You are on page 1of 517

W pierwszej i jedynej autobiografii ELTON JOHN, właściwie Reginald

Dwight, ujawnia prawdę o swoim niezwykłym życiu. To szczera, zabawna,

ale i wzruszająca historia charyzmatycznego artysty.

Elton wraca myślami do trudnego dzieciństwa, które spędził na

przedmieściach Londynu, i pierwszych porażek w branży muzycznej.

Wspomina szalone trasy koncertowe, na których występował już jako

supergwiazda w najbardziej odlotowych strojach. Nie unika też trudnego

tematu walki ze swoimi uzależnieniami. Opowiada o przyjaźniach:

z Johnem Lennonem, George’em Michaelem i Freddiem Mercurym, a także

o założeniu fundacji walczącej z AIDS i zaangażowaniu się w jej

działalność. Otwarcie pisze o poszukiwaniu swojej seksualności, o ślubie

z długoletnim partnerem Davidem Furnishem oraz o tym, jak został ojcem.

Trzymasz w rękach barwną i pełną pokory opowieść o muzyce,

związkach, pasjach i błędach.

Wyrusz w intymną podróż z ikoną muzyki.


Książkę dedykuję mojemu mężowi Davidowi oraz naszym

wspaniałym synom Zachary’emu i Elijahowi. Dziękuję

Alexisowi Petridisowi, bez którego ta autobiografia nigdy by

nie powstała.
Prolog

W trakcie występu w klubie Latino w South Shields uświadomiłem

sobie, że nie mogę już tego robić. To był jeden z tych klubów towarzyskich

popularnych w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych

i siedemdziesiątych. Wszystkie wyglądały tak samo: goście w wyjściowych

strojach siedzący przy stolikach i pałaszujący pieczone kurczaki, butelki

wina w wiklinowych koszyczkach, abażury z frędzlami i tapety

z wypukłymi wzorami, występy kabaretu i konferansjer w muszce. Czułem

się, jakby przeniesiono mnie do minionej epoki. Za drzwiami zostawiłem

zimę 1967 roku i muzykę rockową, która rozwijała się i zmieniała

w zawrotnym tempie. Magical Mystery Tour Beatlesów i The Who Sell Out

The Who, Axis: Bold as Love Hendrixa i John Wesley Harding Dylana, The

Mothers of Invention i Dr John. Tymczasem w klubie Latino na to, że

trwają swingujące lata sześćdziesiąte, wskazywał jedynie mój strój

sceniczny składający się z kaftana i łańcucha z dzwoneczkami. Wierzcie

mi, nie było mi w nim do twarzy. Wyglądałem jak finalista konkursu na

najmniej przekonującego hipisa w Wielkiej Brytanii.

Kaftan i dzwoneczki zawdzięczałem Long Johnowi Baldry’emu. To on

wpadł na ten pomysł. Grałem na organach w jego zespole Bluesology. John

przewinął się przez wiele składów rhythmandbluesowych, które nagle

zaczynały grać rocka psychodelicznego: w jednym tygodniu jako członek

Big Roll Band Zoota Moneya wykonywał utwory Jamesa Browna,

w następnym – gdy grupa przeistoczyła się w Dantalian’s Chariot – stał na

scenie w białej szacie i śpiewał o tym, że w trakcie trzeciej wojny


światowej wyginą wszystkie kwiaty. Uznał, że powinniśmy iść za jego

przykładem i wyglądać co najmniej ekscentrycznie. Dlatego wszyscy

przywdzialiśmy kaftany. Muzycy towarzyszący tańsze, natomiast John

szyty na specjalne zamówienie w Take Six przy Carnaby Street.

A przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki pewnego wieczoru podczas

koncertu nie zobaczył wśród publiczności kogoś w identycznym stroju.

Przerwał w połowie utworu i zaczął na niego wrzeszczeć:

– Skąd masz ten kaftan? To mój kaftan!

Uderzyło mnie wówczas, jak rażąco ta reakcja kłóciła się z hasłami

o pokoju, miłości i braterstwie, z którymi kojarzył się jego ubiór.

Mimo to uwielbiałem Long Johna Baldry’ego. Był przezabawnym,

ekscentrycznym, wzbudzającym powszechne oburzenie gejem, a przy

okazji świetnym muzykiem, być może najlepszym brytyjskim gitarzystą

grającym na dwunastostrunowej gitarze. A także jedną z głównych postaci

bluesowego boomu, do którego doszło w Wielkiej Brytanii na początku lat

sześćdziesiątych. Grał z Alexisem Kornerem, Cyrilem Daviesem i The

Rolling Stones. Był chodzącą encyklopedią bluesa. Przebywanie z nim

miało dla mnie ogromne walory edukacyjne, zapoznał mnie z mnóstwem

muzyki, której przedtem nie słyszałem.

Co więcej, był niesamowicie miłym i wielkodusznym człowiekiem.

Znajdował w muzykach coś, czego nikt inny dotąd nie zauważył, a potem

wychowywał ich, stopniowo zwiększając ich pewność siebie. Tak było ze

mną, a wcześniej z Rodem Stewartem, wówczas jednym z wokalistów

Steampacket, wcześniejszego zespołu Johna, który oprócz niego i Roda

tworzyli Julie Driscoll i Brian Auger. To była genialna grupa, jednak się

rozpadła. Słyszałem, że pewnej nocy po koncercie w Saint-Tropez między

Rodem a Julie wybuchła awantura. Julie wylała czerwone wino na biały

garnitur Roda – możecie sobie tylko wyobrazić, z jakim rezultatem. Dość


powiedzieć, że był to koniec Steampacket. Zespołem towarzyszącym Johna

stał się Bluesology i zaczęliśmy grać w modnych klubach soulowych

i piwnicach bluesowych w całym kraju.

Świetnie się bawiliśmy, mimo że John miał dosyć osobliwe poglądy na

muzykę. Graliśmy najdziwaczniejsze zestawy piosenek, jakie tylko można

sobie wyobrazić. Zaczynaliśmy od pełnych energii bluesów, takich jak

Times Getting Tougher Than Tough i Hoochie Coochie Man. Moglibyśmy

mieć publikę w garści, ale John upierał się, byśmy w następnej kolejności

grali The Threshing Machine, sprośną piosnkę z West Country, kojarzącą

się z przyśpiewkami pijanych rugbystów, takimi jak Twas on the Good Ship

Venus czy The Ballad of Eskimo Nell. John śpiewał to nawet z akcentem

z West Country. A potem obowiązkowo musieliśmy zagrać jakiś kawałek

z Great American Songbook1, na przykład It Was a Very Good Year albo

Ev’ry Time We Say Goodbye, dzięki czemu mógł naśladować styl

amerykańskiej wokalistki jazzowej Delli Reese. Nie wiem, jakim cudem

przyszło mu do głowy, że ludzie będą chcieli słuchać, jak śpiewa The

Threshing Machine albo udaje Dellę Reese, ale, niech go szlag, był święcie

przekonany, że im się podoba, mimo że otrzymywał naprawdę

przekonujące dowody na coś zgoła przeciwnego. Patrzyło się na pierwszy

rząd widzów, którzy przyszli posłuchać legendy bluesa Long Johna

Baldry’ego, a widziało się tylko modsów żujących gumę, wpatrujących się

w nas z przerażeniem i myślących: „Co jest, kurwa? Co ten facet

wyprawia?”. To było naprawdę zabawne, zwłaszcza że zadawałem sobie

w duchu to samo pytanie.

A potem doszło do katastrofy – Long John Baldry nagrał przebój.

Zwykle jest to powód do radości, jednak Let the Heartaches Begin był

wyjątkowo dennym utworem, ckliwą, konwencjonalną balladą niczym

z programu radiowego Housewives’ Choice. Nie miała ona nic wspólnego


z muzyką, którą John powinien grać, tymczasem przez wiele tygodni

okupowała pierwsze miejsca list przebojów i ciągle puszczano ją w radiu.

Mógłbym powiedzieć, że nie wiedziałem, co John sobie myślał, nagrywając

tę chałę, gdyby nie to, że dokładnie wiedziałem i naprawdę nie miałem do

niego pretensji. Przez lata harował jak wół za psie pieniądze, więc wreszcie

postanowił zarobić trochę kasy. Piwnice bluesowe przestały nas angażować

i zaczęliśmy występować w klubach towarzyskich, w których lepiej

płacono. Często dawaliśmy dwa występy dziennie. Publiczność tam

zgromadzona nie przejawiała najmniejszego zainteresowania kluczową

rolą, jaką John odgrywał w brytyjskim boomie bluesowym, ani maestrią,

z jaką grał na dwunastostrunowej gitarze. Chciała po prostu zobaczyć kogoś

z telewizji. Czasami miałem wrażenie, że w ogóle nie obchodzi jej muzyka.

W niektórych z tych lokali, jeśli przekroczyliśmy przewidziany czas

występu, po prostu spuszczali na nas kurtynę w trakcie piosenki. Z zalet

wypada wymienić to, że przynajmniej publiczności w takich miejscach

o wiele bardziej niż modsom podobała się The Treshing Machine.

Z piosenką Let the Heartaches Begin wiązał się jeszcze jeden poważny

problem: otóż Bluesology nie było w stanie grać jej na żywo. W nagraniu

singla uczestniczyły orkiestra i żeński chórek – w rezultacie ten numer

brzmiał jak utwór orkiestry Mantovaniego2. Tymczasem my byliśmy

ośmioosobowym zespołem rhythmandbluesowym z sekcją dętą. Nie było

mowy, żebyśmy mogli odtworzyć studyjne brzmienie tego kawałka.

Dlatego John wpadł na pomysł, by wspomagać się półplaybackiem. Kiedy

następowała ta wielka chwila, wciągał na scenę ogromny magnetofon

szpulowy marki Revox, wciskał „play” i śpiewał do podkładu z taśmy.

Reszta zespołu po prostu tkwiła bezczynnie na scenie. Staliśmy nieruchomo

w kaftanach i dzwoneczkach, podczas gdy publiczność zajadała się

kurczakiem z frytkami. Coś okropnego.


W sumie jedyna zabawna okoliczność związana z odtwarzaniem Let the

Heartaches Begin polegała na tym, że za każdym razem, gdy John śpiewał

ten utwór, wszystkie kobiety na widowni zaczynały się wydzierać.

Trawione żądzą odrywały się na chwilę od swoich kurczaków i frytek

i ruszały pod scenę. A potem szarpały przewód mikrofonu Johna, usiłując

go przyciągnąć do siebie. Jestem pewien, że Tomowi Jonesowi zdarzało się

to każdego wieczoru i znosił to ze stoickim spokojem, jednak Long John

Baldry nie był Tomem Jonesem. Zamiast pławić się w uwielbieniu tłumu,

wkurzał się na całego. Przestawał śpiewać i grzmiał do fanek niczym

wkurzony nauczyciel:

– JEŚLI ZEPSUJECIE MI MIKROFON, BĘDZIECIE MUSIAŁY

WYBULIĆ PIĘĆDZIESIĄT FUNCIAKÓW!

Pewnego wieczoru to ostrzeżenie zostało zlekceważone. Kiedy kobiety

nadal uparcie ciągnęły za kabel, John uniósł rękę. A potem kolumny

zatrzęsły się od okropnego huku. Uświadomiłem sobie z przerażeniem, że

walnął jedną z napalonych fanek mikrofonem w głowę. Kiedy teraz to sobie

wspominam, dociera do mnie, że to prawdziwy cud, że nie został

aresztowany ani oskarżony o napaść. Przez jakiś czas wykonywanie Let the

Heartaches Begin dostarczało nam nie lada rozrywki: za każdym razem

zastanawialiśmy się, czy tego wieczoru John znów przyłoży jakiejś

wrzeszczącej fance.

Właśnie w trakcie tej piosenki doznałem olśnienia. Od dzieciństwa

marzyłem, by zostać muzykiem. Te marzenia przybierały różne formy:

czasami byłem Little Richardem, czasami Jerrym Lee Lewisem, czasami

Rayem Charlesem. Jednak niezależnie od tego, w kogo się wcielałem,

nigdy w tych fantazjach nie stałem jak ten kołek na scenie w klubie pod

Newcastle, zamiast grać na organach Vox Continental, podczas gdy Long

John Baldry śpiewał do wtóru podkładu z taśmy albo groził fankom, że


będą musiały zapłacić mu pięćdziesiąt funtów. A jednak tu byłem. I chociaż

uwielbiałem Johna, musiałem coś zmienić.

Szkopuł w tym, że nie miałem innych możliwości. W gruncie rzeczy nie

byłem pewien, co chcę robić ani nawet co mógłbym robić. Wiedziałem, że

mogę śpiewać i grać, ale nie stanowiłem materiału na gwiazdę muzyki pop.

Po pierwsze, nie wyglądałem jak gwiazda muzyki pop, czego dowodziło

chociażby to, jak bardzo nie pasował do mnie ten kaftan. Po drugie,

nazywałem się Reg Dwight. To nie jest nazwisko dla gwiazdy. „W

dzisiejszym odcinku Top of the Pops usłyszymy nowy singiel… Rega

Dwighta!”. No jak to brzmi? Nigdy do tego nie dojdzie. Inni członkowie

Bluesology mieli nazwiska, które bez trudu można było sobie wyobrazić

w Top of the Pops. Stuart Brown. Pete Gavin. Elton Dean. Elton Dean!

Nawet nasz saksofonista miał lepsze nazwisko ode mnie, choć w ogóle nie

zależało mu, by zostać gwiazdą: był poważnym jazzmanem, który dla

zabicia czasu występował w Bluesology, zanim zacznie grać w jakimś

kwintecie freejazzowym.

Oczywiście mogłem zmienić nazwisko, ale czy to by coś dało? W sumie

problem nie polegał tylko na tym, że nie uważałem się za materiał na

gwiazdę muzyki pop – problem polegał na tym, że powiedziano mi wprost,

że się nie nadaję. Kilka miesięcy wcześniej miałem przesłuchanie w Liberty

Records. Skusiło mnie ogłoszenie zamieszczone w „New Musical Express”:

„LIBERTY RECORDS SZUKA TALENTÓW”. Jednak, jak się okazało,

nie takich talentów jak mój. Spotkałem się tam z niejakim Rayem

Williamsem, zagrałem, a nawet zarejestrowałem kilka piosenek w malutkim

studiu. Ray uznał, że mam potencjał. Tyle że nikt w wytwórni nie podzielał

jego zdania. Dziękujemy, ale nie. Tak to właśnie wyglądało.

W sumie jednak miałem jakąś możliwość. Dokładnie jedną. Po

przesłuchaniu w Liberty napomknąłem Rayowi, że mógłbym pisać


piosenki. No, może nie całe. Muzykę, na pewno nie teksty. Próbowałem

w Bluesology, ale efekty były opłakane – wciąż śnią mi się po nocach

(„Moglibyśmy być szczęśliwą parą, nie byłoby to dla mnie karą”).

W każdym razie Ray jako coś w rodzaju nagrody pocieszenia wręczył mi

kopertę. Ktoś w odpowiedzi na to samo ogłoszenie, które zwabiło mnie,

wysłał do wytwórni swoje teksty. Odniosłem wrażenie, że Ray ich nawet

nie czytał.

Facet, który je napisał, pochodził z Owmby-by-Spital w Lincolnshire,

miejsca, które trudno uznać za światową stolicę rock and rolla. Zapewne

pracował na kurzej fermie, wożąc martwe ptaki na taczkach. Jednak teksty

pisał naprawdę niezłe. Ezoteryczne, lekko tolkienowskie, podobnie jak

A Whiter Shade of Pale Procol Harum. W każdym razie żaden z nich nie

był na tyle żenujący, by wywołał we mnie pragnienia palnięcia sobie w łeb,

a to już coś.

W dodatku odkryłem, że jestem w stanie skomponować do nich

muzykę, i to naprawdę szybko. Te słowa bardzo mi odpowiadały. Podobnie

jak ich autor. Przyjechał do Londynu, poszliśmy na kawę i momentalnie

między nami zaiskrzyło. Okazało się, że Bernie Taupin nie ma w sobie nic

z wiejskiego kmiotka. Był naprawdę bardzo wyrafinowany jak na

siedemnastolatka: długowłosy, bardzo przystojny, oczytany, na dodatek

wielki fan Boba Dylana. Zaczęliśmy więc pisać razem. To znaczy

niezupełnie razem. Przysyłał mi teksty z Lincolnshire, a ja tworzyłem do

nich muzykę w domu, to znaczy w mieszkaniu mojej mamy i ojczyma

w Northwood Hills. Napisaliśmy w ten sposób dziesiątki piosenek.

Wprawdzie nie udało nam się zainteresować tym cholerstwem żadnego

innego artysty i istniała realna groźba, że jeśli zajęlibyśmy się tym na pełny

etat, wkrótce bylibyśmy spłukani, ale w sumie co poza pieniędzmi


mieliśmy do stracenia? Najwyżej taczkę martwych kurczaków i lecącą

z taśmy dwa razy dziennie piosenkę Let the Heartaches Begin.

Zapowiedziałem Johnowi i kolegom z zespołu, że odchodzę, w grudniu,

po koncercie w Szkocji. Nie było problemu, rozstaliśmy się w przyjaźni.

Jak już wspominałem, John był niebywale wielkodusznym człowiekiem.

W samolocie lecącym do Londynu postanowiłem, że tak czy owak zmienię

nazwisko. Pamiętam, że z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu bardzo mi

się spieszyło. Myślę, że chodziło o symboliczne zerwanie z dawnym

życiem i nowy początek: nigdy więcej Bluesology, nigdy więcej Rega

Dwighta. Ponieważ mi się spieszyło, przywłaszczyłem sobie cudze

personalia. Imię Elton wziąłem od Eltona Deana, a nazwisko John – od

Long Johna Baldry’ego. Elton John. Elton John i Bernie Taupin. Spółka

autorska Elton John i Bernie Taupin. Uznałem, że całkiem nieźle to brzmi.

Niecodziennie i intrygująco. Obwieściłem to swoim byłym już kolegom

z zespołu w busie jadącym z Heathrow. Wybuchnęli śmiechem, a potem

życzyli mi powodzenia.
1

To dzięki mamie poznałem Elvisa. W każdy piątek po pracy pobierała


tygodniówkę, zatrzymywała się w drodze do domu w Siever’s, sklepie

elektrycznym, w którym sprzedawano również płyty, i kupowała nowe

single odtwarzane na gramofonie z prędkością siedemdziesięciu ośmiu

obrotów na minutę. Czekałem w domu, żeby zobaczyć, co tym razem

przyniosła – to była moja ulubiona chwila z całego tygodnia. Uwielbiała

chodzić na potańcówki, a co za tym idzie – przepadała za muzyką

bigbandową: Billym Mayem z orkiestrą czy Tedem Heathem. Darzyła też

miłością amerykańskich wokalistów: Johnniego Raya, Frankiego Laine’a,

Nata Kinga Cole’a, Guya Mitchella śpiewającego: „ona nosi czerwone

pióra i hawajską spódniczkę”. Jednak pewnego piątku wróciła do domu

z zupełnie inną płytą. Powiedziała mi, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie

słyszała, ale ten singiel był tak świetny, że musiała go kupić. Wymieniła

przy tym imię i nazwisko wykonawcy: Elvis Presley. Tak się złożyło, że je

znałem. W poprzednim tygodniu przeglądałem czasopisma w miejscowym

zakładzie fryzjerskim, czekając na swoją kolej do podcięcia włosów, kiedy

moją uwagę przykuło zdjęcie najdziwaczniej wyglądającego człowieka,

jakiego widziałem. Wszystko w nim wydawało się niezwykłe: ciuchy,

fryzura, nawet poza. Przy osobach, które się widywało za oknem zakładu

fryzjerskiego w Pinner, na północno-zachodnich przedmieściach Londynu,

wyglądał jak kosmita. Byłem tak zszokowany, że nawet nie przeczytałem

artykułu towarzyszącego fotografii, i do czasu gdy wróciłem do domu, jego


nazwisko wyleciało mi z głowy. Jednak w tej chwili znów mi się objawiło

w całej pełni: Elvis Presley.

Gdy tylko mama nastawiła płytę, stało się dla mnie jasne, że Elvis

brzmi dokładnie tak, jak wygląda: jakby pochodził z innej planety.

W porównaniu z utworami, których zwykle słuchali rodzice, Heartbreak

Hotel ledwo można było w ogóle uznać za muzykę, czego zresztą przez

wiele następnych lat uwielbiał dowodzić mój ojciec. Słyszałem już

przedtem rock and rolla (Rock Around the Clock był dużym hitem w 1956

roku), lecz Heartbreak Hotel nie przypominał również jego. Ten utwór był

niezwykły: surowy, niespieszny i pełen grozy. I jeszcze ten dziwny pogłos.

Ledwo można było zrozumieć, o czym cały ten Elvis śpiewa. Wydawało mi

się, że chodzi o to, że rzuciła go dziewczyna, ale co dalej? Całkowicie się

pogubiłem. Co to jest ten „dess clurk”? I kim był „Bidder Sir Lonely”,

o którym ciągle wspominał?3

W sumie tekst nie miał dla mnie znaczenia, bo działo się ze mną coś

dziwnego, gdy tylko rozlegał się jego głos. Tak jakby czuło się jakąś

dziwną, zaraźliwą energię, która wydobywała się z głośnika radioli

i przepływała do ciała słuchacza. Już w tym czasie uważałem się za fana

muzyki – miałem nawet skromną kolekcję własnych siedemdziesiątek

ósemek, kupowanych za bony podarunkowe i pieniądze, które dostawałem

na urodziny i święta. Do tamtej pory moją idolką była Winifred Atwell,

potężnie zbudowana i nieodparcie zabawna matrona z Trynidadu, która na

scenie obsługiwała dwa instrumenty – fortepian buduarowy, na którym

grała popularne utwory klasyczne, i stare poobtłukiwane pianino do

ragtime’ów i przyśpiewek pubowych. Uwielbiałem jej poczucie humoru,

teatralność, z jaką oznajmiała: „A teraz przejdę do mojego DRUGIEGO

instrumentu”, a także to, jak podczas gry odchylała do tyłu głowę, a na jej

twarzy pojawiał się szeroki uśmiech, zupełnie jakby przeżywała właśnie


najpiękniejsze chwile swojego życia. Winifred Atwell była wspaniała,

jednak słuchając jej, nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego jak przy

Elvisie. W ogóle nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Po wysłuchaniu

Heartbreak Hotel czułem się tak, jakby zaszła zmiana, jakby nic już nie

było takie jak dawniej. Jak się okazało, nie myliłem się.

I chwała Bogu, bo świat naprawdę potrzebował zmian. Dorastałem

w Wielkiej Brytanii lat pięćdziesiątych, a przed Elvisem i rock and rollem

był to bardzo ponury kraj. Nie przeszkadzało mi życie w Pinner (nigdy nie

należałem do tych gwiazd rocka, których motywacją było palące pragnienie

ucieczki z przedmieść, nawet je lubiłem), jednak cała Wielka Brytania

znajdowała się w żałosnym położeniu. Rządziły nią podejrzliwość, strach

i krytycyzm. Był to świat zgorzkniałych ludzi wyglądających ukradkiem

zza firanek i dziewczyn odsyłanych z domu, gdy wpadły w kłopoty. Kiedy

myślę o Wielkiej Brytanii lat pięćdziesiątych, przypominam sobie, jak

siedziałem na schodach naszego domu, słuchając brata mamy, wujka Rega,

próbującego wybić jej z głowy rozwód z tatą.

– Nie możesz się rozwieść! – przekonywał. – Co sobie ludzie pomyślą?

Pamiętam, że w pewnej chwili zapytał również:

– Co na to powiedzą sąsiedzi?

To nie była jego wina. Po prostu w tamtych czasach panowało

powszechne przekonanie, że szczęście jest mniej ważne od utrzymywania

pozorów.

Prawda jest taka, że moi rodzice w ogóle nie powinni się pobierać.

Urodziłem się w 1947 roku, jednak w sumie byłem dzieckiem wojny.

Prawdopodobnie zostałem poczęty podczas jednej z przepustek mojego

ojca (w roku 1942, w trakcie drugiej wojny światowej, wstąpił do RAF-u

i postanowił tam zostać po jej zakończeniu). Moich rodziców z pewnością

należy uznać za wojenną parę. Ich historia wydaje się bardzo romantyczna.
Poznali się w tym samym roku, gdy ojciec się zaciągnął. Miał siedemnaście

lat i pracował w stoczni w Rickmansworth, specjalizującej się w budowaniu

barek. Mama, która z domu nazywała się Harris, miała szesnaście lat

i woziła furmanką mleko do United Dairies – przed wojną taką pracą nie

parałaby się żadna kobieta. Tata amatorsko grał na trąbce i prawdopodobnie

na jednej z przepustek wypatrzył mamę siedzącą na widowni, gdy

występował z zespołem w hotelu w North Harrow.

Jednak małżeństwo Stanleya i Sheili Dwightów nie miało w sobie ani

krzty romantyczności. Po prostu im nie wychodziło. Oboje byli zbyt uparci

i wybuchowi – cudowne cechy, które miałem szczęście po nich

odziedziczyć. Nie mam nawet pewności, czy się kochali. Podczas wojny

ludzie garnęli się do żeniaczki (przyszłość wydawała się niepewna nawet

w styczniu 1945 roku, kiedy moi rodzice się pobierali) i starali się żyć

chwilą. Może z nimi było podobnie. Może zresztą kiedyś, na samym

początku, darzyli się uczuciem, a w każdym razie tak im się wydawało.

Teraz jednak nie mogli na siebie patrzeć. Kłótnie nie miały końca.

Dobrze przynajmniej, że sytuacja się uspokajała, gdy taty nie było

w domu, co nie należało do rzadkości. Awansowano go na kapitana

lotnictwa i regularnie wysyłano za granicę, do Iraku i Adenu, więc

dorastałem w domu pełnym kobiet. Mieszkaliśmy z babcią Ivy, matką

mojej mamy, przy Pinner Hill Road 55 – w domu, w którym przyszedłem

na świat. Było to jedno z owych mieszkań komunalnych, które wyrastały

jak grzyby po deszczu w Wielkiej Brytanii w latach dwudziestych

i trzydziestych XX wieku: trzy sypialnie w typowym bliźniaku (parter

z czerwonej cegły, na piętrze fasada otynkowana i pobielona). W domu tym

mieszkał jeszcze jeden mężczyzna, chociaż nikt go właściwie nie zauważał.

Mój dziadek zmarł bardzo młodo na raka i babcia wyszła ponownie za mąż

za niejakiego Horace’a Sewella, który stracił nogę w czasie pierwszej


wojny światowej. Horace miał złote serce, lecz trudno go było uznać za

gadułę. Większość czasu spędzał poza domem. Pracował w miejscowym

żłobku, Woodman’s, a pozostałe chwile spędzał w ogródku, gdzie uprawiał

warzywa i pielęgnował kwiaty.

Prawdopodobnie chował się tam, by unikać towarzystwa mojej mamy,

o co w sumie trudno mieć do niego pretensje. Nawet wtedy, gdy taty nie

było w pobliżu, mama bywała w złym humorze. Ilekroć wracam pamięcią

do dzieciństwa, przypominają mi się zły nastrój matki i okropna, gniewna,

ponura cisza, która zalegała w domu bez ostrzeżenia i sprawiała, że

wszyscy musieli chodzić na paluszkach i nadzwyczaj ostrożnie dobierać

słowa, żeby tylko, broń Boże, jej nie zdenerwować i nie narazić się na burę.

W chwilach beztroski potrafiła być ciepła, czarująca i pełna werwy, jednak

wydawało się, że w istocie wypatruje tylko powodów, by być

nieszczęśliwą, szuka zwady i zawsze musi mieć ostatnie słowo. Wujek Reg

stwierdził kiedyś, że umiałaby wszcząć awanturę nawet w pustym pokoju.

Przez lata wydawało mi się, że to do pewnego stopnia moja wina, może

nigdy nie chciała zostać matką. W końcu, kiedy się urodziłem, miała

dwadzieścia jeden lat i utknęła w nieudanym małżeństwie, z braku środków

zmuszona do życia pod jednym dachem z matką. Jednak jej siostra, ciocia

Win, powiedziała mi kiedyś, że zawsze taka była – już w dzieciństwie

Sheilę Harris otaczała jakby chmura mroku i nawet podobało się jej, że inne

dzieci się jej boją.

Zdecydowanie miała dziwne poglądy na wychowanie. Były to czasy,

gdy utrzymywało się dzieci w karności, spuszczając im manto pod byle

pretekstem, i ogólnie uważano, że nie ma nic złego w stosowaniu kar

cielesnych. Moja matka była gorącą orędowniczką tej filozofii, co stawało

się przerażające i upokarzające za każdym razem, gdy dawała jej wyraz

w miejscach publicznych. Nic tak nie wpływa na poczucie własnej wartości


jak dostanie w skórę przed sklepem sieci Sainsbury’s w Pinner na oczach

wyraźnie zaintrygowanych gapiów. Niektóre z zachowań mamy wykraczały

nawet poza standardy tamtej epoki. Po latach dowiedziałem się, że gdy

miałem dwa lata, uczyła mnie siusiać do nocnika, bijąc mnie do krwi

drucianą szczotką. Kiedy babcia odkryła, co się dzieje, wpadła

w zrozumiałą furię. W rezultacie przez wiele tygodni się do siebie nie

odzywały. Po raz kolejny babcia wyszła z siebie, gdy dowiedziała się, jaki

moja matka ma sposób na zaparcia. Otóż kładła mnie na ociekaczu

w kuchni i wkładała mi do pupy kawałki szarego mydła. Jeśli rzeczywiście

lubiła wzbudzać strach, musiałem jej sprawiać mnóstwo radości, bo

kurewsko się jej bałem. Kochałem ją – w końcu była moją mamą – ale

dzieciństwo upłynęło mi w stanie ciągłego napięcia. Bez przerwy

usiłowałem się upewnić, czy aby na pewno nie uczyniłem niczego, co

mogłoby ją rozjuszyć. Jeśli ona była szczęśliwa, ja również taki byłem,

choćby chwilowo.

Babcia nie nastręczała podobnych problemów. To właśnie jej

najbardziej ufałem. Uważałem ją za najważniejszą osobę w naszej rodzinie,

na dodatek jako jedyna nie chodziła do pracy (po wojnie mama awansowała

z roznosicielki mleka na sprzedawczynię w sklepie). Babcia należała do

grona starych matron z klasy niższej: twardo stąpających po ziemi, ciężko

pracujących, miłych i zabawnych. Uwielbiałem ją. Była najlepszą

kucharką, miała najlepszą rękę do roślin, lubiła się napić i grać w karty.

Miała też niewyobrażalnie ciężkie życie – ojciec porzucił jej matkę, gdy ta

była w ciąży, więc babcia urodziła się w przytułku. Nigdy o tym nie

mówiła, ale wyglądało na to, że tamte wydarzenia uczyniły z niej osobę,

którą niełatwo zbić z tropu. Nawet wtedy, gdy zbiegłem z wyciem po

schodach, bo przyciąłem sobie suwakiem napletek, i poprosiłem, by go

wyciągnęła, tylko westchnęła i zabrała się do rzeczy, zupełnie jakby


uwalnianie penisów małych chłopców należało do jej codziennych

obowiązków.

W jej domu pachniało pieczystym i palącym się węglem. Zawsze ktoś

się tam kręcił: ciocia Win i wujek Reg, moje kuzynostwo John i Cathryn,

sąsiadka, pracownik Watford Steam Laundry, który wpadł po pranie, albo

węglarz. I zawsze grała muzyka. Radio było niemal na okrągło włączone,

babcia ciągle słuchała takich audycji jak Two-Way Family Favourites,

Housewives’ Choice, Music While You Work i The Billy Cotton Band Show.

Jeśli nie, odtwarzała płyty na radioli – głównie jazz, chociaż czasami

również muzykę klasyczną.

Godzinami przeglądałem te płyty, wpatrując się w ich różnokolorowe

nalepki. Niebieskie miała Decca, czerwone – Parlophone, jasnożółte –

MGM, HMV i RCA. Dwie ostatnie, z powodu, którego nigdy nie

zgłębiłem, przedstawiały psa zaglądającego do tuby gramofonu. Te płyty

wydawały mi się magiczne – zadziwiało mnie, że gdy przykładało się do

nich igłę, w tajemniczy sposób wydobywał się z nich dźwięk. Po jakimś

czasie jedynymi prezentami, jakich pragnąłem, były książki i płyty.

Pamiętam rozczarowanie, które ogarnęło mnie, gdy w pewien

bożonarodzeniowy poranek zszedłem po schodach i zobaczyłem wielką

paczkę. Boże, kupili mi klocki Meccano.

Poza tym babcia miała pianino. Ciocia Win umiała na nim grać

i w końcu ja również się nauczyłem. W rodzinie krążyło wiele opowieści

o tym, jaki to ogromny talent przejawiałem. Najczęściej powtarzano tę,

w której Win posadziła mnie sobie na kolanach, gdy miałem trzy lata, a ja

momentalnie zagrałem ze słuchu melodię The Skaters’ Waltz. Nie mam

zielonego pojęcia, czy to prawda, faktem pozostaje, że nauczyłem się grać

na pianinie w bardzo młodym wieku, mniej więcej w czasie, gdy poszedłem

do szkoły w Reddiford. Grałem utwory takie jak All Things Bright and
Beautiful, pieśni religijne, które słyszałem podczas nabożeństw. Urodziłem

się z dobrym słuchem, podobnie jak niektórzy rodzą się z pamięcią

fotograficzną. Wystarczy, że coś usłyszę raz, a jestem w stanie podejść do

pianina i zagrać to prawie bezbłędnie. Gdy miałem siedem lat, posłano

mnie na lekcje do pani Jones. Niedługo później rodzice zaczęli nalegać,

bym grał My Old Man Said Follow the Van i Roll Out the Barrel na

rodzinnych spędach i weselach. Pomimo wielu płyt w domu i nagrań

słuchanych przez radio to właśnie te staromodne piosenki do wspólnego

śpiewania moja rodzina uwielbiała najbardziej.

Pianino przydawało się podczas przepustek mojego ojca. Należał do

typowych Anglików z lat pięćdziesiątych: tłumił emocje inne niż gniew,

ponieważ postrzegał je jako słabość. Dlatego nigdy mnie nie przytulał ani

nie mówił, że mnie kocha. Za to lubił muzykę i gdy słyszał, że gram na

pianinie, mogłem liczyć na zdawkowe: „dobra robota”, a może nawet na

poklepanie po ramieniu, co miało być przejawem jego dumy i aprobaty.

Chwilowo miałem u niego fory. Było to dla mnie niezmiernie ważne. Jeśli

bałem się go nieco mniej niż matki, to tylko dlatego że wciąż go nie było.

Kiedy miałem sześć lat, mama postanowiła, że wyprowadzimy się z Pinner

i rozstaniemy z rodziną, by pojechać z ojcem do Wiltshire – wysłano go do

bazy RAF Lyneham w pobliżu Swindon. Nie pamiętam tego zbyt dobrze.

Wiem, że lubiłem bawić się na wsi, ale mam wrażenie, że byłem również

nieco zdezorientowany zmianą otoczenia i w rezultacie zacząłem mieć

trudności w szkole. Nie pozostaliśmy tam zbyt długo – mama chyba szybko

zorientowała się, że popełniła błąd. Po powrocie do Pinner miałem

wrażenie, że tata jest bardziej gościem niż stałym domownikiem.

Kiedy już jednak do nas przyjeżdżał, moje życie się zmieniało. Nagle

zaczynały obowiązywać nowe zasady. Dotyczyły praktycznie wszystkiego.

Mogłem napytać sobie biedy, jeśli grając w piłkę na trawniku, kopnąłem ją


przypadkiem w kwietnik, ale mogłem wpaść w kłopoty również wtedy, gdy

jadłem seler w sposób, który ojciec uznał za n i e o d p o w i e d n i. Albowiem

seler odpowiednio jadło się w taki sposób, by nie było tego słychać. Kiedyś

dostałem od niego w skórę, bo ponoć zdjąłem w nieodpowiedni sposób

szkolny mundurek. Widać zapomniałem, w jaki sposób poprawnie powinno

się ściągać mundurek, chociaż zdaniem ojca była to elementarna wiedza. To

zdarzenie tak wstrząsnęło ciocią Win, że ze łzami w oczach pospieszyła na

skargę do babci. Ta jednak, prawdopodobnie zmęczona awanturami o naukę

siadania na nocnik i metody leczenia z zaparć, powiedziała cioci, by się nie

wtrącała.

Nie mam zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło.

O problemach swojego ojca wiem mniej więcej tyle samo co o kłopotach

matki. Może miało to coś wspólnego z wojskiem, w którym dosłownie

wszystko podporządkowane jest regulaminom. A może był odrobinę

zazdrosny – odcięty od rodziny przez tak długi czas, uważał, że dzięki

narzuceniu zasad znów stanie na czele stada. Może w ten sposób został

wychowany, chociaż jego rodzice – babcia Ellen i dziadek Edwin – nie

wydawali się jakoś szczególnie groźni. A może moi rodzice nie radzili

sobie z dziećmi, bo po prostu nie mieli doświadczenia? Nie wiem. Wiem

tylko, że mój tata był niesamowicie gwałtownym człowiekiem i wydawało

się, że nie potrafi robić użytku ze słów. Nie doczekałem się z jego strony

ani jednej spokojnej reakcji, żadnego „usiądź, pogadamy”. Od razu

wybuchał. Słynna porywczość Dwightów. Zmora mojego dzieciństwa, ale

i dorosłego życia, kiedy stało się dla mnie jasne, że jest moim

dziedzictwem: albo odpowiadały za nią geny, albo nieświadomie się jej

nauczyłem. Tak czy owak, ta cecha była niezmiernie upierdliwa zarówno

dla mnie, jak i wszystkich wokół mnie przez większą część mojego

dorosłego życia.
Gdyby nie mama i tata, moje dzieciństwo byłoby całkiem normalne,

wręcz nudne: Muffin the Mule w telewizji i sobotnie popołudniówki dla

dzieci w kinie Embassy w North Harrow, The Goon Show w radiu i chleb ze

smalcem na podwieczorek w niedzielę. Z dala od domu czułem się

szczęśliwy. W wieku jedenastu lat zacząłem uczęszczać do Pinner County

Grammar School, gdzie zupełnie niczym się nie wyróżniałem. Nikt mnie

nie prześladował ani ja nikogo nie prześladowałem. Nie byłem kujonem,

ale nie byłem również łobuziakiem. Zostawiałem to ostatnie swojemu

kumplowi Johnowi Gatesowi, będącemu jednym z tych chłopaków, którzy

spędzają niemal całe dzieciństwo w kozie albo przed gabinetem dyrektora

i w bogatym katalogu szkolnych sankcji nie ma już kary mogącej zmienić

ich zachowanie. Miałem lekką nadwagę, ale nieźle radziłem sobie na

wuefie, choć nie na tyle dobrze, by istniało jakiekolwiek ryzyko, że zostanę

gwiazdą sportu. Grałem w nogę i tenisa – właściwie we wszystko

z wyjątkiem rugby. Ze względu na moją tuszę ustawiano mnie zwykle

w młynie, gdzie moja rola polegała głównie na tym, że obrywałem po

jajach od zawodnika grającego na pozycji filara w drużynie przeciwnej.

Dzięki, ale nie.

Moim najlepszym przyjacielem był Keith Francis, jednak stanowił on

część większej grupy przyjaciół obu płci, z którą spotykam się do dzisiaj.

Od czasu do czasu organizuję spotkania klasowe u siebie w domu. Za

pierwszym razem strasznie się denerwowałem – w końcu minęło

pięćdziesiąt lat, jestem teraz sławny, mieszkam w ogromnej rezydencji, nie

wiedziałem, co o mnie myślą. Okazało się jednak, że w ogóle się tym nie

przejmowali. Kiedy się zjawili, miałem wrażenie, że przeniosłem się

w czasie do roku 1959. Właściwie nikt za bardzo się nie zmienił. John

Gates wciąż miał ten błysk w oku sugerujący, że lubi trochę połobuzować.
Przez lata w moim życiu nic się nie działo. Najbardziej ekscytującym

wydarzeniem była wycieczka szkolna do Annecy, gdzie zatrzymaliśmy się

u naszych korespondencyjnych przyjaciół z Francji i gapiliśmy się na

citroëny 2CV, które w niczym nie przypominały aut spotykanych na

angielskich drogach – ich siedzenia wyglądały jak leżaki. Albo ten dzień

w trakcie przerwy wielkanocnej, kiedy z powodów, których już dziś nie

pomnę, Barry Walden, Keith i ja postanowiliśmy pojechać rowerami

z Pinner do Bournemouth. Pomysł ten podobał mi się tylko do chwili, gdy

uświadomiłem sobie, że rowery kolegów wyposażone są w silniki, podczas

gdy mój nie. Jadąc pod górkę, musiałem nieźle pedałować, żeby za nimi

nadążyć. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie mogło mnie czekać, polegało na

tym, że mogłem zanudzić któregoś z kolegów na śmierć, kiedy zaczynałem

gadać o płytach. Nie wystarczało mi, że je zbierałem. Za każdym razem,

gdy jakąś kupiłem, zapisywałem to w specjalnym zeszycie. Notowałem

tytuły utworów ze strony A i B, a także wszelkie inne informacje z nalepki:

dane autora, wydawcy i producenta. Potem uczyłem się tego na pamięć, aż

wreszcie stałem się chodzącą encyklopedią muzyki. Niewinne pytanie,

dlaczego igła przeskakuje podczas odtwarzania Little Darlin’ The

Diamonds, kończyło się tym, że informowałem wszystkich

zgromadzonych, że singiel ten wydała wytwórnia Mercury Records, której

przedstawicielem w Wielkiej Brytanii jest Pye, a Pye to jedyna wytwórnia,

która nie robi siedemdziesiątek ósemek ze staroświeckiego szelaku, tylko

z nowoczesnego winylu, do którego igły nie są jeszcze przystosowane.

Nie skarżyłem się jednak, że mam nudne życie – podobało mi się. Tak

bardzo miałem dość ciągłych awantur w domu, że nudne życie poza nim

wydawało mi się dziwnie kuszące, zwłaszcza odkąd moi rodzice znów

postanowili zostać małżonkami na pełny etat. Doszło do tego, gdy zacząłem

chodzić do Pinner County Grammar School. Tata został wysłany do bazy


RAF Medmenham w Buckinghamshire i przeprowadziliśmy się do domu

w Northwood, przy Potter Street 111, jakieś dziesięć minut drogi z Pinner.

