawy to, że legislatorzy stanu Nowy Jork nigdy nie wzięli się za precyzyjne
określenie uprowadzenia. Kiedy uprowadzacze zostali przyłapani, trzeba ich było oskarżać o
inne wykroczenia, takie jak kidnaping, rabunek, posiadanie broni lub przechowywanie
kradzionej własności.
I rzadko kiedy nie udawało się obalić tych zarzutów.”

Według Zjednoczonego Prawnego Komitetu Stanu Nowy Jork do Spraw Badania


Zbrodni, w latach sześćdziesiątych przynajmniej 99,5 aresztowań w sprawie o uprowadzenie
kończyło się tym, że zarzuty oddalano lub oskarżonych skazywano na niewielką tylko
grzywnę czy wyrok z zawieszeniem. W ciągu jednego roku, którego dotyczył raport, Komisja
przebadała 6400 przypadków aresztowań za niezgodne z prawem przechowywanie kradzionej
własności, i stwierdziła, że tylko w 904 wypadkach sformułowano akt oskarżenia, w 225
zapadł wyrok skazujący, ale tylko w 30 skazano oskarżonych na pobyt w więzieniu
stanowym. Badania przeprowadzone przez Komisję odnośnie do ośmiu oskarżonych,
aresztowanych wówczas pod zarzutem posiadania skradzionej odzieży damskiej wartości
ponad 100 000 dolarów, wykazały, że na każdego z oskarżonych sędzia Sądu Najwyższego,
Albert H. Bosch, nałożył tylko karę grzywny w wysokości 2500 dolarów i zarządził nadzór
policyjny. Wszyscy ci ludzie należeli do stałej ekipy z „Roberta”, a więc pracowali dla
Jimmy'ego Burke'a i Paula Vario. W ciągu następnych pięciu lat, kiedy ci mężczyźni
znajdowali się rzekomo pod nadzorem, aresztowano ich aż siedemnaście razy. Uczyniono to
pod różnymi zarzutami, takimi jak rozbój, posiadanie kradzionego mienia i włamania. Ale
nawet wówczas, pomimo faktu, że kuratorzy zalecali śledztwo w związku z niedotrzymaniem
warunków zawieszenia wyroku, sędzia Bosch nadal skazywał oskarżonych jedynie na wyroki
z zawieszeniem. Oświadczał później, że nie mógł podjąć ostatecznej decyzji co do
niedotrzymania warunków, dopóki nie została stwierdzona wina lub też niewinność
oskarżonych. Po paru latach Henry zdołał zaliczyć tyle policyjnych przesłuchań, poznając
wszelkie mocne, jak i słabe strony ich procedury, że przestał się w końcu martwić tym, iż
może zostać schwytany. Rzecz jasna, starał się o to, by go nie złapano. Dać się pojmać - to
nie przynosiło żadnego zysku. Trzeba było opłacać adwokatów i poręczycieli, trzeba było
opłacić gliny i świadków, a czasami nawet prokuratorów i sędziów. Lecz w przypadku
aresztowania nie martwił się zbytnio tym, że przybywa mu jeszcze jedno oskarżenie.
Martwiło go jedynie to, czy adwokat będzie na tyle sprawny, by ograniczyć całą procedurę do
minimum, tak iżby on nie tracąc czasu w sądzie, mógł poświęcić jak najwięcej uwagi swym
sprawom zawodowym. Samo pójście do sądu i stawanie przed ławą przysięgłych nie było dla
Henry'ego zbyt przykrym przeżyciem, takim, jakim by mogło się okazać dla innych. Dla
niego i dla jego większości przyjaciół przypominało to raczej wyprawę do szkoły, jak wtedy,
gdy byli jeszcze dziećmi. Wówczas, od czasu do czasu, zmuszano ich wprawdzie, by udali się
na lekcje, niemniej ów fakt nie pozostawiał w ich osobowości żadnych większych śladów.
Więcej czasu trawili na rozważania, gdzie najlepiej zjeść lunch, niż na omawianie spraw
toczących się przed sądem.

„Nie było czym się przejmować. W czasie miesięcy czy lat poprzedzających proces po
prostu płaciło się swemu adwokatowi, żeby utrzymał cię na wolności na tyle długo, aby on
lub któryś z jego przyjaciół zdążył należycie ustawić całą sprawę. Tylko o to chodziło.
Człowiek był na wolności i robił tyle forsy, ile tylko się dało, tak że zawsze wystarczało
zielonych na opłacenie własnego zwolnienia. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłem w procesie,
który nie byłby już wcześniej nagrany. To był po prostu biznes. Zazwyczaj adwokat miał
takie chody, że mogłeś sobie wyjść za kaucją na dowolnie długi okres. Mógł sprawić, że nie
trafiłeś na jakiegoś sędziego - twardziela, który by cię posłał za kratki lub grzebał się w
szczegółach. Poza tym byli też prywatni detektywi, którzy z reguły pracują dla prawników.
To zazwyczaj eks - gliny i w większości wypadków znasz ich z tych czasów, kiedy to, jeszcze
brali żołd z kasy ferajny. Mieli oni dobre układy z każdym komisariatem i można było
załatwić rzecz w ten sposób, że dowody albo zeznania bywały cokolwiek naciągane, ot, tylko
na tyle, by utworzyła się jakaś mała luka, przez którą twój adwokat pomagał ci się wymknąć.
No a jeśli żadna z tych rzeczy nie wypaliła i trzeba było stanąć przed sądem, to zawsze
jeszcze istniała możliwość szukania dojścia do członków ławy przysięgłych. Nie jest to
nazbyt trudne. Tu liczy się głównie biznes. Na przykład w czasie kompletowania ławy twój
adwokat może się dowiedzieć, czego tylko chce, o sędzim - gdzie pracuje, gdzie mieszka,
jaka jest jego sytuacja rodzinna. Może też zyskać wszelkie inne osobiste dane. To »gdzie
pracuje« zawsze interesowało mnie najbardziej. Gdyż konkretne miejsce pracy zawsze
oznacza powiązania związkowe, a poprzez związki można bez trudu załatwić mnóstwo
różnych spraw. Toteż cała ferajna, prawnicy, prywatni detektywi i wszyscy twoi kumple
zwykli starannie badać listę przysięgłych. »Ja znam tego faceta«. »A ja tego«. »Znam szefa
tamtejszego związku«. »Znam faceta, który pracuje z bratem tego tutaj«. »Znam tamtejszego
delegata«. I tak krok po kroku zbliżasz się coraz bardziej do osoby sędziego przysięgłego, aż
w końcu znajdujesz kogoś, komu możesz zaufać. Ten ktoś złoży wizytę komuś, komu z kolei
ufa ten przysięgły, ażeby dobić targu. Drobiazg. Zwyczajny biznes. Gdyż tak naprawdę
chodzi ci tylko o to, ażeby sprawę przyspieszyć, tak byś mógł jak najprędzej wrócić na
lotnisko i podprowadzić jeszcze trochę towaru.”
8
Pierwsze dane w sprawie kradzieży ładunków z Lotniska imienia Kennedy'ego
przedstawiono w październiku 1967 roku. Wykazały one, że w przeciągu ubiegłych dziesięciu
miesięcy skradziono towar wartości 2,2 miliona dolarów. W tej liczbie nie mieściły się setki
porwań ciężarówek, dokonanych już poza lotniskiem, ani też rozliczne kradzieże
przedmiotów wartości poniżej tysiąca dolarów, w niewymienialnych akcjach, skradzionych z
Trans World Airlines. Towar wartości 2 245 868 dolarów, ukradziony w przeciągu dziesięciu
miesięcy, został zabrany wprost z magazynów i zabezpieczonych pomieszczeń Air Cargo
Center. W owym czasie Air Cargo Center było największym tego typu przedsiębiorstwem na
świecie. Obejmowało ono kompleks składów i ramp załadowczych, mieszczących się w
trzynastu budynkach, i zajmowało nadto przestrzeń 159 akrów. Magazyny w budynkach
wynajmowano dwudziestu ośmiu liniom lotniczym, agencjom lotniczych przesyłek
ekspresowych, maklerom, urzędowi celnemu, federalnym służbom inspekcyjnym i firmom
przewozowym. Każda z linii lotniczych przechowywała własne kosztowności w specjalnie
strzeżonych i zabezpieczonych pomieszczeniach, strzeżonych przez system stalowych płyt
lub krat. Ponadto wszystkie linie miały własnych strażników lub zatrudniały prywatne
agencje detektywistyczne, by te strzegły ich mienia w czynnym przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę magazynie.
Oprócz personelu bezpieczeństwa linii powietrznych, na terenie Portu Lotniczego
pełniło również służbę około 113 policjantów dziennie. Byli tam również inspektorzy celni i
ludzie z FBI, a policjanci ze 103 Komisariatu dość regularnie wizytowali wszystkie składy.
Niemniej podczas dziesięciomiesięcznego okresu podległego badaniom komisji miało tutaj
miejsce czterdzieści pięć większych rabunków, łącznie z kradzieżą odzieży, sztabek palladu i
pereł, przesyłek zegarków, instrumentów muzycznych, pomp hydraulicznych, papierosów,
płyt gramofonowych, narkotyków, peruk, diamentów - i 480 000 dolarów w gotówce, które
zostały skradzione tuż przed północą, w sobotę 8 kwietnia, z zamkniętego i pilnowanego
pomieszczenia w budynku towarowym Air France.

„Ustawiłem się jakoś dzięki Air France. Nikt nigdy przedtem nie wydoił z lotniska aż
tyle gotówki, a ja załatwiłem to bez użycia broni. Cała sprawa zaczęła się pod koniec stycznia
1967 roku. Sprzedawałem na lotnisku papierosy. Miałem regularną trasę i jednym z moich
najlepszych przystanków był dok towarowy Air France. Natomiast jednym z moich
najlepszych klientów był Bobby McMahon, brygadzista przeładunkowy. Od czasu do czasu
sam zdobywał jakiś towar i wtedy kupowaliśmy od niego perfumy, ubrania i biżuterię. Bobby
McMahon od tak dawna pracował w Air France, że zyskał sobie ksywę »Francuzik« i
niewiele było rzeczy związanych z operacjami towarowymi, o których on by nie wiedział.
Spojrzawszy na listy przewozowe i przekazy spedycyjne, potrafił wykombinować, co takiego
przyjeżdża, a co znów się stąd wywozi. Ponieważ przeprowadzał swoje operacje nocą, mógł
sobie chodzić, gdzie chciał, i brać wszystko, czego tylko zapragnął. Tak czy owak nikt tam
nikogo nie pilnował, a Francuzik miał carte blanche. Raz znalazł małe pudełko, zaledwie 24
na 48 cali, z jedwabnymi sukienkami, które Jimmy opchnął później w centrum odzieżowym
za osiemnaście tysięcy dolarów, a z których Francuzik dostał swoją działkę. Francuzik
zawsze dostawał swoją dolę ze wszystkiego, co nam przynosił albo na co nas naprowadził.
No i pewnego dnia przychodzę na lotnisko, a tu Francuzik nawija, że nadejdą
pieniądze. Powiedział, że w miejscu, gdzie wcześniej było pomieszczenie z drucianą siatką,
budują teraz skarbiec z betonowych bloków, a póki co, wszystkie cenne rzeczy trzymają w
biurze towarowym, zaraz od frontu, jak się wchodzi do składu. Francuzik wyjaśnił też, że
pieniądze ułożone są w paczkach po sześćdziesiąt tysięcy dolarów i znajdują się w dużych
białych płóciennych workach z wielkimi czerwonymi pieczęciami po bokach i że samoloty
przylatujące zza oceanu wyładowują zazwyczaj trzy albo cztery takie płócienne worki, które
potem z samego rana odwożą opancerzone ciężarówki. Trzech lub czterech facetów z
pistoletami w garści z łatwością mogłoby zwinąć taki worek.
Wiadomość ta podnieciła mnie. Pojechałem do »Roberta« i powiedziałem o wszystkim
Jimmy'emu. Wiedział, że Francuzik miewa na ogół wspaniałe informacje, toteż jeszcze w ten
sam weekend pojechaliśmy na akcję: Raymond Montemurro, Tommy DeSimone i ja. Johnny
Savino i Jimmy mieli na nas czekać w domu. Zrobiliśmy to, co zwykle, wynajęliśmy
samochody zakładając fałszywe tablice rejestracyjne. Podjechaliśmy prosto do biura
towarowego i od razu zobaczyliśmy, że jest tam stanowczo za dużo ludzi. Musiało być tego
ze dwadzieścia - trzydzieści osób, a wszyscy robili straszne zamieszania. Popatrzyliśmy po
sobie, próbując wykombinować, jak wszystkich stamtąd wykurzyć, lecz na nic się to nie
zdało. Biuro było od frontu, ale za platformą załadowczą znajdowały się sterty towaru
leżącego na zapadniach. Skrzynie i pudła stały spiętrzone aż po sufit. Za duży tam był ruch i
zbyt wiele musiało dziać się rzeczy, o których nie wiedzieliśmy. Postanowiliśmy
zrezygnować ze skoku. Wszyscy widzieliśmy te płócienne worki. Leżały złożone pod ścianą,
gdzie budowano skarbiec. Wszystkie były pękate od forsy. Sami ich widok doprowadził mnie
niemal do gorączki. To był tak łakomy kąsek, że nie chcieliśmy niczego tutaj spieprzyć. Więc
zrobiliśmy jedyną mądrą rzecz w tej sytuacji i zmyliśmy się.
Kiedy spotkałem się z Francuzikiem, powiedziałem mu, że tutaj trzeba jakiegoś innego
sposobu. Powiedział, że jest to cokolwiek skomplikowane, bo nikt nigdy dokładnie nie wie,
kiedy przyjdą pieniądze. Czasami nie przychodzą przez blisko dwa tygodnie, a potem
następują dwie przesyłki równocześnie i forsa odjeżdża do banku jeszcze tego samego dnia.
Pieniądze pochodziły od amerykańskich turystów i żołnierzy, którzy wymieniali amerykańską
gotówkę na francuskie pieniądze. Francuzi wysyłali wówczas całą tę forsę z powrotem do
Stanów i otwierali dzięki temu kredyt w bankach amerykańskich. Były to zazwyczaj setki i
pięćdziesiątki, niemożliwe do sprawdzenia. A więc - marzenie.
Ilekroć tylko szedłem na lotnisko sprzedawać papierosy, zatrzymywałem się i
rozmawiałem z Francuzikiem. Podczas tych rozmów miałem możność stwierdzić, że
robotnicy zbliżają się coraz bardziej do końca roboty przy nowym skarbcu, aż wreszcie
pewnego dnia skarbiec został ukończony. Były do niego dwa klucze. Czy jeden z nich dostał
Francuzik? Nic podobnego. Jeden z kluczy dali strażnikowi z prywatnej agencji; miał po
wojskowemu ostrzyżone włosy i bardzo poważnie podchodził do swojej pracy. Lubił być
gliną. Uwielbiał czegoś pilnować. Nigdy nie spuszczał wzroku z tego klucza. Jeśli Francuzik
musiał coś włożyć do skarbca, strażnik nigdy nie dawał mu klucza do ręki. Sam otwierał
drzwi i czekał, aż Francuzik zrobi, co trzeba, a potem osobiście zamykał skarbiec. Nosił ten
klucz na kółku przyczepionym do paska. Drugi klucz, o którego istnieniu wiedzieliśmy,
należał do nadzorcy całej tej sekcji, który pracował tutaj wyłącznie za dnia.
Problem polegał na tym, że trzeba było po prostu napaść na faceta i zabrać mu klucz.
Tyle że my nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy tam będą pieniądze. Potrzebny nam był własny
klucz, tak abyśmy mogli wejść do środka, ledwie tylko Francuzik da nam cynk. Gdybyśmy
napadli na faceta i zabrali mu klucz, tamci zmieniliby po prostu zamki, a ponadto
zorientowaliby się, że wiemy o pieniądzach. Wykombinowałem, że musimy jakoś zdobyć
klucz, więc poprosiłem Francuzika, żeby spróbował się zaprzyjaźnić ze strażnikiem. Więc
Francuzik zaczął mu stawiać drinki. Trochę go zagadywał. I przy okazji zdobył jego adres.
Gość mieszkał w umeblowanym pokoju na Rockaway Boulevard, w pobliżu Liberty Avenue,
naprzeciwko knajpy z hamburgerami »Biały Zamek«. Pewnego dnia, kiedy strażnik miał
wolny dzień, Raymond Montemurro i ja czatowaliśmy przez cały dzień, aż wyjdzie z domu, a
kiedy wreszcie wyszedł, włamaliśmy się do jego mieszkania szukając klucza od skarbca. Plan
był taki, żeby zdobyć klucz, zrobić odcisk, a oryginał odłożyć z powrotem, żeby nikt się nie
połapał. Potem gdyby przyszły pieniądze, mielibyśmy gotowy klucz do fortuny.
Przetrząsnęliśmy każdą szufladę w mieszkaniu, lecz klucza nie znaleźliśmy. Sukinsyn,
musiał go nosić przy sobie nawet w dni wolne od pracy. Nie mogłem w to uwierzyć. Tam
czeka na mnie fortuna, a ja tkwię w miejscu przez jakiegoś kretyna strażnika, zarabiającego
ledwie sto dolarów na tydzień. Drugim problemem było to, że Jimmy zaczynał się powoli
niecierpliwić. Mówił, że kiedy tylko Francuzik doniesie nam, że w skarbcu jest jakiś szmal,
po prostu capniemy faceta i zabierzemy klucz. Byłem całkiem pewny, że Jimmy zadźga go
jak nic. To wszystko sprawiało, iż coraz bardziej łamałem sobie głowę.
Facet mieszkał w typowym kawalerskim mieszkaniu. Było ono jakieś dziwnie
przygnębiające, bo wszędzie wokół miał pełno przeróżnych pism detektywistycznych, lecz
ponadto zgromadził też całą furę ilustrowanych magazynów ze zdjęciami dziewcząt. Sam
wyglądał raczej nijako i miał około czterdziestki. Nosił okulary i był chudy. Francuzik
stanowił jego przeciwieństwo. Był dużym, gburowatym, zabawnym facetem. Miał żonę i
bardzo miłą rodzinę, która mieszkała gdzieś w Hempstead. Był świetnym kompanem.
Opowiadał zabawne historie. Kierował nocną zmianą. Wiedziałem, że to będzie dla strażnika
bardzo ważna sprawa. Ludzie z firmy zawsze lubią kręcić się koło szefa. Powiedziałem
Francuzikowi o tych magazynach z dziwkami. Zasugerowałem też, że może uda nam się
podsunąć mu jakąś babkę.
A więc Francuzik zabrał faceta na kilka drinków do »Jade East Motel«, tuż po drugiej
stronie parkingu. Zaczął nawijać mu o dziewczynach, a tamten rzeczywiście się
zainteresował. Potem zaczął mu opowiadać o swojej przyjaciółce, która była pod tym
względem prawdziwą artystką. Uwielbiała się pieprzyć. Strażnik omal nie dostał fioła
słuchając tych wszystkich sprośnych historyjek.
Następnego dnia sprowadziliśmy naprawdę wystrzałową dziwkę z Bronxu. Odstawiała
przeróżne numery dla klientów Ralpha Atlasa. Atlas był najwyższej rangi bukmacherem, a
jego klientelę stanowili bogacze z centrum odzieżowego i Wall Street. Za noc brała około stu
pięćdziesięciu dolarów, co jak na owe czasy było bardzo dużo. Wyglądała jak Natalie Wood.
Miała czarne włosy, wspaniałą figurę i piękne duże oczy. Wcale nie sprawiała wrażenia
dziwki. Prędzej już można by ją uznać za studentkę albo stewardessę.
Tamtego wieczoru Francuzik przyprowadził do »Jade East« strażnika, żeby ten
»poznał« jego dziewczynę. Ona natychmiast zaczęła się przed nim zgrywać. Francuzik,
udając głupiego, wymyślił jakiś pretekst, że niby musi wracać do pracy, a tymczasem
dziewczyna zabrała faceta na górę do łóżka. Owej nocy nie próbowaliśmy dobrać się do
klucza. Chcieliśmy tylko zobaczyć, czy to chwyci, czy facet ma jakiś słaby punkt. I miał.
W następny weekend Tommy i ja znowu zabraliśmy ją do »Jade East«. Tym razem
plan polegał na tym, żeby sprawdzić, czy Francuzikowi i dziewczynie uda się odciągnąć
faceta od klucza. »Jade East« miał w suterenach prywatne sauny i bicze wodne, toteż jeżeli
udałoby się go tam zatrzymać na dole, i to na tyle długo, żeby zabrać klucz i zrobić kopię, to
bylibyśmy już w domu. Ale wpierw chcieliśmy dokonać próby. Francuzik miał zostawić
klucz do pokoju pod popielniczką na korytarzu, a my mieliśmy przyuważyć, kiedy tamci
oboje zejdą na dół. Wszystko poszło znakomicie. Siedzieli w saunie przez półtorej godziny -
o wiele dłużej, niż to było potrzeba na zrobienie kopii klucza.
Tego samego wieczoru Francuzik zadzwonił do mnie. Dowiedział się, że w następny
piątek ma dotrzeć na lotnisko od czterystu do siedmiuset tysięcy dolarów. A więc dość już
prób. Nadszedł czas, żeby przystąpić do rzeczy. W ów piątek Tommy i ja znów zabraliśmy
dziewczynę, ale teraz z kolei ona zaczęła coś podejrzewać. Wiedziała, że wykręcamy jakiś
lewy numer, ale nie mogła wykombinować, w czym rzecz. Tym razem, żeby wszystko było
jeszcze przyjemniejsze, kupiłem dla nich trojga frotowe szlafroki, żeby je założyli, kiedy
pójdą do sauny. Daliśmy te szlafroki dziewczynie, żeby mogła udawać, że kupiła je jako
prezenty dla Francuzika i dla tego gościa. Była świetną aktorką. Mieli się spotkać w motelu
około piątej trzydzieści.
Francuzik i strażnik przyszli do »Jade East« dopiero około szóstej. Zaczynaliśmy się
już denerwować. Wszystko się opóźniało. Znaleźliśmy w pobliżu ślusarza, który miał zrobić
duplikat klucza, tyle tylko, że zamykał zakład już o siódmej. Ledwie tylko przyszedł
Francuzik ze strażnikiem, wysłaliśmy do nich dziewczynę, żeby trochę ich pogoniła. Objęła
ich obu. Francuzik pocił się i przewracał oczami, bo wiedział, że już jesteśmy spóźnieni. A
strażnik był po prostu facetem upartym i powolnym. Za każdym razem, kiedy Francuzik
próbował go popędzać, stawał się niczym głaz. Robił się jeszcze powolniejszy. Teraz
mieliśmy przynajmniej dziewczynę, która mogła go jakoś ponaglić, ale i tak poszli do swego
pokoju dopiero o szóstej trzydzieści, żeby się tam rozebrać do sauny.
Jak tylko poszli, popędziłem na górę. Sięgnąłem pod popielniczkę na korytarzu.
Wymacałem klucz. Otworzyłem drzwi i tuż obok portek faceta ujrzałem całe jego kółko z
kluczami. Chwyciłem je i zbiegłem na dół. Jimmy trzymał samochód na chodzie, więc
wypraliśmy z motelu do ślusarza. Jego zakład mieścił się na Rockaway Boulevard, w pobliżu
Jamaica Avenue. Pędziliśmy jak diabli, ale kiedy tam dotarliśmy, facet zamykał już interes.
Musieliśmy dobijać się do drzwi i błagać go. W dodatku nie wiedzieliśmy, który z tych
kluczy jest tym właściwym, zamówiliśmy więc duplikaty wszystkich osiemnastu. Facet wziął
się do roboty, lecz kiedy skończył, wręczył nam tylko piętnaście duplikatów. Zapytałem go,
gdzie są trzy pozostałe, a on powiedział, że nie ma więcej patronów. Piętnaście na
osiemnaście to też nieźle, ale przy tej robocie nie chciałem żadnego ryzyka.
Popędziliśmy z powrotem do motelu; udałem się na górę i odłożyłem klucze dokładnie
w to samo miejsce, gdzie je znalazłem, zamknąłem drzwi, a klucz dla Francuzika odłożyłem
znów pod popielniczkę. Tommy rozebrał się do połowy i łaził w ten sposób po saunie, póki
Francuzik go nie przyuważył. To był znak, że pokój jest już czysty.
Zaraz w sobotę rano spotkałem się z Francuzikiem koło strefy towarowej. Wziął
wszystkie piętnaście kluczy, ażeby się upewnić, że mamy ten, co trzeba. Wrócił uśmiechnięty,
bo nie dość, że klucz pasował, to zobaczył także worki, na które czekaliśmy. Francuzik
powiedział, że w czasie weekendu najlepszą porą dla dokonania skoku będzie chwila tuż
przed północą. Bo całe mnóstwo ludzi będzie tutaj wchodziło i wychodziło w ramach nowej
zmiany, a strażnik pójdzie wtedy na kawę na drugi koniec składu. Francuzik powiedział
również, że aż do poniedziałku w południe nie będą zabierać forsy do banku, a to z powodu
jakiegoś żydowskiego święta. To brzmiało dla naszych uszu jak najsłodsza muzyka.
Opóźnienie wywozu forsy, którą normalnie by zabrano w niedzielę wieczorem, oznaczało, że
kradzież nie zostanie wykryta aż do poniedziałku po południu. Oznaczało to także, że gliny
nie dowiedzą się, kiedy dokładnie pieniądze zniknęły. Ludzie mogą sobie zapamiętać jednego
czy dwóch obcych kręcących się w pobliżu przez okres jednej nocy, ale nie w ciągu
trzydniowego weekendu. To po prostu trochę za długo, żeby kogoś przyuważyć i zapamiętać
na miejscu przestępstwa.
Mieliśmy jeszcze około dwunastu godzin. Cały dzień trzymałem klucz w dłoni. Byłem
taki szczęśliwy, że czym prędzej wyszedłem i kupiłem sobie największą walizkę, jaką tylko
mogłem znaleźć, żebym miał gdzie podziać te pliki banknotów. O jedenastej trzydzieści w
sobotę wieczorem Tommy i ja pojechaliśmy na parking w pobliżu obszaru towarowego.
Mieliśmy wynajęty samochód z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi. Odczekaliśmy, aż
zacznie się zmieniać obsada. Francuzik powiedział, że będzie czekać w pobliżu platformy i że
powinniśmy po prostu wejść do środka, tak jakbyśmy odnosili tę walizkę do biura. Plan
polegał na tym, że on będzie udawał, że mnie nie zna, ale gdyby powstał jakiś problem, to
będzie w pogotowiu, aby zaradzić kłopotom. Według niego były wszelkie szanse po temu, że
nikt mnie nie będzie niepokoił, bo zawsze wchodzi tam i wychodzi całe mnóstwo ludzi,
taszcząc ze sobą walizki, które zostały zgubione albo wysłane pod niewłaściwy adres.
Wszedłem na rampę, przedostałem się na teren biur i zaraz zauważyłem Francuzika kręcącego
się w pobliżu. Zobaczyłem też skarbiec i podszedłem prosto do stalowych drzwi. Od
momentu, kiedy wysiadłem z samochodu, klucz ściskałem w dłoni. Wsunąłem go do zamka,
przekręciłem i wszedłem do środka. Skarbiec wyglądał po prostu jak ciemny schowek.
Przyniosłem maleńką latarkę, bo nie chciałem włączać świateł. Siedem białych płóciennych
worków leżało tuż obok na podłodze. Strzegły ich tylko czerwone pieczęcie. Otworzyłem
walizkę, włożyłem te worki do środka i wyszedłem. Walizka była tak ciężka, że z trudem
mogłem iść, ale później Francuzik mówił, że sądził, iż wychodzę bez niczego, bo prawdę
powiedziawszy, wypadłem stamtąd jak strzała.”
9
Zgodnie z przewidywaniami Henry'ego kradzież odkryto dopiero w poniedziałek po
południu. „Daily News” napisał we wtorek, że „pieniądze rozpłynęły się w powietrzu” i że
agenci FBI penetrują budynek towarowy nr 86 na Lotnisku im. Kennedy'ego, należący do Air
France, przesłuchując pracowników, badając cały teren i studiując dokumenty oraz listy
przewozowe. „The New York Times” napisał: „Dokładne przeszukanie budynku i
betonowego skarbca, gdzie umieszczone zostały pieniądze, nie dało żadnych rezultatów. W
budynku znajdowała się na służbie cala załoga, składająca się z około dwudziestu ludzi, oraz
prywatny strażnik, zatrudniony dwadzieścia cztery godziny na dobę.”
Zanim Air France zorientowała się, że zginęło około 480 000 dolarów, Henry i jego
kumple zdążyli już przekazać jako haracz 120 000 dolarów szefom mafii, którzy uważali
Lotnisko Kennedy'ego za swój prywatny teren. 60 000 dolarów wręczyli Sebastianowi
„Busterowi” Aloi, pięćdziesięciosiedmioletniemu capo, który zarządzał lotniskiem w imieniu
mafijnej rodziny Colombo, a drugie 60 000 - swojemu własnemu capo, Paulowi Vario.

„Zatroszczyliśmy się o Bustera, bo chodziło nam o jakieś zabezpieczenie. Wszyscy


byli zadowoleni. Odpaliliśmy też działkę Paulie'emu, bo przecież to nasz boss. Tak to się
rzeczy miały. On nas przecież chronił. Jeśliby jakaś inna grupa złożyła na nas skargę - a
zawsze były skargi - zajmował się tym Paulie. Chodził na różne narady i trzymał naszą
stronę. Resztę pieniędzy wrzuciliśmy do wspólnej kasy. Mógłbym wprawdzie wziąć swoją
działkę i pójść do domu, ale co bym z nią zrobił? Włożył ją do schowka? Jimmy trzymał forsę
w dwóch sejfach bukmacherskich, więc gdybym potrzebował kilku dolców, mógłbym je
stamtąd wyjąć, a on podliczyłby wszystko jak trzeba. To było niczym jakieś konto bankowe.
Chcieliśmy też wydać trochę forsy na siebie. Chciałem mieć nowy samochód i parę
garniturów. Karen potrzebowała mebli do nowego mieszkania i czegoś tam dla dzieci. Żeby
uwiarygodnić wszelkie nowe wydatki, cała nasza trójka - Jimmy, Tommy i ja - wybrała się do
Las Vegas. Rozpieprzyliśmy tak około dwudziestu tysięcy i wróciliśmy przechwalając się, że
wygraliśmy całą kupę szmalu. Wszyscy wiedzieli, że jeździliśmy tam często i że Jimmy był z
tych, co to jak dorwą się do stołu z kośćmi, to grają, dopóki nie spuchną im nogi w kostkach.
Tyle, że wówczas staraliśmy się nie przedobrzyć. Wpłaciłem pierwszą ratę na nowego złotego
buicka rivierę rocznik 67, z czarnym dachem, i sfinansowałem resztę podając nazwisko
mojego brata. Tommy zrobił to samo, tyle że on strzelił sobie beżowego cadillaca, też z
czarnym dachem.
Pierwszą propozycję wejścia do spółki otrzymaliśmy mniej więcej w dwa tygodnie po
skoku. Złożył ją Paulie; spotkał nas pewnego razu na tyłach Aqueductu i powiedział, że jeśli
przystąpimy z nim do interesu, będziemy mogli wykupić pięćdziesiąt procent udziałów w
bukmacherskiej operacji Milty'ego Wekara. Miał go zresztą pod ręką, w samochodzie. Wekar
potrzebował pieniędzy. Porobił jakieś wielkie zakłady i splajtował. Była to dla nas wielka
szansa. Klientami Wekara były z reguły grube ryby i bukmacherzy. Dyrektorzy z centrum
odzieżowego, maklerzy z Wall Street, lekarze, dentyści i prawnicy. Wekar miał swoich ludzi,
którzy od nich zbierali zakłady. Nigdy nie przyjmował niższych stawek niż pięćset albo tysiąc
dolarów za grę, a większość jego klientów obstawiała od razu sześć albo siedem gier. Vario
powiedział, że wyłoży pięćdziesiąt tysięcy, jeśli my damy tyle samo. Jimmy, Tommy i ja
popatrzyliśmy po sobie i zgodziliśmy się. Tak od razu, na torze. Niepotrzebni nam byli
prawnicy. Podaliśmy sobie ręce i oto znalazłem się w bukmacherskim interesie. Miałem
wtedy dwadzieścia cztery lata.
Było to bardzo pouczające. Milty był bossem bukmacherów. Bo większość naszych
zysków pochodziła od innych bukmacherów, nie od indywidualnych graczy. Milty wpisał
mnie na listę płac za pięćset dolarów tygodniowo plus wydatki. Siedziałem między dwoma
urzędnikami, którzy przyjmowali zakłady, i spisywałem, co trzeba. Miałem żółty kwitariusz i
w nim zapisywałem całodzienne zakłady. Podlegały mi baseball, futbol, koszykówka,
zawodowcy, college'e, wyścigi i wszystkie inne możliwe zakłady. Miałem też kartki ze
spisem faworytów i jeśli ktoś ich obstawiał, odkreślałem każdy zakład wysokości tysiąca
dolarów, znacząc szczególnie grubą linię, jeżeli ktoś postawił aż całe pięć tysięcy. Milty
zerkał na te moje kartki i dostosowywał do nich wygrane. Obniżał je lub podwyższał, zależnie
od uznania. Jeśli miał jakieś kłopoty i chciał przesunąć zakłady w czasie, kontaktował się
wówczas z facetami na Florydzie, w St. Louis, w Vegas i Kalifornii. Z kim tylko się dało.
Pomagałem mu także we wtorki, w dzień rozliczeń. Wówczas wszyscy bukmacherzy i
ludzie przyjmujący zakłady w mieście musieli dokonać rozrachunku za cały tydzień. Zwykle
rozliczaliśmy się w restauracji w centrum odzieżowym u Bobby'ego. W poniedziałki
sporządzaliśmy listę wypłat. Figurowały na niej wszystkie nasze wydatki, takie jak moja
pensja i tym podobne rzeczy. Były także »wypłaty« dla wygrywających. Był również »lód« -
około siedemset dolarów tygodniowo dla glin. Był »sok«, na wypadek, gdybyśmy mieli zły
tydzień i sami musieli iść po pożyczkę do lichwiarzy. Na ogół nic takiego nie musieliśmy
robić. Bo szliśmy do Paulie'ego, a Paulie dawał nam dwadzieścia pięć lub trzydzieści tysięcy
bez procentów. W końcu był przecież wspólnikiem. Jeżeli nie mogliśmy akurat złapać
Paulie'ego, trzeba było przesuwać wypłatę o kilka dni. Milty miał na to wspaniały sposób.
Trzymał w pogotowiu pięć albo sześć banknotów po tysiąc dolarów i dawał mi je, abym
usiłował wtrynić je tym, co akurat wygrali. Ponieważ żaden z naszych klientów nie chciał
nigdy brać wypłaty w banknotach po tysiąc, zawsze można było przesunąć wypłatę o kilka
dni. Gdyż wymiana banknotów o dużych nominałach zawsze sprawiała nielegalnym
bukmacherom całe mnóstwo kłopotów. I Milty mógł korzystać z tych samych banknotów
przez lata.
Mieliśmy spory ruch w interesie. Milty miał w mieście pięć różnych pomieszczeń,
gdzie przyjmował zakłady. Mieliśmy na swoich listach większość policjantów. Milty opłacał
Komendę i Wydział Miejski. Od czasu do czasu musieliśmy dać się zaaresztować, zazwyczaj
przez Tajny Oddział Śledczy komisarza policji. Na ogół szło o jakieś drobne wykroczenia,
oznaczające jedynie pięćdziesiąt dolarów grzywny. Nikt nie szedł do mamra za
bukmacherstwo. A jednak nigdy nie mogliśmy dojść, jakim cudem gliny zawsze wiedziały,
gdzie nas szukać. Milty wciąż zmieniał mieszkania. Czasami przeprowadzaliśmy się dwa razy
na tydzień, ale oni i tak zawsze znali nasz nowy adres.
W końcu jednak wykapowaliśmy, co i jak. Milty korzystał z usług pewnego starszego
faceta, który chodził po mieście i wynajmował pokoje. Tylko on to robił. Milty dawał mu
trzysta dolarów na tydzień, by wyszukiwał co trzeba, wpłacał kaucję, podpisywał umowę o
najem, załatwiał podłączenia gazu i elektryczności i zainstalowanie telefonu. Facet
przyjeżdżał pociągiem z Long Island, potem korzystał z autobusów albo metra i jeździł tak
długo, aż znajdował mieszkanie do wynajęcia. I gliny jakimś sposobem namierzyły go.
Śledzili go potem w trakcie obchodu tych mieszkań, aż w końcu zyskali pełną listę naszych
melin. Wtedy, gdy tylko spostrzegli, że przed domem stoi zaparkowany któryś z naszych
samochodów, pchali się nam do środka.
Po około czterech miesiącach zostałem po raz pierwszy aresztowany za prowadzenie
nielegalnych zakładów. Było to w sierpniu 1967 roku, a policjanci, którzy mnie zwinęli,
powiedzieli, że robimy interesy na około dwa miliony dolarów tygodniowo. Chciałbym, żeby
tak było. Gliny, których opłacaliśmy, dali nam cynk, że będziemy mieli nalot. Byliśmy więc
gotowi. I tak też się stało. Zrobili to porządnie. Żadnych kajdanków czy czegoś w tym
rodzaju. Kiedy nas już spisali w komisariacie, zabraliśmy tych gliniarzy na obiad na Mulberry
Street, bo dopiero wieczorem mieliśmy stanąć przed sądem. Al Newman, nasz poręczyciel,
był w sądzie jeszcze przed naszym przybyciem. Złapałem taksówkę do domu. Milty'ego
podwiozły gliny. Następnego dnia znów działaliśmy w najlepsze, ale w innym mieszkaniu. Po
tym aresztowaniu przez jakiś czas mieliśmy spokój. John Sutter, mój adwokat, przez rok
żonglował tą sprawą po różnych sądach, aż w końcu przyznałem się do winy. Dostałem sto
dolarów grzywny i wróciłem do domu. Był to niezły kawał. Miasto wydało miliony dolarów
na tajniaków, żeby w końcu zarobić tylko stówę, choć przecież było jasne, że cała sprawa jest
tak ustawiona, aby gliny mogły wszystko dla nas załatwić. Gliniarze wcale nie chcieli
wyślizgiwać nas z interesu, bo któż by strzelał do kury, co znosi złote jajka?
W tym samym czasie nawinęła się inna okazja. Na Queens Boulevard, w pobliżu
Forest Hills, znajdował się wystrzałowy nocny klub i restauracja o nazwie »The Suite«. Ich
właściciel, Joey Rossano, grał na wyścigach i rżnął namiętnie w karty. Facet potrzebował
pieniędzy. Dobiliśmy targu, że przejmę ten lokal, choć w papierach on dalej będzie
właścicielem. Odpaliłem mu trochę forsy i spłaciłem jego długi u lichwiarzy. Było jeszcze
kilku facetów, którym był winien pieniądze, lecz ci nie byli zbyt mocni. Nie mieli oparcia.
Wiedziałem więc, że nie będę musiał im płacić. Po prostu wyrolowałem ich. Do kogóż mogli
pójść? Jeśli trzymałeś z Paulie'em i jego ferajną, większość tych przygłupiastych opryszków
mogła ci nadmuchać. Kazałem im więc, żeby zeżarli sobie te swoje weksle.
Rzecz w tym, że Karen również spodobał się pomysł prowadzenia legalnego lokalu.
Nasza pierwsza córka, Judy, miała dwa i pół roku, a Ruth około sześciu miesięcy, toteż Karen
nalegała, żebym się zaczął rozglądać za jakimś dobrym interesem. Wiedziała o papierosach i
trefnym towarze, wiedziała również o Air France. Wiedziała, że mam trochę szmalu, i
chciała, żebym go dobrze zainwestował. Bukmacherstwo było według niej nie dość dobrym
biznesem. Wiedziała, że byłem aresztowany, że przegrywałem większość zarobionych
pieniędzy, i to zaraz na miejscu, we własnym biurze. Wszyscy tak robiliśmy. Dostawaliśmy
cynk od trenera albo właściciela konia i do zakładu dorzucaliśmy kilka tysięcy z własnej
kieszeni. Kiedy bierze się za to bukmacher, wszystko jest już tylko kwestią czasu. Pokaż mi
bukmachera, który sam obstawia zakłady, a ja ci pokażę faceta, który siedzi po uszy w
kieszeniach lichwiarzy.
Zanim pomyślałem o przejęciu »The Suite«, obgadałem to z Paulie'em. Spodobał mu
się ten pomysł. Tak bardzo mu się spodobał, że zakazał tam wstępu naszym chłopcom.
Powiedział, że lokal musi być czysty. Nie chciał, żeby zmienił się w taką spelunkę, jak »U
Roberta«.
Bywałem w tej knajpie codziennie, od rana do nocy. Karen przyprowadzała tam dzieci
i pomagała mi w księgowości. We wszystkich papierkach. Wykazach dla SLA i IRS, i w
prawdziwych bilansach. Zatrudniłem przyzwoitego kucharza i nakłoniłem Caseya Rosado,
który był przewodniczącym związku barmanów i kelnerów na lotnisku, żeby podesłał mi
kilku swoich kapusiów, aby ci mi powiedzieli, czy bardzo mnie okradają moi barmani. »The
Suite« było dość dużym lokalem, miałem więc sześciu barmanów, po trzech na zmianę. Gdy
tylko Casey przekazał mi informacje, wylałem ich wszystkich. Casey powiedział, że barmani
skubią firmę na około tysiąc dolarów za noc, a oprócz tego dostają w tym samym czasie
około stu dolarów napiwku, które biorą do domu plus te sto pięćdziesiąt, które ja im płaciłem.
Przez dwa miesiące szło nam znakomicie, ale potem, stopniowo, zaczęli pojawiać się
nasi. Pierwszy przyszedł Jimmy, żeby obejrzeć lokal. Przyprowadził ze sobą Mickey.
Przytaszczyli jakąś roślinę w doniczce, ze wstążką i napisem »Na szczęście«. Wpadł Tommy
DeSimone, żeby tylko wznieść toast. Przyszedł Angelo Sepe. Marty Krugman, bukmacher,
którego znałem, a który miał sklep z perukami o dwie ulice dalej, zaczął wystawać przy
barze. Pojawili się też Alex i Mickey Corcione, a także Anthony i Tommy Stabile, dopóki
Tommy nie wyjechał, bo miał nagrany skok. Mały Vic Orena, porucznik w rodzinie
Colombo, stał się naszym stałym bywalcem. Zaczęli nawet zaglądać Paulie i Variowie.”

W ciągu sześciu miesięcy „The Suite” zamieniła się w miejsce spotkań Henry'ego i
jego przyjaciół. Stała się przymusowym ostatnim przystankiem. Ci, którzy bawili się już
gdzieś wcześniej, przychodzili dopiero po północy, gdy już zdążyli powpychać do kieszeni
każdemu barmanowi, wykidajle i windziarzowi w mieście ostatnie posiadane dwudziestki i
pięćdziesiątki. W rezultacie, kiedy wreszcie dotarli do lokalu Henry'ego, jedli i pili na kredyt.
Raz Henry zajrzał do ksiąg i stwierdził, że najlepsi przyjaciele doprowadzą go do bankructwa.
Oczywiście w końcu spłacili większość długów, ale zapłata zbyt często przychodziła w
formie trefnego towaru - zrabowanego alkoholu, skrzyń dopiero co ukradzionych krewetek,
sfałszowanych kart kredytowych i cudzych czeków podróżnych.
Chociaż „The Suite” nie zastąpiła „U Roberta”, owej kwatery głównej rabusiów
ciężarówek, zaczęła jednak funkcjonować jako giełda przeróżnych szemranych interesów,
oszustw i wyłudzeń. Wkrótce już Henry sprzedawał dziesiątki transkontynentalnych biletów
lotniczych, zdefraudowanych przez nieuczciwych agentów biur podróży. Kierował
nałogowych graczy w kości do Variów, którzy urządzili kasyno w nowiuteńkim domu
mieszkalnym, tuż przy Queens Boulevard. Henry często sam prowadził „jeleni” do tej mety i
udawał, że przegrywa pięć czy sześć tysięcy do spółki ze swymi ofiarami. Następnego dnia
oczywiście dostawał z powrotem swoje „przegrane” plus dziesięć procent z przegranej
„jeleni”.
To, że posiadał restaurację i klub z dostępem do legalnego kredytu, jaki był osiągalny
w świecie normalnych interesów, dawało Henry'emu nie kończącą się okazję do robienia
jeszcze większych pieniędzy. Zaczął więc „realizować” świeżo skradzione karty kredytowe.
„The Suite” stanowiła jedno z miejsc, do którego uczęszczali Stacks Edwards i inni
hurtownicy „plastiku” ze świeżo skradzionymi kartami. Wiedząc, że jeszcze nie zgłoszono
kradzieży karty, Henry natychmiast używał jej do wyciągania setek dolarów na fałszywe
rachunki z restauracji.