Spędziliśmy tam trzy lata, na tyle długo, by rodzice ostatecznie się

przekonali, że ich małżeństwo to niewypał. Boże, to było piekło: ciągłe

kłótnie przerywane od czasu do czasu okresami lodowatego milczenia. Nie

udawało mi się ani na chwilę rozluźnić. Jeśli wciąż czekasz na kolejny

wybuch wściekłości mamy albo na przemowę ojca, w której dowiedzie ci,

że znów złamałeś jakąś zasadę, w końcu nie wiesz, co robić – ciągły

niepokój o jutro napełnia cię paraliżującym strachem. Nic więc dziwnego,

że brakowało mi pewności siebie i bałem się własnego cienia. Na dodatek

wbiłem sobie do głowy, że to ja odpowiadam za klęskę małżeństwa

rodziców, ponieważ mnóstwo awantur dotyczyło mnie. Ojciec mnie

objeżdżał, matka interweniowała i nagle zaczynali się kłócić o to, jak mnie

wychowywać. W rezultacie nie myślałem zbyt dobrze o sobie, co objawiało

się nieśmiałością, z której wyleczyłem się dopiero w dorosłym życiu. Lata

całe nie mogłem patrzeć na własne odbicie w lustrze. Naprawdę

nienawidziłem swojego wyglądu: byłem za gruby, za niski, moja twarz była

po prostu dziwna, włosy nigdy nie układały się tak, jak bym chciał, a na

dodatek przedwcześnie wypadały. Innym utrzymującym się objawem był

lęk przed konfrontacją. Trwał całe dziesięciolecia. Tkwiłem w złych

relacjach biznesowych i toksycznych związkach, bo nie chciałem

wprowadzać zamieszania.

Jedyną reakcją, na jaką mogłem się zdobyć, gdy sprawy przybierały

naprawdę zły obrót, była ucieczka do sypialni i zamknięcie drzwi, czyli

dokładnie to, co robiłem podczas awantur rodziców. Wychodziłem do

swojego pokoju, gdzie wszystko było idealnie ułożone i uporządkowane.

Nie zbierałem wyłącznie płyt, ale również komiksy, książki i czasopisma.

Byłem we wszystkim niesamowicie drobiazgowy. Jeśli nie zapisywałem


w zeszycie wszystkich szczegółów dotyczących nowego singla,

przekopiowywałem listy przebojów z pism takich jak „Melody Maker”,

„New Musical Express”, „Record Mirror” i „Disc”, a potem zestawiałem

wyniki na własnej liście list. Zawsze miałem świra na punkcie statystyk.

Nawet teraz codziennie przeglądam listy przebojów, wykazy utworów

najczęściej granych w amerykańskich radiostacjach, a także wyniki box

office’ów filmów i sztuk na Broadwayu. Większość artystów tego nie robi,

w ogóle ich to nie interesuje. Kiedy z nimi rozmawiam, wiem więcej od

nich o tym, jak radzi sobie ich najnowszy singiel. Czyste szaleństwo.

Oficjalne wytłumaczenie jest takie, że muszę wiedzieć, co się dzieje

w branży, bo jestem właścicielem firmy zajmującej się produkcją filmów

i kierowaniem karierą różnych artystów. Prawda jest taka, że robiłbym to

nawet wtedy, gdybym pracował w banku. Po prostu jestem maniakiem.

Psycholodzy pewnie orzekliby, że w dzieciństwie próbowałem nadać

sens swojemu chaotycznemu życiu, w którym tata to pojawiał się, to znikał

i w którym pełno było wymówek i awantur. Nie mogłem mieć nad tym

kontroli, podobnie jak nad zmiennymi nastrojami matki. Co innego nad

rzeczami w swoim pokoju. Przedmioty nie mogły mnie zranić. Wręcz mnie

uspokajały. Mówiłem do nich, zachowywałem się tak, jakby miały uczucia.

Jeśli coś przypadkiem zepsułem, popadałem w przygnębienie, jakbym

kogoś zabił. Podczas jednej ze szczególnie zażartych awantur matka rzuciła

w ojca płytą, która roztrzaskała się na Bóg wie ile kawałków. To było The

Robin’s Return australijskiej pianistki ragtime’owej Dolores Ventury.

Pamiętam, jak pomyślałem: „Jak mogłaś? Jak można niszczyć coś tak

pięknego!”.

Wraz z nadejściem ery rock and rolla moja kolekcja płytowa rozkwitła.

Doszło również do innych zmian, które sugerowały, że można ruszyć

z miejsca i wyzwolić się z szarej powojennej rzeczywistości nawet wtedy,


gdy żyje się na przedmieściach północno-zachodniego Londynu: w naszym

domu pojawiły się telewizor i pralka, a na High Street w Pinner – bar

kawowy, który wydawał się niesamowicie egzotyczny, przynajmniej do

czasu, gdy w pobliskim Harrow otworzono chińską restaurację. Jednak

następowało to powoli i stopniowo – każde z tych zdarzeń dzieliło kilka lat.

Co innego rock and roll. Wydawało się, że przybył znikąd, szybko i trudno

było pojąć, że tak całkowicie wszystko zmienił. W jednej chwili muzyka

pop kojarzyła się jeszcze ze starym poczciwiną Guyem Mitchellem i Where

Will The Dimple Be? oraz z Maxem Bygravesem śpiewającym

o szczotkowaniu zębów. Te ugrzecznione i ckliwe piosenki skierowane były

do naszych rodziców, którzy nie chcieli słyszeć niczego nadmiernie

ekscytującego i szokującego, ponieważ zaznali zbyt wielu emocji podczas

wojny. W następnej chwili pojawili się Jerry Lee Lewis i Little Richard,

których w ogóle nie można było zrozumieć, zupełnie jakby śpiewali

z ustami pełnymi piany, i których rodzice nienawidzili. Nawet moja mama,

miłośniczka Elvisa Presleya, ewakuowała się, gdy słyszała Little Richarda.

Uważała Tutti Frutti za straszliwy jazgot.

Rock and roll był niczym bomba, która nie przestawała wybuchać –

kolejne eksplozje były tak ogromne i następowały po sobie tak szybko, że

trudno było zrozumieć, co się dzieje. Nagle objawiła się światu seria

fantastycznych singli: Hound Dog, Blue Suede Shoes, Whole Lotta Shakin’

Goin’ On, Long Tall Sally, That’ll Be the Day, Roll Over Beethoven, Reet

Petite. Musiałem zacząć pracować w soboty, żeby było mnie na nie stać. Na

szczęście pan Megson z Victoria Wine szukał kogoś do pomocy. Nająłem

się więc do pracy i odtąd wstawiałem puste butelki do skrzynek, które

z kolei ustawiałem w sterty. Myślę, że byłby to niezły sposób na odłożenie

pieniędzy, gdyby od samego początku nie był obarczony poważną wadą:

otóż Victoria Wine sąsiadowała ze sklepem płytowym. Pan Megson mógł


równie dobrze przekazywać te dziesięć szylingów, które mi płacił, od razu

jego właścicielowi. To był jeden z wczesnych przejawów tego, co z czasem

przerodzi się w trwający całe życie zakupoholizm – jeśli czegoś zapragnę,

nie ma takiej siły, która utrzymałaby moje pieniądze w kieszeni.

Sześćdziesiąt lat później trudno wyjaśnić, jak rewolucyjny i szokujący

wydawał się w tamtych czasach rock and roll. Owa rewolucja nie

ograniczała się tylko do muzyki, dotyczyła w zasadzie całej kultury,

strojów, filmów i zachowania. Rock wydawał się pierwszą rzeczą, jaką

nastolatki posiadały na własność, był adresowany wyłącznie do nas,

sprawiając, że czuliśmy się inni niż nasi rodzice, i dając nam poczucie, że

możemy coś o s i ą g n ą ć . Równie trudno wytłumaczyć, do jakiego stopnia

gardziło nim starsze pokolenie. Weźcie wszystkie przejawy paniki moralnej

wywołanej w późniejszych czasach przez muzykę – punk i gangsta rap,

modsów i rockersów oraz heavy metal – dodajcie je do siebie i pomnóżcie

przez dwa – takie właśnie oburzenie wywołało pojawienie się rock and

rolla. Ludzie kurewsko go nienawidzili. A najbardziej mój ojciec. On

w ogóle nie przepadał za muzyką – w końcu lubił Franka Sinatrę – ale

bardziej niż jej samej nie znosił jej skutków społecznych, uważał ją za

niemoralną.

– Zobacz, jak oni się ubierają, jak się zachowują, jak kołyszą biodrami

i eksponują wacki. N i e p o z w o l ę , żebyś w tym uczestniczył – powiedział

mi kiedyś.

Gdybym się zbuntował, zostałbym w jego oczach mętem. Na wypadek,

gdybyście nie wiedzieli: tym mianem kiedyś w Wielkiej Brytanii określano

drobnych przestępców – kombinatorów, ludzi, którzy dopuszczali się

oszustw lub prowadzili podejrzane interesy. Prawdopodobnie już

dojrzewała w nim myśl, że mogę się stoczyć przez to, że w nieodpowiedni

sposób jem selera; teraz nabrał przekonania, że rock and roll doprowadzi do
mojej całkowitej degrengolady. Najmniejsza wzmianka o Elvisie albo Little

Richardzie doprowadzała go do gniewnej perory, w której nakreślał moją

nieuchronną przemianę w męta. Wydawało się, że choćby minuta słuchania

Good Golly Miss Molly wystarczy, bym zaczął handlować kradzionymi

nylonami albo kantować ludzi podczas gry w trzy karty w jednej

z podlejszych uliczek Pinner.

Istniało naprawdę niewielkie niebezpieczeństwo, że mnie to spotka –

niektórzy benedyktyni są dziksi niż ja w okresie, gdy byłem nastolatkiem –

jednak mój ojciec wolał nie ryzykować. Kiedy w 1958 roku zaczynałem

naukę w Pinner County Grammar School, styl ubierania się zmienił, lecz

mnie stanowczo zabroniono noszenia czegokolwiek, co mogłoby być

uznane za związane z rock and rollem. Keith Francis zadawał szyku

spiczastymi butami o tak długich noskach, że pojawiały się w klasie kilka

dobrych minut przed nim. Tymczasem ja ciągle ubierałem się tak, jakbym

był miniaturową wersją swojego ojca. Moje buty – o rozpaczy! – miały tę

samą długość co moja stopa. Najbardziej ekscentrycznym elementem

mojego stroju pozostawały okulary, czy też raczej to, że w ogóle ich nie

zdejmowałem, chociaż miały mi tylko pomagać przy przepisywaniu

z tablicy. Wychodząc z błędnego przekonania, że upodabniają mnie do

Buddy’ego Holly’ego, nosiłem je na okrągło, w wyniku czego całkowicie

zniszczyłem sobie wzrok. Dopiero wtedy naprawdę musiałem zacząć je

nosić na okrągło.

Pogarszający się wzrok miał również niespodziewane konsekwencje dla

rozwoju mojej seksualności. Nie pamiętam już, w jakich dokładnie

okolicznościach ojciec przyłapał mnie na masturbacji. Wydaje mi się, że

bardziej próbowałem pozbyć się jej dowodów, niż byłem w trakcie samego

aktu, ale pamiętam, że nie byłem tak przerażony, jak powinienem być, bo

w sumie nie do końca wiedziałem, co takiego robiłem. Jeśli chodzi o seks,


naprawdę byłem mocno opóźniony. Poważnie zainteresowałem się nim

dopiero po dwudziestce, chociaż potem ze zdwojonym zapałem nadrobiłem

stracony czas. Jednak w szkole rozmowy kumpli o tych sprawach strasznie

mnie peszyły.

– Zabrałem ją do kina, żeby dorwać się do jej mleczarni – mówili na

przykład.

Do czego? Co to w ogóle znaczy?

W każdym razie wydaje mi się, że robiłem to bardziej z chęci zaznania

przyjemności niż po to, by dać wyraz dojrzewającej seksualności. Tak czy

owak, kiedy tata mnie przyłapał, uraczył mnie oklepaną mądrością ludową,

że jeśli dalej będę t o r o b i ł , ani chybi oślepnę. Oczywiście, jak Anglia

długa i szeroka, chłopcy otrzymywali podobne ostrzeżenia, ale uznawali je

za bzdury i po prostu lekceważyli. Mnie natomiast te słowa zapadły

w pamięć. A jeśli to prawda? – zastanawiałem się. Już zniszczyłem sobie

wzrok, próbując wyglądać jak Buddy Holly – może to zepsuje go do reszty?

Uznałem, że lepiej nie ryzykować. I podczas gdy wielu muzyków może was

zapewniać, że Buddy Holly miał ogromny wpływ na ich życie, chyba tylko

ja mogę powiedzieć, że nieumyślnie powstrzymał mnie przed

marszczeniem freda. No, chyba że Holly nakrył kiedyś na tym Big

Boppera4, kiedy byli razem w trasie czy coś.

Jednak mimo wszystkich zasad dotyczących ubioru i ostrzeżeń przed

niechybnym stoczeniem się było już dla mnie za późno. Wbrew

przestrogom taty stałem się wyznawcą rock and rolla. Wsiąkłem po uszy.

Widziałem w kinie Kochając ciebie i Blondynka i ja. Zacząłem chodzić na

koncerty. Co tydzień tłum moich kolegów ze szkoły kierował się do kina

Harrow Granada. Wśród nich ja, Keith, Kaye Midlane, Barry Walden

i Janet Richie byliśmy najbardziej oddanymi, regularnymi uczestnikami

tych wydarzeń, a wraz z nami niejaki Michael Johnson, jedyna znana mi


osoba mająca równie wielkiego świra na punkcie muzyki jak ja. Czasami

wydawał się nawet wiedzieć więcej ode mnie. Kilka lat później przyszedł

do szkoły, wymachując płytką z utworem Love Me Do jakichś The Beatles

i twierdząc, że to największe objawienie od czasów Elvisa. Myślałem, że

przesadza, dopóki mi nie puścił tego utworu. Wówczas uznałem, że może

mieć rację, i na horyzoncie pojawiła się kolejna muzyczna obsesja.

Bilet do Granady kosztował dwa szylingi i sześć pensów lub pięć

szylingów, jeśli chciało się dostać lepsze miejsce. Wszystkie wydawały się

warte swojej ceny, bo na każdy koncert składały się występy wielu solistów

i zespołów. Jednego wieczoru można było zobaczyć dziesięciu artystów.

Wykonywali po dwie piosenki, a potem występowała gwiazda wieczoru,

która grała cztery lub pięć utworów. Prędzej czy później każdy tam grał.

Little Richard, Gene Vincent, Jerry Lee Lewis, Eddie Cochran, Johnny and

the Hurricanes… Jeśli przypadkiem jakaś gwiazda odmawiała zaszczycenia

kina Harrow Granada swoją obecnością, pozostawała jazda metrem do

Londynu: to właśnie tam, w Palladium, zobaczyłem Cliffa Richarda z The

Drifters, zanim jeszcze jego zespół zmienił nazwę na The Shadows.

Tymczasem na przedmieściach zespoły zaczęły być zapraszane do

mniejszych sal, takich jak South Harrow British Legion i Kenton

Conservative Club. Jeśli tylko miałeś pieniądze, z łatwością mogłeś

zobaczyć dwa–trzy koncerty tygodniowo. Co dziwne, nie przypominam

sobie, bym kiedykolwiek widział zły występ albo wrócił do domu

rozczarowany, mimo że niektóre z tych koncertów musiały być straszne,

a dźwięk okropny. Jestem pewien, że w 1960 roku South Harrow British

Legion nie dysponował nagłośnieniem będącym w stanie w pełni oddać

brutalną, dziką moc rock and rolla.

Kiedy taty nie było w pobliżu, grałem piosenki Little Richarda

i Jerry’ego Lee Lewisa na pianinie. Stali się oni moimi prawdziwymi


idolami. Nie chodziło o ich styl gry, choć byli fantastyczni, traktowali

instrumenty agresywnie, jakby znęcali się nad klawiaturą. Chodziło o to, że

wstawali, nie przerywając grania, kopali stołki i wskakiwali na fortepian.

Ich gra była równie podniecająca, seksowna i szokująca jak granie na

gitarze czy bycie wokalistą. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że to

w ogóle możliwe.

Zainspirowało mnie to do zagrania kilku koncertów w miejscowych

klubach młodzieżowych z zespołem o nazwie The Corvettes. Nie było to

nic poważnego, pozostali członkowie grupy też jeszcze chodzili do szkoły

(do miejscowego liceum w Northwood) i trwało zaledwie kilka miesięcy.

Za większość koncertów otrzymywaliśmy zapłatę w postaci butelek coca-

coli. Jednak przy tej okazji zdałem sobie sprawę, co chcę robić w życiu,

i nie miało to nic wspólnego z planami ojca w stosunku do mnie, które

zakładały karierę w RAF-ie lub w bankowości. Nigdy nie ośmieliłbym się

powiedzieć o tym na głos, ale po cichu uznałem, że może sobie te plany

wsadzić w dupę. Najwyraźniej rock and roll zmienił mnie w buntownika,

czego tata najbardziej się bał.

A może nigdy nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego, nie licząc miłości

do piłki nożnej? Wszystkie szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa

dotyczące mojego taty wiążą się z tym, że pochodził z rodziny zapalonych

kibiców. Zarówno jego siostrzeniec, jak i bratanek byli zawodowymi

piłkarzami, obaj grali w Fulham w południowo-zachodnim Londynie: Roy

Dwight i John Ashen. Chcąc mi sprawić frajdę, tata zabierał mnie na mecze

na stadionie Craven Cottage w czasach, gdy prawym łącznikiem był Jimmy

Hill, a najwięcej bramek strzelał Bedford Jezzard. Nawet poza boiskiem

Roy i John wydawali mi się wielkimi postaciami, zawsze w ich obecności

czułem lekkie onieśmielenie. Po zakończeniu kariery John został rzutkim

biznesmenem z zamiłowaniem do amerykańskich samochodów. Ilekroć


odwiedzał nas w Pinner ze swoją żoną Bet, zajeżdżał pod dom obłędnie

wyglądającym cadillakiem lub chevroletem. Roy był świetnym

zawodnikiem, prawoskrzydłowym, który przeszedł do Nottingham Forest.

Grał w tej drużynie w finale Pucharu Anglii w 1959 roku. Oglądałem ten

mecz w telewizji z zapasem czekoladowych jajek, które specjalnie na tę

okazję zaoszczędziłem w Wielkanoc. Nie tyle zjadłem te czekoladki, ile

napchałem nimi buzię, będąc bliskim histerii. Nie mogłem uwierzyć w to,

co działo się na ekranie. W dziesiątej minucie spotkania Roy zdobył gola.

Już przedtem rozważano jego powołanie do reprezentacji Anglii. Zdawało

się, że tym strzałem przypieczętował swój los. Nie posiadałem się ze

szczęścia – oto mój kuzyn, mój najprawdziwszy krewny, będzie grał

w reprezentacji. To wydawało się równie niewiarygodne jak zamiłowanie

Johna do amerykańskich samochodów. Kwadrans później Roya zniesiono

na noszach z boiska. W starciu z innym zawodnikiem złamał nogę i dopiero

to zdarzenie n a p r a w d ę przypieczętowało jego los. Jego kariera dobiegła

końca. Próbował jeszcze, ale nigdy nie wrócił do formy. Skończył jako

wuefista w szkole dla chłopców w południowym Londynie.

Mój tata kibicował znacznie mniej utytułowanej i niebudzącej tak

wielkiego podziwu drużynie Watford. Miałem sześć lat, kiedy pierwszy raz

zabrał mnie na mecz. Mozolili się na dole tabeli Third Division South –

będącej wówczas najniższą z możliwych lig. W sumie niedługo po tym, jak

po raz pierwszy pojawiłem się na ich meczu, zaczęli grać tak kiepsko, że

nawet z tej ligi ich wyrzucono. Musieli ubiegać się o ponowne

dopuszczenie do rozgrywek. Już sam ich stadion przy Vicarage Road

świadczył dobitnie o tym, z jak beznadziejną drużyną miało się do

czynienia. Przy boisku stały zaledwie dwie bardzo stare rozchwierutane

trybuny, a na stadionie odbywały się również wyścigi chartów. Gdybym

miał choć trochę rozumu w głowie, widząc, w jakiej formie są gracze


Watford, wybrałbym kibicowanie innej drużynie, której zawodnicy

naprawdę umieją grać w piłkę. Oszczędziłbym sobie dwudziestu lat niemal

nieustannych rozczarowań. Tyle że piłka nożna polega nie tylko na tym,

a przynajmniej nie powinna polegać tylko na tym. Po prostu mamy to we

krwi – drużynie Watford kibicował mój tata, więc zacząłem kibicować jej

również ja.

Poza tym nic mnie nie obchodziły opłakany wygląd stadionu,

beznadziejna gra zespołu ani panujące tam przeraźliwe zimno.

Momentalnie pokochałem to wszystko. Dreszczyk emocji towarzyszący

oglądaniu po raz pierwszy meczu na własne oczy, podekscytowanie jazdą

pociągiem do Watford i przejściem przez miasto na stadion, gazeciarze

krążący po stadionie w przerwie meczu i podający wyniki innych spotkań,

rytuał zajmowania wciąż tych samych miejsc na trybunie o nazwie

Shrodells Stand. Wszystko to przypominało branie narkotyków, od których

od razu się uzależniało. Podchodziłem do futbolu z równie nabożną czcią

jak do muzyki. Kiedy nie kompilowałem swojej listy list w sypialni,

wycinałem z komiksów tabele ligowe, przylepiałem je do ściany

i sprawdzałem, czy są aktualne. To jedyny nałóg, z którego się nie

wyzwoliłem, bo nigdy nie miałem takiej potrzeby, a zarazem spadek po

ojcu.

Kiedy miałem jedenaście lat, moja nauczycielka gry na pianinie wysłała

mnie na egzamin wstępny do Royal Academy of Music w Londynie.

Zdałem go i przez kolejne pięć lat moje soboty wyglądały tak, że rano

uczyłem się muzyki klasycznej, a popołudniami kibicowałem drużynie

Watford. Wolałem to drugie. W tamtych czasach Royal Academy of Music

wzbudzała we mnie strach. Wszystko w niej wydawało się przerażające:

ogromny, olśniewający edwardiański gmach przy Marylebone Road, jej

znakomita przeszłość kolebki wielkich kompozytorów i dyrygentów, to, że


każda inna muzyka poza klasyczną była w niej kategorycznie zabroniona.

Obecnie jest zupełnie inaczej, ilekroć tam zachodzę, akademia wydaje mi

się naprawdę radosnym miejscem, a uczniów zachęca się do tego, by

oprócz muzyki klasycznej grali pop, jazz albo własne kompozycje. Za

moich czasów nawet rozmowę o rock and rollu w murach czcigodnej

akademii uważano za profanację. Zupełnie jakby poszło się do kościoła

i powiedziało księdzu, że chce się zostać wyznawcą szatana.

Czasami nieźle się tam bawiłem. Miałem wspaniałą nauczycielkę Helen

Pienę, uwielbiałem śpiewać w chórze i naprawdę lubiłem grać Mozarta,

Bacha, Beethovena i Chopina, w ogóle melodyjne utwory. Innymi razy to

miejsce wydawało mi się strasznie nudne. Byłem leniwym uczniem. Kiedy

czasami zapominałem odrobić pracę domową, w ogóle się tam nie

pojawiałem. Dzwoniłem z domu, zmieniałem głos i mówiłem, że jestem

chory, po czym, nie chcąc, by mama domyśliła się, że wagaruję, łapałem

pociąg na Baker Street. A tam przesiadałem się do metra i jeździłem Circle

Line przez trzy i pół godziny, czytając The Pan Book of Horror Stories,

zamiast ćwiczyć Bartóka. Nie wiązałem swojej przyszłości z muzyką

klasyczną. Po pierwsze, byłem za kiepski. Nie miałem odpowiednich rąk.

Moje palce były za krótkie. Zwróćcie uwagę, że wszyscy wielcy pianiści na

zdjęciach wyglądają jak ludzie pająki. Po drugie, nie tego oczekiwałem od

muzyki – nie interesowało mnie bezwzględne podporządkowanie reżimowi

ani granie odpowiednich nut w odpowiedniej chwili i z odpowiednim

uczuciem, bez możliwości improwizacji.

Biorąc to wszystko pod uwagę, ironią losu wydaje się fakt, że po latach

zostałem doktorem honoris causa i członkiem honorowym Royal Academy

of Music (przebywając w jej murach, nigdy nie zdobyłem nagrody dla

najlepszego ucznia). Równocześnie nie jest to wcale aż taka ironia, jak się

wydaje. Nigdy nie twierdziłem, że lata spędzone w akademii uważam za


stratę czasu. Jestem naprawdę dumny, że dane mi było tam uczęszczać.

Grałem koncerty, z których dochód był przeznaczony na zakup nowych

organów dla niej. Koncertowałem z Royal Academy Symphony Orchestra

w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Co roku funduję osiem

stypendiów dla tamtejszych uczniów. Wreszcie, wywodzi się stamtąd wiele

osób, z którymi lata później, będąc już Eltonem Johnem, współpracowałem:

producent Chris Thomas, aranżer Paul Buckmaster, harfistka Skaila Kanga

oraz perkusjonista Ray Cooper. To, czego się tam nauczyłem, a więc gry

zespołowej, progresji akordów i budowy utworu, wykorzystywałem później

w swoich piosenkach. Dzięki niej interesowało mnie komponowanie

utworów nieco bardziej skomplikowanych niż proste kawałki oparte na

trzech czy czterech akordach. Jeśli posłuchacie albumu Elton John

i dosłownie każdego innego spośród późniejszych, z pewnością

wychwycicie wpływy muzyki klasycznej, a także nauki w Royal Academy

of Music.

To właśnie w tym okresie moi rodzice się rozwiedli. Trzeba oddać im

sprawiedliwość, że bardzo się starali utrzymać to małżeństwo nawet wtedy,

gdy już wyraźnie nie mogli siebie znieść. Podejrzewam, że robili to dla

mnie, chcieli zapewnić mi stabilizację. Od początku byli na straconej

pozycji, ale przynajmniej próbowali. Wreszcie, w 1960 roku, ojciec został

wysłany do Harrogate w Yorkshire, a mama kogoś poznała. I to już był

koniec.

Mama i ja zamieszkaliśmy z jej nowym partnerem, Fredem, malarzem

pokojowym. Pod względem finansowym nastał trudny czas. Fred również

był rozwodnikiem, miał czworo dzieci, więc z forsą było krucho.

Mieszkaliśmy w obrzydliwej, zawilgoconej norze w Croxley Green,

w której ze ścian odchodziły tapety. Fred harował jak wół. Podejmował się

mycia okien i innych dziwnych dodatkowych prac, byle tylko związać


koniec z końcem. Było ciężko zarówno jemu, jak i mojej mamie. Wujek

Reg miał rację – w tamtych czasach rozwodnicy mieli przechlapane.

Ja jednak się cieszyłem z tego rozwodu. Codzienne tarcia między mamą

a tatą odeszły w zapomnienie. Mama wreszcie pozbyła się ojca i odmieniło

ją to, przynajmniej na jakiś czas. Była szczęśliwa i tym szczęściem mnie

zarażała. O wiele rzadziej wpadała w zły humor i stała się mniej krytyczna.

Poza tym naprawdę polubiłem Freda. Był wspaniałomyślny, wielkoduszny

i wyrozumiały. Za zaoszczędzone pieniądze sprawił mi kolarzówkę.

Śmieszyło go to, że czytając jego imię od tyłu, zacząłem go nazywać Derf

zamiast Fred. Ta ksywka się zresztą przyjęła. Nikt też już nie ingerował

w mój ubiór. Zacząłem uważać Derfa za swojego ojczyma na długo przed

tym, jak mama za niego wyszła.

Najlepsze ze wszystkiego było jednak to, że Derf lubił rock and rolla.

On i mama naprawdę wspierali rozwój mojej muzycznej kariery. Wydaje mi

się, że dodatkową zachętę dla mamy stanowiło to, że mój ojciec nie znosił

tej muzyki. Wiedziała, że wspomagając mnie w moich planach, doprowadzi

go do szewskiej pasji. Tak czy owak, przynajmniej na razie, wydawała się

moją największą fanką. A Derf załatwił mi pierwszą płatną fuchę. Dzięki

niemu zacząłem występować jako pianista w Northwood Hills Hotel, który

wbrew nazwie wcale nie był hotelem, ale pubem. Derf poszedł tam na piwo

i dowiedział się, że dotychczasowy pianista właśnie się zwolnił. Poprosił

więc właściciela, żeby dał mi szansę. Mogłem tam grać, na co tylko miałem

ochotę. Piosenki Jima Reevesa, Johnniego Raya, Elvisa Presleya, Whole

Lotta Shakin’ Goin’ On, numery Ala Johnsona… Tamtejsza publika

uwielbiała Ala Johnsona. Nie tak bardzo jednak jak stare brytyjskie

przyśpiewki pubowe, które wszyscy znali i ochoczo intonowali: Down at

the Old Bull and Bush, Any Old Iron, My Old Man… Dokładnie te same

kawałki, które po kilku drinkach lubiła śpiewać moja rodzina. Naprawdę


nieźle tam zarabiałem. Oficjalnie tylko funta za wieczór, trzy razy

w tygodniu, ale Derf przychodził ze mną i zbierał do kufla napiwki.

Zdarzało się, że moje tygodniowe zarobki wynosiły piętnaście funtów, co

na początku lat sześćdziesiątych stanowiło kupę kasy dla piętnastolatka. Za

odłożone pieniądze kupiłem sobie pianino elektryczne marki Hohner

Pianette oraz mikrofon, dzięki któremu było mnie lepiej słychać w gwarze

panującym w pubie.

Oprócz źródła pieniędzy moja kariera pianisty w pubie spełniła jeszcze

jedną ważną funkcję. Otóż dzięki niej stałem się wykonawcą, który się

kuflom nie kłaniał. Northwood Hills Hotel z pewnością trudno było uznać

za najprzyjemniejszy lokal w Wielkiej Brytanii. Grałem w zwykłej sali

barowej, a nie w ekskluzywnej sali restauracyjnej obok, i dosłownie

każdego wieczoru, kiedy już wyżłopano wystarczającą ilość gorzałki,

dochodziło tam do awantur. I nie mam na myśli zwykłych utarczek

słownych, lecz regularne walki z latającymi kuflami i wywracanymi

stolikami. Początkowo usiłowałem się nie przejmować i grać jak gdyby

nigdy nic, wychodząc ze złudnego przekonania, że muzyka łagodzi

obyczaje. Jeśli jednak nawet odegranie Bye Bye Blackbird nic nie dawało,

musiałem się zwracać o pomoc do grupy Romów, którzy byli stałymi

bywalcami pubu. Zaprzyjaźniłem się z jedną z ich córek (nawet zaprosiła

mnie pewnego razu do ich wozu na kolację) i dbali, by mi się nic nie stało.

Jeśli akurat tego wieczoru ich nie było, miałem jeszcze ostatnią deskę

ratunku. Uciekałem przez okno nad pianinem i wracałem dopiero wtedy,

gdy się nieco uspokoiło. Wszystko to było przerażające, ale przynajmniej

zahartowało mnie przed występami na żywo. Znam artystów, którzy

kompletnie się załamują, ilekroć przyjdzie im zagrać kiepski koncert przed

niechętną publicznością. Mnie również zdarzały się beznadziejne występy,

lecz żaden z nich jakoś znacząco na mnie nie wpłynął. Żaden z nich nie
skończył się ucieczką przez okno w obawie o życie. A skoro tak, to nie było

jeszcze tak najgorzej.

Tymczasem w Yorkshire tata poznał kobietę o imieniu Edna. Pobrali się,

przeprowadzili do Essex i otworzyli sklep papierniczy. Wydaje mi się, że

mój stary był z Edną szczęśliwszy niż z mamą – doczekał się jeszcze

czterech synów, którzy go uwielbiali. Nie zmienił za to stosunku do mnie.

Zupełnie jakby nie znał innego sposobu obchodzenia się ze swoim

najstarszym synem. Wciąż był chłodny i surowy, wciąż biadolił na rock and

rolla i spustoszenie, jakiego dokonuje w umysłach młodych ludzi, wciąż

dręczyła go myśl, że się stoczę i okryję niesławą rodzinę Dwightów. Podróż

autobusem Green Line do Essex była dla mnie zawsze najprzykrzejszym

wydarzeniem tygodnia. Przestałem z nim jeździć na mecze Watford, byłem

już na tyle duży, by pojawiać się na nich sam.

Tata prawdopodobnie wpadł w szał, gdy dowiedział się, że zamierzam

rzucić szkołę przed maturą, by szukać szczęścia w show-biznesie.

Naprawdę nie uważał, że to odpowiednia kariera dla chłopaka, który

skończył zaledwie gimnazjum. Na domiar złego to jego własny krewniak

naraił mi robotę: kuzyn Roy, ten od gola w finale Pucharu Anglii, który

pozostał w dobrych stosunkach z mamą po jej rozwodzie z tatą. Piłkarze

zawsze utrzymywali kontakty z branżą muzyczną. Roy przyjaźnił się

z niejakim Tonym Hillerem, dyrektorem generalnym wytwórni Mills Music

mieszczącej się przy Denmark Street, która stanowiła brytyjski

odpowiednik Tin Pan Alley5. Dzięki Royowi dowiedziałem się o wakacie

w paczkowni. Płacili niewiele, cztery funty tygodniowo, ale dobre i to na

początek. Poza tym wiedziałem, że nie mam szans na zdanie matury. Gdzieś

między Royal Academy of Music, graniem na pianinie niczym Jerry Lee

Lewis i wyskakiwaniem przez okno w Northwood Hills Hotel zaniedbałem

naukę.
Napisałem, że tata „prawdopodobnie wpadł w szał”, bo szczerze

mówiąc, nie pamiętam jego reakcji. Wiem, że napisał do mamy list,

w którym domagał się, by mnie powstrzymała, ale możecie sobie

wyobrazić, jak to na nią podziałało – była w siódmym niebie. Wszyscy

poza tatą wydawali się mnie wspierać: mama, Derf, a nawet dyrektor mojej

szkoły, co po prostu zakrawało na cud. Pan Westgate-Smith był nad wyraz

poważnym i surowym człowiekiem. Z duszą na ramieniu szedłem do niego,

by powiedzieć mu o swojej decyzji porzucenia szkoły i podjęcia pracy.

Jednak zachował się wspaniale. Oświadczył, że wie, jak kocham muzykę,

słyszał o Royal Academy of Music i pozwoli mi odejść, jeśli tylko mu

obiecam, że będę ciężko pracował i dam z siebie wszystko. Byłem szczerze

zdumiony, słysząc te słowa. Mógł przecież się nie zgodzić. I tak bym

odszedł, ale okoliczności tego odejścia wzbudzałyby liczne podejrzenia.

Tymczasem okazał mi wielką pomoc. Po latach, gdy odniosłem sukces,

napisał do mnie, zapewniając, że jest ze mnie dumny.

W jakiś pokręcony sposób nastawienie mojego ojca również mi

pomogło. Nigdy się nie pogodził z moim wyborem. Nigdy mnie nie

pochwalił. Nie tak dawno temu napisała do mnie jego żona Edna. Jej

zdaniem na swój sposób był ze mnie dumny, ale nie umiał tego wyrazić.

Jednak dzięki temu narodziła się we mnie potrzeba udowodnienia mu, że

podjąłem właściwą decyzję. Przez długi czas było to motorem moich

działań. Uważałem, że im większy sukces odniosę, tym bardziej udowodnię

mu, że się mylił, nieważne, czy to przyzna czy nie. Nawet obecnie zdarza

mi się myśleć, że próbuję coś udowodnić swojemu staremu. A przecież

zmarł w 1991 roku.


2

Tak akurat się złożyło, że dostałem pierwszą pracę na Denmark Street,


gdy przeżywała ona chwilowy upadek. Dziesięć lat wcześniej stanowiła

centrum brytyjskiego przemysłu muzycznego – autorzy sprzedawali tam

piosenki wydawcom, którzy z kolei sprzedawali je artystom. A potem

przyszli The Beatles i Bob Dylan i wszystko zmienili. Nie potrzebowali

pomocy zawodowych autorów, okazało się, że sami nimi są. Zaczęło się

pojawiać coraz więcej zespołów, mających w swoich szeregach autorów

piosenek: The Kinks, The Who, The Rolling Stones… Stało się jasne, że

odtąd tak to właśnie będzie wyglądało. Owszem, Denmark Street wciąż

zapewniała na tyle dużo pracy, żeby utrzymać się w grze – w końcu nie

każdy nowy zespół potrafił zapewnić sobie własny materiał i nadal istniała

cała rzesza piosenkarzy, wykonawców muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej,

którzy zaopatrywali się w piosenki po staremu – jednak wszystko

wskazywało na to, że nadciąga katastrofa.

Nawet moja praca w Mills Music zdawała się reliktem minionej epoki.

Nie miała nic wspólnego z muzyką pop. Do moich obowiązków należało

pakowanie nut dla orkiestr dętych i zanoszenie przesyłek na pocztę

naprzeciwko Shaftesbury Theatre. Nie pracowałem nawet w głównej

siedzibie wytwórni, paczkownia mieściła się na tyłach. Z pewnością nie

wyglądała zbyt reprezentacyjnie, gdy gwiazdor Chelsea, pomocnik Terry

Venables i grupka jego kolegów z drużyny niespodziewanie pojawili się

tam pewnego popołudnia. Ścigali ich dziennikarze (właśnie wybuchł

skandal związany z tym, że wbrew zaleceniom szkoleniowców popili po


meczu) i ukryli się akurat w moim nowym miejscu pracy. Dobrze znali

Mills Music – podobnie jak mój kuzyn Roy jako reprezentanci światka

piłkarskiego mieli znajomości w branży muzycznej – i doskonale zdawali

sobie sprawę z tego, że paczkownia jest ostatnim miejscem w Londynie,

w którym pismacy będą szukać sławnych ludzi.

Ja jednak nieźle się tam bawiłem. Poza tym uważałem, że dzięki tej

pracy dostanę się tylnymi drzwiami do branży muzycznej. I chociaż

Denmark Street podupadała, mnie wciąż wydawała się magicznym

miejscem. Bił od niej jakiś blask, nawet jeśli zdążył już nieco przygasnąć.

Mieściły się tutaj sklepy gitarowe i studia nagrań. Można było wyskoczyć

na lunch do kawiarni Gioconda albo do Lancaster Grill przy Charing Cross

Road. Nie widywało się tam żadnych gwiazd, były to lokale dla ludzi,

których nie było stać na nic lepszego, ale chodziły słuchy, że są pełne

niedoszłych artystów, obiecujących i nie do końca obiecujących młodych

ludzi, którzy chcieli, by ktoś ich odkrył. Ludzi takich jak ja.

Tymczasem mama, Derf i ja przeprowadziliśmy się z wynajętej

zawilgoconej nory w Croxley Green do nowego mieszkania, leżącego kilka

kilometrów dalej, w Northwood Hills, nieopodal pubu, z którego okna

przyszło mi korzystać z zatrważającą regularnością. Frome Court

z zewnątrz wyglądał jak zwyczajny podmiejski dom wolnostojący, jednak

w środku okazywało się, że jest podzielony na kilka trzypokojowych

mieszkań. Nasze nosiło numer 3A. Czułem się tam jak w domu, nie tak jak

w poprzednim lokum, które traktowałem jak karę dla mamy i Derfa za to,

że oboje się rozwiedli – zesłanie za złe uczynki. Zacząłem też grać na

pianinie elektrycznym, które kupiłem dzięki wpływom z występów

w pubach z nowym zespołem założonym przez byłego członka The

Corvettes Stuarta Browna. Bluesology było o wiele poważniejszym

projektem niż The Corvettes. Mieliśmy ambicje, Stuart był prawdziwym


przystojniakiem, przekonanym, że zostanie gwiazdą. Mieliśmy też

saksofonistę i repertuar złożony z mało znanych bluesów Jimmy’ego

Witherspoona i J.B. Lenoira, które próbowaliśmy w pubie Gate

w Northwood. Mieliśmy nawet menadżera, jubilera z Soho Arnolda

Tendlera – nasz perkusista, Mick Inkpen, u niego pracował. Arnold był

uroczym niewysokim mężczyzną, który chciał wejść do branży muzycznej,

ale miał pecha: zainwestował w Bluesology po tym, jak Mick namówił go,

żeby wpadł na nasz koncert. Władował kasę w nasz sprzęt i kostiumy

sceniczne (identyczne golfy, spodnie i buty) i nie otrzymał nic w zamian,

nie licząc naszych skarg za każdym razem, gdy coś poszło nie tak.

Zaczęliśmy grać koncerty w Londynie, a Arnold opłacił nam nagrania

demo w studiu mieszczącym się w hali z prefabrykatów w Rickmansworth.

Jakimś cudem udało mu się dostarczyć to demo do Fontana Records.

Jeszcze większym cudem było to, że wytwórnia wypuściła singiel z Come

Back Baby, utworem, który napisałem – czy też raczej: jedynym utworem,

jaki napisałem. Nie wywołał żadnego oddźwięku. Puszczono go kilka razy

w radiu, podejrzewam jednak, że raczej w jakichś podrzędnych pirackich

radiostacjach, w których puszczano dosłownie wszystko, jeśli tylko

wytwórnia wybuliła trochę kasy. Rozeszła się plotka, że ma się znaleźć

w odcinku programu Juke Box Jury, więc zgromadziliśmy się przed

telewizorem. Niestety, obeszliśmy się smakiem. Potem wydaliśmy drugiego

singla, na którym również znalazła się moja piosenka, zatytułowana Mr

Frantic. Tym razem nawet nie było pogłosek, że puszczą ją w Juke Box

Jury. Po prostu przepadła.

Pod koniec 1965 roku podjęliśmy współpracę z Royem Tempestem,

agentem specjalizującym się w sprowadzaniu czarnoskórych

amerykańskich artystów do Wielkiej Brytanii. Myślę, że nie bez powodu

miał w swoim gabinecie akwarium z piraniami – jego praktyki biznesowe


były ostre jak ich zęby. Jeśli nie udało mu się sprowadzić zza Atlantyku

The Temptations czy The Drifters, wynajdywał w Londynie garstkę

nieznanych czarnoskórych wokalistów, przebierał ich w garniaki

i organizował trasę po klubach nocnych, przedstawiając ich jako The

Temptin’ Temptations albo The Fabulous Drifters. Kiedy ktoś się skarżył,

strugał wariata.

– No jasne, że to nie The Temptations! – wykrzykiwał. – To The

Temptin’ Temptations! Zupełnie inny zespół!

Jak widać, to Roy Tempest wynalazł tribute bandy.

W pewnym sensie Bluesology nawet skorzystało na umowie z nim.

Przynajmniej artyści, z którymi graliśmy jako muzycy towarzyszący –

Major Lance, Patti LaBelle and the Blue Belles, Fontella Bass, Lee Dorsey

– nie udawali kogoś, kim nie byli. Poza tym dzięki koncertom mogłem

przestać utrzymywać się z wysyłania nut orkiestrom dętym i zostałem

zawodowym muzykiem. W sumie nie miałem wyboru. Nie mogłem

pogodzić pracy z grafikiem koncertów organizowanych przez Tempesta.

Niestety, płacił tragicznie. Bluesology zarabiało piętnaście funciaków

tygodniowo, a jeszcze musieliśmy z tego opłacić koszty paliwa, jedzenia

i zakwaterowania (jeśli graliśmy za daleko od Londynu, by wrócić do domu

po koncercie, zatrzymywaliśmy się w jakimś tanim pensjonacie

z noclegami po pięć szylingów). Jestem pewien, że gwiazdy, z którymi

graliśmy, wcale nie zarabiały o wiele lepiej. To była mordercza harówka.

Ciągle w trasie, autostrada za autostradą, noc po nocy. Graliśmy w dużych

klubach poza stolicą: Oasis w Manchesterze, Mojo w Sheffield, Place

w Hanley, Club A Go Go w Newcastle, Clouds w Derby. A także

w modnych klubach londyńskich, takich jak Sybilla’s i The Scotch of St

James, w których Beatlesi i Stonesi popijali whisky z colą, a także

w Cromwellian, z jego niezwykłym barmanem Harrym Heartem,


człowiekiem niemal tak sławnym jak gwiazdy muzyki, które obsługiwał.

Harry był nad wyraz zniewieściały, mówił w slangu polari6, a na barze miał

wazę z tajemniczym płynem. Zagadka wyjaśniała się, kiedy proponowałeś,

że postawisz mu drinka.

– Gin z tonikiem proszę. I jeden głębszy dla ciebie, Harry.

– Och, dziękuję, skarbeńku, bona, bona, bona, w takim razie doleję do

puli – odpowiadał, po czym odmierzał miarkę ginu i wlewał ją do wazy,

z której popijał w przerwach w obsługiwaniu gości. Prawdziwą zagadką

pozostaje, jak człowiek, który przez noc wypijał całą wazę ginu, w ogóle

utrzymywał się na nogach.

Graliśmy w najdziwniejszych klubach, jakie tylko można sobie

wyobrazić. Było takie miejsce w Harlesden, które w zasadzie stanowiło

salon w czyimś domu, i lokal w Spitalfields, gdzie, z jakiegoś niejasnego

dla mnie powodu, scenę zastępował ring bokserski. Często występowaliśmy

też w klubach dla czarnych, co powinno nas onieśmielać – oto garstka

białych dzieciaków z przedmieść próbuje grać czarną muzykę dla czarnej

publiczności – ale jakoś nigdy nie mieliśmy z tym problemu. Po pierwsze,

publika po prostu kochała tę muzykę. Po drugie, jeśli spędziło się

nastoletnie lata, próbując grać Roll Out the Barrel, podczas gdy klienci

pubu Northwood Hills Hotel prali się po mordach, nic nie było w stanie

człowieka wystraszyć.

W sumie do jedynego występu, podczas którego czułem się cokolwiek

nieswojo, doszło w Balloch, pod Glasgow. Kiedy przyjechaliśmy na

miejsce, okazało się, że scena ma prawie trzy metry wysokości. Jak się

szybko zorientowaliśmy, było to podyktowane względami bezpieczeństwa,

powstrzymywało publiczność od prób wspięcia się na nią i zabicia

muzyków. Pozbawieni możliwości sprawienia sobie tej szczególnej

przyjemności, widzowie musieli się zadowolić próbami pozabijania się


nawzajem. Po wejściu do klubu stanęli pod przeciwległymi ścianami.

Pierwsze dźwięki, jakie zagraliśmy, były najwyraźniej umówionym

sygnałem do rozpoczęcia wieczornej zabawy. Zaczęły latać kufle i padać

ciosy. To był nie tyle koncert, ile zamieszki przy akompaniamencie zespołu

rhythmandbluesowego. Sobotnie wieczory w Northwood Hills Hotel

wyglądały przy tym jak ceremonia otwarcia sesji parlamentu.

Niemal każdego wieczoru graliśmy dwa koncerty, a nawet więcej, jeśli

dodatkowo zorganizowaliśmy sobie jakiś występ na własną rękę. W pewną

sobotę Roy zakontraktował nas w amerykańskim klubie wojskowym

w Lancaster Gate na godzinę czternastą. Potem załadowaliśmy się do

furgonetki i pojechaliśmy do Birmingham, gdzie zagraliśmy dwa koncerty –

w Ritzu i Plazie. Następnie znów wsiedliśmy do furgonetki, pojechaliśmy

z powrotem do Londynu i wystąpiliśmy w klubie Count Suckle’s Cue

w Paddington. Cue należał do ścisłej czołówki czarnych klubów, oferował

mieszankę soulu i ska i był jednym z pierwszych lokali sprowadzających

nie tylko artystów amerykańskich, lecz również karaibskich. Jeśli mam być

szczery, zapamiętałem go nie ze względu na nowatorską mieszankę muzyki

amerykańskiej i jamajskiej, ale dlatego że serwowano tam fantastyczne

pierogi kornwalijskie. Nawet najzagorzalszy fan muzyki zmienia swoje

priorytety, kiedy jest szósta rano i umiera z głodu.

Czasami Roy Tempest dokonywał tragicznych błędów w doborze

wykonawców. Sprowadził na przykład The Ink Spots, zapewne przekonany,

że amerykańska grupa wokalna złożona z czarnoskórych musi być

zespołem soulowym. Tyle że ich styl, oparty na harmoniach wokalnych,

pochodził z minionej epoki, z czasów sprzed nastania rock and rolla. Kiedy

zaintonowali Whispering Grass i Back in Your Own Back Yard, publiczność

nagle się rozproszyła – mieli wspaniałe piosenki, lecz z pewnością nie

takich oczekiwały dzieciaki w klubach soulowych. Przykro było na to


patrzeć. Aż wreszcie zawitaliśmy do Twisted Wheel w Manchesterze.

Tamtejsza publiczność składała się z wyrobionych słuchaczy, doskonale

obeznanych w historii czarnej muzyki, i zespół wreszcie został doceniony.

Widzowie pojawili się na koncercie z singlami swoich rodziców, które

chcieli dać do podpisania muzykom. Pod koniec występu ściągnęli

członków grupy ze sceny i dosłownie nosili ich na rękach. Mówi się

o swingującym Londynie połowy lat sześćdziesiątych, jednak dzieciaki

z Twisted Wheel były tak oblatane w muzycznych trendach, tak na bieżąco

z tym, co się działo na świecie, i tak modne jak żadne inne w kraju.

Prawdę mówiąc, nic mnie nie obchodziło, że mało zarabiam, jestem

przepracowany czy że od czasu do czasu zdarzają mi się gorsze występy.

Dla mnie to wszystko było spełnieniem marzeń. Grałem z artystami,

których płyty zbierałem. Moim ulubieńcem był Billy Stewart, ogromny

facet z Waszyngtonu, nagrywający dla Chess Records. Niesamowity

wokalista, który uczynił z problemów z otyłością swój znak rozpoznawczy

i wabik na słuchaczy. „Mówiła, że spadła na nią radość i łaska, bo

pokochała takiego grubaska”7 – śpiewał. Słynął z wybuchowego charakteru

– podobno pewnego razu, gdy sekretarka z wytwórni Chess zbyt długo nie

wpuszczała go do budynku, mimo że uparcie wciskał dzwonek, wkurzył

się, wyciągnął gnata i odstrzelił klamkę. Szybko przekonaliśmy się, że

równie legendarny jak wybuchowy temperament jest jego pęcherz. Jeśli

Billy poprosił, aby zatrzymać furgonetkę na autostradzie, bo musi się

wysikać, musiałeś liczyć się z tym, że trzeba będzie odwołać plany, jakie

miałeś na ten wieczór. Odlewał się całymi godzinami. Z krzaków dobiegał

niewiarygodny hałas: odnosiło się wrażenie, że ktoś leje z węża do basenu.

Granie z takimi ludźmi było przerażającym doświadczeniem nie tylko

dlatego, że niektórzy z nich strzelali, gdy się wkurzyli. Tak naprawdę to ich

talent budził trwogę. Bardzo dużo się od nich nauczyłem. Nie chodziło
tylko o ich możliwości wokalne, ale o to, że byli przy tym świetnymi

showmanami. O to, w jaki sposób się poruszali, co mówili między

utworami, jak manipulowali publicznością i jak się ubierali. Mieli styl

i rozmach. Mieli też swoje dziwactwa (na przykład Patti LaBelle nie

wiedzieć czemu uparła się, by na każdym koncercie raczyć publiczność

swoją wersją Danny’ego Boya8), jednak oglądając ich na scenie przez

godzinę, człowiek odnosił wrażenie, że obcuje z prawdziwą sztuką. Nie

mogłem uwierzyć, że mam u boku tak kultowe postacie. W Stanach

odnosili wielkie sukcesy, tymczasem w Wielkiej Brytanii po ich piosenki

sięgały białe gwiazdy muzyki pop i te covery okazywały się o wiele

większymi przebojami. Najgorsi pod tym względem wydawali się Wayne

Fontana and the Mindbenders: nagrali swoje wersje Um, Um, Um, Um, Um,

Um Majora Lance’a i A Groovy Kind of Love Patti LaBelle, które sprzedały

się bez porównania lepiej niż oryginały. Utwór Sitting in the Park Billy’ego

Stewarta okazał się klapą, podczas gdy Georgie Fame uczynił z niego

przebój. Nietrudno się domyślić, że raniło ich to do żywego. Jednak

zrozumiałem to w pełni dopiero wtedy, gdy w klubie Ricky-Tick

w Windsorze Billy Stewart śpiewał Sitting in the Park, a jakiś mods na

widowni krzyknął kpiąco:

– Chcemy Georgiego Fame’a!

Nigdy nie widziałem, żeby człowiek o tuszy Stewarta poruszał się tak

szybko. Skoczył ze sceny prosto w tłum i rzucił się w pogoń za

wrzeszczącym z przerażenia widzem. Chłopak wybiegł z klubu. W sumie

trudno się dziwić – każdy by to zrobił, gdyby impulsywny, ważący sto

pięćdziesiąt kilogramów wokalista soulowy nagle zapałał do niego

nienawiścią.

W marcu 1966 roku Bluesology pojechało do Hamburga (najpierw

promem z instrumentami, potem pociągiem), żeby zagrać w Top Ten Club


przy Reeperbahn. Było to legendarne miejsce, ponieważ to właśnie tam

występowali Beatlesi, zanim stali się sławni. Mieszkali na strychu nad

klubem i wraz z Tonym Sheridanem nagrali pierwszego singla. W ciągu

następnych pięciu lat nic się w klubie nie zmieniło. Zespoły dalej mieszkały

na strychu. Przy tej samej ulicy wciąż mieściły się burdele z prostytutkami

przesiadującymi w oknach, a w klubie oczekiwano, że każdej nocy

będziemy grać przez pięć godzin, na zmianę z innym zespołem, według

schematu: godzina grania, godzina wolnego, podczas gdy klientela to

pojawiała się, to znikała. Bez trudu można było sobie wyobrazić Beatlesów

wiodących podobne życie, zwłaszcza że pościel na strychu wyglądała tak,

jakby nie zmieniano jej od czasów, gdy spali w niej John i Paul.

Graliśmy jako Bluesology, a także towarzyszyliśmy szkockiej

wokalistce Isabel Bond, która przeniosła się z Glasgow do Niemiec. Była

wesołą, śliczną ciemnowłosą dziewczyną, która okazała się najbardziej

ordynarną kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem. Śpiewała stare standardy,

zmieniając oryginalne słowa na świńskie. To jedyna znana mi wokalistka,

która umiała wpleść słowa „zwalcie sobie konia” w piosenkę Let Me Call

You Sweetheart9.

Co do mnie, wciąż byłem dosyć niewinny. Prawie nie piłem i nie

zdradzałem zainteresowania seksem, głównie dlatego, że jakimś cudem

udało mi się osiągnąć wiek lat dziewiętnastu bez zyskania prawdziwej

wiedzy czy zrozumienia, czym seks właściwie jest. Jeśli nie liczyć

wątpliwej jakości wykładu ojca o szkodliwości masturbacji, nikt nie

dostarczył mi informacji na temat tego, co się robi lub powinno się robić.

Nie miałem pojęcia o penetracji ani o robieniu laski. W rezultacie byłem

zapewne jedynym angielskim muzykiem lat sześćdziesiątych, który

pracował przy Reeperbahn, wciąż będąc prawiczkiem. Znajdowałem się

w jednej z najsłynniejszych europejskich jaskiń rozpusty, w której


dochodziło do każdego rodzaju perwersji, jaki tylko można sobie

wyobrazić, a najbardziej niegrzeczną rzeczą, na jaką mogłem się zdobyć,

było kupno spodni dzwonów w domu towarowym. Zależało mi tylko na

graniu i szwendaniu się po niemieckich sklepach płytowych. Byłem

całkowicie skupiony na muzyce. A także niesamowicie ambitny.

W głębi serca wiedziałem, że Bluesology tych ambicji nie zaspokoi. Nie

byliśmy wystarczająco dobrzy. Wydawało się to oczywiste. Przeszliśmy od

grania mało znanych bluesów do tych samych piosenek soulowych, które

grały praktycznie wszystkie brytyjskie zespoły połowy lat sześćdziesiątych:

In the Midnight Hour, Hold On I’m Coming… The Alan Bown Set czy The

Mike Cotton Sound wykonywali je lepiej od nas. Bez trudu można też było

znaleźć lepszych wokalistów od Stuarta i zdecydowanie lepszych

organistów ode mnie. W końcu byłem pianistą, chciałem walić w klawisze

jak Little Richard, tymczasem gdy spróbowałem podobnie potraktować

organy, wydały z siebie tak okropny dźwięk, że potem prześladował mnie

on przez cały dzień. Nie miałem pojęcia o technice gry na tym

instrumencie. Najgorszy był hammond B-12, który na stałe zainstalowano

na scenie klubu Flamingo przy Wardour Street. Był to ogromny drewniany

instrument, wyglądał jak grająca komoda z mnóstwem przełączników,

dźwigni, uchwytów i pedałów. Taki Stevie Winwood czy Manfred Mann

umieli je wszystkie tak ustawić, że organy piszczały, śpiewały i wydawały

modulowane dźwięki. Tymczasem ja nie śmiałem ich dotykać, bo nie

miałem najmniejszego pojęcia o ich działaniu. Nawet obsługa niewielkiego

voxa continentala, na którym zwykle grałem, była dla mnie czarną magią.

Jeden z klawiszy miał zwyczaj się zaklinowywać. Zdarzyło się to na

przykład podczas koncertu w The Scotch of St James. Grałem właśnie Land

of a Thousand Dances, gdy z moich organów zaczął wydobywać się taki

dźwięk, jakby samoloty Luftwaffe znów znalazły się nad Londynem, by


rozpocząć nalot. Moi koledzy z zespołu dalej twistowali z Long Tall Sally

i z Lucy tańczącą watusi10, podczas gdy ja usiłowałem rozwiązać problem,

coraz bardziej panikując. Rozważałem już wezwanie na ratunek policji, gdy

na scenę wpadł Eric Burdon, wokalista The Animals. Najwyraźniej

obdarzony wiedzą techniczną, której ja nie posiadłem (klawiszowiec jego

zespołu Alan Price genialnie grał na voksie continentalu), walnął pięścią

w klawiaturę, odblokowując nieszczęsny klawisz.

– Alanowi ciągle się to zdarza – wyjaśnił, po czym jak gdyby nigdy nic

zszedł ze sceny.

Tak czy owak, nie dorównywaliśmy innym zespołom grającym ten sam

repertuar co my, a one z kolei nie dorównywały grupom wykonującym

własny materiał. Mieliśmy zagrać w Cedar Club w Birmingham

i przyjechaliśmy nieco wcześniej. Właśnie trwała próba The Move,

miejscowego kwintetu, który znajdował się u progu kariery. Na scenie

robili świetny show, zatrudniali menadżera, który miał gadane, i gitarzystę

Roya Wooda, który pisał piosenki. Wślizgnęliśmy się do sali i trochę na

nich popatrzyliśmy. Nie dość, że świetnie brzmieli, to jeszcze piosenki

Roya Wooda wydawały się o niebo lepsze od coverów, które grali. Tylko

ktoś szwankujący na umyśle mógłby powiedzieć to samo o tych kilku

nędznych utworach, które skomponowałem dla Bluesology. Mówiąc

szczerze, napisałem je tylko dlatego, że mieliśmy wyznaczoną jedną

z rzadkich w naszym przypadku sesji nagraniowych i musieliśmy mieć

jakiś własny materiał. Nie włożyłem w nie serca i to słychać. Pamiętam, że

oglądając The Move, przeżyłem coś w rodzaju objawienia. „To właśnie to –

pomyślałem. – Kierunek, w którym mam iść. Właśnie to powinienem

robić”.

W sumie odszedłbym z Bluesology wcześniej, gdybyśmy na naszej

drodze nie spotkali Long Johna Baldry’ego. Załapaliśmy tę robotę trochę


przypadkiem. Tak się złożyło, że graliśmy właśnie na południu Francji, gdy

John został bez zespołu, a miał wystąpić w klubie Papagayo w Saint-

Tropez. Początkowo chciał założyć zespół na podobieństwo Steampacket,

w którym mieli śpiewać on, Stuart Brown, niejaki Alan Walker (chłopak,

który moim zdaniem załapał tę fuchę tylko dlatego, że Baldry na niego

leciał) oraz w roli głównej wokalistki Marsha Hunt, dziewczyna, która

właśnie przeprowadziła się do Londynu ze Stanów. Zostaliśmy jego

zespołem towarzyszącym po tym, jak gruntownie przerobił nasz skład:

muzycy, którzy mu się nie podobali, zostali spławieni, a na ich miejsce

przyjął takich, którzy jego zdaniem lepiej pasowali. Naprawdę nie chciałem

tego robić. Uważałem, że dla Johna ten skład będzie oznaczał krok wstecz.

Wiedziałem, że Julie Driscoll i Rod są naprawdę świetni. Widziałem Roda

występującego z Johnem w Kenton Conservative Club, gdy ich zespół nosił

nazwę The Hoochie Coochie Men, a ja chodziłem jeszcze do szkoły.

Naprawdę wymiatał. A Brian Auger był muzykiem z krwi i kości:

zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, kto wymaga, by wokalista The

Animals wchodził na scenę i pomagał mu przy użyciu pięści.

Miałem więc wątpliwości. Skład z Alanem Walkerem i Marshą Hunt nie

utrzymał się zresztą zbyt długo. Marsha wyglądała bajecznie, była cudowną

wysoką czarnoskórą dziewczyną, ale taką sobie wokalistką. Niemniej

muszę przyznać, że dzięki Long Johnowi Baldry’emu życie stało się

o wiele ciekawsze. W każdym razie, jeśli macie poczucie, że popadliście

w rutynę i się z lekka nudzicie, polecam wam z całego serca wyjazd w trasę

z ekscentrycznym dwumetrowym wokalistą bluesowym, do tego gejem

z problemem alkoholowym. Trochę się rozruszacie.

Uwielbiałem towarzystwo Johna. Podjeżdżał pod Frome Court swoją

furgonetką, która miała na wyposażeniu gramofon, wychylał się przez okno

i wrzeszczał na całe gardło:


– REGGIE!

Jego życie wydawało się pełne przygód, często wynikających z picia,

które jak szybko odkryłem, nosiło znamiona autodestrukcji. Wpadłem na

to, kiedy po koncercie w Links Pavilion w Cromer urżnął się tak bardzo, że

spadł w białym garniaku z pobliskiego klifu. Nie wiedziałem natomiast, że

jest gejem. Wiem, że wydaje się to teraz nieprawdopodobne. Przecież sam

siebie nazywał Adą, o innych facetach mówił per „ona” i bez przerwy

wtajemniczał mnie w szczegóły swojego życia seksualnego.

– Mam nowego chłopaka, nazywa się Ozzie – mówił na przykład. –

Och, słonko, ależ on poleruje mojego wacka!

Jednak jeszcze raz mówię: byłem w tamtych czasach strasznie

niewinny. Do tego stopnia, że naprawdę nie do końca rozumiałem, o co

chodzi z tym byciem gejem, a już na pewno nie przyszło mi do głowy, że ja

mógłbym nim być. Po prostu siedziałem tam i myślałem: „Co takiego?

Polerował jego wacka? Jak to? Co to znaczy? O czym on, u licha, gada?”.

Świetnie się bawiłem, ale to w niczym nie zmieniło mojego

przekonania, że nie chcę być organistą, nie chcę być muzykiem

towarzyszącym i nie chcę być członkiem Bluesology. To właśnie dlatego

wylądowałem w nowej siedzibie Liberty Records tuż przy Piccadilly,

poprzedzając przesłuchanie opisem swoich niedoli: stanem kariery

Bluesology, przerażającymi występami w klubach, magnetofonem i rolą,

jaką odgrywał w naszym legendarnym (nie)wykonywaniu Let the

Heartaches Begin.

Siedzący za biurkiem Ray Williams ze współczuciem kiwał głową. Był

bardzo jasnowłosy, bardzo przystojny, bardzo dobrze ubrany i bardzo

młody. Jak się okazało, tak młody, że nie miał kompetencji, by podpisać

z kimkolwiek kontrakt. Decyzja należała do jego szefów. Być może byliby

zainteresowani, gdybym na przesłuchanie nie wybrał He’ll Have to Go Jima


Reevesa. Pomyślałem sobie, że skoro wszyscy będą śpiewać kawałki takie

jak My Girl albo utwory z katalogu wytwórni Motown, powinienem się

czymś wyróżnić. Poza tym uwielbiałem He’ll Have to Go. Czułem się

pewnie, śpiewając tę piosenkę – zajechałem ją na śmierć w pubie

w Northwood Hills. Gdybym dogłębniej się nad tym zastanowił, pewnie

wpadłbym na to, że nie wzbudzę tym kawałkiem entuzjazmu ludzi, którzy

starają się stworzyć wytwórnię specjalizującą się w rocku progresywnym.

Liberty podpisało kontrakt z The Bonzo Dog Doo-Dah Band, The

Groundhogs i The Idle Race, psychodelicznym zespołem prowadzonym

przez Jeffa Lynne’a, który za jakiś czas przekształci się w Electric Light

Orchestra. Naprawdę nie zależało im na Jimie Reevesie z Pinner.

A może jednak He’ll Have to Go nie było aż tak złym wyborem?

Gdybym pomyślnie przeszedł to przesłuchanie, Ray pewnie nigdy nie

wręczyłby mi koperty z tekstami Berniego. A gdyby mi ich nie przekazał,

naprawdę nie wiem, co by się stało, mimo że długo się nad tym

zastanawiałem, bo to wszystko wydaje się nieprawdopodobnym

zrządzeniem losu. W tym miejscu powinienem jeszcze dodać, że

w gabinecie Raya panował nieprawdopodobny wręcz bałagan. Wokół

piętrzyły się taśmy i setki kopert: najwyraźniej na ogłoszenie wytwórni

Liberty zareagowali nie tylko wszyscy początkujący muzycy i autorzy

tekstów w Wielkiej Brytanii, lecz również wszystkie świry. Wydawało mi

się, że wziął pierwszą lepszą kopertę, żebym po prostu nie wychodził

z pustymi rękami i nie odebrał tego spotkania jako całkowitej straty czasu.

Nie pamiętam nawet, czy ją otworzył, zanim mi ją podał. A jednak w tej

kopercie ukryta była moja przyszłość: wszystko, co mi się potem

przydarzyło, wiązało się z jej zawartością. Trudno nie roztrząsać tego bez

bólu głowy.
Kto wie? Może znalazłbym innego autora, dołączył do jakiegoś

kolejnego zespołu albo podążał drogą muzyka solowego. Wiem jednak, że

moje życie i kariera wyglądałyby zupełnie inaczej, najprawdopodobniej

znacznie gorzej (trudno sobie wyobrazić, by mogło pójść lepiej),

i podejrzewam, że nie czytalibyście teraz tej książki.

Ponieważ wytwórnia Liberty nie wyraziła zainteresowania pierwszymi

piosenkami napisanymi przeze mnie i Berniego, Ray zaproponował,

żebyśmy podpisali umowę z firmą wydawniczą, którą założył. Nie wiązało

się to z apanażami, chyba że sprzedalibyśmy jakieś piosenki, jednak

chwilowo nie miało to dla mnie znaczenia, liczyło się tylko to, że Ray we

mnie wierzył. Próbował mnie nawet spiknąć z kilkoma innymi

tekściarzami, lecz nie zaiskrzyło między nami tak jak między mną

a Berniem. Ci inni chcieli, żebyśmy tworzyli razem, pisząc muzykę i tekst

równocześnie, ja jednak nie umiałem tak pracować. Zanim

skomponowałem muzykę, musiałem mieć przed sobą gotowe słowa.

Potrzebowałem zapalnika, inspiracji. Do tego dochodziła magia, z którą

miałem do czynienia, ilekroć patrzyłem na teksty Berniego. Sprawiały one,

że pragnąłem napisać do nich muzykę. Po raz pierwszy zdarzyło się to

w chwili, gdy otworzyłem kopertę w metrze wiozącym mnie do domu

z Baker Street, i odtąd działo się za każdym razem.

Piosenki po prostu z nas wypływały. Były lepsze od tych, które pisałem

wcześniej, co w sumie o niczym jeszcze nie świadczyło. No dobrze, tylko

niektóre z nich były lepsze. Pisaliśmy bowiem dwa rodzaje utworów. Do

pierwszego należały te, które mieliśmy nadzieję sprzedać, powiedzmy, Cilli

Black albo Engelbertowi Humperdinckowi: ckliwe ballady i tak zwany

bubblegum pop o wpadających w ucho melodiach. Były okropne – czasami

uświadamiałem sobie z przerażeniem, że w zasadzie niewiele się różnią od

osławionego Let the Heartaches Begin – lecz wiedziałem, że właśnie


z takich utworów żyją duety songwriterskie do wynajęcia. Celowaliśmy

w gwiazdy estrady. Tyle że ani razu nie udało nam się trafić. Najbardziej

znaną postacią, jakiej zdołaliśmy sprzedać piosenkę, był aktor Edward

Woodward, który od czasu do czasu chałturzył jako piosenkarz. Jego album

nosił tytuł This Man Alone (Sam jak kołek). Podejrzewam, że ten tytuł

odpowiadał liczbie słuchaczy.

Oprócz tego tworzyliśmy takie utwory, jakie zawsze pragnęliśmy pisać,

pozostając pod wpływem The Beatles, The Moody Blues, Cata Stevensa

i Leonarda Cohena, płyt, które kupowaliśmy w Musicland, sklepie

płytowym w Soho odwiedzanym przeze mnie tak często, że gdy któryś ze

sprzedawców chciał wyskoczyć na lunch, prosił mnie, żebym go zastąpił.

Właśnie kończyła się era muzyki psychodelicznej, więc pisaliśmy mnóstwo

dziwacznych kawałków z tekstami o dmuchawcach i pluszowych misiach.

Po prostu wypróbowywaliśmy na sobie style innych wykonawców. Nie

znaleźliśmy takiego, który by do nas pasował, jednak w taki właśnie sposób

odkrywa się własny głos, a sam proces jest niezłą zabawą. Zresztą wszystko

było zabawą. Bernie przeprowadził się do Londynu i nasza przyjaźń

rozkwitła. Dobrze się dogadywaliśmy, uważałem go za brata, którego nie

miałem. To wrażenie pogłębiał fakt, że spaliśmy na łóżku piętrowym

w mojej sypialni w domu przy Frome Court. Spędzaliśmy całe dnie na

tworzeniu – Bernie wystukiwał kolejne teksty na maszynie do pisania

w sypialni i przynosił je do salonu, w którym już czekałem przy pianinie,

po czym mknął z powrotem do sypialni, gdy tylko zaczynałem

komponować. Nie mogliśmy znajdować się w tym samym pomieszczeniu

podczas aktu twórczego, jednak gdy tylko nie pisaliśmy piosenek, byliśmy

prawie nierozłączni – chodziliśmy razem do sklepów płytowych i kin, na

koncerty albo włóczyliśmy się po klubach muzycznych, patrząc, jak Harry

Heart opróżnia wazę pełną ginu, i gadając z innymi młodymi marzycielami.


Pewien zabawny człowieczek, którego znaliśmy, zgodnie z duchem flower-

power panującym w tamtych czasach zmienił nazwisko na Hans Christian

Anderson. Aura baśniowości wywołana tym pseudonimem cokolwiek

przygasała, gdy tylko otwierał usta i zaczynał mówić z akcentem

z Lancashire. W końcu zmienił imię z powrotem na Jon i został wokalistą

Yes.

Nagrywaliśmy oba rodzaje piosenek w malutkim, wyposażonym

w czterośladowy magnetofon studiu, mieszczącym się przy New Oxford

Street, w siedzibie Dick James Music (DJM), która zarządzała firmą

wydawniczą Raya; później zyskało ono sławę, ponieważ to właśnie w nim

ukradkiem nagrano członków The Troggs wrzeszczących na siebie

i przeklinających przez jedenaście minut, podczas których usiłowali nagrać

piosenkę. Teksty w rodzaju: „tak to sobie możesz mówić do swojej

pierdolonej dupy” albo „jebany bębniarz – sram na niego!”, trafiły potem

na słynny bootleg The Troggs Tapes. Tamtejszym inżynierem dźwięku był

Caleb Quaye, multiinstrumentalista z jointem wiecznie tlącym się między

palcami. Caleb był bardzo na czasie i nie pozwalał nikomu o tym

zapomnieć. Przez pół życia wyśmiewał się z tego, co Bernie lub ja

powiedzieliśmy, zrobiliśmy albo nosiliśmy, a co miało wskazywać na nasz

rozpaczliwy brak gustu. Jednak, podobnie jak Ray, zdawał się wierzyć w to,

co robimy. Kiedy akurat nie tarzał się po podłodze ze śmiechu ani nie

ocierał z tego powodu łez, poświęcał naszym piosenkom więcej czasu, niż

musiał. Wbrew zasadom BHP pracował nad nimi do późna w nocy,

korzystając z usług zaprzyjaźnionych muzyków, wypróbowując

w tajemnicy różne aranże i produkcyjne myki, gdy już wszyscy poszli do

domu.

Było to fascynujące, dopóki nie przyłapał nas na tym kierownik biura.

Nie pamiętam już, jak odkrył, że tam byliśmy – pewnie ktoś akurat
przejeżdżał, zauważył światło w środku i pomyślał, że to włamanie. Caleb

przestraszył się, że go wywalą, i prawdopodobnie w przypływie desperacji

puścił nasze nagrania samemu Dickowi Jamesowi, a ten nie dość, że go nie

zwolnił, to jeszcze zaproponował, że wyda nasze piosenki. Zaoferował nam

honorarium w wysokości dwudziestu pięciu funtów tygodniowo: dychę

Berniemu i piętnaście funciaków mnie. Miałem zarabiać więcej, bo grałem

i śpiewałem. To oznaczało, że mogłem rzucić Bluesology i skoncentrować

się na pisaniu piosenek, co zawsze chciałem robić. Wyszliśmy z jego

gabinetu oszołomieni i zbyt porażeni tym, co się stało, by skakać z radości.

Jedynym minusem było to, że Dick widział naszą przyszłość

w balladach i w piosenkach w stylu bubblegum pop. Współpracował

z Beatlesami, zarządzając ich firmą wydawniczą Northern Songs, ale

w głębi duszy pozostał wydawcą staromodnej muzyki rozrywkowej. DJM

było dziwnym przedsięwzięciem. Pół firmy przypominało Dicka:

w średnim wieku, bardziej związany ze starym żydowskim show-biznesem

niż ze światem rock and rolla. Druga połowa była młodsza i bardziej na

czasie, a reprezentowali ją Caleb, syn Dicka Stephen oraz Tony King.

Tony pracował w nowej firmie o nazwie AIR, pochodzącej od rodzaju

biurka, za którym siedział na pierwszym piętrze jej siedziby. AIR było

stowarzyszeniem niezależnych producentów nagrań, które założył George

Martin, gdy zorientował się, jak kiepsko EMI mu płaci za pracę nad płytami

Beatlesów. Tony zajmował się działalnością wydawniczą i promocją.

Twierdzenie, że Tony się wyróżniał, przebywając w siedzibie DJM, byłoby

grubym niedopowiedzeniem. On przyciągałby powszechną uwagę nawet

w trakcie inwazji Marsjan. Nosił garnitury szyte przez najmodniejszych

krawców w Londynie: pomarańczowe aksamitne spodnie, atłasowe

marynarki. Na szyi miał zawieszone koraliki, powiewał za nim jeden z całej

kolekcji jedwabnych szalików, a włosy poprzetykane miał blond


pasemkami. Był maniakalnym fanem muzyki, mającym na swoim koncie

współpracę z The Rolling Stones i Royem Orbisonem. Przyjaźnił się

z Beatlesami. Podobnie jak Long John Baldry był zdeklarowanym gejem

i nic go nie obchodziło, czy ktoś o tym wie. Nie tyle chodził po swoim

gabinecie, ile po nim sunął.

– Wybacz, że się spóźniłem, kotku – mówił. – Kabel od telefonu

zaplątał mi się w naszyjnik.

Był przezabawny. Nie tylko mnie fascynował, ale wręcz chciałem być

taki jak on. Równie elegancki, ekstrawagancki i oryginalny.

Jego image zaczął oddziaływać na mój, niejednokrotnie wywołując

powszechne poruszenie. Zapuściłem wąsy. Sprawiłem sobie afgański

kożuch, jednak stać mnie było tylko na tańszą wersję. Owcza skóra została

źle wyprawiona i tak mocno śmierdziała, że matka nie wpuszczała mnie

w nim do mieszkania. Nie mogąc pozwolić sobie na zakupy w butikach,

w których zaopatrywał się Tony, kupiłem materiał na zasłony z Noddym

i poprosiłem znajomą mamy, która była krawcową, by uszyła mi z niego

koszulę. Z kolei do zdjęć reklamujących wydanie mojego pierwszego

singla, I’ve Been Loving You, pozowałem w sztucznym futrze i kapelusiku

w niby lamparcie cętki.

Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu zdjęciom przedstawiającym

mnie w tym przykuwającym wzrok zestawie nie udało się sprawić, że

kupujący gremialnie rzucili się do sklepów płytowych, kiedy singiel

wyszedł w marcu 1968 roku. Okazał się totalną klapą. Nie byłem

zaskoczony. Nie byłem nawet rozczarowany. Nie zależało mi jakoś

szczególnie na tym, by być artystą solowym, po prostu chciałem pisać

piosenki, a mój kontrakt płytowy był w pewnej mierze dziełem przypadku.

Syn Dicka Stephen rozdawał dema z naszymi numerami różnym

wytwórniom w nadziei, że jakiś artysta zechce któryś nagrać. Ktoś


z Philipsa powiedział mu, że podoba mu się mój wokal, i niespodziewanie

dostałem umowę na kilka singli. Nie miałem przekonania do tego pomysłu,

ale poszedłem na to, bo pomyślałem, że to jeden ze sposobów promocji

naszych piosenek. Bernie i ja zrobiliśmy ogromny postęp jako

songwriterzy. Inspirowała nas nawiązująca do korzeni amerykańskiej

kultury twórczość The Band i nowa fala amerykańskich wokalistów

i songwriterów, takich jak Leonard Cohen, którego odkryliśmy w katalogu

importowanych płyt Musicland. Mieli dobroczynny wpływ na naszą

twórczość. Zaczęliśmy pisać materiał, który nie przypominał utworów

innych artystów. Słuchałem w kółko naszej piosenki zatytułowanej Skyline

Pigeon i wciąż nie przychodził mi do głowy nikt, kto brzmiałby tak jak my

– w końcu udało się nam stworzyć własny styl.

Jednak Dick James wybrał na mój debiutancki singiel I’ve Been Loving

You, prawdopodobnie po żmudnym, ale owocnym przesłuchaniu

wszystkich moich nagrań w poszukiwaniu najnudniejszej piosenki w moim

repertuarze. Udało mu się odkryć utwór tak zupełnie pozbawiony wyrazu,

że Bernie nawet nie napisał do niego tekstu, zrobiłem to ja, po czym

przeznaczyłem go dla jakiegoś pomniejszego estradowca. Wydaje mi się, że

w tym wypadku dały o sobie znać stare przyzwyczajenia Dicka.

Wiedziałem, że to zły wybór, ale nie chciałem się kłócić. W końcu był

legendą Denmark Street, współpracownikiem Beatlesów i podpisał ze mną

kontrakt płytowy, mimo że powinien był wyrzucić mnie i Berniego na zbity

pysk. Reklamy głosiły, że mój singiel to „najlepsza debiutancka płytka

1968 roku”, a ja jestem „wielkim odkryciem”, i kończyły się słowami:

„ZOSTAŁEŚ OSTRZEŻONY”. Brytyjscy słuchacze zareagowali tak, jakby

zostali ostrzeżeni, że mój singiel jest skażony odchodami. I tak „wielkie

odkrycie” musiało zaczynać wszystko od początku.


Tymczasem w moim życiu pojawiła się niespodziewana komplikacja. Otóż

zaręczyłem się. Moja wybranka nazywała się Linda Woodrow. Poznaliśmy

się pod koniec 1967 roku na koncercie Bluesology w klubie Mojo

w Sheffield. Linda znała miejscowego didżeja, który miał jakieś metr

czterdzieści wzrostu i przybrał pseudonim Mighty Atom. Była wysoką

blondynką, starszą ode mnie o trzy lata. Nie pracowała. Nie wiem, skąd

miała pieniądze (być może pochodziła z zamożnej rodziny), ale była

niezależna finansowo. Wydawała się bardzo miła i okazywała

zainteresowanie tym, co robiłem. Rozmowa po koncercie przerodziła się

w spotkanie podejrzanie przypominające randkę, które przerodziło się

w kolejne, a to z kolei doprowadziło do jej wizyty w domu przy Frome

Court. To był dziwny związek. Niewiele wydarzyło się między nami

w aspekcie fizycznym, a już z pewnością nie uprawialiśmy seksu, co Linda

zwalała raczej na karb mojej staromodnej rycerskości i romantyzmu, a nie

braku zainteresowania czy ochoty: w 1968 roku wcale nie należało do

rzadkości, że para nie sypiała ze sobą przed ślubem.

Tak czy owak, nasz związek zaczął nabierać rozpędu. Linda przyjechała

do Londynu i znalazła mieszkanie, na które było ją stać, więc mogliśmy

zamieszkać razem. Bernie miał być naszym lokatorem.

Skłamałbym, mówiąc, że nie czułem się tym wszystkim nieco

zaniepokojony, tym bardziej że Linda zaczęła wyrażać wątpliwości co do

mojej muzyki. Była wielką fanką amerykańskiego piosenkarza Buddy’ego

Greca i dawała mi wprost do zrozumienia, że lepiej bym na tym wszystkim

wyszedł, gdybym wzorował się na nim. Jednak zaskakująco łatwo przyszło

mi zagłuszyć niepokój. Spodobał mi się pomysł wyprowadzki z Frome

Court. Poza tym postanowiłem zrobić to, co moim zdaniem powinno się

uczynić w wieku dwudziestu lat – ustatkować się, zamieszkując z bliską

osobą.
I tak oto wylądowaliśmy w mieszkaniu przy Furlong Road w Islington:

ja, Bernie, Linda i jej chihuahua Caspar. Dostała pracę jako sekretarka

i nasze rozmowy coraz częściej dotyczyły zaręczyn. Do tego czasu trudno

mi już było zignorować dzwony alarmowe, ponieważ biły w nie osoby mi

najbliższe. Sprzeciwiała się temu związkowi moja matka, a co myślał

Bernie, możecie sobie łatwo wyobrazić, wczytując się w tekst piosenki

Someone Saved My Life Tonight, który napisał jakiś czas później.

Z pewnością trudno go uznać za pochwałę rozlicznych zalet Lindy, skoro

mowa w nim o „apodyktycznej królowej […] siedzącej jak księżniczka na

krześle elektrycznym”. Bernie jej nie cierpiał. Uważał, że swoimi gadkami

o Buddym Grecu wszystko spieprzy. Nie podobało mu się również, że

próbuje nim dyrygować – kazała mu ściągnąć plakat Simona i Garfunkela,

który powiesił w swoim pokoju.

Mieszanka uporu i niechęci do konfrontacji sprawiła, że po raz kolejny

stałem się głuchy na bijące na alarm dzwony. Zaręczyliśmy się w dniu

moich dwudziestych pierwszych urodzin – nie pamiętam już, kto komu się

oświadczył. Ustaliliśmy datę ślubu i rozpoczęły się przygotowania. I wtedy

zacząłem panikować. Oczywiście najprościej byłoby zdobyć się na

szczerość. Tyle że powiedzenie Lindzie, co czuję, zwyczajnie mnie

przerastało. Dlatego postanowiłem popełnić samobójstwo.

Bernie, który przyszedł mi na ratunek, nigdy nie pozwolił mi zapomnieć

najdrobniejszego szczegółu mojej rzekomej próby zakończenia żywota

przez otrucie się gazem. Ktoś, kto naprawdę chce się zabić, popełnia ten

czyn w samotności, by nikt go nie powstrzymał, robi to w środku nocy albo

w miejscu, w którym znajduje się sam. Ja natomiast zrobiłem to po

południu w mieszkaniu pełnym ludzi. Bernie był w swoim pokoju, a Linda

ucinała sobie poobiednią drzemkę w salonie. Zanim włożyłem głowę do

piekarnika, dla wygody umieściłem w nim poduszkę, pootwierałem


wszystkie okna w kuchni i ustawiłem gaz na najmniejszą moc. W chwili,

gdy Bernie wyciągał moją głowę z piekarnika, wyglądało to całkiem

dramatycznie, ale w kuchni nie było nawet tyle tlenku węgla, żeby zabić

osę. Liczyłem na to, że Linda przeżyje szok, a potem nagle zda sobie

sprawę z tego, że moją próbę samobójczą wywołał stres związany z naszym

nieuchronnie zbliżającym się ślubem. Ona jednak zareagowała tylko lekką

konsternacją. Co gorsza, doszła do wniosku, że moja depresja wiązała się

z niepowodzeniem I’ve Been Loving You na listach przebojów. To była

idealna chwila, by wyznać jej prawdę. Ja jednak zachowałem milczenie.