„Zamiast uczynić mi życie łatwiejszym, »The Suite« zrobiła je jeszcze bardziej


zwariowanym. Musiałem tam być cały czas, ale musiałem również mieć oko na moją
inwestycję u Milty'ego. Miałem w rękach miliony spraw. Robiłem pieniądze w każdy
możliwy sposób. A Karen, która przez większość czasu siedziała z dziećmi w domu,
wściekała się coraz bardziej. Wynająłem dom w Island Park, żeby być bliżej Paulie'ego, lecz
ona potrzebowała kogoś do pomocy. Ale mnie wnerwiała już sama myśl, że jakiś obcy
mógłby mi się pałętać po domu. Bo zawsze gdzieś tam miałem zadekowane pieniądze.
Czasami jakiś trefny towar piętrzył się pod ścianą. Trzymałem w domu także broń.
Stwierdzicie, że większość żon gangsterów sama wykonuje wszystkie domowe prace, bez
względu na stan majątkowy, bo nie sposób zaufać obcym, że będą trzymać buzie na kłódkę.
Lecz Karen nie dawała mi spokoju i w końcu zacząłem się rozpytywać w »The Suite«, czy
ktoś nie zna jakiejś pewnej osoby. Nie chciałem bowiem korzystać z usług żadnej agencji.
Eddy Rigaud, Haitańczyk, który kupował ode mnie kradzione samochody, powiedział,
że znajdzie sposób na moje kłopoty. Jego rodzina robiła to niekiedy dla swoich przyjaciół.
Mieli u siebie w górach odpowiednie powiązania i byli w stanie kupować młode dziewczyny
od ich rodzin. Dziewczęta wysyłano potem do Kanady z wizytą turystyczną, a ich nowi
właściciele jeździli odbierać je w Montrealu. Opowiadał, że zazwyczaj kosztuje to tysiące
dolarów, ale dla mnie zrobiłby to po kosztach własnych. Wydatkowałbym jedynie sześćset
dolarów dla ojca dziewczyny i miałbym niewolnicę.
Pamiętam, że przyszedłem do domu i podzieliłem się tą wiadomością z Karen, a ona
patrzyła na mnie, jakby mi coś odbiło, lecz nie protestowała. Dałem Eddy'emu pieniądze i tuż
przed Bożym Narodzeniem 1967 roku dowiedziałem się, że dziewczyna jest już w drodze.
Podał mi jej nazwisko i nazwę hotelu w Montrealu, w którym się zatrzymała, ale kiedy
dotarłem już na miejsce i wszedłem do jej pokoju, omal nie padłem z wrażenia. Bo kiedy
niewolnica otworzyła mi drzwi, okazało się, że mierzy ponad sześć stóp wzrostu i waży co
najmniej sto dwadzieścia kilo. Nogi się pode mną ugięły. Była większa niż Paul Vario. Była
tak przerażająca, że w samolocie powrotnym do Nowego Jorku udawałem, że jej w ogóle nie
znam. Kiedy dotarłem do domu, kazałem jej czekać na zewnątrz, żebym mógł uprzedzić
Karen. Nie mogliśmy jej zatrzymać. Dzieci na jej widok wybuchały płaczem. Została tylko
dzień czy dwa, aż w końcu przekonałem Eddy'ego, żeby ją zabrał z powrotem.
Poza tym Karen zaczynała otrzymywać jakieś świńskie telefony. Zaczęło się to na
początku grudnia, zmieniliśmy więc numer. Teraz mieliśmy już zastrzeżony. Jednak tamte
telefony wciąż się powtarzały. Dzwoniła do mnie do »The Suite« i donosiła mi o nich, a ja
dostawałem szału. Opowiedziałem o tym Jimmy'emu i wspólnie próbowaliśmy dociec, czy
aby sprawcą nie jest ktoś z ferajny. Podejrzewałem niemal wszystkich, choć Karen nie mogła
rozpoznać głosu. Nagrała go parę razy na taśmę, ale i ja nie mogłem rozpoznać, kto to.
Postanowiłem więc, że gdy ten ktoś zadzwoni następnym razem, Karen poflirtuje z nim
trochę i poprosi, żeby się z nią gdzieś spotkał. Gdyby Karen potrafiła udawać zainteresowanie
randką, to może facet okazałby się na tyle stuknięty, że wychyliłby nos z nory. Nie mogłem
się wprost doczekać.
W pierwszym tygodniu stycznia Karen zadzwoniła do mnie do »The Suite «. Doniosła,
że dopiero co rozmawiała z tym facetem. Powiedziała, że męża nie ma w domu, ale że
powinien się zjawić za godzinę. W sekundę byłem już w domu i wygasiliśmy wszystkie
światła z wyjątkiem jednego. Przykucnąłem pod parapetem frontowego okna i filowałem na
ulicę. W kieszeni marynarki miałem rewolwer. Przysięgam, że miałem szczery zamiar
rozwalić gościa na poczekaniu.
Czekałem ponad godzinę. Na zewnątrz padał śnieg. Zapytałem Karen, czy sądzi, że
facet się pojawi. Powiedziała, że tak. Więc dalej obserwowałem ulicę. I wówczas zdałem
sobie sprawę, że jakiś samochód już po raz drugi przejeżdża bardzo wolno pod naszymi
oknami. Czekałem. A on, skurwysyn, przejechał jeszcze raz. Wolniuteńko. Tym razem
dojrzałem kierowcę. Był to mężczyzna i siedział w wozie sam. Patrzył dokładnie na nasze
drzwi. Chciał się widocznie upewnić, czy wszystko jest jak trzeba. Nie mogłem się doczekać,
kiedy mu wreszcie dam w czapę. Zajechał powoli za róg, ale wiedziałem, że jeszcze tu wróci.
Bojąc się, iż go zgubię, postanowiłem zaczekać, aż znów wjedzie na naszą ulicę.
Przykucnąłem za zaparkowanym samochodem. Karen przyglądała się wszystkiemu z okna.
Dzieciaki spały. Na twarz sypał mi śnieg. I wówczas zobaczyłem, że facet znów wyjechał zza
rogu. Nie mogłem wprost usiedzieć spokojnie. Tym razem naprawdę zwolnił przed naszym
domem. Opuścił szybę i zerknął na numer nad drzwiami.
Skoro tylko przystanął, rzuciłem się do uchylonego okienka i przyłożyłem mu
rewolwer do twarzy. Poczułem, że wpadam w szał. »Chcesz czegoś? A może czegoś tu
szukasz?« Zacząłem wrzeszczeć i przeklinać go. Facet próbował ruszyć, ale ja wyrżnąłem go
prosto w twarz. Wyskoczył z samochodu, a ja za nim. Przygniotłem go do ziemi i zacząłem
masakrować mu mordę kolbą rewolweru. Nie ustawałem w robocie. Ludzie podnieśli wrzask.
Znali mnie jako sąsiada. Wiedziałem, że na pewno zostanę aresztowany, lecz wcale o to nie
dbałem.
Kiedy usłyszałem syreny, odskoczyłem od tego gnojka i wrzuciłem spluwę pod
przedni zderzak zaparkowanego wozu. Zazwyczaj pod zderzakiem bywa taka mała półeczka,
gdzie można coś schować. Przyjechały gliny i wtedy okazało się, że doładowałem nie temu co
trzeba. Bo ten gość wcale nie był tym, co telefonował. Okazał się być jakimś pedałem, który
szukał domu swojego przyjaciela. Nim jeszcze zabrali go do szpitala, darł się na całe gardło,
że mam broń. I tym mi się przysłużył. Bo gliny zaczęły szukać spluwy w śniegu, tam gdzie
się szamotaliśmy, a jeden z nich, który musiał znać ten numer ze zderzakiem, od razu znalazł
spluwę. Zwinęli mnie za napaść i chodzenie z nabitą bronią. Resztę nocy spędziłem więc na
posterunku, dopóki Al Newman nie wyciągnął mnie stamtąd za kaucją.
Ale telefony urwały się w końcu, bo doszedłem do tego, skąd tamten gnojek brał
ciągle nasz nowy numer. Wyszedłem przed dom, obejrzałem sobie wszystko uważnie i
połapałem się, że mając lornetkę można ten numer odczytać z naszego telefonu, który wisiał
na ścianie w kuchni. Więc znów zmieniliśmy numer, ale już tym razem nie umieszczaliśmy
go na szyldziku pod aparatem. I tamten nigdy już więcej nie dzwonił. Powinienem był tak
postąpić już za pierwszym razem, zamiast dać się aresztować za napaść na zupełnie
niewinnego faceta. To był zupełny idiotyzm, ale tak już się sprawy miały. Wpierw biłeś, a
martwiłeś się dopiero później.”
10
„Dla większości chłopaków zabijanie było po prostu czymś najzwyklejszym w
świecie. Stanowiło część każdego dnia. Było rutyną. Pamiętam, jaki dumny był z siebie
Tommy DeSimone, kiedy zabrał na pierwszą mokrą robotę syna Jimmy'ego, Frankie'ego.
Frankie Burke był wówczas małym, nieśmiałym dzieciakiem. Jimmy narzekał, że Frankie co
noc zlewa się do łóżka i że musi go wtedy tłuc na kwaśne jabłko. Jimmy posłał go nawet do
jakiejś wojskowej szkoły, żeby trochę zmądrzał. Kiedy Tommy zabrał go ze sobą na pierwszą
robotę, Frankie musiał mieć zaledwie szesnaście - siedemnaście lat. Ale Tommy powiedział,
że trzymał się jak trza. A Jimmy aż pęczniał z dumy. Każdy by gotów pomyśleć, że chłopak
dostał jakiś medal.
Niekiedy morderstwo było jedynym sposobem, aby samemu utrzymać się na fali.
Stanowiło ostateczną broń. Nikt nie był pod tym względem nietykalny. Wychyliłeś się -
obrywałeś po łbie. Wszyscy doskonale znali tę zasadę, ale co jakiś czas ktoś jednak się
wyłamywał i dostawał co swoje. Przypominam sobie choćby Johnny'ego Mazzollę, faceta, z
którym wymieniałem w dzieciństwie podrabiane dwudziestki. Jego własny syn oberwał
kiedyś w czapę, ponieważ urządzał napady na lokale gry w karty i na bukmacherów.
Ostrzegano gówniarza setki razy. Ostrzegano też ojca, żeby trzymał szczeniaka pod kluczem.
Tłumaczono, że skoro już chłopak musi się w to bawić, to niech przynajmniej obrabia obcych
bukmacherów. I chyba tylko ze względu na Johnny'ego pozwolili mu dożyć dziewiętnastu lat.
Ale widocznie tamtemu jakoś nie mogło trafić do rozumu, że ktoś go w końcu rąbnie. Nikt z
tych, co już nie żyją, nie mógł tego pojąć. I on też nie mógł pojąć, aż do samego końca, kiedy
wreszcie dostał z bliska dwie kule prosto w serce. A postąpiono tak z szacunku dla ojca. Nikt
nie tknął twarzy chłopaka, ażeby na pogrzebie trumna mogła pozostać otwarta. Pewnego razu
Jimmy ukatrupił swojego najlepszego przyjaciela Remo, bo Remo - kiedy raz złapała go
policja - ujawnił jeden z ładunków papierosów Jimmy'ego. A tacy byli sobie zawsze bliscy.
Wraz ze swymi żonami urządzali sobie wspólne wakacje. Lecz kiedy raz gliniarze nakryli
mały ładunek papierosów Rema, ten zakapował im wszystko o ciężarówce, na której Jimmy
ukrył spory przerzut. I Jimmy zaczął coś podejrzewać. Bo nagle Remo zainwestował w
ładunek wartości dwustu tysięcy zaledwie pięć tysięcy dolarów. A zwykle brał jedną trzecią
albo nawet pięćdziesiąt procent całego ładunku. Kiedy Jimmy zapytał go, czemu nie wchodzi
w ten interes, Remo odrzekł, że nie potrzebuje aż tyle. Oczywiście gdy zatrzymano
ciężarówkę i wszystkie fajki Jimmy'ego uległy konfiskacie, ów fakt, iż Remo jakoś dziwnie
wstrzymał się od inwestycji, sprawił, że Jimmy zaczął podpytywać swoich zaufanych
przyjaciół w biurze prokuratora okręgowego. A oni potwierdzili domysły, że Remo
zakapował, byleby tylko samemu wykręcić się z kłopotów. W przeciągu tygodnia Remo już
nie żył. Nie miał pojęcia, co go czeka. Bo Jimmy potrafił siedzieć z kimś, uśmiechać się do
niego, tak że każdy gotów był pomyśleć, iż ucina sobie właśnie pogawędkę z najlepszym
przyjacielem na świecie. Lecz jednocześnie mógł też wydać polecenie, by wykopano mu
grób. Bo w istocie o parę dni wcześniej, nim go ukatrupił, Jimmy wręczył Remowi i jego
żonie bilet lotniczy na Florydę. Miał to być prezent z okazji rocznicy ślubu Rema.
Pamiętam tamtą noc. Graliśmy właśnie w karty »U Roberta«, kiedy Jimmy powiedział
znienacka do Rema: »Chodźmy się trochę przewietrzyć«. Kiwnął też na Tommy'ego i jeszcze
jednego faceta, żeby wyszli wraz z nim. Remo usiadł na przednim siedzeniu wozu, a Tommy
i Jimmy na tylnym. Kiedy dotarli już w ustronne miejsce, Tommy zrobił użytek ze struny
fortepianowej. Remo trochę się szarpał. Wierzgał, wyrywał się, a w końcu cały się osrał, nim
wreszcie wykorkował. Pochowali go na podwórzu »U Roberta«, pod grubą warstwą cementu,
tuż koło kortu. Od tego czasu, ilekroć tylko przyszła im ochota pograć, Jimmy i Tommy
mówili: »Cześć, Remo! Jak ci leci?«
Zabicie człowieka nie było dla ludzi ich pokroju żadnym szczególnym wyczynem.
Lubili to nawet. Siedzieli, popijali alkohol i rozmawiali o swoich ulubionych »robotach«.
Uwielbiali o nich mówić. Lubili jeszcze raz przeżywać pamiętne chwile, podkreślając cały
czas, jakim to draniem był sprzątnięty facet. Bo zawsze musiał być najgorszym
skurwysynem, jakiego tylko znali. Zawsze był to zwykły kawał gnoja, a w większości
wypadków nie chodziło nawet o interesy. Ot, nastąpiła sprzeczka i zanim się obejrzałeś,
któryś z nich nie żył. Wypruli do siebie całe magazynki. Strzelanie do ludzi było dla nich
czymś całkiem normalnym. Nie oznaczało żadnego wielkiego wyczynu.
Pewnej nocy, tuż po moim aresztowaniu za napaść na niewłaściwego faceta,
urządziliśmy »U Roberta« przyjęcie na cześć Billy'ego Battsa. Billy właśnie wyszedł z
więzienia, odsiedziawszy tam sześć lat. Urządzaliśmy zwykle takie imprezy dla tych, co
przegarowali swoje. Żarcie. Alkohol. Dziwki. Słowem, fajna zabawa. Billy był facetem nieźle
ustawionym. Trzymał z Johnnym Gottim z okolic Fulton Street i miał swoje powiązania z
Gambinami. Wszyscy byliśmy nielicho zalani. Jimmy. Tommy. Ja. Billy odwrócił się nagle i
zobaczył Tommy'ego, którego znał z czasów przed wyrokiem. Wówczas Tommy miał około
dwudziestu lat. Toteż gdy Billy widział go po raz ostatni, musiał być jeszcze dzieckiem. I
Billy zaczął błaznować. Zapytał Tommy'ego, czy nadal jeszcze jest pucybutem. Był to tylko
idiotyczny żart, ale nie powinien w ten sposób żartować sobie z Tommy'ego. Bo Tommy był
cały spięty. Wiele lat temu jeden z braci Tommy'ego zakapował paru ludzi i Tommy po dziś
dzień nie mógł tego przeżyć. Zawsze musiał wykazywać się w jakiś sposób, że jest lepszy od
innych. Zawsze musiał być kimś wyjątkowym. Był jedynym facetem w ferajnie, który pijał
»Crown Royal«. To jest taka kanadyjska whisky, której nie sprowadzano do nas w okresie
jego dzieciństwa. A Tommy kazał ją dla siebie szmuglować. Zgrywał się na twardziela, że to
niby mu się udało znaleźć przemycaną whisky, jeszcze w trzydzieści lat po Prohibicji.
Spojrzałem na Tommy'ego i stwierdziłem, że słowa Billy'ego doprowadziły go do
szału. Tommy mógłby się nawet wściec, lecz nie mógł tu nic zaradzić ani odgryźć się choćby
słowem. Billy był grubą rybą. Gdyby Tommy odważył się go choć trącić, to już by było po
nim. A jednak wiedziałem, że w głębi duszy aż kipi z wściekłości. Lecz nadal popijaliśmy i
żartowaliśmy sobie, i kiedy pomyślałem, że może wszystko rozeszło się już po kościach,
Tommy nachylił się nagle do Jimmy'ego i do mnie i wycedził przez zęby: »Zabiję
skurwysyna!« Wysiliłem się na jakiś żart, ale wiedziałem, że mówi poważnie.
W dwa tygodnie później Billy pił w »The Suite«. Było już późno. Modliłem się, żeby
już poszedł do domu, kiedy nagle wszedł Tommy. Nie trwało to długo. Tommy czym prędzej
odesłał swoją dziewczynę, rzucając przy tym Jimmy'emu i mnie znaczące spojrzenie. Jimmy
czym prędzej zaczął się kręcić koło Billy'ego Battsa. Zaczął mu podsuwać drinki.
Wiedziałem, że w ten sposób wystawia Billy'ego Tommy'emu. »Zatrzymaj go tutaj, ja skoczę
tylko po torbę«, szepnął mi Tommy, a ja wiedziałem, że postanowił ukatrupić Billy'ego tu, na
miejscu, w mojej knajpie. Ta torba miała być na ciało - ot, plastikowy worek z materaca - tak,
żeby Billy nie zakrwawił później całej knajpy. W ciągu dwudziestu minut był już z
powrotem, z torbą i trzydziestką ósemką. Poczułem, że robi mi się niedobrze. Wtedy już
Jimmy zdążył zaciągnąć Billy'ego Battsa w kąt baru koło ściany. Pili, a Jimmy opowiadał mu
przeróżne historie. Billy świetnie się bawił. Ponieważ robiło się późno, niemal wszyscy udali
się do domu. W knajpie pozostał tylko Alex Corcione, który siedział w głębi sali ze swoją
dziewczyną. Barman wyszedł. Kiedy Tommy podszedł, Jimmy trzymał właśnie rękę na
ramieniu Billy'ego. Billy nawet nie podniósł wzroku. Bo i po co? Był przecież w gronie
przyjaciół. Kolegów - gangsterów. Nie miał pojęcia, że Tommy zamierza go kropnąć.
Stałem od strony baru, kiedy Tommy wyjął z kieszeni trzydziestkę ósemkę. I Billy
spostrzegł ją w dłoni Tommy'ego. A kiedy połapał się, co jest grane, Jimmy zacisnął mu
ramię wokół szyi. »No to wypucuj, kurwa, te buty!« Wrzasnął Tommy i czym prędzej
wyrżnął Billy'ego pistoletem w skroń. Billy wytrzeszczył oczy. Tommy ponowił cios, a
Jimmy nie poluźnił uścisku. Z głowy Billy'ego zaczęła płynąć krew. Wyglądało to strasznie.
Teraz Alex Corcione połapał się w sytuacji i zaczął podchodzić bliżej. Jimmy łypnął
nań groźnie. »Czego chcesz?« Zapytał. Był gotów puścić Billy'ego i rzucić się na Alexa.
Wkroczyłem pomiędzy nich, jakbym miał zamiar rzucić się na Alexa, ale złapałem go tylko
za ramiona i skierowałem ku drzwiom. »Wyjdź stąd« powiedziałem możliwie najspokojniej,
tak aby Jimmy niczego nie usłyszał. »Mają do siebie sprawę«. Wyprowadziłem Alexa i jego
dziewczynę za drzwi, a oni zmyli się czym prędzej. Alex należał wprawdzie do naszej
ferajny, niemniej Jimmy i Tommy byli tak rozwścieczeni, że pewnie zatłukliby go wraz z
dziewczyną na miejscu, gdyby tylko próbował robić im jakieś kłopoty. Zamknąłem frontowe
drzwi, a kiedy się odwróciłem, ujrzałem, że Billy leży już rozciągnięty na podłodze. Jego
twarz była jedną krwawą miazgą. Tommy rozchylił worek z materaca, a Jimmy kazał mi
podprowadzić wóz na tyły knajpy.
I oto powstał kłopot. Bo Billy Batts był nietykalny. A nie można nikogo zabijać ot tak
sobie. Gdyby ludzie Gambina dowiedzieli się kiedykolwiek, że Tommy zabił Billy'ego,
sprzątnęliby całą naszą trójkę. I nic by nam nie pomogło. Mogliby nawet zażądać, by Paulie
sam nas załatwił. Tommy zrobił najgorszą rzecz, jaką tylko mógł zrobić, i wszyscy trzej
dobrze o tym wiedzieliśmy. Ciało Billy'ego musiało więc zniknąć. Nie mogliśmy go porzucić
na ulicy. Wywołałoby to bowiem wojnę. Natomiast gdyby nikt nie znalazł ciała, ferajna
Gottich nie miałaby żadnych dowodów.
Jimmy powiedział, że musimy zakopać zwłoki tam, gdzie nikt ich nie odnajdzie. Miał
gdzieś w głębi terytorium stanu przyjaciela, który prowadził hodowlę psów. Tam nigdy nikt
nie wpadłby na żaden trop. Włożyliśmy więc Billy'ego do bagażnika samochodu i
pojechaliśmy do domu Tommy'ego po łopatę. Jego matka już wstała i nakłoniła nas, żebyśmy
weszli na kawę. Nie chciała nas wypuścić. Musieliśmy zjeść śniadanie - i to mając zwłoki w
zaparkowanym samochodzie.
W końcu wyrwaliśmy się jakoś od Tommy'ego i wsiedliśmy do samochodu.
Jechaliśmy dobrą godzinę, gdy nagle usłyszałem jakiś dziwny hałas. Siedziałem z tyłu, z
łopatą, i na wpół drzemałem. Tommy prowadził wóz. Jimmy spał. I znów rozległ się ten
hałas. Jakiś dziwny łomot. Jimmy przebudził się. Tamto walenie znów się rozpoczęło. Nagle
wszyscy trzej zaskoczyliśmy. Billy Batts ożył. I walił w bagażnik. My jechaliśmy na miejsce
jego pochówku, a on nawet nie był martwy.
Teraz Tommy naprawdę się wściekł. Gwałtownie nacisnął hamulce. Przechylił się
przez siedzenie i schwycił łopatę. Nikt z nas nie odezwał się ani słowem. Wyskoczyliśmy z
wozu i odczekaliśmy, aż za nami nie będzie żadnych świateł nadjeżdżających samochodów.
Wtedy Jimmy stanął po jednej stronie, ja po drugiej, a Tommy otworzył bagażnik. W chwili
kiedy wieko bagażnika odskoczyło, Tommy uderzył w worek łopatą. Jimmy pochwycił łyżkę
do opon i również zaczął tłuc w worek. Zabrało nam to zaledwie kilka sekund i potem znów
wsiedliśmy do samochodu. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy zamiar pogrzebać
Billy'ego, ziemia była tu tak zmarznięta, że musieliśmy kopać dobrą godzinę, nim dół
osiągnął należytą głębokość. Potem przysypaliśmy zwłoki dodatkowo wapnem i
zawróciliśmy do Nowego Jorku.
Lecz Billy okazał się naszym przekleństwem. Mniej więcej w trzy miesiące po tym
pochówku zjawił się u mnie w »The Suite« Jimmy i powiedział, że Tommy i ja będziemy
musieli wykopać ciało i przenieść je gdzie indziej. Facet, który był właścicielem psiarni,
sprzedawał właśnie tę swoją posiadłość przedsiębiorcy budowlanemu. Chwalił się
Jimmy'emu, ile zgarnie za to forsy, lecz Jimmy rozmyślał tylko o tym, że przecież robotnicy
mogą odkopać ciało. Owej nocy Tommy i ja wsiedliśmy do nowego nowiutkiego kabrioletu,
pontiaca catalina, i pojechaliśmy wykopać Billy'ego. Było to wprost okropne. Posypaliśmy
ciało wapnem, żeby się szybciej rozłożyło, lecz ono było tylko w stanie połowicznego
rozkładu. Smród był tak straszny, że ogarnęły mnie mdłości. Zacząłem wymiotować.
Włożyliśmy zwłoki do bagażnika i zawieźliśmy je na wysypisko śmieci w Jersey, z którego
korzystaliśmy. Minęło już sporo czasu, więc nikt nie był w stanie rozpoznać Billy'ego.
Przez cały tydzień chorowałem. Nie mogłem pozbyć się tego smrodu. Wszystko
zalatywało trupim odorem. Tłuszcz w restauracji. Cukierki dzieci. Cały czas czułem tę woń.
Wyrzuciłem ubranie, a nawet buty, które miałem na sobie tamtej nocy, myśląc, że to one
rozsiewają ten fetor. Nie mogłem w żaden sposób wywietrzyć bagażnika samochodu.
Zdarłem całą tapicerkę i wyrzuciłem ją. Wyszorowałem dokładnie wóz. Wylałem do środka
flakon perfum Karen i szczelnie wszystko zamknąłem. Ale i tak nie mogłem pozbyć się tej
woni. Była niezwykle trwała. W końcu musiałem się pozbyć samochodu. Jimmy i Tommy
myśleli, że zwariowałem. Tommy powiedział, że gdyby nawet czuł jakiś zapach, to i tak
zatrzymałby wóz, aby mu przypominał, jak to załatwił tego nędznego skurwysyna Billy'ego
Battsa.
Nie wiem, ilu ludzi zabił w życiu Tommy. Sądzę, że nawet Jimmy tego nie wiedział.
Tommy'ego nie sposób było kontrolować. Zacząłem teraz nosić aż dwa rewolwery. Pewnej
nocy ranił w stopę dzieciaka zwanego Pająkiem, tylko dlatego, że chłopak nie chciał tańczyć.
Wyglądało to na wypadek i Vinnie Asaro, który trzymał z ferajną Bonanno, zabrał Pająka do
miejscowego lekarza, żeby dzieciaka opatrzył. Przez dwa tygodnie pozwalaliśmy Pająkowi
spać »U Roberta«. Chodził z nogą w bandażach. Ale ten zwariowany Tommy nadal kazał mu
tańczyć. I zapowiedział, że będzie używał chłopaka jako tarczy strzeleckiej.
Pewnej nocy graliśmy w piwnicy w karty - Tommy, Jimmy, Anthony Stabile, Angelo
Sepe i ja - kiedy nagle wszedł Pająk. Była trzecia nad ranem, a my wszyscy byliśmy wlani do
nieprzytomności. I nagle Tommy kazał Pająkowi tańczyć. »Zatańcz«, powiada. A Pająk, z
jakiegoś tam powodu, kazał mu się odpieprzyć. Więc teraz zaczęliśmy dokuczać
Tommy'emu. Jimmy powiedział nawet żartem: »Pozwolisz sobie, żeby jakiś małolat tak cię
lekceważył?« I wszyscy zaczęliśmy poszturchiwać Tommy'ego łokciami, żartując sobie z
niego. Widać było, że jest wściekły, ale nadal grał w karty jak gdyby nigdy nic. A potem, nim
ktokolwiek zdał sobie sprawę, co zamierza zrobić, wpakował Pająkowi aż trzy kule w pierś.
Nawet nie zauważyłem, gdzie trzymał spluwę, wiem tylko, że na chwilę wszyscy
ogłuchliśmy. W powietrzu unosił się zapach prochu. Nikt nie przemówił ani słowem, ale
wszyscy doszli w końcu do wniosku, że Tommy jest kompletnym psychopatą.
W końcu Jimmy wrzasnął na niego: »No dobra, ty głupi palancie, jak chcesz odstawiać
takiego wielkiego gangstera, to sam kop sobie dół«. Tyle tylko. Nic więcej nie powiedział.
Kazał mu tylko kopać tam, w piwnicy, a Tommy cały czas wściekał się i psioczył, że musi
sam odwalać tę robotę. Zachowywał się jak niegrzeczne dziecko, któremu kazano po lekcjach
zetrzeć starannie tablicę. Codziennie wybuchała jakaś wojna.
Codziennie następowała nowa narada wojenna. Za każdym razem, ilekroć
wybieraliśmy się gdzieś trochę poszaleć, ktoś wpadał w szał i wówczas się zaczynało. I tak
bez przerwy. Pewnej nocy Paulie, który zazwyczaj był spokojny, przyszedł do »Roberta«
wściekły jak wszyscy diabli. Chciał zwołać wszystkich swoich. Wezwij Jimmy'ego. Wezwij
ludzi z postoju. Sprowadź ze złomowiska Brooksiego. Pomyślałem, że zanosi się na nie lada
batalię. Okazało się, że on i Phyllis wybrali się do restauracji »Vesuvio« Don Pepe'a na
Lefferts Boulevard, o parę przecznic na południe od »Roberta«. »Vesuvio« to wspaniała
knajpa, ale właściciel był po prostu straszny. Nie sporządzał karty dań i nie chciał
przyjmować rezerwacji. Wszyscy musieli tam czekać w kolejce, nawet Paulie.
Okazało się, że Paulie i Phyllis musieli czekać w kolejce aż pół godziny, podczas gdy
nowy kierownik sali wyszukiwał stoliki dla przeróżnych lekarzy. Kiedy w końcu Paulie
zwrócił mu uwagę, facet znalazł mu w końcu stolik, lecz było widać, że jest na niego
wściekły. Gdy Paulie zamówił jakieś wino, ów szef sali podszedł, aby napełnić im kieliszki i,
może przez przypadek, wszystko wylał na Phyllis. Więc Paulie miał już dość. A kiedy jeszcze
tamten wyciągnął jakąś brudną szmatę i usiłował kłaść łapy na sukience Phyllis, Paulie
przewrócił stolik i zaczął go okładać. Zdążył go ledwie dosięgnąć raz albo dwa razy, bo facet
zbiegł do kuchni. A kiedy Paulie kazał mu wyłazić, pół tuzina kelnerów, zbrojnych w ciężkie
patelnie i noże, zablokowało kuchenne drzwi.
Nigdy nie widziałem, żeby Paulie był tak rozsierdzony. Powiedział, że jeśli kelnerzy
działali w zamiarze ochraniania swego kumpla, to im wszystkim należy porozbijać łby. W
ciągu godziny dwa samochody pełne chłopaków uzbrojonych w kije baseballowe i metalowe
rurki czekały przed »Vesuvio«. Przed jedenastą wyszli stamtąd kelnerzy i obsługa kuchni.
Gdy tylko zobaczyli, że już tam na nich czekamy, zaczęli uciekać w popłochu. Kilku
wskoczyło do samochodów. Owej nocy goniliśmy kelnerów i rozbijaliśmy im łby po całym
Brooklynie.
To było bardzo łatwe. Stłuc ich. Ale nikt nigdy nie pomyślał, dlaczego. Po co? Nikt
nawet nie zastanawiał się, czy będzie z tego jakaś korzyść. Bo prawdą jest, że stosowanie
przemocy zaczęło nam wyraźnie psuć interesy. Interes z uprowadzaniem ciężarówek
rozkręcał się wspaniale, ale ni stąd, ni zowąd wszyscy nagle tracili panowanie nad rękami.
»Zatłuc ich! Rozpieprzyć im łby!« Tyle tylko wiedzieli.
Zazwyczaj nie brałem udziału w klasycznym uprowadzaniu ciężarówek. Od tego był
Tommy, Stanley, Joey Allegro i inni faceci, którzy lubili podsuwać kierowcom spluwy pod
nos. Ja zazwyczaj zajmowałem się dystrybucją towaru. Miałem kupców, nagrywałem
przeróżne interesy. Czasami jednak, jeśli brakowało ludzi, sam robiłem podobny skok. W
przypadku, o którym mowa, chodziło o ładunek papierosów wartości dwustu tysięcy dolarów.
Wyglądało na to, że wszystko pójdzie gładko, bo w gruncie rzeczy miało to być
»przekazanie«, jako że jeden z kierowców dobił z nami targu.
Dopadliśmy ich tuż obok garażu przy magazynie na Elk Street. Skręcali na autostradę
z Brooklynu do Queens, kiedy Tommy i Stanley wskoczyli na stopnie szoferki, każdy po
jednej stronie. Pokazali broń. Joey Allegro i ja jechaliśmy w samochodzie z tylu. Stanley
kazał kierowcy, który był z nami w zmowie, podać kod na desce rozdzielczej. Wielkie
ciężarówki z cennymi ładunkami miały zwykle pod deską klawiaturę z trzema przyciskami. I
trzeba było znać kod, żeby uruchomić silnik albo chociaż móc otworzyć czy zamknąć
drzwiczki, bowiem w przeciwnym razie włączał się alarm przeciwwłamaniowy.
Tommy wepchnął kierowców do samochodu, który prowadził Joey, natomiast ja
wsiadłem do ciężarówki ze Stanleyem i ruszyliśmy do miejsca wyładunku, którym był
pewien legalny magazyn w pobliżu Poczty Głównej na Zachodniej Trzydziestej Szóstej
Ulicy. Jimmy czekał tam z pięcioma ludźmi, którzy mieli zrobić, co trzeba. Byli zaopatrzeni
w długie brezentowe pasy, toteż niebawem zaczęliśmy wywlekać kartony z papierosami z
przyczepy i przerzucać je na inne ciężarówki. W tym samym czasie rozładowywano również
inne wozy, lecz oczywiście żaden z robotników nie wiedział, że pracuje przy trefnym
towarze. Byliśmy akurat w samym środku roboty, gdy podszedł do nas jakiś zwalisty,
gburowaty facet, który chciał obejrzeć nasze legitymację związkowe. Nie mieliśmy
legitymacji, mieliśmy za to broń.
Był z niego kawał chłopa; nie znał Jimmy'ego ani też wcale nie dbał o to, kim Jimmy
jest. Wszczął natomiast awanturę, że nasi ładowacze nie należą do związku. Dlatego chciał
zamknąć cały magazyn. Jimmy próbował z nim pogadać. Nic z tego. Chciał mu więc wsunąć
w łapę parę dolarów. I też nic. Gość się upierał przy naszych legitymacjach związkowych.
Był wyjątkowo natrętny, a tu w dodatku Jimmy miał jeszcze inny ładunek, wartości dwustu
tysięcy, który powinien zostać rozładowany nazajutrz w tym samym miejscu. Zdołaliśmy już
prawie opróżnić ciężarówkę; zostawiliśmy w niej tylko dwadzieścia kartonów z tytoniem do
skręcania papierosów »Laredo«, bo nikt jakoś ich nie chciał. Więc Jimmy skinął na mnie i na
Stanleya, żebyśmy usunęli stamtąd ciężarówkę. A Stanley, dzięki Bogu, pamiętał kod
ciężarówki, mógł więc uruchomić silnik nie włączając alarmu, toteż już po paru sekundach
mknęliśmy Dziewiątą Aleją w kierunku Tunelu Lincolna i New Jersey, aby gdzieś w tamtych
okolicach bezpiecznie porzucić wóz.
Ujechaliśmy zaledwie dwie przecznice, gdy nagle zauważyłem, że ludzie jakoś
dziwnie machają do nas rękoma. Poza tym wykrzykiwali coś pod naszym adresem.
Pokazywali na tył ciężarówki. Wychyliłem głowę przez okienko i zdałem sobie sprawę, że
Jimmy i chłopaki zapomnieli zamknąć burtę przyczepy, toteż siejemy kartonami skrętów
„Laredo” wzdłuż całej Dziewiątej Alei. To było wprost nie do wiary. Ludzie do nas krzyczeli,
a my udawaliśmy, że ich nie słyszymy. Gdy już osiągnęliśmy następne skrzyżowanie,
ujrzeliśmy nagle przed sobą policyjny radiowóz. Wyglądało na to, że z nami kiepsko.
Spojrzałem na Stanleya i powiedziałem: »Stańmy i zamknijmy wreszcie tę przyczepę«.
Stanley popatrzył na mnie nic nie rozumiejąc. Powtórzyłem więc: »Jeżeli nie zamkniemy tej
klapy z tyłu, to gliny nas zwiną«. Ale on spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i stwierdził, że
nie mogę w żaden sposób zamknąć tej całej klapy, bo nie zdołam wysiąść z szoferki nie
uruchamiając alarmu. Dodał jeszcze, że stara się sobie przypomnieć kod służący do
otwierania drzwi, ale jakoś mu to nie idzie. Jeżeli więc wysiądę pośrodku Dziewiątej Alei,
włączę wszystkie alarmy.
Pamiętam, że popatrzyliśmy po sobie, w końcu ja albo on powiedzieliśmy »A,
pieprzyć!« I wyślizgnęliśmy się jakoś przez okienko szoferki. Musieliśmy chyba dziwnie
wyglądać. I ledwie tylko stanęliśmy na chodniku, od razu daliśmy nogę. Upewniliśmy się,
czy aby nikt nas nie goni, i wróciliśmy na miejsce zrzutu, gdzie Jimmy naprawdę się wściekł,
bo tamten facet ze związków nadal kłapał. Próbował zastraszyć Jimmy'ego. Powiedział, że
nie pozwoli rozładowywać tutaj żadnych ciężarówek, jeżeli nie użyjemy w tym celu
robotników ze związku. Po prostu był beznadziejny.
Jeszcze tej samej nocy Jimmy wysłał Stanleya Diamonda i Tommy'ego DeSimone do
New Jersey, gdzie tamten gość mieszkał, żeby go ustawili jak trzeba. Mieli zamiar cokolwiek
go tylko poszturchać. Sprawić, żeby pilnował swego nosa. Ale Stanleya i Tommy'ego tak
poniosło przy tej robocie, że zabili faceta. Wściekli się o to, że tamten nie chciał usłuchać
Jimmy'ego i że mieszkał na jakimś zadupiu w New Jersey, wskutek czego oni musieli
zasuwać spory kawał drogi, żeby móc z nim zamienić parę słów. Dlatego też wpadli w szał i
zatłukli go.”
11
W roku 1969, mając dwadzieścia sześć lat, Henry mieszkał w wynajętym domu w
Island Park, zaledwie o dwie przecznice od Paulie'ego. Zarówno on, jak i Karen mieli
nowiutkie buicki riviera, a szafy ich aż pękały od nowych ubrań. On miał piętnaście
garniturów od Broniego - za każdy z nich zapłacił tysiąc dolarów - ponad trzydzieści szytych
na miarę jedwabnych koszul i dwa tuziny butów z wężowej i krokodylej skóry, ufarbowanej
tak, by pasowały do garniturów i kaszmirowych sportowych marynarek. Mieli tyle ubrań, że
często spierali się ze sobą o wieszaki. Szuflady sekretarzyka pełne były bransoletek, cienkich
niczym opłatek platynowych i złotych zegarków, pierścionków z szafirami, antycznych
broszek, złotych spinek do mankietów, a wszystko to oplatała gmatwanina srebrnych i złotych
łańcuszków.
Karen miała służącą i cztery futra - „chodziła do supermarketu w norkach” - a kiedy
potrzebowała gotówki, rozsuwała tylko kciuk i palec wskazujący, żeby pokazać, jak grubego
pliku pieniędzy akurat jej potrzeba: pół cala, cal czy nawet półtora. Pokój ich dziecka
wypełniała obfitość rzeczy z FAO Schwarza, a wykładana sosnową boazerią suterena
zagracona była podarkami - wielkimi niczym jachty wózkami, kaszmirowymi kołderkami,
haftowanymi poduszeczkami, importowanymi dziecięcymi ubrankami, kompletami srebrnych
łyżeczek, a nadto makietą zoo pełną ogromnych wypchanych zwierząt.
Henry miał już wszystko - pieniądze, samochody, biżuterię, ubrania i, po pewnym
czasie, nawet przyjaciółkę. Dla większości chłopaków posiadanie stałej dziewczyny nie było
niczym niezwykłym. Mieli je już prawie wszyscy jego kumple. Dla przyjaciółek nie
porzucało się wprawdzie żon ani rodzin, ale pyszniło się nimi, wynajmowało się dla nich
luksusowe mieszkania, wypożyczało samochody i zasilało się je regularnie całymi tobołkami
trefnych ciuchów oraz papierowymi torbami kradzionej biżuterii. Posiadanie stałej kochanki
uchodziło za oznakę sukcesu, podobnie jak zakup konia czystej krwi lub łodzi motorowej,
tyle że jeszcze bardziej wyrazistą: przyjaciółka stanowiła najbardziej luksusowy nabytek.

HENRY: „Po raz pierwszy spotkałem Lindę przypadkowo. Było to pod koniec 1969
roku. Przygotowywałem się właśnie do sześćdziesięciodniowej odsiadki na Ricker's Island za
nie opodatkowane papierosy. Ona i jej przyjaciółka Veralynn jadły obiad w »Michael's Steak
Pub« w Rockville Centre, gdzie i ja przyszedłem coś przekąsić z Peterem Vario, synem
Paulie'ego. I nagle Peter zagadnął Veralynn, więc ja zacząłem rozmawiać z Lindą. Ona i
Veralynn pracowały w Queens i zajmowały wspólne mieszkanie przy Fulton Street w
Hempstead. Po obiedzie poszliśmy wspólnie do »Val Anthony's«, małego nocnego klubu na
północnym brzegu, gdzie wypiliśmy po kilka drinków i tańczyliśmy. W owym czasie Linda
miała dwadzieścia lat i właśnie wróciła z Kalifornii. Była wspaniale opaloną blondynką. Jej
typ urody bardzo mi odpowiadał. Od początku przypadliśmy sobie do serca. Nastała jedna z
tych nocy, podczas których wszystko się dobrze układa. Peter i Veralynn odłączyli się od nas,
a ja i Linda tańczyliśmy dalej. Kiedy odwiozłem ją do domu, spostrzegłem samochód Petera.
Pojeździliśmy trochę w kółko, a kiedy wróciliśmy, wóz Petera wciąż jeszcze tam stał. Wtedy
Linda i ja postanowiliśmy już pójść na całość i spędzić wspólnie noc w »Holiday Inn«.
Następnego dnia, kiedy odwiozłem ją do domu, samochód Petera dalej stał na parkingu.
W dwa dni później przyszedł Paulie i chciał się czegoś dowiedzieć o tych dwóch
dziewczynach, które poznaliśmy. Powiedział, że Peter zachowuje się jak idiota. I że od paru
dni mówi tylko o tej Veralynn. Veralynn to, Veralynn tamto, toteż Paulie powiedział, że ma
już tego dość. Chciał poznać tę Veralynn. Wiedziałem, że musi tu chodzić o coś więcej niż to,
o czym mówił, i następnej soboty po południu, kiedy jechaliśmy do mieszkania dziewcząt,
dowiedziałem się, z jakiego to powodu Paulie był tak zdenerwowany. »To przecież gliny«,
powiedział. »Obie są pieprzonymi gliniarami«. Byłem zaskoczony. Zapytałem więc: »Paulie,
zwariowałeś, czy jak?« Ale on tylko powtarzał: »Zobaczysz. Są z FBI. Sam się przekonasz«.
Wiedziałem, że Paulie jest jeszcze pod dużym wrażeniem ławy przysięgłych z Nassau.
Ledwie co odsiedział swoje trzydzieści dni za obrazę sądu. Sędziowie z ławy przysięgłych
pytali go o różne machinacje loteryjne ze Steve'em DePasquale, o spotkanie w restauracji
Frankie'ego Makaroniarza i o to, kto właściwie jest właścicielem jego łodzi. Toteż Paulie
nabrał przeświadczenia, że gliny są wszędzie. Przed oknem swojego brooklyńskiego
mieszkania ustawił nawet automatyczną kamerę. Siadywał na łóżku w bieliźnie i godzinami
próbował wypatrzyć agenta specjalnego FBI. »O, jest tam jednak«, mówił. »Ten facio za
drzewem. Widziałeś?« Jeśli idzie o moje zdanie, to Paulie zachowywał się, jakby mu odbiło.
Kiedy dojechaliśmy do mieszkania Lindy i Veralynn, Paulie nie chciał iść na górę w
obawie, że w mieszkaniu jest podsłuch. Chciał, żeby Veralynn zeszła na dół. Więc
opowiedziałem przez domofon jakąś bzdurną historyjkę, że wpadliśmy tylko, aby powiedzieć
im cześć. Linda powiedziała, że Veralynn jest na zakupach, ale że ona zaraz zejdzie. Wyszła
uśmiechnięta. Pocałowała mnie na powitanie. Zaprosiła nas na górę, lecz ja powiedziałem, że
nam się spieszy. A Paulie wciąż tylko mruczał. Patrzył w okno. Wypatrywał glin. Linda była
doskonała. Inteligentna. Czarująca. Nie była wcale wściekła, że nie zadzwoniłem do niej po
naszej randce. Nie wpadła w złość, że władowaliśmy się do niej nie zapowiedziani.
Była wprost fantastyczna. I to pod każdym względem. Tymczasem Paulie szeptał:
»Ona jest z FBI. Ona jest z FBI«. Ale tylko pod nosem, tak że Linda go nie słyszała. Tak
mnie zmęczyła ta jego szajba, że w końcu postanowiłem otwarcie zadać jej to pytanie.
Wszyscy staliśmy właśnie koło cadillaca Fleetwood Paulie'ego i ja zapytałem Lindę wprost,
czy ona i Veralynn nie są aby glinami. Paulie spojrzał na mnie, jakbym postradał zmysły, ale
Linda wybuchnęła śmiechem. Powiedziała, że pracuje w »Bridal Land« na Queens
Boulevard. Było to znakomite. Paulie od razu zwiotczał niczym przekłuty szpilką balon, bo
znał dobrze to miejsce. »Bridal Land« należał do pewnego przygłupiastego faceta o nazwisku
Paul Stewart, który w zasadzie był tylko fasadą dla Vinniego Aloi, syna Bustera Aloi. Buster
był bossem rodziny Colombo.
W trakcie tej rozmowy nawet Paulie zdołał się zorientować, że Linda nie ma pojęcia,
kim w ogóle jesteśmy. I, co ważniejsze, wcale o to nie dbała. Ale Paulie chciał już jechać do
domu. Był znudzony. Zanim odjechaliśmy, powiedziałem Lindzie, że jestem z CPA, Agencji
Ochrony Konsumentów. Wierzyła w to przez wiele tygodni. Wierzyła, że jestem z CPA i w
to, że Paulie jest tylko tłustym, starym, pomylonym pierdolcem.
Odtąd zacząłem się widywać z Lindą prawie codziennie. Była z nią świetna zabawa.
Kiedykolwiek się pojawiałem, czuła się uszczęśliwiona. Nie mieliśmy względem siebie
żadnych zobowiązań. Prowadziłem zwariowane życie, a ona dotrzymywała mi kroku.
Żadnych bzdur. Żadnych kłótni. Karen była już przyzwyczajona, że czasami nie wracam na
noc do domu, więc Linda i ja mogliśmy się bawić do woli. Trzy albo cztery razy w tygodniu
zaglądaliśmy wieczorem do lokalu. Linda zaczęła obijać się w pracy. Przychodziła do sklepu
dopiero po jedenastej. Dla niej to było zabawne, ale Paul Stewart, jej szef, zaczął się w końcu
wściekać. Jednego dnia strasznie na nią nawrzeszczał, toteż poszedłem tam, żeby go ustawić.
Tylko z lekka go objechałem. Nie chciałem mu zrobić krzywdy ani nic z tych rzeczy. Ale
następnym razem, kiedy do niej dzwoniłem, Stewart, zamiast zawołać ją do telefonu, po
prostu odłożył słuchawkę. I tym już przebrał miarkę. Bo ja wpadłem w złość. Chwyciłem za
rękaw Jimmy'ego, który akurat był przy barze, i powiedziałem: »Chodźmy«. Tym razem
zamierzałem już zrobić coś więcej, niż tylko go przestraszyć. Chciałem urwać mu łeb. Kiedy
zobaczył, że nadchodzimy, zaczął wiać, ale przyłapaliśmy go na zapleczu sklepu i trochę
potarmosiliśmy. »Odkładasz słuchawkę, kiedy ja dzwonię, palancie?« I zacząłem mu zaciskać
na szyi sznur od telefonu. Błagał nas i wrzeszczał, a klienci krzyczeli, żebym go puścił. No i
zrobiła się z tego cała awantura. Odbyliśmy naradę ze wspólnikami tego faceta, Vinnie'em
Aloi, i z ojcem Vinnie'ego, Busterem. Ja usadziłem przy stole Paulie'ego, a Jimmy był moim
świadkiem. Buster zaraz zaczął mnie całować. Stary uwielbiał Jimmy'ego i mnie od chwili,
kiedy odpaliliśmy mu jako działkę sześćdziesiąt tysięcy dolców z Air France. Zaczął mnie
błagać, żebym nie ukatrupiał Stewarta. Powiedział, że jest on tylko fasadą dla jego syna.
Widziałem, że Vinnie Aloi, który siedział tuż obok, patrzy na mnie z nienawiścią. Stary
powiedział, że Vinnie dostaje z tamtego sklepu pensję i tam też rejestruje swoje samochody.
Zrobiłem ważną minę i udawałem, że rozważam sobie jego słowa, tak jakbym w ogóle
miał zamiar zrobić coś tamtemu kretynowi. Już mi na tym nie zależało, już mi przeszło. Ale
utrzymałem się w roli i zgodziłem się, że niby tylko ze względu na Bustera nie zatłukę
tamtego jak szczura. I zaraz potem Stewart wyszedł z kuchni. Kazali mu tam czekać w czasie
naszej narady. Trząsł się i od razu zaczął mnie przepraszać. Na oczach wszystkich błagał i
płakał. Przysiągł, że nie wiedział, kim jestem, i że zrobi, co może, żeby wynagrodzić mi tamtą
zniewagę.
Teraz już Linda nawet nie musiała pojawiać się w pracy. Zaczęliśmy się częściej
widywać. Wkrótce żyłem już podwójnym życiem. Wynająłem dla Lindy apartament za
rogiem »The Suite«. Spędzałem w domu trzy albo cztery noce i zazwyczaj brałem Karen do
teatru albo do klubu w sobotę wieczór. W ciągu pozostałych dni była zwykle zajęta dziećmi, a
ja łaziłem z ferajną i zabierałem ze sobą Lindę. Wszyscy ją poznali. Linda stała się jakby
częścią mojego życia.”

LINDA: „Po raz pierwszy spotkałam Henry'ego, kiedy Peter Vario zaczął się widywać
z moją współmieszkanką Veralynn. Henry i ja od razu przypadliśmy sobie do serca. Oboje
lubiliśmy się śmiać i bawić. Był bardzo miłym chłopakiem. Bardzo sympatycznym.
Widziałam, jak pomagał ludziom i nie przypisywał sobie żadnych zasług, a nawet robił to tak,
żeby nikt o tym nie wiedział. Sądzę, że byłam jego ucieczką, lecz to nie było takie straszne.
Zawsze znajdował się pod czyjąś potworną presją. On i Karen ciągle się kłócili. Nie potrafili
przemówić do siebie choćby dwoma słowami, tak aby zaraz nie wybuchła sprzeczka. Za
każdym razem, kiedy się z nią pokłócił, przychodził zobaczyć się ze mną. Pewnego razu ona
powyrzucała wszystkie kluczyki od samochodów, więc Henry wsiadł na rower, i jadąc do
mnie musiał pedałować aż cztery mile. Karen była bardzo energiczną, wymagającą osobą.
Wywierała na niego ogromny wpływ. Na przykład, kiedy się pobrali, skłoniła go, aby zmienił
wiarę. Miał wtedy dwadzieścia albo dwadzieścia jeden lat, a ona kazała mu się obrzezać. To
musiało być przecież okropne. Przez miesiąc chodził z pieluchą.
Był całkiem inni niż faceci, z którymi się zadawał. Wywierał jakiś łagodzący wpływ.
Potrafił nakłonić ich, by zachowywali się normalnie. Na przykład, gdy po raz pierwszy
wynajęliśmy apartament koło »The Suite«, sklep meblowy nie chciał natychmiast dostarczyć
moich rzeczy, więc Henry wziął Jimmy'ego, Tommy'ego i ciężarówkę, razem pojechali do
sklepu w Hempstead, choć była to sobota, i sami odebrali te meble.
Byli niczym duże, hałaśliwe dzieci. Takie sprawiali wrażenie. Zawsze się śmiali.
Zawsze szukali okazji do zabawy. Szczególnie Jimmy. Znałam go wtedy jako »Burkeya«.
Nigdy nie słyszałam, by ktoś nazywał go »Jimmy Gościówa«. W ich gronie to właśnie on był
największym dzieciakiem. Lubił zabawy z wodą. W »Robert's Lounge« albo »The Suite«
przygotowywał wiadra z wodą, a kiedy ktoś pojawił się w drzwiach, wylewał mu je na głowę.
»U Roberta« było wprost niewiarygodnym miejscem. Przypominało klub dla uczniów szkół
średnich, tyle tylko, że w suterenie część podłóg była betonowa, a na podwórku stały
ogromne rożny. Na ścianach wymalowane były cherubinki i różne takie sceny, na piętrze zaś
znajdowało się mieszkanie Tommy'ego. Paul uwielbiał gotować, więc wszyscy przez cały
czas próbowali to tego, to tamtego i narzekali, że coś tam przesolił albo, że nie dodał dość
czosnku.
Henry i ja już od dawna chodziliśmy ze sobą, więc czułam, że stałam się częścią jego
życia oraz kimś bliskim dla jego przyjaciół i ich rodzin. Wiedziałam, że ma dzieci i że
pozostawienie ich byłoby dla niego sprawą trudną. Ale tak bardzo lubiłam z nim być, że na
nic nie zwracałam uwagi. Żyłam z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, wciąż mając tę
nadzieję, że może tym razem zostanie i do nich nie wróci.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Sylwester. Coś okropnego. Zawsze byłam
wtedy sama. Czekałam na niego, żeby wyszedł z domu i spotkał się ze mną choć na chwilę.
Zawsze się wtedy spóźniał, a wiele razy w ogóle nie przyszedł. Dzwonił ukradkiem, a to
złościło mnie jeszcze bardziej. Kilka razy wysłał mnie w podróż tuż przed świętami.
Zamawiał mi bilet lotniczy do Vegas albo na Karaiby i mówił, że spotka się ze mną w
pierwszy dzień świąt albo tuż po tym, jak załatwi sprawę z dziećmi. Wyjeżdżałam więc z
paroma innymi dziewczynami. Z siostrą Tommy'ego, która także zadawała się z żonatym
facetem. Lecz jeśli Henry nie przyjeżdżał, wpadałam w taką wściekłość, że zostawałam
jeszcze przez cały tydzień i wtedy musiał płacić niebotyczne rachunki.
Ale pomiędzy tymi okresami byłam zazwyczaj z nim i z jego przyjaciółmi, i wszyscy
byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Po pewnym czasie wszystko zaczęło się wydawać prawie że
normalne.”
KAREN: „Po raz pierwszy zaczęłam podejrzewać, że może Henry ma jakiś romans na
boku, nim jeszcze został wysłany na Riker's Island z powodu wcześniejszej afery
papierosowej. Właśnie byłam w ciąży z Ruth i czułam, że coś jest nie w porządku.
Przypuszczam, że musiały być całe miliony przeróżnych oznak, ale w tych okolicznościach
któż by na to wszystko zwracał uwagę? Musiało mnie to wszystko rąbnąć, zanim się
połapałam. Zeszłego maja pewna moja przyjaciółka zatelefonowała i powiedziała, że właśnie
przejeżdżali z mężem koło »The Suite« i zobaczyli nas w drzwiach obok restauracji. Mówiła
też, że chciała się zatrzymać, ale jej mąż powiedział, że wygląda mu na to, że właśnie się
kłócimy, toteż po prostu pojechali dalej. Nic na to jej nie odrzekłam, niemniej wiedziałam, że
ostatnio nie stałam w żadnych drzwiach restauracji i nie kłóciłam się z mężem. Wiedziałam,
że musiał to być ktoś inny.
A potem było kilka takich przypadków, że dzwoniłam do »The Suite« i prosiłam
Henry'ego do telefonu, nie mówiąc, kto dzwoni. I raz czy dwa ktoś, kto odebrał, powiedział:
»Już go proszę, Lin« albo »Poczekaj, Lin«. Lin? Kto to jest Lin?
Za każdym razem, kiedy podejmowałam ten temat, Henry wywoływał awanturę.
Wpadał w złość, zaczynał wrzeszczeć, że jestem jędzą, a czasami wychodził z domu i nie
miałam od niego żadnych wiadomości przez dzień albo dwa. Było to bardzo frustrujące.
Krzyczałam i oskarżałam go, a on zachowywał się, jakby mnie nie słyszał, i tylko chodził po
domu i pakował torbę. Mówił, że zmyślam, że on i bez tego ma dość zmartwień, więc żebym
przynajmniej ja nie doprowadzała go do szaleństwa. Ale nigdy niczemu nie zaprzeczał, po
prostu tylko się wściekał.
Dlatego właśnie namówiłam go, żebyśmy przeprowadzili się z powrotem z Island Park
do Queens. Kiedy prokuratura z Nassau zrobiła nalot na pizzerię i zaaresztowała Raymonda
Montemurro, spostrzegłam, że dwóch ludzi w samochodzie robiło zdjęcia mnie i dzieciom.
Nie potrzebowałam lepszego pretekstu. Tego wieczoru powiedziałam Henry'emu o
fotografach. Powiedziałam, że w Nassau robi się gorąco. Zgodził się. W przeciągu kilku
tygodni mieszkaliśmy już o trzy mile od »The Suite« w apartamencie z trzema sypialniami i
tarasem wychodzącym na Rego Park.
»The Suite« było biurem Henry'ego, toteż zaczęłam tam wpadać na godzinkę co kilka
dni. Powiedziałam, że chcę mieć oko na księgi, lecz tak naprawdę miałam oko na wszystko.
Cały czas w lokalu kręciło się mnóstwo ludzi. Była tam pewna dziewczyna, Linda, która
pracowała w pobliżu, w sklepie z sukniami ślubnymi. Przychodziła na lunch i zostawała. Była
taka jakaś nieatrakcyjna i smętna, że jakoś nigdy nie mogłam się skapować. Nigdy nie
wpadłam na to, że to ona. Pamiętam, że pierwszy raz zobaczyłam ją na przyjęciu przed
Wszystkimi Świętymi w mieszkaniu przyjaciół. Byłam tam z Henrym, a ona udawała, że jest
z bratem gospodarza. Wypłakiwała sobie oczy. Poszła za mną w czasie przyjęcia do łazienki,
a ja powiedziałam, że jeśli ktoś sprawia jej przykrość, to powinna go rzucić. Ale ona płakała
dalej. Byłam taka głupia, że dałam jej chusteczkę.
I dalej kręciła się po »The Suite«. Wiele razy, kiedy Henry i ja zachodziliśmy tam
wieczorem, siedziała przy barze i płakała do kieliszka. Pomyślałam, że zapewne jest pijaczką.
Wcale nie wiedziałam, iż płacze dlatego, że Henry idzie ze mną do domu.
Dopiero pewnego dnia chiński kucharz wyprowadził mnie z błędu. Zadzwoniłam do
lokalu szukając Henry'ego i znowu ktoś nazwał mnie »Lin«. Tym razem popędziłam jak
burza. Musiałam zachowywać się jak historyczka. Miałam ze sobą Judy, a brzuch z Ruth
sterczał mi niczym balon. I byłam wściekła. Poszłam prosto do kuchni i dopadłam tego
nieszczęsnego kucharza. Prawie nie mówił po angielsku. Chciałam wiedzieć, kim jest ta Lin.
Przez cały czas powtarzał, że nie ma żadnej Lin. »Żadna Lin, żadna Lin!« Mówił. »Linda to
Lin! Linda to Lin!«.
Byłam kobietą szaloną. Wzięłam jej adres z kuchni, bo posyłali jej jedzenie do
mieszkania. Nigdy nie gotowała i nie sprzątała. Chwyciłam dziecko i poszłam do jej domu.
Wpuściła mnie na schody, bo nie wiedziała, kim jestem, ale kiedy stanęłam już na progu jej
mieszkania i powiedziałam, że musimy porozmawiać, udawała, że jej nie ma w domu. Nie
chciała otworzyć drzwi. Dzwoniłam. Nadal nie otwierała. Dzwoniłam bez przerwy przez dwie
godziny, ale ona cały czas siedziała cicho.”