Próba samobójstwa odeszła w niepamięć, a ślub nie został wykreślony

z kalendarza. Zaczęliśmy się rozglądać za mieszkaniem w Mill Hill.

Dopiero Long John Baldry głośno wypowiedział to, co w głębi duszy

sam podejrzewałem. Po moim odejściu z Bluesology pozostaliśmy

przyjaciółmi i poprosiłem go, by został moim drużbą. Wydawał się

rozbawiony samym pomysłem tego ślubu, ale się zgodził. Umówiliśmy się

w klubie Bag O’ Nails w Soho, by obgadać szczegóły. Bernie poszedł ze

mną.

John od samego początku był w dziwnym nastroju. Wydawał się czymś

zaabsorbowany. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Podejrzewałem, że coś

się dzieje w jego życiu prywatnym. Może Ozzie odmówił dalszego

polerowania jego wacka czy co on mu tam robił. Dopiero po kilku drinkach

powiedział mi bez ogródek, na czym polega problem.

– Do kurwy nędzy – wypalił. – Co ty wyprawiasz? Zamieszkałeś

z jakimś pierdolonym babskiem? Obudź się, debilu, i przejrzyj wreszcie na

oczy. Jesteś gejem. Bardziej niż ją kochasz Berniego.

Zapadła niezręczna cisza. Wiedziałem, że ma rację, przynajmniej jeśli

chodzi o to ostatnie. Nie kochałem Lindy, w każdym razie nie na tyle, by

się z nią ożenić. I kochałem Berniego. Nie w sensie erotycznym, ale jak
przyjaciela. Był najbliższą mi osobą na całym świecie. O wiele bardziej

zależało mi na naszym muzycznym partnerstwie niż na narzeczonej. Ale

czy to oznaczało, że jestem gejem? Wcale nie byłem tego taki pewien –

głównie dlatego, że wciąż nie do końca wiedziałem, z czym właściwie

wiąże się to całe gejostwo, chociaż dzięki kilku szczerym rozmowom

z Tonym Kingiem coś mi już tam świtało. Może rzeczywiście byłem gejem.

Może z tego powodu tak bardzo podziwiałem Tony’ego? Nie chodziło tylko

o to, że chciałem naśladować jego sposób ubierania się i wyrafinowanie, ja

po prostu widziałem w nim siebie.

Miałem dużo do przemyślenia. Jednak zamiast to zrobić, zacząłem

gwałtownie zaprzeczać. John jest po prostu śmieszny. Upił się – po raz

kolejny – i robi z igły widły. Nie mogę ot tak odwołać ślubu. Wszystko już

przygotowane. Zamówiliśmy nawet tort.

John jednak nie słuchał. Dalej się mnie czepiał. Jeśli to zrobię, zniszczę

życie również Lindzie. Nie dość, że byłem pieprzonym debilem, to jeszcze

tchórzem. W miarę jak nasza rozmowa przybierała coraz gwałtowniejszą

formę, zaczęła przyciągać uwagę innych. Wkrótce potem włączyli się do

niej goście siedzący przy sąsiednich stolikach. A ponieważ byliśmy w Bag

O’ Nails, tak się złożyło, że za sąsiadów mieliśmy same gwiazdy muzyki

pop, co tylko nadawało całej sytuacji coraz bardziej surrealistyczne barwy.

W pewnej chwili do rozmowy włączyła się Cindy Birdsong z The

Supremes – poznałem ją w czasach Bluesology, gdy była członkinią The

Blue Belles, zespołu Patti LaBelle. Potem – P.J. Proby. Z chęcią bym wam

opowiedział, co ten enfant terrible świata popu połowy lat sześćdziesiątych,

z włosami związanymi w koński ogon i znany z tego, że podczas koncertu

pękły mu spodnie, miał do dodania w temacie mojego zbliżającego się

ślubu, jego ewentualnego odwołania i przede wszystkim tego, czy jestem

homoseksualistą czy nie, ale do tej chwili zdążyłem się już nieźle wkurzyć
i jego wywód pamiętam jak przez mgłę. Wiem tylko, że w pewnej chwili

poddałem się i przyznałem, że John ma rację, przynajmniej jeśli chodzi

o małżeństwo.

Reszta tej nocy w mojej pamięci przybrała kształt pojedynczych

zamazanych obrazów. Droga do domu, tuż przed świtem. Bernie dzielnie

maszerujący obok mnie i cały czas okazujący mi moralne wsparcie.

Obijanie się o stojące samochody i kopanie pojemników na śmieci.

W domu straszliwa awantura, podczas której Linda straszyła, że się zabije.

Niewyraźna rozmowa prowadzona przeze mnie z Berniem przez zamknięte

drzwi jego pokoju (ulotnił się tam wkrótce po naszym powrocie) dotycząca

tego, czy faktycznie to zrobi. Kolejna rozmowa z Berniem, podczas której

prosiłem go, by otworzył i wpuścił mnie do środka, bo inaczej będę musiał

spać na podłodze.

Rano kolejna kłótnia i rozpaczliwy telefon do Frome Court.

„Przyjeżdżają rano ciężarówką, żeby zabrać mnie do domu” – jak opisał to

Bernie w Someone Saved My Life Tonight. Była to trochę licentia poetica.

Nie było żadnych „ich” i „ciężarówki”, tylko Derf w furgonetce. Ale

rzeczywiście zabrał mnie i Berniego do domu. Z powrotem na piętrowe

łóżko we Frome Court. Bernie powiesił na ścianie swój plakat Simona

i Garfunkela. Żaden z nas nigdy więcej nie zobaczył Lindy.


3

Teoretycznie Bernie i ja wróciliśmy do Frome Court jedynie tymczasowo,


dopóki nie znajdziemy własnego lokum. Powoli jednak stawało się jasne,

że nasz pobyt może się przedłużyć. Nie mieliśmy dokąd pójść, po prostu

nie było nas stać na własne mieszkanie. A nie było nas na nie stać, bo

brytyjscy piosenkarze dalej uparcie odmawiali nagrywania naszych

piosenek. Od czasu do czasu docierały do nas wieści, że jakiś menadżer

albo producent zainteresował się naszą twórczością. Wzbudzało to naszą

nadzieję, po czym… nie następowało nic więcej. Liczba odmów rosła.

Obawiam się, że to nie jest piosenka dla Cliffa. Wybaczcie, ale Cilla nie

sądzi, by to do niej pasowało. Nie, zespół Octopus nie jest zainteresowany

When I Was Tealby Abbey. O c t o p u s ? Co to, u licha ciężkiego, za jedni?

Serio, wszystko, co o nich wiedziałem, to że nie chcieli naszych utworów.

Odrzucali nas nawet ludzie, o których nigdy nie słyszeliśmy.

Nic się nie działo. Nic się nie zmieniało. Trudno było nie popaść

w zniechęcenie, skoro jedyną zaletę mieszkania we Frome Court stanowiło

to, że miałem zawsze pod ręką mamę, a już ona miała swoje sposoby na

wyciąganie mnie z dołka. Na przykład ze śmiertelnie poważną miną

sugerowała, że powinienem dać sobie spokój z karierą muzyczną i iść do

pracy.

– Zawsze masz jakiś wybór. Zwolniła się posada w pralni – mówiła.

W pralni, powiadasz? Hmm… Niezależnie od tego, jak cudownie

zapowiada się praca osoby obsługującej suszarkę, chyba jednak pozostanę

przy pisaniu piosenek.


Tak czy owak, zamiast się wyprowadzić, próbowaliśmy jakoś nadać

sypialni z łóżkiem piętrowym wygląd pokoju, w którym mieszkają dwaj

dorośli mężczyźni. Zapisałem się do klubu książkowego „Readers’s Digest”

i stopniowo zapełniałem półki oprawionymi w skórę wydaniami Moby

Dicka i Dawida Copperfielda. Mieliśmy wieżę i dwie pary słuchawek

z katalogu Littlewoods – kupiliśmy je na raty. W Athenie przy Oxford

Street zaopatrzyliśmy się w plakat z reprodukcją zdjęcia Man Raya,

a potem w mieszczącym się w sąsiedztwie sklepie o nazwie India Craft

kupiliśmy kadzidełka. Leżąc na podłodze, ze słuchawkami na uszach,

słuchając ostatniego nabytku z Musicland kręcącego się na talerzu

gramofonu i otumanieni dymem z kadzidełek, ulegaliśmy złudzeniu, że

jesteśmy artystami pędzącymi cygańskie życie i wyznaczającymi nowe

trendy kontrkultury. A w każdym razie moglibyśmy ulec takiemu złudzeniu,

gdyby do drzwi nie pukała mama, pytając, skąd wziął się ten cholerny dym

i co chcemy na obiad.

Miałem nieco więcej pieniędzy niż Bernie, ponieważ Tony King dzięki

znajomościom w studiach AIR i Abbey Road załatwił mi fuchę muzyka

sesyjnego. Dostawałem trzy funty za godzinę trzygodzinnej sesji, płatne

w gotówce, jeśli się pracowało w Abbey Road. Co więcej, jeśli sesja

przedłużyła się choćby o minutę ponad wyznaczony czas, zgodnie

z przepisami związku zawodowego muzyków otrzymywało się

wynagrodzenie za półtorej sesji: prawie piętnaście funciaków, tyle samo, ile

dawali mi za tydzień w DJM. Dodatkową premią było to, że zdarzało mi się

wpaść na Shirley Burns i Carol Weston, sekretarki z AIR Studios. To były

wspaniałe kobiety, zawsze skore do plotek i zawsze chętne mnie polecić,

jeśli szykowała się jakaś nowa robota. Prawdopodobnie budziłem w nich

instynkt macierzyński, bo ukradkiem wciskały mi kupony na lunch. To


oznaczało, że na dodatek załapywałem się na darmową wyżerkę. Nic

dziwnego, że byłem w siódmym niebie.

Pomijając pieniądze, ta praca była fantastycznym źródłem doświadczeń.

Muzyk sesyjny nie może sobie pozwolić na przebieranie w ofertach.

Przyjmuje wszystkie jak leci – niezależnie od tego, kiedy i dla kogo ma

pracować. Musi być szybki i nie może sobie pozwolić na błędy, bo jego

koledzy to często najlepsi muzycy w kraju. „Przerażający” nie jest

epitetem, którym w normalnych okolicznościach określiłbym Mike

Sammes Singers, którzy śpiewali chórki dosłownie u wszystkich –

wyglądali jak ciotki i wujkowie w średnim wieku, którzy przyjechali do

studia prosto z potańcówki w klubie golfowym. Jednak ilekroć miałem

z nimi zaśpiewać, nagle zaczynałem się trząść jak galareta. Tacy byli

dobrzy.

Musiałem też być elastyczny, bo oczekiwano ode mnie, że będę się

poruszał z równą sprawnością po różnych gatunkach muzycznych. Jednego

dnia śpiewałem chórki u Toma Jonesa, a następnego brałem udział w sesji

śmieszków z The Scaffold, grałem na fortepianie z The Hollies albo

usiłowałem sobie poradzić z rockową wersją tematu z Greka Zorby przy

okazji współpracy z The Bread and Beer Band, projektem Tony’ego Kinga,

z którego ostatecznie nic nie wyszło. Nieustannie też nawiązywałem

kontakty i poznawałem nowych ludzi: muzyków, producentów, aranżerów,

pracowników firm płytowych. Pewnego dnia nagrywałem z The Barron

Knights, gdy w studiu pojawił się Paul McCartney. Usiadł w reżyserce

i przysłuchiwał się przez chwilę. Potem podszedł do fortepianu, oznajmił,

że właśnie pracuje w sąsiednim studiu nad pewnym utworem, i przez osiem

minut grał Hey Jude. Oczywiście uwypukliło to tylko miałkość kawałka,

który nagrywali The Barron Knights, zabawnej pioseneczki o Desie

O’Connorze11 biorącym udział w igrzyskach olimpijskich.


Czasami sesja okazywała się wspaniała, bo i taka była muzyka, którą

miałem grać. Brałem udział w powstawaniu wielu albumów z coverami

nagrywanych dla wytwórni Marble Arch: pospiesznie przygotowywanych

wersji aktualnych przebojów, wydawanych potem na składankach o takich

tytułach jak Top of the Pops, Hit Parade i Chartbusters i sprzedawanych za

psie pieniądze w supermarketach. Ilekroć moje zaangażowanie w te

projekty wychodziło na jaw, ludzie mówili o tym jako o najgorszym okresie

mojej kariery: oto biedny, zapoznany artysta został zmuszony do

anonimowego wykonywania piosenek innych artystów, żeby związać

koniec z końcem. Zakładam, że można tak na to patrzeć z perspektywy

czasu, jednak w tamtym okresie nie miałem takiego wrażenia, ponieważ te

sesje były ogromnie zabawne.

Instrukcje, które się otrzymywało od producenta Alana Caddy’ego, były

fantastyczne – jedno całkowicie szalone żądanie za drugim.

– Mógłbyś zaśpiewać Young, Gifted and Black?

Cóż, nie jest to piosenka, która ma jakiś większy sens, gdy śpiewa ją

białas z Pinner, ale spróbowałem.

– Następna będzie Back Home. Musimy brzmieć jak reprezentacja

Anglii.

No dobra, jest nas tu tylko trójka wokalistów, w tym jedna kobieta, więc

pewnie nie zabrzmi to identycznie jak oryginał, ale ty tu rządzisz.

Pewnego razu musiałem brzmieć jak Robin Gibb z Bee Geesów,

świetny wokalista, ale z unikatowym stylem śpiewania, niesamowitym,

drżącym, nosowym wibrato. Nie dałem rady, mimo że trzymałem się za

gardło i potrząsałem skórą, wprawiając mój głos w drżenie. Myślałem, że to

świetny pomysł, ale wywołał on niespodziewaną reakcję towarzyszących

mi muzyków. Stałem tam, wyjąc ile sił w płucach, z palcami zaciśniętymi


na szyi, i rozpaczliwie próbując nie patrzeć na pozostałych wokalistów,

Davida Byrona i Danę Gillespie, którzy w tym czasie płakali ze śmiechu.

O tym, jak ogromnie lubiłem pracę muzyka sesyjnego, rzekomo

najbardziej godny pożałowania epizod mojej kariery, świadczy fakt, że

wziąłem udział w jednej z sesji już p o tym, jak moja kariera nabrała

rozpędu. Mówię serio, tak właśnie było. Napisałem Your Song, wydałem

album Elton John, gościłem w Top of the Pops, szykowałem się do

pierwszej trasy po Stanach, a wszedłem do studia, żeby ochoczo zaśpiewać

beznadziejne wersje In the Summertime i Let’s Work Together, które

ukazały się na jakiejś straszliwej płycie sprzedawanej w supermarketach.

Jak zwykle miałem z tego niezły ubaw.

Jednak to nie praca muzyka sesyjnego była najważniejsza w mojej

przyjaźni z Tonym Kingiem. Miał ogromny krąg przyjaciół, swoisty gang,

w większości złożony z gejów pracujących w przemyśle muzycznym.

Wśród nich znajdowali się producenci płytowi, pracownicy BBC,

promotorzy, radiowcy, a także John Reid, gej ze Szkocji, młody, ambitny,

bardzo pewny siebie i niesłychanie zabawny. Z zawrotną prędkością

awansował w branży. Ostatecznie został przedstawicielem na Wielką

Brytanię wytwórni Tamla Motown, reprezentując The Supremes, The

Temptations i Smokeya Robinsona (cenny nabytek, który Tony

odpowiednio upamiętnił, nazywając odtąd Johna Pamelą Motown).

Przyjaciele Tony’ego nie byli jakoś szczególnie szaleni czy

ekstrawaganccy – częściej wyprawiali przyjęcia albo chodzili razem do

restauracji lub pubów, niż odwiedzali londyńskie kluby dla gejów – ale

uwielbiałem ich towarzystwo. Byli obyci, inteligentni i bardzo, ale to

bardzo zabawni. Podziwiałem ich poczucie humoru. Im więcej o tym

myślałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że to trochę dziwne,

że czuję się wśród nich jak ryba w wodzie. Nigdy nie byłem typem
samotnika, zawsze miałem mnóstwo znajomych – w szkole, w Bluesology,

przy Denmark Street, ale z nimi było inaczej, łączyło mnie poczucie

przynależności do tej grupy. Czułem się trochę jak jedno z dzieci z Mary

Poppins, które nagle zaznało nowego magicznego świata. Rok po tym, jak

John Baldry po pijaku ogłosił wszystkim zgromadzonym w Bag O’ Nails,

że jestem gejem, uznałem, że miał rację.

Jakby dla podkreślenia tego faktu, niespodziewanie, po raz pierwszy

w życiu, ujawniło się moje libido, przypominając podenerwowanego

spóźnionego gościa na imprezie, która miała się rozpocząć dekadę temu.

W wieku dwudziestu jeden lat nagle przeszedłem coś w rodzaju

spóźnionego okresu dojrzewania. Zacząłem po cichu podkochiwać się

w mężczyznach. Na przykład w Johnie Reidzie z pewnością nie

fascynowały mnie jedynie jego poczucie humoru i rozległa wiedza

dotycząca amerykańskiego soulu. Oczywiście nigdy żadnego z nich nie

podrywałem. Nie wiedziałbym jak. W całym swoim życiu nigdy z nikim

świadomie nie flirtowałem. Ani razu nie wybrałem się do klubu dla gejów.

Nie miałem pojęcia, jak się z kimś umówić. Co wtedy trzeba powiedzieć?

„Może wybierzesz się ze mną do kina, a potem pokażesz mi ptaszka?” To

główne wspomnienie z fazy budzenia się mojej seksualności, jakie

przetrwało do dziś. Nie pamiętam, żebym czuł niepokój albo się zadręczał.

Pamiętam tylko, że chciałem uprawiać seks, nie mając najmniejszego

pojęcia, jak to zrobić, i czując przerażenie na myśl, że mogę się mylić.

W końcu nawet nie powiedziałem Tony’emu, że jestem gejem.

Poza tym miałem inne rzeczy na głowie. Pewnego ranka poszliśmy

z Berniem do siedziby DJM na spotkanie ze Steve’em Brownem, który

niedawno zastąpił Caleba na stanowisku kierownika studia. Powiedział, że

posłuchał naszych nagrań i jego zdaniem tracimy tylko czas.


– Przestańcie pisać tę tandetę. Nie za bardzo wam wychodzi.

W sumie… – skinął głową, najwyraźniej dopiero się rozgrzewając –

jesteście beznadziejni. Nigdy nie utrzymacie się jako songwriterzy.

Powinniście przestać.

Pociemniało mi przed oczami. Cudownie. Po prostu w dechę. Pralnia

w Northwood Hills czeka. Może nie będzie tak źle, w końcu zawsze

pozostaje jeszcze praca muzyka sesyjnego. Gorzej z Berniem. Co z nim?

Biedaczysko skończy w Owmby-by-Spital, pchając taczki z martwymi

kurczakami, a jedynym dowodem na to, że kiedyś chciał zrobić karierę,

będzie jeden nieudany singiel z piosenką, którą to nawet nie on napisał,

i odmowa od kolesi z Octopus, kimkolwiek są. Nawet nie spłaciliśmy rat za

wieżę.

Podczas gdy moją głowę wypełniały podobne myśli, nagle zdałem sobie

sprawę, że Steve dalej gada. Właśnie mówił o Lady What’s Tomorrow,

jedynej piosence, której nawet nie próbowaliśmy sprzedać. Została

napisana pod wpływem Leonarda Cohena i doszliśmy do wniosku, że Cilla

Black z pewnością nie będzie nią zainteresowana. Jednak Steve

najwyraźniej był.

– Musicie mieć więcej takich kawałków – stwierdził. – Musicie robić

to, co chcecie robić, a nie to, co waszym zdaniem się sprzeda. Pogadam

z Dickiem. Kto wie, może uda się upichcić jakiś album.

Po wszystkim Bernie i ja długo siedzieliśmy w pubie, usiłując

zrozumieć, co się właśnie stało. Z jednej strony nie miałem ambicji bycia

artystą solowym. Z drugiej była to okazja, by przestać pisać ckliwe ballady

i piosenki w stylu bubblegum pop. Poza tym uważaliśmy, że wydanie płyty

Eltona Johna będzie dobrym sposobem na zaprezentowanie takich utworów,

jakie naprawdę lubimy. A im więcej ich zaprezentujemy, tym więcej

słynnych artystów je usłyszy i postanowi nagrać.


Był jeden problem. Umowa z Philipsem dotyczyła singli: chcieli

kolejnych piosenek w stylu I’ve Been Loving You, a nie albumu. Dlatego

Steve Brown nagrał tylko jeden utwór spośród tych, które napisaliśmy,

podążając za jego wskazówkami, by przestać próbować odnieść sukces

komercyjny, a zamiast tego tworzyć takie kawałki, jakie lubimy. Nosił tytuł

Lady Samantha i wydawał się przełomowy. Wprawdzie na tym etapie mojej

kariery za przełom można było uznać wydanie każdego singla, którego dało

się słuchać bez mimowolnego jęku przerażenia, jednak Lady Samantha była

naprawdę niezłą piosenką. Brzmiała zupełnie inaczej niż I’ve Been Loving

You, ciężej, modniej, pewniej. Ukazała się w styczniu 1969 roku i stała się

tym, co zwykło się określać mianem „radiowego przeboju”, a co stanowiło

eufemizm oznaczający, że singiel często grano w radiu, ale mało kto go

kupił.

W następstwie tej porażki okazało się, że nikt w Philipsie nie jest

zainteresowany przedłużeniem naszej umowy. Z jakiegoś

niewytłumaczalnego powodu nie chcieli sfinansować albumu artysty, który

dotąd przynosił tylko straty. Dick James przebąkiwał coś o tym, że sam go

wyda, założy własną wytwórnię, zamiast udzielać licencji na nagrania

innym, ale obecnie był bardziej skory do rozmowy o najbliższym

Konkursie Piosenki Eurowizji. Ku uciesze Dicka jedną z naszych piosenek

z kategorii lekkich, łatwych i przyjemnych, o której zdążyliśmy już

zapomnieć, brano pod uwagę jako reprezentantkę Wielkiej Brytanii. Lulu

miała zaśpiewać w swoim programie telewizyjnym sześć utworów, spośród

których brytyjska publiczność wyłoni zwycięzcę. Powiedzieć, że Bernie

chłodno zareagował na te wieści, to nic nie powiedzieć. Był przerażony.

W tamtych czasach Eurowizja nie była jeszcze tak żenującym widowiskiem

jak obecnie, ale i tak zespoły pokroju Pink Floyd czy Soft Machine nie

ustawiały się w kolejce, by wziąć w niej udział. Co gorsza, Bernie tak


naprawdę nie miał nic wspólnego z tą piosenką, chociaż figurował jako jej

współautor. Podobnie jak w przypadku I’ve Been Loving You udało mi się

sklecić słowa samodzielnie. W ten sposób zatoczyliśmy koło i wróciliśmy

do punktu wyjścia.

Najgorsze obawy Berniego potwierdziły się, gdy zasiedliśmy przed

telewizorem we Frome Court, żeby obejrzeć program Lulu. Nasza piosenka

(no dobra, m o j a ) była idealnie przeciętna i niczym się nie wyróżniała,

czego z pewnością nie można było powiedzieć o reszcie. Wydawało się, że

wszyscy inni twórcy wpadli na tak potworne pomysły, że trudno było o nich

zapomnieć, nieważne, jak bardzo człowiek się starał. Do wtóru jednej

z tych piosenek pijani Niemcy mogliby klepać się po kolanach podczas

Oktoberfest. Inna stanowiła okropne połączenie muzyki granej przez big-

band i na buzuki. Jeszcze inna nosiła tytuł March, który jednak nie odnosił

się do nazwy miesiąca (marca), ale do marszu – w jej punkcie

kulminacyjnym do zespołu przyłączała się orkiestra wojskowa. Steve

Brown miał rację, byliśmy beznadziejni, co tylko potwierdziło głosowanie

publiczności. Wygrała niemiecka piosenka piwna. Nosiła tytuł Boom Bang-

A-Bang.

Kiedy następnego dnia zjawiliśmy się w DJM, odkryliśmy, że w „Daily

Express” ukazał się artykuł, z którego wynikało, że przegraliśmy, ponieważ

nasza piosenka wyraźnie odstawała od reszty. Oczywiście na niekorzyść.

Dick ze znużeniem przyznał, że chyba powinniśmy przestać marnować

wszystkim czas i zamiast tego zabrać się do nagrywania własnego albumu.

Jeśli Philips nie będzie chciał go wydać, zatrudni kogoś do reklamy

i promocji i założy własną wytwórnię.

Zaszyliśmy się więc w malutkim studiu DJM ze Steve’em Brownem

jako producentem i Clive’em Franksem jako inżynierem dźwięku. To

właśnie Clive nagrał potajemnie kłócących się członków The Troggs.


Później był współproducentem niektórych moich płyt, pracuje zresztą ze

mną do dziś jako realizator dźwięku na moich koncertach. Zrobiliśmy

wszystko, by jak najbardziej uatrakcyjnić nowe piosenki. Wykorzystaliśmy

psychodeliczne efekty dźwiękowe, klawesyn, sola gitarowe zagrane przez

Caleba, flet, bongosy, efekty w panoramie stereo, wstawki jazzowe, triki

polegające na tym, że piosenka kończyła się wyciszeniem, by po chwili

powrócić, dźwięk gwizdka, w który dmuchał Clive. Jeśli się dobrze

wsłuchacie, odkryjecie również szum wody lecącej z kranu odkręconego

w studiu. Wyszłoby lepiej, gdybyśmy zdawali sobie sprawę, że czasami

mniej znaczy więcej, ale podczas nagrywania pierwszego albumu nie myśli

się o takich sprawach. Z tyłu głowy wciąż słyszałem głos, że to może być

moja jedyna szansa, więc starałem się jak najlepiej ją wykorzystać. A na

dodatek mieliśmy przy tym dużo zabawy, traktowaliśmy to jak wspaniałą

przygodę. Album otrzymał tytuł Empty Sky. Ukazał się w DJM, nowej

wytwórni Dicka, 6 czerwca 1969 roku. Pamiętam, jak odtwarzając utwór

tytułowy, myślałem, że to najlepszy numer, jaki słyszałem w swoim życiu.

Płyta nie odniosła sukcesu – sprzedało się zaledwie kilka tysięcy sztuk –

ale miałem poczucie, że coś się wreszcie ruszyło, aczkolwiek powoli.

Recenzje były niezbyt entuzjastyczne, jednak i tak odnotowałem postęp

w porównaniu z „Daily Express” twierdzącym przy okazji Eurowizji, że nie

potrafię napisać piosenki na poziomie Boom Bang-A-Bang. Niedługo po

wyjściu płyty dowiedzieliśmy się przez telefon, że Three Dog Night zrobili

cover naszego numeru Lady Samantha i zamieścili go na swoim nowym

longplayu. Ja cię kręcę! Prawdziwy amerykański zespół rockowy nagrał

jedną z naszych piosenek! Nie jakiś tam wyliniały estradowiec

z wieczornego programu w BBC1, nie uczestnik Konkursu Piosenki

Eurowizji, ale modny, odnoszący sukcesy amerykański zespół rockowy.


Nasz utwór znalazł się na albumie, który wszedł do pierwszej dwudziestki

najlepiej sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych.

Płyta Empty Sky dostarczyła mi repertuaru, który mogłem grać na

koncertach. Pierwsze próby były dość nieśmiałe. To były niewielkie,

pospiesznie zorganizowane występy, grane z muzykami, których akurat

miałem pod ręką – zwykle z Calebem i jego nowym zespołem Hookfoot.

Nie mogłem pozbyć się zdenerwowania. Kiedy ostatni raz byłem na scenie,

Long John Baldry puszczał z taśmy swój największy hit, a ja byłem ubrany

w kaftan i obiecywałem sobie, że już nigdy nie zagram na żywo. Jednak

koncerty wychodziły mi coraz lepiej i stopniowo nabierałem pewności

siebie, a gdy w końcu skompletowałem własny zespół, wszystko nabrało

rozpędu. Skaperowałem Nigela Olssona i Dee Murraya kręcących się po

DJM. Nigel grał w zespole Plastic Penny, który w 1968 roku wydał

przebojowy singiel i, o dziwo, kupił jedną z piosenek, które Bernie i ja

próbowaliśmy sprzedać w poprzednim roku. Było coś symbolicznego

w tym, że nagrali ją na album, który wydali jako Plastic Penny w chwili,

gdy ich popularność nagle się skończyła i całą karierę można było spuścić

w toalecie. Z kolei Dee był członkiem The Mirage, psychodelicznej grupy,

która przez lata wydawała single, z których nie wynikło nic większego.

Obaj byli świetnymi muzykami i momentalnie między nami zaiskrzyło.

Dee był wspaniałym basistą, a Nigel bębniarzem ze szkoły Keitha Moona

i Gingera Bakera, showmanem, którego zestaw perkusyjny zajmował

większą część naszej salki prób, a jego nazwisko zdobiło dwa bębny

basowe. Na dodatek obaj śpiewali. Nie potrzebowaliśmy gitarzysty.

Brzmieliśmy potężnie i surowo. A poza tym gra w trio daje prawdziwą

swobodę improwizacji. Nie miało znaczenia, że nie mogliśmy w pełni

odtworzyć złożonych aranżacji z albumu, zamiast tego graliśmy te utwory

w wydłużonych wersjach, z improwizacjami i solówkami, i często


łączyliśmy kilka piosenek w jedną, nagle przechodząc w cover starego

utworu Elvisa lub naszą wersję Give Peace a Chance.

Zacząłem przywiązywać większą wagę do kwestii swojego wyglądu

scenicznego. Chciałem być frontmanem z prawdziwego zdarzenia, ale

tkwiłem za pianinem. Nie mogłem miotać się po scenie jak Mick Jagger ani

rozwalać instrumentu jak Jimi Hendrix albo Pete Townshend (późniejsze

gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, że jeśli próbujesz zepchnąć fortepian

ze sceny, wcale nie wyglądasz jak rockowy idol z tendencją do anarchii, ale

raczej jak facet od przeprowadzek, który ma gorszy dzień). Dlatego

zacząłem myśleć o pianistach, których uwielbiałem w dzieciństwie, o tym,

w jaki sposób wyrażali entuzjazm, kiedy tkwili za swoimi starymi

skrzyniami, jak czule określałem ich instrumenty. Myślałem o Jerrym Lee

Lewisie kopiącym stołek i wskakującym na klawiaturę, o Little Richardzie

stojącym za fortepianem i odchylającym się do tyłu podczas gry, nawet

o tym, jak Winifred Atwell odwracała się do publiczności i szeroko

uśmiechała. Wszyscy oni wpłynęli na mój wizerunek sceniczny. Szybko

okazało się, że stanie za klawiaturą niczym Little Richard to cholernie

ciężka praca, kiedy ma się tak krótkie ręce jak ja, ale jakoś wytrwałem. Nie

brzmieliśmy jak inni, a teraz również nie wyglądaliśmy jak inni. Byłem

pewien, że cokolwiek jeszcze pojawi się w muzyce pop przełomu lat

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nie będzie to jeszcze jedno oparte na

brzmieniu fortepianu trio, którego frontman próbuje połączyć

skandaliczność i agresję wczesnego rock and rolla z pełnym życzliwości

poczuciem humoru Winifred Atwell.

W miarę jak jeździliśmy w trasy po college’ach i hipisowskich klubach

takich jak Roundhouse, koncerty stawały się coraz bardziej żywiołowe,

a i my wypadaliśmy coraz lepiej, zwłaszcza gdy graliśmy nasze ostatnie

piosenki. Przyznaję, nie zawsze jestem w stanie ocenić własną twórczość


(w końcu to ja głośno twierdziłem, że Don’t Let the Sun Go Down on Me to

tak beznadziejna piosenka, że nigdy nie pozwolę jej opublikować, o czym

zresztą szerzej napiszę później), ale nawet ja musiałem przyznać, że nasz

nowy materiał plasuje się o klasę wyżej niż poprzednie nagrania. Łatwo

nam się pisało te utwory – Bernie stworzył tekst Your Song podczas

śniadania we Frome Court, przyniósł go mnie, a ja skomponowałem

muzykę w kwadrans – ponieważ, na swój sposób, najtrudniejszą robotę

mieliśmy już za sobą. Ich brzmienie było wypadkową godzin, które

przedtem spędziliśmy, usiłując pisać razem, koncertów granych przeze

mnie z Nigelem i Dee, dzięki którym zyskałem pewność siebie, lat

spędzonych w Royal Academy w większości wbrew własnej woli,

występów w klubach z Bluesology. W takich kawałkach jak Border Song

czy Take Me to the Pilot słychać wpływy funku i soulu, które podłapałem,

grając z Patti LaBelle i Majorem Lance’em, ale również muzyki klasycznej,

którą nasiąkłem podczas sobotnich poranków, gdy oddawałem się

ćwiczeniu Chopina i Bartóka.

Swój udział miała w tym również nasza sypialnia we Frome Court.

W czasie pisania wieża z Littlewoods bez przerwy odtwarzała dwóch

wykonawców. Pierwszym z nich był rockowo-soulowy duet Delaney and

Bonnie. Miałem świra na punkcie gry ich klawiszowca Leona Russella. To

było tak, jakby ktoś zakradł mi się do głowy i zobaczył, jak chcę grać,

zanim ja to zrobiłem. Udało mu się połączyć całą muzykę, jaką kochałem –

rock and roll, blues, gospel, country – w jeden całkowicie naturalny styl.

Drugim wykonawcą był The Band. Odtwarzaliśmy na okrągło ich dwa

pierwsze albumy. Słuchając ich piosenek, miałem wrażenie, jakby ktoś

włączył latarkę i pokazał nam nową ścieżkę, którą mogliśmy podążać,

sposób na robienie tego, co chcieliśmy robić. Chest Fever, Tears of Rage,

The Weight – takie właśnie utwory pragnęliśmy pisać. Bernie szalał za ich
tekstami. Od dzieciństwa uwielbiał naturalistyczne historie o życiu

w dawnej Ameryce i to właśnie oferował mu The Band: „Służyłem na kolei

w Danville, / Virgil Caine me miano, / Aż kawaleria Stonemana ruszyła /

I trakcję znowu zerwano”12. A więc istnieli biali muzycy wykonujący

muzykę soul bez coverowania In the Midnight Hour i robienia czegoś, co

jest zaledwie imitacją twórczości czarnych artystów. Dla mnie było to

prawdziwe objawienie.

Kiedy puściliśmy Dickowi dema nowych piosenek, zwaliły go z nóg.

Mimo marnej sprzedaży Empty Sky wyraził chęć wydania naszej kolejnej

płyty. Co więcej, gotów był wyasygnować sześć tysięcy funtów na jej

realizację. Był to niezwykły akt wiary. I jak na ówczesne czasy

niesamowita suma do wydania na produkcję albumu, zwłaszcza albumu

wykonawcy z tak mizernymi wynikami sprzedaży. Bez wątpienia Dick

w nas wierzył, ale sądzę, że nie od rzeczy było również to, że ktoś deptał

mu po piętach. Bernie i ja zaprzyjaźniliśmy się z bratem Steve’a Winwooda

– Muffem, który pracował w Island Records i mieszkał niedaleko Frome

Court. Pewnego dnia dosłownie wpadliśmy na siebie w pociągu do Pinner.

Odtąd odwiedzaliśmy go kilka razy w tygodniu, zawsze z butelką Mateus

Rosé i czekoladkami dla jego żony Zeny (cóż za finezja!), graliśmy

w piłkarzyki lub w monopoly i prosiliśmy o rady dotyczące przemysłu

muzycznego. Kiedy usłyszał nasze nowe utwory, zareagował

z niekłamanym entuzjazmem i zaproponował nam przejście do Island,

wytwórni o wiele większej i fajniejszej od DJM. Pogłoski o tym doszły do

Dicka i być może to one nakłoniły go do sięgnięcia po książeczkę czekową.

Jakiekolwiek były powody, pieniądze oznaczały, że mogliśmy przenieść

się z DJM do porządnego studia Trident w Soho. Steve Brown

zaproponował, byśmy sięgnęli po producenta z zewnątrz: Gusa Dudgeona,

odpowiedzialnego za Space Oddity Davida Bowiego, królujący wówczas na


listach przebojów utwór, którego brzmienie uwielbialiśmy. Stać nas było

również na smyczki i zatrudnienie jako aranżera kolejnej osoby pracującej

przy Space Oddity, Paula Buckmastera. Paul wyglądał jak d’Artagnan –

miał długie włosy z przedziałkiem pośrodku, kozią bródkę i wielki

kapelusz. Początkowo wydawał nam się odrobinę ekscentryczny, ale jak się

okazało, to pierwsze wrażenie było mylne. W istocie Paul nie był odrobinę

ekscentryczny. On był ekscentryczny do granic szaleństwa. Potrafił stać

przed orkiestrą i wydawać ustami odgłosy imitujące poszczególne

instrumenty.

– Nie wiem, jak wam opisać, co macie robić – mówił – ale powinno to

brzmieć mniej więcej tak.

Muzycy w lot go rozumieli. Prawdziwy geniusz.

Cała ta sesja była po prostu magiczna. Ja, Gus, Steve i Paul

zaplanowaliśmy wszystko z góry – piosenki, dźwięk, aranżacje –

i wszystko się udało. Dotąd niewiele miałem do czynienia z harfami, zanim

nie wypożyczyliśmy jednej do I Need You to Turn To. Niełatwo się gra na

tym instrumencie, a jednak jakoś to zrobiłem. Byłem przerażony

perspektywą nagrywania z orkiestrą, jednak odpowiednio nastawiłem się

psychicznie, wmawiając sobie, że wreszcie ziszczą się moje marzenia.

Wszystkie te występy w gównianych klubach z Long Johnem Baldrym

i jego magnetofonem, praca muzyka sesyjnego, Derf zbierający napiwki do

kufla po piwie w Northwood Hills Hotel, Bernie i ja uciekający z Furlong

Road i pragnienie Lindy, bym został nowym Buddym Greco – wszystko to

prowadziło do tej chwili. Podziałało. Cały album nagraliśmy w cztery dni.

Wiedzieliśmy, że stworzyliśmy coś naprawdę dobrego, coś, co

przeniesie nas na wyższy poziom. I mieliśmy rację. Płyta zatytułowana po

prostu Elton John wyszła w kwietniu 1970 roku i zebrała świetne recenzje.

Kiedy zagrał ją John Peel, pojawiła się nawet w dolnych rejonach list
przebojów. Zaczęliśmy dostawać propozycje koncertów w Europie, chociaż

za każdym razem, gdy się tam pojawialiśmy, działo się coś dziwnego.

W Paryżu jakiś geniusz estrady zakontraktował nas jako support Sérgia

Mendesa i jego zespołu Brasil ’66. Publiczność spodziewająca się wieczoru

z bossa novą zareagowała na tę okazję do poszerzenia muzycznych

horyzontów gwizdami. Kiedy pojawiliśmy się w Knokke w Belgii,

odkryliśmy, że nie gramy koncertu, ale mamy wziąć udział w telewizyjnym

konkursie piosenki. Pojechaliśmy do Holandii, by wystąpić w programie

telewizyjnym, ale ekipa uparła się, że nakręci mnie w parku, śpiewającego

z playbacku Your Song z mikrofonem w ręku i w otoczeniu aktorów, którzy

z jakiegoś nie do końca jasnego dla mnie powodu udawali paparazzich

robiących mi zdjęcia. Czasami można ujrzeć ten teledysk w telewizji.

Wyglądam w nim na wściekłego, zupełnie jakbym chciał komuś przyłożyć,

co idealnie odpowiadało temu, jak się czułem, choć nie do końca pasowało

do delikatnej ballady o rodzącym się uczuciu.

Tymczasem rosła nasza popularność w kraju. W sierpniu zagraliśmy na

Krumlin Festival w Yorkshire, co na zdrowy rozum powinno zakończyć się

katastrofą. Festiwal miał się odbyć na polu leżącym wśród wrzosowisk.

Panował straszliwy ziąb, padał deszcz, a cała impreza była koszmarnie

zorganizowana. Scena nie była jeszcze gotowa w momencie rozpoczęcia

festiwalu, przez co zespoły, które miały na niej grać, zaczęły się kłócić

o kolejność. Zupełnie się tym nie przejmując, weszliśmy na scenę i daliśmy

czadu. W tym czasie Atomic Rooster i The Pretty Things wciąż kłócili się

na backstage’u o to, kto jest większą gwiazdą. Kiedy zacząłem widywać na

naszych londyńskich koncertach znane twarze, zrozumiałem, że musiało się

rozejść, że warto nas zobaczyć. Kilka tygodni przed występem w Krumlin

na naszym koncercie w klubie Speakeasy, który przejął od Cromwellian

i Bag O’ Nails zaszczytne miano ulubionego miejsca spotkań muzycznego


światka, pojawili się Pete Townshend z The Who i Jeff Beck. Zaproszono

nas też do programu Top of the Pops, byśmy zagrali Border Song.

Wprawdzie występ nie pomógł za bardzo w sprzedaży singla, ale za to

w naszej garderobie pojawiła się Dusty Springfield i zaproponowała, że

wystąpi z nami w chórkach. Wpatrzyłem się w nią z rozdziawionymi

ustami. Gdy chodziłem do szkoły, wybrałem się do Harrow na jej koncert

z The Springfields, a po nim długo tkwiłem przed drzwiami prowadzącymi

za kulisy, żeby ją jeszcze zobaczyć. W końcu przeszła obok mnie

w liliowym topie i fioletoworóżowej spódniczce, wyglądając

nieprawdopodobnie szykownie. Na początku lat sześćdziesiątych

przyłączyłem się do jej fanklubu i wieszałem jej plakaty na ścianie

w sypialni.

Jedyną przeszkodę w dalszym rozwoju naszej kariery mógł stanowić

Dick, który wbił sobie do głowy, że musimy zagrać w Stanach. Udało mu

się sprzedać naszą płytę amerykańskiej wytwórni Uni – oddziałowi MCA –

i bez przerwy rozwodził się nad tym, jak entuzjastyczne były reakcje jej

szefów i jak bardzo chcą, żebyśmy zagrali w kilku klubach. Odparłem, że

nie widzę w tym sensu. Wreszcie coś drgnęło w Anglii. Graliśmy świetne

koncerty, album całkiem nieźle się sprzedawał, a Dusty Springfield mnie

polubiła. Bernie i ja pisaliśmy piosenkę za piosenką, właśnie pracowaliśmy

nad wersjami demo utworów na kolejną płytę. Czy warto tracić impet,

wyjeżdżając do Ameryki, gdzie nikt mnie nie zna?