LINDA: „Przy moich drzwiach stała i wrzeszczała jakaś wariatka. Zachowywała się
histerycznie. Myślała, że Henry jest w moim mieszkaniu. Wrzeszczała, że słyszy go, jak
schodzi po schodkach przeciwpożarowych. A w moim mieszkaniu nie było takich schodków.
Desperacko chciała go przy sobie zatrzymać, ale doprowadzała go tylko do szaleństwa.
Wiedziała, że coś jest grane. Dlatego cały czas kręciła się w pobliżu, ale Henry'emu i mnie
zawsze udawało się wymknąć. Raz tuż przed tym, jak próbowała wyważyć mi drzwi, Henry
zabrał mnie do Nassau na Bahamach. Chciał wywieźć ukradkiem Paulie'ego z kraju na długi
weekend, tuż przed tym, nim staruszek trafił na jakiś czas do więzienia.
Henry załatwił Paulie'emu i jego żonie fałszywe papiery i świetnie się bawiliśmy. Z
dala od swojego świata Paulie był tak zdenerwowany, że nie chciał nas zostawić ani na
sekundę. Miał pieniędzy jak lodu, ale nigdy nigdzie nie był i nic nie robił. Paulie żył zda się
tylko poprzez Henry'ego.
Poszliśmy do kasyna na Paradise Island, a Paulie i Henry mieli karty kredytowe. W
»La Concha« spotkaliśmy Billy'ego Danielsa i byliśmy jego gośćmi. Spędziliśmy noc
szukając dla niego dziwki.
Kiedy wracaliśmy, celnicy postanowili przeczesać mój bagaż i ubrania. Paulie i Henry
zostali w hallu i omal nie dostali histerii.
Sądzę, że Karen dowiedziała się o tym wszystkim, dlatego kręciła się wszędzie, robiąc
wokół siebie szum. Straciła go. Wybrał mnie, a nie ją. Była zdesperowana, lecz mogła sobie
dzwonić do moich drzwi, póki nie zsiniał jej palec.”

HENRY: „Tego wieczoru późno wróciłem do domu. Wszystko wyglądało normalnie.


Dziecko leżało w łóżeczku. Byłem zmęczony i trochę zalany. Karen coś tam robiła z tych
swoich domowych rzeczy. Podszedłem do łóżka i padłem. Musiałem już chyba zasypiać,
kiedy poczułem na ramionach i rękach jakiś ucisk. Byłem senny i pijany, lecz kiedy trochę
uniosłem powieki, zobaczyłem, że Karen siedzi na mnie okrakiem. Trzymała trzydziestkę
ósemkę wycelowaną prosto między moje oczy. Zawsze trzymałem naładowaną broń w szafie
w sypialni i wiedziałem, że jest na chodzie. Widziałem kule w bębenku. Karen drżała dysząc.
Odciągnęła kurek. Trzymała mnie na muszce. Natychmiast wytrzeźwiałem. Wrzeszczała coś
o Lindzie i Lin, o restauracji i kucharzu, a ja czułem, że wpada w histerię.
Zacząłem mówić. Myślałem, że może jednak potrafi się jakoś opanować. Kiedy
wróciłem do domu, nie powiedziała ani słowa. Aż do tej pory wszystko w sobie dusiła.
Pomyślałem, że może tylko jest taka cwana. Zacząłem więc z nią rozmawiać i po pewnym
czasie udało mi się bardzo łagodnie odsunąć jej rękę i wyjąć z niej rewolwer. Teraz to ja
byłem wściekły. Tak wściekły, że aż ją sprałem. Niepotrzebne mi były te wygłupy. Chodziło
przecież o to, żeby się nie dać zastrzelić jakimś innym gangsterom, a nie martwić się tym, że
własna żona może mnie lada chwila kropnąć. Powiedziałem jej, że wrócę, kiedy się uspokoi.
Spakowałem torbę i wyprowadziłem się do Lindy na kilka tygodni. Był to pierwszy raz z
tuzina innych, w ciągu następnych kilku lat, kiedy się wyprowadzałem. Poza tym parę razy
Karen wyprowadzała się ode mnie.”

KAREN: „Tej pierwszej nocy, kiedy wyciągnęłam broń, byłam naprawdę rozeźlona.
Czułam się oszukana. Z początku myślałam: »Och, Boże, postraszę go trochę!« Ale gdy
miałam już rewolwer w garści, dłoń zaczęła mi się pocić. Czułam się tak potężna, że było to
aż przerażające. Rewolwer był ciężki. Nigdy przedtem nie trzymałam tak ciężkiej broni, ale
gdy już ją miałam w ręku, poczułam, że będę zdolna jej użyć. Czułam, że mogłabym go
zabić. Przyłożyłam mu lufę między oczy. Cicho zawołałam go po imieniu. Jakbym go budziła
z drzemki. Powoli uniósł powieki. Wtedy odbezpieczyłam lufę. Odciągnęłam kurek.
Chciałam, żeby wiedział, jak bardzo jestem zdesperowana. A jednak nie potrafiłam go
skrzywdzić. Bo jakże mogłabym coś takiego zrobić? Nie mogłam nawet zmusić się do tego,
żeby dać mu spokój.
Bo prawda wyglądała tak, że bez względu na to, jak podle się czułam, on nadal bardzo,
bardzo mnie pociągał. Potrafił być wprost niewiarygodnie czuły. Bywał tak miły, że
chciałoby się niemal zachować spędzone z nim chwile na później. Był czuły, troskliwy,
szczery i delikatny. Wręcz pozbawiony zadziorów i kantów. W niczym nie przypominał
innych facetów ze swego otoczenia. Był młody i najzwyczajniej w świecie mnie pociągał.
Moje siostry mawiały, że mnie po prostu opętał, bo kiedy tylko rozstawałam się z nim na
kilka tygodni albo choćby na kilka dni, nie przestawałam o nim mówić. Ponadto, ilekroć
wracaliśmy do siebie po krótkiej separacji, zawsze przysięgał, że nigdy więcej już się ze mną
nie rozstanie. Koniec z Lindą! A ja chciałam mu wierzyć. I sądzę, że on sam bardzo chciał w
to wierzyć.
Przypuszczam, że gdybym policzyła plusy i minusy naszego małżeństwa, większość
ludzi pomyślałaby pewnie, że byłam mocno stuknięta, skoro z nim jeszcze zostałam, ale
chyba my wszyscy mamy takie swoje potrzeby, których nie da się ująć w kolumny cyfr ani
podsumować. Wciąż jeszcze byliśmy dla siebie atrakcyjni, podobnie jak i w wiele lat później,
mimo że urodziłam mu dzieci i spędziliśmy ze sobą taki kawał czasu. Niekiedy w samym
środku prawdziwej awantury spoglądaliśmy na siebie, wybuchaliśmy śmiechem i zaraz
następowało zawieszenie broni. Słuchałam zwierzeń moich przyjaciółek i dochodziłam do
wniosku, że mimo tych wszystkich problemów i tak zrobiłam lepszy interes niż one. Kiedy
spojrzałam na niego, wiedziałam, że jest mój i że zmaga się czasem z napadami zazdrości.
Raz zagroził, że spali jakiemuś facetowi sklep, i to tylko dlatego, że ów jegomość przystawiał
się do mnie. Uwielbiałam patrzeć, jak szaleje z tego powodu. A jednak gdy po raz pierwszy
odkryłam, co się dzieje, przeżyłam silny wstrząs. Byłam jego żoną. Musiałam troszczyć się o
Judy i o drugie dziecko. Co miałam robić? Wyrzucić go? Wypędzić kogoś, kto mnie pociągał
i kto bardzo o mnie dbał? Nie był taki, jak inni mężowie, których żony musiały żebrać o
każde pięć dolarów. Zawsze miałam pieniądze. Nigdy mi ich nie wyliczał. Jeżeli było coś,
czego chciałam, dostawałam to, a on był z tego powodu szczęśliwy. Po cóż miałabym go więc
Wypędzać? Dlaczego miałabym go tracić tylko z powodu tych jego wygłupów? Dlaczego
miałabym go oddawać jakiejś innej? Nigdy! Jeżeli miałabym komuś wrzepić kopa, to raczej
już tej osobie, która próbowała mi go zabrać. Dlaczegóż miałabym jej niby ustępować pola?
A oprócz tego, gdy tylko zaczęłam wypytywać o nią znajome kobiety, dowiedziałam się, że
ilekroć tylko Henry z nią przebywał, zawsze był pijany. Słyszałam, że przeklinał ją
wulgarnymi słowami, a raz to kazał jej czekać w samochodzie przez całą noc, zupełnie jak
jakiejś idiotce, podczas gdy sam grał z chłopakami w karty. Toteż wydaje mi się, że właśnie
ja zbierałam wszystko co najlepsze, podczas gdy dla niej zostawały same resztki.”

HENRY: „Większość czasu spędzałem z Karen i z dzieciakami, ale kiedy Karen


zaczynała wrzeszczeć albo doprowadzała mnie do szaleństwa, szedłem do Lindy. Siedziałem
u niej przez kilka dni, a potem znów wracałem do domu. Ten idiotyzm trwał nawet wtedy,
gdy byłem w mamrze. Pamiętam, że Karen wpadła pewnego razu do sali odwiedzin na Riker's
Island rycząc niczym gorylica. Była wściekła. Okazało się, że to jeden z wrednych kapusiów -
klawiszy pokazał jej nazwisko Lindy na liście odwiedzających. Karen zmusiła mnie, żebym
wykreślił nazwisko Lindy z listy, gdyż w przeciwnym razie nie podpisze oświadczenia, że
jestem głową zdrowego ogniska domowego, z którym łączą mnie silne więzy uczuciowe,
jakiego będą wymagać pracownicy opieki socjalnej i kuratorzy, w związku z ewentualnym
wcześniejszym zwolnieniem. Oznaczałoby to dla mnie kilka dodatkowych miesięcy swobody.
Powiedziałem więc strażnikowi, żeby wykreślił nazwisko Lindy z listy.”

KAREN: „Kiedy był na Ricker's Island, odwiedzałam go najczęściej, jak mogłam,


choć całe to miejsce przypominało chlew. Strażnicy okropnie traktowali żony więźniów.
Odwiedzający musieli parkować samochody naprzeciw wyspy, a później więziennym
autobusem udawać się przez strzeżony most do jednego z baraków, skąd zabierano ich do
poszczególnych budynków na odwiedziny. Miałam wtedy tak wielki brzuch, że tylko z
trudem przeciskałam się przez drzwi autobusu, natomiast inne kobiety musiały znosić
mnóstwo wyzwisk i obmacywań ze strony strażników. Było to naprawdę odrażające, ale cóż
te kobiety miały począć? Nie mogły podnieść wrzasku, bo wtedy żadna nigdy nie dostałaby
zezwolenia na odwiedziny; nie chciały też mówić o tym mężom czy przyjaciołom, bo to by
tylko pogorszyło sprawę. I wszystko to tylko z myślą o odwiedzinach, które trwały zaledwie
dwadzieścia minut i podczas których rozmawiało się przez telefon przez brudną szklaną
przegrodę, nigdy chyba nie mytą. Nie można było także odwiedzać więźniów w dowolne dni.
Musiałam jeździć w soboty, potem mogłam przyjechać dopiero w następną niedzielę, lecz
później musiałam czekać do kolejnej soboty.
Razem z adwokatem pracowałam nad tym, by go wydostać najszybciej, jak tylko to
będzie możliwe. Był na przykład taki przepis, że odliczali dziesięć dni z każdego miesiąca za
dobre sprawowanie. To zmniejszałoby o jedną trzecią jego sześćdziesięciodniowy wyrok.
Poszłam od razu do okienka, gdzie załatwiano grzywny i zwolnienia, a tam powiedzieli mi, że
ten przepis zostanie właśnie ograniczony tylko do pięciu dni. Dostałam szału. Poszłam do
naszego adwokata i zdobyłam papiery świadczące o tym, że Henry'ego skazano, kiedy jeszcze
obowiązywały tamte stare przepisy. Napisałam podanie do naczelnika. Do Rady do Spraw
Korekcji. Pisałam do wszystkich. Kazałam też pisać naszemu adwokatowi. Walczyłam i
wygrałam. Postanowili zmniejszyć Henry'emu wyrok o dwadzieścia dni, a nie o dziesięć.
Ale nawet przy zmniejszeniu odsiadki o dwadzieścia dni mógł wyjść dopiero 28
grudnia, a ja złożyłam sobie przecież obietnicę, że będę go mieć w domu na święta. I
trzymałam się tego kurczowo. To była jedna z tych rzeczy, które w ogóle trzymały mnie przy
życiu. Wróciłam do okienka na Ricker's. Powiedziałam, że skoro 28 przypada w niedzielę, a
idących na wolność wypuszczają przed weekendem, to normalnie powinni zwolnić Henry'ego
w piątek. Dwudziestego szóstego. Zgodzili się, ale powiedzieli, że to i tak jeden dzień po
Bożym Narodzeniu. Pamiętam, że facet powiedział: »Nie wytrzasnę pani tego dnia z
powietrza«. Wtedy zapytałam: »A co z tymi dwoma dniami, kiedy został aresztowany?«
Dowiedziałam się bowiem, że mogą doliczyć czas aresztowania do okresu odsiadki. Henry
wprawdzie nie był w areszcie przez dwa dni, ale strażnicy tylko spojrzeli po sobie. Odwaliłam
niezły kawał roboty. Jeden z nich poszedł coś sprawdzić i zostawił na biurku książkę z listą
odwiedzających. I wtedy zobaczyłam na liście jej nazwisko. Byłam taka wściekła, że kiedy
strażnik wrócił ze zgodą, w ogóle go nie słyszałam. Ogarnęła mnie prawdziwa furia, bo
tłukłam się wszędzie, żeby załatwić jego powrót na Boże Narodzenie, a on tu kombinuje
sobie, żeby jego kochanka odwiedziła go w dzień moich odwiedzin. Chciałam go po prostu
ukatrupić. Byłam wściekła, lecz kiedy go zobaczyłam, to tylko nawrzeszczałam na niego ile
wlezie. Nawet nie powiedziałam mu, że wyjdzie trochę wcześniej. A niech sobie pocierpi.”

HENRY: „Po tym, jak Karen zmusiła mnie, żebym skreślił z listy odwiedzających
nazwisko Lindy, Linda omal nie oszalała. Była taka wściekła, że pierwszego dnia mojego
pobytu na wolności dopadła mnie w »The Suite«. Urządziła nielichą awanturę. Zdjęła
pierścionek z siedmiokaratowym czarnym opalem, który jej kupiłem, i tak mocno nim we
mnie rzuciła, że rozbiła kamień w drobny mak. A potem dała mi przy wszystkich obecnych w
knajpie w twarz. Złapałem ją za gardło i wypchnąłem za drzwi. Byliśmy już na ulicy, a ona
wciąż jeszcze wrzeszczała. Miała na sobie etolę z białych norek, którą jej podarowałem.
Podeszła do krawężnika, zdjęła norki i wrzuciła je do ścieku. Wtedy jej przyłożyłem.
Uspokoiła się i wyglądała, jakby ją ktoś zranił. Poczułem się raczej podle. I dlatego kazałem
pomywaczowi wyłowić etolę z kanału. Zabrałem Lindę do domu i pogodziliśmy się. Po kilku
nocach spędzonych przeze mnie z Lindą Karen wezwała Paulie'ego i Jimmy'ego, oni przyszli
i powiedzieli, że czas już, bym wrócił do domu.
Moje życie było ustawiczną bitwą, ale nie mogłem zdecydować się, by którąś z nich
porzucić. Nie potrafiłbym zostawić Lindy, podobnie jak nie umiałbym rozstać Się z Karen.
Czułem, że chyba obie są mi bardzo potrzebne.”
12
Zawsze trapiło Henry'ego, jako przejaw wyjątkowej niesprawiedliwości losu, iż po
życiu pełnym dużych przestępstw i drobnych kar jego najdłuższy wyrok - dziesięć lat w
więzieniu federalnym - był wynikiem faktu, iż wdał się w barze w awanturę z człowiekiem,
którego siostra pracowała jako stenotypistka dla FBI. To tak, jakby trafił w pierwszą wygraną
dla pechowców. Złapano go tylko podczas bójki w barze, a zrobiono z tego przestępstwo
federalne.
Zaczęło się to wszystko jako zabawa, wycieczka na Florydę z kumplami, z Jimmym
Burke'em i Caseyem Rosado, przewodniczącym 71 Lokalnego Związku Zawodowego
Kelnerów i Zaopatrzeniowców Lotniska im. Kennedy'ego. Casey potrzebował towarzystwa -
jechał do Tampy, żeby zobaczyć się z rodzicami i odebrać trochę należnych mu z hazardu
pieniędzy. Miał jechać Tommy DeSimone, ale poprzedniej nocy zdrutowano go podczas
skoku na ciężarówki i nie dało się go wykupić za kaucją na tyle wcześnie, by zdążył na
samolot. Więc Jimmy zapytał Henry'ego, czy nie chciałby polecieć.

„Czemu nie? Takie krótkie wakacje. Związek zapłacił już za bilet powrotny pierwszej
klasy, a podróż oderwałaby mnie na parę dni od tych wiecznych pyskówek z Karen i z Lindą.
Wolny czas. Tak na to patrzyłem. Zadzwoniłem do Karen z »The Suite« i powiedziałem jej,
żeby spakowała mi torbę. Jimmy i ja zabraliśmy ją potem w drodze na lotnisko.
Późną nocą dotarliśmy do Tampy, gdzie kuzyn Caseya czekał na nas z samochodem.
Pojechaliśmy prosto do domu rodziców Caseya, gdzie było mnóstwo uścisków i całowania
się. W końcu zostawiliśmy tam walizki i poszliśmy do restauracji »Columbia« w Ybor City,
starej kubańskiej dzielnicy, gdzie okazało się, że Casey i jego kuzyni są miejscowymi
znakomitościami. Wszyscy ich tam znali.
Chcieliśmy się po prostu dobrze zabawić. W czasie obiadu Casey powiedział, że facet,
który jest mu winien pieniądze, nazywa się John Ciaccio i że jest właścicielem »Tempie
Terrace Lounge«, tuż za Ybor City. Powiedział też, że jeszcze tego wieczoru ma się spotkać z
tym właśnie jegomościem. A Jimmy oświadczył, że on i ja pójdziemy razem z nim.
Kiedy dotarliśmy do lokalu Ciaccia, zobaczyłem, że jest to całkiem spory, parterowy
pawilon z betonu, otoczony gigantycznym parkingiem. Tuż obok znajdował się sklep z
alkoholem, którego właścicielem również był Ciaccio. Zobaczyłem, że lokal stoi w pobliżu
skrzyżowania. Zanotowałem sobie w pamięci, że gdyby były jakieś kłopoty, możemy
wyjechać z baru naprawdę szybko i zginąć na którejś z dwóch czteropasmowych autostrad.
Zanim weszliśmy do środka, podszedł do mnie kuzyn Caseya i wręczył mi
wyciągnięty nie wiedzieć skąd ogromny rewolwer kalibru trzydzieści osiem. Był to
prawdziwy antyk. Z pewnością eksplodowałby, gdyby się chciało go użyć. Włożyłem go do
kieszeni marynarki i zapomniałem o nim. Pierwsi do środka weszli Casey i jego kuzyn. A po
chwili Jimmy i ja. Sala była bardzo ciemna. Minęło kilka sekund, zanim cokolwiek dało się
tam zobaczyć, ale czułem, że cały lokal aż się trzęsie. Casey rozmawiał z facetem przy barze i
kiedy podeszli do stolika, Jimmy i ja siedzieliśmy już mniej więcej o cztery stoliki dalej.
Wkrótce Casey i ten drugi zaczęli na siebie wrzeszczeć po hiszpańsku. Nie
wiedzieliśmy, dlaczego tak się drą. Nagle zerwali się na równe nogi. Wtedy i my
poderwaliśmy się z miejsc. Miałem rewolwer w ręku, więc podeszliśmy do tamtego stolika.
Jimmy chwycił faceta za krawat i skręcił go tak, że tamtemu aż ślepia wyszły na wierzch. A
Jimmy trzymał pięść tuż pod jego brodą i wciskał mu ją w grdykę. Powiedział: »Stul dziób i
zamknij drzwi z drugiej strony«.
Rozglądałem się po sali, żeby zobaczyć, czy ktoś się przypadkiem nie ruszy. Musiało
tam być ze dwadzieścia pięć osób, ale nikt nawet nie drgnął. Lecz za to później wszyscy byli
świadkami na procesie, a barman, emerytowany nowojorski glina, spisał nasz numer
rejestracyjny, kiedy odjeżdżaliśmy. Okazało się, że kuzyn Caseya wynajął dla nas samochód
na własne nazwisko. Jeszcze do dziś nie mogę tego strawić.
Casey i jego kuzyn siedzieli z przodu, a Jimmy i ja ścisnęliśmy faceta między sobą. A
ten łajza wywrzaskiwał, że nie odda nam żadnej forsy. Wrzeszczał, że możemy go zatłuc, a
on i tak nie zapłaci. Prawdziwy twardziel. Strzeliłem go parę razy kolbą po gębie. Naprawdę,
nie chciałem go zbytnio skrzywdzić. Po przejechaniu około dwóch przecznic zmienił nagle
zdanie. Powiedział, że zapłaci, ale że jest dłużny co najwyżej połowę żądanej sumy - resztę
powinien oddać pewien lekarz, który także uczestniczył w zakładzie. Całe te negocjacje
odbywały się po hiszpańsku. Kuzyn Caseya powiedział, że zna tego lekarza i że facet
prawdopodobnie mówi prawdę. Casey odrzekł, że nie dba o to, kto płaci, byle w ogóle ktoś
coś spłacił.
Stwierdziłem, że wszyscy ci ludzie doskonale się znają. Czułem się tak, jakbym się
znalazł w samym centrum jakiejś burzliwej rodzinnej waśni. Jimmy i ja byliśmy tu obcy. Na
wszelki wypadek postanowiłem zachować broń. Pojechaliśmy do baru, którego właścicielem
był kuzyn Caseya, ale wtedy już facet tak bardzo krwawił, że musieliśmy mu założyć na
głowę marynarkę, kiedy wprowadzaliśmy go do środka, żeby nie zwracał na siebie zbytniej
uwagi. Wepchnęliśmy go do małego magazynu na tyłach baru, lecz nawet i tu było za dużo
świadków, włączając w to dwie kelnerki, które później świadczyły przeciwko nam w sądzie.
Casey zatelefonował po lekarza.
Zabrało to pół nocy, ale w końcu wycisnęliśmy ten szmal. Oporządziliśmy gościa
najlepiej jak się dało i oddaliśmy go jego bratu. I tyle. Sprawa zamknięta. Nic szczególnego.
Jimmy i ja spędziliśmy resztę nocy i większą część weekendu pijąc rum i brandy z Caseyem
oraz jego kuzynem.
Mniej więcej po powrocie jechałem Lefferts Boulevard do »Robert's Lounge«, gdy
wtem zobaczyłem, że osiem lub dwanaście samochodów blokuje mi ulicę. Stały nawet na
chodniku. Zobaczyłem też Jimmy'ego Santosa, który stał w pobliżu. »Zjeżdżaj stąd« rzucił. »I
włącz radio«. Zrobiłem to, co kazał Santos, i usłyszałem, że FBI »zwija urzędników
związkowych« i »poszukuje Jimmy'ego Burke'a oraz pozostałych«.
Nadal nie wiedziałem, co jest grane. Pomyślałem, że może ma to coś wspólnego z tym,
że poprzedniego wieczoru zdemolowaliśmy tę restaurację na lotnisku. Nie mogąc połapać się
w sytuacji, nie chciałem wracać do domu. Nie chciałem też jechać do »The Suite«. Poszedłem
do Lindy i obejrzałem wiadomości telewizyjne. Stamtąd po raz pierwszy dowiedziałem się,
co mówią o Florydzie. Zrobili z tego grubszą sprawę. Bo nawet przerwali programy
rozrywkowe i nadawali skrót wiadomości. Nie mogłem w to uwierzyć. Powiedzieli, że
jesteśmy zbrodniczą organizacją, międzystanową siatką organizatorów gier hazardowych.
Brzmiało to tak, jakbyśmy byli częścią jakiegoś wielkiego skandalu.
Nie miało to żadnego sensu. Z jakiegoś wariackiego powodu agenci federalni
postanowili rozdmuchać naszą drobną sprawę. Jimmy i ja spotkaliśmy się z Caseyem i ze
wszystkimi naszymi adwokatami. Lecz żaden z nas nie mógł nic z tej cholernej sprawy
zrozumieć, dopiero tuż przed samym procesem. Wtedy to dowiedzieliśmy się, że John
Ciaccio, facet, którego trochę poturbowaliśmy, ma siostrę, pracującą jako maszynistka w FBI.
Nikt nie wiedział, gdzie ona tak naprawdę pracuje. Nawet jej rodzina sądziła, że ma tylko
jakąś zwykłą rządową posadę.
Prawdopodobnie tamtej nocy poszła go odwiedzić i wpadła w histerię. Przestraszyła
się, że cała jej rodzina zostanie pobita i wymordowana. Płakała przez cały weekend. W
poniedziałek przyszła do pracy i wybuchnęła płaczem na środku biura FBI w Tampie.
Otoczyli ją agenci. Rzecz jasna, zaczęli pytać, dlaczego płacze, a ona naturalnie wszystko
wyśpiewała. O swoim bracie. O jego przyjaciołach. O barach. Zakładach. O lekarzu. I
oczywiście o nas. Agenci wpadli w szał. Na własnym podwórku dogrzebali się organizacji
przestępczej.
Najpierw władze Florydy postawiły nas w stan oskarżenia o uprowadzenie i
usiłowanie morderstwa, ale wygraliśmy tę sprawę, bo Casey stanął w ławie dla świadków i
przekonał ławę przysięgłych, że Ciaccio jest kłamcą. Casey był spośród nas jedynym, który
miał dość czystą kartotekę, by stanąć w ławie dla świadków i nie zostać rozszarpanym na
sztuki przez prokuratora w trakcie przesłuchania.
Ale po obaleniu sprawy stanowej dopadli nas federalni, z oskarżeniem o wymuszanie
pieniędzy. Tuż przed procesem Casey Rosado, jedyny z nas, który mógł zająć miejsce w
ławie dla świadków, padł martwy pewnego ranka podczas zakładania butów. Miał
czterdzieści sześć lat. Jego żona opowiada, że siedział na skraju łóżka, schylił się, żeby
zawiązać sznurowadła i nigdy już się nie podniósł. Zmarł. Na atak serca.
Sam omal nie dostałem ataku serca, kiedy usłyszałem, co się stało, bowiem
wiedziałem, że kiedy zabrakło Caseya, nasze szanse na obalenie sprawy zmalały do zera. I
miałem rację. Proces, który trwał dwanaście dni, skończył się 3 listopada 1972 roku. Ława
przysięgłych potrzebowała sześciu godzin, żeby uzgodnić werdykt. Winni. Opinia ta była
jednogłośna. A sędzia wlepił nam po dziesięć lat, zupełnie jakby rozdzielał cukierki.”
13
Dziesięć lat - to okres dłuższy, niż Karen była sobie w stanie wyobrazić. Kiedy
usłyszała o tym po raz pierwszy, chciała natychmiast przeprowadzić się do rodziców. Potem
zapragnęła odebrać sobie życie. Potem zabić Henry'ego. Albo też się z nim rozwieść.
Martwiła się tym, jak utrzyma dzieci i siebie. Codziennie rano budziła się z coraz większym
niepokojem. A jednak coś ją zmuszało, ażeby wytrwać przy nim - tymczasem, jak sobie
mówiła, lub przynajmniej do chwili, kiedy go wsadzą za kratki i w końcu będzie po
wszystkim.
Ale Henry nie od razu poszedł do więzienia. Właściwie dzięki różnym apelacjom,
które zgłaszali jego adwokaci, minęły prawie dwa lata od czasu skazania go w Tampie, nim w
końcu nastał dzień, kiedy się ostatecznie poddał - w Nowym Jorku - i zaczął odbywać
dziesięcioletni wyrok. W czasie tych dwudziestu jeden miesięcy odsiedział do końca karę,
jaką był winien hrabstwu Nassau za obrazę sądu, otworzył też restaurację w Queens, która
robiła takie interesy, jakie nigdy dotąd mu się nie trafiały. Praktycznie rzecz biorąc, był
jednoosobową instytucją przestępczą. Pożyczał pieniądze od lichwiarzy, lecz długów tych
nigdy nie zamierzał spłacać. Upłynniał całe ciężarówki kradzionego towaru po obniżonych
cenach (poniżej normalnej trzydziestoprocentowej hurtowej bonifikaty), a nadto
zreorganizował swój gang złodziei samochodów, dostosowując go do potrzeb warsztatów
poszukujących części zamiennych. Wraz ze swoim starym kumplem z „Robert's Lounge”,
Stacksem Edwardsem, handlował kradzionymi i podrabianymi kartami kredytowymi. Zaczął
hurtowo skupować środki łatwopalne, by sprostać zamówieniom, jakie otrzymywał jako
podpalacz. Nim jeszcze rozpoczął właściwą odsiadkę, doprowadził do bankructwa »The
Suite«, zaciągając u kredytodawców ogromne długi i wyprzedając alkohol oraz wyposażenie
innym właścicielom barów, nawet wówczas, gdy Urząd Podatkowy opieczętował mu drzwi
knajpy. Jednej nocy, tuż przed pójściem do więzienia, Henry włamał się do środka i tak
dokładnie okradł własny lokal, że kiedy funkcjonariusze Urzędu Podatkowego chcieli
zorganizować licytację, okazało się, że znikły wszystkie kieliszki, półmiski, krzesła, kryte
sztuczną skórą kanapy, stołki barowe, lampy i popielniczki.
„Na dzień przed pójściem do mamra zabrałem Lindę na szczyt Empire State Building.
Byłem tam po raz pierwszy w życiu. Powiedziałem jej, że rano idę siedzieć, Nie wiedziała,
kiedy dokładnie mam zacząć odsiadywanie wyroku. Powiedziałem jej, że gdybym miał pół
miliona dolarów, zabrałbym ją w każdej chwili ze sobą do Brazylii, ale nie miałem tej forsy,
byłem już nędzarzem. Powiedziałem więc, że lepiej będzie, jeżeli ona pójdzie teraz własną
drogą. Że już najwyższa pora. Nie marnuj więcej dla mnie czasu. To koniec. Pocałowałem ją
na pożegnanie. Oboje płakaliśmy, a ja patrzyłem, jak zjeżdża na dół.”

Henry przygotowywał się do więzienia przez niemal dwa lata. Zamierzał sprawić, by
jego pobyt tam był możliwie najmniej uciążliwy. W końcu przez całe życie nasłuchał się o
więzieniach, a teraz jeszcze dodatkowo zaczął poszukiwać znawców zagadnienia. Na
przykład prawnicy mafijni często zatrudniali byłych skazańców jako doradców i wielu z nich
posiadało ogromną encyklopedyczną wiedzę na temat więzień i najświeższych zmian w
regulaminie oraz przepisach Biura do Spraw Więzień. Henry dowiedział się, że spośród
wszystkich więzień o najwyższym stopniu zabezpieczenia, do których mógł być wysłany,
prawdopodobnie najlepsze jest Federalne Więzienie Lewisburg, w Lewisburgu w
Pensylwanii. Znajdowało się blisko Nowego Jorku, a to ułatwiałoby odwiedziny Karen,
adwokatów i przyjaciół. Miało wystarczającą liczbę skorumpowanych strażników i
urzędników, ażeby pobyt w nim był w miarę możliwy do zniesienia. Ponadto w owym czasie
siedziała w nim spora liczba członków organizacji przestępczych, łącznie z Paulem Vario,
odsiadującym tam dwa i pół roku za uchylanie się od płacenia podatków, i Johnnym Dio,
który dostał długi wyrok za oślepienie kwasem dziennikarza, Victora Riesela. By dostać się
do Lewisburga, Henry zapłacił dwieście dolarów urzędnikowi wydającemu przydziały w
więzieniu na West Street.
Henry wykombinował również, że mógłby wykorzystać dla skrócenia wyroku
specjalne programy rehabilitacyjne proponowane przez więzienie. Na przykład więźniom
odliczało się czas od wyroku za wszystko, począwszy od zamiatania własnych cel, aż po
uczęszczanie do college'u. I mogło na to wyglądać, że władzom więziennym tak bardzo
zależało na pozbyciu się więźniów, iż prawie trzy czwarte wszystkich dorosłych, skazanych
na pobyt w instytucjach poprawczych, nie przebywało w celach, lecz na zwolnieniach
warunkowych, urlopach, przepustkach do pracy lub zwolnieniach wcześniejszych. Biuro do
Spraw Więzień automatycznie odliczało z każdego wyroku po pięć dni miesięcznie, jako
część obowiązkowego „czasu na rozrywkę”. Ponieważ Henry dostał wyrok dziesięcioletni, to
znaczy 120 - miesięczny, automatycznie miał prawo do zredukowania wyroku o 600 dni,
czyli o dwadzieścia miesięcy, tak więc w gruncie rzeczy jego wyrok opiewał tylko na osiem
lat i cztery miesiące. Biuro odliczało również dwa lub trzy dni miesięcznie, jeśli więzień
zechciał podjąć jakąś pracę, i następne 120 dni (jeden dzień za każdy miesiąc wyroku), gdy
uczestniczył w zajęciach organizowanych przez więzienie.
Henry mógłby się starać o zwolnienie warunkowe po odsiedzeniu jednej trzeciej
wyroku, co oznaczałoby, że Rada do Spraw Zwolnień mogłaby go uwolnić już po
odsiedzeniu trzydziestu dziewięciu miesięcy, czyli po ponad trzech latach. Ponieważ jednak
na jego kartotece widniała duża czerwona pieczęć „OP” (Organizacja Przestępcza), było mało
prawdopodobne, że Rada zwolni go przy pierwszej lepszej okazji. Ale dowiedział się, że w
razie jej odmowy można apelować w Waszyngtonie i że kampania pisania listów przez jego
rodzinę, duchownych i polityków może wpłynąć na zmianę decyzji więzienia. Kiedy w końcu
Henry wsiadł do autobusu zmierzającego do Lewisburga, wiedział już, że prawdopodobnie
skończy się to odsiedzeniem trzech, czterech lat.
Poprzedniej nocy urządzono dla niego przyjęcie pożegnalne w „Roger's Place”,
restauracji przy Queens Bouleward, którą Henry otworzył, aby zapewnić jakieś dochody
Karen i dzieciom. Paulie, Jimmy, Tommy DeSimone, Anthony Stabile i Stanley Diamond
odsiadywali już swoje wyroki, ale było jeszcze dość chłopaków, żeby urządzić całonocną
hulankę. Przed ósmą rano Henry odwiózł wyczerpaną Karen do domu, ale sam bawił się
dalej. Ferajna - teraz już tylko w męskim gronie - przeniosła się do baru w Kew Motor Inn i o
dziesiątej, kiedy Henry'emu zostały już tylko dwie godziny wolności, wszyscy ruszyli
limuzyną wynajętą przez jego kumpli, by stawić się przed szeryfami. W drodze do więzienia
Henry doszedł do wniosku, że chciałby się jeszcze napić w „Maxwell Plum”. Byłby to jego
ostatni drink na wolności i musiałby mu wystarczyć na bardzo długo, O jedenastej Henry i
jego kumple znajdowali się w barze „Maxwella” i wychylali „Wrzeszczące Orły” - małe
kieliszki białego chartreuse wlane do dużych kielichów mrożonego szampana. Wkrótce do
towarzystwa przyłączyło się kilka kobiet, które przyszły tu wcześniej na lunch. W południe,
w porze gdy Henry miał się stawić w więzieniu, wszyscy wznieśli toast, lecz przyjęcie trwało
nadal.
Przed piątą po południu Henry'emu doradzono, żeby uciekł. Jedna z kobiet,
analityczka z Wall Street, utrzymywała, że Henry jest zbyt miły, by miał trafić do mamra.
Miała domek w Kanadzie. Mogłaby go tam ukryć na jakiś czas. Ona sama mogłaby tam
przylatywać w weekendy. Przed pół do szóstej zadzwoniła Karen. Udało jej się go wytropić
telefonując do żon facetów, z którymi się bawił. Al Newman, poręczyciel, który wpłacił za
Henry'ego kaucję w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, otrzymał telefon od władz
więziennych, grożących, że zatrzymają kaucję. Zamierzali uznać Henry'ego za zbiega.
Newman powiedział Karen, że towarzystwo ubezpieczeniowe nie pokryje tej straty i że on
sam będzie musiał zapłacić pięćdziesiąt tysięcy. Desperacko nalegał, żeby Henry się zgłosił.
Karen denerwowała się, że przez następnych kilka lat sama się będzie musiała utrzymywać, a
teraz ogarnął ją lęk, że spocznie na niej ciężar spłacenia skonfiskowanej kaucji. Kiedy po
rozmowie z nią Henry odwiesił słuchawkę, zdał sobie sprawę, że wszyscy - może z
wyjątkiem jego przyjaciół przy barze - chcą, by w końcu trafił spokojnie do mamra. Wypił
więc ostatniego „Orła”, połknął kilka tabletek valium, ucałował wszystkich na pożegnanie i
kazał kierowcy limuzyny zawieźć się do więzienia.
Federalne Więzienie Lewisburg jest masywnym, otoczonym murem zespołem
gmachów, zamieszkanym przez dwa tysiące dwustu więźniów, położonym wśród ciemnych
wzgórz i opuszczonych kopalń węgla środkowej Pensylwanii. W dniu, w którym Henry tam
przybył, padał deszcz, toteż jedynie z trudem mógł odróżnić zarysy ogromnej ponurej
budowli wraz z jej filmowym murem, warownymi wieżami strażniczymi i reflektorami.
Wszystko, co otaczało Lewisburg, było zimne, mokre i szare. Ze swego miejsca w
ciemnozielonym więziennym autokarze Henry widział, jak otwierają się powoli wielkie
stalowe wrota. Jego i około tuzin innych więźniów zakuto w kajdanki, zakładając ponadto
okowy na nogi, gdy tylko opuścili Nowy Jork. Powiedziano im, że w czasie sześcio - i
półgodzinnej drogi nie będzie żadnych przystanków na posiłki lub załatwianie naturalnych
potrzeb. Za zamkniętymi metalowymi kratami siedziało dwóch uzbrojonych strażników -
jeden z przodu autokaru, a drugi z tyłu - i po przyjeździe do Lewisburga obaj zaczęli rzucać
groźne rozkazy, kiedy i w jaki sposób więźniowie mają opuścić swoje miejsce. Henry ujrzał
wszędzie beton, żelazną siatkę i stalowe kraty. Widział, jak cały blok smaganej deszczem stali
rozsuwa się na boki, a następnie usłyszał, jak zatrzaskuje się za nim ze stanowczością godną
śmierci. Był to pierwszy pobyt Henry'ego w prawdziwym więzieniu. Do tej pory wszystkie
jego odsiadki miały miejsce w aresztach - w miejscach takich, jak Riker's Island oraz w
hrabstwie Nassau, gdzie pensjonariusze - gangsterzy spędzali kilka bzdurnych miesięcy,
zazwyczaj otrzymując zwolnienia do pracy. Dla Henry'ego i jego ferajny odsiedzenie
trzydziestu czy sześćdziesięciu dni w areszcie nie było niczym, jak tylko czasową
niedogodnością. Tym razem miało to być zupełnie co innego.

„Autokar zatrzymał się przy betonowym budynku tuż za murami. Wszyscy strażnicy
zaczęli teraz wywrzaskiwać, że jesteśmy w więzieniu, a nie w jakimś tam wiejskim klubie.
Jak tylko wysiedliśmy z wozu, zobaczyłem przynajmniej pięciu strażników z pistoletami
maszynowymi, którzy gapili się na nas, podczas gdy inni zdjęli nam kajdanki i okowy z nóg.
Miałem na sobie tylko wojskowe brązowe ubranie robocze, które dostałem na West Street,
toteż bardzo marzłem. Pamiętam, że popatrzyłem na podłogę - była z mokrych czerwonych
płyt - i poczułem, jak wilgoć wsącza się we mnie przez podeszwy butów. Strażnicy
poprowadzili nas długim betonowym tunelem do sali przyjęć. W tunelu tym rozbrzmiewało
echo i cuchnęło niczym w podziemiach stadionu. Okazało się, że sala przyjęć jest nieco
przestronniejsza niż betonowy korytarz. Przedzielała ją gruba druciana siatka i długi wąski
stół, na którym złożyliśmy nasze papiery i gdzie wręczono nam po cienkim zwiniętym
materacu, prześcieradle, kocu, poduszce, po jednej powłoczce, jednym ręczniku, jednej
ścierce i szczoteczce do zębów.
Kiedy nadeszła moja kolej zabrania pościeli, uniosłem nieco wzrok. I właśnie tam, w
sali przyjęć, tuż obok strażników, zobaczyłem Paulie'ego. Śmiał się. Obok niego zobaczyłem
Johnny'ego Dio, a nieco dalej stał »Tłusty« Andy Ruggierio. Wszyscy śmiali się ze mnie. I
nagle rozwrzeszczani dotąd strażnicy zamarli w milczeniu. Paulie i Johnny obeszli stół i
zaczęli mnie obejmować. Strażnicy zachowywali się tak, jakby Paulie i Johnny byli
niewidzialni. Paulie objął mnie ramieniem i odciągnął od stołu.»Po co ci to gówno?« Zapytał
Tłusty Andy. »Mamy dla ciebie gustowne ręczniki«. Jeden ze strażników spojrzał na
Paulie'ego i skinął głową w stronę mojego tobołka. »Zabierz to«, powiedział Paulie, a potem
on, tłusty Andy i Johnny Dio zaprowadzili mnie do pokoju przydziałów i skierowań, gdzie
załatwili mi na moje pierwsze dwa tygodnie pojedynczą celę.
Gdy już zostałem wpisany, Paulie i Johnny zaprowadzili mnie do głównej sali przyjęć,
a tam czekało na mnie z tuzin facetów, których wcześniej znałem. Klaskali w ręce, śmiali się i
wołali coś do mnie. Był to nieomal komitet powitalny. Brakowało tylko piwa.
Od samego początku rzucało się w oczy, że życie w pudle jest dla gangsterów zupełnie
inne niż dla zwykłych więźniów. Bo wszyscy inni po prostu odsiadywali wyrok, przemieszani
ze sobą, żyjąc jak świnie w gnoju. Za to gangsterzy mieszkali osobno. Byli izolowani od
innych więźniów. Trzymali się na uboczu opłacając się sowicie strażnikom, niekiedy nawet
przez całe dożywocie. Można było odnieść wrażenie, iż ferajna jest właścicielką tego całego
geszeftu albo przynajmniej pracodawczynią mnóstwa zatrudnionych tam facetów. Nawet ci
klawisze, którzy nie brali pieniędzy i nie dawali się przekupić, nigdy nie ośmieliliby się
zakapować tych, którzy byli na żołdzie. Po dwóch miesiącach adaptacji przyłączyłem się do
Paulie'ego, Johnny'ego Dio i Joe'ego Pine'a, który był bossem z Connecticut, w ich honorowej
sypialni. Wstęp tam uzyskałem dzięki pięćdziesięciu dolarom, gdy tylko Angelo Mele
wydostał się na wolność. Za pięćdziesiąt dolarów mogłeś sobie załatwić w tej budzie
właściwie każdy przydział. Sypialnia była oddzielnym dwupiętrowym budynkiem za murem i
bardziej przypominała »Holiday Inn« niż więzienie. Na jeden pokój przypadało czterech
facetów; mieliśmy tam wygodne łóżka i oddzielne łazienki. Na każdym piętrze znajdowały
się dwa tuziny pokoi, a w każdym z nich mieszkali tylko chłopcy z ferajny. Przypominało to
zjazd gangsterów - cała banda Gottiego, Jimmy Doyle i jego chłopaki, »Ernie Boy«
Abbamonte i »Joe Crow« Delvecchio, Vinnie Aloi i Frank Cotroni.
Niesamowita wprost sprawa. Było tu wino i wóda, przechowywane w słoikach z
płynami do kąpieli albo po goleniu. Klawisze w tej honorowej sypialni pozostawali niemal
wszyscy na żołdzie i, chociaż było to wbrew regulaminowi, mogliśmy sobie tutaj gotować w
pokojach. Kiedy patrzę wstecz, nie przypominam sobie, żeby Paulie w ciągu tych pięciu i pół
roku, które tutaj spędził, zajrzał do ogólnej jadalni więcej niż z pięć razy. Mieliśmy piec,
garnki, patelnie i całą zastawę złożoną w łazience. Mieliśmy kieliszki i przenośną lodówkę,
gdzie trzymaliśmy świeże mięso i sery. Kiedy była inspekcja, chowaliśmy żarcie pod
podwójnym sufitem, a od czasu do czasu, jeśli nasze zapasy zostały skonfiskowane, szliśmy
po prostu do kuchni, żeby dostać nowe. Przemycano dla nas z kuchni do sypialni co lepsze
żarcie. Steki, kotlety cielęce, krewetki, egzotyczne ryby. Wszystko, co tylko klawiszom udało
się kupić. Kosztowało mnie to dwieście, trzysta dolarów tygodniowo. Faceci tacy jak Paulie
wydawali tu pięćset do tysiąca dolców na tydzień. Szkocka kosztowała trzydzieści dolarów za
pół kwarty. Klawisze przynosili ją do środka w swoich pojemnikach na lunch. Nigdy nie
zabrakło nam wódy, bo mieliśmy aż sześciu klawiszy, którzy przynosili ją przez sześć dni w
tygodniu. W zależności od tego, czego chciałeś i ile byłeś skłonny wydać, życie mogło być
tutaj prawie znośne. Paulie powierzył mi zarząd kasy. Zawsze mieliśmy zadekowane w
pokoju dwa lub trzy tysiące dolarów. Kiedy fundusze były na wyczerpaniu, mówiłem mu o
tym, a wtedy czym prędzej przyjeżdżali w odwiedziny chłopcy z zielonymi. Przez mniej
więcej pierwszy rok Karen przyjeżdżała z dziećmi w każdy weekend. Przemycała jedzenie i
wino, podobnie jak żony niektórych innych chłopaków, a wtedy zsuwaliśmy stoły w sali
odwiedzin i urządzaliśmy przyjęcie. Do więzienia nie wolno było niczego przywozić, lecz
kiedy już człowiek trafił do sali odwiedzin, można było jeść i pić wszystko, pod warunkiem,
że grzało się wódę z filiżanek do kawy. Dni spędzaliśmy na różnych pracach, uczęszczając na
programy rehabilitacyjne i do szkoły. Chodziliśmy na zbiórki, posiłki i na rekreację. Prawie
każdy miał jakieś zajęcie, bo to zmniejszało czas wyroku i bardzo się liczyło u Rady do
Spraw Zwolnień Warunkowych. A mimo to byli wśród nas faceci, którzy nie chcieli
pracować. Zazwyczaj mieli tak długie wyroki albo też zwolnienie stanowiłoby dla nich tak
wielkie ryzyko, iż byli przekonani, że i tak będą musieli odsiedzieć do końca co swoje.
Siedzieli po prostu w celach i przeczekiwali wyrok. Johnny Dio nigdy nie kiwnął nawet
palcem. Spędził cały swój wyrok w biurze kapelana lub na spotkaniach ze swymi
adwokatami. Dio dostał tak długi wyrok za oślepienie Victora Riesela, że nigdy nie
wypuszczono by go warunkowo, ani też w ramach jakiegoś tam programu. Więc tylko
siedział próbując apelacji. Nie miał żadnej szansy. Większość pozostałych chłopaków miała
przeróżne zajęcia. Nawet Paulie miał pracę. Zmieniał taśmy z nagraniami w radiowęźle, który
został zainstalowany w więzieniu. Właściwie nie robił tego sam. Ktoś to robił za niego, ale
jemu przypadała zasługa wykonywania tej pracy. Tak naprawdę, to Paulie po całych dniach
robił piece. Był wprost geniuszem w tej dziedzinie. Ponieważ nie wolno było gotować w
sypialniach, Paulie kazał przemycać dla siebie luźne części urządzenia do podgrzewania
talerzy. Z warsztatu mechanicznego dostał Stalową skrzynkę, w której podłączył i odizolował
całe urządzenie. Jeśli byłeś w porządku, Paulie robił ci piec. I chłopcy byli dumni, że mogą
gotować na jego piecykach.
Obiad był wielkim wydarzeniem dnia. Siedzieliśmy sobie wokół stołu, piliśmy,
graliśmy w karty i przechwalaliśmy się, tak samo jak na zewnątrz. Nastawialiśmy duży
garnek wody na makaron. Zawsze najpierw jedliśmy danie z makaronem, a dopiero potem
mięso albo rybę. Paulie zawsze wykonywał prace przygotowawcze. Miał swój sposób
obierania czosnku. Używał do tego brzytwy krajał go na tak cienkie plasterki, że rozpływały
się na patelni z odrobiną oliwy. Vinnie Aloi zajmował się robieniem sosu pomidorowego. Ja
byłem zdania, że daje do niego za dużo cebuli, ale tak czy owak był to dobry sos. Johnny Dio
lubił przygotowywać mięso. Nie mieliśmy rożna, więc Johnny pichcił wszystko w rondlach.
Kiedy smażył na patelni befsztyki, można było pomyśleć, że więzienie się pali, ale i tak
klawisze nie robili nam kłopotów.
Zapisałem się na dwuletni kurs dla restauratorów i kierowników hoteli w Williamsport
Community College. To była poważna sprawa. Ponieważ byłem weteranem wojskowym,
dostawałem sześćset dolarów na miesiąc jako dodatek za pójście do szkoły, toteż kazałem
przesyłać te pieniądze do domu dla Karen. Niektórzy chłopcy uważali, że jestem stuknięty,
ale oni nie byli kombatantami i nie mogli dostawać tej forsy. Poza tym Paulie i Johnny Dio
naciskali na mnie, żebym poszedł do szkoły. Chcieli, żebym został okulistą. Nie wiem
dlaczego, ale przy tym właśnie się upierali.
Co semestr dostawałem sześćdziesiąt punktów i byłem spragniony wiedzy. Kiedy
trafiłem do mamra, byłem na wpół analfabetą. Gdyż szkołę porzuciłem jeszcze jako dziecko.
W więzieniu nauczyłem się czytać. Po zamknięciu cel o dziewiątej, kiedy wszyscy zwykle
rozrabiali przez całą noc, ja czytałem. Czytałem dwie, trzy książki na tydzień. Cały czas
byłem zajęty. Jeśli nie siedziałem akurat w szkole, nie przyjmowałem zakładów lub nie
przemycałem jedzenia, wytyczałem i utrzymywałem korty tenisowe na terenie rekreacyjnym.
Mieliśmy piękny kort wysypany czerwoną tłuczoną cegłą, a oprócz tego drugi, betonowy.
Tenis stał się moją ulubioną grą. Nigdy przedtem w życiu nie grałem w żadną sportową grę.
Była to wspaniała rzecz. Paulie i jego kumple grali przy murze w boccie, ale ci młodsi, tacy
jak Paul Mazzei, Bill Arico, Jimmy Doyle i kilku spośród graczy z Fioletowego Gangu ze
wschodniego Harlemu, zaczęli się pojawiać w białych strojach do tenisa. Nawet Johnny Dio
tym się zainteresował. Nauczył się grać, choć i tak zawsze wymachiwał rakietą jak siekierą.
Na początku Paulie oprowadził mnie po więzieniu i wszystkim przedstawił. W ciągu
trzech miesięcy zacząłem przyjmować w celi pierwsze zakłady. Hugh Addonizo, były
burmistrz Newark, stał się jednym z moich najlepszych klientów. Był kochanym facetem, tyle
że do reszty przeżartym przez hazard. Co sobotę stawiał dwie paczki papierosów na każdą
grę. Jeśli było akurat dwadzieścia jeden gier, obstawiał dwadzieścia jeden. W soboty
obstawiał mecze futbolowe college'ów, a zawodowców w niedziele.
Wkrótce już przyjmowałem w więzieniu zakłady od całej kupy naszych i strażników.
A Karen biegała tam, na zewnątrz, i wszystko załatwiała. Robiła wypłaty albo zbierała forsę.
Faceci w mamrze zakładali się albo kupowali ode mnie przeróżne rzeczy, a ich żony lub
kumple organizowali wszystko co trzeba na wolności. Było to bezpieczniejsze niż trzymanie
w więzieniu jakiejś większej gotówki. Jeśli nie zgrandziliby jej więźniowie, zrobiliby to jak
nic klawisze. Ponieważ wszyscy wiedzieli, kim jest Karen i czyją jest żoną, nie było
problemów ze zbiórką.
Zarabiałem po parę dolców. Pozwalało mi to zabić czas.
Pomagało mi zadowolić strażników.”