Im mocniej oponowałem, tym mocniej Dick obstawał przy swoim.

I wtedy na horyzoncie pojawiła się szalupa ratunkowa. Po koncercie

w Speakeasy Jeff Beck zaprosił mnie na jam do swojej sali prób w Chalk

Farm. Potem jego agent zorganizował spotkanie w siedzibie DJM. Jeff

chciał, żebyśmy z Dee i Nigelem zostali jego zespołem towarzyszącym

podczas trasy po Stanach. Podczas każdego koncertu mógłbym zagrać kilka


swoich piosenek. Cóż za niesamowita propozycja! Jeff Beck był jednym

z najlepszych gitarzystów, jakich widziałem. Jego ostatni album Beck-Ola

świetnie się sprzedawał. Co prawda, mieliśmy dostać zaledwie dziesięć

procent tego co on, lecz dziesięć procent zarobków Jeffa to wciąż było

znacznie więcej od tego, co zarabialiśmy. Najważniejsza jednak była

promocja. Mieliśmy grać przed dużą publicznością, której zaprezentuję

swoje piosenki nie jako kompletnie nieznany artysta, ale jako członek

zespołu Jeffa Becka, nie jako support, którego nikt nie słucha, ale w środku

występu gwiazdy.

Byłem już gotów zapytać, gdzie trzeba podpisać, gdy nagle Dick

powiedział agentowi Becka, że może się wypchać tymi dziesięcioma

procentami. Czy on z byka spadł? Próbowałem dać mu znak, że powinien

się zamknąć, ale nie patrzył na mnie. Kiedy agent stwierdził, że nie ma

mowy o żadnych negocjacjach, Dick wzruszył ramionami.

– Zobaczysz – powiedział – że za pół roku Elton John będzie zarabiał

dwa razy tyle co Jeff Beck.

Co t a k i e g o ? Dick, ty pieprzony tępaku. Po coś to powiedział?

Wystraszyłem się, że te słowa będą mnie prześladować przez resztę kariery.

Wyobraziłem sobie, jak za pięć lat wciąż pałętam się po klubach jako Gość,

Który Miał Zarabiać Dwa Razy Tyle Co Jeff Beck. Agent szybko się zmył –

pewnie spieszył się, żeby zawiadomić resztę branży, że Dick James

zwariował – jednak sprawca zamieszania pozostał niewzruszony. Nie

potrzebuję Jeffa Becka, dowodził. Powinienem pojechać do Stanów na

własną rękę. Elton John to świetna płyta ze świetnymi piosenkami. Zespół

fantastycznie wypada na żywo. Mamy pełne wsparcie ludzi

z amerykańskiej wytwórni. Zrobią wszystko, żeby nas wypromować.

Jeszcze kiedyś mu za to podziękuję.


Po powrocie do Frome Court przegadałem to wszystko z Berniem.

Zaproponował, byśmy podeszli do tego jak do wakacji. Okazji do

zwiedzenia miejsc, które znamy tylko z kina i telewizji – z takich seriali jak

77 Sunset Strip czy The Beverly Hillbillies. Moglibyśmy pojechać do

Disneylandu. I pomyszkować po sklepach płytowych. Poza tym Dick

mówił, że amerykańska wytwórnia zrobi wszystko, by nas wypromować.

Pewnie przyślą po nas na lotnisko limuzynę. Może cadillaca. Pomyśl tylko,

cadillaca!

Staliśmy, mrużąc oczy w kalifornijskim słońcu – ja, Bernie, Dee, Nigel,

Steve Brown, Ray Williams, którego DJM wyznaczyło na mojego

menadżera, nasz roadie Bob oraz David Larkham, projektant okładek płyt

Empty Sky i Elton John. Lekko zamroczeni z powodu jet lagu

próbowaliśmy rozkminić, dlaczego przed portem lotniczym LAX stoi

czerwony londyński piętrus. Czerwony londyński piętrus z ogromnym

napisem: ELTON JOHN JUŻ TU JEST. Czerwony londyński piętrus, do

którego nasz podekscytowany amerykański PR-owiec Norman Winter

usiłował nas zapędzić. Bernie i ja wymieniliśmy skonsternowane

spojrzenia. Do kurwy nędzy, to ma być ta nasza limuzyna?

Nie macie pojęcia, jak wolno jedzie się londyńskim autobusem

piętrowym z LAX na Sunset Boulevard. Zajęło nam to dwie i pół godziny,

po części dlatego, że maksymalna prędkość tego grata wynosiła

sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a po części dlatego, że musieliśmy

pojechać bardziej malowniczą okrężną trasą – nie wpuszczono naszego

piętrusa na autostradę. Kątem oka widziałem, jak Bernie coraz bardziej

obniża się na siedzeniu. Pewnie wystraszył się, że będzie nas mijać Bob

Dylan albo jakiś członek The Band i zostanie przez nich wyśmiany.

Naprawdę nie spodziewałem się, że nasz przyjazd do Kalifornii potoczy

się właśnie tak. Gdyby nie to, że za oknem widziałem palmy i autobus
wypełniali Amerykanie (ekipa Uni Records), równie dobrze mógłbym

pomyśleć, że znajduję się w trzydziestce ósemce jadącej do Clapton Pond.

Po raz pierwszy dane mi było doświadczyć różnicy między brytyjskimi

a amerykańskimi wytwórniami płytowymi. W Anglii, niezależnie od tego,

jak bardzo wszyscy w wytwórni cię uwielbiają, ile serca wkładają w pracę

nad twoją płytą, zawsze podchodzą do ciebie z pewną rezerwą, mają

tendencję do powściągliwości i cierpkiego humoru kojarzonego na ogół

z ludźmi naszej narodowości. Oczywiście w Stanach sprawy wyglądają

zupełnie inaczej. Tutaj panuje wieczny entuzjazm, całkowicie inny rodzaj

energii. Nikt nigdy nie rozmawiał ze mną tak jak Norman Winter:

– To będzie coś, zobaczysz, zrobiliśmy to i tamto, Odetta wpadnie na

koncert, Bread wpadną na koncert, Beach Boysi wpadną na koncert, będzie

wspaniale.

W ogóle nikt nie mówił do mnie tak dużo jak Norman Winter,

wydawało mi się wręcz, że buzia mu się nie zamykała od chwili, gdy

poznaliśmy się w hali przylotów. Było to w równej mierze zaskakujące, jak

i niesamowicie ożywcze.

A na dodatek wszystko, co mówił, okazało się prawdą. Norman Winter

i jego dział promocji rzeczywiście zrobili „to i tamto”: dostarczyli płyty do

sklepów w Los Angeles i porozwieszali w nich plakaty, poumawiali

wywiady, zaprosili mnóstwo gwiazd na koncert. Ktoś przekonał mojego

kolegę z wytwórni Neila Diamonda, by pojawił się na scenie i mnie

przedstawił. Byłem gwiazdą wieczoru, podczas gdy David Ackles mnie

supportował, co wydawało mi się kompletnie niedorzeczne.

– Ale przecież David Ackles nagrywa dla Elektry – zaprotestował

słabym głosem Bernie, wspominając długie godziny, jakie spędziliśmy we

Frome Court, słuchając jego debiutanckiego albumu i dyskutując na temat

mody na Zachodnie Wybrzeże wywołanej przez wytwórnię Elektra


prowadzonej przez wielkiego Jaca Holzmana i mającej w swojej stajni The

Doors, Love, Tima Buckleya i duet Delaney and Bonnie.

Zawdzięczałem to wszystko fantastycznej pracy zaangażowanego

zespołu, który wykorzystywał całe swoje doświadczenie do wywołania

mody na kogoś nowego. Ci ludzie potrafili w cudowny sposób przemienić

koncert nieznanego artysty w malutkim klubiku na trzysta osób w wielkie

wydarzenie. W przypadku mojej kariery działało to na zasadzie efektu

domina. Przedtem sceptycznie podchodziłem do pomysłu trasy po

Ameryce. Teraz mój sceptycyzm przerodził się w przerażenie. Kiedy

wszyscy wyjechali na całodniową wycieczkę do Palm Springs

przygotowaną przez Raya, ja rozsądnie wybrałem pozostanie w hotelu,

żeby spróbować sobie poradzić z coraz większą paniką przed koncertem.

Im bardziej panikowałem, w tym większą wściekłość wpadałem. Jak oni

mogli pojechać do Palm Springs i nieźle się bawić, podczas gdy powinni

zostać ze mną? Pod nieobecność osób, na których mógłbym się wyżyć,

zadzwoniłem do Londynu, do Dicka Jamesa, i nawrzeszczałem na niego.

Chcę wracać do Anglii. W tej chwili. Mogą sobie wsadzić koncert, skrzącą

się od gwiazd listę gości i zapowiedź ze sceny w wykonaniu Neila

Diamonda w dupę. Dick musiał uruchomić wszystkie pokłady dobrotliwej

perswazji, by powstrzymać mnie przed spakowaniem walizki. W końcu

postanowiłem zostać, czas przed koncertem spędzając na zakupach

płytowych i dąsaniu się, ilekroć ktoś wspomniał o Palm Springs.

Jeśli chodzi o nasz pierwszy koncert w klubie Troubadour, to pamiętam

wyraźnie dwie rzeczy. Pierwszą było to, że aplauz, który usłyszałem po

wejściu na scenę, wydawał się nieco dziwny. Towarzyszył mu pełen

zaskoczenia pomruk, jakby publiczność spodziewała się kogoś innego.

Właściwie trudno się dziwić. Okładka płyty Elton John była ciemna

i ponura. Zdjęcie na odwrotnej stronie okładki przedstawiało muzyków


o wyglądzie hipisów. Ja miałem na sobie czarną koszulkę i szydełkową

kamizelkę. I właśnie kogoś takiego wszyscy się spodziewali: wiecznie

zamyślonego, introwertycznego wokalisty i songwritera. Tyle że kilka

tygodni przed wyjazdem do Stanów postanowiłem kupić sobie nowe ciuchy

i zaszedłem do sklepu w Chelsea o nazwie Mr Freedom, sprzedającego

ubrania zaprojektowane przez Tommy’ego Robertsa, o którym chodziły

słuchy, że dał upust swojej wyobraźni, tworząc stroje wyglądające tak,

jakby zaprojektował je rysownik kreskówek. Ubrania w witrynie sklepu

były tak ekstrawaganckie, że długo stałem na chodniku, zbierając się na

odwagę, by wejść do środka. A kiedy już to zrobiłem, Tommy Roberts

okazał się tak miły i pełen entuzjazmu, że kupiłem stroje, których nawet

Tony King nie odważyłby się nosić publicznie. Mając je na sobie, czułem

się zupełnie inaczej, jakby wyrażały tę część mojej osobowości, którą

głęboko skrywałem, pragnienie szokowania i skłonność do przesady.

Myślę, że wszystko zaczęło się od tamtej fotografii Elvisa, którą jako

dziecko zobaczyłem w czasopiśmie leżącym u fryzjera: spodobało mi się to,

że widok gwiazdy może wywołać taki szok, że człowiek zastanawia się, co

się, u licha, dzieje. Stroje z Mr Freedom nie szokowały dlatego, że były

seksowne czy wyzywające, one szokowały dlatego, że były przerysowane

i śmieszniejsze niż wszystko wokół. Uwielbiałem je. To właśnie w nich

wyszedłem na scenę klubu Troubadour. I tak publiczność zamiast

introwertycznego hipisowskiego wokalisty i songwritera ujrzała faceta

w jasnożółtych ogrodniczkach, pokrytej gwiazdkami koszulce z długimi

rękawami i w ciężkich, również jasnożółtych robociarskich butach

z przyczepionymi do nich niebieskimi skrzydłami. Nie tak wyglądali

wrażliwi songwriterzy w Ameryce roku 1970. Nie tak wyglądali ludzie przy

zdrowych zmysłach w Ameryce roku 1970.


Druga rzecz, którą bardzo wyraźnie pamiętam, to że podczas gry

zerkałem co jakiś czas na widownię i nagle zauważyłem w drugim rzędzie

Leona Russella. Nie dostrzegłem żadnej innej gwiazdy z tych, które miały

przyjść, jednak jego nie sposób było przeoczyć. Wyglądał niesamowicie,

z wielką grzywą srebrzystych włosów i długą brodą okalającą surową,

beznamiętną twarz. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, chociaż

patrzenie na niego sprawiało, że robiło mi się niedobrze. Do tej chwili

koncert przebiegał gładko – Dee i Nigel świetnie brzmieli, zaczynaliśmy się

odprężać i nieco wydłużać piosenki. I oto nagle ogarnęło mnie takie

zdenerwowanie jak tego dnia w hotelu, kiedy pozostali wybrali się na

wycieczkę do Palm Springs. To przypominało jeden z tych okropnych

koszmarów sennych, w których znów jesteś w szkole, piszesz sprawdzian

i nagle uświadamiasz sobie, że nie masz na sobie spodni ani majtek. Grałem

najważniejszy koncert w mojej karierze i nagle zauważyłem na widowni

swojego idola, który z kamienną twarzą przeszywał mnie wzrokiem.

Musiałem wziąć się w garść. Musiałem jakoś odwrócić swoją uwagę od

tego, że patrzy na mnie Leon Russell. Zerwałem się na równe nogi

i odkopnąłem stołek. Stałem z nogami zgiętymi w kolanach i uderzałem

w klawisze niczym Little Richard. Potem ukląkłem, dla równowagi

trzymając jedną rękę na podłodze i grając drugą, po czym zanurkowałem

głową pod fortepian. W końcu zerwałem się na równe nogi i stanąłem na

rękach na klawiaturze. Sądząc z reakcji publiczności, również tego się ona

nie spodziewała.

Po wszystkim stanąłem oszołomiony w zaduchu zatłoczonej garderoby.

Poszło zadziwiająco dobrze. Wszyscy Brytyjczycy byli w euforii. Norman

Winter mówił z prędkością i przejęciem, które sugerowały, że podczas

jazdy z lotniska był wyjątkowo spokojny i lakoniczny. Pracownicy Uni

Records przyprowadzali gości specjalnych, by ci uścisnęli mi dłoń.


Dziennikarzy. Celebrytów. Quincy’ego Jonesa. Żonę Quincy’ego Jonesa.

Dzieci Quincy’ego Jonesa. Wyglądało na to, że przyszedł tu z całą rodziną.

No, bez jaj!

Nagle mnie zmroziło. Ponad ramieniem jednego z licznych krewnych

Quincy’ego Jonesa zobaczyłem Leona Russella. Stał przez chwilę

w drzwiach, a potem zaczął przedzierać się przez tłum, idąc w moim

kierunku. Jego mina była równie surowa i beznamiętna jak podczas

koncertu. Raczej nie wyglądał na człowieka, który ma za sobą miło

spędzony wieczór. Cholera. Zostanę zdemaskowany. Powie wszystkim, że

jestem zwykłym oszustem. A mnie, że nie umiem grać.

Uścisnął mi dłoń i zapytał, jak leci. Mówił z lekkim oklahomskim

akcentem. Potem zapewnił, że dałem świetny koncert, i zapytał, czy nie

miałbym ochoty pojechać z nim w trasę.

Kolejne kilka dni minęły jak dziwny, męczący sen. Zagraliśmy jeszcze

kilka koncertów w klubie Troubadour, wszystkie wyprzedane i wszystkie

niezwykle udane. Zjawiali się na nich kolejni celebryci. Co wieczór

sięgałem coraz głębiej do swojej torby z Mr Freedom i wyciągałem coraz

bardziej ekstrawaganckie stroje, aż wreszcie stanąłem przed publicznością

złożoną z gwiazd rocka i kalifornijskich modnisiów, mając na sobie tylko

obcisłe srebrne gatki i koszulkę z napisem „ROCK AND ROLL”

zrobionym z cekinów. W mojej garderobie ponownie pojawił się Leon

Russell i zdradził mi przepis na własnej roboty lek na bolące gardło,

zupełnie jakbyśmy byli starymi kumplami. Goście z Uni Records zabrali

nas do Disneylandu i kupiłem mnóstwo płyt w Tower Records przy Sunset

Strip. W „LA Times” ukazała się recenzja autorstwa Roberta Hilburna,

redaktora działu muzycznego pisma. „Radujcie się – pisał. – Muzyka

rockowa, która ostatnimi czasy przeżywała okres stagnacji, ma nową

gwiazdę. To Elton John, dwudziestotrzyletni Anglik, którego debiutancki


koncert we wtorek w klubie Troubadour był pod każdym względem

wspaniały”. O ja pierdolę. Recenzja Boba Hilburna to było coś.

Wiedziałem, że był na koncercie, ale nie miałem pojęcia, że napisze coś

takiego. Po ukazaniu się tej recenzji Ray Williams nagle zaczął być

zasypywany propozycjami amerykańskich promotorów. Postanowiono, że

przedłużymy nasz pobyt i zagramy więcej koncertów, w San Francisco

i w Nowym Jorku. Udzielałem wywiadu za wywiadem. Mój album Elton

John ciągle leciał w radiu. KPPC, radiostacja z Pasadeny, zamieściła

całostronicową reklamę w „Los Angeles Free Press”, dziękując mi za

przybycie do Ameryki.

Jak wszyscy wiedzą, sława, zwłaszcza ta, która przychodzi nagle, bywa

pusta, płytka i niebezpieczna, jej mroczne, uwodzicielskie moce nie

zastąpią prawdziwej miłości ani prawdziwej przyjaźni. Z drugiej strony,

jeśli jesteś potwornie nieśmiałą osobą, rozpaczliwie potrzebującą zastrzyku

pewności siebie – kimś, kto przez większość dzieciństwa próbował być

niewidzialny, żeby nie wpędzić mamy w zły humor ani nie wzbudzić

gniewu taty – powiem ci, że bycie okrzykniętym nową gwiazdą rocka

w „LA Times” i fetowanie przez twoich muzycznych idoli na pewno zrobi

ci dobrze. Pozwól, że na dowód powyższych słów zaprezentuję ci Eltona

Johna, dwudziestotrzyletniego prawiczka, gościa, który przez całe swoje

życie nie zagadał do nikogo jako pierwszy. Oto 31 sierpnia 1970 roku

jestem w San Francisco, gdzie mam zamiar za kilka dni zagrać koncert.

Spędzam wieczór w Fillmore. Oglądam występ brytyjskiego zespołu

folkrockowego Fairport Convention, który tak jak ja cudem ocalał z piekła,

jakim był bez wątpienia festiwal w Krumlin, i spotykam się z właścicielem

tej sali koncertowej, legendarnym promotorem Billem Grahamem, który

bardzo chce, bym zagrał w jego nowojorskiej sali, Fillmore East. Ja jednak

nie do końca mogę się skoncentrować zarówno na Fairport Convention, jak


i na Billu Grahamie, bo tak się składa, że postanowiłem, że tej nocy kogoś

przelecę. Albo pozwolę komuś się przelecieć. Zdecydowanie jedno lub

drugie. A może i to, i to?

Dowiedziałem się, że w tym samym czasie co ja w San Francisco bawi

John Reid. Bierze udział w obchodach dziesięciolecia Motown Records.

Odkąd poznaliśmy się przez Tony’ego Kinga, wpadłem na niego

przypadkiem kilka razy w EMI. Wszystkie słabe sygnały, jakie próbowałem

mu wysyłać – o ile w ogóle jakiekolwiek wysyłałem – pozostały bez

odpowiedzi. Wydawało mu się, że odwiedzam go tylko po to, by

przetrząsnąć stos singli soulowych w jego gabinecie albo podarować mu

własne płyty. Ale to już przeszłość. Ośmielony wydarzeniami ostatniego

tygodnia, ustaliłem, gdzie się zatrzymał, i zadzwoniłem do niego. Jednym

tchem opowiedziałem mu o tym, co się stało w Los Angeles, a potem, tak

nonszalanckim tonem, na jaki tylko mogłem się zdobyć, zaproponowałem

spotkanie. Mieszkałem w Miyako, gustownym hotelu w stylu japońskim

niedaleko Fillmore. Może miałby ochotę wpaść któregoś wieczoru na

drinka?

Koncert dobiegł końca. Poszedłem za kulisy, żeby przywitać się

z chłopakami z Fairport Convention, napić się z nimi i chwilę pogadać,

a potem przeprosiłem i wróciłem sam do hotelu. Nie zagrzałem miejsca

w pokoju, bo nagle zadzwonił telefon.

– Pan Reid czeka na pana w recepcji.

Boże… To się stanie.


1. Jako roczny berbeć w 1948 roku
2. Z mamą, Sheilą Dwight, w ogrodzie na tyłach domu babci przy Pinner Hill Road 55
3. Przed pałacem Buckingham z mamą i dziadkiem Fredem Harrisem, czerwiec 1950
4. Wystarczyło, że raz usłyszałem jakąś melodię, a byłem w stanie ją bezbłędnie zagrać
5. Z tatą w jednej z tych rzadkich chwil, gdy nie rozwodził się na temat fatalnego wpływu
Little Richarda na moją osobowość
6. Ja, zadziwiająco zwyczajny, podczas nauki w Pinner County Grammar School

7. Bluesology w 1965 roku. Zdjęcie, które ukazało się w broszurce zawierającej zapis
nutowy naszej piosenki Come Back Baby, wydanej w naiwnej wierze, że ktoś poza nami
zechce wykonywać nasze utwory
8. Bernie – brat, którego nigdy nie miałem, mój kuzyn Paul oraz ja z wąsami, których na
szczęście szybko się pozbyłem. Za nami mama, ciocia Win i ciocia Mavis
9. Frome Court, gdzie na piętrze mieszkaliśmy ja i Bernie oraz mama z Derfem

10. Kwiecień 1969, przed nowym nabytkiem: samochodem Hillman Husky


11. Genialny aranżer Paul Buckmaster prezentuje swoje wyjątkowe wyczucie stylu
podczas sesji nagraniowej płyty Elton John, 1970
12. Z Berniem na zdjęciu promującym nowy album, lato 1970
13. Klub Troubadour, rok 1970. Gdyby to ode mnie zależało, wróciłbym do domu, w ogóle
tam nie zagrawszy
14. Dzień, w którym wszystko się zmieniło. Na scenie klubu Troubadour w jasnożółtych
ogrodniczkach i koszulce w gwiazdki
15. Mój idol. Z Leonem Russellem w Nowym Jorku w 1970 roku. Wyobraźcie sobie ten
wzrok wbity we mnie podczas najważniejszego koncertu w moim życiu
16. Sharon i Beryl, czyli ja i John Reid, młodzi i zakochani, 1972
17. Wiele nauczyłem się o sztuce od Bryana Forbesa. Na zdjęciu powyżej dokonuję
kolejnego odkrycia w jego księgarni w Virginia Water
18. Za kulisami Shaw Theatre z księżniczką Małgorzatą i jej mężem hrabią Snowdon.
Księżniczka zaprosiła mnie i kolegów z zespołu na niezapomnianą kolację
19. Dee, ja, Davey i Nigel w Château d’Hérouville w 1972 roku. Zwróćcie uwagę na mój
strój podczas sesji nagraniowej
4

Po nocy w San Francisco wszystko nabrało tempa. Tydzień później

udzielałem wywiadów w Filadelfii, gdy zadzwonił do mnie John, który

zdążył już wrócić do Anglii, i oświadczył, że w BBC wpadł na Tony’ego

Kinga. Opowiedział mu, co się stało, i jakie mamy plany. Tony przeszedł od

skonsternowanego: „Reg? Reg jest g e j e m ?” i „Zamieszkacie razem

w sensie: będziecie razem?”, do tubalnego śmiechu, kiedy dowiedział się,

że chcę to utrzymać w tajemnicy.

– Co masz na myśli, mówiąc, że Reg chce to utrzymać w tajemnicy? –

zapytał. – Przecież jest z t o b ą ! Każdy, kto choć raz był w dowolnym

londyńskim klubie dla gejów, musi cię znać! Równie dobrze mógłby

zawiesić w oknie pierdolony neon z napisem „JESTEM GEJEM”!

Chciałem to utrzymać w tajemnicy, bo nie byłem pewien, jak na tę

wiadomość zareagują inni. Jednak nie musiałem się martwić. Dla żadnego

z moich przyjaciół ani współpracowników nie miało to najmniejszego

znaczenia. Odniosłem wrażenie, że Berniemu, kolegom z zespołu, Dickowi

Jamesowi i Steve’owi Brownowi ulżyło na wieść o tym, że w końcu kogoś

zaliczyłem. Natomiast ludzie na zewnątrz tego kręgu nie mieli

najmniejszych wątpliwości, że jestem hetero. Obecnie może się wydawać

dziwne, że nikogo to nie zastanawiało, biorąc pod uwagę, co nosiłem

i robiłem na scenie, ale ówczesny świat nie przypominał obecnego.

Homoseksualizm został zdekryminalizowany w Wielkiej Brytanii zaledwie

trzy lata wcześniej i opinia publiczna miała na ten temat bardzo mglistą

wiedzę. Podczas trasy po Stanach wszystkie legendarne groupies tamtych


czasów, takie jak Plaster Caster13 czy Sweet Connie z Little Rock,

pojawiały się na backstage’u ku wyraźnej radości zespołu i ekipy.

Myślałem sobie: „Chwila, moment, co wy tutaj robicie? Przyszłyście d o

m n i e ? Nikt wam nie powiedział? Nawet jeśli nie, to czy nie dało wam do

myślenia, że wniósł mnie na scenę kulturysta i że miałem na sobie połowę

światowych zapasów brylantów, cekinów i piór marabuta?”. Cóż,

najwyraźniej nie. Musiałem wymykać się z klubów tylnymi drzwiami albo

zamykać się przed nimi w toalecie.

Jeśli nawet ktoś ze znajomych uważał za dziwne, że mam zamieszkać

z Johnem, nie zająknął się o tym ani słowem. Jak się okazało, prędkość,

z jaką rozwijała się nasza znajomość, stanowiła pierwszą oznakę tego, kim

tak naprawdę byłem. A byłem osobą, która poznawszy kogoś, momentalnie

traciła dla niego głowę i zaczynała planować wspólne życie. Nie umiejąc

odróżnić zauroczenia od prawdziwej miłości, widziałem już siebie i obiekt

swoich uczuć mieszkających w białym domku i wiodących szczęśliwe

życie, zanim jeszcze nawet zamieniłem z nim trzy słowa. Potem, kiedy

nadeszła prawdziwa sława, stało się to nie lada problemem zarówno dla

mnie, jak i moich ukochanych. Nalegałem, by wyrzekli się własnego życia

i towarzyszyli mi w trasie, co za każdym razem przynosiło opłakane

rezultaty.

Nie wybiegajmy jednak tak daleko w przyszłość. Naprawdę kochałem

Johna – tą mocną, prostolinijną i naiwną pierwszą miłością. Poza tym

właśnie odkryłem seks. Wszystko to sprawiało, że wspólne zamieszkanie

miało sens. Moje aktualne warunki mieszkaniowe trudno było uznać za

idealne. Niezależnie od tego, czy jest się gejem, czy hetero, ciężko

prowadzić satysfakcjonujące życie seksualne, gdy się mieszka u mamusi,

a współautor twoich piosenek śpi na piętrowym łóżku pod tobą.


Po moim powrocie ze Stanów zaczęliśmy rozglądać się za mieszkaniem

do wynajęcia. Znaleźliśmy je na osiedlu o nazwie Water Gardens, nieopodal

Edgware Road. Składało się z sypialni, salonu, kuchni i łazienki. Bernie

tymczasowo zamieszkał u Steve’a Browna. On również zakochał się

w czasie pobytu w Kalifornii, w dziewczynie o imieniu Maxine, która

uczestniczyła w słynnej całodniowej wycieczce do Palm Springs. Nic

dziwnego, że tak chętnie na nią jechał.

Ostatnimi ludźmi, którym o wszystkim powiedziałem, byli mama

i Derf. Zdobyłem się na odwagę dopiero kilka tygodni po wyprowadzce.

Cały ten czas przygotowywałem się psychicznie do tej rozmowy. W końcu

uznałem, że najlepszy będzie wieczór, w który mieliśmy z Johnem iść na

koncert Liberacego w London Palladium. Choć mieliśmy bilety,

powiedziałem Johnowi, żeby poszedł sam, bo muszę zadzwonić do mamy.

Byłem zdenerwowany, ale rozmowa telefoniczna poszła całkiem dobrze.

Kiedy wyznałem, że jestem gejem, mama nie była zaskoczona.

– Wiemy – odparła. – I to od dawna.

Uznałem wówczas, że wiedzę na temat mojej seksualności zawdzięcza

matczynej intuicji, jednak z perspektywy czasu wydaje mi się, że ona i Derf

połapali się, co się dzieje, kiedy pomagając przewieźć moje graty do Water

Gardens, zobaczyli, że będę mieszkał z innym mężczyzną w mieszkaniu

mającym tylko jedną sypialnię.

Mama nie wydawała się jakoś szczególnie zachwycona. Powiedziała

coś o tym, że skazuję się na życie w samotności, co nie wydawało się zbyt

sensowne, biorąc pod uwagę, że byłem w związku, ale przynajmniej nie

wyparła się mnie ani nie stwierdziła, że nie może się z tym pogodzić.

O dziwo, kiedy John wrócił do domu, sprawiał wrażenie, jakby miał za

sobą znacznie bardziej stresujący wieczór niż ja. Okazało się, że podczas

koncertu Liberace niespodziewanie ogłosił, że na widowni znajduje się


gość specjalny, wspaniały piosenkarz młodego pokolenia, którego czeka

wielka kariera.

– Wiem, że jest dzisiaj z nami. Chciałbym, żeby wstał i pomachał do

was wszystkich… Naprawdę fantastyczny artysta… Elton John!

Uznając, że moja niechęć do pokazania się wynika ze skromności,

Liberace stawał się coraz bardziej natarczywy.

– Daj spokój, Elton, nie bądź taki nieśmiały, publiczność chce cię

poznać. Prawda, że państwo chcą poznać Eltona Johna? Mówię wam, ten

człowiek daleko zajdzie. Proszę o gorące oklaski, przekonajmy się, czy uda

nam się nakłonić go do przywitania się z nami.

Równocześnie wielki reflektor na próżno przeszukiwał widownię.

Z opowieści Johna wynikało, że Liberace ciągnął to w nieskończoność,

a publiczność była coraz bardziej zniecierpliwiona moją niekulturalną

odmową ujawnienia się. Tymczasem jedyna osoba na widowni, która

wiedziała, gdzie się podziewa Elton John, coraz bardziej martwiła się, że

zostanie pierwszym człowiekiem w historii, który dosłownie umrze ze

wstydu. W końcu Liberace dał za wygraną. Według Johna uśmiech nie

schodził z jego twarzy, jednak początek Rapsodii węgierskiej w jego

wykonaniu zdradzał, że jest wściekły.

Zniszczyłem koncert Liberacego, podczas gdy robiłem coming out

przed matką! Czyż życie nie jest piękne? Wreszcie mogłem być tym, kim

byłem, i nie bałem się siebie ani seksu. Ujmę to w najbardziej elegancki

sposób, w jaki można: otóż John nauczył mnie, jak być rozpustnym. Jak już

zauważył Tony, John naprawdę znał scenę gejowską, wszystkie kluby

i puby. Wybraliśmy się do Vauxhall Tavern, żeby zobaczyć Lee Suttona –

wspaniałą drag queen („Jestem Lee Sutton, DSM, OBE – Dumna Seksowna

Maszyna, Obciągająca Bez Emocji”), a także do klubu Sombrero przy

Kensington High Street. Wyprawialiśmy imprezy, na których pojawiali się


inni muzycy. Pewnego wieczoru poszliśmy na koncert Neila Younga

i zaprosiliśmy go do siebie. O drugiej w nocy, po kilku drinkach,

postanowił nam zagrać cały swój, mający się wkrótce ukazać, album. Nasi

sąsiedzi, zaalarmowani już początkiem tej zorganizowanej na poczekaniu

imprezy, kiedy to moja przyjaciółka Kiki Dee po pijanemu chciała przejść

przez szklane drzwi z tacą, na której stały wszystkie nasze kieliszki do

szampana, zareagowali na występ Neila Younga ze stosownym

entuzjazmem. W takich właśnie okolicznościach miałem okazję usłyszeć po

raz pierwszy słynny album Heart of Gold, zaprezentowany w unikatowej

aranżacji na pianino, wokal, sporadyczne walenie szczotkami w sufit

i głośne błagania sąsiadów, żeby ten wyjec wreszcie się zamknął.

Moja kariera nagle nabrała rozpędu. Wprawdzie w Wielkiej Brytanii nie

byliśmy tak znani jak w Stanach, ale wróciliśmy z Ameryki z poczuciem, że

to, co robimy, ma sens. Tak wiele osób nas doceniło, że musieliśmy coś

znaczyć. Echa naszego sukcesu w Los Angeles dotarły do Anglii i nagle

zainteresowała się nami prasa. Hipisowskie pismo „Friends” wysłało

dziennikarza, by przeprowadził ze mną wywiad. Puściłem mu dwa utwory

mające się znaleźć na naszej następnej płycie Tumbleweed Connection i

w swoim artykule odleciał prawie tak samo jak przedtem Robert Hilburn:

„Moim zdaniem on i jego autor tekstów prawdopodobnie staną się

najlepszymi i prawie na pewno najpopularniejszymi songwriterami

w Anglii, a później również na świecie” – napisał. Zagraliśmy w Royal

Albert Hall, supportując Fotheringay, grupę utworzoną przez Sandy Denny,

byłą wokalistkę Fairport Convention. Podobnie jak publiczność w klubie

Troubadour, Fotheringay spodziewali się wrażliwego wokalisty

i songwritera – wykonawcy idealnie uzupełniającego to, co sami grali, czyli

smętnego folk rocka – tymczasem otrzymali czysty rock and roll, ciuchy

z Mr Freedom i stójkę na rękach na klawiaturze. Nie mieli z nami szans, za


dużo w nas było adrenaliny i pewności siebie. Oczywiście, kiedy już

adrenalina opadła i uświadomiłem sobie, co zrobiłem, poczułem się

strasznie. Sandy Denny była moją idolką, wspaniałą wokalistką. To był dla

niej ważny koncert, a ja wszystko zniszczyłem. Zawstydzony, zwinąłem się

do domu, zanim wyszła na scenę.

Czułem, że nadszedł mój czas. Lata sześćdziesiąte się skończyły,

Beatlesi się rozpadli i nadciągnęła nowa fala artystów, którzy rozpoczynali

mniej więcej w tym samym czasie: ja, Rod Stewart, Marc Bolan, David

Bowie. Muzycznie bardzo się od siebie różniliśmy, jednak pod innymi

względami wiele nas łączyło. Wszyscy byliśmy londyńczykami z klasy

niższej, wszyscy spędziliśmy lata sześćdziesiąte z nosami przyciśniętymi do

szyby, harowaliśmy w tych samych klubach i nigdy tak naprawdę nie

docieraliśmy do celu. Poza tym wszyscy się znaliśmy. Wpadaliśmy na

siebie na backstage’ach klubów rhythmandbluesowych i na koncertach

w Roundhouse. Nigdy nie przyjaźniłem się z Bowiem. Uwielbiałem jego

muzykę i kilka razy się spotkaliśmy: wraz z Tonym Kingiem odwiedziliśmy

Sombrero i zjedliśmy razem kolację w Covent Garden, kiedy miał próby do

trasy Ziggy’ego Stardusta, ale zawsze wydawał się zdystansowany

i powściągliwy, przynajmniej w moim towarzystwie. Szczerze mówiąc, nie

wiem, na czym polegał problem, ale nie ulegało wątpliwości, że jakiś

istnieje. Po latach zawsze wyrażał się o mnie cierpko w wywiadach

(najsłynniejszą wzmianką było określenie „tania królowa14 rock and rolla”,

choć trzeba mu oddać sprawiedliwość, że kiedy to mówił, był naćpany).

Natomiast Marca i Roda uwielbiałem. Nie mogli bardziej się od siebie

różnić. Marc wydawał się kosmitą, było w nim coś nie z tego świata,

zupełnie jakby był przejazdem na Ziemi, podążając w sobie znanym

kierunku. Słychać to w jego muzyce. Kiedy przeprowadziliśmy się do

Water Garden, jego przebój Ride a White Swan bez przerwy leciał w radiu
i nie przypominał niczego innego, trudno było zgadnąć, skąd się wziął. To

samo można powiedzieć o nim. Był bardzo przerysowany – hetero, ale

nadzwyczaj afektowany – a jednocześnie niesamowicie miły i łagodny.

Miał wielkie ego, ale zarazem nie traktował siebie zbyt poważnie. Jakimś

cudem udawało mu się być zarazem uroczym gościem i bezczelnym

gnojkiem. Z kamienną twarzą wypowiadał najbardziej aroganckie słowa.

– Skarbie, dziś rano sprzedałem milion płyt – powiedział kiedyś.

Pomyślałem: „Marc, nikt w całej historii muzyki nie sprzedał miliona

płyt w ciągu jednego ranka, a co dopiero ty”. Jednak było w nim coś tak

uroczego, że nigdy nie powiedziałbym tego głośno. Mało tego, nagle

zorientowałem się, że się z nim zgadzam.

– Milion, Marc? Gratuluję! To wspaniale!

Znałem Roda od lat z powodu jego związków z Long Johnem Baldrym,

jednak zaprzyjaźniliśmy się dopiero po tym, jak nagrał cover utworu

Country Comfort, jednej z piosenek, które puściłem dziennikarzowi

„Friends”. Zmienił tekst, na co zresztą poskarżyłem się prasie: „Brzmi to

tak, jakby zmyślił te słowa na poczekaniu! Nie oddaliłby się bardziej od

oryginału, gdyby zaśpiewał The Camptown Races15”. To zdarzenie nadało

ton naszej przyjaźni. Mamy ze sobą dużo wspólnego. Obaj kochamy piłkę

nożną i kolekcjonujemy dzieła sztuki. Obaj dorastaliśmy po wojnie

w rodzinach, które nie opływały w dostatek, dlatego nie umieliśmy się

cieszyć owocami naszego sukcesu. Jednak najbardziej łączy nas poczucie

humoru. Jak na faceta, który słynie z trwającej całe życie obsesji na punkcie

długonogich blondynek, Rod ma zaskakująco gejowskie poczucie humoru.

Ochoczo dołączył do nas, gdy w latach siedemdziesiątych zaczęliśmy

nadawać sobie żeńskie imiona. Ja byłem Sharon, John nazwał się Beryl,

Tony – Joy, a Rod – Phyllis. Przez blisko pół wieku robiliśmy sobie kawały,

bez przerwy próbując się na sobie nawzajem odegrać. Kiedy w mediach


zastanawiano się, czy wypadają mi włosy i czy w związku z tym zacznę

nosić tupecik, Rod nie zawiódł i przysłał mi prezent, jedną z tych

staromodnych suszarek w kształcie hełmu, pod którymi zwykle

przesiadywały starsze panie w salonach fryzjerskich. Chcąc okazać się

równie troskliwym, wysłałem mu balkonik dla staruszków

z przyczepionymi do niego lampkami choinkowymi. Nawet obecnie, jeśli

zauważę, że jego płyta sprzedaje się lepiej od mojej, wiem, że prędzej czy

później dostanę e-maila: „Cześć, Sharon, piszę tylko po to, żeby dać Ci

znać, że bardzo mi przykro, że Twoja płyta nie utrzymała się nawet w TOP

100. Jaka szkoda, zwłaszcza że moja tak dobrze sobie radzi. Uściski,

Phyllis”.

Nasz pojedynek na dowcipy osiągnął apogeum na początku lat

osiemdziesiątych, kiedy Rod miał zagrać w hali Earls Court. Reklamowano

ten koncert balonem z jego twarzą unoszącym się nad budynkiem. W ten

weekend akurat byłem w Londynie i widziałem go z okna swojego pokoju

hotelowego. Taka okazja mogła się nie powtórzyć. Zadzwoniłem do

swojego menadżmentu, a oni wynajęli jakiegoś gościa, żeby zestrzelił

balon. Podobno wylądował na dachu piętrusa i po raz ostatni widziano go

w drodze do Putney. Jakąś godzinę później zadzwonił telefon. To był Rod,

pieklący się z powodu tajemniczego zniknięcia swojej reklamy.

– Gdzie mój pieprzony balon? To twoja sprawka, nie? Ty przebrzydły

babsztylu! Ty suko!

Rok później miałem zagrać w Olympii i promotorzy zawiesili nad jedną

z ulic ogromny baner. W tajemniczych okolicznościach zerwano go

natychmiast po tym, jak go powieszono. Powiadomił mnie o tym przez

telefon Rod, który wydawał się doskonale poinformowany.

– Jaka szkoda, że ktoś ci zniszczył baner, kotku. Słyszałem, że nie

wisiał tam nawet pięciu minut. Pewnie nawet nie zdążyłeś go zobaczyć.
Niedługo po naszej przeprowadzce do Water Gardens pojechałem w kolejną

trasę po Stanach. To ogromny kraj i większości jego mieszkańców nic nie

obchodziło, że „LA Times” obwołał mnie nową gwiazdą rocka. Trzeba było

pokazać im, na co mnie stać. Poza tym chcieliśmy wypromować nowy

album. Tumbleweed Connection był już gotowy: nagrany w marcu 1970

roku, ukazał się w Wielkiej Brytanii w październiku. Tak to się wtedy

robiło. Wydanie płyty nie zajmowało trzech lat. Nagrywało się szybko,

szybko uzyskiwało się efekty, utrzymywało się tempo i robiło wszystko,

żeby materiał się nie zestarzał. Odpowiadało to mojemu stylowi pracy. Nie

cierpię marnować czasu w studiu. To chyba pamiątka po okresie, gdy byłem

muzykiem sesyjnym albo w środku nocy nagrywałem dema w DJM –

człowiek ciągle ścigał się z czasem.

W każdym razie przemierzyliśmy Stany wzdłuż i wszerz, najczęściej

grając jako supporty takich artystów jak Leon Russell, The Byrds, Poco,

The Kinks i Derek and the Dominos, czyli nowy zespół Erica Claptona. To

był pomysł mojego agenta Howarda Rose’a, który świetnie się sprawdził:

nie graj nigdy pierwszych skrzypiec, graj drugie i spraw, żeby ludzie chcieli

wrócić i zobaczyć twój własny koncert. Wszystkie gwiazdy, które

występowały po nas, były dla nas niesamowicie miłe i wspaniałomyślne,

ale to była naprawdę ciężka harówka. Każdego wieczoru wychodziliśmy na

scenę, chcąc ukraść im show. Wypruwaliśmy z siebie flaki i schodziliśmy

z niej, myśląc, że przyćmiliśmy swoją grą ich występ, a oni wychodzili po

nas i grali lepiej niż my. Panuje powszechne przekonanie, że koncerty

Derek and the Dominos były jedną wielką katastrofą, bo członkowie

zespołu byli za bardzo wyniszczeni heroiną i alkoholem, by dobrze grać, ale

nigdy byście tego nie powiedzieli, gdybyście zobaczyli ich na żywo tej

jesieni. Byli po prostu fenomenalni. Stojąc z boku sceny, uważnie

przyglądałem się ich występom i starałem się jak najwięcej nauczyć. Bez
wątpienia największą gwiazdą był Eric Clapton, ale to klawiszowiec Bobby

Whitlock przyciągał całą moją uwagę. Pochodził z Memphis, uczył się

rzemiosła w Stax Studios i grał z niesamowitym gospelowym feelingiem

rodem z Głębokiego Południa. Trasy z nimi czy z Leonem przypominały mi

czasy Bluesology, gdy akompaniując Patti LaBelle i Majorowi Lance’owi,

podglądałem ich i uczyłem się od bardziej doświadczonych kolegów

rzemiosła.

Chociaż dopiero zaczynaliśmy, podczas tej trasy stało się jasne, że robi

się o nas coraz głośniej. Kiedy w Los Angeles poszliśmy na kolację

z Dannym Huttonem z Three Dog Night, wspomniał od niechcenia, że chce

nas poznać Brian Wilson. Serio? W latach sześćdziesiątych byłem wielkim

fanem The Beach Boys, ale ich kariera dobiegła końca, a Wilson stał się

tajemniczą, na poły mityczną postacią – krążyły plotki, że został

pustelnikiem albo oszalał. Lub jedno i drugie. Danny jednak zapewnił mnie,

że nic z tych rzeczy, uwielbia moją muzykę i z chęcią się spotka.

Pojechaliśmy więc do jego domu w Bel Air, posiadłości w hiszpańskim

stylu z domofonem przy bramie. Danny zadzwonił i powiedział, że jest

z nim Elton John. Po drugiej stronie zapadła martwa cisza. A potem rozległ

się głos, który bez wątpienia należał do lidera The Beach Boys, i ten głos

zaśpiewał refren Your Song: „Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko,

mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko”. Kiedy stanęliśmy przed

drzwiami frontowymi, otworzył je nam Brian Wilson. Wyglądał całkiem

nieźle – może był odrobinę grubszy niż na okładce Pet Sounds, ale

z pewnością nie miał w sobie nic z pustelnika czy szaleńca. Powiedzieliśmy

mu „cześć”. Popatrzył na nas i skinął głową. A potem znów zaśpiewał

refren Your Song. Oświadczył, że koniecznie musimy wejść na górę

i poznać jego dzieci. Okazało się, że są już w łóżkach. Obudził je.

– Przyszedł Elton John! – wykrzyknął z entuzjazmem.


Jego córki, co zrozumiałe, sprawiały wrażenie zdezorientowanych.

Odśpiewał im refren Your Song: „Mam nadzieję, że nie masz nic

przeciwko, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko”. Potem zaśpiewał go

znowu nam. Do tego czasu radość z tego, że jeden z najprawdziwszych

geniuszy w historii muzyki pop śpiewa moją piosenkę, zaczęła

wyparowywać. Nagle ogarnęło mnie dręczące przeczucie, że czeka nas

długi i wyczerpujący wieczór. Odwróciłem się do Berniego i wymieniliśmy

spojrzenia, w których jakimś cudem udało nam się zawrzeć mieszankę

strachu, zmieszania, a także to, że obaj rozpaczliwie usiłowaliśmy nie

wybuchnąć śmiechem z powodu absurdalności sytuacji, w jakiej się

znaleźliśmy, spojrzenia, które mówiły: c o t u s i ę , k u r w a , d z i e j e ?

Takie spojrzenia wymienialiśmy coraz częściej w ostatnich miesiącach

1970 roku. Zostałem zaproszony na przyjęcie do domu Mamy Cass Elliot16

przy Woodrow Wilson Drive w Los Angeles, słynącego jako ulubione

miejsce spotkań muzyków z Laurel Canyon. To tam powstała grupa Crosby,

Stills and Nash, a David Crosby zaprezentował przyjaciołom swoje nowe

odkrycie, wokalistkę i songwriterkę Joni Mitchell. Po wejściu do środka

zobaczyłem tam dosłownie w s z y s t k i c h . Zupełnie jakby okładki płyt

z mojej sypialni we Frome Court nagle ożyły. C o tu się, kurwa,

dzieje?

Kiedy mijaliśmy Boba Dylana na schodach prowadzących do Fillmore

East, przystanął, przedstawił się nam i powiedział Berniemu, że uwielbia

tekst My Father’s Gun z naszej najnowszej płyty Tumbleweed Connection.

Co tu się, kurwa, dzieje?

Siedzieliśmy w garderobie po koncercie w Filadelfii, gdy nagle drzwi

się otworzyły i do środka wpadło pięciu gości. Nie sposób ich było pomylić

z nikim innym: wyglądali dokładnie tak samo jak na okładce albumu, który

zgraliśmy do szczętu w Anglii. To byli The Band. Robbie Robertson


i Richard Manuel zaczęli opowiadać, jak to przylecieli z Massachusetts na

pokładzie prywatnego samolotu tylko po to, by obejrzeć nasz koncert,

podczas gdy ja próbowałem zachowywać się tak, jakby to, że The Band

przylecieli z Massachusetts specjalnie na mój koncert, było czymś

najzupełniej normalnym, i tylko od czasu do czasu zerkałem na Berniego,

który podobnie jak ja usilnie starał się wyglądać tak, jakby w ogóle go to

nie obeszło. Zaledwie rok temu marzyliśmy, by pisać takie piosenki jak oni,

a teraz proszę, stoją przed nami, prosząc, byśmy puścili im nasz nowy

album. C o t u s i ę , k u r w a , d z i e j e ?

Nie tylko członkowie The Band chcieli się z nami zobaczyć. Również

ich menadżerowie Albert Grossman i Bennett Glotzer. To były legendy

amerykańskiego przemysłu muzycznego, zwłaszcza Grossman, słynny

twardziel, będący menadżerem Boba Dylana od wczesnych lat

sześćdziesiątych. Kiedy inna jego podopieczna, Janis Joplin, uzależniła się

od heroiny, nie interweniował, ale wykupił jej polisę na życie, której został

beneficjentem. Najwyraźniej dotarły do niego pogłoski, że w tej chwili nie

mam menadżera. Ray Williams był uroczym człowiekiem, wiele mu

zawdzięczałem i odznaczał się nieprawdopodobną lojalnością (doszło do

tego, że pod wpływem jednej z piosenek z Tumbleweed Connection nazwał

swoją córkę Amoreena), jednak po pierwszej trasie po Ameryce pogadałem

z resztą kapeli i okazało się, że żaden z nas nie ma wątpliwości, że nie

nadaje się do prowadzenia naszych interesów. Jednak nie nadawali się do

tego również Grossman i Glotzer, co zrozumiałem w chwili, gdy ich

zobaczyłem. Miałem wrażenie, że są postaciami z filmu przedstawiającego

w uproszczony, karykaturalny sposób rzutkich, gadatliwych amerykańskich

menadżerów. Niemniej jednak byli prawdziwymi ludźmi i ich wspólne

wysiłki zmierzające do tego, by mnie pozyskać, trochę mnie przerażały.


Wiedziałem, że dopóki stanowisko menadżera będzie nieobsadzone, nie

zostawią mnie w spokoju.

– Będę za tobą chodził, aż wreszcie mnie zatrudnisz – oświadczył

Glotzer.

Nie żartował. Wyglądało na to, że jedynym sposobem na trzymanie go

na dystans jest załatwienie zakazu zbliżania się. Po raz kolejny zacząłem

rozważać ukrycie się w toalecie.

Niewykluczone, że to właśnie w trakcie ukrywania się przed Bennettem

Glotzerem przyszedł mi do głowy pomysł, aby zatrudnić jako menadżera

Johna. Im bardziej się nad tym zastanawiałem, tym więcej miało to dla

mnie sensu. John był młody, ambitny i pełen adrenaliny. Wychowywał się

w robotniczym Paisley w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. To

doświadczenie zahartowało go na tyle, by poradził sobie z każdą

przeszkodą w show-biznesie. Na dodatek byliśmy parą, co gwarantowało,

że będzie chciał dla mnie jak najlepiej. Był wygadany, miał żyłkę do

interesów i świetnie sobie radził. Nie tylko znał się na muzyce, ale jeszcze

miał do niej nosa. W tym roku osobiście przekonał Motown do wydania na

singlu jednego z utworów, które znalazły się na pochodzącym sprzed trzech

lat albumie Smokeya Robinsona and the Miracles. W rezultacie piosenka

Tears of a Clown stała się numerem jeden po obu stronach Atlantyku.

Płytka sprzedała się w tylu egzemplarzach, że Smokey Robinson odłożył

planowane przejście na emeryturę.

Wszyscy, łącznie z Johnem, uznali to za świetny pomysł. Pod koniec

roku odszedł z EMI i Motown i przeniósł się do biura Dicka Jamesa

(formalnie – przynajmniej początkowo – był pracownikiem DJM, któremu

wypłacano pensję za to, że pełni funkcję kogoś w rodzaju łącznika między

mną a wytwórnią). Dla uczczenia tego faktu wymieniliśmy mojego forda

escorta na astona martina. To był mój pierwszy naprawdę kosztowny zakup,


pierwsza oznaka tego, że naprawdę dorobiłem się na muzyce. Kupiliśmy go

od Maurice’a Gibba z Bee Geesów i wyglądał jak auto prawdziwej gwiazdy

muzyki pop: fioletowy DB6, szpanerski i śliczny. A także całkowicie

niepraktyczny, o czym przekonaliśmy się, kiedy John miał odebrać

z lotniska Heathrow grupę Martha and the Vandellas. To było jedno z jego

ostatnich zadań dla Motown i z dumą pojechaliśmy tam astonem martinem.

Martha i jej koleżanki były pod wyraźnym wrażeniem samochodu. Miny im

zrzedły, gdy zdały sobie sprawę, że mają jechać z tyłu. Projektanci auta

najwyraźniej większą uwagę poświęcili jego szlachetnej linii i poetyckim

konturom niż temu, by miejsca z tyłu było na tyle dużo, żeby zmieściło się

tam legendarne trio soulowe. Jakoś w końcu je tam upchaliśmy.

Niewykluczone, że w słynnej Szkole Wdzięku wytwórni Motown

prowadzono zajęcia z akrobatyki. Jadąc A40, spojrzałem w pewnej chwili

w lusterko wsteczne. To, co się działo z tyłu, przypominało tokijskie metro

w godzinach szczytu. Zaraz, przecież to Martha i jej chórzystki, ściśnięte

w moim astonie martinie niczym sardynki w puszce! Jeszcze rok temu,

kiedy miałem forda escorta, wydawałoby się to bardzo dziwne. Jednak teraz

nic mnie już nie dziwiło.

Nie miałem zbyt dużo czasu na rozmyślanie, jak bardzo zmieniło się

moje życie. Za ciężko pracowałem. Rok 1971 upłynął nam w trasie:

krążyliśmy między Ameryką Północną a Wielką Brytanią, potem

polecieliśmy do Japonii, Nowej Zelandii i Australii. Teraz to my byliśmy

gwiazdami wieczoru, ale wciąż podążaliśmy za radami Howarda Rose’a,

żeby grać w salach ciut za małych, by mogły pomieścić wszystkich

chętnych, a także żeby dawać jeden koncert w mieście, w którym

moglibyśmy zagrać dwa. Podobnie postępowaliśmy w Wielkiej Brytanii –

wciąż graliśmy na uczelniach i w klubach rockowych, mimo że od dawna

mogliśmy zapełnić teatry. To było naprawdę sprytne posunięcie: nie bądź


zachłanny, buduj karierę stopniowo. Typowy Howard. Łebski i pełen

dobrych rad – do dzisiaj pozostał moim agentem. Miałem szczęście do

ludzi, kiedy startowałem w Ameryce. Młodzi brytyjscy artyści z łatwością

wpadają tam na stada rekinów, jednak moi współpracownicy zawsze robili

wszystko, abym poczuł się częścią rodziny – nie tylko Howard, ale również

mój wydawca David Rosner i jego żona Margo.

Jeśli akurat nie szalałem po scenie, tkwiłem w studiu. W 1971 roku

wydałem w Stanach cztery płyty: Tumbleweed Connection, która ukazała

się na rynku amerykańskim dopiero w styczniu, w marcu soundtrack do

filmu zatytułowanego Friends (nie był wielkim przebojem, ale i tak radził

sobie lepiej niż film, który okazał się kompletną klapą), w maju 11-17-70,

album koncertowy nagrany w poprzednim roku, a w listopadzie Madman

Across the Water. Ten ostatni nagraliśmy w cztery dni. Miało być pięć, ale

straciliśmy jeden dzień przez Paula Buckmastera. Przed rozpoczęciem sesji

został na noc w studiu, żeby skończyć aranże. Podejrzewam, że wspomagał

się przy tym pewną ilością substancji chemicznych. Tak czy owak, wylał

całą buteleczkę atramentu na jedyny egzemplarz partytury, jaki mieliśmy,

kompletnie go niszcząc. Wpadłem w szał. Nie stać nas było na tak

kosztowne wpadki. W rezultacie przestaliśmy ze sobą pracować na wiele

lat. Muszę jednak wyznać, że zaimponował mi, odtwarzając całą partyturę

w ciągu doby. Paul był takim człowiekiem, że nawet wtedy, gdy coś

spieprzył, nie zapominało się, że jest geniuszem.

Uwielbiam Madman Across the Water. W tamtych czasach ta płyta

cieszyła się większą popularnością w Stanach niż w Wielkiej Brytanii. Za

oceanem znalazła się w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się

albumów, gdy tymczasem w moim kraju dotarła tylko do miejsca

czterdziestego pierwszego. Nie jest zbyt komercyjna – nie zawiera wielkich

przebojów, a piosenki są o wiele dłuższe i bardziej skomplikowane od tych,


które pisałem przedtem. Niektóre teksty Berniego przypominały pamiętnik

z ostatniego roku. Utwór All the Nasties dotyczył bezpośrednio mnie. Były

to rozważania na temat tego, co się stanie, jeśli dokonam coming outu: „A

gdyby pytać o coś zaczęli, to cóż im mam na to rzec? / Czy obgadywać

mnie będą chcieli? A może dać im się drzeć?”17. Nikt nie zrozumiał,

o czym tak naprawdę śpiewam.

W trakcie sesji doszło do jeszcze jednego ważnego wydarzenia. Otóż

Gus Dudgeon zatrudnił gitarzystę Daveya Johnstone’a, by zagrał w kilku

numerach na gitarze akustycznej i mandolinie. Spodobał mi się ten chłopak

– nad wyraz prostolinijny chudy Szkot obdarzony naprawdę niezłym

gustem muzycznym. Wziąłem Gusa na stronę i zapytałem, co sądzi o tym,

by dokooptować go do składu. Od jakiegoś czasu myślałem o powiększeniu

zespołu o gitarzystę. Gus odparł, że to kiepski pomysł. Davey był świetnym

gitarzystą, ale tylko akustycznym, z tego, co Gus wiedział, w życiu nie grał

na gitarze elektrycznej. Był członkiem zespołu Magna Carta, który

specjalizował się w muzyce folkowej, niemającej za dużo wspólnego

z naszym repertuarem.

To był bardzo przekonujący argument. Ja jednak zlekceważyłem go

i zaproponowałem Daveyowi pracę. Jeśli nauczyłem się czegoś przez

ostatnie kilka lat, to tego, że czasami trzeba zawierzyć instynktowi.

Owszem, dużo zależy od ciężkiej pracy i starannego planowania, jednak

przychodzą takie chwile, gdy trzeba kierować się przeczuciem, zaufać

instynktowi lub zdać się na łut szczęścia. Co by się stało, gdybym nie

odpowiedział na ogłoszenie wytwórni Liberty? Albo gdybym przeszedł

pomyślnie przesłuchanie i nigdy nie dostał tekstów Berniego? Co by było,

gdyby w DJM nie pojawił się Steve Brown? Albo gdyby Dick nie obstawał

przy tym, że powinniśmy jechać w trasę po Ameryce, podczas gdy ja

uważałem to za głupi pomysł?


Dlatego gdy jechaliśmy do Francji, żeby w Château d’Hérouville nagrać

kolejny album, zabraliśmy Daveya ze sobą. Wiele się zmieniło – po raz

pierwszy nagrywałem płytę ze swoim stałym zespołem, a nie

z pierwszorzędnymi muzykami sesyjnymi, po raz pierwszy Davey grał na

gitarze elektrycznej, po raz pierwszy mieliśmy budżet pozwalający na

nagrywanie za granicą, w przydomowym studiu – a mimo to byłem pewien

siebie. Tuż przed wyjazdem do Francji zmieniłem oficjalnie nazwisko na

Elton John. Elton H e r c u l e s John. Zawsze trochę śmieszył mnie zwyczaj

nadawania drugich imion, dlatego postanowiłem doprowadzić go do

absurdu i swoje zaczerpnąłem z sitcomu Steptoe and Son, w którym nosił je

koń. Skąd ta zmiana? Po prostu miałem już powyżej uszu zamieszania

w sklepach, kiedy kasjerka rozpoznawała mnie, ale nie kojarzyła nazwiska

na czeku. Jednak miało to głównie znaczenie symboliczne. Wreszcie, ponad

wszelką wątpliwość, o f i c j a l n i e zostawiałem za sobą Rega Dwighta,

w pełni stając się osobą, którą miałem być. Jak się okazało, nie było to takie

proste, jak mi się wydawało, ale chwilowo czułem się z tym dobrze.

Cieszyłem się na pracę w Château d’Hérouville, mimo reputacji, jaką

się ta posiadłość cieszyła. Rzekomo była nawiedzona, a miejscowi nieufnie

podchodzili do jej gości, odkąd zatrzymali się w niej członkowie The

Grateful Dead i zaproponowali, że zagrają darmowy koncert dla

mieszkańców wioski, po czym podjęli się misji poszerzenia świadomości

francuskich wieśniaków, dodając im do drinków LSD. Jednak ta

osiemnastowieczna rezydencja wyglądała naprawdę przepięknie (od jej

nazwy pochodzi zresztą tytuł płyty: Honky Château) i nie mogłem się już

doczekać pisania piosenek w tym miejscu.

Nie jestem jednym z tych muzyków, którym przez cały czas chodzą po

głowie pomysły. Nie zrywam się do instrumentu w środku nocy, gdy akurat

przyjdzie natchnienie. W ogóle nie myślę o pisaniu piosenek, kiedy akurat


tego nie robię. Zwykle wygląda to tak, że Bernie pisze teksty, daje mi je, ja

je czytam, coś tam brzdąkam i nagle coś przejmuje władzę nade mną i spod

moich palców wypływa muzyka. Nie mam pojęcia, kto za to odpowiada.

Muza, Bóg, szczęście? Nazwijcie to, jak chcecie. Po prostu wygląda to tak,

że od razu wiem, dokąd zmierza melodia. Czasami napisanie piosenki

zajmuje mi dokładnie tyle czasu, ile trwa jej wysłuchanie. Tak było na

przykład z Sad Songs (Say So Much) – usiadłem, przeczytałem tekst

i zagrałem utwór niemal w identycznej wersji jak ta, którą słyszycie,

puszczając płytę. Czasami ten proces trwa nieco dłużej. Jeśli po jakichś

czterdziestu minutach nie podobają mi się efekty mojej pracy, kapituluję

i przechodzę do innego kawałka. Do niektórych słów Berniego nigdy nie

udało mi się ułożyć satysfakcjonującej melodii. Na przykład napisał

kapitalny tekst zatytułowany The Day That Bobby Went Electric,

opowiadający o tym, jak pierwszy raz usłyszał Dylana wykonującego

Subterranean Homesick Blues, a ja nie potrafiłem wymyślić melodii, która

by mi do końca odpowiadała. Podchodziłem do tego utworu jakieś cztery

czy pięć razy. Bez rezultatu. Nigdy jednak nie doznałem blokady twórczej,

nigdy nie siedziałem nad tekstem Berniego i nie przychodził mi do głowy

żaden pomysł. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Nie umiem tego wyjaśnić

i chyba nawet nie chcę. Właściwie cieszę się, że nie umiem tego wyjaśnić.

W spontaniczności kryje się całe piękno tego procesu.

Bernie przytargał do château maszynę do pisania, a instrumenty

ustawiliśmy w jadalni oraz w studiu. Napisał teksty i zostawił je na

pianinie. Wstałem wcześnie rano, poszedłem do jadalni, przejrzałem je

i napisałem piosenki, jedząc śniadanie. Tego pierwszego ranka, zanim

zespół zszedł na dół, żeby coś zjeść, miałem już gotowe trzy utwory. Były

to: Mona Lisas and Mad Hatters, Amy i Rocket Man. Kiedy Davey wreszcie

uwierzył, że nie jest to jakiś wymyślny żart kosztem nowicjusza i że


naprawdę zdążyłem napisać trzy piosenki, podczas gdy on wylegiwał się

w łóżku, chwycił gitarę i poprosił, żebym jeszcze raz zagrał Rocket Mana.

Nie zagrał solówki ani nie zrobił niczego, co w tej sytuacji zrobiłby rasowy

gitarzysta solowy. Posługując się techniką slide, dograł kilka dziwnych

wstawek, które to krążyły wokół, to odbiegały od melodii. Były świetne.

Jak już wspominałem, czasami dobrze jest zaufać instynktowi, czasami

dobrze jest się zdać na los.

Z resztą członków zespołu byłem tak bardzo zgrany, że łączyła nas

niemal telepatyczna więź. Intuicyjnie wyczuwali, dokąd zmierzam, nie

potrzebowali żadnych instrukcji. Wspaniale było tak razem siedzieć

w jadalni château, słyszeć, jak piosenka nabiera ostatecznego kształtu,

i wypróbowywać pomysły, wiedząc od razu, że są dobre. Były okresy

w moim życiu, gdy muzyka stanowiła ucieczkę, jedyną rzecz, która

działała, podczas gdy wszystko inne wzięło w łeb. Jednak w tej chwili nie

musiałem od niczego uciekać. Miałem dwadzieścia cztery lata, odnosiłem

sukcesy, prowadziłem ustabilizowane życie i byłem szczęśliwie zakochany.

Co więcej, następnego dnia robiliśmy sobie wolne i wybierałem się do

Paryża z zamiarem z ł u p i e n i a sklepu Yves’a Saint Laurenta.


5

W 1972 roku przeprowadziliśmy się z Johnem z Londynu do Virginia

Water w Surrey, zamieniając mieszkanie z jedną sypialnią na coś trochę

bardziej okazałego. Kupiliśmy bungalow z trzema sypialniami, basenem

i pokojem gier urządzonym na poddaszu. Nazwałem go Hercules, żeby

pasował do mojego drugiego imienia. Bernie i Maxine, którzy pobrali się

w 1971 roku, kupili dom niedaleko nas, a mama i Derf, którzy również

w końcu wylądowali na ślubnym kobiercu, zamieszkali przy tej samej ulicy

i mieli oko na nasz dom, kiedy wyjeżdżaliśmy. Czasami określało się ten

region Anglii mianem „strefy maklerów”, co sugerowało nudne i zamożne

przedmieścia. Nic bardziej mylnego. Dziesięć minut drogi ode mnie

mieszkał Keith Moon, a fakt ten nadawał codziennemu życiu pewną

nieprzewidywalność. Keith był świetnym facetem, ale z powodu diety

złożonej niemal wyłącznie z substancji chemicznych nie miał zupełnie

poczucia czasu. Zjawiał się bez zapowiedzi o wpół do trzeciej w nocy

(zwykle z Ringo Starrem, kolejnym okolicznym mieszkańcem) i wydawał

się szczerze zaskoczony tym, że nas obudził. Albo materializował się na

naszym podjeździe o siódmej rano w Boże Narodzenie w rolls-roysie

z opuszczonym dachem, puszczając na cały regulator Greatest Hits

Shadowsów.

– Kochany! – krzyczał. – Popatrz na mój nowy wóz! Zapraszam na

przejażdżkę! Nie, właśnie teraz! Możesz w szlafroku, nie musisz się

ubierać!
Jednak najciekawsza osoba, jaką poznałem w Virginia Water, nie miała

nic wspólnego z muzyką. Po raz pierwszy zobaczyłem Bryana Forbesa,

kiedy zaszedłem do jego księgarni, szukając czegoś do czytania. Podszedł

do mnie, przedstawił się i zapewnił, że mnie rozpoznał. Nie było to takie

nieprawdopodobne – w tym czasie ekstrawaganckie stroje sceniczne

zagościły również w mojej codziennej garderobie i nie należało do

rzadkości, że na popołudniowe zakupy w Surrey wybierałem się

w pomarańczowym futrze i butach na dwudziestocentymetrowych

platformach. Jednak wkrótce okazało się, że Bryan się pomylił. W miarę

postępu rozmowy stawało się coraz bardziej oczywiste, że wziął mnie za

jednego z Bee Geesów.

Kiedy już ustaliliśmy, że nie jestem jednym z braci Gibb, okazało się, że

świetnie się dogadujemy. Bryan był fascynującą osobą. Aktorem,

scenarzystą, pisarzem, reżyserem, a nawet szefem studia filmowego. Jego

żoną była Nanette Newman18. Wydawało się, że znają osobiście wszystkie

legendy Hollywood, pisarzy i gwiazdy telewizji. Jeśli akurat przebywałeś

w Ameryce i wyraziłeś pragnienie poznania Davida Nivena albo Groucho

Marxa, Bryan to załatwiał – w taki właśnie sposób wszedłem w posiadanie

plakatu filmowego z braćmi Marx z dedykacją: „Dla Johna Eltona od

Marxa Groucho” (nie mógł zrozumieć, dlaczego moje imię i nazwisko są,

jak to ujął: „pisane wspak”). Przypomniałem sobie o nim lata później

w pałacu Buckingham, gdy otrzymywałem tytuł szlachecki, ponieważ

właśnie tak lord szambelan zaprezentował mnie królowej: „sir John Elton”.

Pewnego letniego niedzielnego popołudnia siedzieliśmy z Johnem przed

domem, racząc się przekąskami, kiedy nagle na nasz podjazd wjechała na

rowerze dama po sześćdziesiątce, która trochę przypominała Katharine

Hepburn. Okazało się, że to naprawdę Katharine Hepburn.


– Zatrzymałam się u Bryana Forbesa. Powiedział, że nie będą panowie

mieli nic przeciwko temu, jeśli skorzystam z basenu.

John i ja skinęliśmy głowami, nie mogąc wydobyć ani słowa. Pięć

minut później pojawiła się ponownie w kostiumie kąpielowym, skarżąc się,

że w basenie pływa martwa żaba. Podczas gdy głowiłem się nad tym, jak ją

stamtąd wyjąć (trochę brzydzę się takich stworzeń), Katharine po prostu

wskoczyła do basenu i ją złapała. Zapytałem, jakim cudem nie brzydzi się

jej dotykać.

– To kwestia charakteru, młody człowieku – odparła surowo.

Osoba zaproszona do Forbesów na lunch musiała się liczyć z tym, że

przyjdzie jej siedzieć między Peterem Sellersem a Edith Evans i chłonąć ich

opowieści albo że nagle okaże się, że wśród gości znajduje się królowa

matka. Bryan znał rodzinę królewską – stał na czele National Youth

Theatre, któremu patronowała księżniczka Małgorzata. Okazało się, że

uwielbia ona muzykę i towarzystwo muzyków. Skończyło się na tym, że po

koncercie w Royal Festival Hall zaprosiła mnie i chłopaków z zespołu na

kolację do pałacu Kensington. Było to nad wyraz krępujące wydarzenie.

Nie z powodu księżniczki – ta była naprawdę urocza i bardzo miła dla

wszystkich – ale przez jej męża hrabiego Snowdon. Wszyscy wiedzieli, że

ich małżeństwo przeżywa kryzys (w prasie wciąż krążyły plotki o ich

romansach), jednak i tak nie byliśmy przygotowani na to, co nastąpiło po

jego powrocie do domu. Wpadł do jadalni w trakcie posiłku i warknął do

żony:

– Kurwa, gdzie moja kolacja?

Doszło do zażartej kłótni, w której rezultacie zalana łzami księżniczka

wybiegła z sali. Tymczasem ja i reszta kapeli siedzieliśmy przerażeni przy

stole, nie bardzo wiedząc, co robić. Widzicie, jak porypane bywało życie

członka Elton John Band? Podczas gdy inni muzycy relaksowali się po
koncercie, paląc jointy, posuwając groupies albo demolując pokoje

hotelowe, my musieliśmy patrzeć, jak księżniczka Małgorzata i hrabia

Snowdon na siebie wrzeszczą.

Jednak nie chodziło tylko o to, że Bryan wszystkich znał. Chodziło

również o to, że był urodzonym nauczycielem: cierpliwym

i nieszczędzącym swojego czasu, mającym wyrafinowany gust, lecz

zarazem pozbawionym snobizmu, spragnionym tego, by inni pokochali to,

co kochał on. Zaraził mnie miłością do sztuki, to pod jego wpływem

zacząłem ją kolekcjonować. Zaczęło się od plakatów w stylach art nouveau

i art déco, co było bardzo modne na początku lat siedemdziesiątych (zbierał

je również Rod Stewart), potem przyszła pora na surrealistów, takich jak

Paul Wunderlich. Następnie zacząłem kupować lampy Tiffany i meble

Bugatti. Bryan zainteresował mnie też teatrem i polecał mi książki.

Staliśmy się sobie tak bliscy, że zaczęliśmy wspólnie wyjeżdżać na

wakacje: ja, John, Bryan, Nanette i ich córki Emma i Sarah.

Wynajmowaliśmy na miesiąc dom w Kalifornii, a przyjaciele przychodzili

do nas w odwiedziny.

Nanette była mi wierną towarzyszką w zbrodni – podzielała miłość do

zakupów, której hołdowałem, odkąd zacząłem przyzwoicie zarabiać.

Chociaż to nie do końca prawda. W sumie od dzieciństwa uwielbiałem

zakupy. Kiedy przypominam sobie dorastanie w Pinner, przed oczami

pojawiają mi się głównie sklepy: różnokolorowe bele bawełny

w pasmanterii, w której babcia zaopatrywała się we włóczki, zapach

świeżych orzechów, który czuło się po wejściu do sklepu Woolworths,

trociny na podłodze w Sainsbury’s, gdzie na stoisku z masłem pracowała

ciocia Win. Nie wiem czemu, ale te miejsca mnie fascynowały. Zawsze

uprawiałem zbieractwo i zawsze o wiele bardziej wolałem sprawiać

prezenty niż je dostawać. W dzieciństwie święta lubiłem za to, że mogłem


zastanawiać się, co kupić członkom swojej rodziny. Płyn po goleniu dla

taty, kapelusz przeciwdeszczowy dla babci, dla mamy może ten wazonik

z kiosku niedaleko stacji Baker Street, który mijam w drodze do Royal

Academy of Music.

Oczywiście sukces komercyjny umożliwił mi oddawanie się tej pasji na

o wiele szerszą skalę. Wracaliśmy z Johnem z Los Angeles z taką ilością

zakupów, że opłata za nadbagaż dorównywała cenie biletu na samolot.

Kiedy dowiedziałem się, że ciocia Win jest w dołku, zadzwoniłem do dilera

samochodowego i kupiłem jej nowe auto, chcąc ją pocieszyć. Przez lata

terapeuci wmawiali mi, że te nawyki mają charakter kompulsywny

i wynikają z uzależnienia lub że próbuję pozyskać uczucie innych,

obdarzając ich prezentami. Z całym szacunkiem dla wszystkich osób

wykonujących zawód terapeuty, którzy opowiadali mi takie rzeczy, myślę,

że te wszystkie ich teorie to kupa bzdur. Nie jestem zainteresowany

kupowaniem uczuć. Po prostu czerpię ogromną przyjemność z tego, że

ludzie czują się docenieni lub że w ten sposób mogę dać im znać, że o nich

myślę. Uwielbiam patrzeć na twarze ludzi, kiedy sprawiam im radość.

Nie potrzebuję psychiatry, by wiedzieć, że rzeczy nie zastąpią miłości

ani szczęścia. Mam za sobą tyle beznadziejnych, samotnych nocy

spędzonych w domach pełnych pięknych przedmiotów, że zdążyłem na to

wpaść już dawno temu. I naprawdę nie polecam chodzenia na zakupy

w dołku następującym po trzydniowym romansie z kokainą, chyba że

chcecie obudzić się nazajutrz wśród toreb pełnych tandety, której kupna nie

możecie sobie przypomnieć. Albo, jak to było w moim przypadku, żeby

obudził was następnego dnia telefon z informacją, że kupiliście tramwaj.

Nie model tramwaju. Prawdziwy tramwaj. Zabytkowy tramwaj klasy W2

z Melbourne, który, jak zapewniał głos w słuchawce, z Australii do Wielkiej


Brytanii dostanie się drogą morską, a do mojego domu dostarczą go dwa

śmigłowce Chinook.

W każdym razie jestem pierwszą osobą, która przyzna, że dokonałem

mnóstwa pochopnych zakupów. Zapewne mógłbym jakoś żyć bez tramwaju

stojącego w ogrodzie czy wykonanego z włókna szklanego tyranozaura

naturalnej wielkości, którego pod koniec pewnej bardzo długiej nocy

kupiłem od Ringo Starra. Ringo próbował wówczas sprzedać dom,

a obecność wykonanego z włókna szklanego tyranozaura naturalnej

wielkości w jego ogrodzie najwyraźniej nie ułatwiała transakcji. Jednak

odkąd pamiętam, moje zbieractwo podnosiło mnie na duchu i zawsze

lubiłem przy okazji kupna czegoś nowego pogłębiać wiedzę, niezależnie od

tego, czy kolekcjonowałem płyty, fotografie, ubrania czy dzieła sztuki. To

się nigdy nie zmieniło, bez względu na to, co się działo w moim życiu

prywatnym. Uważałem to za przyjemne i pocieszające zarówno wtedy, gdy

czułem się samotny i byłem w rozsypce, jak i wtedy, gdy czułem się

kochany i byłem zadowolony z życia. Wielu ludzi tak do tego podchodzi –

świat jest pełen maniaków modelarstwa kolejowego, filatelistyki i płyt

winylowych. Po prostu poszczęściło mi się, że mam więcej pieniędzy na

realizację swoich pasji od innych ludzi. Zarobiłem je dzięki ciężkiej pracy

i jeśli ktoś uważa moje szaleństwa zakupowe za przesadne lub

niedorzeczne, to jego problem. Nie czuję się z tego powodu winny. Może to

i uzależnienie, ale zdarzało mi się być w życiu uzależnionym od stokroć

gorszych rzeczy niż kupowanie zastawy stołowej i fotografii. To mnie

uszczęśliwia. Owszem, w garderobie swojego domu w Atlancie mam tysiąc

świec zapachowych. Może to i przesada, ale coś wam powiem: to najładniej

pachnąca garderoba na całym świecie.

Nie tylko mój zakupoholizm przybrał na sile. Wszystko wydawało się

większe, głośniejsze i przesadzone. Nie pisaliśmy z Berniem Rocket Mana


z myślą o tym, że stworzymy wielki przebój (postrzegaliśmy siebie raczej

jako autorów albumów) – mimo to singiel z tym utworem na listach

w Wielkiej Brytanii dotarł do drugiego miejsca, czyli o wiele wyżej niż jego

poprzednicy, a w Stanach pokrył się potrójną platyną. Sukces komercyjny

zmienił rodzaj publiczności przychodzącej na nasze koncerty.

W pierwszych rzędach i przed drzwiami wiodącymi za kulisy pojawiły się

wrzeszczące nastolatki, ze łzami w oczach wczepiające się w samochód,

gdy usiłowaliśmy odjechać. Wydawało się to dość osobliwe, zupełnie jakby

wybierały się na występ The Osmonds albo Davida Cassidy’ego, ale

pomyliły drogę i ostatecznie wylądowały na naszym koncercie.

Pracowałem bardzo ciężko, może nawet zbyt ciężko, ale miałem

wrażenie, jakby coś wprawiało mnie w nieustający ruch, bez względu na to,

jak bardzo byłem wyczerpany. To musiało się źle skończyć. Latem 1972

roku, kiedy właśnie mieliśmy wejść do studia, by nagrać płytę Don’t Shoot

Me, I’m Only the Piano Player, zaraziłem się mononukleozą. Powinienem

był odwołać sesję, żeby się podleczyć, jednak pojechałem do Château

d’Hérouville i dzięki adrenalinie jakoś przez nią przebrnąłem. Słuchając

tego albumu, w życiu byście nie powiedzieli, że nagrywałem go, będąc

w takim stanie. Facet śpiewający Daniela czy Crocodile Rock nie sprawia

wrażenia chorego. Kilka tygodni później znów wyruszyłem w trasę.

Starałem się, by moje koncerty były jak najbardziej ekscentryczne

i skandalizujące. Zacząłem zatrudniać zawodowych projektantów strojów

scenicznych (początkowo Annie Reavey, potem Billa Whittena i Boba

Mackiego) i namawiałem ich, by dali upust fantazji. Im bardziej ich

pomysły były szalone, tym bardziej się cieszyłem. Chciałem mieć więcej

piór, więcej cekinów, żywsze kolory, buty na wyższych platformach.

Zaprojektowaliście kostium pokryty wielobarwnymi piłeczkami, które

świecą w ciemności? Ile jest tych piłeczek? Dlaczego tak mało? Jeśli będzie
ich więcej, nie dam rady grać na fortepianie? Spokojnie, to już moje

zmartwienie.

A potem wpadłem na pomysł zaproszenia na naszą trasę Legsa

Larry’ego Smitha, członka The Bonzo Dog Doo-Dah Band. Legs był

perkusistą, jednak słynął ze stepowania. Podczas realizacji Honky Château

ściągnęliśmy go do studia, by zastepował w piosence I Think I’m Going to

Kill Myself. Teraz wymyśliłem sobie, że będzie stepował na koncertach.

Jego występy stawały się coraz bardziej ekscentryczne. Wychodził na scenę

w kasku i sukni ślubnej z trenem. Potem zaczął pojawiać się

w towarzystwie dwóch karłów w mundurach marines, podczas gdy z góry

leciało konfetti. W końcu wraz ze mną odgrywał scenkę do wtóru

Deszczowej piosenki. Opierał się o fortepian, wzdychał i mówił:

– Rany, Elton, szkoda, że nie umiem grać tak jak ty. Założę się, że

żaden chłopak ci się nie oprze.

Jak zwykle nikt nawet nie uniósł brwi ze zdziwienia.

Zabrałem ze sobą Larry’ego nawet na galę Royal Variety Performance,

co wywołało nie lada awanturę. Jej organizator Bernard Delfont nie

wiedzieć czemu nie chciał, by facet w kasku i sukni ślubnej stepował przed

królową matką. Kazałem mu spierdalać i oświadczyłem, że bez Larry’ego

nie zagram. Ostatecznie ustąpił. Pomyślałem, że to najlepsze w tym całym

wieczorze, nie licząc tego, że dzieliłem garderobę z Liberacem.

Najwyraźniej zapomniał albo darował mi to, że nie pojawiłem się na jego

koncercie w London Palladium, i był po prostu cudowny. A przy tym

wydawał się ucieleśnieniem show-biznesu. Przyjechał z mnóstwem kufrów

z ubraniami. Myślałem, że to ja wyglądam ekstrawagancko – miałem na

sobie wielobarwny garnitur w prążki z lureksu, buty na platformach

i cylinder – jednak w porównaniu z jego garderobą moja wyglądała jak

wyjątkowo zaniedbany kąt sklepu Marks and Spencer. Na przykład mógł


się pochwalić kostiumem z malutkimi żaróweczkami, które zapalały się,

gdy zaczynał grać. Złożył mi autograf (jego podpis miał kształt fortepianu),

a potem przez całe popołudnie snuł jedną fantastyczną opowieść za drugą,

robiąc to niemożliwie afektowanym tonem. Twierdził, że miesiąc wcześniej

pomost hydrauliczny, dzięki któremu pojawiał się na scenie, zatrzymał się

w połowie drogi, jednak jak przystało na starego wygę, grał przez

czterdzieści minut, mimo że publiczność widziała tylko jego głowę.

Słuchałem z zainteresowaniem, bo sam miałem coraz większą obsesję

na punkcie tego, w jaki sposób mam się pojawiać na scenie. Był to jedyny

moment koncertu, kiedy nie tkwiłem za fortepianem. Obsesja ta sięgnęła

zenitu, kiedy w 1973 roku graliśmy w amfiteatrze Hollywood Bowl.

Najpierw na scenie pojawiła się moja ogromna podobizna w cylindrze

i fraku. Otaczały ją tancerki. Następnie ukazał się Tony King, który

przedstawił Lindę Lovelace, wówczas największą gwiazdę porno na

świecie. Potem jeden po drugim schodziły po podświetlonych schodach

oflankowanych palmami sobowtóry znanych postaci: królowej, Batmana,

Robina, potwora Frankensteina, papieża. W końcu przy dźwiękach tematu

muzycznego wytwórni 20th Century Fox zjawiałem się ja, ubrany w strój,

który nazwałem Niesamowitymi Paluszkami Serowymi: był całkowicie

pokryty białymi piórami marabuta (spodnie, marynarka, a także cylinder).

W miarę jak schodziłem po schodach, otwierały się wieka pięciu

fortepianów, odsłaniając napis „ELTON”.

Na wypadek gdyby ktoś uznał to za zbyt subtelne i powściągliwe,

z fortepianów miało wylecieć czterysta białych gołębi. Nie wiem, czy były

zbyt śpiące, czy zbyt wystraszone, ale żaden się nie pojawił. Kiedy

dotarłem do swojego fortepianu, na scenę niespodziewanie wpadli John

Reid, który, sądząc ze wściekłej miny, uznał niepojawienie się gołębi za

osobisty afront, zupełnie jakby zrobiły to specjalnie, żeby podważyć jego


autorytet jako menadżera, a także jeszcze bardziej niż zwykle zażenowany

Bernie. Obaj biegali od fortepianu do fortepianu, wyciągając gołębie

i podrzucając je w powietrze.