Po dwóch i pół roku Henry załatwił sobie przydział do więziennej farmy, znajdującej
się około pół mili za murami więzienia. Dostanie się na farmę było jego marzeniem. Bunt w
blokach więziennych, gdzie w ciągu trzech miesięcy doszło aż do dziewięciu morderstw,
doprowadził do bardzo napiętej sytuacji. Więźniowie, łącznie z gangsterami, odmówili
opuszczenia cel i pójścia do pracy. W czasie szczytowego nasilenia buntu strażnicy weszli
nawet do „honorowej sypialni” i przeprowadzili wszystkich gangsterów do izolatek, gdzie ci
byli bezpieczni.
Karen rozpoczęła kampanię pisania listów do Biura do Spraw Więzień w
Waszyngtonie, w celu załatwienia Henry'emu przeniesienia na więzienną farmę. Pisała do
wysokiej rangi urzędników biura, wiedząc, że ci biurokratyczną drogą odeślą listy gdzieś
niżej. Wiedziała, że jeśli napisałaby bezpośrednio do urzędników w Lewisburgu, jej listy
mogłyby zostać zlekceważone. Ale jeśli Lewisburg otrzymywał listy dotyczące Henry'ego
Hilla z głównego biura w Waszyngtonie D.C., lokalni urzędnicy więzienni nie mieli sposobu,
by dowiedzieć się, czy sprawa Henry'ego nie jest aby czymś więcej niż tylko przypadkowym
obiektem zainteresowania zwierzchników. Za każdym razem, ilekroć Karen udawało się
nakłonić jakiegoś kongresmena, by napisał do Biura do Spraw Więzień, Biuro przekazywało
list do Lewisburga, gdzie urzędnik zajmujący się sprawą Henry'ego otrzymywał wiadomość o
zainteresowaniu rzeczonego polityka. Nigdy nie było pewne, czy listy kongresmena są
jedynie rutynowymi odpowiedziami na prośby wyborcy, czy też Henry ma jakieś szczególne
związki z danym politykiem. Nie oznaczało to, że urzędnicy więzienni czuli się zmuszeni
podjąć jakieś kroki nie mieszczące się w granicach przepisów, ale z pewnością również nie
zamierzali ignorować spraw Hilla jako więźnia.
Karen nakłaniała również biznesmenów, prawników, księży i członków rodziny, by
pisali listy w sprawie Henry'ego zarówno do członków Kongresu, jak i do więzienia.
Odbywała również rozmowy telefoniczne, mające wspierać jej listy. Była niestrudzona.
Prowadziła kartotekę swej korespondencji, odnotowując tam również wszystkich
przychylnych sprawie funkcjonariuszy i korespondując z nimi nawet wówczas, jeśli
awansowali i zostali przeniesieni na inne stanowiska. I wreszcie obfitość zmian, jakie
nastąpiły po buncie, wspaniała opinia z więzienia i kampania miejscowa Karen wyjednały
Henry'emu przydział na farmę.
Przydział ten oznaczał niemal wydostanie się na wolność. W grę wchodził tutaj
dwustuakrowy teren mleczarni, dostarczającej mleko dla więzienia. Pracujący tam
więźniowie cieszyli się niezwykłą wprost swobodą. Na przykład Henry wychodził z sypialni
codziennie rano o piątej i albo szedł na farmę pieszo, albo też jechał tam traktorem, a czasem
ciężarówką. Potem wraz z trzema innymi więźniami podłączał około sześćdziesięciu pięciu
krów do dojarek i urządzenia pasteryzującego oraz napełniał plastikowe pięciogalonowe
zbiorniki mlekiem, a następnie odsyłał je do więzienia. Zaopatrywali również Zakład
Poprawczy Allenwood, federalne więzienie o minimalnych środkach bezpieczeństwa,
oddalone o blisko piętnaście mil i przeznaczone dla więźniów z pewnym cenzusem
wykształcenia. Po siódmej czy ósmej rano Henry był wolny aż do czwartej, kiedy to znów
rozpoczynał się udój. Zazwyczaj wracał do sypialni tylko na noc.

„Pierwszego dnia, kiedy wszedłem do mleczarni i zobaczyłem faceta, który ją


prowadził, jak ten siedzi za stołem trzymając w garści blankiet totalizatora, wiedziałem już,
że jestem w domu. Facet ten - nazywał się Sauer - był nałogowym hazardzistą. Rozwiódł się z
żoną, by móc każdego popołudnia chodzić na wyścigi. Podrzucałem mu czasami szmal, żeby
krył mnie jak trzeba. Udawałem, że uważam go za wielkiego znawcę, choć on o niczym nie
miał bladego pojęcia. Był to sposób na wciskanie mu pieniędzy, tak żeby stawał się zależny
od mojej forsy, ilekroć tylko szedł na tor. Wkrótce przynosił mi hamburgery, smażone
kurczaki, pączki i alkohol. Kosztowało mnie to od dwustu do trzystu dolarów na tydzień, ale
sprawa była warta zachodu. Miałem swojego chłopaka na posyłki.
Wiedziałem, że mogę tutaj zbić sporo szmalu. Na farmie był taki znikomy nadzór, że
mogłem tam przemycić wszystko. Do moich obowiązków należało również sprawdzanie
ogrodzeń, co oznaczało, że miałem nożyce do drutu i traktor, abym mógł objeżdżać farmę
dookoła i sprawdzać, czy aby krowy nie przerwały gdzieś płotu. Mogłem się więc zmyć na
trzy lub cztery godziny każdego dnia. Wpierw zadzwoniłem do Karen z telefonu w mleczarni.
Było to we środę wieczorem. A w sobotę wieczorem spotkałem się z Karen na polach za
pastwiskiem i kochaliśmy się po raz pierwszy od dwóch i pół roku. Przyniosła koc i mnóstwo
alkoholu, włoskie salami, kiełbaski i specjalny pieprzowy ocet - wszystkie te rzeczy, o które
trudno było w stanie Pensylwania. Przemyciłem to wszystko za mury w plastikowym worku,
który mieścił się w pięciogalonowym pojemniku na mleko, przesłanym do kuchni, gdzie
rozpakowali go inni chłopcy.
W ciągu tygodnia ludzie zaczęli mi dostarczać prochy i trawkę. Pewien Kolumbijczyk,
którego nazywano »Mono Małpa« i który mieszkał w Jackson Heights, zaczął mi przynosić
trawkę w specjalnych fiolkach. Zakopywałem pojemnik na mleko w lesie, gromadząc tam
również przeróżne inne rzeczy. Były tam skrzynki z wódą. A ponadto pistolet. Kazałem
nawet Karen przynieść trochę trawki w workach turystycznych, kiedy już moje zapasy
zaczęły się wyczerpywać. Odkąd dostałem się na farmę, znów mogłem robić przeróżne
interesy.
Ale zdarzało się, że pracowałem również osiemnaście godzin na dobę. Kiedy krowy
się cieliły, wstawałem o czwartej rano. Zaglądałem późną nocą, jeśli trzeba było przeczyścić
rury czy węże. Byłem najciężej pracującym, najlepszym robotnikiem rolnym, jakiego ta
farma kiedykolwiek miała. Nawet strażnicy to przyznawali.
A równocześnie założyłem spółkę do handlu marihuaną i prochami. Pokumałem się z
Paulem Mazzeim, takim smarkaczem z Pittburgha, który siedział za sprzedawanie
narkotyków. Miał dobre miejscowe źródła, a ja przemycałem towar za mury. Bill Arico, jeden
z ferajny z Long Island, także był w Lewisburgu za napad na bank, i to głównie on zajmował
się sprzedażą. Właściwie to od razu stał się największym dostawcą narkotyków w więzieniu.
Bill sprzedawał niemal funt prochów na tydzień. Upłynniał tygodniowo trawkę wartości od
pięciuset do tysiąca dolarów. Byli też i inni faceci, którzy sprzedawali prochy i piguły.
Mnóstwo chłopaków odsiadywało wyroki nie przestając ćpać. Więzienie było targowiskiem.
Wystarczyło otworzyć bramę, by przekształcić je w raj dla handlowca.
Sam przynosiłem kokainę. Z koką nikomu nie ufałem. Wkładałem ją do piłek, które
rozcinałem, a potem zalepiałem taśmą. Nim przerzuciłem je przez mur na kort tenisowy,
zawiadamiałem urzędnika w szpitalu, który był strasznym ćpunem, a on dawał cynk moim
dystrybutorom, by zbierali się wokół kortu. Prochy były tak upchane, że w kilku piłkach
przerzucałem przez mur funt albo dwa narkotyków.
Był tylko problem z bossami. Paulie wyszedł już na wolność, ale Johnny Dio wciąż
jeszcze siedział i nie chciał, żeby ktoś z ferajny miał coś do czynienia z narkotykami. Nic go
to nie obchodziło, gdy szło o sprawy moralne. Po prostu nie chciał żadnych awantur. Ale ja
potrzebowałem forsy. Gdyby Johnny dał mi pieniądze, żebym utrzymał siebie i rodzinę,
wszystko byłoby w porządku. Ale Johnny niczego mi nie dawał. Jeśli miałem opłacić sobie
życie w pudle, sam musiałem na to zarobić, a sprzedawanie narkotyków było najlepszym
sposobem. Jednak musiałem robić to bardzo ostrożnie. Lecz nawet mimo to doszło do
wybuchu. Jeden z moich dystrybutorów gromadził towar w sejfie w biurze kapelana i został
przyłapany. Johnny Dio używał tego miejsca jako swojego biura - dzwonił stamtąd do swoich
adwokatów i kumpli - lecz teraz było to miejsce, do którego nie mieliśmy już wstępu. Dostał
szału. Musiałem więc nakłonić Paulie'ego, żeby tam, na zewnątrz, porozmawiał z jego synem.
I dopiero wtedy udało nam się go przekonać, żeby nie kazał mnie rozwalić. Paulie chciał
wiedzieć, czy sprzedaję narkotyki. Skłamałem. Powiedziałem mu, że oczywiście nie. A Paulie
mi uwierzył. Dlaczego nie miałby mi wierzyć? Dopóki nie zacząłem sprzedawać trawki w
Lewisburgu, nawet nie umiałem zrobić sobie z niej skręta.”
14
Przez niemal dwa lata Karen odwiedzała raz na tydzień Henry'ego w więzieniu.
Jednakże w trzecim roku ograniczyła wizyty do jednego lub dwóch razy w miesiącu. Henry
dostał teraz przydział do znacznie mniej uciążliwej pracy na farmie, ale dla dzieci męcząca
podróż - sześć godzin w każdą stronę - okazała się nie do zniesienia. Judy, ilekroć tylko
jechała do więzienia, zaczynała dostawać silnych skurczów żołądka i przez długi czas ani
Karen, ani jej lekarz nie mogli dociec przyczyn tej dolegliwości. Dopiero po dwóch latach,
licząc już sobie jedenaście lat, Judy wyznała w końcu, że toaleta więzienna w części
przeznaczonej dla gości była tak brudna, że mała nie mogła się wprost przełamać, aby
skorzystać z niej podczas nie kończących się dziesięcio - dwunastogodzinnych odwiedzin.
Ruth, która w owym czasie miała lat dziewięć, zapamiętała długie godziny niczym nie
złagodzonej nudy, podczas gdy rodzice i ich przyjaciele jedynie rozmawiali i jedli przy
długich drewnianych stołach w dużym, nagim i zimnym pomieszczeniu. Karen przywoziła ze
sobą małe zabawki, książeczki do kolorowania i kredki, ale i tak dzieci niewiele mogły tam
mieć rozrywek. W więzieniu nie było żadnych terenów zabaw, chociaż w czasie weekendów
przyjeżdżało tu wiele młodzieży, żeby zobaczyć się ze swoimi ojcami. Po pierwszych kilku
godzinach Judy i Ruth tak desperacko pożądały rozrywki, że Karen pozwalała im karmić
stosami ćwierćdolarówek szereg automatów sprzedających towar po zawyżonych cenach, nie
zważając na fakt, że z gotówką było u niej krucho.

KAREN: „Kiedy Henry odszedł po raz pierwszy, źródło dochodów wyschło. Życie
stało się wprost nieznośne. Pracowałam na pół etatu jako technik dentystyczny. Nauczyłam
się strzyc i czesać psy, głównie dlatego, że był to ten rodzaj pracy, jaką mogłam wykonywać
w domu i zarazem pilnować dzieci. Pieniądze, jakie większość przyjaciół Henry'ego z »The
Suite« była nam dłużna, nigdy jakoś do nas nie wróciły. Większość z tych facetów nie miała
złamanego grosza, dopóki nie zrobili jakiegoś interesu, lecz wówczas wydawali pośpiesznie
forsę, zanim my zdołaliśmy coś z niej zobaczyć. Był pewien bukmacher, który zrobił fortunę
współpracując z »The Suite«. Henry zrobił dla niego wszystko. Facet miał żonę i dzieci na
Florydzie i dziesięć kochanek w Nowym Jorku. Jeden z moich przyjaciół zasugerował, że
teraz, kiedy nie ma Henry'ego, może by tamten zrzucił dla mnie i dla dzieci trochę forsy. Lecz
tamten mi poradził, bym poszła z dzieciakami na posterunek i siedziała tam tak długo, aż
gliny załatwią mi opiekę społeczną. Taka właśnie jest mentalność tych ludzi. Sprzedałam
Jerry'emu Asaro, naprawdę grubej rybie, trochę urządzeń, które wynieśliśmy z »The Suite«.
Był przyjacielem Henry'ego i członkiem rodziny Bonanno. Wziął urządzenia, lecz nie zapłacił
mi ani centa. Czytałam, że ci faceci bardzo troskliwie opiekują się sobą nawzajem, kiedy są w
więzieniu, ale tak, w życiu, nigdy jakoś tego nie widziałam. Jeśli nie muszą ci pomóc, to za
nic nie pomogą. Chociaż tak bardzo się czułam częścią rodziny - bo istotnie byliśmy rodziną -
z faktu tego w ogóle nic nie wynikało. Po pewnym czasie Henry musiał zacząć zarabiać w
więzieniu. Jeżeli chciał jakoś wyżyć, musiało go to kosztować blisko pięćset dolarów na
tydzień. Potrzebował pieniędzy, żeby opłacić strażników, potrzebna też mu była forsa na
specjalne jedzenie i lepsze traktowanie. Posyłał mi co miesiąc czek na 673 dolary z
Administracji Weteranów, które dostawał za to, że poszedł do szkoły, a potem dostawałam od
niego jeszcze trochę forsy, gdy tylko zaczął przemycać różne rzeczy i sprzedawać je za
murem. Ale były to bardzo ciężko zapracowane dolary i oboje mocno ryzykowaliśmy.
Przez pierwsze dwa lata zatrzymałam mieszkanie w Valley Stream, choć na ogół
przebywałam z dziećmi w domu moich rodziców. Zazwyczaj jadłyśmy tam obiad, a co
wieczór Henry telefonował poprzez zamiejscową i rozmawiał z dziewczynkami. Dziewczynki
wiedziały, że jest w więzieniu. Ale z początku powiedzieliśmy im tylko, że postąpił wbrew
prawu. Powiedziałam, że nikogo nie skrzywdził, ale miał tylko pecha i dał się złapać. W
owym czasie miały zaledwie osiem i dziesięć lat, więc powiedziałam im, że przyłapano go na
grze w karty. Wiedziały więc, że nie należy grać w karty.
Nawet później, gdy były starsze, dziewczynki nigdy nie myślały o swoim ojcu ani o
żadnym z jego przyjaciół jako o gangsterach. Niczego im nie mówiono. Zdawało się jedynie,
że akceptują to, co robi ich ojciec wraz ze swoimi przyjaciółmi. Nie wiem, o czym dokładnie
wiedziały, kiedy były dziećmi, ale wiem, że nie uważały wujka Jimmy'ego ani wujka
Paulie'ego za rabusiów. Jimmy i Paulie jawili się im po prostu jako szczodrzy wujkowie.
Widywały ich tylko przy szczególnych okazjach - na przyjęciach, ślubach czy urodzinach - i
zawsze przychodzili tam z całym mnóstwem prezentów.
Wiedziały jednak, że ich ojciec i jego przyjaciele uprawiają hazard i że hazard jest
prawnie zakazany. Wiedziały także, że w domu znajdują się rzeczy, które zostały skradzione,
ale jeśli już o to chodziło, to każdy, kogo znały, przechowywał kradzione rzeczy. Wiedziały
jednak, że ich ojciec oddaje się zajęciom, które są po prostu złe. Henry nigdy nic nie mówił o
tym, co robi, jakby był na to zbyt dumny. Nigdy nie przechwalał się tym, co zrobił, tak jak
Jimmy przed dziećmi. Pamiętam, że kiedyś Ruth wróciła do domu od Jimmy'ego, gdzie razem
z Jesse'em, najmłodszym synem Jimmy'ego, oglądała telewizję. Powiedziała, że Jesse -
którego Jimmy nazwał tak na cześć Jesse Jamesa - zawsze sprzyja przestępcom, a przeklina
gliniarzy. Ruth nie dawało to spokoju. Przynajmniej moje dzieci nie były tak wychowywane,
by rosły na bandytów. Moja matka przyjęła pójście Henry'ego do więzienia bardzo spokojnie,
ale nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego muszę go przez cały czas odwiedzać. Uważała, że
jestem wariatką. Wiedziała, ile moje podróże pociągają za sobą przygotowań. Wiedziała, ile
kupuję różnych artykułów spożywczych, mydeł, żyletek, kremów do golenia, wód kolońskich
i papierosów. Dla niej te podróże nie miały sensu. Ale, rzecz jasna, nie wiedziała, że
pomagam Henry'emu przemycać ten towar do więzienia, żeby sobie mógł zarobić kilka
dodatkowych dolarów.
Początkowo denerwowałam się jak diabli, ale Henry wyjaśnił mi dokładnie, jak mam
to robić. Powiedział, że wszystkie żony przynoszą zapasy. Zaczęłam przywozić mu jego
specjalną oliwę z oliwek, importowane suche kiełbasy i salami, papierosy, całe litry brandy i
szkockiej, ale wkrótce zaczęłam też przerzucać małe koperty z marihuaną i przeróżnymi
środkami psychotropowymi. Henry załatwił z dostawcami, że zostawiali mi towar w domu.
Żeby przejść przez więzienną kontrolę, zaszywałam jedzenie w woreczkach, które
przyczepiałam pod ubraniem. Strażnicy przeglądali nam torby i kazali mijać detektory
metalu, szukali bowiem noży i broni palnej, ale na tym koniec. Więc jeśli nie opakowało się
czegoś w folię aluminiową, można było przenieść pod płaszczem cały sklep spożywczy.
Chodziłam w długim ponczo i od stóp do głów byłam obwieszona kanapkami, salami i
różnymi innymi rzeczami. Półlitrowe butelki brandy i szkockiej wkładałam do za dużych i za
szerokich wysokich butów, które kupiłam tylko po to, żeby móc przejść przez bramę.
Kupiłam też sobie gigantyczny biustonosz i parę podwiązek, żeby przenosić prochy i
marihuanę. Wchodziłam do sali odwiedzin sztywno jak rycerz w zbroi, ale strażników nic to
nie obchodziło. Szłam prosto do damskiej toalety, zdejmowałam to wszystko z siebie i
zanosiłam na jeden z długich stołów, gdzie czekał już na mnie Henry wraz z dziewczynkami.
Nie wolno nam było przynosić z zewnątrz niczego do jedzenia, ale na każdym stole leżały
całe stosy żarcia, które żony przygotowały w domu. Kiedy już wszystkie te rzeczy
znajdowały się na stole w środku, byliśmy bezpieczni. Strażnicy nie robili już więcej
trudności. Przypominało to grę. Kiedy zobaczyłam, jak to wszystko wygląda, zdałam sobie
sprawę, że nie muszę się zbytnio martwić, że zostanę złapana, ponieważ - jak mówił Henry -
większość strażników z sali odwiedzin była już na liście płac. Każdy z nich dostawał w dniu
odwiedzin pięćdziesiąt dolarów, tylko za to, że patrzył w inną stronę.
A jednak wiele żon bardzo się denerwowało. Jedna kobieta była tak przerażona,
próbując przemycić coś do środka, że aż się trzęsła. Więc sama musiałam jej przenosić ten
cały kram. Ona zostawała z dziećmi na zewnątrz, a ja przenosiłam co trzeba. Wpychałam jej
rzeczy w moje i jakoś przechodziłam. A ona zalewała się łzami ze strachu, że zostanę nakryta.
Nie mogłam w to uwierzyć. Paczka żeńszeniowej herbaty, tubka kremu do golenia i jakiś płyn
po goleniu. Z powodu tego tak bardzo się trzęsła.
Przyjeżdżałam do więzienia około ósmej rano. Budziłam dziewczynki o trzeciej,
pakowałam ich lalki, koce, poduszki i lekarstwa, a potem jechałam szosą przez około sześć
godzin. Starałam się dotrzeć do Lewisburga wcześnie, tak żebym po długiej jeździe mogła
przynajmniej spędzić z Henrym pełny, dziesięciogodzinny dzień, zanim odjadę do domu. Ale
bez względu na to, jak wcześnie przyjeżdżałam, w kolejce przede mną stały już całe tuziny
innych żon i dzieci. Dni odwiedzin przypominały wielkie pikniki. Żony odświętnie ubierały
dzieci, przywoziły jedzenie i albumy z fotografiami, żeby pokazać zdjęcia mężom. Kręciło się
tam również dwóch więźniów, którzy robili zdjęcia polaroidem - jeden z nich szpiegował
kiedyś w wojsku na rzecz Rosjan, a drugi zrobił napad na bank - i dostawali po dwa dolary od
każdej odbitki.
W końcu, w grudniu 1976 roku, po upływie dwóch lat z kawałkiem, Henry dostał
przydział na farmę. Było to cudowne zrządzenie losu. Łatwiej było również teraz przemycić
większe ilości towaru. Ponieważ pracował na farmie od bladego świtu do późnej nocy, mógł
w miarę swobodnie poruszać się na zewnątrz, prawie bez żadnego nadzoru. Mówił, że idzie
sprawdzić ogrodzenie, i spotykał się ze mną na tyłach farmy. Wtedy to zaczęłam ładować
worki z płótna dodatkowym jedzeniem, whisky i narkotykami. Jedna z żon, której mąż
siedział z Henrym, wysadzała mnie z dwoma workami na wąskiej polnej drodze. Na dworze
musiało być wtedy ciemno jak nie wiem co, bo jeden ze strażników, który mieszkał w
pobliżu, miał zwyczaj patrzeć przez lornetkę przez okno.
Po raz pierwszy, kiedy tam właśnie wysiadłam, byłam naprawdę zdenerwowana.
Znajdowałam się sama pośrodku ciemnej polnej drogi. Czekałam w mroku przez około pięć
minut, ale wydawało mi się, że mijają całe godziny. Nic nie widziałam. Potem nagle
poczułam, że ktoś łapie mnie za rękę. Chyba skoczyłam aż pod niebiosa. Był to Henry. Cały
ubrany na czarno. Chwycił worki i jeden z nich wręczył drugiemu facetowi. Potem ujął mnie
za rękę i poszliśmy do lasu. Miałam butelkę wina i koc. Było to niesamowite. Byłam bardzo
zdenerwowana, ale wkrótce się uspokoiłam. Nie kochałam się z nim od dwóch i pół roku.”

Na początku, kiedy Henry przybył do Lewisburga, był bardzo zły na Karen. Pojawiała
się wraz z dziećmi w dni odwiedzin i zamęczała go prośbami o pieniądze. Uczepiła się faktu,
że wielu facetów nie oddawało pieniędzy, które nadal byli im dłużni z powodu nie
zapłaconych rachunków z „The Suite”. Żaliła się, że jego przyjaciele twierdzą, iż są w
biedzie, a jeżdżą nowymi samochodami, podczas gdy ona musi wieczorami strzyc pudle. Jeśli
chodziło o Henry'ego, to Karen nie potrafiła zrozumieć, że kiedy facet idzie za kratki, to
przestaje zarabiać. I to był fakt. Wszystkie zakłady i długi poszły w niepamięć. Bez względu
na to, co się pokazuje na filmach, przyjaciele gangstera, poprzedni wspólnicy, dłużnicy i ex -
ofiary jęczą, kłamią, oszukują i gotowi są raczej ukryć się głęboko pod ziemią, niźli zwrócić
pieniądze człowiekowi siedzącemu w mamrze, a cóż dopiero jego żonie. Jeśli chciałeś
przeżyć więzienie, musiałeś się nauczyć, jak zarabiać pieniądze tam, w środku.
Przez dwa lata Henry zarabiał od tysiąca do tysiąca pięciuset dolarów miesięcznie,
sprzedając alkohol i marihuanę, które przemycała do środka Karen. Kiedy w końcu
Henry'emu udało się załatwić sobie pracę na farmie, jego przemytnicze operacje (które, prócz
Karen, objęły już niebawem sporą liczbę strażników) bardzo się rozwinęły. Teraz mógł
spotykać się z Karen i jej pękatymi workami na owej polnej drodze raz albo dwa razy w
miesiącu. Nie znaczy to, że Henry zaczął nagle zgarniać wielki majątek. Podobni jemu
więźniowie nie zatrzymywali na ogół pieniędzy zdobytych za murami. Prawie wszystkie
swoje dochody Henry po prostu przekazywał Karen, strażnikom i urzędnikom więziennym,
którzy pozwalali mu działać. W zamian za łapówki Henry był chroniony przed zwykłymi
niebezpieczeństwami życia więziennego i pozwalano mu prowadzić względnie wygodne i
nieskrępowane życie.
Henry nie miał wielu powodów do skarg, jeśli idzie o sposób, w jaki go traktowano.
Nie przebywał w zamknięciu, sam sobie wybierał współmieszkańców, jego posiłki były dużo
lepsze niż te, które zawierał więzienny jadłospis, miał nieograniczony dostęp do biura i
telefonów zarządcy farmy, a wiosną i latem miał nawet tyle luzu, że mógł zabierać Karen na
pikniki do lasu. Raz poparzyli się tam dotkliwie jadowitym bluszczem. Czasami kiedy Henry
mógł wymknąć się na chwilę, uciekali na wiele godzin do pobliskiego „Holiday Inn”. A
przecież Henry znajdował się w więzieniu o obostrzonych rygorach i wyglądało na to, że jest
mu pisane przebywać w nim przez drugie dwa i pół roku albo do czerwca roku 1978, kiedy to
w końcu mógłby się starać o zwolnienie warunkowe.
Henry znajdował się na farmie dokładnie od ośmiu miesięcy, kiedy po raz pierwszy
zdał sobie sprawę, że może uda mu się wyjść stąd legalnie. W sierpniu 1977 roku usłyszał, że
G. Gordon Liddy, znany aferzysta związany ze sprawą Watergate, który odsiadywał wyrok
około piętnastu mil dalej, w Ośrodku Poprawczym o zaostrzonych wymogach bezpieczeństwa
w Allenwood, zorganizował strajk głodowy. Z początku były to tylko pogłoski; Henry
dowiedział się o nich od kierowców, którzy dostarczali mleko z farmy Lewisburg do
Allenwood. Wyglądało na to, że Liddy'emu udało się nakłonić sześćdziesięciu kryminalistów
- urzędników i skorumpowanych polityków - by poszli za jego przykładem. Henry usłyszał
również, że po kilku dniach tych wygłupów Biuro do Spraw Więzień postanowiło przenieść
Liddy'ego i jego sześćdziesięciu towarzyszy strajku gdzie indziej.

„Gdy tylko dowiedziałem się o możliwości przenosin, od razu zacząłem kombinować.


Wiedziałem, że jeśli przeniosą sześćdziesięciu ludzi z Allenwood, to w Allenwood znajdzie
się sześćdziesiąt wolnych prycz. Za wszelką cenę pragnąłem tam trafić. Dla mnie przenosiny
z Lewisburga - gdzie wcale nie było mi źle - do Allenwood oznaczały niemal kres więzienia.
Porozumiałem się z Karen i kazałem jej natychmiast dzwonić do swoich znajomych w Biurze
do Spraw Więzień. Powiedziałem jej: »Nie pisz, tylko dzwoń!« Mówiłem też, żeby
zadzwoniła do Mickeya Burke'a i kazała mu spróbować przenieść również Jimmy'ego, który
przebywał wówczas w Atlancie, do Allenwood. Gdyby udało nam się dostać do Allenwood,
czulibyśmy się tam niemal jak na swobodzie. Był to jak gdyby wiejski klub Federalnego
Biura do Spraw Więzień. Żadnych murów. Żadnych cel. Miało to przypominać letni obóz dla
niegrzecznych dorosłych. Były tam korty tenisowe, sala gimnastyczna, trasy do joggingu,
dziewięciopolowy teren golfowy i co najlepsze, niezwykle liberalne i postępowe programy
rehabilitacyjne.
Dokładnie tak, jak przewidywałem, w tydzień po rozpoczęciu się strajku głodowego
Biuro do Spraw Więzień zdecydowało, że dość już ma pana Liddy'ego i jego idiotyzmów.
Załadowali aż sześć autokarów wszystkimi facetami, którzy nie chcieli jeść - a przede
wszystkim umieścili tam Gordona Liddy'ego - i czterdziestu z nich wysłali do Lewisburga, a
dwudziestu do Atlanty, gdzie muzułmanie i Bracia Arianie zarzynali się w trakcie kłótni o
pączki.
W ciągu paru dni biuro naczelnika zaczęło usuwać ludzi z Lewisburga i przemieszczać
ich do Allenwood, ale mojego nazwiska na tej liście nie było. Kiedy pytałem zaufanych ludzi
naczelnika, kilku z nich powiedziało mi, że nie mogę dostać się na listę, bo na mojej teczce
widnieje napis »Zorganizowana Przestępczość«. Inni mówili, że dzieje się tak dlatego, iż
podczas gry w softballa nadwerężyłem sobie nadgarstek, a Allenwood nie chce przyjmować
chorych. Doprowadzało mnie to do szału. Czułem się tak, jakbym mozolnie nagrał całą tę
sprawę, a przeniesiony został kto inny. Karen chyba ze dwadzieścia razy musiała dzwonić do
Waszyngtonu. Wszystko nadaremnie.
W końcu poszedłem zobaczyć się z sekretarką mojego doradcy. Zlitowała się nade
mną. Zawsze starałem się być dla niej miły, chociaż była szkaradna. Miała zwyczaj
przyglądać się, jak gram w tenisa. Żartowałem z nią. Gotowałem różne rzeczy i częstowałem
ją. Przynosiłem jej również kwiaty.
Teraz byłem w rozpaczy. Błagałem ją. Wiedziała, czego chcę, i sądzę, że opłaciły się
te lata uprzejmości. Pewnego dnia, gdy już naczelnik poszedł do domu i kiedy wyprawili
ostatnią partię ludzi do Allenwood, poszedłem i podjąłem jeszcze jedną próbę dostania się na
listę. Ona miała naprawdę smutną minę. »Proszę cię, tylko nic nie mów«, powiedziała, a
następnie wykreśliła z listy jakiegoś biednego gnojka i wpisała innego. Mnie. Nie mogłem w
to uwierzyć. W ciągu dwóch dni znalazłem się w Allenwood. Był to całkiem inny świat.
Wszystko sprawiało wrażenie przeprowadzki do motelu. Znajdowało się tam pięć dużych
budynków, w każdym z nich przebywało około stu facetów, a każdy miał swoją Własną, małą
oddzielną przegródkę. Budynek administracji, jadalnia i sale odwiedzin znajdowały się u stóp
wzgórza i, jeśli nie liczyć dwóch apeli dziennie - jednego, kiedy wstawaliśmy na śniadanie o
siódmej, i drugiego około czwartej trzydzieści po południu - wszystko przebiegało tu bardzo
łagodnie. Nie minął jeszcze tydzień, a już powędrowałem do miejskiego szpitala, aby zbadać
nadwerężony nadgarstek. Sam, bez strażników. Bez szpicli. Bez niczego.
W więzieniu aż roiło się od miłych ludzi. Faceci z budynków sypialnych prowadzili
przeróżne interesy. W każdym budynku znajdował się pokój z telefonem, tuż obok sali
telewizyjnej, toteż przez całe dnie i noce widziało się tam mężczyzn załatwiających przeróżne
transakcje handlowe. Mieliśmy tu czterech oszustów giełdowych, których żony niemal
codziennie przychodziły w odwiedziny. Liczba odwiedzin w Allenwood była nieograniczona,
toteż niektórzy z pensjonariuszy przebywali w salach odwiedzin od dziewiątej rano do
dziewiątej wieczorem. Żony maklerów giełdowych przyjeżdżały zwykle limuzynami, z
pokojówkami, które na miejscu, w kuchni, przyrządzały całe wołowe polędwice. W porze
weekendów ludzie zjawiali się z dziećmi i ich niańkami, a ponadto w więzieniu było jeszcze
dzienne przedszkole, gdzie dzieci mogły się zabawić i odpocząć.
Kiedy tam przybyłem, w Allenwood znajdowało się około czterdziestu Żydów.
Właśnie dopiero co uzyskali z Biura do Spraw Więzień w Waszyngtonie zezwolenie na
oddzielną koszerną kuchnię. Natychmiast zgłosiłem się tam na ochotnika. Od razu chciałem
udowodnić, że jestem wierzący, tak abym mógł dostawać »religijne« przepustki, które
uprawniały co trzy miesiące do spędzenia siedmiu dni w domu.
Szybko wykombinowałem, w jaki sposób zaglądać do domu jeszcze częściej. Kazałem
Karen skontaktować się z naszym znajomym rabinem, który potem pisał listy do władz w
Allenwood z prośbami, żeby wolno mi było raz w miesiącu opuszczać więzienie na
trzydniowe weekendy nauk religijnych. Urzędnicy więzienni zawsze okropnie się bali próśb
od duchownych. Dlatego właśnie mieliśmy w Allenwood dwie kuchnie i dlatego też tutejsi
czarni więźniowie mieli swoje specjalne muzułmańskie diety i islamskie dni modlitw.
Kiedy tylko zaaprobowano moje weekendy nauk religijnych, miejscowy rabin załatwił
już całą resztę. Był sprytny. Pracował z więźniami w Allenwood już od kilku lat i udzielał
takich nauk, za jakie mu płacono. Jego działalność obejmowała około tuzina facetów z
Allenwood, i faktycznie zabierał ich do sali zebrań w miejscowym motelu, gdzie pobierali
nauki religijne korzystając zarazem z wypoczynku. Wiedziałem jednak, że za odpowiednią
cenę postara się o coś lepszego. W ciągu dwóch tygodni tak to załatwiłem, że wczesnym
popołudniem w piątek zabierał mnie swoim oldsmobilem 98 i pędziliśmy jak wszyscy diabli
do Atlantic City, gdzie spotykałem się z Karen i kilkoma chłopakami z paczki, ażeby spędzić
weekend na hazardzie oraz na zabawach. Rabin brał badyla za weekend, a ponadto musiałem
płacić jego rachunki za pokój i żarcie. Tak bardzo chciał się przypodobać, że po kilku takich
wycieczkach wciągnąłem również Jimmy'ego na listę tych, co pobierali żydowskie nauki.
Odkąd trafił do Allenwood, niewiele go widywałem, bo został przydzielony do innego
budynku, a ponadto należał do ekipy doglądającej terenu. Ale udało mi się go wkręcić na te
religijne weekendy, toteż kiedy nadchodził piątek i ruszaliśmy do Atlantic City, było zupełnie
jak za dawnych czasów.
Wstąpiłem także do młodzieżowej Izby Handlowej, bo każdego miesiąca zabierano
nas stamtąd na pięciodniowe przepustki rehabilitacyjne. W jedną sobotę w miesiącu odbywał
się też u nich Toastmaster Weekend, podczas którego meldowaliśmy się w miejscowym
motelu i słuchali wykładów o tym, jak znowu wystartować w biznesie. Większość z tych
ludzi miała dobre zamiary i można ich było zaliczyć do praworządnych, ale z paroma sprawa
przedstawiała się zupełnie inaczej, toteż nietrudno przyszło mi się domyślić, który z nich
chętnie zarobi stówę dziennie, przymykając zarazem oczy na listę obecności. Wkrótce już
zapisałem się na wszystkie zajęcia. Pewnego miesiąca udało mi się zebrać do kupy tyle
przepustek, wolnych dni i świąt religijnych, że w rezultacie więzienie było mi dłużne jeszcze
jeden dzień.
Jeżeli musiałem wyjść, żeby odebrać trochę prochów czy trawki, zawsze mogłem
odpalić któremuś ze strażników pięćdziesiąt dolarów i ten, pod koniec służby, już po apelu o
czwartej trzydzieści, zabierał mnie z więzienia, a potem przyprowadzał z powrotem, kiedy
wracał do pracy tuż przed apelem o siódmej rano. Nikt nie kwestionował tych praktyk.
Strażnik nie musiał podpisywać żadnych papierów. Był to dla kilku z nich sposób zarobienia
paru dodatkowych dolców, więc nikt nie miał zamiaru podnosić alarmu. Zazwyczaj
załatwiałem to tak, żeby Karen brała pokój w jednym z pobliskich moteli. Lubiłem te motele,
które miały własne kryte baseny.
W czasie dłuższych pięciodniowych przepustek po prostu jechałem do domu. Bo
czemuż by nie? Karen albo jakiś facet z paczki spotykali się ze mną w motelu, w którym Izba
odbywała właśnie swe seminaria, a mój opiekun machał mi na pożegnanie ręką. W ciągu
kilku godzin byłem w domu. Po jakimś czasie przyjeżdżałem tam tak często, że mnóstwo
ludzi w sąsiedztwie sądziło, iż wyszedłem z pudła na rok przed terminem.”

12 lipca 1978 roku Henry'emu Hillowi udzielono zwolnienia warunkowego, ponieważ


był wzorowym więźniem. Według raportu Biura do Spraw Więzień okazał się idealnym
pensjonariuszem. Skorzystał z więziennych programów samokorekcyjnych i edukacyjnych.
W czasie całego okresu przebywania w więzieniu zachował czystą kartotekę. Dobrze
przystosował się do rehabilitacji, uczestniczył w programach służby społeczeństwu i naukach
religijnych, stworzonych po to, by dopomóc więźniom. W czasie rozmów z personelem
więziennym, z pracownikami społecznymi i psychologami był uprzejmy i chętny. Sprawiał
wrażenie pewnego siebie i dojrzałego psychicznie. Przejawiał silne poczucie więzi rodzinnej i
po zwolnieniu miał zagwarantowaną pracę płatną 225 dolarów tygodniowo, jako kierownik
biura w pewnym towarzystwie na Long Island, niedaleko swego miejsca zamieszkania.
Oczywiście urzędnicy więzienni nie mieli szans dowiedzieć się, jak fachowo Henry
nimi manipulował i jak naginał ich system do swoich celów. Nie wiedzieli również, że jego
nowa praca jest w gruncie rzeczy fikcyjnym zajęciem, załatwionym dla niego przez Paula
Vario. Przyszły pracodawca Henry'ego, Philip Basile, był kontrolowanym przez mafię
promotorem muzyki rockowej i właścicielem dyskoteki na Long Island. Raz już zresztą
wynajął Henry'ego, by ten spalił dlań kilka budynków. Jednak dla Biura do Spraw Więzień
kartoteka Henry'ego wyglądała niczym dowód przemawiający za nowym podejściem do
spraw rehabilitacji. Kiedy opuszczał Allenwood, Biuro do Spraw Więzień stwierdzało, że
można mówić o dobrych rokowaniach na przyszłość i że mało prawdopodobne, aby
kiedykolwiek powrócił do więzienia.
15
Henry Hill wyszedł z Allenwood 12 lipca 1978 roku. Miał na sobie pięcioletni garnitur
od Brioniego, w kieszeni skrywał kapitał siedemdziesięciu ośmiu dolarów i zmierzał do domu
liczącym sobie sześć lat samochodem, czterodrzwiową limuzyną Buicka. Karen z dziećmi
mieszkała w ciasnym, nędznym mieszkaniu o dwóch sypialniach, położonym na parterze, w
podupadłej już części Valley Stream. Adwokaci Henry'ego, strażnicy więzienni, weekendowe
przepustki, wszystko to pochłonęło niemal całe jego pieniądze, niemniej Henry kazał Karen
szukać nowego mieszkania. Widział przed sobą pewne perspektywy.
W oczekiwaniu na wolność Henry rozważył w czasie weekendowych przepustek do
domu dziesiątki potencjalnych kombinacji zrobienia pieniędzy. Stanowiło to właściwie jeden
z głównych powodów, dla których przepustki były dlań takie ważne: pomagały mu stworzyć
wrażenie, że znowu zaczyna działać, nawet zanim jeszcze wyszedł z więzienia. Spędziwszy
cztery lata za kratkami, Henry nie miał zamiaru pójść prostą drogą. Nawet nie mógł sobie
czegoś takiego wyobrazić. Musiał zrobić pieniądze. Dla niego ograniczało się to do prostej
sprawy wyjścia i zabrania się do dzieła.
Po dwudziestu czterech godzinach od momentu wyjścia Henry poleciał do Pittsburgha
(gwałcąc tym samym zasady zwolnienia warunkowego), aby odebrać piętnaście tysięcy
dolarów, które stanowiły jego udział w interesie z marihuaną, rozkręconym już w Lewisburgu
z Paulem Mazzeim. Planował, że wykorzysta te pieniądze, aby zapłacić już z góry za dom.
Niestety, kiedy wreszcie dotarł do Pittsburgha, stwierdził, że Mazzei właśnie dopiero co nabył
cały skład najwyższej jakości trawki kolumbijskiej i w gotówce ma tylko dwa tysiące
dolarów. Henry nie mógł czekać, aż Mazzei zbierze pieniądze; następnego dnia miał w
Nowym Jorku spotkanie ze swym kuratorem i obiecał Ruth, że zabierze ją w dzień
jedenastych urodzin do sklepu FAO Schwartza, gdzie kupi jej największą lalkę, jaka tylko
tam będzie. Wypożyczył od Mazzeiego największą walizkę, napełnił ją kostkami sprasowanej
marihuany i ruszył z powrotem do Nowego Jorku.
Henry przebywał w więzieniu i z dala od ulicy tak długo, że nie był już pewien, jaka
jest procedura sprawdzania bagażu przy wsiadaniu do samolotu. Więc zamiast ryzykować
podróż drogą powietrzną, wrócił jadącym przez całą noc autobusem „Greyhounda”. Zajęło
mu to ponad dwanaście godzin, gdyż autobus zatrzymywał się dziesiątki razy, a Henry musiał
na każdym przystanku wysiadać i pilnować schowka na bagaż, aby upewnić się, czy nikt nie
odchodzi z jego walizką. Nie wiedział jeszcze, gdzie będzie mógł wyładować swoją trawkę.
Przed pójściem do więzienia nigdy nie sprzedawał ani nie palił marihuany. Nie mógł
skorzystać ze źródeł istniejących we własnej ferajnie, bo Paul Vario zakazał swoim ludziom
handlu narkotykami.
Co najmniej przez tydzień Henry nie miał spokoju, aż w końcu udało mu się
rozładować walizkę. Lecz kiedy już tego dokonał, zarobił dwanaście tysięcy dolarów
gotówką. Było to szybkie i przyjemne. Miał już pieniądze na dom. Zabrał Ruth do FAO
Schwartza i choć płakała twierdząc, że przecież nie mogą sobie na to pozwolić, kupił jej
importowaną porcelanową lalkę za dwieście dolarów. Potem zatelefonował do Pittsburgha i
powiedział Mazzeiemu, żeby podesłał mu jeszcze sto funtów.
W ciągu miesiąca Henry zaczął sprzedawać hurtowo środki podniecające i
halucynogenne: sprzedał też trochę kokainy i parę bardzo niewielkich dawek heroiny.
Wkrótce miał już swój własny gang narkotykowy, w skład którego wchodził Bobby
Germaine, facet, który wcześniej robił napady, a teraz ukrywał się przed prawem i udawał, że
jest niezależnym pisarzem. Współpracowały z nim również Robin Cooperman, urzędniczka w
lotniczej firmie przewozowej, która niebawem została przyjaciółką Henry'ego, i Judy Wicks,
kurierka, która niczego nigdzie nie zanosiła, jeżeli nie miała na głowie swego różowo -
niebieskiego kapelusza.
Oprócz tego Henry rozkręcił na boku mały uboczny interes z karabinami
automatycznymi i pistoletami, które kupował od jednego ze swoich narkomanów,
pracującego w zbrojowni w Connecticut, a także od różnych przygodnych dostawców.
„Gangsterzy tego pokroju, co Jimmy, Tommy i Bobby Germaine uwielbiali mieć broń przy
sobie. Jimmy ładował nią całe torby na zakupy. Sześć, dziesięć albo i tuzin sztuk - brali tyle
tych spluw, ile się tylko dało”. Henry zaczął również sprzedawać kradzioną biżuterię,
wykorzystując w tym celu pewnego jubilera na giełdzie diamentowej przy Zachodniej
Czterdziestej Siódmej Ulicy. Większość dobrych sztuk pochodziła od Williama Arico, jeszcze
jednego kumpla z Lewisburga, który przyłączył się do gangu specjalizującego się w
obrabianiu ekskluzywnych hoteli i domów bogaczy. „Arico pracował z Bobbym
Germaine'em, Bobbym Nalo i z resztą ferajny. Byli to wyłącznie faceci od skoków. Bobby
zdobywał informację od projektantki mody i futer, która miała wstęp do domów bogatych
ludzi, a potem zaznajamiała Bobby'ego z rozkładem ich mieszkań.” Pewnej nocy gang Arica
związał królową kosmetyków, Estee Lauder, w jej miejskiej rezydencji na Manhattanie i
uszedł z klejnotami wartymi ponad milion dolarów, które Henry następnie sprzedał. „Dostali
się tam dzięki Arico, który udawał, że jest szoferem. Wyjechał ode mnie z domu ubrany w
liberię i czapkę. Karen domalowała mu wąsy. Wszystko poszło bardzo gładko, ale potem
jubiler zniszczył prawie wszystkie sztuki biżuterii, bo porysował kamienie w czasie
wyjmowania ich z opraw. Zawsze wyjmuje się trefne kamienie z oprawy najszybciej jak tylko
się da, tak by nie można ich było zidentyfikować. Potem się je sprzedaje i oprawia zupełnie
na nowo. Złote i platynowe oprawy przetapia się i sprzedaje osobno.” Henry począł z wolna
przepychać się na szlak dystrybucji alkoholu, dzięki czemu planował dostarczanie whisky do
wszystkich barów i restauracji, w których Jimmy Burke i Paul Vario mieli swoich ludzi. A co
najważniejsze, skrupulatnie odbierał swój cotygodniowy czek na 225 dolarów za fikcyjną
pracę kierownika dyskoteki, którą załatwili mu Phil Basile i Paul Vario. Potrzebował
cotygodniowego pokwitowania wypłaty, żeby dowieść swojemu kuratorowi, że naprawdę
pracuje i zarabia.
To w czasie jednej z coraz częstszych podróży do Pittsburgha Henry poznał Tony'ego
Perlę, miejscowego bukmachera i bliskiego przyjaciela Paula Mazzeiego. To właśnie w
mieszkaniu Mazzeiego, po paru kieliszkach, omawiając interesy narkotykowe, Perla
powiedział Henry'emu, że zna pewnego gracza w koszykówkę z Boston College, który był
skłonny pokombinować trochę z punktami w nadchodzącym sezonie 1978 - 1979.