Układy taneczne, pióra marabuta, gołębie wylatujące (albo i nie)

z fortepianów z moim imieniem na wiekach… Członkowie mojego zespołu

nie przepadali za tym wszystkim. Podobnie jak Bernie. Uważał, że to

odwraca uwagę od muzyki. Ja z kolei uważałem, że dzięki temu wyrastam

na postać, której próżno szukać w świecie rocka. A poza tym całkiem nieźle

się bawiłem. Strasznie się o to kłóciliśmy. To było niedorzeczne –

największy duet songwriterski tamtych czasów awanturował się na

backstage’u Santa Monica Civic nie o pieniądze ani kierunek muzyczny,

w jakim ma podążać, ale o to, czy to dobry pomysł, bym wszedł na scenę

z błyszczącą figurką Świętego Mikołaja przyczepioną do krocza. Bywało,

że Bernie miał rację. Czasami kostiumy bardzo niekorzystnie wpływały na

muzykę. Miałem okulary, których wysadzane żaróweczkami oprawki

tworzyły słowo „ELTON”. Razem z bateryjką te światełka ważyły tyle, że

okulary uciskały nozdrza, przez co mój wokal brzmiał tak, jakbym miał

zatkany nos. Cóż, nie da się ukryć, że zmniejszało to wydźwięk tak

pieczołowicie układanych przez Berniego tekstów.

Koncert w Hollywood Bowl był wielkim wydarzeniem, na swój sposób

wstępem do mojego kolejnego albumu zatytułowanego Goodbye Yellow

Brick Road. Jak na moje standardy jego nagrywanie było męczarnią.

Polecieliśmy do Dynamic Sounds Studios w Kingston na Jamajce.

W tamtych czasach bardzo modne było nagrywanie płyt w egzotycznych

miejscach. Dynamic Sounds Studios wydawały się oczywistym kierunkiem.

Nagrywał tam Bob Marley. A także Cat Stevens. To właśnie tam The

Rolling Stones przygotowywali Goats Head Soup. Jednak gdy się tam

zjawiliśmy, okazało się, że przy studiu znajduje się fabryka płyt, której
pracownicy akurat strajkują. Po naszym przyjeździe otworzyli okna

mikrobusu, który przywiózł nas z hotelu, przyłożyli do ust dmuchawki

i ostrzelali nas pokruszonym włóknem szklanym, od którego wszyscy

później mieliśmy wysypkę. Po wejściu do studia przekonaliśmy się, że nic

w nim nie działa. Kiedy poprosiłem o inny mikrofon, jakiś koleś skinął

wolno głową i powiedział:

– Może da się załatwić za jakieś… trzy dni?

Co za beznadzieja. Nie mam pojęcia, jak Rolling Stonesi nagrali tam

płytę. Może Keith był tak skuty, że trzy dni czekania na działający mikrofon

minęło mu niczym dwadzieścia minut?

W końcu daliśmy za wygraną, wróciliśmy do hotelu i zadzwoniliśmy do

Château d’Hérouville, żeby tam umówić sesję. W oczekiwaniu na samolot

zespół rozsiadł się przy basenie i zajął się czymś, co wyglądało na próbę

pobicia rekordu świata w ilości wypalonej marihuany. Kiedy dotarliśmy do

Château, mieliśmy tyle piosenek, że Goodbye Yellow Brick Road ukazał się

jako podwójny album. A kiedy już wyszedł, narobił takiego zamieszania,

jakiego nikt z nas się nie spodziewał. To pod wieloma względami dosyć

mroczna płyta. Wypełniają ją piosenki o smutku, rozczarowaniu, piosenki

o alkoholikach, prostytutkach i mordercach, a także piosenka

o szesnastoletniej lesbijce, którą znaleziono martwą w przejściu

podziemnym. Tymczasem sprzedawała się, sprzedawała i sprzedawała.

W końcu zacząłem się zastanawiać, kto ją jeszcze kupuje. Nie chcę wyjść

na aroganta: ja naprawdę nie wiedziałem, kto ją jeszcze kupuje.

Amerykańska wytwórnia nakłaniała mnie do umieszczenia utworu Bennie

and the Jets na singlu, a ja broniłem się rękami i nogami. To naprawdę

dziwny utwór, niepodobny do innych moich piosenek, trwa pięć minut,

dlaczego nie wypuścicie na singlu Candle in the Wind, jak to zrobili

w Wielkiej Brytanii? Potem dowiedziałem się, że ten numer grano we


wszystkich czarnych radiostacjach w Detroit. Kiedy ukazał się na singlu,

znalazł się na soulowej liście „Billboardu” – to niesamowite wrażenie

widzieć swoje nazwisko wśród singli Eddiego Kendricksa, Gladys Knight

i Barry’ego White’a. Pewnie nie byłem pierwszym białym artystą, który

tego dokonał, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa pierwszym artystą

z Pinner.

Cieszyłem się już tak dużą popularnością, że podróżowałem po Stanach

Starshipem, starym pasażerskim boeingiem 720, który został przerobiony

na luksusowy latający bus dla rockowej elity lat siedemdziesiątych. Krążą

legendy o dzikich balangach wyprawianych na jego pokładzie przez

członków Led Zeppelin. Mniej przejmowałem się tym, co robili w środku,

niż tym, co robili na zewnątrz. Samolot był fioletowo-złoty i wyglądał jak

gigantyczne pudełko czekoladek Milk Tray ze skrzydłami. Żaden problem –

mogliśmy go przemalować według własnego widzimisię. Zrobiliśmy

czerwono-niebieskie pasy i dodaliśmy białe gwiazdy. O wiele gustowniej.

Wewnątrz Starship miał bar przystrojony pomarańczowo-złotą folią,

a za nim długie lustro, organy, stoliki, sofy i telewizor z magnetowidem, na

którym moja matka koniecznie chciała obejrzeć Głębokie gardło.

– Wszyscy mówią o tym filmie. Ciekawa jestem, o co ten cały szum –

stwierdziła przy lunchu.

Niezależnie od tego, jak ohydnych czynów dopuszczali się członkowie

Led Zeppelin na pokładzie tego samolotu, jestem pewien, że nigdy nie

obserwowali przez ponad godzinę pani w średnim wieku krzyczącej

z przerażenia, podczas gdy Linda Lovelace robiła swoje:

– Boże, co to w ogóle jest? Nie mogę na to patrzeć! Jak ona to robi?

Z tyłu znajdowała się sypialnia z prysznicem, sztucznym kominkiem

i stolikami nocnymi z pleksiglasu. Można było się tam schować i uprawiać

seks. Albo dąsać się, czemu właśnie się oddawałem pewnego wieczoru, gdy
moja amerykańska rzeczniczka prasowa Sharon Lawrence zaczęła pukać do

drzwi i prosić, żebym wyszedł:

– Wracaj do baru, mamy dla ciebie niespodziankę.

Kazałem jej spierdalać. Jednak co chwila wracała. A ja dalej swoje:

– Spierdalaj.

W końcu wybuchła płaczem.

– Musisz wrócić do baru! Po prostu musisz! Musisz!

Z wściekłością otworzyłem drzwi, przewróciłem oczami i wrzasnąłem:

– Do kurwy nędzy, dacie mi wreszcie spokój?

A potem posłusznie powlokłem się do baru. A tam przy organach

siedział Stevie Wonder i właśnie zaczynał grać Happy Birthday. Gdybym

nie znajdował się na wysokości dwunastu tysięcy metrów, bez wątpienia

zapadłbym się ze wstydu pod ziemię.

Na pozór wszystko wyglądało idealnie: graliśmy coraz większe i coraz

bardziej widowiskowe trasy, płyty sprzedawały się tak dobrze, że

dziennikarze zaczęli nazywać mnie największą gwiazdą muzyki pop na

świecie. John całkowicie przejął prowadzenie moich interesów. Kontrakt,

który podpisał z DJM w 1971 roku, wygasł, więc wyprowadził się z ich

siedziby i założył własną firmę. Oprócz tego ja, John, Bernie i Gus

Dudgeon założyliśmy wytwórnię płytową o nazwie Rocket – nie po to, by

wydawać moje płyty, ale po to, by znajdować talenty i zapewniać im

wsparcie. Czasami lepiej radziliśmy sobie z odkrywaniem nowych

wykonawców niż ze wspieraniem ich karier – nie zdołaliśmy pomóc grupie

Longdancer, mimo że jej nastoletni gitarzysta Dave Stewart zdecydowanie

miał coś w sobie, co zresztą udowodnił po latach, gdy założył Eurythmics.

Jednak zdarzały nam się również sukcesy. Zaopiekowaliśmy się na przykład

Kiki Dee, którą John i ja znaliśmy od lat – była jedyną białą artystką

z Anglii mającą kontrakt z Motown w czasach, gdy z tą wytwórnią


współpracował John. Kiki nagrywała single od wczesnych lat

sześćdziesiątych, ale żaden nie stał się przebojem. To się zmieniło, gdy

wydaliśmy jej wersję Amoureuse, utworu francuskiej piosenkarki

Véronique Sanson, który swego czasu przepadł w Wielkiej Brytanii, ale

został dostrzeżony przez Tony’ego Kinga. To właśnie on zaproponował

Kiki jego nagranie.

Jednak pod powierzchnią czaiły się problemy. Pierwsze tygodnie 1974

roku spędziliśmy w Górach Skalistych, w studiu noszącym nazwę Caribou

Ranch, od którego wziął się tytuł naszego nowego longplaya, Caribou.

Trudno się śpiewa na tak dużej wysokości, co tłumaczy, dlaczego

dostawałem napadów szału podczas nagrywania Don’t Let the Sun Go

Down on Me. Kiedy ogłosiłem wszem wobec, że tak bardzo nienawidzę tej

piosenki, że mamy natychmiast wstrzymać sesję i wysłać ten utwór

Engelbertowi Humperdinckowi („A jeśli go nie zechce, niech go da Lulu!

Może umieści go na stronie B swojego singla!”), zostałem namówiony do

powrotu do kabiny i dokończenia nagrania. Potem wydarłem się na Gusa

Dudgeona, że teraz, gdy piosenka jest skończona, nienawidzę jej jeszcze

bardziej i uduszę go gołymi rękami, jeśli umieści ją na płycie. Poza tym

w Caribou było świetnie. Studio okazało się znacznie bardziej luksusowe

niż Château. Mieszkaliśmy w pięknych chatach z bali pełnych antyków –

spałem w łóżku Grovera Clevelanda, prezydenta Stanów Zjednoczonych

z XIX wieku. Mieliśmy tam salkę projekcyjną i wpadali do nas

w odwiedziny muzycy przejeżdżający przez Denver lub Boulder. Stevie

Wonder najwyraźniej wybaczył mi incydent w samolocie, bo pewnego dnia

do nas zawitał. Od razu też wypożyczył skuter śnieżny, upierając się, że

sam będzie go prowadził. Wyprzedzając wasze pytanie: nie, nie mam

pojęcia, jakim cudem Steviemu Wonderowi udało się prowadzić skuter


śnieżny w Górach Skalistych i nie zabić przy tym ani siebie, ani nikogo

innego.

Pewnej nocy po skończonej robocie poszedłem do pokoju na tyłach

studia i dostrzegłem Johna majstrującego przy czymś na stole. Miał słomkę

i biały proszek. Zapytałem, co to, a on odparł, że kokaina. Następnie

zapytałem, jakie są efekty jej działania, a on odpowiedział:

– Człowiek po niej świetnie się czuje.

Zapytałem, czy mogę się poczęstować, a on się zgodził. Kiedy

wciągnąłem pierwszą kreskę, zaczęło mnie mdlić. Poczułem coś okropnego

w gardle, to dziwne połączenie odrętwienia wywołanego przez narkotyk

i czegoś w rodzaju osadu pochodzącego z jakiegoś gówna, z którym

kokaina została zmieszana. Nie mogłem się tego pozbyć, chociaż ciągle

przełykałem. Poszedłem do toalety i zwymiotowałem. A potem od razu

wróciłem do pokoju i poprosiłem Johna o następną kreskę.

Co ja, u diabła, robiłem? Spróbowałem, nie spodobało mi się,

wyrzygałem. Najwidoczniej Bóg w ten sposób komunikował mi, żebym

w to nie wchodził. Trudno o wyraźniejsze ostrzeżenie, że to kiepski pomysł,

no, chyba że zesłałby deszcz siarki i plagę czyraków. Dlaczego zatem nie

poprzestałem na tym? Po części dlatego, że wymioty nie powstrzymały

działania kokainy i spodobało mi się to, co poczułem. Ten kop pewności

siebie i euforii, to poczucie, że nie ograniczają mnie już żadne bariery,

jestem wolny od onieśmielenia i strachu, mogę do każdego zagadać.

Oczywiście to wszystko były bzdury. Byłem pełen energii, dociekliwy,

miałem poczucie humoru i głód wiedzy. Nie potrzebowałem narkotyków,

żeby rozmawiać z innymi. Jeśli już, to kokaina dawała mi zbyt wiele

pewności siebie, by mi to wyszło na dobre. Gdybym nie był na haju, kiedy

w Kolorado pojawili się Rolling Stonesi i poprosili, żebym z nimi zagrał,

poprzestałbym na Honky Tonk Women, pomachałbym do tłumu i zszedł ze


sceny. Tymczasem ja uznałem, że świetnie mi poszło, i zostałem, nie

zawracając sobie głowy zapytaniem ich, czy potrzebują mojego wsparcia.

Przez jakiś czas wydawało mi się, że Keith Richards gapi się na mnie, bo

jest pod wrażeniem mojej olśniewającej gry. Jednak po kilku numerach

wreszcie dotarło do mnie, że jego wyraz twarzy wcale nie oznacza

wdzięczności za mój wkład w występ. Właściwie wyglądał jak osoba, która

zamierza dokonać aktu przemocy na muzyku, który nadużył jego

gościnności. Pospiesznie się zwinąłem, na odchodnym zauważając, że

Keith wciąż patrzy na mnie w sposób sugerujący, że zamierza policzyć się

ze mną później. Dlatego uznałem, że bezpieczniej będzie nie pojawiać się

na imprezie po koncercie.

Jednak kokaina była czymś więcej niż tylko sposobem na dobre

samopoczucie. Jej zażywanie wiązało się z pewnym prestiżem. Było modne

i luksusowe. Branie koki umożliwiało wstęp do elitarnego klubu, którego

członkowie potajemnie oddawali się czemuś awangardowemu,

niebezpiecznemu i niedozwolonemu. Żałosne, że mnie to pociągało.

Odniosłem sukces i stałem się popularny, ale nie czułem się fajny. Nawet

w Bluesology byłem odmieńcem, który nie wyglądał na gwiazdę muzyki

pop, nie ubierał się modnie i spędzał cały wolny czas w sklepach

płytowych, podczas gdy reszta kapeli zaliczała panienki i ćpała. Dzięki

kokainie czułem się fajny. Wszystkie te prowadzone nie wprost rozmowy,

które zmierzały do tego, by dowiedzieć się, kto ma towar albo kto chce go

mieć (kto jest częścią klanu, a kto nie), wszystkie te ukradkowe wizyty

w toaletach klubów i barów… Oczywiście to też była bzdura. Ja już byłem

członkiem tego klubu. Od rozpoczęcia solowej kariery zaznałem ze strony

innych artystów tylko życzliwości i uwielbienia. Od chwili, gdy po raz

pierwszy pojawiłem się w Los Angeles, muzycy, których podziwiałem

i czciłem – ludzie, których nazwiska na okładkach płyt i w katalogach


wytwórni płytowych wydawały mi się mityczne – sami z siebie

proponowali mi przyjaźń i pomoc. Jednak odniosłem sukces tak szybko, że

mimo ich przyjaznego powitania wciąż czułem się wyobcowany, zupełnie

jakbym nie do końca należał do tego grona.

Jak się okazało, to, że po kresce koki natychmiast wróciłem po

następną, było bardzo w moim stylu. Nigdy nie byłem narkomanem, który

nie jest w stanie zwlec się z łóżka bez kreski albo musi brać codziennie.

Jednak gdy już zacząłem, nie umiałem się zatrzymać, dopóki nie byłem

całkowicie pewien, że nigdzie w okolicy nie znajdę ani odrobiny towaru.

Dosyć szybko zrozumiałem, że muszę mieć swojego człowieka – akustyka

albo roadiego, który zajmie się moim towarem. Nie dlatego że zgrywałem

wielkiego pana czy za bardzo się bałem być „posiadaczem”, ale dlatego że

jeśli zostawiłoby mi się towar na wieczór, w porze podwieczorku już by nic

z niego nie zostało. Mój głód był niewiarygodny – na tyle duży, by

przyciągnąć uwagę osób z kręgów, w których się obracałem. Biorąc pod

uwagę to, że byłem gwiazdą rocka, spędzającą mnóstwo czasu w Los

Angeles lat siedemdziesiątych, był to naprawdę niezły wyczyn. Wydawać

by się mogło, że da mi to do myślenia – niestety, jak się niebawem

przekonacie, następne szesnaście lat obfitowało w incydenty, które każdą

w miarę racjonalną istotę ludzką skłoniłyby do odrobiny autorefleksji.

Każdą, a jednak nie mnie. Na tym właśnie polegał problem. Przez swój

romans z kokainą przestałem być racjonalną ludzką istotą. Człowiek

wmawia sobie, że wszystko gra, twierdzi, że zażywanie nie odbija się

niekorzystnie na jego karierze. Jednak nie da się brać przemysłowych ilości

towaru i pozostać przy zdrowych zmysłach. Stajesz się nieracjonalny,

nieodpowiedzialny, zapatrzony w siebie, stawiasz siebie ponad prawem.

Albo robiliśmy coś po mojemu, albo w ogóle. Tak działał ten pierdolony

narkotyk.
Podejmowałem najgorsze decyzje w życiu, lecz nie zdawałem sobie

z tego sprawy. Oczywiste były za to dla mnie problemy w relacji z Johnem.

Wspominałem już wcześniej, że byłem niesamowicie naiwny, jeśli chodzi

o relacje gejów. Nie wiedziałem, że John uważał za całkowicie normalne

uprawianie seksu z innymi. Otwarte związki są o wiele powszechniejsze

w parach homoseksualnych niż heteroseksualnych, ja jednak nie tego

pragnąłem. Byłem zakochany. Kiedy John to zrozumiał, wcale nie

pohamowało to jego promiskuityzmu, po prostu przestał być ze mną

szczery. Doprowadziło to do kilku naprawdę upokarzających scen. Na

przykład wsiąkł gdzieś na imprezie u reżysera Johna Schlesingera w Los

Angeles. Zacząłem go szukać i znalazłem na górze, w łóżku z innym

facetem. Gdy byłem w trasie, zadzwoniła do mnie mama. Wpadła do domu

w Virginia Water i okazało się, że John pod moją nieobecność wyprawił sex

party. Doszło między nami do konfrontacji, wywiązała się dzika awantura.

Kiedy w końcu się uspokoiło, zrobił to znowu. Co gorsza, było to coś, co

jeszcze zwiększyło moją histerię. Odkryłem, że poszedł na premierę

pewnego filmu, a tam poderwał znaną aktorkę telewizyjną. Tak, j ą. Więc

teraz jeszcze do tego ruchał kobiety. Co miałem z tym zrobić?

To się ciągnęło bez końca i było coraz bardziej żałosne. Wydawało mi

się, że pół życia spędzam, zalewając się łzami z powodu jego zachowania,

lecz nic to nie zmieniało. Dlaczego zatem go nie zostawiłem? Po części

z powodu miłości. Szalałem za Johnem, a kiedy twój ukochany cię zdradza,

wciąż go tłumaczysz i oszukujesz się, że tym razem to już był naprawdę

ostatni raz i odtąd wszystko będzie grać. Poza tym na swój sposób John też

mnie kochał. Tyle że po prostu nie umiał utrzymać kutasa w spodniach.

Zostałem z nim również dlatego, że się go bałem. Miał wybuchowy

temperament i skłonność do przemocy, zwłaszcza gdy się napił albo naćpał.


Czasami jego ataki złości były zabawne. Kiedyś zadzwoniłem do siedziby

Rocket i poprosiłem go do telefonu.

– Nie ma go. Wściekł się i próbował zrzucić ze schodów elektryczną

maszynę do pisania. Nie udało się, bo ciągle była podłączona do gniazdka.

To rozwścieczyło go jeszcze bardziej. Zwolnił wszystkich, a potem wybiegł

z biura. Właśnie się zastanawiamy, czy mamy iść do domu czy nie.

Jednak w większości przypadków wcale nie było mi do śmiechu.

Widziałem, jak John straszy kogoś kawałkiem potłuczonego kieliszka na

przyjęciu wydanym przez Billy’ego Gaffa, menadżera Roda Stewarta.

Przed hotelem w San Francisco uderzył portiera po awanturze o samochód.

Przyłożył również inżynierowi dźwięku w sali pełnej amerykańskich

dziennikarzy na spotkaniu promującym Goodbye Yellow Brick Road.

Podczas trasy po Nowej Zelandii w 1974 roku cisnął kieliszkiem wina

w gościa od promocji z miejscowej wytwórni płytowej, bo na imprezie

wydanej na moją cześć zabrakło whisky. Kiedy reporterka miejscowej

gazety próbowała interweniować, uderzył ją w twarz. Tej samej nocy, na

innej imprezie, wdałem się w kłótnię z innym lokalnym dziennikarzem.

Dotyczyła ona wcześniejszego incydentu, o którym właśnie się

dowiedziałem. John przybiegł z drugiego końca pokoju, powalił go na

podłogę i zaczął kopać.

Nazajutrz obu nas aresztowano i oskarżono o napaść. Mnie

uniewinniono i obciążono kosztami w wysokości pięćdziesięciu dolarów.

Po ich zapłaceniu opuściłem Nową Zelandię najszybciej, jak tylko mogłem.

I to bez Johna, którego prośbę o zwolnienie za kaucją odrzucono

i ostatecznie skazano na dwadzieścia osiem dni odsiadki w więzieniu

Mount Eden. Wróciłem więc do kraju bez niego. Przesadził, ale działo się

to w czasach, gdy granice między twardym menadżerem rockowym

a zwykłym oprychem były płynne (o czym świadczy choćby przykład


Petera Granta i Led Zeppelin). Czekając na sobotni wieczór, w który miał

zadzwonić do mnie z więzienia, zdołałem jakoś ułożyć w głowie

przekonującą wersję zdarzeń, w której to on był osobą poszkodowaną

i zachował się rycersko, stając w mojej obronie. Na dodatek twierdził, że

dziennikarka nazwała go pedałem. Zupełnie jakby to usprawiedliwiało jego

zachowanie.

Zdrowy rozsądek wrócił mi dopiero wtedy, gdy John uderzył m n i e.

Doszło do tego w dniu, kiedy w Herculesie wydawałem bal kostiumowy.

Nie pamiętam nawet, o co się pokłóciliśmy, prawdopodobnie o ostatnią

pozycję w bogatym katalogu zdrad Johna, ale awantura zaczęła się jeszcze

przed przybyciem gości i stawała się coraz bardziej zażarta.

Wrzeszczeliśmy na siebie, trzaskaliśmy drzwiami, wreszcie któryś z nas

rozbił w drobny mak lustro w stylu art déco, które dostaliśmy w prezencie

od Charliego Wattsa z The Rolling Stones. Następnie John zaciągnął mnie

do łazienki i walnął mnie z całej siły w twarz. Zatoczyłem się do tyłu.

Byłem w tak wielkim szoku, że nawet mu nie oddałem. Wypadł z łazienki,

a ja spojrzałem w lustro. Z nosa leciała mi krew, miałem też niewielką ranę

na twarzy. Umyłem się i impreza odbyła się jak gdyby nigdy nic. Wszyscy

się świetnie bawili – Derf przebrał się za kobietę, a Tony King przyjechał

pokryty złotą farbą, niczym Shirley Eaton w Goldfingerze. Jednak coś się

zmieniło, czułem, że coś we mnie pękło. Nie umiałem już dłużej

usprawiedliwiać zachowania Johna. Nie mogłem zostać z kimś, kto mnie

bił.

Nie sądzę, by John uważał, że to naprawdę koniec. Nawet gdy się

wyprowadził do domu przy Montpelier Square w Knightsbridge, a ja

poprosiłem mamę i Derfa, by pomogli mi znaleźć nowe lokum (naprawdę

nie miałem czasu szukać go na własną rękę), chyba nadal mnie kochał.

Odnosiłem wrażenie, że gdybym tylko poprosił go, by wrócił, zrobiłby to


w mgnieniu oka. Tyle że ja nie chciałem jego powrotu. Chciałem, by

w dalszym ciągu był moim menadżerem, jednak wszystko inne w naszych

relacjach się zmieniło. Przede wszystkim równowaga sił – dotąd to on

dominował. Od naszego zerwania stałem się bardziej pewny siebie

i asertywny. Choć menadżerował również innym artystom (nie muzykom,

ale komikom takim jak Billy Connolly i Barry Humphries), nasze relacje

biznesowe przetrwały. Ceniłem jego spryt i ucho do muzyki. Pewnego

ranka w siedzibie przy South Audley Street oświadczył, że chciałby puścić

mi kawałek nagrany przez jednego z nowych klientów. Uważał, że stanie

się on światowym hitem. Po wysłuchaniu piosenki pokręciłem

z powątpiewaniem głową.

– Chyba nie zamierzasz tego wydać, co? – zapytałem.

Zasępił się.

– Co ci się w tym kawałku nie podoba?

– Po pierwsze, ciągnie się chyba przez jakieś trzy godziny. Po drugie, to

najbardziej ciotowata piosenka, jaką słyszałem w życiu. A do tego ma

beznadziejny tytuł.

John pozostał niewzruszony.

– A ja ci mówię – powiedział, zdejmując próbną płytkę z Bohemian

Rhapsody z talerza gramofonu – że to będzie jeden z największych

przebojów wszech czasów.

O ile najsłynniejszy utwór zespołu Queen początkowo nie przypadł mi

do gustu, nie można tego samego powiedzieć o Freddiem Mercurym.

W chwili, gdy go poznałem, pokochałem go. Jak nakazywała tradycja

naszej paczki, przybrał żeńskie imię (Melina, na cześć greckiej aktorki

Meliny Mercouri). Był po prostu wspaniały. Niesamowicie bystry

i odważny. Miły, wspaniałomyślny i życzliwy, a przy tym niesamowicie

zabawny. Boże, gdy wychodziłem z nim i Tonym Kingiem (z którym się


przyjaźnił) na podbój klubów, całą noc ryczałem ze śmiechu. Nikogo nie

oszczędzał. Nawet kolegów z zespołu.

– Widziałaś naszą gitarzystkę, kotku? Panią May? Widziałaś, co ma na

nogach w czasie koncertów? Chodaki! Jebane chodaki! Jak to się stało, że

wylądowałam na jednej scenie z gitarzystką, która nosi jebane chodaki?

Oberwało się również Michaelowi Jacksonowi, którego Freddie

nazywał Mahalią19 (podejrzewam, że to imię bawiło Michaela znacznie

mniej niż Freddiego). Michael ściągnął na siebie jego gniew, gdy próbował

go zainteresować swoim zwierzyńcem. Freddie sparodiował go, odgrywając

scenkę, która mogła śmiało konkurować z tym, co wyprawiał podczas

koncertów.

– Och, słonko! Ta okropna lama! Przebyłam szmat drogi do Kalifornii,

żeby zobaczyć się z panią Jackson, a pierwsze, co ona robi, to ciągnie mnie

do swojego ogrodu, żebym podziwiała lamę. A potem prosi, żebym jej

pomogła zagnać ją do zagrody! Miałam na sobie biały garnitur i strasznie

utytłałam się błotem. Więc w końcu wydarłam się na nią: „Kurwa mać,

Mahalia, trzymaj tę jebaną lamę z dala ode mnie!”. Och – dodał,

wzdrygając się dla lepszego efektu. – Powiadam ci, słonko, to był koszmar.
6

Poznałem Johna Lennona za pośrednictwem Tony’ego Kinga, który

przeniósł się do Los Angeles, by zostać dyrektorem naczelnym Apple

Records w Stanach Zjednoczonych. Gdy zobaczyłem Johna, akurat tańczył

z Tonym. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że nie

znajdowali się w nocnym klubie, nie było słychać żadnej muzyki, a Tony

przebrał się za królową Elżbietę II. Byliśmy w siedzibie Capitol Records

w Hollywood, gdzie mieściło się nowe biuro Tony’ego. Właśnie kręcili

reklamę mającego ukazać się wkrótce albumu Johna zatytułowanego Mind

Games. Z niejasnych powodów John uważał to za świetny pomysł.

Z miejsca go polubiłem. Nie tylko dlatego, że był Beatlesem, a co za

tym idzie – jednym z moich idoli. Kurwa, on był Beatlesem, który uznał, że

świetnym pomysłem na promocję nowego albumu będzie taniec

z mężczyzną przebranym za królową! Pomyślałem, że szybko się

zaprzyjaźnimy. I miałem rację. Gdy tylko zaczęliśmy rozmawiać, poczułem

się tak, jakbym znał go całe życie.

Ilekroć byłem w Stanach, spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Na jakiś

czas rozstał się z Yoko i zamieszkał w Los Angeles z May Pang. Wiem, że

ten okres jego życia uważa się za naprawdę trudny, przykry i mroczny, ale

jeśli mam być szczery, w ogóle tego po nim nie było widać. Od czasu do

czasu słyszałem jakieś plotki, na przykład o sesjach nagraniowych z Philem

Spectorem, które całkowicie wymykały się spod kontroli, albo o tym, że

którejś nocy wpadł w szał i zdemolował dom producenta Lou Adlera.

Dostrzegałem też mrok w niektórych osobach, z którymi przebywał: Harry


Nilsson był miłym gościem i niesłychanie utalentowanym wokalistą oraz

songwriterem, ale kiedy wypił o jeden kieliszek za dużo, zmieniał się

w potwora, kogoś, komu naprawdę lepiej schodzić z drogi. Z pewnością też

braliśmy z Johnem za dużo narkotyków i zdarzyło nam się kilka szalonych

nocy, o czym może zaświadczyć choćby biedny stary Dr John. Kiedy

poszliśmy na jego koncert w klubie Troubadour, zaprosił Johna, żeby trochę

z nim pojamował. John był tak naćpany, że w końcu zaczął grać na

organach łokciami. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że najwyższy czas

ściągnąć go ze sceny.

W sumie nawet nie musiałem wychodzić, żeby przeżyć szaloną noc

z Johnem. Pewnego wieczoru zaszyliśmy się w moim apartamencie

w nowojorskim hotelu Sherry-Netherland, z determinacją rozprawiając się

z kolejnymi kreskami koki, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Moją pierwszą

myślą było, że to gliny. Jeśli masz przy sobie mnóstwo kokainy, a ktoś

niespodziewanie puka do drzwi, zawsze w pierwszej chwili myślisz, że to

policja. John pokazał mi na migi, żebym zobaczył, kto to. Wyjrzałem przez

judasza. Moja reakcja była osobliwą mieszanką ulgi i niedowierzania.

– John… – wyszeptałem. – To Andy Warhol.

John zaczął rozpaczliwie potrząsać głową, po czym przejechał palcem

po gardle.

– Ni chuja. Nie otwieraj – wysyczał.

– Co takiego? – zdziwiłem się. – Jak to mam nie otwierać? Przecież to

A n d y Wa r h o l .

Pukanie stało się bardziej natarczywe. John przewrócił oczami.

– Kurwa mać, ma ze sobą aparat? – zapytał.

Ponownie wyjrzałem przez judasza, po czym kiwnąłem głową. Andy

nie rozstawał się ze swoim polaroidem.


– No dobra – powiedział John. – Chcesz, żeby tu wlazł i robił ci zdjęcia,

kiedy z nosa zwisają ci s o p l e koki?

Musiałem przyznać, że nie chcę.

– W takim razie nie wpuszczaj go tu, do kurwy nędzy – wyszeptał John.

Na paluszkach odeszliśmy od drzwi, by znów zająć się tym, co

robiliśmy, próbując zarazem ignorować nieustające pukanie do drzwi

najsłynniejszego popartysty świata.

Muszę szczerze wyznać, że nigdy nie zaznałem tej okropnej,

upokarzającej, destrukcyjnej strony osobowości Johna, o której ludzie tak

dużo mówią – jego kąśliwego, cierpkiego poczucia humoru. Nie staram się

go tutaj wybielić. Wiem, że ta strona jego osobowości istniała, tyle że ja jej

nigdy nie widziałem. Zaznałem od niego jedynie dobroci i delikatności. Do

tego stopnia, że zabrałem na spotkanie z nim mamę i Derfa. Poszliśmy

razem na kolację, a kiedy John wyszedł na chwilę do toalety, Derf uznał, że

całkiem zabawnie będzie, jeśli wyjmie sztuczną szczękę i włoży ją do

szklanki z drinkiem Lennona. Poczucie humoru Johna było tak zaraźliwe,

że ludzie w jego obecności robili niewiarygodne rzeczy. Boże, ależ on był

zabawny. Ilekroć znalazłem się w jego towarzystwie (a jeszcze lepiej

w towarzystwie Johna i Ringa), po prostu wciąż się śmiałem.

Staliśmy się sobie tak bliscy, że kiedy jego była żona Cynthia miała

przywieźć do Nowego Jorku ich syna Juliana, poprosił mnie i Tony’ego,

byśmy towarzyszyli im w podróży. Popłynęliśmy do Ameryki na pokładzie

SS France, wspaniałego starego statku, który odbywał swój ostatni rejs

z Southampton do Nowego Jorku. Towarzyszyli nam niemal wszyscy

członkowie mojego zespołu ze swoimi partnerkami. Pozostali pasażerowie

strasznie zadzierali przy nas nosa. Ilekroć mijałem te wszystkie obrzydliwie

bogate tłuste Amerykanki, wypowiadały one zdania w rodzaju: „Podobno

to ktoś sławny, ale ja nigdy o nim nie słyszałam”. Muszę jednak przyznać,
że zwracałem na siebie uwagę – zafarbowałem włosy na jasnozielono

i miałem ze sobą walizki pełne wyzywających garniturów od Tommy’ego

Nuttera. Znienawidzili mnie jeszcze bardziej, kiedy pewnego popołudnia

wygrałem w bingo. Rozemocjonowałem się do tego stopnia, że

wykrzyknąłem piskliwym głosikiem: „BINGO!”. Dopiero później

odkryłem, że na pokładzie SS France powiadamiało się wszystkich o swojej

wygranej uprzejmym, skromnym i wypowiedzianym szeptem słowem

„house”. Cóż, nie tak uczono mnie gry w bingo w Pinner.

Zresztą nic a nic mnie to nie obchodziło. Świetnie się bawiłem – grałem

w squasha i chodziłem na okropne przedstawienia kabaretowe, które

z jakiegoś powodu zawsze kończyły się wspólnym odśpiewaniem Hawa

nagila20. W połowie rejsu otrzymałem wiadomość, że mój ostatni longplay

Caribou, który wyszedł w czerwcu 1974 roku, został platynową płytą.

Właśnie pisałem muzykę na następny. Bernie zaproponował mi zestaw

piosenek poświęconych naszym początkom. Były ułożone w kolejności

chronologicznej i opowiadały naszą historię. Piękne teksty. Piosenki

o próbach pisania piosenek. Piosenki o tym, że nikt ich nie chciał. Piosenka

o naszej dziwnej przyjaźni. Nosiła tytuł We All Fall in Love Sometimes.

Spodobała mi się, bo była prawdziwa. Nie kochałem Berniego fizycznie,

ale jak brata, był moim najlepszym przyjacielem.

Komponowało mi się muzykę do tych tekstów jeszcze łatwiej niż

zwykle, co też mnie cieszyło, bo pozwalano mi korzystać z sali muzycznej

tylko przez dwie godziny dziennie, podczas lunchu. Przez resztę dnia

okupowała ją pianistka klasyczna zatrudniona na statku. Kiedy się

zjawiałem, wychodziła z wielką łaską, po czym udawała się do kajuty

znajdującej się bezpośrednio nad salą i natychmiast zaczynała grać.

Czasami dołączała do niej śpiewaczka operowa, robiąca za gwiazdę

okropnych przedstawień kabaretowych, o których już wspominałem. Przez


kolejne dwie godziny próbowałem je zagłuszać. Właśnie w takich

okolicznościach powstał Captain Fantastic and the Brown Dirt Cowboy.

Codziennie w porze lunchu pisałem piosenkę (lub dwie) przy

akompaniamencie naburmuszonej pianistki dobiegającym z góry. I jeszcze

musiałem zapamiętać to, co napisałem, bo nie miałem ze sobą

magnetofonu.

W Nowym Jorku zatrzymaliśmy się w hotelu Pierre przy Piątej Alei.

John Lennon, który mieszkał nade mną, od razu mnie do siebie zawołał.

Chciał mi puścić roboczy miks swojego nowego albumu. Co więcej,

nalegał, żebym zagrał w dwóch kawałkach: Surprise Surprise i Whatever

Gets You Thru the Night. Ten drugi wydawał się materiałem na hit –

wrażenie to pogłębiło się, gdy kilka dni później weszliśmy do studia Record

Plant East, tuż przy Times Square. Inżynierem dźwięku przy dogrywkach

był Jimmy Iovine, który później stał się jednym z największych potentatów

muzycznych na świecie, jednak to John był producentem płyty. Zdziwiłem

się, jak szybko pracował. Z powodu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band

i Strawberry Fields wszyscy postrzegają go jako osobę spędzającą mnóstwo

czasu w studiu i bez przerwy eksperymentującą, tymczasem on był szybki

i łatwo się nudził, w czym do złudzenia przypominał mnie. Kiedy

skończyliśmy, byłem pewien, że ten utwór stanie się numerem jeden. John

wcale nie wydawał się przekonany. Wszyscy Beatlesi doczekali się tego, że

ich solowe single dotarły na szczyty list przebojów. Wszyscy oprócz Johna.

Zaproponowałem mu zakład – jeśli singiel stanie się numerem jeden,

wystąpi ze mną na scenie. Po prostu chciałem zobaczyć go na żywo, o co

od czasu rozpadu The Beatles było szalenie trudno. Parę razy pojawił się na

jakichś koncertach charytatywnych, i to wszystko.

Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że kiedy piosenka Whatever Gets You

Thru the Night dotarła do pierwszej pozycji, nie próbował się wymigać od
wspólnego występu. Nie wystraszył go nawet koncert w Bostonie, na który

przyjechał z Tonym, żeby się przekonać, w co się władował. Na bis

wyszedłem na scenę w czymś, co w zasadzie przypominało bombonierkę

w kształcie serca z przyczepioną do niej tuniką. Sprawiający wrażenie nieco

wystraszonego John odwrócił się do Tony’ego i rzucił:

– Ja pierdolę, to tak teraz wygląda rock and roll?

Ale i tak zagrał z nami w Madison Square Garden w Święto

Dziękczynienia 1974 roku. Postawił mi jeden warunek: miałem zadbać o to,

by na koncercie nie pojawiła się Yoko (wciąż byli w separacji). Oczywiście

Yoko i tak przyszła (co było bardzo w jej stylu), jednak Tony dopilnował,

by nie można było jej zobaczyć ze sceny. Przed koncertem przysłała

Johnowi gardenię, którą włożył w butonierkę. Nie wiem, czy właśnie to tak

bardzo go zdenerwowało, czy raczej to, że nie wiedział, czego się

spodziewać po tym występie. Tak czy owak, przestraszył się do tego

stopnia, że tuż przed samym koncertem zwymiotował. Chciał wyciągnąć ze

sobą na scenę Berniego, ale mu się nie udało – Bernie nigdy nie lubił być

w centrum zainteresowania i nawet zdesperowany Beatles nie zdołał

nakłonić go do zmiany zdania.

W całej swojej karierze nigdy nie słyszałem tak ogromnego wybuchu

entuzjazmu jak wtedy, gdy go zapowiedziałem. Wydawało się, że owacje

nigdy nie ucichną. Doskonale rozumiałem, co wszyscy czują. Mnie i moich

kolegów z zespołu również przyprawiało to o zawrót głowy. Czuliśmy, że

to zwieńczenie naszej kariery. Całe nasze życie zawodowe prowadziło do

tej chwili, gdy stanęliśmy na scenie u boku Johna. Te trzy piosenki, które

zagraliśmy razem, przeleciały, zanim zdążyłem się obejrzeć. Po chwili już

go z nami nie było. Wrócił na bis, tym razem z Berniem, i obaj zagrali na

tamburynach w The Bitch is Back. To było coś wspaniałego.


Po koncercie Yoko zjawiła się na backstage’u. Ostatecznie

wylądowaliśmy w hotelu Pierre – ja, John, Yoko, Tony i John Reid.

Usiedliśmy w loży, zamówiliśmy coś do picia i – zupełnie jakby nie było

wystarczająco dziwnie – nagle pojawił się po prostu znikąd Uri Geller21,

podszedł do naszego stołu i zaczął wyginać wszystkie łyżki i widelce, które

na nim leżały. A potem przeszedł do czytania nam w myślach. To był

strasznie odjechany dzień. Jednak doprowadził do tego, że John pojednał

się z Yoko, spłodził Seana (mojego chrześniaka) i oddał się z radością życiu

rodzinnemu w budynku Dakota. Cieszyło mnie to, chociaż znałem lepsze

miejsca do celebrowania życia rodzinnego. Było coś naprawdę

złowieszczego w tej kamienicy, w jej architekturze. Aż przechodziły mnie

ciarki. Roman Polański wiedział, co robi, kiedy właśnie tam postanowił

nakręcić Dziecko Rosemary.

Nagrywanie Captain Fantastic okazało się równie proste jak napisanie

piosenek, które miały się znaleźć na tej płycie. Sesje nagraniowe były

łatwizną – latem 1974 roku wróciliśmy do Caribou i zarejestrowaliśmy

utwory w takiej kolejności, w jakiej pojawiły się na longplayu, zupełnie

jakbyśmy opowiadali jakąś historię. Przy okazji powstały dwa single: Lucy

in the Sky with Diamond (John zagrał w tym utworze na gitarze i zaśpiewał

w chórkach) oraz Philadelphia Freedom – jedna z nielicznych piosenek,

jakie zdarzyło się Berniemu napisać na moje zamówienie. Zwykle

pozwalam mu pisać, o czym chce. W czasach, gdy próbowaliśmy tworzyć

przeboje dla Toma Jonesa czy Cilli Black (co, jak wiadomo, zakończyło się

fiaskiem), nauczyliśmy się, że nie umiemy pisać na zamówienie. Tym

razem jednak Billie Jean King22 poprosiła mnie, bym napisał piosenkę dla

jej drużyny tenisowej, Philadelphia Freedoms. Nie mogłem odmówić,

uwielbiałem Billie Jean. Rok wcześniej poznaliśmy się na imprezie w Los

Angeles i stała się jedną z moich najbliższych przyjaciółek. Być może to


dziwne, ale przypominała mi Johna Lennona. Oboje z determinacją dążyli

do celu, byli mili, uwielbiali się śmiać i czuli się na tyle silni, by,

korzystając ze swojej sławy, zmieniać świat. John angażował się

politycznie, Billie natomiast była pionierką feminizmu, walczyła o prawa

osób homoseksualnych i równouprawnienie w sporcie, nie tylko w tenisie.