„Tony Perla od ponad roku urabiał tego smarkacza, Ricka Kuhna. Kuhn był
zawodnikiem w drużynie Boston College, a wychował się wraz z Perlą i bratem Perli, Rocco.
Był po prostu dużym dzieciakiem, który chciał zrobić pieniądze. Perla dał mu już kolorowy
telewizor, pieniądze na remont samochodu, a nawet trochę trawki kokainy. Kiedy
powiedziałem, że sam Kuhn nie gwarantuje jeszcze punktów, Perla powiedział, że Kuhn
wprowadzi do interesu swojego najlepszego przyjaciela, Jimma Sweeneya, kapitana drużyny.
Powiedział też, że z Kuhnem, Sweeneyem i jakimś trzecim graczem, jeżeli zajdzie taka
potrzeba, będziemy jak nic kontrolować punkty w grze za dwa i pół tysiąca dolarów od
meczu.
Graczom się to spodobało, bo nie musieli partaczyć meczu. Mogli zachować swój
honor. Musieli tylko pilnować, żeby nie wygrać więcej niż przewagą jednego punktu. Na
przykład, jeśli bukmacherzy albo hazardziści z Vegas twierdzili, że Boston wygra
dziesięcioma punktami, nasi gracze musieli schrzanić tyle strzałów, żeby mieć pewność
wygranej z mniejszą przewagą punktową. W ten sposób wygrywali jakoś swoje mecze, a my
wygrywaliśmy zakłady.
Perla potrzebował mnie do tego interesu z racji moich powiązań z Paulie'em. Nie był
w stanie obstawić dużej liczby wysokich zakładów, które trzeba było obskoczyć za
pośrednictwem bukmacherów w całym kraju, tak żeby zmaksymalizować zyski z każdego
meczu. Perla chciał sobie także zapewnić ochronę na wypadek, gdyby bukmacherzy zaczęli
coś podejrzewać i odmówili wypłaty. Innymi słowy, gdyby z któryś z bukmacherów
przyszedł do Perli z grubszą awanturą, ten chciał mieć możność powiedzenia mu, że wszelkie
kwestie sporne winien rozstrzygać z jego wspólnikami - a mianowicie ze mną, z Jimmym
Burke'em i Paulem Vario.
Niektórzy ludzie mogą o tym nie wiedzieć, ale stawianie dużych pieniędzy na
koszykówkę uniwersytecką jest rzeczą bardzo trudną. Bardzo niewielu bukmacherów
podchodzi do koszykówki poważnie. Właściwie większość spośród nich zajmuje się koszem
tylko w ramach przysługi dla kogoś, kto obstawia zarazem futbol i baseball. Lecz nawet i
wtedy przyjmują zakłady najwyżej za pięćset lub tysiąc dolarów. Dlatego też musiałbym
zorganizować grupę piętnastu albo dwudziestu bukmacherów i kilku z nich wtajemniczyć w
to, co jest grane, żeby pomogli mi trochę bardziej rozpowszechnić zakłady. Znałem już
facetów, którzy się do tego nadawali. Paru z nich, jak Marty Krugman, John Savino i Milty
Wekar, mieli robić wraz z nami pieniądze, podczas gdy inni musieli je po prostu tracić.
Kiedy wróciłem i powiedziałem Jimmy'emu i Paulie'emu o tym pomyśle, rzecz bardzo
im się spodobała. Jimmy uwielbiał kiwać bukmacherów, natomiast Paulie lubił kiwać
wszystkich. Staliśmy właśnie w barze »Geffekens« i Paulie ucałował mnie w oba policzki.
Byłem dopiero od paru miesięcy na swobodzie, a już nagrywałem jeden interes po drugim. To
właśnie uszczęśliwiało Paulie'ego.
Kiedy już ustawiłem odpowiednio całą sprawę, Mazzei i Perla przylecieli do Nowego
Jorku, by spotkać się »U Roberta« z Jimmym i Paulie'em. Wtedy to właśnie Paulie przekazał
interes z koszykówką swojemu synowi Peterowi, a Peter i ja polecieliśmy z Mazzeim i Perlą
do Bostonu, żeby pogadać z graczami. Nigdy przedtem się z nimi nie spotykałem. Te
kontakty brał na siebie Perla, ale teraz, kiedy mieliśmy postawić na te duże dzieciaki bardzo
ciężkie pieniądze, wolałem się upewnić, że rozumieją powagę tego, co im zlecono.
Spotkanie zostało zorganizowane w hotelu »Sheraton« w Prudential Center w
Bostonie. Z początku Kuhn i Sweeney wyglądali na zdenerwowanych. Jeszcze przed ogólną
rozmową wziąłem ich kolejno do sypialni i sprawdziłem, czy aby nie mają przy sobie jakiejś
aparatury do nagrywania. Później obaj zamówili najdroższe dania, jakie tylko znajdowały się
w karcie. Mówili o swoich karierach i obaj stwierdzili, że czują, iż albo są za mali, albo też
nie dość dobrzy, by zostać zawodowcami. Wiedzieli, kim jestem i po co tu przyszedłem.
Wiedzieli, że mam odpowiednie powiązania, by zorganizować zakłady, i prosili mnie
o to, żebym obstawił coś dla nich, tak aby mogli sobie jeszcze dorobić do tych dwu i pół
tysiąca, które obiecaliśmy im za każdy mecz. Mówili o ścinaniu punktów, ustawianiu
zakładów i o różnych nieprzewidzianych okolicznościach w sposób tak swobodny, że miałem
uczucie, że robią już te rzeczy od szkoły średniej.
Zapytałem ich, który z nadchodzących meczy moglibyśmy ich zdaniem obskoczyć.
Sweeney wyjął jedną ze swoich kartek z harmonogramami i zakreślił te spotkania, które jego
zdaniem dało się odpowiednio ustawić. Obaj wciąż powtarzali, że podoba im się pomysł z
obniżaniem liczby punktów bez przegrywania meczy.
Pamiętam, że wybrałem się na pierwszy mecz, który testowaliśmy. Sam chciałem
zobaczyć ich w akcji. Było to spotkanie z Providence, rozegrane 6 grudnia. Zanosiło się
raczej na jałowy bieg, ale Jimmy i ja postawiliśmy po kilka dolców, żeby zobaczyć, jak to
będzie działać. Boston College był faworytem i miał wygrać siedmioma punktami. Kuhn
załatwił mi bilety i okazało się, że siedziałem tuż za rodzicami Sweeneya, w sektorze
przeznaczonym dla kibiców Boston College. Dopingowali swoją drużynę jak szaleni. Kiedy
już zyskaliśmy przewagę paru dodatkowych punktów, zacząłem się odprężać. Byliśmy w
domu! Providence padło. Zgarnęliśmy tyle punktów, ile trzeba.
Sweeney był we wspaniałej formie. Jego rodzice aż podskakiwali z uciechy. Zaczął
strzelać z coraz to innych miejsc boiska. Ja także go dopingowałem, ale pod koniec meczu
połapałem się, że idziemy zanadto do przodu. I że dopingowałem go chyba na swoją własną
zgubę. Wszystkie piłki, które Sweeney rzucał w kierunku kosza, trafiały bezbłędnie! Bang!
Zdobył dwa punkty i bardzo dumny, cofnął się w głąb boiska. Działał przeciwko nam, a
jeszcze, idiota, spodziewał się nagrody. Bang! Znowu dwa punkty. Bang! Bang! Dwa rzuty
osobiste. A ja musiałem patrzeć na to całe dziadostwo. Chciałem krzyknąć: »Daj sobie siana z
tym drugim osobistym«, ale przede mną siedzieli jego starzy, uśmiechali się i dopingowali go.
Stanąłem w obliczu klęski. Pod koniec wydawało mi się, że widzę, jak Rick Kuhn dwa albo
trzy razy z rzędu zaprzepaścił piłkę, jak gdyby próbował zredukować przewagę punktową.
Pomyślałem więc sobie, że przynajmniej on jeden się stara. W czasie jednej rozgrywki tak
sfaulował gracza z Providence, że nie dość, że kosz się liczył, to jeszcze facet dostał rzut
osobisty. Ale, co było typowe dla tego wieczoru, poszkodowany spudłował. Niemniej Kuhn
czuwał. Wyskakując za późno pozwolił, by piłka przeleciała mu nad głową, a ten sam facet z
Providence, który dopiero co nie mógł trafić do kosza, dostał ją w swoje ręce. Czym prędzej
wyminął Kuhna, który stał tam jak słup. Zdobył punkt dla swoich. Tyle tylko, że ten idiota
Sweeney nadal pchał piłkę do kosza. Myślałem, że wyjdę na swoje, a tu Sweeney spieprzył
nam wszystkie zakłady. Nie umiał przestać wbijać piłek do kosza. A mieli wygrać tylko
siedmioma punktami! I tak przecież wygraliby ten mecz, a ja zgarnąłbym forsę. Zamiast tego
wygrali aż dziewiętnastoma punktami - 83 do 64. Co za interes? Strata czasu. Spieprzyli
zupełnie bezpieczną, pewną sprawę. Śmieszna historia. Gdybyśmy tak postawili na ten mecz
jakąś grubszą forsę, bylibyśmy bankrutami. Nie chciałem ich nawet widzieć na oczy.
Pogadałem tylko z Perlą i Mazzeim i powiedziałem im, że jestem wściekły, a Jimmy'ego to
już chyba zupełnie szlag trafi. Byliśmy przecież poważnymi ludźmi. Jeżeli ci gówniarze chcą
obcinać punkty, to w porządku. Tu szło o interes. Ale jeśli nie, to zapomnijmy o całej
sprawie. Bez urazy, ale do widzenia. Powiedziałem też, żeby za wiele nie podskakiwali, bo
nie można grać w kosza z połamanymi palcami.
Później Kuhn oświadczył, że tuż przed meczem z Prowidence poszedł do Sweeneya i
kładł mu do głowy, że różnica punktów ma wynosić siedem, ale Sweeney nic na to nie
odpowiedział. W czasie meczu, kiedy Sweeney zaczął zdobywać punkty, Kuhn powiedział, że
jeszcze pytał Sweeneya, czy aby przypadkiem się nie wściekł. Ale Sweeney mu na to, że gra,
żeby wygrać. Kuhn stwierdził, że jeszcze po meczu zarzucał Sweeneyowi, że zupełnie
zwariował i że właśnie przed chwilą stracili dwa i pół tysiąca dolarów. W czasie tego samego
weekendu mieliśmy też mecz z Harvardem, więc powiedziałem Perli, że daję im drugą
szansę, ale że będą mi potrzebne jakieś gwarancje. Kuhn oświadczył, że już zwerbował do
interesu Erniego Cobba, najlepszego gracza w drużynie. I że wszystko jest już załatwione.
16 grudnia, w czasie meczu z Harvardem, wszystko szło doskonale. Z powodu
niepowodzenia na meczu z Providence postawiliśmy tylko około 25 000 dolarów.
Obstawiliśmy Harvard. Liczyliśmy, że Boston nie zyska większej przewagi nad Harvardem
niż dwanaście punktów. Tym razem gracze spisali się dobrze. Zmarnowali całe tuziny
strzałów, tak aby wygrana była odpowiednio niska. W końcu Boston wygrał zaledwie trzema
punktami, a my zgarnęliśmy forsę. Następnie, 23 grudnia, ośmieliliśmy się i postawiliśmy
ponad 50 000 dolarów na mecz z UCLA, gdzie nasi chłopcy z góry już byli przegrani. Tym
razem zakładaliśmy się, że Boston zostanie pokonany z ponad 15 - punktową przewagą. I
znowu chłopcy się dobrze spisali. Udało im się przegrać 22 punktami, toteż zacząłem już
sądzić, że może cały interes będzie szedł jak trzeba.
Zaczęliśmy obstawiać wysoko. Z następnym meczem - przeciwko Fordham, 3 lutego -
mieliśmy kłopoty z obstawieniem należytej liczby zakładów w Nowym Jorku, więc
posłaliśmy Mazzeiego do Las Vegas, żeby postawił tam u bukmacherów 55 tysięcy dolarów.
Tym razem stawialiśmy na przegraną Fordham. Założyliśmy się, że Boston nie zdoła ich
pokonać z ponad 13 - punktową przewagą. Ponieważ Boston był faworytem, sprawa polegała
na tym, iloma punktami postanowią wygrać nasi chłopcy.
Rzecz zapowiadała się nielicho. Powinniśmy byli zgarnąć niezłą forsę. Tylko że tuż
przed końcem meczu zatelefonował do mnie Paul Mazzei. Powiedział, że właśnie jechał z
lotniska do Las Vegas z forsą na nasze zakłady, gdy wtem wpadł w jakiś korek uliczny i
zanim dotarł do miasta, na jakikolwiek zakład było już za późno. Często różni faceci tracili
życie z tego tylko powodu, że nie udało im się dotrzeć do okienka i obstawić, czego trzeba,
ale Mazzei był na tyle sprytny, że zatelefonował jeszcze przed końcem meczu, żebyśmy się
mogli upewnić, że nas nie nabiera. Powinniśmy byli zarobić kilkaset tysięcy dolarów, a
skończyło się na niczym. Było to jakby ostrzeżenie. Więc 6 lutego postawiliśmy tylko trochę
forsy na następny mecz, w którym nasi mieli grać przeciwko St. Johns, ale okazało się, że
była to tylko »przepychanka«, to znaczy liczba punktów zrównoważyła się i nikt nie został
zwycięzcą. Zachowaliśmy więc forsę na kolejny mecz, 10 lutego, z Holy Cross. W tym
meczu Holy Cross był faworytem i nasi chłopcy musieli tylko pilnować, żeby zostać
pokonanymi przynajmniej 7 punktami. My, oczywiście, założyliśmy się, że Holy Cross wygra
przewagą siedmiu punktów. To był mecz, na który postawiliśmy wyjątkowo gruby szmal.
Stawialiśmy, ile tylko się dało. Bukmacherzy mieli już nasze pieniądze z »przepychanki« z
poprzedniego tygodnia, a na dokładkę dorzuciliśmy im sporo zielonych. Byłem u Jimmy'ego i
oglądałem ten mecz w telewizji. Wyglądało to na zabawę. Wszystko szło tak, jak się
spodziewaliśmy. Holy Cross przez cały mecz prowadził, ale pod koniec w naszych chłopców
wstąpił chyba zupełnie nowy duch. I mogło się wydawać, że nie chcą przegrać zbyt dużą
różnicą punktów.
Wkrótce, zanim ktokolwiek zdał sobie z tego sprawę, brakowało im już tylko kilku
punktów do prowadzenia. Kiedy zegar zaczął odmierzać ostatnie minuty, nasi chłopcy
próbowali się z tego wycofać, ale wtedy gracze z Holy Cross nagle osłabli. I nie mogli w
ogóle trafić piłką do kosza, z bliska ani z daleka. Ale wtedy inni gracze Boston College, ci,
którzy nie byli z nami w zmowie, zaczęli strzelać ze wszystkich stron. Musieli wyczuć, że coś
jest nie tak. To było okropne. Rzecz jasna, Holy Cross w końcu wygrał, lecz tylko przewagą
trzech punktów, a nie siedmiu, toteż Jimmy i ja byliśmy spłukani.
Jimmy wpadł w szał. Był wściekły. Rozwalił kopniakiem własny telewizor. Wiem, że
stracił około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. W końcu udało mi się dodzwonić do Perli, a ten
powiedział mi, że rozmawiał z Kuhnem tuż po meczu i że Kuhn mu powiedział, że po prostu
nie mogli się zmusić do tego, aby przegrać z Holy Cross zbyt dużą różnicą punktów.
I tylko tyle. Nic więcej. I koniec z interesem z obcinaniem punktów. Jimmy był tak
wściekły z powodu utraty gotówki, że chciał czym prędzej jechać i potrząsnąć trochę tymi
gówniarzami. W pewnym momencie, jeszcze tej samej nocy, powiedział: »Przejedźmy się do
Bostonu i podduśmy ich trochę«. Ale nigdzie nie pojechaliśmy, bo wtedy już Jimmy miał
poważniejsze kłopoty niż forsa.”
16
Henry był na wolności zaledwie od dwóch miesięcy, gdy po raz pierwszy usłyszał o
Lufthansie. Jego kumpel, bukmacher Marty Krugman, był pierwszym, który doniósł mu o
możliwości zrobienia na tej firmie forsy. Marty i jego żona, Fran, przyjechali, żeby obejrzeć
nowy dom Henry'ego i Karen w Rockville Centre. Był to domek z cegły, typu ranczerskiego,
z trzema sypialniami i usytuowanym poniżej living - roomem, ale Marty prawie wcale nie
zwracał uwagi na mieszkanie. Cały czas dawał Henry'emu znaki, że chce z nim porozmawiać
na stronie. Był tak rozkojarzony, że cały czas robił do niego miny za plecami żon, ażeby tylko
skrócić obchód domu. W końcu, gdy Karen i Fran zaczęły robić w kuchni kanapki, Marty
powiedział Henry'emu o Lufthansie. Mówił, że całe miliony dolarów, w nie notowanych
pięćdziesięcio - i studolarowych banknotach, leżą tam w paczkach na Lotnisku Kennedy'ego i
czekają, aż je ktoś zgarnie. Powiedział, że jest to skok w sam raz na zakończenie kariery. Cała
góra forsy. Twierdził, że są to pieniądze, które przylatują mniej więcej raz na miesiąc, jako
część rutynowego zwrotu amerykańskich dewiz, wymienianych w Niemczech Zachodnich
przez amerykańskich turystów i żołnierzy i że czasami są one przechowywane przez noc w
sejfach Lufthansy. Dopiero potem zabierają je opancerzone ciężarówki i deponują w bankach.
Informacja Marty'ego pochodziła od Louisa Wernera, pulchnego, czterdziestosześcioletniego
nadzorcy przewozów towarowych Lufthansy, który winien był Marty'emu około 20 000
dolarów tytułem długów hazardowych. Według Marty'ego Lou Werner był jednym z tych
niefartownych graczy, którzy spędzili ostatnie jedenaście lat próbując utrzymać żonę
sekutnicę, przyjaciółkę, lichwiarzy, trójkę dzieci i nałóg hazardu, kosztujący go trzysta
dolarów dziennie, a wszystko to z pensji wynoszącej zaledwie 15 000 dolarów rocznie. Jak
wielu operujących na lotnisku bukmacherów, Marty Krugman prowadził go na skraj
przepaści, w nadziei, że uzyska od niego jakiś rewelacyjny cynk, umożliwiający późniejszą
robotę.
Henry, Jimmy i ferajna z „Roberta” w ciągu lat dostali już tysiące cynków od
pracowników intendentury przewozów na lotnisku Kennedy'ego, ale wiadomość Lou Wernera
dla Marty'ego była jedyna w swoim rodzaju. Informacja Wernera zawierała w sobie obietnicę
większej forsy niż ta, jaką komukolwiek w ferajnie udało się zrabować. A Werner tak bardzo
rwał się do czynu, że nawet przygotował już plan akcji. Metodycznie dopracował wszystkie
szczegóły: ilu ludzi, najlepsza pora dla dokonania skoku, jak obejść przemyślny system
zabezpieczający i alarmowy. Ustalił nawet, gdzie przed skokiem winno się zaparkować
samochody. Co najważniejsze, cała rzecz była w gotówce - w używanych, łatwych do
wydania, nie znaczonych banknotach. Dla zawodowych oszustów taki rodzaj gotówki jest
znacznie lepszy niż brylanty, złoto czy nawet papiery wartościowe; łup nie musi być cięty,
przetapiany, odlewany ponownie, a potem sprzedawany. Nie muszą w to być wciągani żadni
pośrednicy ani paserzy. Gangster może taką forsę wydać już po wyjściu za próg.
Po spotkaniu z Martym Henry doznał wrażenia, że sprawa Lufthansy zupełnie go
opętała. Plan był idealnie ustawiony w czasie. Jimmy Burke miał być właśnie zwolniony z
Allenwood i czasowo przypisany do Centrum Rehabilitacji Społecznej Biura do Spraw
Więzień, nędznego hotelu przy Zachodniej Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy w pobliżu Times
Squere. Jimmy miał sypiać w Centrum, ale wolno mu było chodzić po mieście w ciągu dnia i
wieczorami. Mniej więcej w tym samym czasie Tommy DeSimone miał zostać zwolniony i
również przeniesiony do Centrum. Henry zdawał sobie sprawę, że on, Jimmy i Tommy
mogliby pobić wręcz dziesięciokrotnie swój pamiętny rekord z Air France z 1967 roku, który
przyniósł im w efekcie 480 000 dolarów. Był to, zatem najlepszy prezent powitalny, jaki
którykolwiek z nich mógł otrzymać.
Był tylko jeden problem: Jimmy Burke nienawidził Marty'ego Krugmana. Jimmy nie
ufał Marty'emu już od początku lat siedemdziesiątych, kiedy to Marty dopiero, zaczynał jako
bukmacher i był właścicielem „For Men Only”, salonu fryzjerskiego i perukarskiego dla
mężczyzn, tuż obok „The Suite”. Marty'emu na tyle dobrze się powodziło w tym perukarskim
interesie, że brylował w swojej własnej reklamówce, nadawanej w telewizji późną nocą, w
czasie której można było go oglądać, jak w peruce swojej produkcji zamaszyście przepływa
przez basen, podczas gdy spiker obwieszczał, że peruki Krugmana nigdy nie spadają z głowy.
Henry zawsze uważał, że Marty jest po prostu zabawny, ale Jimmy oceniał go zupełnie
inaczej. Przeczuwał, że Krugman przyjmuje zakłady w swoim salonie i nie płaci haraczu za
ochronę. Jimmy stale nalegał, żeby Henry wydusił z Marty'ego co najmniej dwieście dolarów
tygodniowo, ale Henry próbował go tylko łagodzić gadką, iż Marty'emu nie powodzi się
jeszcze na tyle dobrze, żeby go przyciskać. Sytuację pogarszał fakt, że Jimmy cierpiał trochę
na bezsenność i kiedy nie mógł spać, włączał telewizor. Kiedy o czwartej nad ranem
spostrzegał reklamówkę Marty'ego, czuł się nabity w butelkę. „Ten palant ma forsę na to,
żeby pokazywać się w telewizji, ale gdy idzie o nas, to udaje biednego”, skarżył się zwykle
Henry'emu. W końcu Jimmy namówił Tommy'ego DeSimone i Danny'ego Rizzo, żeby wzięli
trochę w obroty jednego z pracowników Marty'ego, tak w formie ostrzeżenia, ale Marty,
zamiast skapitulować zagroził pójściem do prokuratora.

„Odtąd Jimmy już w ogóle nie ufał Marty'emu, tak że kiedy w końcu musiałem mu
przedstawić tę sprawę z Lufthansą, podkreśliłem, o jaką forsę chodzi, i upewniłem się, że
wyszczególniłem jak trzeba wszystkie zera sumy, zanim wreszcie dodałem, że cynk pochodzi
od Marty'ego Krugmana. Tak jak się spodziewałem, Jimmy zapalił się do tego pomysłu.
Jednakże nadal nie chciał mieć nic wspólnego z Martym. Powiedział, że musi to wszystko
dokładnie przemyśleć. Ale myślał tylko o pieniądzach. Po tygodniu powiedział mi w końcu,
żebym sprowadził Marty'ego do »Roberta«.
Jimmy pił właśnie przy barze, toteż był w dobrym nastroju i kazał Marty'emu
przedstawić sobie pomysł. Zachowywał się przyjaźnie, cały czas się uśmiechał i mrugał do
Marty'ego. Kiedy Marty już skończył, Jimmy odwołał mnie na bok i powiedział, żebym wziął
od Marty'ego numer telefonu Lou Wernera. Jimmy nadal był tak dalece podejrzliwy w
stosunku do Marty'ego, że sam go nie chciał spytać nawet o ten telefon. I wtedy zdałem sobie
sprawę, że w czasie całego ich spotkania Jimmy nie wypowiedział więcej niż dwa słowa. Po
prostu pozwalał gadać Marty'emu. Wcześniej, nim jeszcze obaj poszliśmy siedzieć, Jimmy
zagrzebałby się pewnie w tym planie po uszy. Kazałby sprowadzić Wernera do »Roberta«,
ażeby ten kreślił mu szkice sytuacyjne na ladzie baru. Patrząc wstecz sądzę, że winien to być
dla mnie pierwszy znak, że Jimmy jest trochę jakby inny. Trochę bardziej ostrożny. Pełen
swego rodzaju rezerwy. Lecz właściwie czemu by nie? Marty nigdy nie był jego kumplem. A
zresztą Marty był tak zachwycony tym faktem, że wspiera łokieć na barze »U Roberta«
rozprawiając z Jimmym Burke'em, że niczego nie zauważył.
A Jimmy od razu przejął kierownictwo nad napadem na Lufthansę. Na noc wracał do
Centrum, a rano podjeżdżał po niego któryś z chłopaków i przywoził go do »Roberta«. Było
to biuro Jimmy'ego. I Jimmy wpierw zadzwonił do Joe'ego Manri, który był również znany
jako »Joe Budda« z racji swojego wielkiego brzucha, i polecił mu, żeby rzucił okiem na plan
Lou Wernera. Joe Budda złapał wiatr w żagle. Powiedział, że plan Wernera jest wspaniały.
Dodał też, że może tu chodzi o tak wielką forsę, że będą nam potrzebne dwie kryte
ciężarówki. Tylko do samego wywiezienia paczek.
Do połowy listopada Jimmy miał już zorganizowaną większość grupy. Potrzebował
pięciu czy sześciu ludzi, którzy by weszli do środka, i dwóch stojących na zewnątrz. Wpierw
mieli wkroczyć do środka z bronią Tommy DeSimone i Joe Budda. Jimmy miał również do
dyspozycji Angela Sepe, który właśnie wyszedł po pięciu latach odsiedzianych za napad na
bank, i eks - szwagra Sepe, Anthony'ego Rodrigueza, który został zwolniony po odsiadce za
napaść na policjanta. Ci dwaj również mieli wejść do środka. Dodatkowymi uczestnikami
skoku mieli być »Tłusty« Louie Cafora, którego Jimmy poznał w Lewisburgu, i Paolo
LiCastari, nielegalnie przybyły z Sycylii snajper, który twierdził, że pracuje w
przedsiębiorstwie klimatyzacyjnym, bo robi w ludziach dziury. Stacksowi Edwardsowi,
czarnuchowi, który kręcił się koło nas od lat i wykorzystywał nasze skradzione karty
kredytowe, przydzielono zadanie pozbycia się furgonetek, gdy będzie już po wszystkim.
W tej akcji brało jeszcze udział kilku innych facetów, lecz ja tak często latałem
wówczas w tę i wewtę do Bostonu i Pittsburgha, uwikłany w interesy z koszykówką i
narkotykami, że nie mogłem być w pełni na bieżąco. Dowiedziałem się na przykład, że
Jimmy zamierza wysłać na tę robotę swego osiemnastoletniego syna, Frankie'ego Burke'a,
przydzielając mu Tommy'ego w charakterze opiekuna, ale nigdy o to nie dopytywałem.
Później słyszałem również, że LiCastri nie weźmie udziału w skoku. »Francuzik« McMahon,
inny spec od napadów, który parę lat wcześniej pomagał nam w skoku na Air France, też
kręcił się teraz koło nas, ale nie byłem pewny, czy zdoła się załapać.
Francuzik był porządnym facetem i trzymał sztamę z Joe'em Buddą, tak że ilekroć
tylko widziało się Joe'ego Buddę, widziało się zarazem i Francuzika. Kiedy trafia ci się coś
takiego jak Lufthansa, to nie zadajesz zbyt wielu pytań i nie mówisz o tym głośno. Po prostu
nie chcesz nic wiedzieć. Zbędne dane w głowie przysparzają co najwyżej kłopotów.
Z początkiem grudnia wszystko było już dopięte i czekaliśmy tylko na cynk od
Wernera, że forsa jest już na miejscu. Jimmy powiedział Paulie'emu, co takiego się kroi, a
Paulie wyznaczył swego syna Petera, żeby pilnował jego interesów. Jimmy musiał także dać
udział Vinnie'emu Asaro, który był wtedy szefem rodziny Bonanno na lotnisku. W tamtych
czasach Bonannowie rządzili połową lotniska i Jimmy, chcąc utrzymać pokój, musiał
okazywać im szacunek. »Byle do Bożego Narodzenia«, zwykł mawiać Jimmy po każdym
dniu spędzonym u »Roberta«, zanim jeszcze odjechał do domu więziennego na noc. Zresztą
wszyscy liczyliśmy dni.”

W poniedziałek, 11 grudnia 1978 roku, o trzeciej dwanaście nad ranem, strażnik


ochrony mienia Lufthansy, patrolujący parking na terminalu towarowym, spostrzegł, że do
garażu platformy załadowczej skarbca podjeżdża czarna furgonetka ford econoline. Strażnik,
Kerry Whalen, podszedł do furgonetki, żeby zobaczyć, co się dzieje. Kiedy się zbliżał, został
nagle uderzony w czoło lufą pistoletu automatycznego kaliber 45. Niski muskularny
mężczyzna w czarnej wełnianej czapce zatrzymał się na chwilę, a potem uderzył go znowu. Z
rany strażnika trysnęła krew, podczas gdy napastnik naciągnął na twarz czapkę, tak jak się to
zwykło czasem czynić z czapkami narciarskimi. Whalen poczuł, że inny mężczyzna chwyta
kaburę jego pistoletu i rozbraja go. Wtedy dwóch uzbrojonych mężczyzn kazało mu wyłączyć
cichy alarm przy bramie. Chociaż oszołomiony, Whalen zachodził w głowę, skąd tamci mogą
wiedzieć o alarmie. Potem wykręcono mu ręce do tyłu i skuto kajdankami. Zobaczył kilku
mężczyzn w czapkach - kominiarkach, uzbrojonych w pistolety albo w karabiny. Inny
spośród napastników wyjął mu portfel i powiedział, że teraz już wiedzą, gdzie mieszka jego
rodzina, toteż jeżeli nie będzie z nimi współdziałał, to mają w pogotowiu ludzi, którzy
pofatygują się do jego domu. Whalen skinął głową na znak, że się zgadza. Trudno mu było
cokolwiek zobaczyć, bo nie mógł otrzeć krwi spływającej z czoła.
Kilka minut później Rolfowi Rebmannowi, innemu pracownikowi Lufthansy, wydało
się, że usłyszał jakiś hałas na rampie. Kiedy otworzył drzwi, żeby to sprawdzić, pół tuzina
uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach wdarło się do budynku, przygniotło go do ściany i
założyło mu kajdanki. Następnie uzbrojeni mężczyźni odebrali Whalenowi zestaw
niepowtarzalnych kluczy magnetycznych i ruszyli przez labirynt korytarzy wprost do skarbca.
Wyglądało na to, że wiedzą doskonale, gdzie powinni zastać dwóch innych pracowników
Lufthansy. Kiedy ich wreszcie znaleźli, dwóch spośród napastników pozostało na dole, aby
upewnić się, że nie będą mieć żadnych nieoczekiwanych gości, którzy mogliby im
przeszkodzić w akcji. Reszta gangu poprowadziła skutych pracowników przez trzy
kondygnacje schodów do jadalni na trzecim piętrze, gdzie znajdowało się sześciu innych
funkcjonariuszy lotniska, przybyłych tam na posiłek o godzinie trzeciej. Napastnicy wpadli
do jadalni wymachując bronią i popychając przed sobą okrwawionego Whalena, jako dowód,
że traktują rzecz poważnie. Znali wszystkich pracowników po nazwisku i rozkazali im
położyć się na podłodze. Kazali Johnowi Murrayowi, którzy, jak wiedzieli, był na terminalu
starszym agentem załadunku, by wezwał przez intercom nocnego nadzorcę Lufthansy,
Rudiego Eiricha. Napastnicy wiedzieli, że Eirich pełni tej nocy służbę zupełnie samotnie w
jednym z pomieszczeń tego wielkiego budynku, zaopatrzony we wszystkie stosowne klucze, i
zna wszystkie kombinacje, potrzebne, by otworzyć podwójne drzwi skarbca.
Pod pretekstem, że donosi o kłopotach z przesyłką towarową z Frankfurtu, Murray
poprosił Eiricha, by spotkał się z nim w jadalni. Kiedy Eirich, który pracował w Lufthansie od
dwudziestu jeden lat, skierował się do jadalni, na szczycie schodów powitało go dwóch
uzbrojonych w karabiny ludzi. Zajrzał do jadalni, oddalonej zaledwie o dwieście stóp, i
zobaczył swoich kolegów leżących na podłodze, z grubymi plastrami na ustach. Szybko dał
się przekonać, że napastnicy są niebezpieczni, i postanowił z nimi współdziałać. Podczas gdy
jeden z bandytów pilnował w jadalni dziesięciu związanych ludzi, trzech innych zabrało
Eiricha o dwa piętra niżej do skarbca. Zdawali się wiedzieć o wszystkim. Wiedzieli o
podwójnie zamykanym dwudrzwiowym systemie bezpieczeństwa w pomieszczeniach
skarbca, zbudowanego z betonowych bloków grubych na cztery stopy. Wiedzieli o tajnym
systemie alarmowym w ścianach wewnątrz sejfu i nawet ostrzegli Eiricha, żeby przypadkiem
go nie uruchomił.
Napastnicy kazali Eirichowi otworzyć pierwsze drzwi skarbca, wiodące do
pomieszczenia o wymiarach dziesięć na dwadzieścia stóp. Potem rozkazali mu zamknąć je za
sobą. Wiedzieli, że gdyby otworzył drzwi do drugiego pomieszczenia, gdzie przechowywano
pieniądze i klejnoty, nie zamknąwszy zewnętrznych drzwi, niedosłyszalny dla nich alarm
rozdzwoniłby się w biurze policji Kapitanatu Portu, odległego o około pół mili. Kiedy już
wewnętrzny skarbiec został otwarty, Eirichowi kazano położyć się na podłodze, podczas gdy
tamci zaczęli przeglądać coś, co sprawiało wrażenie kopii faktur i listów przewozowych.
Widocznie chcieli zidentyfikować właściwe paczki w pomieszczeniu wypełnionym setkami
innych, podobnie opakowanych. W końcu jęli wyrzucać przez drzwi niektóre z pakunków.
Jeden z pierwszych upadł zaledwie kilka cali od głowy Eiricha. Ten patrzył nań przez
moment, a potem, gdy obcas ciężkiego buta rozwalił opakowanie, zobaczył pod warstwą
grubego papieru coś, co wyglądało na schludnie powiązane pliki banknotów.
Bandyci wynieśli co najmniej czterdzieści paczek, przerzucając je z wewnętrznego
pomieszczenia do zewnętrznego. Potem nakazali zastosować odwrotną procedurę: zamknąć
drzwi skarbca wewnętrznego, nim jeszcze otworzy się drzwi zewnętrzne. Dwóch napastników
przydzielono do ładowania paczek na furgonetkę, podczas gdy inni zaprowadzili Eiricha z
powrotem na górę do jadalni. Tam zakneblowali mu usta plastrem, podobnie jak uczynili w
przypadku jego współpracowników. Nagle jeden ze zbirów, którzy ładowali paczki na
furgonetkę, wszedł dysząc do jadalni. Był spocony i podekscytowany. Zdjął swoją
kominiarkę i ocierał czoło. Któryś inny wrzasnął nań, żeby założył czapkę z powrotem, ale i
tak kilku spętanych strażników zdołało rzucić okiem na jego twarz. Bandyci rozkazali
pracownikom zostać tam, gdzie są, i nie wzywać policji przed czwartą trzydzieści rano. Była
wówczas czwarta szesnaście, według ściennego zegara w jadalni. Dokładnie w czternaście
minut później policja z Kapitanatu Portu otrzymała pierwsze wezwanie. Zrabowano pięć
milionów dolarów w gotówce i 875 000 dolarów w klejnotach. Największy pojedynczy
rabunek gotówki w historii Ameryki trwał dokładnie sześćdziesiąt cztery minuty.
17
Skok na Lufthansę miał być szczytowym osiągnięciem ferajny. Spełnieniem marzeń.
Docelową operacją dla każdego, kto kiedykolwiek uprowadził ciężarówkę albo wynosił
trefny towar z lotniska. Był to napad, jaki może się trafić tylko raz w życiu. Rabunek, który
powinien zaspokoić pragnienia wszystkich uczestników. Sześć milionów dolarów w gotówce
i kosztownościach. A jednak w ciągu kilku dni po napadzie ów wymarzony łup zamienił się w
koszmar. To co powinno było być najszczęśliwszą chwilą, okazało się początkiem końca.
W czasie owego weekendu Henry nie szczędził gorączkowych zabiegów swemu
interesowi z obcinaniem punktów, toteż nawet nie wiedział, że napad doszedł do skutku. I to
aż do dziesiątej rano w poniedziałek, bowiem dopiero wówczas, tuż po przebudzeniu, włączył
radio i wszedł pod prysznic słysząc:
„...I nikt nie wie, ile dokładnie zrabowano w tym śmiałym napadzie, który miał
miejsce przed świtem na Lotnisku Kennedy'ego. FBI twierdzi, że dwa miliony dolarów,
policja Kapitanatu Portu oświadcza, że cztery miliony, policja miejska natomiast - że aż pięć
milionów. Więc ile naprawdę? Tego nie chcą powiedzieć. Jak do tej pory, Lufthansa nie
złożyła żadnego oświadczenia, lecz obiecała wkrótce urządzić konferencję prasową. Wezmą
w niej udział również nasi reporterzy, z myślą o bezpośredniej transmisji z miejsca
przestępstwa. Wygląda na to, iż w grę wchodzi tutaj wielki napad, może największy, jaki to
miasto widziało. Nie wyłączajcie radioodbiorników...”

„Nawet nie przypuszczałem, że zamierzali zrobić skok tamtej nocy. Byłem pijany do
nieprzytomności. Całą noc spędziłem z Martym Krugmanem. Piliśmy w »Spice of Life« w
Cedarhust, mniej niż o dwie mile od lotniska, i nic nie wiedzieliśmy. Kiedy tamtej nocy
wróciłem do domu, Karen urządziła mi awanturę. Tak mnie to wnerwiło, że spakowałem
ubrania, wsiadłem do pociągu i pojechałem na Long Island, do mieszkania dziewczyny, którą
znałem, przy Wschodniej Osiemdziesiątej Dziewiątej Ulicy.
Około dziesiątej rano zadzwonił do mnie Jimmy. Mówił, że chce się ze mną spotkać w
delikatesach »Stage«, i to jeszcze tego wieczoru, przed jego pójściem na noc do więzienia.
Poszedłem więc do »Stage«. Był tam Tommy. Wesoły i uśmiechnięty. Był też
tłuścioch Louie Cafora. Ważył trzysta funtów, był właścicielem parkingu Brooklynie i czekał
go proces o wymuszanie i podpalenie, ale teraz aż promieniał. Żenił się ze swoją ukochaną z
lat dziecinnych, Joanną. Właśnie kupił jej małego cadillaca jako ślubny prezent -
niespodziankę. Tego dnia w radio i telewizji cały czas mówili o Lufthansie. Wszyscy o tym
wiedzieli, ale ja nie powiedziałem ani słowa. Jimmy i Tommy mieli właśnie wracać, by
stawić się na noc w swoim półwięzieniu. Jimmy był cokolwiek zalany, ale czuł się
znakomicie.
Pytał, czy wracam do domu, do Karen. Bo Karen spotkała mnie rano u niego. A
prawdę powiedziawszy, to musiał się nieźle nadzwonić, nim dostał numer tej dziewczyny, u
której przebywałem. Bo Karen nie wiedziała, gdzie jestem.
A więc pytał, czy wracam do domu. Odpowiedziałem mu, że dopiero za parę dni. A
on, że w porządku. Teraz widzę, że nie chciał, żeby cokolwiek było nie tak jak trzeba. Chciał,
żeby wszystko wydawało się normalne. Nie chciał, żeby rozzłoszczone żony biegały od domu
do domu szukając zaginionych mężów.
Zapytał mnie, czy potrzebuję pieniędzy. Powiedziałem, że nie. A więc i ja zadałem mu
z kolei pytanie, czy nie trzeba mu szmalu. Roześmiał się tylko. Wyjął kopertę wypchaną
pięćdziesięcio - i studolarowymi banknotami. Musiało być tego dobre dziesięć tysięcy.
Odliczył około pięćset Tommy'emu i około pięciuset grubasowi Louiemu.
Później powiedział, że spotka się ze mną rano w fabryce ubrań »Moo Moo Veddy«,
tuż obok »Roberta«. Następnego ranka spotkałem się z nim w »Moo Moo« i poszliśmy do
restauracji Bobby'ego w centrum odzieżowym. Umówiliśmy się tam na spotkanie z Miltym
Wekarem, w związku z zakładami na mecz z Harvardem, który mieliśmy obskoczyć w
następną sobotę. Później, tego samego popołudnia, mieliśmy odbyć podobne spotkanie z
Martym Krugmanem w Queens. Milty i Marty byli dwoma spośród bukmacherów, którzy
obsługiwali ustawione przez nas mecze.
Byliśmy na drodze szybkiego ruchu i zbliżaliśmy się właśnie do tunelu, gdy Jimmy
nagle puścił kierownicę, obrócił się do mnie i jedną ręką mocno uścisnął mi ramię. »Udało
się!« A potem znowu prowadził jak gdyby nigdy nic. Byłem zaskoczony tym jego nagłym
ruchem, który omal nie zmiażdżył mi kości, ale wiedziałem, że chciał mi w ten sposób
donieść, że obrobiliśmy Lufthansę.
Lecz już następne jego słowa sprawiły, że zrobiło mi się niedobrze. Patrzył przed
siebie, prowadził samochód i nagle zapytał mnie, tak jakby od niechcenia, czy nie uważam, że
Marty doniósł już swojej żonie, Fran, o skoku na Lufthansę. W tym momencie zorientowałem
się, że Jimmy zamierza wykończyć Marty'ego. Znałem Jimmy'ego lepiej i dłużej niż
ktokolwiek inny. Czasem wiedziałem, co takiego pomyśli o danej sprawie, zanim on sam
zdążył ruszyć głową. Umiałem określić, czy Jimmy kogoś polubi, czy też znienawidzi. No a
teraz wiedziałem, że Jimmy myśli o wykończeniu Marty'ego Krugmana. Wzruszyłem
ramionami. Chciałem mu dać do zrozumienia, że uważam, iż o Krugmanie nie warto nawet
myśleć. Jechaliśmy dalej. A ja milczałem. Po minucie czy dwóch Jimmy powiedział, że kiedy
dotrzemy do »Bobby'ego«, chce, żebym zadzwonił do Krugmana i umówił się z nim na
spotkanie jeszcze tego wieczoru. Ale ja odrzekłem, że jestem pewny, że Marty o wszystkim
powiedział Fran. Chciałem, żeby to brzmiało tak, jakbym całą tę rzecz bagatelizował. Że to
nic poważnego. Że przecież nikt niczego nie mógłby udowodnić. Rozpaczliwie próbowałem
utrzymać Marty'ego przy życiu. Jimmy nie słuchał. Powiedział tylko, że po naszym spotkaniu
z Martym powinienem wykombinować jakiś sposób i nakłonić Marty'ego, żeby poszedł ze
mną gdzieś późnym wieczorem. Cóż, wiedziałem, gdzie znaleźć Marty'ego o każdej porze
dnia. W niedzielę piłem z nim przez całą noc, ale od dnia rabunku celowo go unikałem. Marty
musiał telefonować do mnie do domu chyba z milion razy. Wiedziałem, czego chce. Chciał
wiedzieć, kiedy dostanie swoje pieniądze. I teraz zacząłem przypuszczać, że musiał w tej
sprawie dawać wycisk również Jimmy'emu. Zadzwoniłem doń z »Bobby'ego« i
powiedziałem, że Jimmy i ja spotkamy się z nim o czwartej trzydzieści w »Forty Yards«. Nic
nie mówiłem o tym, co będzie później. Kiedy wróciłem do stolika, zobaczyłem, że Tommy
DeSimone siedzi tam ze swoją siostrą Dolores i że ponadto zjawił się Milty Wekar. Jimmy
zaczął rozmawiać z Miltym o zakładach związanych z koszykówką, a potem odwrócił się do
mnie i powiedział, że powinienem dogadać się z Tommym, dokąd dziś wieczór zabierzemy
Marty'ego.
Tak to już jest. Żeby wykończyć faceta, nie trzeba zbyt wiele czasu. Cała ta historia
zaczynała już zakrawać na szaleństwo, ale wciąż jeszcze miałem czas - od drugiej po
południu do ósmej czy dziewiątej wieczorem, żeby wyperswadować Jimmy'emu zabicie
Marty'ego. A póki co, robiłem wszystko zgodnie z programem.
Tommy powiedział, że on i Angelo Sepe spotkają się ze mną w motelu »Riviera«. Z
tyłu był tam duży parking. Tommy powiedział: »Przyprowadź Marty'ego na tyły parkingu.
Powiedz mu, że musisz się spotkać na dole z jakimiś dziwkami. Wyjdź tylko z wozu i zostaw
go tam. A ja i Angelo już go stamtąd weźmiemy«. Tommy wprost uwielbiał podobne historie.
Dla Jimmy'ego wykańczanie ludzi było zwyczajnym interesem, ale Tommy'emu sprawiało
satysfakcję. Powiedziałem mu więc, że będę tam między ósmą a ósmą trzydzieści.
Po chwili Jimmy i ja byliśmy w drodze do »Forty Yards«, aby spotkać się z Martym w
sprawie meczu w kosza. Po raz pierwszy spostrzegłem, że Jimmy, pod względem nerwów,
był zupełnym wrakiem. Jego myśli biegły w ośmiu przeróżnych kierunkach jednocześnie.
Całą drogę do »Forty Yards« mówiłem o tym, jak bardzo da nam popalić Fran Krugman,
jeżeli załatwimy Marty'ego. Że będzie wszystkich dręczyła, dopóki nie dowie się, co zaszło.
Przypomniałem mu także o tym, że potrzebujemy Marty'ego, ażeby uskutecznić niektóre z
naszych zakładów. Nie użyłem akurat takich słów, ale próbowałem mu uświadomić, że
zabijanie Marty'ego będzie odejmowaniem sobie chleba od ust.
Kiedy dojechaliśmy do »Forty Yards«, Marty już tam czekał. Idąc do drzwi Jimmy
powiedział: »Zapomnij o dzisiejszym wieczorze«. Jakby mi kamień spadł z serca. I już po
paru minutach Jimmy pił i żartował z Martym, jak gdyby byli najlepszymi przyjaciółmi.
Piliśmy przez całą resztę popołudnia i nie padło słowo o Lufthansie czy o pieniądzach.
Pomyślałem, że może Marty cokolwiek zmądrzeje, że może ma jakieś szanse.
Jimmy wyszedł, a Marty, czekając na Fran, żeby go zabrała do domu, znów zaczął
swoją śpiewkę. »Kiedy dostanę swoją forsę?« Zapytał. »To mnie pytasz? Zapytaj
Jimmy'ego«, powiedziałem. Tak niby żartem. A Marty na to:»Już pytałem i Jimmy mówił, że
moja działka wyniesie 500 000 dolarów«. Teraz wiedziałem już, dlaczego Jimmy chciał
wykończyć Marty'ego. Tu szło o pół melona. Nie było mowy, aby Jimmy zrzekł się pół
melona zielonych, i to z powodu Marty'ego Krugmana. Gdyby Jimmy zabił Marty'ego,
zakosiłby tę jego działkę.
Tymczasem Marty pytał mnie, ile wynosi moja dola. Powiedziałem mu, że o mnie się
może nie martwić. Ale on dalej ciągnął swoje. Powiedział, że pogada z Jimmym. Że on da mi
150 000 dolarów i nakłoni Jimmy'ego, żeby odpalił mi tyle samo. Wrzeszczał, że przypilnuje,
żeby nikt mnie nie wyrolował. Biedny głupek, na myśl mu nie przyszło, jak blisko jest
śmierci, a ja nawet nie mogłem mu tego powiedzieć. Nie uwierzyłby mi. W czwartek po
południu, około trzech dni po rabunku, spotkaliśmy się u »Roberta« i urządziliśmy sobie
przyjęcie świąteczne. Przyjechał z Florydy Paulie, toteż wywaliliśmy z lokalu wszystkich
obcych. Paulie wyglądał całkiem nieźle. Jimmy uwijał się wokół niego pilnując, żeby Paulie
był zadowolony. Byli tam również bracia Paulie'ego, Lenny i Tommy. Był tłuścioch Louie.
Byli właściwie wszyscy z wyjątkiem Tommy'ego DeSimone, bo Paulie nie lubił, gdy Tommy
kręcił się w pobliżu. Było mnóstwo żarcia, a ja wyciągnąłem trochę forsy, żeby zapłacić
rachunek. Wszyscy dobrze się bawiliśmy, gdy nagle Stacks Edwards zobaczył mój plik
banknotów i zaczął odstawiać swój stary numer »czarnego przygłupa«. »Jak to się dzieje, że
ja łażę bez pieprzonego centa przy duszy, a wy, biali z Majfii, znowu macie szmal?« I zaczął
sobie robić śmichy na temat »facetów z Majfii«, którzy zgarnęli te wszystkie miliony z
lotniska.
Stacks był idiotą. Tego dnia w gazetach pisano, że gliny znalazły ciężarówkę, a w niej
pełno odcisków palców. Pisano, że znaleźli kominiarki, skórzaną kurtkę i odcisk sportowego
buta. Wiedziałem, że to Stacks miał odprowadzić furgonetkę do faceta, którego znaliśmy w
Jersey, i sprasować ją na złom. Usunąć bez śladu. Zamiast tego schlał się i zostawił wóz na
rogu Wschodniej Dziewięćdziesiątej Ulicy i Linden Boulevard, w Canarsie, około półtorej
mili od lotniska. A potem, kretyn, poszedł do domu się wyspać. Następnego dnia gliny
znalazły wóz i teraz było o tym w gazetach. Więc Stacks powinien był uciekać gdzie pieprz
rośnie, ale zamiast tego siedział »U Roberta« i pieprzył głupio. Facet albo sam pragnął
śmierci, albo też nie mógł uwierzyć, że czeka go sporo kłopotów. Prawdą jest, że nikt nigdy
nie wie, co mu na głowę spadnie. Tyle, że odciski Stacksa też mogły być w furgonetce, a on
jak gdyby nigdy nic siedzi tutaj i chrzani o tym, jak to »Majfia« zgarnia cały szmal.
Wtedy to Lenny Vario, brat Paula, przyłączył się do tych żartów i zaczął nawijać, że
faceci, którzy tak bardzo obłowili się na lotnisku, są teraz pewnie w Puerto Rico albo na
Florydzie i grzeją się w słonku, podczas gdy my wszyscy siedzimy tutaj murem i garby nam
rosną od roboty.
Spojrzałem na Lenny'ego, jakbym nie mógł uwierzyć, że będzie sobie robił śmichy z
takiej rzeczy, ale wtedy nagle zdałem sobie sprawę, że on nie żartował. Po prostu o niczym
nie wiedział. Siedział sobie w lokalu z facetami, którzy obrobili Lufthansę, i nie miał o tym
pojęcia. Jego własny brat, Paulie, zadekował na Florydzie jedną trzecią łupu, a Lenny się
nawet tego nie spodziewał. Paulie kazał swemu synowi, Peterowi, przewieźć po skoku forsę
samolotem, w worku na odpadki włożonym do podręcznej torby. Peter poleciał pierwszą
klasą i przez całą drogę nie spuszczał oczu z torby.
Kiedy więc Stacks i Lenny dalej pletli głupoty, ja spojrzałem na Paulie'ego. Nie
wyglądał na uszczęśliwionego. Jimmy też śledził każdy jego ruch. Toteż wiedziałem, że
Stacks podpisał tego dnia wyrok śmierci na samego siebie. Jimmy wydał wprawdzie rozkaz,
niemniej to właśnie Paulie rzucił Jimmy'emu tamto wymowne spojrzenie. W czasie tego
weekendu Tommy DeSimone i Angelo Sepe poszli z małą wizytą do Stacksa. Rzecz była
łatwa. Facet leżał jeszcze w łóżku. Uwinęli się szybko. Sześć kul w głowę.
Kiedy Marty Krugman dowiedział się o Stacksie, pomyślał, że Stacksa załatwiono z
powodu jakiegoś interesu z prochami lub fałszowaną forsą. I na tym stanęło. Jimmy posłał
mnie do rodziny Stacksa. Zapłaciliśmy za wszystko. Wigilię Bożego Narodzenia spędziłem
wraz z jego krewnymi w domu pogrzebowym. Powiedziałem im, że Jimmy i Tommy nie
mogli się zjawić, bo muszą wrócić na noc do więzienia.
Marty miał być następny. Coraz bardziej wpieprzał Jimmy'ego. Mnie zresztą też.
Płakał, że potrzebne są mu pieniądze na spłacenie lichwiarzy. Był im winien około
czterdziestu tysięcy dolarów i wciąż powtarzał, że mu są natychmiast potrzebne. Chciał
wiedzieć, dlaczego co tydzień musi płacić odsetki.
Powiedziałem mu, żeby się nie denerwował. I że dostanie forsę. Ale Marty nie chciał
płacić odsetek. Był już styczeń, a on codziennie przesiadywał »U Roberta«. Nie sposób było
się go pozbyć. Robił się coraz gorszy. Pchał się tam gdzie nie trzeba.
Ale wtedy już wszyscy byli pod nadzorem. Przed barem przez całą dobę stały
zaparkowane samochody. W okolicy kręcili się federalni. Robiło się coraz goręcej. A Marty
stale tu do nas przyłaził.
Nie chciałem brać w tym udziału. Powtarzałem mu ciągle, żeby zmądrzał. Mówiłem
mu, że dostanie swoją działkę, ale on nie przestawał. Powiedział, że Jimmy dał mu tuż przed
świętami pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale że z tego czterdzieści kawałków musiał dać Lou
Wernerowi, bo Werner nie dawał mu spokoju i upominał się o swoją dolę. Wiedziałem, co
jest grane, i sam nie poprosiłem ani o centa.
Nie prosiłem nawet Jimmy'ego o ten szmal, który dał mi przed świętami. Powiedział,
żebym przyszedł do niego do domu. Kiedy tam dotarłem, Jimmy wszedł do kuchni i otworzył
pojemnik na chleb. W środku były całe stosy banknotów. Chyba ze sto tysięcy. Dał mi
dziesięć kawałków. Oddałem trzy koła Karen, żeby zrobiła świąteczne zakupy. A siedem
schowałem do kieszeni i tego samego wieczoru wpadłem do »Harold's Pools« i kupiłem
sztuczną choinkę za trzysta dolarów. Dzieci cudownie się bawiły. Było to najdroższe
drzewko, jakie tylko u »Harolda« mieli na składzie. Biała plastikowa choinka z fioletowymi
bombkami.
W tydzień po Bożym Narodzeniu Jimmy kazał mi zawieźć trochę lewej koki na
Florydę. Zapłacił za nią ćwierć miliona dolarów i chciał, żebym ją tam zawiózł. Poza tym
zamierzał rąbnąć faceta, który mu ją sprzedał. Chciał go wpierw zmusić, żeby mu oddał forsę,
a potem od razu go załatwić, i to w »Green Lantern«, w Forcie Lauderdale.
Jimmy chciał tam zabrać ze sobą Tommy'ego, który miał być teraz przyjęty do ferajny.
A więc w końcu zyskałby to, czego pragnął. Bo dla Tommy'ego stanowiło to szczyt wszelkich
marzeń. Jeżeli chciałeś być gangsterem, musiałeś zostać oficjalnie przyjęty. Było to niczym
chrzest.
Dowiedzieliśmy się, że mają za niego ręczyć Bruno Facciolo i Peter Vario. Mieli po
niego przyjechać i zawieźć go na miejsce ceremonii, ale kiedy Jimmy zatelefonował i zapytał,
czy Tommy widział się już ze swoją matką chrzestną, matka Tommy'ego odparła, że
rozpętała się tak wielka śnieżyca, iż wszystko trzeba było odwołać. Następnego dnia Jimmy
zadzwonił ponownie. Widziałem go w kabinie telefonicznej. Przez cały czas słuchał, a potem
uniósł rękę i z całej siły rzucił słuchawkę na widełki. Cała kabina aż się zatrzęsła. Nigdy
jeszcze nie widziałem go w takim stanie. Żeby aż tak się wściekał. Byłem przerażony.
Wyszedł z kabiny i wtedy zobaczyłem, że w oczach ma łzy. Nie wiedziałem, co się
stało, ale on sam mi powiedział, że właśnie załatwili Tommy'ego. Ferajna Gotti. Rozwalili go.
Poszło o to, że Tommy zabił Billy'ego Battsa i faceta, którego nazywano Foxy. Obaj byli
członkami gangu Gambinów, a Tommy zabił ich bez pozwolenia. Nikt nie wiedział, że
Tommy to zrobił, ale ludzie Gambinów skądś zdobyli dowody. Odbyli naradę z Paulie'em i
dostali pozwolenie na sprzątnięcie Tommy'ego.
Zrobili to w taki sposób, że Tommy niczego się nie spodziewał. Myślał, że idzie na
swój chrzest. Odstawił się jak nie wiem co. Chciał dobrze wyglądać. Przyszli po niego dwaj
ludzie z jego własnej ferajny. Uśmiechał się. Miał być przecież przyjęty. I nikt więcej go już
nie widział.
Wróciliśmy od razu do Nowego Jorku. Facet, który sprzedał Jimmy'emu tę lewą kokę,
został ułaskawiony. I nic się nie dało zrobić. Nawet Jimmy nie mógł pomścić Tommy'ego.
Działo się to pomiędzy rodowitymi Włochami, a kiedy szło o te sprawy, to byliśmy wraz z
Jimmym tak jakby na uboczu, bo mój ojciec również był Irlandczykiem.
Tuż po Nowym Roku w »Robercie« zrobiło się trochę za gorąco z powodu Lufthansy,
więc wszyscy przenieśliśmy się do nowego lokalu, który Vinnie Asaro otworzył na
Rockaway Boulevad. Vinnie wydał całą fortunę na urządzenie tej knajpy, która znajdowała
się tuż obok jego paserskiego biznesu. Pamiętam, że kiedy wróciłem z Florydy, Marty
przyczepił się do mnie. Kręcił się teraz cały czas koło nowej speluny Vinnie'ego i chciał się
dowiedzieć wszystkiego o Tommym. Chciał również wiedzieć o Stacksie. Co się właściwie
stało? Wiedział, że Tommy miał zatarg z ferajną Gottich i że Stacks prawdopodobnie oberwał
z powodu jakiejś transakcji, która się nie powiodła, ale był zdenerwowany. Snuł się wokół
baru Vinnie'ego i czekał na wieści z placu boju.
I tam właśnie go wykończyli. Przy barze. 6 stycznia. Następnego dnia Fran
zatelefonowała już o siódmej i powiedziała, że Marty nie wrócił tej nocy do domu. Od razu
wiedziałem. Nie mogłem już dłużej spać. Potem zadzwoniła jeszcze o dziewiątej.
Powiedziałem jej, że wyjdę trochę później i że go poszukam. Pojechałem do paserskiego
interesu Vinnie'ego i widząc zaparkowany wóz zorientowałem się, że Jimmy już tam jest.
Wszedłem i powiedziałem, że właśnie przed chwilą Fran do mnie dzwoniła. Jimmy już
siedział przy barze. Obok niego rozsiadł się Vinnie. I Jimmy powiedział: »On odszedł«.
Dokładnie tak. Spojrzałem na niego. Potrząsnąłem głową. A on jeszcze dorzucił: »Jedźcie do
jego żony. Powiedzcie jej, że pewnie urwał się z jakąś przyjaciółką. Wymyślcie coś«.
Kiedy wraz z Karen przyjechaliśmy do Fran, ta była w histerii. Wiedziała, i to chyba
równie dobrze jak ja, że Marty nie żyje. Twierdziła, że zatelefonował do niej o dziewiątej
trzydzieści poprzedniego wieczoru i powiedział, że wróci późno. Mówił też, że wszystko
układa się doskonale. I że ma dostać jakieś pieniądze.
Siedziałem tam, trzymałem ją za rękę i rozmyślałem o Jimmym. Morderstwa nigdy nie
robiły na nim większego wrażenia. Zetknął się z nimi jeszcze jako dziecko w więzieniu dla
starych mafioso. W więzieniu nie ma żadnych błahych bijatyk. Tam musisz wykończyć
przeciwnika, z którym walczysz. I tego właśnie nauczył się Jimmy. Zabił wielu zupełnie
nieznajomych, ale zabijał również swoich najbliższych przyjaciół. Nie miało to znaczenia.
Interes to interes, więc jeśli wbił sobie do głowy, że jesteś dla niego niebezpieczny, że możesz
go kosztować grubszą forsę albo, że robisz się za sprytny - mógł zatłuc cię jak nic. Byliśmy
sobie bliscy. Nasze rodziny przyjaźniły się ze sobą. Wymienialiśmy prezenty na Boże
Narodzenie. Jeździliśmy wspólnie na wakacje. A jednak wiedziałem, że w każdej chwili może
mnie rozwalić, a potem każe Mickey, swojej żonie, zatelefonować do Karen i zapytać, gdzie
jestem. »Naprawdę bardzo się martwimy«, powiedziałaby Mickey. »Czekamy tu na niego.
Czy już wyszedł z domu? Cóż go właściwie mogło tak długo zatrzymać? Myślisz, że z nim
wszystko w porządku?« A tymczasem Jimmy zakopywałby mnie na Mokradłach Jamaica, po
drugiej stronie ulicy, przy której mieszka, i posypywałby moje zwłoki wapnem.
Fran mamrotała coś o pieniądzach. Martwiła się, że będzie musiała spłacać lichwiarzy.
Powiedziałem jej, żeby się tym nie martwiła. Stwierdziła, że nie ma żadnych pieniędzy.
Karen powiedziała, że nie powinna się tym przejmować. Bo Marty na pewno się zjawi. I
wtedy Fran załamała się i zaczęła mówić o napadzie. Powiedziała, że Marty zamierzał dać mi
150 000 dolarów, natomiast Frankowi Mennie - odpalić 50 000. Próbowałem ją pocieszyć, a
równocześnie zaprzeczyć, że wiem cokolwiek na temat tego skoku. Ale ona cały czas
powtarzała, że wie, że ja wiem. I nie chciała przestać. Próbowałem się z tego wyplątać
możliwie jak najszybciej. Bo cała ta historia dopiero się zaczynała.”
18
Dla środków masowego przekazu, pogrążonych w martwocie sezonu
przedświątecznego, napad na Lufthansę był najlepszym z możliwych prezentów
gwiazdkowych. Gazety i stacje telewizyjne przedstawiały rzecz niczym przestępstwo iście
rozrywkowe, warte sześciu milionów, jak coś na kształt numeru z rewii, gdzie nie padł ani
jeden strzał, natomiast jedyną ofiarą stała się niemiecka linia lotnicza, dla której większość z
mieszkańców miasta - za sprawą przyczyn historycznych - nie żywiła raczej zbyt wiele
sympatii.
Szereg instytucji, których głównym zadaniem jest troska o przestrzeganie prawa,
potraktowało tę prasową wrzawę jako osobisty afront. W ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu
godzin FBI, którego jurysdykcja rozciągała się na wszystkie zbrodnie popełnione poza
Stanami i które posiadało nieograniczoną liczbę pracujących ponad normę czasową
funkcjonariuszy, oddelegowało do tej sprawy ponad stu agentów. Agenci Urzędu Ceł,
strażnicy Kapitanatu Portu, Wydział Policji Miasta Nowy Jork, detektywi z towarzystw
ubezpieczeniowych, przedsiębiorstwo wynajmu pancernych ciężarówek Brinka, wreszcie
ludzie ze służby bezpieczeństwa Lufthansy w dalszym ciągu jeszcze tworzyli na miejscu
przestępstwa całkiem pokaźny tłum, chciwie chłonąc poszlaki i przesłuchując świadków.
Edward A. McDonald, Zastępca Prokuratora Stanów Zjednoczonych, któremu
powierzono tę sprawę, był trzydziestodwuletnim eks - koszykarzem, zawodnikiem drużyny
uniwersyteckiej, mierzącym sobie ponad sześć stóp i pięć cali. Mieszkał z żoną i trzema
synami w tych samych niebezpiecznych okolicach Brooklynu, w których wyrósł. Zarówno
ojciec, jak i dziadek McDonalda pracowali w dokach, a i on sam dość wcześnie zdał sobie
sprawę z faktu istnienia gangsterów. Pierwsze zabójstwo oglądał z okna klasy Xavierian High
School, w Bay Ridge, gdzie odbywały się zajęcia z nauk społecznych. A w pięć dni później,
kiedy udał się do Bliss Park, aby poćwiczyć sobie strzał do kosza, odkrył, że gang porzucił
czyjeś zwłoki wprost na boisku do koszykówki.
Według McDonalda kwestia, kto obrabował Lufthansę, nie była wcale żadną
tajemnicą. Już w ciągu pierwszych dwóch godzin po skoku przynajmniej pół tuzina
informatorów policji i FBI - wielu z nich uprowadzało sporadycznie ciężarówki lub rabowało
przesyłki - zadzwoniło z donosami, że napad na Lufthansę był robotą Jimmy'ego Burke'a i
ferajny z „Robert's Lounge”. Mniej więcej w tym samym czasie pracownicy Lufthansy,
mający możność zerknięcia na bandytę, który w czasie napadu nieopatrznie ściągnął
kominiarkę, wybrali z policyjnego albumu przestępców fotografię przypominającą według
nich napastnika. Okazał się nim Tommy DeSimone. Pewna gruba ryba, członek przestępczej
rodziny Joe'ego Colombo, będący jednocześnie zaufanym konfidentem FBI, zatelefonował do
agenta, który stanowił jego kontakt, i zidentyfikował Jimmy'ego Burke'a jako człowieka
kierującego napadem na Lufthansę. Doniósł on ponadto, że Angelo Sepe, jego eks - szwagier
Anthony Rodriguez, Tommy DeSimone i dwudziestoletni syn Jimmy'ego Burke'a Frankie
również wchodzili w skład grupy biorącej udział w tej akcji. Kiedy paru pracownikom,
zatrudnionym akurat w noc zajścia, pokazano fotografie czterech podejrzanych, Kerry
Whalen, nocny strażnik, uderzony w głowę już przy pierwszym spotkaniu z bandytami,
wybrał jedną, która - jak powiedział - przypominała jego prześladowcę. Była to podobizna
Angela Sepe.
Identyfikacja podejrzanych, dokonana przez naocznych świadków, i informacje od
konfidentów z mafii, którzy nie mogli się ujawnić i zeznawać w sądzie, nie wystarczyły
jeszcze do sporządzenia aktu oskarżenia. Lecz było ich aż nadto, by otoczyć podejrzanych
dyskretnym nadzorem. Pod koniec pierwszego tygodnia dziesiątki ludzi z FBI i policji
municypalnej, używając samochodów, ciężarówek, furgonetek, samolotów i helikopterów,
rozpoczęło całodobowe inwigilacje Jimmy'ego Burke'a, Angela Sepe, Tommy'ego DeSimone
i Anthony'ego Rodrigueza. Tajniacy, przebrani za robotników i kierowców ciężarówek,
zaczęli kręcić się wokół „Robert's Lounge” i „Owl Tavern”. McDonald dostał pozwolenie
sądowe na zainstalowanie elektronicznego podsłuchu i urządzeń naprowadzających.
Umieszczono je w oldsach Jimmy'ego, w lincolnie Tommy'ego i w nowej limuzynie
Thunderbird, którą Sepe kupił tuż po napadzie za dziesięć tysięcy dolarów gotówką, płacąc
banknotami pięćdziesięcio - i studolarowymi. McDonald przemycił do prasy zmyślone
historyjki o napadzie, mając nadzieję, że sprowokują one określone rozmowy w znajdujących
się na podsłuchu samochodach.
Podczas następnych ośmiu tygodni śledztwo przekształciło się w grę nerwów. Jimmy i
ferajna wiedzieli, że są głównymi podejrzanymi w sprawie napadu na Lufthansę - mogli
nawet przeczytać o sobie w gazetach - lecz nadal prowadzili normalne życie gangsterów,
kręcąc się wokół tych samych spelunek, i bez trudu gubili inwigilujących ich ludzi,
wykonując niespodziewane manewry na ruchliwych ulicach, przejeżdżając skrzyżowania na
czerwonych światłach albo cofając się znienacka z rogatek wjazdowych autostrad miejskich.
Udało im się na przykład zgubić samoloty FBI i helikoptery, wjechali bowiem na zastrzeżone
tereny Lotniska Kennedy'ego, gdzie zakazany jest wszelki nie planowany ruch, nawet
lądowanie policyjnych samolotów. Najwyższej klasy podsłuchy samochodowe okazały się
mniej efektywne, niż McDonald się tego spodziewał: kiedy tylko Jimmy, Angelo i Tommy
wsiadali do swoich wozów, włączali na cały regulator radia.
Agentom FBI udało się jednak nagrać ciekawe fragmenty ich rozmów, wychwycone
mimo zagłuszającej warstwy rockowo - dyskotekowego zgiełku. Ot, takie choćby jak te, w
których Sepe wspominał nie zidentyfikowanemu mężczyźnie o „...Brązowej walizce i torbie z
Lufthansy...” Lub mówił swojej dziewczynie, Hope Barron: „Chcę zobaczyć... Choć spojrzeć
na tę forsę... Wykopać dziurę w piwnicy (słowa zagłuszone), gdzieś w trawniku na tyłach...”
Lecz to nadal było jeszcze za mało, żeby powiązać Sepe'a i jego kumpli z napadem.
Po pewnym czasie gang tak się wprawił w gubieniu „ogonów”, że czasami jeden lub
kilku członków bandy potrafiło znikać nawet na kilka dni. McDonald otrzymywał raporty, że
jego podejrzanych widywano nawet w tak odległych miejscach, jak Fort Lauderdale i Miami
Beach. Mógł oczywiście zawiesić ich zwolnienia warunkowe i posłać Jimmy'ego,
DeSimone'a oraz Sepe'a z powrotem do więzienia, motywując to kontaktami, jakie
utrzymywali ze sobą, lecz i tak nie rozwiązałoby to sprawy napadu na Lufthansę ani też nie
doprowadziło do odzyskania choćby części pieniędzy.
McDonald wiedział od początku, że rabunek został przygotowany „od środka”. Bo
skądże by inaczej sześciu napastników wiedziało tak dokładnie, w którym akurat Z
dwudziestu dwóch ogromnych składów towarowych na zajmującym przestrzeń 348 akrów
towarowym terminalu Kennedy'ego znajduje się przez cały weekend sześć milionów dolarów
w gotówce i klejnotach? Tak ogromne sumy bywają zazwyczaj zabierane pancernymi
furgonetkami tuż po przyjeździe i natychmiast składane w bankach. Bandyci znali także
nazwiska i miejsca pobytu wszystkich dyżurujących tamtej nocy pracowników; wiedzieli o
obwodach alarmowych, które wymagały specjalnego magnetycznego klucza, wiedzieli, gdzie
znaleźć ten klucz i jak wyłączyć automatyczne kamery systemu bezpieczeństwa, nie
włączając zarazem dyskretnie zainstalowanego alarmu. McDonald był przekonany, że jeśli
inwigilacja i techniczne urządzenia elektroniczne nie umożliwią już teraz złapania sprawców,
inspirator napadu, który znajdował się gdzieś na lotnisku, doprowadzi w końcu śledczych do
Burke'a i jego ludzi, autorów praktycznej strony przestępstwa.
Sami pracownicy służby bezpieczeństwa Lufthansy, już w ciągu kilku godzin po
napadzie, podali McDonaldowi nazwisko Lou Wernera. Werner był podejrzany w związku z
wcześniejszą kradzieżą dwudziestu dwóch tysięcy dolarów w obcej walucie, ale w owym
czasie nie było wystarczających powodów, żeby go aresztować albo zwolnić z pracy. Tym
razem jednak sytuacja była trochę inna. Okazało się, że Lou Werner, w piątek przed napadem,
przeszkodził strażnikom z pancernych furgonetek Brinka w rutynowym odbiorze sześciu
milionów w gotówce i klejnotach. Werner utrzymywał, że aby podpisać zezwolenie na
wywóz, musiałby uzyskać wpierw zgodę szefa magazynu towarowego. Jeden ze strażników
Brinka skarżył się, że było to niezgodne z procedurą, w dodatku Werner przepadł gdzieś aż na
półtorej godziny i zjawił się na składzie towarowym dopiero wówczas, kiedy strażnikom
nakazano pojechać dalej, bez pieniędzy Lufthansy. Tak więc Lou Werner był nie tylko
odpowiedzialny za to, że pieniądze i klejnoty pozostały na lotnisku, ale również należał do
tych nielicznych pracowników Lufthansy, którzy wiedzieli, że sejf jest nadal pełny.
Zawodowcy pokroju Jimmy'ego Burke nigdy nie prowadzą rozmów na trefne tematy,
nawet jeśli znajdują się w miejscu równie odosobnionym i bezpiecznym jak własny
samochód. Natomiast amatorzy typu Wernera nie potrafią zbyt długo milczeć. Wydawać by
się mogło, że coś ich po prostu zmusza, by dzielić się tym, co wiedzą, z każdym ze
znajomych. Werner chwalił się więc, że zdobył duży szmal. Powiedział swoim kumplom z
baru, że spłacił już bukmacherów i lichwiarzy. Ogłosił, że wybiera się na święta do Miami.
Dla agentów zajmujących się tą sprawą śledzenie skomplikowanych domowych spraw
Lou Wernera bardziej przypominało przedzieranie się przez komediowy serial niż śledztwo w
sprawie napadu. Odkryli na przykład, że tuż przed skokiem Werner powiedział swej żonie,
Beverly, z którą był w separacji, że wkrótce będzie miał grube pieniądze, a wtedy ona z
pewnością pożałuje tego, iż zostawiła go po dwudziestu trzech latach małżeństwa. Swojemu
najlepszemu przyjacielowi, Williamowi Fischetti, powiedział o napadzie przynajmniej
miesiąc wcześniej, nim jeszcze rzecz nastąpiła, i zgodził się zainwestować trzydzieści tysięcy
dolarów ze swej działki w jego taksówkowy interes. Następnie, w dwa tygodnie później,
Werner odkrył, że Fischetti, który był wszak żonaty, ma romans z jego żoną, Beverly. Tak się
zezłościł, że zatelefonował do swego starego kumpla i wycofał się z projektowanego udziału
w przedsiębiorstwie. W dniu napadu, kiedy radio i gazety trąbiły o tym spektakularnym
rabunku, Werner był widocznie wciąż jeszcze wściekły na swego eks - kumpla, bo zadzwonił
do Fischettiego do domu i krzyknął do słuchawki: „A widzisz, ty paplo!” I przerwał
połączenie. Kilka dni po napadzie, kiedy wielkie nagłówki gazet donosiły o
wielomilionowym rabunku, Werner wychlapał wszystko swojej przyjaciółce, Janet Barbieri,
trzydziestosześcioletniej rozwódce, matce trojga dzieci. Ta natychmiast wybuchnęła płaczem
i krzyczała histerycznie, że Werner skończy w więzieniu. Wernera tak przygnębiła ta reakcja
przyjaciółki, że poszedł do miejscowego baru i zaraz opowiedział całą historię
zaprzyjaźnionemu barmanowi - ale dopiero wtedy, gdy ów poprzysiągł mu dochowanie
tajemnicy.
FBI oczywiście rozmawiało z każdym, kto tylko znał Wernera, i prawie każdy, kto go
znał, rozmawiał z FBI. Na przykład Fischetti tak bardzo się przejął tym, że jego żona dowie
się o romansie z Beverly Werner, że zgodził się na pełne współdziałanie, jeżeli tylko nie
będzie przesłuchiwany w domu. Przez parę tygodni agenci FBI spotykali się z Fischettim w
kawiarniach i taksówkach, a on opowiedział im wszystko, co wie - i było tego sporo.
Fischetti znał Wernera od lat. Powiedział, że Werner i inny jeszcze pracownik carga
Lufthansy, Peter Gruenewald, uknuli plan obrabowania tej linii lotniczej jeszcze na wiele
miesięcy przed napadem. Fischetti twierdził, że ci dwaj wpadli na pomysł rabunku po
wcześniejszym udziale w kradzieży dwudziestu dwóch tysięcy dolarów w obcej walucie.
Wówczas to doszli do wniosku, że głupotą byłoby ryzykować, że będzie się przyłapanym lub
wylanym z pracy za kradzież tak nędznej sumy. Skoro by już mieli zabrać jakieś pieniądze ze
skarbca, ryzykując, że zostaną schwytani, niech to już lepiej będzie za co najmniej milion
dolarów.
Fischetti powiedział, że później Werner i Gruenewald całymi miesiącami pracowali
nad planem napadu i kiedy już wszystkie szczegóły zostały dograne, Gruenewald otrzymał
zadanie reklamowania pomysłu w barach na lotnisku i szukania właściwych ludzi do
urzeczywistnienia go. Gruenewald spędził wiele miesięcy wyprobowywując potencjalnego
uczestnika skoku, notorycznego knajpianego zabijakę, lecz zrezygnował z zaangażowania go,
zdał sobie bowiem sprawę, że facet nie podchodzi do rzeczy wystarczająco poważnie. Kiedy
Gruenewald okazał się zbyt powolny w wynajdywaniu bandytów, Werner wziął sprawę we
własne ręce i zapytał swojego bukmachera, Franka Mennę, czy zna kogoś, kto by mógł się
tego podjąć.
Gdy FBI zagadnęło Gruenewalda, ten początkowo zaprzeczył, jakoby wiedział coś na
temat planu, ale agenci wkrótce postawili przed nim zarówno barowego chojraka, do którego
Gruenewald zwrócił się w sprawie napadu, jak i Fischettiego, który teraz począł świadczyć
przeciw niemu. W piątek 16 lutego, w dziewięć miesięcy po napadzie, agenci odkryli, że
Gruenewald ubiegał się o bilet rezerwowy z Nowego Jorku do Bogoty w Kolumbii, a
następnie na Tajwan i do Japonii. Gruenewald twierdził, że jedzie na Tajwan zobaczyć się z
żoną, z którą był w separacji, a która mieszkała tam u swojej rodziny. Gruenewalda
zaaresztowano i przetrzymano jako istotnego świadka w sprawie Lufthansy. Postanowił on
pójść na współpracę z McDonaldem w dziele gromadzenia dowodów przeciwko Wernerowi.
McDonald wiedział, że dzięki zeznaniom Gruenewalda, Fischettiego, Beverly Werner,
Janet Barbieri i Franka Menny ma wystarczające dowody, by oskarżyć Lou Wernera o
wzięcie udziału w napadzie na Lufthansę. Zebrał również wystarczającą liczbę dowodów
przeciwko Angelowi Sepe, aby oskarżyć go o napad i, co ważniejsze, otrzymać zezwolenie
sądowe na przeszukanie domu i podwórka kochanki Sepe'a, Mattituck, na Long Island, aby
sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tam pieniędzy. Choć agenci, którzy od tygodni chodzili
za Sepe'em i wysłuchiwali godzinami rockowej muzyki oraz strzępków rozmów, byli
przekonani, że pieniądze są zakopane gdzieś w domu Hope Barron.
Celem McDonalda było jednak nie tylko skazanie Wernera, lecz również nakłonienie
go do współpracy z federalnymi. Werner miał donieść na ludzi, których najął do dokonania
rabunku. Ale w dniu, gdy go aresztowano, okazał się twardszy, niż McDonald czy
którykolwiek z agentów mógł przypuszczać. Przed aresztowaniem paplał bez przerwy, lecz
umilkł z chwilą, gdy znalazł się pod kluczem. W noc swojego aresztowania, po wielu
godzinach przesłuchań, nadal utrzymywał, że nie ma absolutnie nic wspólnego z napadem.
Twierdził, że przechwalał się tylko i kłamał, a wszystko po to, by przydać sobie znaczenia.
McDonald postanowił skonfrontować Wernera z jego wspólnikiem, i to od razu, w
biurze Sił Uderzeniowych. Werner siedział właśnie w dużej sali konferencyjnej, gdy
Gruenewald i McDonald weszli tam znienacka razem. Werner od tygodnia nie widział
Gruenewalda, toteż mógł przypuszczać, że jego przyjaciel wsiadł do samolotu lecącego do
Bogoty, aby potem wyruszyć na Wschód, tak jak zamierzał. A teraz, kiedy zobaczył
Gruenewalda wchodzącego z prokuratorem, zrozumiał, że ów zgodził się pójść na
współpracę.
Werner zaczął drżeć. Dyszał ciężko. McDonald powiedział później, że bał się, iż
Werner może dostać tam, w biurze, ataku serca. Gruenewald zaczął stopniowo nakłaniać
swego przyjaciela do współpracy. „Oni wszystko wiedzą”, powiedział. „Dlaczego tylko ty
jeden masz za to oberwać?” Bo gdyby Werner okazał pomoc przy dochodzeniach, można by
mu było zagwarantować wolność lub wyrok z zawieszeniem, zwłaszcza gdyby pomógł
McDonaldowi przygwoździć napastników i odzyskać pieniądze. Gruenewald robił, co mógł.
Był bardzo wytrwały. Ale Werner utrzymywał, że nawet nie wie, o czym Gruenewald mówi.
Twierdził, że próbują go wrobić. Mówił, że jeśli McDonald jest przekonany o jego winie,
będzie to musiał udowodnić w sądzie.
Sprawa przeciwko Wernerowi była jedyną rzeczą, jaką McDonaldowi udało się
osiągnąć. Miesiące inwigilacji i nasłuchu potwierdziły tylko jego podejrzenia odnośnie do
Burke'a i jego gangu, ale nie dostarczyły zbyt wielu dowodów. Przeszukanie domu kochanki
Sepe'a i otaczającego go terenu nie doprowadziło do znalezienia pieniędzy, które FBI
spodziewało się tam znaleźć. 23 maja, trzydzieści pięć dni po aresztowaniu Sepe'a,
McDonalda musiał odwołać zarzuty względem niego, bo nie miał wystarczających dowodów,
aby postawić go przed sądem. Jimmy'ego i jego gang wciąż jeszcze można było posadzić za
pogwałcenie warunków zwolnienia, ale wtedy nie byłoby żadnej szansy, że popełnią jakiś
błąd i albo dostarczą dowodów przeciwko sobie, albo też ujawnią miejsce ukrycia pieniędzy.
Jednakże daleko bardziej niepokojące, jeśli szło o McDonalda, były raporty o
morderstwach i zniknięciach osób związanych z Lufthansą. Kiedy McDonald starał się
zmontować sprawę przeciwko Wernerowi, zaczęli nagle znikać kluczowi świadkowie. 18
grudnia na przykład, zaledwie w tydzień po napadzie, policja z Queens znalazła ciało
drobnego murzyńskiego oszusta o nazwisku Parnell Steven „Stacks” Edwards, lat trzydzieści
jeden, leżące pod kołdrą na łóżku w jego własnym mieszkaniu w Ozone Park, z sześcioma
kulami kalibru 38 w klatce piersiowej i w głowie. Drzwi do jego mieszkania nie zostały
otwarte siłą i nie było żadnych śladów walki. W mieszkaniu starto do czysta wszelkie odciski
palców. Wokoło rozsypane były pieniądze i kosztowności, toteż policja wykluczyła rabunek
jako motyw. Wnosząc z niedbałej pozycji ciała, ofiara znała swoich zabójców i nie miała
żadnych powodów sądzić, że zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo.
14 stycznia żona Tommy'ego DeSimone, Cookie, zgłosiła policji, że jej mąż przepadł
bez śladu. Powiedziała, że kilka tygodni wcześniej Tommy wziął od niej sześćdziesiąt
dolarów i od tej pory ani go nie widziała, ani też nie miała od niego żadnych wiadomości.
Początkowo policja sądziła, że Tommy postanowił się ukryć, gdyż dwóch pracowników
Lufthansy zidentyfikowało go na podstawie zdjęć jako tego bandytę, który w czasie napadu
zdjął kominiarkę. Ale potem zaczęły napływać wiadomości, że Tommy DeSimone znikł na
dobre.
Trzy dni później, 17 stycznia, zostało znalezione w samochodzie - chłodni,
porzuconym w Gravesend Bay w Brooklynie, ciało czterdziestodwuletniego bandziora i
oszusta o nazwisku Richard Eaton. Ciało znalazły dzieci bawiące się w bezpańskich
ciężarówkach. Denat ręce i nogi związane miał drutem, a oprócz tego złamano mu kark.
Nastąpiła pewna zwłoka w identyfikacji ciała, gdyż zamrożono je tak mocno, że musiało tajać
przez całe dwa dni. Dopiero wtedy, po przetrząśnięciu kieszeni denata, policjanci znaleźli
karteczkę z nazwiskiem i numerem telefonu Jimmy'ego Burke'a. Kiedy wstępne dochodzenie
ujawniło, że Eaton czasami pracował jako kurier i służył za szyld dla Jimmy'ego, miejscy
gliniarze zebrali swoje dane i poszli się zobaczyć z Edem McDonaldem.
Policjanci oświadczyli, iż mają dane świadczące, że Eaton dopiero co wrócił z podróży
na Florydę, gdzie miał rzekomo „prać” ogromne sumy pieniędzy. Na jednej z taśm podsłuchu
od Sepe'a, wśród zakłóceń i dźwięków rockowej muzyki, wyodrębniono fragment rozmowy,
w którym gospodarz wozu skarżył się, iż ktoś próbuje go oszukać przy liczeniu pieniędzy.
Doszukano się też gdzieś paru zdań na temat podróży na Florydę i forsy. McDonald rozkazał
ludziom z FBI i policji miejskiej prześledzić poczynania Eatona, a nawet otworzyć jego sejf
depozytowy, w którym - jak im doniesiono - Eaton przechowywał całe miliony dolarów. Sejf
był jednak pusty.
Mniej więcej w tym samym czasie gospodyni domowa z Long Island, Fran Krugman,
doniosła o tym, że jej mąż, Marty, przepadł gdzieś bez śladu. Oświadczyła lokalnej policji, że
po raz ostatni miała od niego wiadomość 6 stycznia, kiedy to zadzwonił, aby jej powiedzieć,
że przez jakiś czas nie będzie go w domu. Zanim McDonald odkrył, że Marty Krugman był
tym człowiekiem, do którego Frank Menna wysłał Lou Wernera, było już za późno.
McDonald oddałby wszystko, aby się dowiedzieć czegoś o ludziach, którym Krugman
przekazał plan Wernera. Frank Menna powiedział McDonaldowi, że przekazał jedynie prośbę
Wernera swojemu szefowi, Krugmanowi. Twierdził, że w tym momencie Krugman przejął
całą sprawę. Był jedynym znanym McDonaldowi ogniwem bezpośrednio związanym z
rabunkiem. Krugman, jako bukmacher, kręcił się po lotnisku; znano go również z tego, że
cieszył się opieką mafii. Związany był z gangiem Burke'a i często odwiedzał „Robert's
Lounge”. Jak się okazało, Krugman zniknął tuż przed tym, jak McDonald i FBI zaczęli go
szukać. I należy przypuszczać, że został czym prędzej sprzątnięty.
Dwa tygodnie później, 10 lutego, Theresa Ferrara, piękna dwudziestosiedmioletnia
kosmetyczka, odbyła pilną rozmowę telefoniczną z przyjacielem, po czym wybiegła
pospiesznie ze swego gabinetu kosmetycznego w Bellmore na Long Island, ażeby spotkać się
z kimś w pobliskiej jadłodajni. Widocznie Ferrara na tyle obawiała się tego spotkania, że
poprosiła swoją dziewiętnastoletnią siostrzenicę, Marię Sanacore, by przyszła po nią do
knajpy, jeżeli nie wróci w ciągu piętnastu minut. Pozostawiła u siebie torebkę, klucze i
płaszcz. „Mam szansę zarobić dziesięć tysięcy dolców”, powiedziała kuzynce, zatrzymawszy
się jeszcze w drzwiach. Nigdy więcej jej już nie widziano.
Policja z Nassau rozpoczęła rutynowe postępowanie w sprawie zaginionych. Odkryła,
że Ferrara przeprowadziła się ostatnio do apartamentu, za który czynsz wynosił aż tysiąc
dolarów miesięcznie. Kiedy pośrednik wynajmu udostępnił policji jej poprzedni adres,
okazało się, że ona i Tommy DeSimone mieszkali w tym samym dwurodzinnym domu w
Ozone Park. 18 maja znaleziono w wodach przy Barnegat Inlet, w pobliżu Toms River w
New Jersey, jakiś kobiecy tułów. Sekcję przeprowadzono w Miejskim Szpitalu w Toms
River, gdzie przy zastosowaniu promieni X z całą pewnością zidentyfikowano ciało jako
zwłoki Theresy Ferrary.
Zanim Lou Werner stanął w kwietniu przed sądem, pięciu potencjalnych świadków
bądź to zostało zamordowanych, bądź też po prostu wyparowało bez śladu, toteż McDonald
wyznaczył całodobową ochronę dla wszystkich tych, którzy przeżyli i których zamierzał
wezwać przed trybunał. Gruenewald zeznał, że on i Werner uknuli razem plan i że to właśnie
Werner za jego plecami zwerbował bandytów. Knajpiany zabijaka, do którego wpierw
zwrócił się Gruenewald w sprawie napadu, zeznał, że Gruenewald przedstawił mu swoje
plany i powiedział, że będzie musiał uzyskać od Wernera informacje o sposobie
neutralizowania alarmów. Stawiła się nawet Janet Barbieri, kochanka Wernera i, acz
niechętnie, zeznała, że Werner przechwalał się przed nią, iż to właśnie on jest sprawcą
rabunku.
16 maja, po dziesięciodniowym procesie, Lou Werner został uznany za winnego
opracowania planów napadu na Lufthansę, a później wcielenia ich w czyn. Był jedyną osobą
oskarżoną o rabunek, toteż groził mu wyrok dwudziestu pięciu lat więzienia. Jeżeli była
jakakolwiek szansa na to, by Lou Werner zaczął w końcu mówić, to pojawiła się ona właśnie
teraz. Werner milczał, bo chciał mieć jakieś szanse na procesie. Gdyby został uniewinniony,
wyszedłby na wolność i byłby w stanie zatrzymać pieniądze, które uzyskał z napadu. Ale
Werner został skazany i jeśli nie chciał spędzić najbliższych dwudziestu pięciu lat w
więzieniu, musiał pójść na współpracę.
Choć McDonald o tym nie wiedział, Werner spotkał się tylko z jednym członkiem
gangu Jimmy'ego Burke'a - z Joe'em „Buddą” Manrim. Manri został wysłany przez
Jimmy'ego, by sprawdzić plan Wernera, i wykonał to zadanie na parkingu restauracyjnej
części Lotniska im. Kennedy'ego. Manri zostawił Wernerowi osiemdziesiąt pięć tysięcy
dolarów. Podzielił te banknoty na dwie paczki i umieścił je w umówionym miejscu w motelu
lotniska. Gdyby Werner zdecydował się na współpracę, pogrążyłby co najwyżej Manriego i
nikogo poza tym.
W dniu, kiedy uznano go winnym, po południu, zabrano Lou Wernera do więzienia
federalnego, aby tam oczekiwał na wyrok. Trzymano go na trzecim piętrze, w strefie
przeznaczonej dla więźniów, których życie było zagrożone, oraz dla tych, którzy zdecydowali
się mówić. Jimmy Burke, aresztowany w końcu za pogwałcenie warunków zwolnienia,
siedział od 13 kwietnia w tym samym zakładzie. Po procesie odwiedził go jeden z
adwokatów, który powiedział mu, że Werner został uznany winnym, czeka go długa odsiadka
i znajduje się teraz pod ochroną w areszcie.
Jeszcze tego samego wieczoru radiowóz z 63 Posterunku w Brooklynie znalazł ciało
Josepha - „Joe'ego Buddy” - Manriego, lat czterdzieści siedem, zamieszkałego w Ozone Park,
i Roberta - „Francuzika” - McMahona, lat czterdzieści dwa, z Wantagh, Long Island, leżące
na przednich siedzeniach dwudrzwiowego niebieskiego buicka rocznik 1973, zaparkowanego
przy skrzyżowaniu Schenectady Avenue i Ayenue M, w rejonie Brooklynu zwanym Mili
Basin. Każdy z tych mężczyzn został zabity pojedynczym strzałem w tył głowy, z broni
kalibru 44. Teraz, kiedy już Manri nie żył, zniknęła jedyna szansa Lou Wernera na
wydostanie się z więzienia.
19
„Nim nastał dzień, kiedy trafiłem w końcu za kraty, moja rodzina i przyjaciele
sprawili, że bliski już byłem szaleństwa. Pracowałem do tak późna w nocy, że musiałem
zażywać chyba z gram kokainy dziennie, żeby tylko móc zachować zdrowe zmysły. Mój
wspólnik, Bobby Germaine, i ja braliśmy towar od Charlie'ego Japońca, który przez całe
życie zajmował się narkotykami, lecz dostawaliśmy niemal kota próbując utrzymać całą tę
rzecz w tajemnicy przed Paulie'em Vario. Paulie wrzeszczał na mnie, że odkąd wyszedłem z
pudła, wdaję się w narkotyki, ale zarazem nie dawał mi zbyt wiele okazji do zarobku.
Jimmy Burke od czasów Lufthansy jak gdyby się przyczaił, toteż nie mogłem zarobić
tyle, ile wcześniej zarabiałem wraz z nim. Tak czy owak zrobiłem się już za stary na
przechwytywanie ciężarówek. Bill Arico został pojmany podczas rabunku biżuterii, toteż
utrzymywałem jego żonę, Joan, i jego dwoje dzieci, póki w końcu nie udało mu się uciec z
więzienia na Riker's Island. Użył w tym celu piły jubilerskiej, którą zdobyłem dla Joan, ażeby
mu ją jakoś podrzuciła. Ci dwaj koszykarze z Boston College, z którymi kombinowałem,
zapieprzyli kolejny mecz, a ja musiałem słono za to płacić.
Tymczasem w domu siedziało mi FBI, szukając broni. Mieli nakaz i zachowywali się
jak dżentelmeni. Odczekali, aż dzieci pójdą do szkoły. Przetrząsnęli wszystko, ale o tydzień
wcześniej udało mi się wynieść większość rzeczy. W komódce w sypialni był pistolet kalibru
9 milimetrów, ale Karen okazała się na tyle przytomna, że zapytała, czy może się ubrać.
Pozwolili jej, więc poszła na górę i wsunęła sobie pistolet do majtek. Później narzekała, że
był cholernie zimny.
Na dokładkę była jeszcze moja przyjaciółka, Robin. Prawdą jest, że powinienem się
był jej pozbyć, ale tak czy inaczej dopomagała mi przy narkotykach. Używałem jej
mieszkania do przechowywania i porcjowania koki. Trochę też sprzedawała, ale w zasadzie
sama była moim najlepszym klientem. I za każdym razem, kiedy tam przychodziłem, chciała,
abyśmy porozmawiali wreszcie o naszym związku.
Byłem pod taką presją, że fakt mego aresztowania przyjąłem niemal z ulgą. Musiałem
chyba wyjść z domu około siódmej rano. Miałem odebrać mojego brata, Michaela, ze
szpitala. Przechodził tam kurację kręgosłupa. Planowałem, że w drodze do szpitala zahaczę o
dom Jimmy'ego. Jimmy zamówił kilka pistoletów od faceta z fabryki broni w Connecticut, z
którym ja także robiłem interesy. Poprzedniego wieczoru ten facet zostawił u mnie broń dla
Jimmy'ego. Jimmy miał kilka tłumików kalibru trzydzieści dwa i szukał pistoletów, które by
do nich pasowały. Jimmy, wokół którego robiło się już gorąco z powodu Lufthansy, podobnie
jak i ja przebywający na zwolnieniu warunkowym, rozglądał się za jakąś bronią do kupienia.
Bobby Germaine również szukał jakichś pukawek na sprzedaż. Powiedział, że weźmie
wszystko, czego nie kupi Jimmy. A trzeba wam jeszcze wiedzieć, że Germaine'a poszukiwało
aż sześć różnych sekcji wymiaru sprawiedliwości. Sam Germaine udawał pisarza - miał
nawet w domu maszynę do pisania z wkręconą w nią kartką papieru - a ponadto
przechowywał w mieszkaniu cały arsenał pistoletów i karabinów. Nie potrzebował aż tylu
przeróżnych pukawek, podobnie jak nie potrzebował ich również Jimmy, ale obaj mieli
zupełnego świra na punkcie broni.
Wykombinowałem sobie, że zatrzymam się u Jimmy'ego i zostawię tam pistolety;
potem pojadę do miasta, zabiorę brata ze szpitala i odwiozę go do siebie. Wrzuciłem broń do
bagażnika i wtedy właśnie usłyszałem warkot helikoptera. Spojrzałem w górę i zobaczyłem
go. Wisiał tuż nad moją głową i był cały czerwony. Czerwony helikopter, i to o siódmej rano,
w niedzielę, nad swoim własnym domem! Tego nie sposób przeoczyć. Wsiadłem do
samochodu i pojechałem w kierunku domu Jimmy'ego w Howard Beach. Przez chwilę
zdawało mi się, że helikopter nadal za mną leci, ale nim dojechałem na Cross Bay - gdzieś
zniknął.
Jimmy już nie spał. Czekał na mnie w drzwiach niczym dziecko wypatrujące świętego
Mikołaja. Wyszedł i chciał oglądać broń, nim jeszcze weszliśmy do hallu. Przypomniałem mu
o tym, że trwa na nas nagonka. Powiedziałem mu o helikopterze. Spojrzał na mnie jak na
wariata. Stał i usiłował wypakować spluwy wprost na chodniku. Widziałem, że mu bardzo
pilno. Chciał koniecznie obejrzeć swój nowy nabytek. Kiedy weszliśmy do hallu, czym
prędzej rozdarł papierową torbę, spojrzał na gnaty i wrzasnął: » Cholera! Są do niczego! Moje
tłumiki nie będą do nich pasowały! Nie chcę ich!« I nagle zrozumiałem, że po prostu nie chce
zapłacić mi za tę broń. I zrozumiałem też, że jestem na kilka setek do tyłu. Przecież te
cholerne spluwy kupiłem specjalnie dla niego! To on chciał je mieć, a nie ja. A teraz
wyszedłem na zupełnego idiotę. Ale nie wydusiłem z siebie ani słowa.
Znałem Jimmy'ego od ponad dwudziestu lat, lecz zdawałem sobie sprawę, że od
czasów Lufthansy zwariował zupełnie. Ten jego stan pogarszał się z każdym dniem, toteż
zdałem sobie sprawę, że właśnie dziś nie należy się z nim kłócić. Wiedziałem, że co najmniej
ośmiu facetów, z tych, którzy brali udział w skoku na Lufthansę, już nie żyje, i byłem
przekonany, że jedynym powodem ich śmierci stało się to, że zaczęli nękać Jimmy'ego
żądaniami pieniędzy. Jimmy zwariował na punkcie tego szmalu. Chwilami sądzę, że nawet
miał tego świadomość. Pamiętam, że pewnego dnia jeździliśmy to tu, to tam załatwiając
przeróżne sprawy. Gadaliśmy przy tym ze sobą i nagle on powiedział ni stąd, ni zowąd, że
czasami uważa, iż pieniądze są przeklęte. Takiego właśnie użył słowa: »przeklęte«.
Zdaniem Jimmy'ego Marty, Stacks, Francuzik McMahon, Joe Budda czy też
ktokolwiek inny, kto chciał dostać swoją działkę z pieniędzmi Lufthansy, po prostu go
okradał. To były jego pieniądze! Każdy, kto próbował ich choć trochę uszczknąć, sprawiał, że
Jimmy czuł się tak, jak gdyby go ktoś żywcem obdzierał ze skóry. Jimmy nie miał kłopotów z
wyborem, czy dać facetowi ćwierć miliona dolarów, czy też wpakować mu dwie kule w
głowę. Toteż nie pora była się z nim wtedy kłócić. Nie sposób było przewidzieć, co zrobi.
Zapakowałem więc po prostu pistolety do potarganej torby, odwróciłem się na pięcie i
wyszedłem. Był tak rozczarowany, że nawet nie powiedział mi do widzenia.
No i teraz jechałem do szpitala. Nadal miałem te pistolety w bagażniku samochodu i
byłem już mocno spóźniony. Musiałem chyba jechać z szybkością osiemdziesięciu mil na
godzinę. Spojrzałem w górę i zobaczyłem ten sam helikopter. Nie mogłem uwierzyć, że
dopadł mnie właśnie tu, na autostradzie prowadzącej z Long Island. Sunąłem ciągle naprzód,
gapiąc się niekiedy w górę, i kiedy minąłem wzniesienie znajdujące się tuż przed tym
wjazdem do tunelu, który prowadzi do centrum, stwierdziłem, że na jezdni przede mną zrobił
się wielki korek. I to od krawężnika aż do krawężnika. A ja nie mogłem w żaden sposób się
zatrzymać. Nad głową miałem helikopter, w bagażniku te spluwy i właśnie pchałem się całym
pędem w zator złożony z dwudziestu samochodów.
Wcisnąłem pedał hamulca. Pociągnąłem za hamulec ręczny. Ale bez skutku. Wóz
wtoczył się na chodnik i dopiero tutaj przystanął z głośnym zgrzytem. Poczułem nagle woń
spalenizny. Zaledwie parę cali dzieliło mnie od groźnego karambolu. Cały dygotałem. W
końcu zator usunięto. Kiedy dotarłem do szpitala, lekarz brata spojrzał na mnie i powiedział,
że chętnie zostawiłby mnie u siebie na dłużej. Wyjaśniłem mu, że cudem tylko uniknąłem
kraksy i że przez całą noc piłem bardzo ostro, toteż zlitował się i dał mi dziesięć miligramów
valium. Wsadziłem brata do samochodu i ruszyliśmy do domu. Zamierzałem wpierw odwieźć
go na miejsce, a potem ruszyć po Karen. Michael miał zjeść obiad wraz z nami.
W drodze do domu wyjrzałem przez okienko samochodu i cóż innego mogłem ujrzeć
nad sobą, jeśli nie tamten czerwony helikopter? Przyglądałem mu się przez chwilę, a potem
zapytałem brata: »Czy to pudło nadal leci za nami?« Spojrzał na mnie, jakbym był naćpany,
A przecież ta maszyna wciąż tam jeszcze była, wisiała nad nami w powietrzu. Kiedy już
dojeżdżaliśmy do domu, helikopter nadal nam siedział na ogonie, ale nawet wówczas mój
brat sprawiał wrażenie, jak gdyby nie uważał tego za zbyt ważną sprawę. Pomyślałem, że to
jak nic muszą być federalni. Faceci ze zbrojowni odkryli już pewnie kradzież pistoletów. To
chyba federalni. Bo tylko federalni mają dosyć forsy, aby móc się rozbijać helikopterami.
Tego wieczoru ja gotowałem obiad. Zacząłem dusić skrawki wołowiny, wieprzowiny
oraz cielęciny na ragout w sosie pomidorowym. Była to ulubiona potrawa Michaela. Robiłem
ziti z mięsnym sosem i właśnie zamierzałem uprażyć nad ogniem trochę pieprzu. Ustawiłem
już na kuchence garnek fasolki szparagowej z oliwą i czosnkiem i wziąłem się za kilka
pięknych kotletów cielęcych, bielutkich i krojonych dokładnie tak, jak trzeba. Chciałem z
nich zrobić zakąskę i podać tuż przed obiadem.
Karen i ja wybieraliśmy się do Bobby'ego Germaine'a, żeby przekazać mu broń, której
Jimmy nie przyjął, a ponadto odebrać jakąś należną mi forsę. Musiałem także wziąć od niego
trochę heroiny, tak żeby Judy Wicks, jedna z moich kurierek, mogła później wieczorem
polecieć do Pittsburgha i zabrać tam pół kilograma prochów. Judy, która była przyjaciółką
rodziny, czekała na mnie w domu, nim jeszcze zdążyłem dojechać tam z bratem. Wyglądała
jak córka jakiegoś prowincjonalnego pastora z Kansas. To chyba sprawiało, że była tak
dobrym kurierem. Chuda, o brudnoblond włosach, w nijakim niebiesko - różowym kapeluszu,
w niegustownych dacronowych ciuchach z katalogu Searsa. Czasami, kiedy wiozła jakiś
pokaźny ładunek, wypożyczała na tę akcję dziecko. Wyglądała wtedy tak wzruszająco, że
jedynymi osobami, które ją zaczepiały, byli pracownicy socjalni Pomocy Podróżnym. Judy
miała odczekać u mnie w domu, póki nie wrócę z towarem. Po wspólnym obiedzie miałem ją
odwieźć na lotnisko, na samolot do Pittsburgha.
Byłem już w domu od około godziny. Udusiłem mięso. Przetarłem pomidory przez
sito - bo nie lubię pestek. Cały czas wyglądałem przez okno. Helikoptera nie było. Czekałem
jeszcze przez chwilę i nadsłuchiwałem, czy nie usłyszę jego warkotu. I doszedłem do
wniosku, że pewnie go nie ma. Poprosiłem Michaela, żeby dopilnował sosu, a sam razem z
Karen wyruszyłem do Germaine'a. Byliśmy w połowie drogi, kiedy znowu zauważyłem w
powietrzu czerwony kształt. Tym razem leciał naprawdę nisko. Niemal widziałem, jak pilot
wystawia głowę przez okienko. Nie chciałem go naprowadzać na kryjówkę Germaine'a. I
naprawdę znudziło mi się już to jeżdżenie z pistoletami Jimmy'ego w bagażniku. Karen i ja
przejeżdżaliśmy właśnie w pobliżu domu mojej matki, toteż postanowiłem wpaść do niej na
chwilę. Karen nie zadawała żadnych zbędnych pytań. Wiedziałem, że u matki, przed garażem,
jest małe zadaszenie, toteż mógłbym się pozbyć broni, tak aby nie widziano mnie z góry.
Kiedy już tam dotarliśmy, wyjąłem broń z bagażnika i włożyłem ją do kubła na śmieci.
Posłałem Karen do środka, aby powiedziała matce, że nie powinna ruszać niczego przed
domem ani koło kubłów na odpadki, bez względu na to, co by się wydarzyło. Gdy uwolniłem
się od pistoletów, od razu poczułem się lepiej. Postanowiłem więc zgubić helikopter i
pojechać do Germaine'a, aby odebrać pieniądze i narkotyki.
Powiedziałem więc Karen: »Jedźmy na zakupy«. Pojechaliśmy do ogromnego centrum
handlowego, zaparkowaliśmy wóz i weszliśmy do środka. Byłem gotów spędzić tam choćby
kilka godzin. Chciałem także zatelefonować do Bobby'ego i powiedzieć mu o rozpętanej
nagonce. Znalazłem w centrum budkę z telefonem i zadzwoniłem. Powiedziałem, że nie będę
mógł mu przywieźć pistoletów. Dodałem też: »Śledzą mnie, do licha. Już cały dzień lata za
mną helikopter«. Powiedział, że chyba zwariowałem i że muszę mieć manię prześladowczą.
O czwartej, kiedy wychodziliśmy z centrum, helikoptera nie było. Musiało mu się pewnie
skończyć paliwo. Karen i ja wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy z powrotem do domu
matki. Ale helikopter wciąż się nie pojawiał. Rozejrzałem się, czy nie śledzi mnie ktoś z
ziemi. Lecz nic z tych rzeczy.
Wyjąłem broń z kubłów. Powiedziałem Karen, że wybierzemy się teraz do Bobby'ego
Germaine'a, tyle że pojedziemy tam okrężną drogą. Bez słowa siadła za kierownicą.
Jeździliśmy od dzielnicy do dzielnicy. Mknąc głównymi ulicami. Skręcając w ślepe uliczki.
Zawracaliśmy. Przyśpieszaliśmy, a potem gwałtownie podjeżdżaliśmy do krawężnika i
zatrzymywaliśmy się. Przecinaliśmy skrzyżowania na światłach. Przez całą drogę
sprawdzałem mijające nas samochody i śledziłem ich tablice rejestracyjne. Ale nic.
W końcu dojechaliśmy do Germaine'a. Mieszkał w apartamencie z używalnością
ogrodu, w pewnym domu w Commack. Kiedy tam dotarłem, poczułem ulgę. »Widzisz? A nie
mówiłem, że masz manię prześladowczą?«, powiedział Germaine. Wszyscy roześmialiśmy
się. Wciągnąłem niuch kokainy, co wkrótce pozwoliło mi się pozbierać do kupy. Potem
Germaine dał mi paczkę heroiny, którą miałem przekazać Judy.
Teraz musiałem wracać do domu, żeby przygotować paczkę i dać ją Judy. Musiałem
także podjechać do domu mojej dziewczyny, Robin, i podrzucić jej odpowiednią porcyjkę
prochów. Nie widziałem się z Robin już od paru dni i wiedziałem, że będzie się upierała,
abym został tam dłużej, niż to było możliwe. Musiałem dokończyć gotowania, powinienem
przygotować Judy do podróży, a Robin z całą pewnością mogła mi dać zdrowy wycisk.
Jednym słowem - koszmar. Zadzwonił telefon. To była właśnie Robin. Germaine
poinformował mnie gestem, tak by Karen nie wiedziała, kto o mnie pyta. A Robin chciała
wiedzieć, kiedy u niej będę. Powiedziałem, że mniej więcej za godzinę. Czy będę mógł zostać
na obiedzie? Odrzekłem, że później o tym pogadamy. Teraz już wiedziałem, że to nie będzie
taki zwyczajny koszmar. Zanosiło się bowiem na koszmar koszmarów. Potem zadzwoniłem
do siebie do domu, by porozmawiać z Judy. Chciałem, żeby wiedziała, że mam już towar i że
niebawem będzie mogła wyruszyć do Pittsburgha. Zapytałem: »Wiesz, co musimy zrobić?« A
ona na to: »Tak«. Bo Judy musiała załatwić sobie rezerwację. Zapytałem ją jeszcze raz:
»Wiesz, dokąd masz lecieć?« »Ależ tak«, odparła. »A wiesz, do kogo masz dzwonić?« »Ależ
oczywiście«. Potem powiedziałem jej, żeby wyszła ode mnie z domu, poszła do budki
telefonicznej i odbyła wszystkie konieczne rozmowy. Wydała taki dźwięk, jakby uznała mnie
za idiotę, który tłumaczy jej sprawy zupełnie oczywiste. »Ale koniecznie wyjdź z domu«,
dorzuciłem jeszcze. »Nie dzwoń z domowego aparatu«. I odłożyłem słuchawkę. No i co? Ta
idiotka dzwoniła ode mnie z domu! Użyła mojego telefonu, żeby zamówić sobie rezerwację
do Pittsburgha i żeby powiadomić Paula Mazzeiego, kiedy przylatuje. Teraz gliny wiedziały
już wszystko. Wiedziały, że przesyłka wychodzi ode mnie z domu i zmierza na lotnisko;
poznały również czas i numer lotu. Byłem więc świnią zmierzającą wprost do rzeźni, a nawet
nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Gdy tylko wróciłem do domu, zabrałem się za gotowanie. Do odlotu Judy pozostało
tylko parę godzin, toteż musiałem zalecić mojemu bratu, aby miał oko na ragout. Przez cały
dzień kazałem mu zwracać uwagę tylko na helikoptery i na sos pomidorowy. Zapytałem Judy,
czy aby na pewno telefonowała z zewnątrz. Wokół mnie było już nazbyt wiele smrodu, abym
mógł ufać własnemu telefonowi. Gdyby wyjawiła mi prawdę, być może mógłbym to jeszcze
odkręcić. Mógłbym odwołać wyjazd. Ukryć towar. Lecz zamiast tego Judy zaczęła się rzucać.
»Oczywiście«, prychnęła z niechęcią. Zostawiłem wszystko w domu pod nadzorem Karen i
pojechałem z narkotykami do Robin. Bo chciałem mieć to z głowy i wrócić do sosu
mięsnego, ale Robin była po prostu wściekła. Chciała, abyśmy sobie wyjaśnili, dlaczego nie
widujemy się częściej. Zaczęliśmy się kłócić. Ona wrzeszczała. A ja - mieszałem spokojnie
heroinę. Wyszedłem od niej w samą porę, nim jeszcze zaczęła we mnie ciskać garnkami.
Około ósmej trzydzieści byliśmy już po obiedzie. Judy miała samolot o jedenastej. O
dziewiątej trzydzieści oświadczyła, że musi iść do domu. »Po co?« Zapytałem. Powiedziała,
że musi jeszcze zabrać swój kapelusz. Lecz ja już przez cały dzień nosiłem w marynarce
funty heroiny i chciałem, żeby wreszcie Judy przylepiła sobie ten ładunek taśmą klejącą do
nogi. Ale ona, że nie, że musi wpierw iść do domu po kapelusz. Nie wierzyłem własnym
uszom. Radziłem jej, żeby o tym w ogóle zapomniała. Byłem już wykończony. Po licha mi
była jakaś tam przejażdżka do Rockaway, i to jedynie z tej przyczyny, że ona chciała
koniecznie zabrać swój kapelusz? Ogarnęła ją wściekłość. Zaczęła się upierać. Ten kapelusz
przynosi jej szczęście, więc bez niego ani rusz. Inaczej po prostu boi się wsiąść do samolotu.
Zawsze go nosi w podróży. Była to po prostu niebiesko - różowa rzecz, którą lokowała sobie
na samym czubku głowy. Najbardziej prowincjonalny, środkowozachodni śmieć, jaki tylko
świat widział. I musiałem zawieźć ją do domu po ten cholerny kapelusz. Gdy usiadłem za
kółkiem, zdałem sobie nagle sprawę, że nadal mam przy sobie aż pół kilo hery. Pamiętam, że
nawet mruknąłem pod nosem: »A po jakiego grzyba właściwie z tym jeżdżę?« I, zostawiwszy
silnik na chodzie, wysiadłem z samochodu, wszedłem do domu i wepchnąłem paczuszki w
ten nieco cofnięty świetlik przy frontowych stopniach. Potem znów wsiadłem do wozu i
odjechałem wraz z Judy. Nie ujechałem nawet pięćdziesięciu stóp od podjazdu, kiedy mój
samochód został kompletnie osaczony. Dookoła tłoczyły się jakieś wozy. Pomyślałem, że
może przed moim domem wydarzył się wypadek. Lecz zaraz potem naszła mnie myśl: »No,
więc to moja kolej oberwać teraz w czapę za Lufthansę«. Zobaczyłem faceta w wiatrówce,
który podbiegł do mojego wozu i przystawił mi pistolet do skroni. Przez chwilę pomyślałem,
że to już koniec. Ale on tylko wrzasnął: »Zrób choćby jeden ruch, ty skurwysynu, a rozwalę
ci łeb!« Wtedy uspokoiłem się trochę. Bo już wiedziałem, że mam do czynienia z glinami. Bo
tylko gliny zwykły wykrzykiwać w ten sposób. Gdyby to byli nasi chłopcy z mafii,
załatwiliby mnie bez słowa. I byłoby już po mnie.”
20
Kiedy detektyw od spraw narkotyków z hrabstwa Nassau po raz pierwszy usłyszał o
Henrym Hillu, nie miał pojęcia, że Hill będzie się pod jakimkolwiek względem różnił od
trzydziestu czy czterdziestu podmiejskich handlarzy narkotyków, których zwykł aresztować
co roku. Nawet kiedy zaczęły już nadchodzić pierwsze raporty wywiadowcze, informacje od
konfidentów i dane z podsłuchu, nadal jeszcze miał spore wątpliwości. Danny Mann zbyt
długo był gliniarzem, by wpadać w euforię jeszcze przed uzyskaniem absolutnej pewności.
Sprawa Hilla zaczęła się tak samo, jak wszystkie inne. Trafił się informator. W
przypadku Hilla był to Commack, dziewiętnastoletni młodzian z Long Island, który już
trzykrotnie był aresztowany za niefortunną sprzedaż środków podniecających wartości tysiąca
dwustu dolarów tajnym agentom z Nassau. Tajniacy zawsze lubią przyłapać kogoś na kilku
sprawkach z rzędu, nim go zwiną na dobre. Takie wielokrotne przyłapanie na gorącym
uczynku przydaje ważkości sprawie i stwarza prokuratorowi większe możliwości przy
nieuchronnych przetargach o warunkowe zwolnienie. Dobrze udokumentowany akt
oskarżenia nie oznacza jednak, że ci, którzy znaleźli się w areszcie, są bardziej skłonni do
współpracy i łatwiej ich zmusić do tego, by wydali swoich przyjaciół i wspólników w zamian
za obietnicę łagodniejszego wyroku. Lecz w tym wypadku chłopaka nie trzeba było do
niczego nakłaniać. W parę minut po doprowadzeniu go na posterunek w Mineola, gwoli
spisania tam danych personalnych, już podjął próbę dobicia targu z policją. Chłopak - rosły,
długowłosy eks - futbolista z drużyny szkoły średniej - trafiał już wcześniej do policyjnych
aresztów. Okazało się, że jest informatorem, skłonnym sypać ludzi, od których kupował
narkotyki. Miał nawet swój symbol IK - „informatora - konfidenta” - i sugerował, żeby
Danny Mann zasięgnął o nim języka u Bruce'a Waltera, agenta zajmującego się jego sprawą
w biurze prokuratora okręgowego z Brooklynu. W zamian za łagodne potraktowanie chętnie
będzie pracował jako informator dla Manna i policji z Nassau.
Mann przypomina sobie, że zmierzył chłopaka wzrokiem i ogarnęły go wątpliwości,
czy aby uda się z nim ubić jakiś dorzeczny interes. Bo i cóż takiego mógł zaproponować ten
dzieciak, co warte byłoby zachodu? Danny'ego Manna nie interesowało bynajmniej tropienie
młodzieżowych ćpunów. Ale chłopak upierał się, że nie w tym rzecz. On może zakapować
kogoś ważniejszego niż chłopaków z college'u. Może dać cynk w związku z mafijnym
gangiem narkotykowym, który działa tuż pod nosem Manna. Jest to zorganizowana mafia
heroinowo - kokainowa, która działa w Rockville Centre i rozprowadza narkotyki po całym
kraju. Chłopak utrzymywał, że nawet jeden z tamtejszych bossów zaproponował mu, aby
pracował u niego jako kurier.
Danny Mann wyszedł z pokoju. Zadzwonił do swego starego kumpla, Bruce'a Waltera,
nowojorskiego detektywa, któremu przydzielono sprawę chłopaka z Brooklynu. „Czy ten
facet aby mówi poważnie?” „Trafiła ci się gratka”, odpowiedział mu Walter. „A więc baw się
dobrze”.
Chłopak był drobnym oszustem. Rzucił szkołę jeszcze przed maturą i zarabiał głównie
jako handlarz chemikaliów, sprzedając farmaceutyczne mieszanki, takie jak środki
pobudzające, amfetaminy, LSD i anielski pył. Unikał raczej kokainy czy heroiny. Jego ojciec,
były więzień, ukrywał się teraz w związku z napadem na bank i paroma innymi sprawami.
Chłopak mieszkał z matką, fryzjerką zatrudnioną na pół etatu w centrum handlowym.
Dobito targu. Jeżeli chłopak rzeczywiście zdoła „zakapować” wielki mafijny gang
narkotykowy, stawiane mu zarzuty zostaną złagodzone lub nawet wycofane, a fakt jego
współpracy trafi do wiadomości sędziego ferującego wyrok i zostanie poświadczony zarówno
przez policję, jak i prokuratora. Innymi słowy, jeśli okaże się pomocny, będzie mógł wyjść na
wolność. Rzecz jasna, interes narkotykowy aż się roi od takich osobników, jak wspomniany
tu chłopak. Są ich dosłownie tysiące; każdy donosi na każdego, jednakże co więksi spryciarze
trzymają w zanadrzu ważniejsze informacje, przeznaczone na czarną godzinę. Każdy z nich.
Każdy posiada swój numer rozpoznawczy, agenta, który nim się zajmuje, i podlega
prokuratorowi, którego informuje na bieżąco o wszystkim, co dzieje się na ulicy. Niemniej
prócz nieletnich handlarzy i drobnych płotek również wielu rekinów tej branży oraz
dystrybutorów środków halucynogennych, częstokroć rodem z mafii, współpracuje na swój
sposób z pewnymi sekcjami policji. Bo biznes narkotykowy jest po prostu biznesem
kapusiów. Wspólnicy, przyjaciele, bracia - to wszystko się nie liczy. W grę wchodzi
wielomiliardowy interes, gdzie każdy oszukuje każdego.
Kiedy detektyw Mann i William Broder, zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa
Nassau, przystąpili do sporządzania notatek, chłopak zaczął podawać im szczegóły dotyczące
gangu. Powiedział, że kierują nim członkowie rodziny Lucchese i że całość powiązana jest z
Paulem Vario. Szefem gangu, o ile wiedział, jest Henry Hill, recydywista, współpracujący
zarówno z Paulem Vario, jak i rzeczoną rodziną. Mann i Broder aż zaniemówili z wrażenia.
Jak dotąd nie natrafili na zbyt wielu ludzi z kręgu wpływów Paula Vario, a już na pewno nie
spotykali skłonnych do współpracy, gotowych dopomóc policji we wrobieniu nieuchwytnego
dotąd bossa w sprawę tak poważną, jak handel narkotykami. Większość ludzi, którzy mogliby
w jakiś sposób zaszkodzić Paulowi, ginęła nagłą śmiercią, i to na długo przedtem, nim Mann
czy którykolwiek z przedstawicieli prawa zdążyli z nimi pogadać.
Chłopak twierdził, że zna Hilla od wielu lat. Odwiedzał go często w domu, poznał
żonę i dzieci. Powiedział, że jego wizyty u Hillów są czymś naturalnym, a to za sprawą
krewnych, którzy przyjaźnią się z Henrym, toteż uchodzi tam niemal za domownika. Upierał
się jednak, że nie wspomni Mannowi ani słowem o owych krewnych i przyjaciołach, nie mają
oni bowiem żadnego związku z całą obecną sprawą. Uważał, iż poczynania Hilla muszą być
zakrojone na bardzo dużą skalę, zważywszy, z jak znacznymi personami jest on aktualnie
powiązany. Hill jest bowiem współpracownikiem Jimmy'ego Burke'a, należał do gangu
rabującego ciężarówki na lotnisku Kennedy'ego i prawdopodobnie brał w jakiś sposób udział
w skoku na Lufthansę.
Chłopak wyjawił Mannowi, iż po raz pierwszy dowiedział się, że Hill pracuje w
narkotykach, w roku 1979. Hilla dopiero co zwolniono z więzienia. I chłopak twierdził, że
wykonywał w jego domu jakieś prace przy urządzaniu ogrodu. Raz, kiedy czekał na
przyjaciela - który był również przyjacielem Henry'ego - żeby ten go podwiózł, Hill
zasugerował, że mógłby przecież zarabiać dodatkowe pieniądze jako „muł”, czyli kurier
rozwożący narkotyki. Zaprowadził go wtedy do sypialni na pierwszym piętrze, żeby pokazać
mu towar. Do sypialni można było wejść jedynie przez elektronicznie otwierane drzwi. Kiedy
już znaleźli się w środku, Hill pokazał mu pięć kilogramów kokainy, zgromadzonej w szafie
ściennej. Wyjął nawet jedną z tych paczek i pozwolił mu dokładnie obejrzeć. Powiedział, że
sam przerzuca osiem kilogramów kokainy tygodniowo, lecz potrzebuje pomocy w
rozprowadzaniu nadwyżek towaru. Według chłopaka, Hill zaproponował mu przerzuty
kokainy do różnych miejsc w kraju, oferując po pięć tysięcy za kurs.
Wykorzystując te informacje i dołączając świadectwo od prokuratora okręgowego z
Brooklynu, które potwierdzało wiarygodność chłopaka jako informatora, Mann wystąpił do
sędziego z Nassau County o zezwolenie na założenie podsłuchu. Swoją prośbę motywował
tym, że normalne metody śledztwa w sprawie Hilla nie dałyby rezultatu. Na przykład
informator, który osobiście znał Hilla, nie ośmieliłby się wprowadzić do akcji tajnego agenta,
gdyż po prostu lękałby się o swoje życie. Mann twierdził także, iż wstępne dane z obserwacji
Hilla ujawniły, że jest on niezwykle ostrożny, co sprawia, że zwyczajne techniki śledcze
okazują się niewystarczające. Mann utrzymywał także, że Hill świadomie jeździ bocznymi
uliczkami z szybkością ponad sześćdziesiąt mil na godzinę, przejeżdża na czerwonych
światłach i w niedozwolonych miejscach, a nadto zwykł też zawracać nagle wstecz, a
wszystko tylko po to, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie jest śledzony. Hill był bardzo
ostrożny w rozmowach i nigdy nie dopuściłby do tego, aby dać się podsłuchać gdzieś w
restauracji lub w jakimś innym miejscu publicznym. Istotnie, w miejscach publicznych Hill
często korzystał ze starego więziennego triku, by zabezpieczyć się przed kimś, kto mógłby
odczytać, co mówi, z ruchu jego warg: po prostu zasłaniał usta dłonią. Mannowi udzielono
trzydziestodniowego zezwolenia na założenie podsłuchu przy telefonie Hilla, w domu na St.
Marks Avenue 19, w Rockville Centre na Long Island, a także przy telefonie w pobliskim
mieszkaniu w suterenie, gdzie według informatora dostarczano większość narkotyków i gdzie
ponadto cięto i pakowano towar. Mieszkania te - zarówno przy Lakeview Ayenue, jak i w
Rockville Centre - zajmowała Robin Cooperman.
Codziennie nagrywano taśmy. Każda rolka miała dwa tysiące czterysta stóp długości.
Zanim Mann zakończył swoje śledztwo w sprawie Henry'ego i operacji narkotykowej, musiał
nabyć aż trzydzieści pięć rolek taśmy. Każda z nich była opatrzona podpisem detektywa,
który przysłuchiwał się rozmowom, a nadto pieczęcią sądu. Mann ustawił również swoich
ludzi po drugiej stronie ulicy, naprzeciw domu Henry'ego, tak aby mogli robić zdjęcia.
Korzystał też z małego garażu, który należał do pewnego emerytowanego urzędnika
państwowego.
Po niedługim czasie Mann i pozostali ludzie z jego sekcji zdali sobie sprawę, że oto
mimo woli natknęli się na trzydziestosiedmioletniego eks - więźnia, z którego osobą wiązała
się znaczna część spraw z zakresu zorganizowanej przestępczości w mieście. Henry Hill
dostarczał Danny'emu Mannowi i ludziom z brygady fascynującej możności wglądu w
codzienne sprawy typowego gangstera. Nie chodziło bynajmniej o to, czy Henry był bossem.
Nie miało to też nic wspólnego z jego wysoką rangą w mafijnej rodzinie ani też z pewną
oczywistą przewrotnością, z jaką zwykło się utożsamiać podobnych Henry'emu przestępców.
W istocie Henry nie posiadał wysokiej rangi ani też nie był szczególnie przewrotny; zgodnie z
ocenami funkcjonariuszy policji trudno było również w jego przypadku mówić o wyjątkowej
twardości charakteru. Tym, co odróżniało Henry'ego od większości gangsterów, którzy akurat
znajdowali się pod obserwacją, był fakt, iż miał on chyba całkowity dostęp do wszystkich
hierarchicznych pięter mafijnego światka.
Większość przestępców, których policja była w stanie śledzić w ciągu kilku ostatnich
lat, przynależała z reguły do jednej, czasami tylko 3 do dwóch bardzo wyraźnie określonych
stref mafijnych interesów. Stąd też policjanci od narkotyków tropili handlarzy tegoż właśnie
towaru, ich dostawców, kurierów, a nawet dystrybutorów. Brygady do spraw zwalczania
nielegalnego hazardu gromadziły w kartotekach dane bukmacherów i bankierów gier
loteryjnych, i mogłoby się wydawać, że unikają przestępców z wszelkich innych branż. Pod
stałym policyjnym nadzorem znajdowali się lichwiarze, ludzie uprowadzający ciężarówki,
kombinatorzy i wszelkiego rodzaju szantażyści, ale nigdy przedtem Danny Mann i jego
brygada antynarkotykowa z hrabstwa Nassau nie natrafiła na handlarza prochów, który
najwyraźniej wmieszany był zarazem w tak wiele innych spraw. Ponadto wyglądało na to, że
Henry'ego w żaden sposób nie krępuje ani ranga, ani też żaden status w ramach mafii.
Większość gangsterów, których dotąd śledzili ludzie z sekcji narkotyków, przestrzegała
starannie uprawnień związanych z własną rangą. Jeżeli byli ulicznymi sprzedawcami
narkotyków, bukmacherami czy lichwiarzami, nie wykraczali poza swe pozycje i nigdy, w
żadnych okolicznościach, nie próbowali spoufalić się z gangsterami wyższego szczebla.
Owego protokołu surowo przestrzegano i uważano go za rzecz konieczną, gdy szło o ochronę
hierarchii mafijnej przed kompromitacją ze strony własnych ludzi. Skrupulatnie przestrzegano
zatem dystansu pomiędzy tą częścią ferajny, która parała się brudną robotą, a elitą, która
wszystkim kierowała i ciągnęła stąd znaczne korzyści.
Henry Hill był kimś zupełnie innym. Jakimś dziwnym sposobem mógł bez trudu
przenikać wszelkie poziomy mafijnej hierarchii. Manna i jego brygadę początkowo
całkowicie to zaskoczyło. Henry nie figurował bowiem w rejestrach żadnego z policyjnych
wydziałów jako przedstawiciel świata zorganizowanej zbrodni lub jakichś innych sfer z nim
związanych. Jego nazwisko nie pojawiło się także w żadnym rejestrze sporządzonym w
oparciu o taśmy podsłuchu. A jednak było oczywiste, że powiązany jest on z bukmacherami
operującymi na znaczną skalę, z paserami biżuterii, lichwiarzami i wtyczkami związkowymi;
wyglądało też na to, że aranżuje dla najwyższych rangą gangsterów kupno nie
kontrolowanych przez związki fabryk odzieżowych w Brooklynie i Queens, czyniąc to
dokładnie w tym samym czasie, gdy Danny Mann śledził jego machinacje z narkotykami.
Kiedy Dennis Dillon, prokurator okręgowy z Nassau, zdał sobie sprawę, czym zajmuje
się jego brygada do spraw narkotyków, był wprost zachwycony. Detektywi zaczęli co ranka
przetrząsać śmieci wyrzucane z domu Hilla i gromadzić znalezione strzępki papieru listowego
oraz fragmenty kopert, na których zanotowano kompromitujące terminy rejsów konkretnych
samolotów. Wkrótce powiązali je z wyprawami i powrotami znanych już sobie kurierów.
Były tam również kartki papieru, które zawierały obliczenia dotyczące kilogramów i funtów
proszku na pchły oraz psiego jedzenia. Okazało się niebawem, że dystrybutor Hilla z
Pittsburgha, Paul Mazzei, prowadzi salon piękności dla psów, stanowiący parawan dla
właściwej działalności. Stosując wszelkie środki, począwszy od ciężarówek z piekarni aż po
helikoptery, detektywi z wydziału narkotyków śledzili Henry'ego Hilla przez ponad dwa
miesiące, chodząc za nim od jednej meliny do drugiej, notując jego rozmowy i spotkania,
zapisując dane o jego interesach i przyjaźniach z niektórymi z najlepiej znanych
kombinatorów w mieście. Śledzili jego pozornie nie mające końca peregrynacje poprzez tak
wiele pięter świata przestępczego, że ich kieszonkowe notesy musiały rychło ustąpić miejsca
zajmującym całą ścianę planszom.
Jednakże główna część sprawy przeciwko Henry'emu Hillowi opierała się na raportach
z podsłuchu. Mann zgromadził poświadczone taśmy z okresu dwóch miesięcy i wszystkie one
pogrążały Henry'ego oraz jego gang na tyle, by można się było nie lękać wybiegów i
kruczków prawnych najbardziej nawet elokwentnych adwokatów.

„Przesłuchałem całe mnóstwo taśm”, powiedział Mann. „W okresie dochodzenia w


sprawie Hilla miałem już za sobą pięć albo i sześć lat stażu w brygadzie antynarkotykowej,
toteż wiedziałem, że w końcu wszyscy przestępcy wpadają za pośrednictwem własnych
telefonów. Gangsterzy z prawdziwego zdarzenia, tacy jak Paul Vario czy Carlo Gambino,
nawet nie mieli telefonów w domu. Vario w ogóle nie pozwoliłby sobie zainstalować
telefonu. Wszystkie swoje rozmowy telefoniczne zwykł odbywać przez pośrednika, który
mieszkał w pobliżu i który biegał - nawet w czasie ulewnego deszczu - do jego domu, aby
przekazać mu wiadomość.
Niebezpieczeństwo wynikające z używania telefonów, nawet w wypadku gangsterów,
kryje się w zjawisku przyzwyczajenia. Rozmawiasz przez telefon, zarówno w dzień jak i w
nocy, i właściwie niczego nie mówisz. Twoja żona zamawia artykuły spożywcze. Dzwonisz
do zegarynki. Telefonujesz do babci w sprawie niedzielnego obiadu. I w końcu zapominasz,
że przecież telefon jest istotą żywą. I że jego sznur może się stać twoim stryczkiem.
Jednym z najbardziej podstawowych błędów popełnianych przez tych, którym
założono podsłuch, szczególnie w sprawach związanych z narkotykami, kiedy śledzeni mogą
się nawet spodziewać, że są podsłuchiwani, jest stosowanie swoistego »szyfru«. Z myślą o
sądzie mamy doświadczonych agentów od narkotyków i wielu innych ekspertów, którzy
zawsze potrafią zinterpretować ów szyfr w taki sposób, że nawet najbardziej współczująca
ława przysięgłych będzie głosować za wyrokiem skazującym. Ludzie Hilla na przykład
używali nazw kamieni szlachetnych, takich jak choćby opale, jako określeń dla interesujących
ich narkotyków. Rozmawiali więc o wysokości sum pieniężnych, za które powinno się kupić
lub sprzedać opale. W tym wypadku prokurator wezwał po prostu zawodowego jubilera,
który zaświadczył, że owe sumy pieniężne przypisywane kamieniom nie miały żadnego
oparcia w rzeczywistości.”

Detektyw Mann i brygada antynarkotykowa z Nassau zaczęli nagrywać rozmowy


telefoniczne z domu Henry'ego Hilla w Rockville Centre w marcu 1980 roku i w ciągu kilku
dni przygotowali raport dla sądu, postulujący, aby przedłużyć im zezwolenie na podsłuch.

„Prowadzony do tej pory podsłuch, ogólnie rzecz biorąc, wykazał, że Henry Hill
znajduje się pośród decydentów - a może nawet stoi na ich czele - jakiejś zakrojonej na dużą
skalę i wybiegającej poza granice stanu operacji handlowej tudzież akcji dystrybucji
narkotyków, którą kieruje z co najmniej dwóch znanych nam miejsc w hrabstwie Nassau: (1)
ze swojego domu przy St. Marks Ayenue 19 w Rockville Centre, i (2) z mieszkania Robin
Cooperman przy Lakeview Ayenue 250, Rockville Centre (o którym to miejscu mówi się w
czasie podsłuchanych rozmów jako o »jaskini nietoperzy«). Nadal jeszcze nie znamy pełnego
zasięgu nielegalnej operacji Hilla, tożsamości jego wspólników oraz dokładnej nazwy
substancji będącej przedmiotem handlu. Podsłuch wykazał, że na poziomie lokalnym gang
koncentruje się najpewniej wokół Henry'ego Hilla, Robin Cooperman i Judy Wicks, jednakże
wiele innych osób pozostaje nadal nie zidentyfikowanych i nie znane są do tej pory ani
charakter, ani też stopień ich zaangażowania.
W czasie trwania podsłuchu Henry Hill lub inne związane z nim osoby w rozmowach
używali zaszyfrowanych terminów, czyniąc to w sposób jawnie wskazujący na transakcje
narkotykowe. Idzie tu głównie o Paula Mazzeiego, Judy Wicks, Robin Cooperman, Mela
Telseya, Stevena Fisha, Tony'ego Astę, Boba Alberta, Boba Breenera, Marvina Kocha i
innych osobników, do których zwracano się »Bob«,»Linda«, »Ann«, »Mac« i »Kareem«, a
których nazwiska pozostają nieznane, jak również o jeszcze innych, których tożsamość
pozostaje dla nas całkowicie nieznana.
Niepewność dotyczy ponadto nazw substancji uczestniczących w transakcjach Henry
Hilla i wspólników, ponieważ rozmowy Hilla z jego kontaktami są powściągliwe, niejasne i
pełne zaszyfrowanych określeń. Terminy takie jak »opale«, »kamienie«, »oczka«, »karaty«,
»OZ«, »cały«, »ćwierć«, »połowa«, czy »jeden na dwa« były stosowane z oczywistym
odniesieniem do rzeczy zupełnie innych niż te, które zwyczajowo oznaczają. Dalsze
szczegóły, tworzące kontekst owych zakodowanych terminów - takich jak ceny i niewłaściwe
użycie samych nazw - jasno dowodzą, iż omawiano transakcje narkotykowe. Niektórzy z
wymienionych powyżej osobników konferowali z Henrym Hillem lub z jego wspólnikami
używając cytowanych już tutaj zaszyfrowanych terminów. Inni rozmówcy, szczególnie
miejscowi, używali języka skrótów i na ogół unikali pogłębiania tematu, wykazując tym
samym, że w mniejszym lub większym stopniu uczestniczą w spisku narkotykowym.”

Dyżurując przy podsłuchu w dniu 29 marca, Mann usłyszał rozmowę między Hillem a
Paule Mazzeim, który - jak się później okazało - był jego dystrybutorem w Pittsburghu. Cała
rzeczona rozmowa kryła w sobie niezwykłe treści, że każda ława przysięgłych wydałaby na
jej podstawie wyrok skazujący:

MAZZEI: Znasz te kije golfowe i psy, które mi dałeś w zamian?


HILL: Tak.
MAZZEI: I możesz to robić nadal?
HILL: Ten sam rodzaj kijów golfowych?
MAZZEI: Nie. Tu nie o kije chodzi. Czy będziesz mi mógł dać jeszcze psy, jeśli
zapłacę ci jak za kije?
HILL: Tak. Jasne.
(fragment rozmowy opuszczony)
MAZZEI: Ty dasz mi awansem szampon, a ja ci podrzucę za to awansem psie
pigułki... O której godzinie jutro?
HILL: Obojętnie kiedy, byle po dwunastej.
MAZZEI: Nie zatrzymasz mojej przyjaciółki?
HILL: Nie.
MAZZEI: To ktoś po prostu musi wymienić psy.

Zanim Danny Mann i prokuratorzy z Nassau zdecydowali się dokonać aresztowań,


narosła taka sterta danych, że prócz Henry'ego dało się również zwinąć trzynastu innych
członków gangu, łącznie z Robertem Ginovą, producentem filmów porno, który jeździł
czekoladowym rollsem; z Paulem Mazzeim, którego nakaz aresztowania dopadł w
Pittsburghu, skąd odstawiono go do dyspozycji hrabstwa Nassau; Frankiem Basile'em,
dwudziestoletnim synem Philly'ego Basile'a, króla dyskotek, którego Vario zmusił do dania
Henry'emu lipnej pracy z myślą o warunkowym zwolnieniu, i Bobby'm Germaine'em, nie
tylko wspólnikiem Henry'ego w interesie narkotykowym, ale również zbiegiem w związku z
nieudanym wielomilionowym napadem rabunkowym na jubilera przy Wschodniej
Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy.
Kiedy Mann wybierał się zaaresztować Germaine'a, towarzyszący mu oddział
wyposażony był w karabiny, kamizelki kuloodporne i nakaz rewizji dotyczący domu w
Commack, Long Island, który Germaine wynajmował pod przybranym nazwiskiem. Kiedy
już policjanci wkroczyli do środka, Germaine utrzymywał, że biorą go pewnie za kogoś
innego. Pokazał im swój dowód identyfikacyjny. Utrzymywał, że jest pisarzem. Pokazał im
książkę, którą jakoby właśnie pisał. Na posterunku, rzecz jasna, jego odciski palców dowiodły
czegoś wręcz przeciwnego. Kiedy na biurku Manna rzucono prawdziwe dane Bobby'ego,
upłynęła minuta czy dwie, zanim detektyw zdołał jakoś odczytać źle przefaksowaną fiszkę z
kartoteki, wysłaną z Albany. Kiedy stwierdził, że „Bobby” z nagrań rozmów Hilla jest
Robertem Germaine'em seniorem, pomyślał, że pewnie musiał pomieszać papiery leżące na
biurku. Ale nie zrobił tego. Robert Germaine senior nie był nikim innym, jak właśnie ojcem
dziewiętnastoletniego informatora, który praktycznie zainicjował całe to śledztwo. Chłopak
zaczął denuncjując Henry'ego Hilla, a skończył wydając swego ojca.
Wtedy to do biura Manna wkroczyło trzech rosłych, uśmiechniętych detektywów.
Nieśli duże tekturowe pudełka, opatrzone wielkimi czerwonym napisami „Dowody”. Pudła te
wypełnione były sprzętem kuchennym z domu Robin. Znajdowały się tam łyżki, sita, miski,
wagi i cedzaki. Policjanci zebrali się wokół tego kramu, a następnie jęli przesuwać palcami po
wnętrzach misek, niczym dzieci wylizujące słodką masę tortową, wywracając zarazem
oczyma. Chcieli w ten sposób dać Mannowi do zrozumienia, że przybory z kuchni Robin
kryją w swym wnętrzu ślady narkotyków. Danny Mann podejrzewał, że cała kuchnia pokryta
będzie cienką warstwą identycznego pyłu. Przez zbyt wiele godzin wysłuchiwał rozmów
Henry'ego i Robin, że trzeba usunąć resztki pyłu, jakie zostały po mieszaniu i rozdzielaniu
partii narkotyku. Robin nigdy nie lubiła myć naczyń. Henry ostrzegał ją, aby pomyła miski i
cedzaki, lecz ona najzwyczajniej ignorowała jego słowa. Kupił jej nawet zmywarkę. Ale na
nic się to nie zdało. Zaś Danny Mann uznał nawet za zabawny ów fakt, iż Henry'emu grozi
wyrok dwudziestu pięciu lat za to, że jego kochanka nie znosiła zmywania naczyń.
21
Dla zastępcy prokuratora USA, McDonalda, i prokuratorów ze służb uderzeniowych
Henry Hill okazał się wyjątkowo szczęśliwym łupem. Nie był wprawdzie mafijnym bossem
ani nawet niższym rangą funkcjonariuszem mafii; był po prostu człowiekiem interesu, ot,
takim jakby zwyczajnym mechanikiem, który pracuje gdzieś na ulicy i widzi wszystko, co
trzeba. Henry mógłby niemal napisać podręcznik o wszelkich operacjach mafijnych. Od
pierwszego dnia, kiedy to w roku 1954 wszedł do Towarzystwa Taksówkowego przy Euclid
Avenue, uległ fascynacji światem mafii, marząc jedynie o tym, by stać się jego cząstką.
Niewiele było rzeczy, których się nie nauczył, a jeszcze mniej takich, o których by zapomniał.
W ciągu dwudziestu czterech godzin McDonald załatwił sprawę z prokuratorami z
Nassau, ażeby potem móc przekazać rutynowy nakaz aresztowania za narkotyki federalnym i
dzięki temu wyłapać grubsze ryby. Henry miał się stać cenną zdobyczą, stawką w większej
grze, chociaż z początku nie zdawał sobie z tego sprawy.
Kiedy agenci federalni po raz pierwszy przyszli do jego celi, Henry sądził, że zdoła ich
jakoś omotać i dzięki temu wydostać się na wolność. W jego żyłach wciąż jeszcze krążyły
resztki kokainy i optymizmu. Jednego dnia oświadczył swojemu opiekunowi, że
najprawdopodobniej złoży obszerne zeznania, jeżeli tylko pozwolą mu wrócić na wolność, ale
już następnego dnia stanowczo zaprzeczał, jakoby wyraził podobną chęć. Pobudzał
zainteresowanie agentów FBI wyjawiając im marginalne sprawy związane z uprowadzaniem
ciężarówek, zabójstwami i skokiem na Lufthansę, lecz nigdy nie dostarczył im żadnej ważkiej
informacji. Henry, nawet jeszcze w wiele dni po aresztowaniu, szamotał się rozpaczliwie,
próbował robić przeróżne interesy i silił się na rozliczne mistyfikacje, lecz były to tylko
ostatnie spazmatyczne podrygi bandyty, którego czas już minął, ostatnie odruchy gangstera,
który wciąż jeszcze nie wie, że jego życie dobiegło już kresu.

KAREN: „W noc, kiedy został aresztowany, do drzwi mieszkania zadzwoniło dwóch


detektywów. Mieli nakaz rewizji. Nie wiedziałam, że właśnie dopiero co aresztowali
Henry'ego i pozostałych. Nie wiedziałam, co w ogóle się dzieje. Więc mimo iż zaskoczona,
czułam się całkiem bezpieczna. Czułam, że nie muszę niczego ukrywać.
Zapytałam ich, czy nie napiją się kawy. Bo właśnie dopiero co zaparzyłam świeżą.
Niektóre z żon, jak choćby Mickey Burke, zazwyczaj w takich przypadkach przeklinały
gliniarzy, robiły im cierpkie uwagi i pluły na podłogę. Dla mnie nie miało to nigdy sensu.
Gdyż lepiej było zachowywać się uprzejmie i wezwać adwokata.
Wpierw detektywi chcieli wiedzieć, gdzie są wszyscy domownicy, i chcieli także,
żebyśmy wszyscy weszli do jednego pokoju, podczas gdy oni będą robili rewizję. Nigdy nie
mówili, czego właściwie szukają. Dzieci, które znały całą procedurę rewizji, po prostu dalej
oglądały telewizję.
Detektywi byli bardzo uprzejmi. Poprosili, byśmy zachowywały się spokojnie, i
powiedzieli, że postarają się skończyć najszybciej, jak tylko to będzie możliwe. Przetrząsnęli
wszystko. Schowki. Szuflady komody. Szafki kuchenne. Walizki. Nawet kieszenie naszych
ubrań wiszących w szafach.
Domyśliłam się, co się dzieje, po tym, jak dołączyło do nich paru detektywów, którzy
wcześniej robili rewizję w domu Robin. Nasz adwokat, Richie Oddo, zadzwonił i powiedział,
że Henry został aresztowany za narkotyki i że rano stanie przed sądem.
Początkowo nie sądziłam, że to taka poważna sprawa. Znaleźli jakieś ślady
narkotyków w domu Robin, ale niczego nie odkryli przy Henrym ani w naszym domu.
Pomyślałam, że może uda nam się obalić akt oskarżenia. Zwłaszcza po tym, gdy następnego
ranka w sądzie Henry dał mi znak. Wygiął dłoń w mały łuk, a ja natychmiast wiedziałam,
gdzie szukać towaru. Tak to czasami bywa po siedemnastu latach małżeństwa. Wiedziałam,
że ten gest oznacza, iż narkotyki są na tym małym występie za paroma wpuszczanymi w
ścianę lampami, które zainstalował nad ścienną ławą przy wejściu do sypialni. Gliny szukały
ich tam wprawdzie, ale musiałyby wpierw wiedzieć, że aby znaleźć tę skrytkę, trzeba wpierw
sięgnąć w dół, a potem do góry. Tuż po rozprawie pobiegłam do domu, wyjęłam narkotyki -
musiało tam być chyba z funt heroiny - wsypałam je do muszli i spuściłam wodę. Teraz nie
było już żadnego dowodu.
Zatrzymali Henry'ego i nałożyli nań kaucję 150 000 dolarów. A on powiedział, że chce
zostać w areszcie jeszcze przez kilka tygodni, czy coś koło tego, żeby trochę oczyścić
organizm. Bo brał już tyle prochów i wdychał tyle koki, że do reszty zatracił jasność
myślenia. Uznałam, że to niezły pomysł. Sądziłam również, że z racji braku dowodów mamy
sporą szansę obalić akt oskarżenia.
Dlatego nie mogłam zrozumieć, dlaczego Henry, kiedy go odwiedziłam, był taki
nerwowy i dlaczego Jimmy i Mickey tak dziwnie się zachowywali. Wszyscy byli
zdenerwowani. Później poszłam zobaczyć się z Richiem Oddo, adwokatem. Był tam Lenny
Vario. Oddowie i Variowie są ze sobą spokrewnieni. Richie powiedział, że już od kilku dni
nie może zobaczyć się z Henrym. Był przecież adwokatem Henry'ego. Czyżby coś było tu nie
tak? Czyżby Henry ukrywał się przed własnym obrońcą? Richie nie mógł tego zrozumieć.
Zauważyłam, że wskutek tego stał się podejrzliwy.
Lenny Vario powiedział, że zna Henry'ego od urodzenia. Twierdził, że Henry to
twarda sztuka. Brzmiało to tak, jakby chciał o czymś upewnić adwokata, ale w rzeczywistości
przesyłał mi wiadomość. Że Henry nigdy nie będzie sypał pewnych ludzi, że raczej już
popełni samobójstwo.
Mickey Burke telefonowała do mnie codziennie. Stale pytała, kiedy Henry wraca do
domu. Wiedziałam, że dzwoni z polecenia Jimmy'ego. Powiedziałam jej to, co Henry kazał
mi przekazać - że wraca do formy i próbuje uzyskać zmniejszenie wysokości kaucji.
Pewnego dnia, w czasie pierwszego tygodnia po aresztowaniu, zadzwonił Jimmy i
powiedział, że ma trochę surowca dla naszej wytwórni podkoszulków, którą mieliśmy w
garażu. Powiedział, że powinnam to zabrać z jego sklepu przy Liberty Avenue.
Powiedziałam, że nie mogę, bo się spieszę, gdyż chciałam się dostać do sądu, przed którym
Henry znów stawał. Powiedział, żebym jednak tak czy inaczej przyszła, bo będzie mi to po
drodze.
Kiedy przyjechałam do sklepu, Jimmy pytał mnie o różne rzeczy. Uśmiechał się,
chciał wiedzieć, czy czegoś nie potrzebuję. Powiedziałam, że się spieszę, a on oświadczył, że
materiał znajduje się w jednym z magazynów o parę domów dalej.
Jimmy wyszedł ze mną na zewnątrz i stał na ulicy, mimo że ja ruszyłam w kierunku
magazynu. Zauważyłam, że okna we wszystkich sklepach na tej ulicy są zamalowane. Zrobiło
to na mnie dziwne wrażenie. Szłam dalej, a kiedy odwróciłam się, zobaczyłam, że Jimmy
wciąż jeszcze stoi i pokazuje mi, żebym weszła do jednego ze sklepów. Wewnątrz
zobaczyłam faceta, który zawsze kręcił się koło Jimmy'ego. Raz widziałam go na drabinie,
jak malował mu dom. Był wprost niesamowity. Zawsze podejrzewałam, że wykonuje dla
Jimmy'ego jakąś brudną robotę. Po prostu stał tam w środku. Trochę bokiem do drzwi, więc
mogłam na niego spojrzeć, tak że mnie nie widział. Wyglądało, jak gdyby robił coś wewnątrz.
Kto wie? Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się nagle, że coś tu jest nie w porządku.
Więc zamiast wejść do środka, pomachałam Jimmy'emu ręką i krzyknęłam, że nie
chcę spóźnić się do sądu i że zabiorę ten materiał później. Jimmy cały czas dawał mi znaki,
żebym weszła do sklepu, ale ja gnałam naprzód. Wskoczyłam do samochodu i odjechałam.
Nie było to nic wielkiego. Śpieszyłam się, a poza tym nie podobał mi się wygląd tego sklepu i
tamten facet. Nie myślałam o tym więcej, dopiero o wiele później.
Następnego dnia poszłam zobaczyć się z Paulie'em. Był bardzo zdenerwowany. Złościł
się. Było to w barze »Geffkens« przy Fatlands Avenue. Stała tam zwykle kolejka facetów,
którzy przyszli zobaczyć się z nim. Ledwie mnie tylko zobaczył, zaraz odciągnął na bok.
Powiedziałam mu o aresztowaniu Henry'ego. Odrzekł, że wcale nie zamierza pomóc mu się z
tego wyplątać. Że ostrzegał Henry'ego, żeby nie pakował się w narkotyki. Miesiąc wcześniej,
na ślubie swojej bratanicy, tłumaczył mu, że nawet palcem nie kiwnie, jeżeli Henry wpakuje
się w jakąś kabałę. Oznaczało to, że Paulie nie użyje swoich wpływów w policji ani w sądach,
ani też nie podeśle swoich adwokatów czy poręczycieli, żeby pomóc Henry'emu. W każdym
innym przypadku Henry byłby już zwolniony za kaucją, i to jedynie z tej przyczyny, że Paulie
skinąłby głową któremuś z poręczycieli. Tym razem jednak Henry siedział nadal, gdyż szło o
narkotyki.
Potem Paulie spojrzał mi prosto w oczy. Powiedział, że trudno, ale będzie się musiał
odwrócić do Henry'ego plecami. Sięgnął do kieszeni i dał mi trzy tysiące dolarów. Wsunął mi
je po prostu do ręki i przez chwilę nakrył moją dłoń swoją. Nawet ich nie liczył. Kiedy się
odwrócił, zobaczyłam, że płacze.”

McDonald
„Aresztowanie Henry'ego Hilla było pierwszym prawdziwym przełomem, jaki
mieliśmy w sprawie Lufthansy. Od czasu skazania Lou Wernera sprawa utknęła w martwym
punkcie. Większość świadków i uczestników została albo zamordowana, albo gdzieś
zniknęła. Na przykład w tę samą noc, kiedy skazaliśmy Lou Wernera, zostali zamordowani
Joe Manri i Francuzik McMahon. W miesiąc później znaleziono ciało Paola LiCastri na
szczycie tlącej się kupy śmieci, na pewnej parceli w pobliżu Flatlands Ayenue w Brooklynie.
Potem zniknęli Louie Cafora i jego nowa żona, Joanna. Ostatni raz widziano ich, jak
szczęśliwie odjeżdżali sprzed domu jednego ze swoich krewnych w Queens nowym
cadillakiem. Tłuścioch Louie kupił go w prezencie pannie młodej.
Henry był jednym z tych członków rodziny, którym udało się przeżyć, lecz w końcu
trafił w taką matnię, że mógł zdecydować się zacząć mówić. Groził mu wyrok dwudziestu
pięciu lat odsiadki za udział w gangu narkotykowym w Nassau. Jego przyjaciółkę, a nawet
żonę można było powiązać z tym gangiem i nieźle uprzykrzyć im życie. I Henry o tym
wiedział. Wiedział również, że możemy go odesłać z powrotem do więzienia, by odsiedział
ostatnie cztery lata za tamtą historię z wymuszaniem, z racji złamania warunków zwolnienia,
a również i dlatego, że zaistniały teraz spore szanse, iż zostanie sprzątnięty przez swych
najlepszych przyjaciół.
Henry był podatny na ciosy. Groził mu zbyt poważny wyrok, by ktoś taki jak Jimmy
zechciał ryzykować. Podejrzewaliśmy, że Jimmy po prostu uzbroił się w cierpliwość i czekał
na dogodny moment. Mieliśmy bardzo wiarygodne doniesienia naszych konfidentów, że
Henry jest następny na liście do wykończenia. Paul Vario właściwie odwrócił się do niego
plecami, zupełnie jakby powiedział, że niech się dzieje to, co się ma dziać.
Jeśli kiedykolwiek miała nastąpić taka chwila, żeby nastawić Henry'ego przeciwko
starym kumplom, to właśnie nadeszła ona teraz. Już od pierwszego dnia, gdy Henry trafił do
aresztu w Nassau pod zarzutem handlu narkotykami, agenci federalni nakłaniali go, żeby
zaczął sypać. Jimmy Fox, jego kurator, stale ostrzegał go przed niebezpieczeństwem
ponownego wyjścia na ulicę. Steven Carbone i Tom Sweeney, agenci FBI, którzy cały czas
zajmowali się sprawą Lufthansy, pokazali mu fotografie zwłok zamordowanych.
Ale i Henry nie był całkowicie przeciwny dobicia jakiegoś targu. Już pierwszego
poranka po aresztowaniu zapytał swego kuratora, czy będzie się z nim można jakoś dogadać.
Powiedział, że wie to i owo o Lufthansie i że byłby skłonny coś nam na ten temat przekazać,
pod warunkiem, że nie będzie musiał świadczyć w sądzie ani ujawniać się jako informator.
Oświadczył też kuratorowi, że może być »naszym człowiekiem« na ulicy.
Nie o to nam jednak chodziło, więc naciskaliśmy go w dalszym ciągu i podsuwaliśmy
mu pod nos przeróżne przynęty. Była to gra, w której jedna strona wypróbowywała drugą,
tyle tylko, że my - podobnie zresztą jak i on - dobrze wiedzieliśmy, że facet nie ma już
żadnego innego wyjścia. Nacisk na niego się wzmagał i agenci odwiedzali go w areszcie bez
przerwy. Wiadomości, że ktoś jest nieustannie przesłuchiwany przez policję lub agentów
federalnych, rozchodzą się w więzieniu bardzo szybko. Rodzi się wówczas przypuszczenie, iż
więzień zaczął sypać. W przeciwnym razie po cóż by go tak wałkowali dzień po dniu?
Jeżeli o nas chodzi, była to tylko kwestia czasu. Uważaliśmy go za na tyle ważny
element śledztwa, że wciąż wznawialiśmy rozmowy, choć nawet wrzeszczał na nas w
obecności więźniów i strażników, że nie będzie z nami gadał i że zamierzamy go wykończyć.
Lecz kiedy tylko zamykały się drzwi, całkowicie zmieniał front. Wprawdzie jeszcze o niczym
konkretnym nie mówił, lecz zaprzestawał wrzasków i od czasu do czasu dawał nam jakiś
cynk w związku z innymi sprawami.
Gdy wydaliśmy odpowiednie polecenie i przenieśliśmy go z aresztu w Nassau do biur
Służb Uderzeniowych, Henry zasugerował, abyśmy zrobili to samo z Bobbym Germaine'em,
tak aby nie wyglądało na to, iż przesłuchania dotyczą tylko jednego spośród oskarżonych.
Pomyślałem sobie, że całkiem nieźle nam idzie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, z jak ważnym
gangsterem mamy do czynienia, i dlatego o mało szlag nie trafił mnie ze złości, gdy
dowiedziałem się nagle, że po trzech tygodniach spędzonych w areszcie, gdzie mieliśmy go
zawsze do dyspozycji, Henry'emu udało się w jakiś sposób wpłacić kaucję. Wyszedł i zniknął
bez śladu.”

HENRY: „Mój plan polegał na tym, by pogrywać z nimi tak długo, aż w końcu ruszą
głową, zredukują mi kaucję i wrócę na wolność. Wiedziałem, że grozi mi spore
niebezpieczeństwo. Zawsze tak bywa, kiedy człowiek zaczyna nabierać większej wartości
jako nieboszczyk niż jako żywy. Całkiem prosta sprawa. Lecz w dalszym ciągu nie mogłem
w to do końca uwierzyć i tak naprawdę to nie wiedziałem, co począć ze sobą. Czasami
zdawało mi się, że może zdołam zebrać trochę szmalu i przez jakiś czas będę żył w ukryciu.
A później przyszło mi do głowy, że może się trochę otrząsną po całej tej sprawie i zdołam
jakoś naprawić swoje stosunki z Paulie'em. Doszedłem do przekonania, że jeśli będę uważał
na wszystko, co robię i jeśli pogrzebię gdzieś na samym dnie mózgu myśl o tym, że mnie
wykończą, to może uda mi się jakoś przeżyć.
Wiedziałem doskonale, iż fakt, że pozwoliłem się przyłapać na handlu narkotykami,
rzeczywiście kwalifikuje mnie do pudła. Paulie nie cierpiał wszelkich narkotyków. Były więc
zabronione. Żadnemu z nas nie pozwalał robić w tej branży. Nie znaczy to bynajmniej, że
Paulie zajmował w tej sprawie jakieś konkretne stanowisko moralne. Nie o to tu chodziło. Po
prostu nie chciał, by któremuś z naszych przytrafiło się to, co spotkało jednego z jego
najlepszych przyjaciół, Carmine'a Tramuntiego, który dostał aż piętnaście lat odsiadki za to,
że tylko kiwnął głową na powitanie w knajpie tłustemu Gigi Ingłese. Ława przysięgłych dała
się przekonać prokuratorowi, iż owo skinienie wyrażało zgodę w targu narkotykami. I to już
wystarczyło. Bęc. Wyrok piętnastu lat z chwilą, gdy facet wkroczył już w pięćdziesiąty
siódmy rok życia. I nigdy już nie wyszedł. Wszystko to stało się wówczas, gdy mógł już
pomyśleć o życiu na luzie. Kiedy wszystko co dotąd mogło zacząć wreszcie procentować. A
on trafił za kratki i wykorkował w pudle. I Paulie nie zamierzał dopuścić, aby coś podobnego
przydarzyło się również i jemu. Raczej już sam odebrałby sobie życie.
Tak więc wiedziałem, że moje aresztowanie pod zarzutem handlu narkotykami
sprawiło, iż znalazłem się w niebezpieczeństwie. Może nawet zbyt wielkim, ażeby móc
przeżyć. Nie była to nawet kwestia jakichś szczególnych uraz. Po prostu miałem w
perspektywie zbyt długi wyrok. Ferajna wiedziała również, że niucham za dużo koki, a poza
tym ćpam prochy. Jimmy powiedział kiedyś, że mózg zamienia mi się powoli w watę. Nie
byłem zresztą jedynym narkomanem w ferajnie. Sepe i Stabile ćpali więcej ode mnie. Ale to
mnie złapano i ja byłem tym, który, jak uważali, mógł łatwo dobić targu.
Fakt, że nigdy przedtem nie szedłem na układy, że zawsze byłem twardy, podobnie jak
i to, że odsiedziałem dwa lata w Nassau i cztery lata w Lewisburgu i nawet nie pisnąłem, nic
tutaj nie znaczył. To, co człowiek robił wczoraj, nie liczyło się wcale. Bo liczy się tylko to, co
robisz dzisiaj i co możesz zrobić jutro. Z punktu widzenia moich przyjaciół i z punktu
widzenia Jimmy'ego byłem zbędnym balastem. Teraz mogłem być groźny. Najzwyczajniej w
świecie.
W istocie wiedziałem, że całą rzecz zmontuje Jimmy, nawet jeszcze nim federalni
puścili mi taśmę, na której Sepe i Stabile mówili o pozbyciu się mnie. Słyszałem ich. Sepe
bardzo się napalał, żeby już to mieć z głowy. Mówił, że nic już po mnie, bo jestem zwykłym
ćpunem. Ale Jimmy był spokojny. Powiedział, żeby się zbytnio nie gorączkowali. I to
wszystko, co słyszałem.
Siedząc w celi wiedziałem, że mają mnie na muszce. Jeszcze jakiś czas temu
wydarłbym Sepe'emu serce za samą tylko wzmiankę, że mam zostać kropnięty. To był
właśnie główny powód, dla którego tkwiłem w pudle. Musiałem to wszystko jakoś sobie
uporządkować. A każdego dnia mojego garowania Jimmy lub Mickey wydzwaniali do mojej
żony i pytali, kiedy wychodzę. Zresztą Karen codziennie, kiedy tylko mogła, przychodziła do
mamra i opowiadała mi wszystko, o czym mówili.
Jeżeli jesteś członkiem ferajny, nikt nigdy ci nie powie, że zapadł na ciebie wyrok. To
odbywa się całkiem inaczej. Bez żadnych wielkich sprzeczek, kąsania pięści czy przekleństw,
jak w tych filmach o mafii. Twoi mordercy przychodzą z uśmiechem na ustach. Przychodzą
jako przyjaciele, ludzie, którzy przez całe życie byli ci bardzo bliscy. Poza tym zawsze
zjawiają się w momencie, kiedy jesteś najsłabszy i najbardziej potrzebujesz ich pomocy czy
wsparcia.
Ale wciąż jeszcze nie byłem pewien do końca. Przecież wyrosłem wraz z Jimmym. To
on mnie edukował. Paulie i Tuddy oddali mnie w jego ręce. A on miał mnie pilnować i
wywiązywał się ze swego zadania. Był najlepszym nauczycielem, jakiego tylko można sobie
wymarzyć. To Jimmy wprowadził mnie w interes z przemytem papierosów i uprowadzaniem
ciężarówek. Wspólnie grzebaliśmy zwłoki. Obrobiliśmy Air France i Lufthansę. Zostaliśmy
skazani na dziesięć lat za to, że dokopaliśmy temu faceciakowi na Florydzie. Kiedy Karen
rodziła, Jimmy wpadał do szpitala i bywaliśmy u siebie na przyjęciach urodzinowych albo z
okazji świąt. Tak było kiedyś, a teraz niewykluczone, że to właśnie on pośle mnie do piachu.
Na dwa tygodnie przed aresztowaniem wpadłem w taki obłęd, taki byłem naćpany, że Karen
namówiła mnie, bym wybrał się do psychiatry. Było to czyste wariactwo. Nie byłem w stanie
niczego powiedzieć, lecz Karen nalegała. Mówiłem więc z psychiatrą posługując się tylko
samymi ogólnikami. Powiedziałem mu, że chcę się uwolnić od handlarzy narkotyków.
Mówiłem również, że bardzo się boję, że mnie zabiją. Doradził mi, żebym sobie sprawił
automatyczną sekretarkę.
Gdybym miał zamiar przeżyć, musiałbym wypiąć się na wszystko, co dotąd znałem.
Tę decyzję podjęto właściwie za mnie. W więzieniu nie trapiłem się tak bardzo tym, czy
sypać, czy też nie. Raczej już kombinowałem, jak tu wyjść z więzienia, żeby odebrać
pieniądze i narkotyki, które miałem u ludzi. Miałem też w domu ukrytą heroinę wartości 18
000 dolarów, której gliny nie potrafiły znaleźć. Mazzei był mi winien 20 000 dolarów.
Prawdopodobnie mogłem się z nimi pożegnać. Miałem jednak również 40 000 dolarów
ulokowane w lichwiarskich pożyczkach na ulicy. Chciałem część z tego odzyskać. Paserzy
winni mi byli forsę z kilku napadów na jubilerów, poza tym należało mi się trochę pieniędzy
z interesów z bronią. W sumie było tego dosyć, by zaryzykować i zmyć się, nim gliny mnie
aresztują, a przyjaciele zabiją. Musiało to być wymuszenie, jakiś szybki interes, tak jak
wszystko inne.
Każdego dnia, gdy federalni przychodzili do mojej celi, by wypytywać o Lufthansę
czy jakieś morderstwo, oklinałem ich i wrzeszczałem, żeby sobie poszli. Raz odmówiłem
nawet wyjścia z celi. Na dole stało dwóch ludzi z FBI, którzy czekali, żeby mnie zabrać do
biura McDonalda. »Pieprzę was i waszego McDonalda«, wrzeszczałem. Darłem się też, że
chyba będą musieli mnie wynieść. W końcu czterech klawiszy przyszło do mojej celi i
powiedziało, że jeśli nie wyjdę sam, to wyjdę stąd i tak, ale nogami do przodu. Nie mogłem
tutaj przedobrzyć, niemniej za każdym razem podnosiłem taki rwetes, żeby na pozostałych
więźniach wywrzeć wrażenie, że nie godzę się na żadną współpracę.
Był to niebezpieczny okres. W mamrze siedzieli ludzie z gangu Jimmy'ego, tacy jak
John Savino, którzy mieli przepustki do pracy i wychodzili codziennie rano
rozpowszechniając wszelkie informacje, kto współpracuje z glinami, a kto nie. Byłem tak
ostrożny, jak tylko mogłem - jeszcze nikomu nic nie powiedziałem, ale pamiętam, że co noc
zasypiałem trzęsąc się ze strachu. Bałem się, że Jimmy odkryje, co planuję, i każe mnie
załatwić od razu, tam, w celi.
McDonald powtarzał, że póki przebywam w więzieniu, jestem zupełnie bezpieczny.
Roześmiałem mu się w twarz. Powiedziałem, że jeżeli Jimmy zechce mnie wykończyć,
wejdzie tutaj frontowymi drzwiami, pożyczy sobie broń od któregoś ze strażników, rozwali
mnie w mojej własnej celi i wyjdzie nie zatrzymany.
Musiałem też wziąć pod uwagę, że Paulie i Jimmy będą wiedzieć o wszystkim, co się
dzieje w więzieniu, a jeśli dowiedzą się, że codziennie chodzę do biura McDonalda, domyśla
się, że sypię, albo przynajmniej zamierzam ich sypnąć. Powiedziałem więc McDonaldowi, że
za każdym razem, kiedy będą mnie prowadzić do jego biura, winni tam również doprowadzać
Germaine'a. Dawało mi to okazję, by wrzeszczeć ile wlezie na Richiego Oddo, mojego
adwokata, że jestem prześladowany i że do dupy z takim adwokatem jak on. Żeby mnie
uspokoić, Oddo powtarzał, że w podobny sposób traktują również Germaine'a. Więc darłem
się jeszcze, że nic mnie to nie obchodzi, co robią z Bobbym, chcę tylko, żeby mnie
zostawiono w spokoju.
Chciałem, żeby wszystkie te moje ryki o złym traktowaniu dotarły do Jimmy'ego i
Paulie'ego. Potem, gdy tylko Oddo wychodził, spędzałem resztę popołudnia w biurze
McDonalda pijąc kawę i słuchając, jak tamten próbuje mnie przekonać. W czasie tych sesji
ani razu nie powiedziałem, że im pomogę, lecz również ani razu temu nie zaprzeczyłem.
Trzymałem ich po prostu w rezerwie, choć wiedziałem, że tamci są przeświadczeni, iż w
końcu pójdę na współpracę. Wiedzieli, że nie mam innego wyjścia.
A jednak myśl, żeby powierzyć swój los federalnym, była niemal równie przerażająca,
jak perspektywa stanięcia twarzą twarz z Jimmym. Nie chodzi o to, że federalni mogą okazać
się nieuczciwi i sprzedać mnie ferajnie. Rzecz w tym, że byli po prostu głupi. Cały czas
popełniali błędy. Wiedziałem na przykład, że w mojej sprawie o narkotyki informatorem był
syn Bobby'ego Germaine'a, bo gliny przez przypadek pozostawiły jego nazwisko w papierach
sądowych. Zawsze tak wszystko pieprzyli, toteż nie chciałem, żeby i mnie spieprzyli resztę
życia.
16 maja, po spędzeniu osiemnastu dni w więzieniu, odczułem, iż nadszedł właściwy
czas, żebym wykonał swój ruch. Kazałem Karen i teściowej przyjść do więzienia w sobotę o
pierwszej, z dziesięcioma tysiącami dolarów na kaucję. Wiedziałem, że agenci i mój kurator
wyjechali na weekend. Miałbym więc kilka dni na zebranie jakiej takiej gotówki. I kilka
dalszych na przekonanie się, czy federalni mieli rację twierdząc, że Jimmy zamierza mnie
stuknąć. Chociaż tak bardzo bałem się Jimmy'ego, nie mogłem jednak pogodzić się z tym
faktem.
Wiedziałem, że od momentu, kiedy mnie przyskrzynili, Jimmy kazał Mickey dzwonić
do Karen aż dwa razy dziennie. Chcieli wiedzieć, czy ze mną wszystko w porządku. Czy
czegoś nie potrzebuję. Kiedy wracam do domu. Tego samego rodzaju pytania, które
zadawaliby w każdym innym wypadku, gdyby mnie aresztowano, tyle że teraz wszystko było
podejrzane. Czułem, że wpadam w obłęd, tyle że czasami albo wpada się w obłęd, albo się
umiera.
Pamiętam, że wyszedłem z aresztu i szybko wsiadłem do samochodu. Miałem uczucie,
że rąbną mnie od razu, tuż przed aresztem. Nie czułem się bezpieczny, dopóki nie dotarłem
do domu. Wtedy właśnie Karen powiedziała mi, że spuściła heroinę z wodą. Spuściła
osiemnaście tysięcy dolarów! Jak mogła to zrobić! A więc dlaczego dałem jej ten znak? -
Zapytała. Nie dałem jej przecież znaku, żeby to spuściła, tylko żeby ukryła, na wypadek
gdyby gliny wróciły na rewizję z psami. Zaczęła krzyczeć i płakać. Ja też zacząłem na nią
wrzeszczeć. Krzyczeliśmy na siebie, aż w końcu ochrypliśmy. Tej nocy spałem z bronią pod
ręką.
Kiedy w sobotę rano zadzwoniła Mickey, ażeby się dowiedzieć, jak się rzeczy mają,
Karen powiedziała, że świetnie, że jestem już w domu. Mickey omal nie upuściła słuchawki.
Chciała wiedzieć, dlaczego Karen wcześniej jej o niczym nie wspomniała. Mogliby pomóc
zebrać pieniądze na kaucję. A ja właśnie dlatego nikomu nic nie mówiłem. Dlatego właśnie
kazałem matce Karen stawić się z forsą w więzieniu. Dlatego miałem już wcześniej zwinięte
posłanie i gotów byłem natychmiast się wypisać. Nie chciałem, żeby jakiś tam strażnik musiał
mnie dopiero wzywać. Nie chciałem, żeby mnie witał ktokolwiek poza Karen i jej matką,
kiedy wyjdę na zewnątrz.
Mickey powiedziała, że Jimmy chce się ze mną spotkać, gdy tylko się obudzę.
Kazałem Karen powiedzieć, że póki co, jest jeszcze wokół mnie za dużo szumu, że tego
wieczoru idziemy na bar mitzvah i że spotkam się z Jimmym dopiero w niedzielę rano.
Chciałem wykorzystać sobotę na zebranie pieniędzy, a także sprawdzić, czy uda mi się
dopatrzyć jakichś pierwszych objawów przyszłych kłopotów.
W niedzielę rano spotkałem się z Jimmym w »Sherwood Diner« na Rockaway
Boulevard. Była to tłoczna knajpa, gdzie dobrze nas znano. Przyszedłem mniej więcej
piętnaście minut przed czasem i zobaczyłem, że Jimmy już tam jest. Zajął boks przy końcu
restauracji, skąd mógł widzieć każdego, kto wchodził do knajpy, i każdego, kto wjeżdżał na
parking. Chciał sprawdzić, czy nie wlokę za sobą ogona.
Nie tknął sałatki z melona ani kawy. Niegdyś Jimmy zjadłby melona, trzy albo cztery
jajka, kiełbaski, frytki, kilka faworków, smażone angielskie pączki i jeszcze wszystko polałby
mnóstwem keczupu. Bo Jimmy uwielbiał keczup. Polewał nim wszystko, nawet steki.
Zauważyłem, że Jimmy wierci się jakoś niespokojnie. W ogóle był nerwowy. Zaczął nosić
okulary i cały czas zdejmował je i nakładał.
Czułem się wypompowany i nic temu nie mogło zaradzić - ani prysznic, ani świeża
koszula, którą mi Karen specjalnie wyprasowała, ani woda kolońską. Nic nie mogło zapobiec
temu, że czułem wokół siebie woń więzienia i strachu. Jimmy wstał. Uśmiechnął się. Rozwarł
ramiona i mocno mnie uściskał. Moje papiery z sądu leżały rozłożone na całym stole. Jimmy
dostał je od adwokatów. Kiedy usiadłem obok, czułem się niemal tak jak za dawnych czasów.
Oczywiście z pozoru wszystko wyglądało znakomicie. Mieliśmy omówić tę moją
historię z narkotykami, podobnie jak omawialiśmy wspólnie dziesiątki innych moich spraw,
ale tym razem wiedziałem, że tak naprawdę to omawiamy kwestię mojego życia. Wiedziałem,
że jestem spalony. Stałem się niebezpieczny. Wiedziałem, że mogę wkopać Jimmy'ego i
dobić targu z FBI. Mogłem wyśpiewać wszystko o Lufthansie i zakapować Paulie'ego.
Mogłem wsadzić Jimmy'ego i Paulie'ego za kratki na resztę życia. I wiedziałem, że Jimmy
zdaje sobie z tego sprawę.
Rzecz jasna, na ten temat nie padło ani słowo. Właściwie to prawie nic nie zostało
powiedziane. Nawet gdyby jakimś sposobem federalni założyli pod naszym stolikiem
podsłuch, a potem przesłuchali taśmę, niewiele by zrozumieli z tej naszej rozmowy. Opierała
się ona bowiem głównie na półsłówkach. Na wzruszeniach ramionami. Mówiliśmy o iksie i o
igreku, o facecie stąd i facecie stamtąd, o facecie z długimi włosami i gościu z centrum
miasta. Pod koniec rozmowy obaj dobrze wiedzieliśmy, w czym rzecz, ale nikt inny w tym by
się nie połapał.
Jimmy przejrzał moje papiery i powiedział, że w tę sprawę wdał się jakiś kapuś.
Wiedziałem, że ma na myśli syna Bobby'ego Germaine'a, ale próbowałem to zbagatelizować.
Powiedziałem, że nie znaleźli przy mnie żadnych narkotyków, nie znaleźli ich również w
moim domu. Powtarzałem, że nie mają przeciwko mnie żadnych mocnych dowodów, ale
widziałem, że tak czy owak Jimmy się denerwuje.
Chciał wiedzieć o wszystkich ludziach, którzy dla mnie pracowali. Chciał wiedzieć,
czy Robin, Judy i pozostali aresztowani wiedzieli coś na jego temat. Powiedziałem mu, że
nie, ale zdałem sobie sprawę, że mi nie wierzy. Chciał wiedzieć, czy rozmawiałem już z
Paulie'em. Powiedziałem, że nie.
Jimmy próbował sprawiać wrażenie pewnego siebie. Powiedział, że wyrobił już sobie
zdanie o całej mojej sprawie. Wiedziałem, ku czemu zmierza. A on z kolei wiedział, że jak
długo zachowam wiarę w jego pomoc, będę trzymał się blisko niego. Potem, kiedy uznałby,
że nadeszła już stosowna pora, po prostu kazałby mnie kropnąć. Czekał na odpowiednią
chwilę, aby mieć pewność, że może mnie wykończyć nie denerwując Paulie'ego oraz nie
nadstawiając własnego karku.
Dopóki Jimmy uważał, że nie wiem, co sobie zaplanował, miałem szansę pokręcić się
trochę po ulicy i zgarnąć nieco forsy. Musiałem wobec niego udawać, że nie mam
najmniejszego pojęcia, co takiego sobie zaplanował, a on z kolei zmuszony był udawać, że
troszczy się jedynie o moje interesy.
Potem powiedział, że chce, bym za kilka dni poleciał na Florydę. Twierdził, że można
tam będzie zarobić trochę forsy. I że będzie się musiał wkrótce zobaczyć ze mną w mojej
sprawie. Mieliśmy się spotkać we środę w jakimś barze na Queens Boulevard w Sunnyside,
którego właścicielem był Henry Japoniec.
Nigdy dotąd nie słyszałem o tej knajpie. Współpracowałem z Jimmym od dwudziestu
pięciu lat. Byliśmy razem w tysiącu barów na Queens i spędziliśmy wspólnie sześć lat w
pudle, a tu nagle on chce się ze mną spotkać w barze, o którym jakoś dotąd nie słyszałem!
Skinąłem głową, że tak, że jasne, ale już wtedy wiedziałem, że żadna siła na świecie
nie zaciągnie mnie do tej spelunki. I kiedy tylko skończyliśmy śniadanie, wybrałem się tam.
Nie czekałem do środy.
To było dokładnie takie miejsce jak te, w których Jimmy zwykł zawsze odwalać
mokrą robotę. Knajpa znajdowała się pod kontrolą jednego faceta z gangu. Miała kuchenne
wejście, a na tyłach znajdował się parking, dokąd można było wynieść worek z ciałem albo
też ciało owinięte w chodnik, tak żeby nikt nie widział. Nie było o czym mówić. Jeżeli Jimmy
sądził, że spotkam się tam z nim we środę, to chyba zwariował.
Zamiast tego zjawiłem się w poniedziałek w sali gimnastycznej Jimmy'ego na Liberty
Avenue. Cały ranek spędziłem na ulicy próbując zebrać forsę. A po południu kazałem się
Karen zawieźć do tamtej sali. Podczas gdy ja czekałem w barze po drugiej stronie ulicy,
Karen weszła do środka i powiedziała Jimmy'emu, że chcę się z nim spotkać.
Wyszedł od razu z Karen. Widziałem, że jest zdenerwowany i zaskoczony. Nie był
pewny, co zamierzam zrobić. Potem zapytał, czy jeśli da mi nazwisko i adres syna Bobby'ego
Germaine'a na Florydzie, to polecę tam z Anthonym Stabile i załatwię go. Było to zupełne
szaleństwo, ale nie zamierzałem się sprzeczać. Jimmy nigdy dotąd nie żądał, żebym zrobił coś
podobnego. I nigdy dotąd nie prosił mnie o taką przysługę w obecności Karen. Co to, to nie.
Skinąłem głową, lecz przypomniałem mu, że chłopak jest synem Germaine'a. Ale
Jimmy potrząsnął głową i powiedział, że wszystko w porządku. Twierdził, że jeden z
adwokatów widział się z Germaine'em w pudle i doniósł mu, że jego syn okazał się kapusiem.
I że wtedy Germaine miał podobno powiedzieć: »To go zatłuczcie jak szczura«. Do tego już
doszło. Zaczęliśmy wykańczać nasze własne dzieci.
Tymczasem Jimmy siedział przy barze i wymachiwał świstkiem papieru, na którym
napisał przybrane nazwisko chłopaka i jego adres. Chciał, żebym poleciał na Florydę wraz ze
Stabile'em i wykończył smarkacza. Ale ja wiedziałem, że właśnie Stabile i Sepe - według
tego, co mówili agenci - naciskali na Jimmy'ego, żeby mnie załatwić. Wiec jeśli polecę ze
Stabile'em na Florydę, to nigdy już nie wrócę.
Podrzuciłem Karen do domu i wyszedłem dalej szukać forsy. Dałem jej pistolet, z
którym zawsze sypiałem, odkąd tylko wyszedłem za kaucją. Miałem mały, wynajęty
samochód, którego nikt ze mną jeszcze nie kojarzył, i Karen także wynająłem osobny wóz,
tak że oboje jeździliśmy autami, które nikomu dotąd nie były znane. Prokurator okręgowy z
Nassau skonfiskował wcześniej moje volvo.
Mój plan polegał na tym, by zostać na ulicy tak długo, jak długo to będzie możliwe, i
utłuc tyle forsy, ile tylko się da. Czułem, że jestem w miarę bezpieczny, gdyż Jimmy
spodziewał się, że jednak polecę na Florydę. Ale mój plan się nie powiódł. Gdy późnym
popołudniem zajechałem pod dom, obskoczyło mnie aż ośmiu agentów. Dowiedzieli się, że
jestem na wolności. McDonald wolał nie ryzykować. Zwinęli mnie jako koronnego świadka
w sprawie Lufthansy. Uznali, że albo dobijemy targu, albo zgniję w więzieniu.”
22
KAREN: „Gdy tylko go zaaresztowali, wybrałam się wraz z dziewczynkami do biura
FBI w Queens. Otoczyli nas zewsząd agenci i szeryfowie federalni. Była tam z nami również
moja matka, która już wtedy trochę świrowała. Weszłam do biura Eda McDonalda, a on
powiedział, że musimy się zgodzić na wszystko, bo tego wymaga program ochrony
świadków. Wyjaśnił, że naprawdę jesteśmy zagrożeni. Henry, ja i dzieci. Mówił, że jedyną
szansą dla nas jest to, by Henry poszedł na współpracę. Musimy zacząć nowe życie. Więc
zapytałam, co by było, gdybym wyraziła zgodę na to, ażeby Henry został w pudle jako
świadek, natomiast żebym ja wraz z dziećmi pozostała w domu? Ale McDonald uznał, że
wtedy nadal bylibyśmy zagrożeni, bo tamci mogliby próbować dotrzeć do Henry'ego poprzez
mnie i dziewczynki.
McDonald postawił sprawę jasno. Miał tam u siebie szeryfów federalnych. I oni
wszystko mi wyjaśnili. Powiedzieli, że kiedy tylko Henry wystąpi w sądzie, to ludzie,
przeciwko którym będzie świadczył, zaraz się do nas dobiorą. Henry był jedyną osobą
mogącą zadecydować, czy osobnicy ci pozostaną wolni, czy też spędzą resztę życia w
więzieniu. Więc gdyby nawet moi rodzice albo moje siostry wiedzieli, gdzie jesteśmy, to
wówczas nasze życie nie byłoby warte złamanego centa. Bo tamci wymusiliby na nich
wiadomość, gdzie jesteśmy, a potem zabiliby nas.
Potem McDonald zaczął nas szantażować. Powiedział, że ma dość dowodów, ażeby
oskarżyć mnie o udział w sprawie z narkotykami. Że wszystkich nas czeka rozprawa sądowa.
I jeszcze zapytał, czy wiem, jaki wpływ może to wywrzeć na dzieci.
Byłam oszołomiona, ale wychodząc z biura wiedziałam już, że zgodzę się na warunki
McDonalda. Henry oświadczył mu, że będzie współpracował, lecz pod warunkiem, że
również i ja wyrażę zgodę na współdziałanie. Powiedział, że sam się na to nie porwie.
Nie miałam wyboru. Bo gdyby postawili nas dwoje w stan oskarżenia, cóż wówczas
stałoby się z dziećmi? Sam McDonald podsuwał mi to pytanie. I wskutek jego sugestii
uznałam, że podjęcie jakiejkolwiek innej decyzji byłoby niemożliwe.
Gdy tylko wyszłam z biura, złapał mnie Henry i powiedział, że muszę z nim zostać.
Sam nie chciał podejmować ryzyka. Nie zamierzał się godzić na warunki programu ochrony
świadków beze mnie.
Moja matka czekała z dziewczynkami przed biurem McDonalda. Była bardzo
zdenerwowana. Chciała, żeby Henry sam skorzystał z ochrony. Zapytałam ją, czy mam tu w
ogóle jakiś wybór, jeżeli moje życie jest również zagrożone? Bo tamci, chcąc dotrzeć do
Henry'ego, mogli porwać zarówno mnie, jak i dziewczynki. Więc matka zaczęła
wywrzaskiwać na Henry'ego, że nigdy nie był nic wart i że to właśnie on sprowadził na nas te
wszystkie nieszczęścia.
McDonald powiedział, że niezwłocznie przeprowadzą mnie i dzieci. Zawiozą mnie
pod strażą do domu i pomogą się spakować. Wyjedziemy. Oznaczało to w praktyce
opuszczenie wszystkiego, i to natychmiast. Opuszczenie mojej matki. Mojego ojca. Moich
sióstr. Nie mogłam uwierzyć, jak szybko to wszystko się stało. Nigdy już nie będziemy się
mogli skontaktować z rodziną. Przypominało to w pewnym sensie śmierć.
Szeryfowie odwieźli mnie do domu wraz z matką i dziewczynkami. Gdy stanęliśmy
przed drzwiami, okazało się, że i tu było już kilku agentów. Mieli aż cztery samochody.
Uzbrojeni byli w policyjne strzelby i automaty. Musiałam spakować tyle rzeczy, ile nam było
potrzeba na dwa lub trzy tygodnie, albo na cały okres, jaki zdąży upłynąć, nim przeniosą nas
w jakieś inne miejsce. Mój ojciec i siostry już na nas czekali. Wszyscy pomogli mi się
spakować. I wszyscy płakali. Kiedy żaden z policjantów nie widział, szepnęłam matce, żeby
cierpliwie czekała. Na pewno postaram się o jakiś kontakt. Mój ojciec był w o wiele lepszej
formie. Trzymał się dzielnie.
Dziewczynki sprawiały wrażenie bardzo podekscytowanych. Wiedziały jedynie, że
gdzieś wyjeżdżamy. Myślały o tym jak o wakacjach. Powiedziałam im, że to jednak coś
więcej. Musimy wyjechać, tak aby paru ludzi, którzy chcą nam zrobić krzywdę, nie mogło
nas odnaleźć. Powiedziałam też, że nie będą już mogły telefonować do żadnych przyjaciółek.
Nie wrócą już do szkoły, ażeby zabrać stamtąd swoje książki, tenisówki i stroje
gimnastyczne.
Dziewczynki czytały gazety. Wiedziały o wszystkich ludziach, którzy zostali zabici.
Co tydzień ukazywały się jakieś artykuły o Jimmym i Paulie'em. Wiedziały o Stacksie i
Martym Krugmanie. Wiedziały, że Tommy gdzieś zniknął. Że wszystko, co było dotąd,
rozsypuje się w pył. Gdyż należy pamiętać, że od czasu napadu na Lufthansę do aresztowania
ojca dzielił je teraz rok zupełnie szaleńczych przeżyć.
Ułożyłam matce długą listę spraw, które powinna załatwić. Nadal jeszcze mieliśmy
ubrania w pralni chemicznej. Miałam rachunki do zapłacenia. Matka musiała opróżnić
lodówkę. Trzeba było odebrać fotografie z przyjęcia, które wydaliśmy. Kiedy moja matka
dzwoniła w sprawie zdjęć, rozeszła się już pogłoska, że Henry jest kapusiem, toteż fotograf,
przyjaciel Raymonda Montemurro, nie chciał jej wydać odbitek. Powiedziała, że jeśli ich nie
dostanie, to przyśle federalnych. Facet powiedział, że w porządku, ale później cisnął jej te
zdjęcia w twarz. I nawet nie chciał przyjąć pieniędzy.
Zapakowaliśmy wszystko do dużych worków na śmieci. Dziewczynki i ja zostałyśmy
odwiezione przez szeryfów. Wokół nas jechało cztery czy pięć pozostałych samochodów.
Zawieźli nas do motelu w Riverhead. Było to bardzo przyjemne, czyste miejsce. Przenoszono
nas co kilka dni. Zawsze załatwiano wcześniej rezerwację i wówczas szłyśmy od razu do
naszych pokoi. Szeryf dawał nam tylko klucze, lecz zawsze byłyśmy przez kogoś pilnowane.
Wszędzie na korytarzu stali ludzie z nadajnikami radiowymi i z pistoletami w ukrytych pod
płaszczami kaburach.
Przebywałyśmy nawet w Connecticut i Montauk. Rano wieźli nas do siedziby FBI w
Queens lub do McDonalda, do biura Sił Uderzeniowych w Brooklynie. Ja zajmowałam się
robótkami ręcznymi, dziewczynki bawiły się lub czytały, a Henry siedział w którymś
pomieszczeniu i rozmawiał z prowadzącymi śledztwo.
Musieliśmy więc czekać, aż służby federalne spreparują każdemu z nas nową
osobowość. Te prace papierkowe zajęły trochę czasu. Pytano nas, czy mamy jakieś
propozycje co do naszych nowych imion. Cała nasza przeszłość uległa zatarciu. To była
przedziwna chwila, gdy siedząc na jednym z korytarzy biura Sił Uderzeniowych
próbowałyśmy wymyślić sobie nowe imiona.
Dostaliśmy nowe numery z ubezpieczeń społecznych, a dziewczynki otrzymały nowe
szkolne karty identyfikacyjne. Szeryfowie wyjaśnili nam, że dziewczynki zachowają swoje
świadectwa, lecz że odpisy dostarczone - już pod nowym nazwiskiem - do ich przyszłej
szkoły nie będą wypełniane w rubryce, gdzie widnieje pytanie o szkołę poprzednią. Ponadto,
gdy już nasze córki zapiszą się do tej nowej szkoły, szeryf uda się do dyrektora i wyjaśni mu,
że przynależą one do rodziny objętej programem bezpieczeństwa rządu. Będzie to brzmiało
tak, jakby ich tatuś był ważnym agentem rządowym, asem wywiadu czy kimś w tym rodzaju.
Szeryfowie byli bardzo mili, I dobrze się odnosili do dziewczynek. Rozmawiali i grali
z nimi w karty. Żartowali sobie z Ruth. Traktowali nas wszystkich z należytym szacunkiem.
Zawsze zachowywali się po dżentelmeńsku. Ich sposób bycia ogromnie podnosił nas na
duchu.
Po kilku tygodniach wróciłam do domu w Rockville Centre. Wokół nas znów zaroiło
się od federalnych. Załatwili co trzeba z ludźmi od przeprowadzek. Czekały już tam na nas
ciężarówki, a także moi rodzice. Ciągle nie odczuwałam tego tak, jakbym ich miała opuścić
na zawsze.
Ale moja rodzina, a zwłaszcza matka, zawsze mówiła mi, co powinnam zrobić. Przez
całe życie jej gderanie doprowadzało mnie do szaleństwa. Była jedną z tych osób, które
przytłaczają innych swą osobowością. Robiła to z miłości, ale tak czy owak mocno dawała się
we znaki. Należała do tych kobiet, które muszą wszystko trzymać pod swą kontrolą, i to przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Toteż gdzieś w głębi serca żywiłam nadzieję, że jeśli
rozpoczniemy zupełnie nowe życie, pod nowym nazwiskiem, to może nawet nie będzie to aż
takie złe. Bo po raz pierwszy w życiu będę naprawdę niezależna. Jeżeli wyjedziemy stąd
gdzieś daleko i otrzymamy zupełnie nową tożsamość, to może będę mogła o wiele lżej
oddychać i ująć naszą przyszłość bez reszty w swoje ręce.
Pomyślałam, że wiele rzeczy może się teraz zmienić. Nie będzie już żadnych
Jimmych, żadnych narkotyków ani żadnych Robin. Nasze życie zmieni się zupełnie. Po raz
pierwszy od wielu lat Henry stanie się normalnym człowiekiem. Będzie nocował w domu.
Będziemy mieć najnormalniejszych w świecie przyjaciół. Będzie to niczym całkowite
wymazanie uciążliwej przeszłości.”

27 maja 1980 roku Henry Hill podpisał umowę z Siłami Specjalnymi do Walki ze
Zorganizowaną Przestępczością, podległymi Departamentowi Sprawiedliwości Stanów
Zjednoczonych (Dystrykt Wschodni Nowego Jorku), która brzmiała:

„Niniejszy dokument sporządza się w celu poświadczenia umowy zawartej pomiędzy


Henrym Hillem i Biurem Sił Specjalnych do Walki ze Zorganizowaną Przestępczością
Dystryktu Wschodniego Nowego Jorku.
Rzeczone biuro prowadzi dochodzenie w sprawie domniemanej nielegalnej
działalności Jamesa Burke'a, Angela Sepe i innych w związku z kradzieżą kilku milionów
dolarów w gotówce tudzież biżuterii z Budynku Carga Lufthansy na Lotnisku im. Johna F.
Kennedy'ego. Henry Hill wyraził gotowość poinformowania funkcjonariuszy Departamentu
Sprawiedliwości o wszystkim, co wie na temat wyżej wymienionych przestępstw i wszelkich
innych działań przestępczych, w których brali udział James Burke i Angelo Sepe. Ponadto
zgodził się w razie potrzeby świadczyć przed wszelkimi federalnymi ławami przysięgłych w
tychże sprawach.
Stwierdzamy, że żadna informacja ani świadectwo, których Henry Hill dostarczy
(zarówno przed uzgodnieniem, jak i po uzgodnieniu niniejszej umowy), albo dowód wynikły
z informacji lub świadectw przez niego dostarczonych, nie będą użyte przeciwko niemu w
żadnym postępowaniu karnym, z wyjątkiem opisanego poniżej. Jak wiadomo, w chwili
obecnej jest prowadzone w stosunku do Henry'ego Hilla dochodzenie w sprawie jego udziału
w napadzie rabunkowym na Budynek Carga Lufthansy. Oświadczamy, że nasze Biuro
zaniecha wszelkich postępowań karnych w stosunku do Henry'ego Hilla, jakie by mogły
wyniknąć w związku z jego współpracą. W wypadku gdyby jakiekolwiek inne władze
zajmujące się egzekwowaniem prawa zamierzały wszczęcie przeciwko niemu postępowania
w związku z jego udziałem w napadzie na Lufthansę, zalecimy im, by tego nie czyniły.
Ponadto stwierdzamy, że nasze Biuro zaniecha jakiegokolwiek śledztwa na szczeblu
federalnym w związku z udziałem Henry'ego Hilla w sprawie narkotykowej, prowadzonej
przez Okręgowe Biuro Prokuratora Hrabstwa Nassau, w związku z którą wyżej wspomniany
objęty został aresztowaniem.
Oświadczamy, że w wypadku gdyby postępowanie karne podjęły inne instytucje,
czyniąc to w związku z pogwałceniem przez Henry'ego Hilla przepisów prawa, Biuro nasze
zwróci uwagę władz prokuratorskich na pomoc, której udzielił nam wyżej wspomniany.
Ponadto uzgadniamy, że nasze Biuro postara się objąć Henry'ego Hilla Federalnym
Programem Ochrony Świadków. Rzecz będzie dotyczyć również jego żony i dzieci, a także
wszystkich innych osób, których ochrona okaże się konieczna w wyniku współpracy z nami.
Niniejsze porozumienie stawia jako warunek całkowitą współpracę Henry'ego Hilla z
agentami Rządu, łącznie z natychmiastowym i wiarygodnym wyjawieniem wszelkich
informacji znajdujących się w jego posiadaniu, które miałyby związek z prowadzonym
śledztwem. Niniejsza umowa nie przeszkodzi Rządowi w postępowaniu karnym przeciwko
Henry'emu Hillowi w wypadku krzywoprzysięstwa i składania fałszywych zeznań. Ponadto
gdyby Henry Hill nie zastosował się w pełni do wszelkich innych warunków porozumienia
(natychmiastowego, pełnego i wiarygodnego ujawnienia informacji, świadczenia itd.),
niniejsza umowa zostanie anulowana. W takim przypadku Rząd będzie mógł swobodnie
postawić Henry'ego Hilla w stan oskarżenia w związku z wszelkimi pogwałceniami
federalnego prawa karnego, w których wyżej wspomniany brał udział, i użyć przeciwko
niemu - częściowo lub w całości - zeznań i poświadczeń złożonych przed oraz po dacie
podpisania niniejszej umowy.”

HENRY: „Najtrudniejszą dla mnie rzeczą była ucieczka od dotychczasowego trybu


życia. Gdyż nawet mimo wszelkich zagrożeń i długich lat, jakie mógłbym w przyszłości
spędzić za kratami, nadal kochałem to życie.
Weszliśmy do pokoju, gdzie nagle zapadła głucha cisza. Gdyż wszyscy tu zebrani
wiedzieli, kim jesteśmy, i traktowali nas niczym gwiazdy filmowe. Mieliśmy w życiu wiele
rzeczy, i to mieliśmy je za darmo. Ciężarówki pełne trefnego towaru, futra, telewizory,
ubrania - na każde życzenie. Używaliśmy melin Jimmy'ego jako domów towarowych. Nasze
żony, matki i dzieci, wszyscy z tego żyli. Miałem papierowe torby pełne biżuterii ukryte w
kuchni i cukiernicę z kokainą tuż koło łóżka. Wszystko, co tylko chciałem, mogłem sobie
zamówić przez telefon. Darmowe samochody wypożyczane na fałszywe nazwiska i klucze do
dziesiątków mieszkań - kryjówek. W czasie weekendów stawiałem w zakładach trzydzieści
lub czterdzieści tysięcy, a potem - w ciągu tygodnia - albo przepuszczałem wygraną, albo też
szedłem do lichwiarzy, żeby móc spłacić bukmacherów. Nie miało to znaczenia. Kiedy byłem
spłukany, po prostu wychodziłem i organizowałem kolejny skok.
Rządziliśmy wszystkim. Opłacaliśmy prawników. Przepłacaliśmy gliny. Wszyscy
wyciągali do nas ręce. A my z uśmiechem na ustach wychodziliśmy na wolność. Mieliśmy
wszystko, co najlepsze. W Vegas czy w Atlantic City zawsze znalazł się ktoś znajomy.
Ludzie przychodzili i proponowali nam bilety do teatrów, obiady, apartamenty.
A teraz koniec z tym wszystkim. I to jest właśnie najgorsze. Dziś wszystko wygląda
zupełnie inaczej. Nie pozostało nic z tego, co było kiedyś. Muszę żyć tak, jak inni. Jestem
tylko przeciętnym nikim. I muszę przeżyć resztę życia jako zwyczajny palant.”
EPILOG
Z chwilą, gdy Henry Hill zaakceptował Federalny Program Ochrony Świadków, stał
się jednym z czterech tysięcy czterystu innych oskarżonych przestępców, którzy woleli
świadczyć przeciwko swoim dawnym kumplom, a potem zniknąć, niźli stanąć przed sądem.
Jeżeli chodzi o Henry'ego, akceptacja warunków programu, który kosztował Departament
Sprawiedliwości 25 milionów dolarów rocznie, była jedynym wyjściem, jakie miał.
Ed McDonald zorientował się wkrótce, że Henry Hill sam popełnił całe mnóstwo
przestępstw, z których nawet - beztrosko - nie zdawał sobie sprawy. Jednego dnia na
przykład, kiedy wypytywano go na okoliczności napadu na Lufthansę, Henry powiedział, że
był wtedy w Bostonie. Po raz trzeci czy czwarty wspomniał wówczas o tym mieście, więc
McDonald zapytał go w końcu, co w ogóle tam robił. Henry odpowiedział rzeczowo, że
przekupywał koszykarzy z Boston College, których namówił do kombinacji z punktami, w
związku z czym musiał dopilnować całego interesu. „Ja grałem kiedyś w drużynie pierwszego
roku Boston College”, powiedział później McDonald. „To była moja szkoła. Omal się wtedy
na niego nie rzuciłem, lecz zaraz też uświadomiłem sobie, że dla facetów takich jak Hill była
to tylko część ogólnych interesów. Dla Henry'ego obcinanie punktów w meczach koszykówki
w college'ach nie było w ogóle czymś nielegalnym. Toteż nie przyszło mu nawet na myśl,
żeby o tym wspomnieć. Zdałem sobie sprawę, że Henry w ogóle nie wyczuwa atmosfery
życia w szkole. W college'u dopatrywał się tylko możliwości machlojek z punktami”.

Można śmiało stwierdzić, że Federalny Program Ochrony Świadków nie zmarnował


pieniędzy wyłożonych na Henry'ego Hilla. Henry zasiadł na ławie dla świadków i zeznawał z
taką bezstronną szczerością - starał się nie patrzeć na oskarżonych, przeciwko którym
świadczył - że ława przysięgłych ferowała jeden wyrok skazujący po drugim. Jego zeznania
pomogły skazać Paula Mazzeiego na siedem lat za narkotyki, a zeznania w sprawie o
manipulacje z punktami, na której wdrożenie nalegał sam McDonald, sprawiły, że
dwudziestosześcioletni Rick Kuhn dostał aż dziesięć lat, najsurowszy wyrok, na jaki
kiedykolwiek skazano gracza college'u za preparowanie wyników meczu. Wspólnik Hilla,
Tony Perla, został również skazany na dziesięć lat, a brat Perli, Rocco - na cztery. Rick Perry,
jeden z mafijnych bukmacherów, znany jako „Ustawiacz”, kiedy zdał sobie sprawę, że Henry
będzie świadczyć przeciwko niemu, przyznał się do udziału w organizowaniu nielegalnego
hazardu i udało mu się wykręcić zaledwie rokiem odsiadki. Henry pomógł szeryfom
federalnym wytropić i pojmać Billa Arico, międzynarodowego najemnego mordercę. Philip
Basile, właściciel dyskoteki z Long Island, otrzymał pięć lat w zawieszeniu i 250 000 dolarów
grzywny za załatwienie fikcyjnej pracy, dzięki której Hill został zwolniony wcześniej z
więzienia.
Henry ruszył nawet w objazd. Otoczony przez agentów i w towarzystwie Jerry'ego D.
Bernsteina, prokuratora z Sił Uderzeniowych, który doprowadził do skazania Basile'a,
pojechał złożyć zeznania w Phoenix w Arizonie, w związku z zarzutami o powiązania ze
zorganizowaną przestępczością pewnego wielkiego hurtownika alkoholu, który miał zostać
tamże największym dystrybutorem win i wódek. Jednakże w przeddzień stawienia się
Henry'ego w sądzie zainteresowany wycofał podanie o koncesję i zgodził się zaniechać
dalszego prowadzenia interesów w Arizonie.
6 lutego 1984 roku Henry zasiadł na ławie dla świadków, by zeznawać przeciwko
Paulowi Vario. Vario był sądzony za pomoc, jakiej udzielił Henry'emu w uzyskaniu
wcześniejszego zwolnienia z Allenwood, załatwiając mu fikcyjną pracę. Po trwającym trzy
dni procesie Paul Vario został uznany winnym współudziału w popełnieniu oszustwa. 3
kwietnia 1984 roku otrzymał wyrok czterech lat więzienia, a ponadto obłożono go grzywną
dziesięciu tysięcy dolarów. Po skorzystaniu ze wszelkich możliwych odwołań Vario udał się
do federalnego więzienia w Springfield w stanie Missouri.
Jeszcze tego samego roku Henry zajął miejsce w ławie dla świadków w rozprawie
przeciwko Jimmy'emu Burke'owi, w związku z morderstwem Richiego Eatona. Henry zeznał,
że Jimmy powiedział mu, że zabił Eatona wskutek rozbieżności zdań, jaka narosła między
nimi w interesie kokainowym, ocenianym na 250 000 dolarów. Przyciśnięty w tej sprawie
przez adwokata Burke'a, Henry spojrzał prosto w twarz Jimmy'emu i powiedział, że kiedy
zapytał Jimmy'ego o Eatona, Jimmy oświadczył: „Nie przejmuj się nim więcej, już uziemiłem
tego pieprzonego kanciarza”. I 19 lutego 1985 roku Jimmy Burke został skazany na spędzenie
reszty życia w więzieniu za morderstwo.
Henry'emu nigdy nie udało się pomóc McDonaldowi w rozwiązaniu sprawy skoku na
Lufthansę - sprawy, która w gruncie rzeczy zapewniła mu udział w programie ochrony.
Zanim McDonald pozyskał Henry'ego jako świadka, ludzie, którzy byliby w stanie powiązać
ten rabunek z Jimmym, dawno już nie żyli. Z wyjątkiem Henry'ego i Jimmy'ego nikt nie
pozostał przy życiu. Stacks Edwards, Marty Krugman, Richie Eaton, Tommy DeSimone,
Terry Ferrara, Joe Manri, Francuzik McMahon, Paolo LiCastri, Louie i Joanna Cafora,
Anthony Stabile, a nawet Angelo Sepe i jego nowa przyjaciółka, dziewiętnastoletnia Joanne
Lombardo, ponieśli śmierć w tajemniczych okolicznościach. A podczas pierwszego roku
udziału Henry'ego w programie ochrony dwudziestoletni syn Germaine'a, Robert junior,
został zastrzelony na dachu domu w Queens.
Konfrontacje z dawnymi kumplami wcale Henry'ego nie wzruszyły. Podobnie jak i
groźne łypanie okiem Jimmy'ego Burke'a, czy nawet widok siedemdziesięcioletniego Paula
Vario. Vario, Burke, Mazzei, Basile - wszyscy, z którymi Henry popełniał swe przestępstwa -
stali się żetonami mogącymi mu jedynie posłużyć do opłacenia wolności. Wraz z
prokuratorem Sił Uderzeniowych, Douglasem Behmem, zainicjował śledztwo na obszarze
Lotniska Kennedy'ego, które w rezultacie przyniosło jeszcze jeden wyrok Paulowi Vario, jak
również doprowadziło do skazania Franka - „Frankie'ego Makaroniarza” - Manzo i paru
innych wpływowych członków rodziny Lucchese. Dopomógł McDonaldowi i jego ludziom
na tyle, na ile tylko mógł, i wysłał do więzienia swoich starych kumpli. Bez większego
wysiłku. Nim zajął miejsce w ławie dla świadków, zeznając przeciwko Variowi, zjadł pizzę z
grzybami i kiełbasą oraz wypił piwo. Zanim złożył zeznania w sprawie afery z punktami w
Boston College, w rezultacie której dwudziestosześcioletni Rick Kuhn otrzymał dziesięć lat w
więzieniu federalnym, wynegocjował honorarium w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów za
artykuł do magazynu „Sport Illustrated”. Kiedy już Jimmy Burke został skazany za
morderstwo, Henry sprawiał wrażenie bardzo ucieszonego. Ostatecznie wygrał przecież z
Jimmym i posłużył się rządem jako egzekutorem swej zemsty.
Rzecz jasna, bez względu na to, jak Henry próbował tłumaczyć swoje czyny, jego
przeżycie zależało od gotowości do popełniania zdrad. Chętnie odwrócił się od świata, który
znał, i od ludzi, wśród których wyrósł, czyniąc to z tą samą nonszalancją, z jaką organizował
melinę bukmacherską albo wymykał się policji. Dla Henry'ego Hilla oddanie własnego życia
było sprawą trudną, ale wydanie przyjaciół - niezwykle łatwą.
W końcu nie było w tym wszystkim żadnych spektakularnych fajerwerków, żadnych
wyczynów godnych filmowego gangstera. Właściwie Henry nie dokonywał niczego
wielkiego. Próbował tylko przeżyć za wszelką cenę. Właściwie z całej ferajny tylko jemu
jakoś się to udało.
Dziś Henry Hill i jego żona żyją gdzieś w Stanach. W czasie gdy to piszę, ma on
dobrze prosperujący interes i mieszka w neokolonialnej willi ocenianej na 150 000 dolarów,
w rejonie o tak niskim wskaźniku przestępczości, że nawet włamanie do szopy w ogrodzie
trafia na łamy tygodniowej prasy. Jego dzieci uczęszczają do prywatnych szkół. On i Karen
mają oddzielne samochody, a ona zaczęła nawet prowadzić własny mały biznes. Jednym z
jego nielicznych kłopotów jest to, że w rejonie, w którym wyznaczono mu miejsce
zamieszkania zgodnie z programem dla świadków, nie można dostać godziwego włoskiego
jedzenia. W kilka dni po swoim przyjeździe poszedł do miejscowej restauracji „we włoskim
stylu” stwierdził, że sos marinara został przyrządzony bez czosnku, linguini zastąpiono
jajecznymi kluskami, a kromki paczkowanego białego chleba leżały na stołach w
plastikowych koszykach.
W związku ze swoją współpracą z Edem McDonaldem prokuratorami z Sił
Uderzeniowych Henry dostaje półtora tysiąca dolarów miesięcznie, jako pracownik
zatrudniony przez rząd. Podróżuje do Nowego Jorku osiem lub dziewięć razy w ciągu roku.
Pokrywa mu się wszystkie koszty z tym związane. Każe sobie przysyłać do sądów, w których
zeznaje, i do hoteli, gdzie się zatrzymuje, jedzenie z „Little Italy”. Zawsze towarzyszą mu w
tych podróżach uzbrojeni szeryfowie, a wszystko to gwoli pewności, że nie zostanie
zamordowany lub pobity. Właściwie Henry jest tak pilnie strzeżony, a jego nowa tożsamość
tak gorliwie chroniona przez Służby Szeryfa USA, że nawet Urząd Podatkowy musiał odejść
z kwitkiem, gdy usiłował domagać się od niego zaległych opłat fiskalnych. Dzięki rządowi,
dla którego pracuje, Henry Hill okazał się wprost niezrównanym przykładem gangstera.

You might also like