Wszystkie późniejsze słynne tenisistki powinny dziękować jej na kolanach,

bo miała odwagę po wygraniu US Open powiedzieć: „Albo będziecie płacić

kobietom tyle samo, ile mężczyznom, albo w przyszłym roku nie zagram”.

Kocham ją na zabój.

Co chyba zrozumiałe, Bernie nie był zachwycony pomysłem pisania

o tenisie (nie jest to idealny temat na piosenkę pop). Zamiast tego stworzył

tekst o Filadelfii. Świetnie współgrał z muzyką, dla której inspirację

stanowiła twórczość wykonawców związanych z tym miastem: The O’Jays,

MFSB, Harolda Melvina and the Blue Notes. Słuchałem tej muzyki

w nowojorskich klubach dla gejów, takich jak Crisco Disco, Le Jardin i 12

West. Uwielbiałem je, mimo że do Crisco Disco kiedyś mnie nie

wpuszczono. Wybrałem się tam z Divinem, legendarną drag queen. Wiem,

jak to brzmi: Elton John i Divine nie zostali wpuszczeni do klubu dla

gejów. Ale on miał na sobie kaftan, a ja marynarkę w jaskrawych barwach

i bramkarz stwierdził, że za bardzo się wystroiliśmy.

– Co wy sobie, kurwa, myślicie? Że to jakieś halloween?

Nie chodziło się do takich lokali na podryw, w każdym razie ja nie

chodziłem tam w tym celu. Po prostu chciałem trochę potańczyć, a jeśli pod

koniec nocy z kimś wychodziłem, to tym lepiej. Żadnych dragów, może

z wyjątkiem amfy. Nie potrzebowałem ich. Wystarczała mi muzyka: Honey

Bee Glorii Gaynor, I’ll Always Love My Mama The Intruders…

Fantastyczne nagrania, naprawdę inspirująca, odważna muzyka.

Zaangażowaliśmy Gene’a Page’a, który był aranżerem wszystkich utworów


Barry’ego White’a, do smyczków w Philadelphia Freedom i otrzymaliśmy

właściwe brzmienie i styl. Chyba się udało – kilka miesięcy później zespół

MFSB nagrał cover tego numeru, a potem zatytułował tak samo swój

album.

Singiel z Philadelphia Freedom pokrył się w Stanach platyną, a Captain

Fantastic stał się pierwszym albumem w historii, który od razu wskoczył na

pierwsze miejsce amerykańskich list przebojów. W 1975 roku byłem

wszędzie. Nie tylko w radiu, dosłownie w s z ę d z i e . W salonach gier

zagościł flipper Captain Fantastic firmy Bally. Pojawiłem się w czarnej

telewizji – jako jednego z pierwszych białych artystów zaproszono mnie do

programu Soul Train. Wywiad ze mną przeprowadził wyjątkowo

wyluzowany Don Cornelius. Wpadł mu w oko kolejny strój projektu

Tommy’ego Nuttera, który miałem na sobie, tym razem z wielkimi klapami

i w brązowo-złote prążki.

– Hej, bracie, skądeś wytrzasnął ten g a j e r ? – zapytał.

Wciąż musiałem pędzić naprzód. Postanowiłem zmienić zespół

i zwolnić Dee i Nigela. Zadzwoniłem do nich. Znieśli tę wiadomość

całkiem dobrze – Dee sprawiał wrażenie bardziej zdenerwowanego niż

Nigel, ale obyło się bez wielkich kłótni i nie żywili do mnie urazy. Większe

wyrzuty sumienia z tego powodu mam teraz, niż miałem wtedy. To musiał

być dla nich dotkliwy cios – w końcu przez lata tworzyli zespół, który

właśnie znajdował się u szczytu kariery. Tyle że zawsze patrzyłem

perspektywicznie i czułem, że muszę odświeżyć swoje brzmienie, powinno

być bardziej funkowe i pełne energii. Zatrudniłem gitarzystę Caleba

Quaye’a i perkusistę Rogera Pope’a, którzy grali na Empty Sky

i Tumbleweed Connection, a także dwóch amerykańskich muzyków

sesyjnych: Jamesa Newtona Howarda na klawiszach i Kenny’ego

Passarellego na basie.
Przesłuchałem jeszcze jednego amerykańskiego gitarzystę, ale nie

wyszło. Po pierwsze, nie sprostał muzycznie, a po drugie, wkurzał

wszystkich opowieściami o tym, jak to uwielbia dymać kury w dupę,

a w trakcie tej czynności odcinać im łby. Podobno kiedy to robił, ich

zwieracze się zaciskały, dzięki czemu szybciej dochodził. Trudno mi było

orzec, czy ma tak obrzydliwe poczucie humoru, czy też prowadzi tak

obrzydliwe życie seksualne. W rock and rollu nie obowiązują prawie żadne

reguły. Do wyjątków należą: podążaj za swoim instynktem muzycznym,

czytaj to, co napisano drobnym druczkiem, i jeśli to możliwe, nigdy nie

przyjmuj do zespołu gościa, który dyma kury i odrąbuje im przy tym łby.

Czy też tylko o tym gada. Prędzej czy później zszarpie ci nerwy, jeśli

będziesz musiał spać w tym samym hotelu co on.

Był jeszcze jeden problem. Małżeństwo Berniego z Maxine rozpadło się

i wdała się ona w romans z Kennym Passarellim. Wyobrażacie to sobie?

Mój nowy basista sypiał z żoną mojego tekściarza. Było to oczywiście nad

wyraz bolesne dla Berniego, jednak miałem za dużo własnych kłopotów, by

angażować się jeszcze w sprawy innych.

Zabrałem nowy zespół na próby do Amsterdamu. Poszły świetnie –

byliśmy zajebistym bandem – ale dni wolne były jednym wielkim chaosem.

Okazało się, że jesteśmy równie zajebiści w braniu narkotyków. Pojawili

się Tony King i Ringo Starr i wszyscy wybraliśmy się na wycieczkę łodzią

po kanałach, która gładko przeszła w gigantyczne święto dragów.

Pogrążyliśmy się w rozpuście. Obawiam się, że ascetyczny urok

Grachtengordel pozostał dla nas tego dnia całkowicie niewidoczny.

Wszyscy byli zbyt zajęci braniem koksu i wdmuchiwaniem dymu z trawki

w usta innych. Ringo skuł się tak bardzo, że w pewnej chwili zapytał, czy

może dołączyć do mojego zespołu. Tak mi w każdym razie przekazano


później – ja tego nie słyszałem. Zresztą, nawet jeśli rzeczywiście to

powiedział, pewnie i tak o tym zapomniał jakieś półtorej minuty później.

Jednym z powodów, dlaczego brałem tyle narkotyków, było to, że

cierpiałem z miłości. Zakochałem się w gościu, który był hetero i nie

odwzajemniał mojego uczucia. Spędzałem tyle czasu w hotelu, szlochając

i słuchając I’m Not in Love 10cc, że Tony w końcu sprezentował mi złotą

płytę z dedykacją: „Eltonowi Johnowi w nagrodę za milion odtworzeń I’m

Not in Love”.

Prawda jest taka, że od zerwania z Johnem moje życie osobiste było

katastrofą. Bez przerwy zakochiwałem się w heterykach, goniąc za czymś,

czego nie mogłem zdobyć. Czasami ciągnęło się to całymi miesiącami –

budziłem się z szaleńczą myślą, że to właśnie dzisiaj jest ten dzień, kiedy

taki czy owaki zadzwoni i wyzna: „A tak w ogóle to cię kocham”, mimo że

przedtem aż nazbyt jasno dał mi do zrozumienia, że to się nigdy nie stanie.

Zdarzało się też, że wypatrzyłem jakiegoś przystojniaka w barze dla

gejów i zanim jeszcze z nim zamieniłem choćby słowo, już się w nim

bujałem, przekonany, że to jest właśnie facet, który został mi przeznaczony,

i spędzę z nim resztę życia. Zaczynałem już nawet planować naszą

cudowną wspólną przyszłość. To zawsze był jeden typ faceta. Jasnowłosy,

błękitnooki, przystojny i młodszy ode mnie, dzięki czemu mógłbym go

otoczyć czymś w rodzaju ojcowskiej miłości, której, jak mi się wydawało,

tak bardzo mi brakowało w dzieciństwie. Ja nie tyle ich podrywałem, ile

porywałem. „Przestań robić to, co robisz, jedź ze mną w trasę, obleć ze mną

świat dookoła”. Kupowałem im zegarki, koszule i samochody, ale

ostatecznie jedyny powód istnienia tych wszystkich chłopców stanowiło to,

że chcieli być ze mną. Tyle że ja wciąż byłem zajęty, więc w końcu

odstawiałem ich na boczny tor. Nie uświadamiałem sobie wtedy, że

okradam ich z życia. Jakieś trzy–cztery miesiące po poznaniu zaczynali


żywić do mnie urazę, ja się nimi nudziłem i kończyło się łzami. Potem

znajdowałem sobie kogoś innego i wszystko zaczynało się od początku.

Zachowywałem się strasznie – bywało, że w czasie, gdy żegnałem jednego

na lotnisku, drugi właśnie na nim lądował.

To były niesamowicie dekadenckie czasy i mnóstwo gwiazd

zachowywało się podobnie. Rod Stewart dawał znać dziewczynom, że

z nimi skończył, zostawiając im na łóżku bilet na samolot, więc też raczej

nie zdobędzie nagrody za rycerskość. Jednak w głębi duszy wiedziałem, że

to nie fair.

Musiałem jednak mieć przy sobie jakiegoś przystojniaka, kogoś, do

kogo mógłbym gębę otworzyć. Nie mogłem być sam, bo w samotności

mogła przyjść autorefleksja. Musiałem być z ludźmi. Byłem niesamowicie

niedojrzały. W gruncie rzeczy pozostałem małym chłopcem z Pinner Hill

Road. Świetne były te wszystkie imprezy, koncerty i płyty, odniosłem

ogromny sukces, ale kiedy zostawałem sam, nie byłem dorosłym, tylko

nastolatkiem. Całkowicie się myliłem, myśląc, że dzięki zmianie nazwiska

stanę się inną osobą. Wcale nie byłem Eltonem, tylko Regiem. A Reg

pozostawał taki sam jak piętnaście lat temu, gdy ukrywał się w sypialni

podczas kłótni rodziców: niepewny siebie, zakompleksiony z powodu

wyglądu i czujący do siebie odrazę. Nie chciałem wracać do niego w nocy.

Gdy to robiłem, dopadało mnie niepohamowane przygnębienie.

Pewnego wieczoru podczas sesji nagraniowej z nowym zespołem

w studiach Caribou przed pójściem spać przedawkowałem valium.

Dwanaście tabletek. Nie pamiętam już, co mnie do tego skłoniło, pewnie

jakiś kolejny nieudany romans. Kiedy obudziłem się nazajutrz,

spanikowałem. Zbiegłem po schodach, zadzwoniłem do Connie Pappas,

która współpracowała z Johnem Reidem, i powiedziałem jej, co zrobiłem.

W trakcie tej rozmowy zemdlałem. James Newton Howard usłyszał, jak


upadam, i zaniósł mnie na górę do mojej sypialni. Wezwali lekarza, który

przepisał mi tabletki na uspokojenie. Z perspektywy czasu wydaje się to

dość dziwnym wyborem dla kogoś, kto właśnie przedawkował podobne

tabletki, ale najwyraźniej pomogły – przynajmniej na jakiś czas – bo

zdołałem doprowadzić sesję do końca.

Pierwszy koncert nowego składu odbył się na londyńskim stadionie

Wembley 21 czerwca 1975 roku. Właściwie był to bardziej jednodniowy

festiwal niż pojedynczy występ. Nazwaliśmy go Midsummer Music.

Osobiście dobrałem wykonawców: nagrywająca dla naszej wytwórni

Rocket grupa Stackridge, zespół Rufus z Chaką Khan, Joe Walsh, The

Eagles i The Beach Boys. Wszyscy byli wspaniali. Publiczność ich

pokochała. Ja zaprezentowałem w całości materiał z płyty Captain

Fantastic and the Brown Dirt Cowboy, od początku do końca, wszystkie

dziesięć utworów. To był największy koncert, jaki kiedykolwiek zagrałem.

Wszystko dopisało – dźwięk, supporty, nawet pogoda. A i tak okazał się

katastrofą.

Oto czego się nauczyłem. Jeśli pojawiasz się na scenie zaraz po Beach

Boysach – którzy zagrali dosłownie każdą pozycję z jednego z najbardziej

niesamowitych i najbardziej uwielbianych repertuarów w historii muzyki

pop – naprawdę kiepskim pomysłem jest przedstawienie dziesięciu nowych

kawałków, z których żaden nie jest jakoś szczególnie znany publiczności,

ponieważ album, z którego pochodzą, ukazał się dopiero przed kilkoma

tygodniami. Przekonałem się o tym podczas jakiejś trzeciej lub czwartej

piosenki, kiedy wyczułem zniecierpliwienie tłumu, przypominające nieco

znudzenie uczniów podczas szczególnie długiego apelu. No, ale co było

robić, ciągnęliśmy tę orkę na ugorze. Brzmieliśmy wspaniale – jak już

wspominałem, byliśmy zajebistym bandem. Tyle że ludzie zaczynali

wychodzić. Ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Zdarzyło mi się to


po raz pierwszy od lat. Wróciło uczucie, które towarzyszyło mi podczas

występów z Long Johnem Baldrym, kiedy upierał się, by zagrać The

Threshing Machine, albo naśladował Dellę Reese.

Logicznym posunięciem byłoby zagranie największych przebojów. Tyle

że nie mogłem. Po pierwsze, była to kwestia artystycznej uczciwości. Po

drugie, zaraz po wejściu na scenę uprzedziłem wszystkich, że zagramy

w całości nasz nowy album. Nie mogłem nagle w połowie koncertu zacząć

grać Crocodile Rock. Kurwa. Musiałem się tego trzymać. Wyobrażałem już

sobie recenzje tego występu, a miałem za sobą dopiero pół godziny.

Graliśmy dalej. Utwory nadal brzmiały wspaniale. Tyle że wychodziło

coraz więcej ludzi. Zacząłem myśleć o imprezie po koncercie, którą

zaplanowałem. Zamierzałem na niej świętować wielki sukces. Zaprosiłem

gwiazdy, które miały być olśnione moim występem: Billie Jean, Paula

McCartneya, Ringo Starra. W pytę. Po prostu, kurwa, cudownie.

Spieprzyłem wszystko na oczach osiemdziesięciodwutysięcznej

publiczności i p o ł o w y T h e B e a t l e s .

W końcu przeszliśmy do hitów, ale było ich za mało i zagraliśmy je za

późno, co słusznie wytykali nam potem recenzenci. Wróciliśmy do

Ameryki bogatsi o nowe doświadczenia: po pierwsze, trzeba uważać z tą

artystyczną uczciwością, a po drugie, nieważne, jak wielki sukces

odniosłeś, zawsze możesz się wyłożyć.

Ponieważ spędzałem coraz więcej czasu w Stanach, postanowiłem

wynająć dom w Los Angeles. Spodobał mi się jeden położony przy Tower

Grove Drive i ostatecznie go kupiłem. Tę utrzymaną w hiszpańskim stylu

kolonialnym rezydencję zbudowano dla gwiazdy kina niemego Johna

Gilberta. Mieszkał w niej, gdy miał romans z Gretą Garbo. W ogrodzie przy

wodospadzie stała chatka, w której prawdopodobnie spała Greta, gdy

chciała trochę pobyć sama.


Okolica sprawiała miłe wrażenie, chociaż niedługo po tym, jak się tam

wprowadziłem, spłonął jeden z pobliskich domów. Podobno pożar wzniecił

właściciel, podgrzewając kokę. Wcale mi się to nie podobało.

Podgrzewanie narkotyków oznaczało, że jest się ćpunem, a ja – dając wyraz

bardzo pokrętnej logice – uważałem, że nim nie jestem, mimo dość

oczywistych dowodów świadczących o czymś wręcz przeciwnym. Byłem

święcie przekonany, że jeśli całą noc wciągam kokę, a potem przez pół roku

jej nie tykam, nie jestem uzależniony. Koniec, kropka.

To był piękny dom. Zatrudniłem gospodynię o imieniu Alice, która się

nim zajmowała i opiekowała się mną podczas moich zjazdów. Wnętrza

wypełniłem dziełami sztuki, które zbierałem – kolekcją art nouveau i art

déco, meblami Bugatti, lampami Gallé, Lalique, niesamowitymi plakatami

– ale w rzeczywistości korzystałem jedynie z trzech pomieszczeń: sypialni,

pokoju telewizyjnego i sali bilardowej. Właściwie tej ostatniej używałem

głównie do uwodzenia: „Zagrajmy w rozbieranego snookera!”. Zwykle

działało, zwłaszcza po kilku kreskach.

Innym powodem, dla którego brałem tyle koki, było to, że traktowałem

ją jak afrodyzjak. Dziwne, bo większość osób ma po niej problemy

z erekcją. Niestety, w moim przypadku było wręcz przeciwnie. Jeśli

zażyłem wystarczająco dużo kokainy, stał mi całymi dniami. Podobało mi

się też, że nabierałem po niej fantazji – robiłem rzeczy, których nie

odważyłbym się robić na trzeźwo. Koka sprawiała, że ludzie pozbywali się

zahamowań. Czasami nawet heterycy. Po kilku kreskach robili rzeczy,

których w innym wypadku nie zrobiliby za nic w świecie. Pewnie rankiem

tego żałowali. Czasami jednak wracali po więcej.

W sumie wcale aż tak dużo się nie pieprzyłem. Byłem raczej typem

obserwatora, podglądacza. Moje fantazje seksualne obejmowały kilku

facetów robiących to ze sobą. Czerpałem przyjemność z tego, że


zorganizowałem grupkę osób, które w normalnych okolicznościach nie

uprawiałyby ze sobą seksu. Nie do końca w tym uczestniczyłem. Tylko się

przyglądałem, robiłem zdjęcia polaroidem, wszystko organizowałem.

Jedynym problemem było to, że obsesyjnie dbałem o porządek, więc często

kończyło się tak, że gdy oni uprawiali seks na stole bilardowym, ja

krzyczałem:

– Tylko nie spuścić mi się na sukno!

To trochę psuło atmosferę.

Dzięki temu, że aż tak bardzo nie zależało mi na uprawianiu seksu, nie

zaraziłem się HIV. W przeciwnym razie z pewnością już bym nie żył.

Dom przy Tower Grove Drive zamienił się w wielką imprezownię,

miejsce, do którego wszyscy wracali. W połowie lat siedemdziesiątych Los

Angeles stanowiło centrum przemysłu muzycznego. A do tego słynęło

z fantastycznych klubów gejowskich: After Dark i Studio One. Pierwszy

był undergroundową dyskoteką, drugi – kabaretem. To tam widziałem

Earthę Kitt, w której kochałem się w dzieciństwie. To, że ją widziałem, nie

oznacza, że byłem na jej występie. Kiedy poszedłem przed nim do jej

garderoby, powiedziała:

– Elton John! Nigdy nie podobała mi się twoja muzyka.

Serio? Dzięki za szczerość, ale chyba już sobie pójdę.

Jeśli akurat w okolicy bawiła Dusty Springfield, szliśmy na roller derby,

podczas których kibicowaliśmy LA Thunderbirds. Te wyścigi były strasznie

teatralne i bajkowe, wszystko rozgrywało się według scenariusza, niczym

we wrestlingu, ale lesbijki je uwielbiały – z grubsza polegało to na tym, że

chmary ciepłych sióstr śmigały na wrotkach i nawalały się ze sobą.

Pamiętam też mnóstwo fantastycznych lunchów i uroczystych kolacji.

Kiedy Franco Zeffirelli wpadł na lunch, okazało się, że jego przyjaciele

nazywają go Irene. Gościłem też któregoś wieczoru na kolacji Simona


i Garfunkela. Zagrali ze mną w kalambury. A przynajmniej usiłowali w nie

grać. Byli strasznie kiepscy. Najlepsze, co mogę o nich powiedzieć, to że

i tak okazali się lepsi od Boba Dylana. W ogóle nie mógł załapać, o co

chodzi z tym pokazywaniem liczby sylab. Co zastanawiające, nie radził

sobie również z podpowiedzią „rymuje się z…”. Dacie wiarę? Jeden

z najlepszych tekściarzy w historii muzyki rockowej nie umiał powiedzieć,

czy jakieś słowo ma jedną sylabę, czy dwie ani z czym się rymuje! Był tak

beznadziejny, że zacząłem w niego rzucać pomarańczami. Tak przynajmniej

twierdził nazajutrz rano rechoczący do słuchawki Tony King. Nie jest to

rodzaj telefonu, który chce się odebrać na kacu.

– Dzieńdoberek, kochaneczko. Pamiętasz, jak w nocy rzucałaś

pomarańczami w Boba Dylana?

O Jezuniu.

Los Angeles miało jednak również dziwne i mroczne strony. Od sześciu

lat wciąż kładły się na nim cieniem morderstwa bandy Mansona.

Pozostawiły po sobie upiorne poczucie, że nigdzie tu nie można czuć się

całkowicie bezpiecznie, nawet w wielkiej rezydencji w Beverly Hills.

Obecnie wszystkie gwiazdy mają ochroniarzy i kamery, wtedy żadna nimi

nie dysponowała, nawet były Beatles. To dlatego, gdy obudziłem się

pewnego ranka, zobaczyłem dziewczynę, która siedziała na skraju mojego

łóżka i gapiła się na mnie jak cielę na malowane wrota. Nie mogłem wstać,

bo miałem zwyczaj sypiać nago. Mogłem tylko usiąść i wrzasnąć, żeby

wypierdalała. Nic nie odpowiedziała, tylko dalej się na mnie gapiła, co było

jeszcze gorsze, niż gdyby się odezwała. Dopiero moja gospodyni ją

wyrzuciła. Cholernie się wystraszyłem – nie mogliśmy dojść do tego, skąd

się tam w ogóle, u diabła, wzięła.

Jednak nie trzeba było stalkerki, by człowiek boleśnie uświadomił sobie

istnienie mrocznej strony Los Angeles. Pewnego wieczoru wybrałem się do


klubu Troubadour na koncert Average White Band. Byli tak świetni, że

wszedłem na scenę (ciągnąc za sobą Cher i Marthę Reeves) i zacząłem

z nimi jamować. Po koncercie zaprosiłem zespół do Le Restaurant, w której

serwowano znakomite jedzenie i nie zwracano uwagi na ekscentryczne

zachowanie gości. Kierownictwo lokalu pozostało niewzruszone nawet

podczas imprezy urodzinowej Johna Reida, co dowodziło naprawdę

ogromnej tolerancji, zważywszy na fakt, że jeden z gości wprowadził do

restauracji konia, którego kupił Johnowi w prezencie, a zwierzę

momentalnie narobiło na podłogę. Zostaliśmy tam do szóstej rano.

Wspaniale mi się z nimi spędzało czas, z tymi młodymi brytyjskimi

muzykami w przededniu wielkiej kariery, mającymi stały angaż w klubie

Troubadour i zastanawiającymi się nad perspektywami czekającymi ich

w Ameryce – przypominali mnie sprzed pięciu lat. Jednak dwa dni później

zadzwonił do mnie John Reid z wiadomością, że ich perkusista Robbie nie

żyje. Następnej nocy po naszym spotkaniu wybrali się na imprezę

w Hollywood Hills, gdzie zażył heroinę, którą dostał od jakiegoś padalca.

Myślał, że to kokaina. Zmarł w swoim pokoju hotelowym kilka godzin

później.

Sądzę, że mogło do tego dojść w dowolnym miejscu, jednak jego

śmierć w pewien sposób podsumowywała to, czym było Los Angeles.

Wydawało się, że jest to miasto, w którym wyświechtane stare slogany

o spełniających się marzeniach nie są wyświechtanymi starymi sloganami,

ale prawdą. W końcu to tutaj stałem się – w mniejszym lub większym

stopniu – gwiazdą, to tutaj oklaskiwali mnie moi idole, tutaj udało mi się

urządzić podwieczorek z Mae West (ku mojej radości weszła do mojego

domu z lubieżnym uśmiechem i słowami: „Mój ulubiony widok – pokój

pełen mężczyzn”, które, biorąc pod uwagę, że tymi mężczyznami byliśmy

ja, John Reid i Tony King, zwiastowały nieuchronne rozczarowanie).


Jednak jeśli człowiek nie miał się na baczności – wykonał zły krok albo

obrał sobie za kompanów niewłaściwych ludzi – Los Angeles mogło go

z łatwością przeżuć i wypluć.

Burmistrz Los Angeles Tom Watson ogłosił 20–26 października 1975 roku

Tygodniem Eltona Johna. Wśród wielu atrakcji czekało mnie między

innymi odsłonięcie gwiazdy w Hollywoodzkiej Alei Gwiazd, tuż przed

Teatrem Chińskim Graumana. Zaplanowano również dwa koncerty na

Dodger Stadium. Na każdym z nich miało się bawić pięćdziesiąt pięć

tysięcy widzów. Grałem już dla większego audytorium – na stadionie

Wembley oglądało mnie osiemdziesiąt dwa tysiące ludzi, przynajmniej na

początku, zanim zaczęli wychodzić – jednak koncerty na stadionie

Dodgersów wydawały się apogeum mojej popularności. Byłem pierwszym

artystą, któremu pozwolono tam zagrać od koncertu The Beatles w 1966

roku. Promotor nie zatrudnił wówczas wystarczającej liczby ochroniarzy

i pod koniec występu doszło do czegoś w rodzaju minizamieszek. Odtąd

właściciele stadionu nie zgadzali się na organizowanie na nim koncertów

rockowych. Czułem się w związku z tymi występami tak, jakbym wrócił do

domu, co nawet miało sens, bo przecież moja kariera rozpoczęła się pięć lat

wcześniej w Los Angeles, w klubie Troubadour.

Dlatego wyczarterowałem od linii lotniczych Pan Am boeinga 707

i ściągnąłem do Stanów mamę, Derfa, babcię oraz mnóstwo znajomych

z Anglii, w tym pracowników Rocket, dziennikarzy i ekipę telewizyjną na

czele z prezenterem Russellem Hartym. Czekaliśmy na nich na pasie

startowym z Tonym Kingiem i całą flotą rolls-royce’ów i cadillaców.

Takiego właśnie powitania spodziewałem się, gdy po raz pierwszy

przyleciałem do Stanów, tymczasem zamiast tego zafundowano mi

wycieczkę pierdolonym piętrusem. Pewnie było to dosyć ekstrawaganckie,


jednak chciałem, by moi bliscy zaznali czegoś wyjątkowego, by był to

ważny moment w ich życiu, by byli ze mnie dumni.

Tydzień Eltona Johna minął jak z bicza strzelił. Rodzina zaliczyła

wycieczki do Disneylandu i Universal Studios. Na jachcie Johna Reida

o nazwie Madman świętowaliśmy wydanie Rock of the Westies. Natomiast

odsłonięcie mojej gwiazdy w Hollywoodzkiej Alei Gwiazd okazało się

kapkę beznadziejne. Miałem na sobie żółtozielony garnitur od Boba

Mackiego z wypisanymi na nim nazwiskami innych gwiazd, które spotkał

ten zaszczyt, a także melonik. Podjechałem w pomalowanym na złoty kolor

wózku golfowym z przymocowaną z przodu muszką oraz dwiema

ogromnymi podświetlonymi gwiazdami. Zdaję sobie sprawę z tego, że na

scenie raczej trudno mnie uznać za wzór prostoty i nieśmiałości, ale to już

była przesada. Jeśli obejrzycie na YouTubie filmik z tego wydarzenia, moja

mina powie wam, co tak naprawdę o tym wszystkim sądziłem. Nie wiem,

czy kiedykolwiek zdarzyło się wam przejeżdżać bardzo powoli przez tłum

wrzeszczących fanów, pod obstrzałem światowych mediów, w złotym

wózku golfowym z muszką i wielkimi podświetlanymi gwiazdami. Jeśli

nie, powiem wam, że jest to koszmarne doświadczenie.

Było mi straszliwie głupio. Próbowałem rozładować napięcie, strojąc

miny podczas przemówień innych i żartując, gdy przyszła moja kolej

(„Niniejszym uważam ten supermarket za otwarty!”), ale nie mogłem się

doczekać, kiedy ten koszmar się skończy. Po wszystkim usłyszałem, że po

raz pierwszy w historii Alei Gwiazd na uroczystości pojawiło się tylu

fanów, że trzeba było zamknąć Hollywood Boulevard.

Następnego dnia w domu przy Tower Grove Drive podjąłem rodzinę

lunchem. Podobnie jak Captain Fantastic, również Rock of the Westies

wylądowała od razu na szczycie amerykańskich list przebojów. Nikt dotąd

nie mógł pochwalić się podobnym dokonaniem – ani Elvis, ani Beatlesi –
a mnie udało się to zrobić dwa razy, w odstępie zaledwie pół roku. W wieku

dwudziestu ośmiu lat byłem (przynajmniej chwilowo) największą gwiazdą

muzyki pop na świecie. Na dodatek miałem przed sobą dwa najbardziej

prestiżowe koncerty w swojej karierze. Byli ze mną krewni i przyjaciele,

którzy z radością świętowali mój sukces. I właśnie w takiej chwili znów

spróbowałem popełnić samobójstwo.

Nie pamiętam dokładnie, co mnie do tego sprowokowało, ale gdy moja

rodzina w najlepsze jadła lunch, wstałem od stołu stojącego przy basenie,

wszedłem na piętro i połknąłem garść valium. Następnie wróciłem

w szlafroku na dół, oznajmiłem, że przed chwilą zażyłem masę tabletek i że

niechybnie umrę. A potem rzuciłem się do basenu.

Nie pamiętam, ile dokładnie pigułek wziąłem, ale z pewnością mniej

niż tamtej nocy w studiach Caribou, co stanowiło znak, że w głębi duszy

wcale nie chciałem się zabić. Ta myśl dotarła do mnie z całą ostrością,

kiedy poczułem, że szlafrok zaczyna ciągnąć mnie w dół. Jak na kogoś, kto

był w trakcie rozstawania się z tym padołem łez, kto doszedł do wniosku,

że życie nie ma mu już nic więcej do zaoferowania i powinien tęsknić za

litościwym dotykiem śmierci, coś podejrzanie zależało mi na tym, by

jednak nie utonąć. Zacząłem rozpaczliwie płynąć do krawędzi basenu. Ktoś

pomógł mi z niego wyjść. Najwyraźniej pamiętam z tego wszystkiego głos

mojej babci.

– Och – westchnęła, a po chwili, zauważalnie rozczarowanym tonem,

charakterystycznym głosem wywodzącej się z klasy niższej starszej pani

z Pinner, która właśnie zrozumiała, że jej cudowne wakacje w Kalifornii

mogą się przedwcześnie skończyć, dodała: – Psia kostka, chyba trzeba

będzie wracać do domu.

Nie mogłem przestać się śmiać. Właśnie takiej reakcji potrzebowałem.

Liczyłem na to, że ktoś powie: „Och, biedactwo”, ale zamiast tego


otrzymałem coś w rodzaju: „Dlaczego zachowujesz się jak cipa?”.

No właśnie, dlaczego zachowywałem się jak cipa? Chyba po prostu

usiłowałem zwrócić na siebie uwagę. Wiem, że takie tłumaczenie zakrawa

na szaleństwo, biorąc pod uwagę, że mieszkałem w mieście, w którym

właśnie obchodzono tydzień mojego imienia, miałem zagrać przed

publicznością złożoną ze stu dziesięciu tysięcy osób, a ekipa telewizji ITV

kręciła o mnie film dokumentalny. Czy człowiek może żądać jeszcze więcej

uwagi? Tyle że mnie zależało na zupełnie innego rodzaju uwadze.

Chciałem, by moja rodzina zrozumiała, że mimo rozkwitu kariery dzieje się

ze mną coś złego, że wbrew pozorom wcale nie jest tak różowo, że moje

życie wydaje się idealne, ale takie nie jest. Nie mogłem im powiedzieć:

„Chyba biorę za dużo dragów”, bo nie zrozumieliby tego. Nie wiedzieli

nawet, co to takiego ta kokaina. Nie miałem też odwagi, by wyznać:

„Słuchajcie, naprawdę czuję się okropnie, potrzebuję trochę miłości”, bo

nie chciałem, żeby dostrzegli jakieś rysy na tak starannie budowanej

fasadzie. Byłem zbyt uparty – i za bardzo bałem się ich reakcji – żeby po

prostu wziąć mamę na stronę i powiedzieć: „Słuchaj, naprawdę muszę

z tobą pogadać. Nie radzę sobie tutaj, potrzebna mi pomoc. Co myślisz?”.

Zamiast to zrobić, dusiłem wszystko w sobie, aż wreszcie eksplodowałem

niczym Wezuwiusz i podjąłem tę śmieszną próbę samobójczą. Taki właśnie

jestem: wszystko albo nic. To w ogóle nie była wina mojej rodziny, tylko

moja. Byłem zbyt dumny, by przyznać, że moje życie odbiega od ideału.

Żałosne, prawda?

Wezwano lekarza. Odmówiłem wyjazdu do szpitala na płukanie

żołądka, więc podał mi jakiś ohydny środek na wymioty. Gdy tylko

zwymiotowałem, poczułem się dobrze. „Już mi lepiej – pomyślałem. –

W każdym razie przede mną dwa koncerty do zagrania”. To zabrzmi

absurdalnie (bo to było absurdalne), ale nad wyraz szybko podniosłem się
z łoża śmierci. Dobra, próbowałem popełnić samobójstwo, odhaczone. Co

następne w kolejności? Nawet jeśli wszyscy wokół uważali to za dziwne,

zatrzymali to dla siebie. Dwadzieścia cztery godziny później byłem na

scenie Dodger Stadium.

Oba koncerty okazały się spektakularnymi sukcesami. Tak to już jest

z występami na żywo (przynajmniej w moim wypadku), że nawet obecnie,

niezależnie od tego, przez co akurat przechodzę, zapominam o tym, gdy

wychodzę na scenę. W tamtych czasach na scenie czułem się zupełnie

inaczej niż poza nią. Były to jedyne chwile, gdy miałem pełną kontrolę nad

swoimi poczynaniami.

To były wielkie wydarzenia. Na backstage’u pojawił się Cary Grant.

Wyglądał bosko. Występowałem ze śpiewakami gospelowymi z James

Clevelend’s Southern California Community Choir. Billie Jean King wyszła

na scenę podczas Philadelphia Freedom i zaśpiewała w chórkach.

Ochroniarzy ubraliśmy w odlotowe liliowe kombinezony z falbanami.

Najsłynniejszy w Kalifornii dealer używanych samochodów Cal

Worthington przyszedł z lwem (nie wiadomo czemu wszystkich to

niepomiernie bawiło). Nawet Bernie zgodził się pojawić przed

publicznością, co było naprawdę niespotykane.

Miałem na sobie oblepiony cekinami strój Dodgersów i czapkę

zaprojektowaną przez Boba Mackiego. Wspiąłem się na fortepian

i zamachnąłem się kijem baseballowym. Waliłem w klawisze z taką

zapiekłością, że palce miałem całe we krwi. Graliśmy trzy godziny i wciąż

nie miałem dosyć. Dzięki wszystkim tym latom, które spędziłem w klubach

jako muzyk towarzyszący Majora Lance’a czy grając w Bluesology dla

dwudziestu osób, wiem, jak zrobić show. Mam doświadczenie sceniczne,

więc moje koncerty nigdy nie spadają poniżej pewnego poziomu. Czasami

jednak na scenie dzieje się coś jeszcze – od chwili, gdy zaczynam grać,
wiem, że wszystko pójdzie jak z płatka. Mam wrażenie, jakby moje ręce

poruszały się niezależnie od mózgu. Nie muszę się nawet koncentrować,

czuję się wolny i mogę robić, co chcę. Dla takich koncertów warto żyć. Te

na Dodger Stadium należały właśnie do takich. Dźwięk był idealny,

podobnie jak pogoda. Pamiętam, że gdy tylko stanąłem na scenie, poczułem

przypływ adrenaliny.

Znalazłem się na szczycie. Byłem na tyle bystry, by wiedzieć, że to nie

potrwa wiecznie, przynajmniej na takim poziomie. Taki sukces nigdy nie

trwa wiecznie. Niezależnie od tego, kim jesteś i jak wielką cieszysz się

sławą, twoje płyty nie będą w nieskończoność podbijać list przebojów.

Wiedziałem, że ktoś mnie kiedyś zastąpi. Czekałem na tę chwilę i myśl

o niej w ogóle mnie nie przerażała. Prawie mi ulżyło, gdy Grow Funk of

Your Own, drugi singiel z Rock of the Westies, nie stał się wielkim

przebojem. Po pierwsze, byłem wykończony – z powodu trasy, wywiadów

i ciągu katastrof, jakim było moje życie osobiste. Po drugie, nigdy nie

zależało mi na przebojowych singlach. Byłem specjalistą od płyt

długogrających, takich jak Tumbleweed Connection i Madman Across the

Water. Ta ostatnia niespodziewanie dla mnie okazała się maszynką do

produkowania przebojów, wypuszczającą hit za hitem, chociaż żaden z tych

utworów nie był pisany z myślą, że się nim stanie.

W sumie jeden z nielicznych wypadków, kiedy usiadłem, próbując

napisać przebój, miał miejsce pod koniec 1975 roku. Wyjechałem na

wakacje na Barbados z większą grupą przyjaciół: wśród nich byli Bernie,

Tony King, Kiki Dee, mnóstwo ludzi. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy

napisać piosenkę, którą zaśpiewałbym w duecie z Kiki. Wyszły nam dwie.

Pierwsza nosiła tytuł I’m Always on the Bonk i leciała mniej więcej tak:

„Nie wiem, z kim się prześpię, nie wiem, komu obciągnę, ale zawsze

dymać mi się chce”. Drugą było Don’t Go Breaking My Heart. Napisałem


melodię przy pianinie, dodałem do niej tytuł, a Bernie zrobił resztę.

Szczerze nienawidził rezultatu naszej pracy i trudno mieć o to do niego

pretensje – nigdy nie był (ani nie jest) fanem tego, co w jego ocenie jest

banalną muzyką pop. Jednak nawet on musiał przyznać, że ten utwór miał

o wiele większe szanse zostać przebojem niż I’m Always on the Bonk.
7

Zgodziłem się na wywiad dla pisma „Rolling Stone” tylko dlatego, że


strasznie się nudziłem. Światowa trasa z 1976 roku miała być strefą wolną

od dziennikarzy. Nie potrzebowałem promocji w prasie, bo i tak wszystkie

bilety natychmiast się rozeszły. Tyle że utknąłem na dwa tygodnie

w apartamencie w hotelu Sherry-Netherland w Nowym Jorku

(zaplanowaliśmy serię koncertów w Madison Square Garden) i kiedy akurat

nie znajdowałem się na scenie, nie miałem kompletnie nic do roboty.

Na dodatek trudno było wydostać się z hotelu. W sierpniu na

Manhattanie panował nieznośny upał, ale i tak tłum fanów stale koczował

przed wejściem. Jeśli nawet udało mi się ich ominąć, wszędzie w mieście

wywoływałem chaos. Widziałem staruszki przewracane i tratowane przez

ludzi, którzy chcieli na mnie popatrzeć. Nie był to widok, który sprawiał, że

czułem się dobrze ze swoją sławą. Mimo to usiłowałem się czymś zająć.

Spotkałem się chyba ze wszystkimi, którzy pozostali w mieście. Zaszedłem

do klubu 12 West i odwiedziłem radio o nazwie WNEW. Na moją cześć

otworzyli szampana, ale chyba pożałowali tego szczodrego gestu, gdy po

wejściu na antenę przedstawiłem słuchaczom garść refleksji na temat

krytyka muzycznego Johna Rockwella, który ośmielił się zjechać w swojej

recenzji mój koncert:

– Założę się, że śmierdzą mu stopy. I je kozy z nosa.

Wybrałem się na zakupy, tyle że uświadomiłem sobie, że chyba

wyczerpałem możliwości terapii zakupowej, gdy przyłapałem się na tym, że

kupuję zegar z kukułką, z którego co godzina zamiast kukułki wysuwa się


wielki drewniany penis. Podarowałem go Johnowi Lennonowi, kiedy

zawitałem do niego z wizytą. Pomyślałem sobie, że to dobry prezent dla

kogoś, kto ma już wszystko. John i Yoko byli tacy sami jak ja, jeśli chodzi

o zakupy. Ich liczne mieszkania wypełniały bezcenne dzieła sztuki, antyki

i ubrania. Kiedyś wysłałem im kartkę, na której sparodiowałem tekst

Imagine: „Wyobraź sobie sześć mieszkań, nietrudno to zrobić, jedno jest

pełne ciuchów, a drugie butów”. Na miłość boską, oni byli dumnymi

właścicielami stada krów rasy holsztyńsko-fryzyjskiej! Po latach

zapytałem, co się z nimi stało. Yoko wzruszyła ramionami i odparła:

– Pozbyłam się ich. Za dużo muczały.

Tyle że po dostarczeniu Johnowi Lennonowi zegara z penisokukułką nie

miałem nic więcej do roboty, a w każdym razie nic, na co miałbym na tyle

dużą ochotę, by ryzykować, że kolejne staruszki trafią przeze mnie do

szpitala. Włóczyłem się więc po hotelu. Członkowie mojego zespołu

z pewnością nie byli w nastroju, by spędzać ze mną czas. Tak się składa, że

dwa wieczory wcześniej wylałem ich wszystkich z roboty tuż przed tym,

jak wyszliśmy na scenę.

To była dziwaczna trasa. Okazała się wielkim sukcesem komercyjnym

i pod pewnymi względami nieźle się bawiłem. Towarzyszyła nam Kiki Dee,

która śpiewała ze mną na koncertach Don’t Go Breaking My Heart – ta

piosenka, wbrew obawom Berniego, stała się tego lata numerem jeden po

obu stronach Atlantyku. W Wielkiej Brytanii podróżowaliśmy

samochodem, w przerwach między koncertami zwiedzając lokalne atrakcje

turystyczne, zatrzymując się na lody i jadając lunche w pubach. W Ameryce

moje występy były ogromnymi przedsięwzięciami – gwiazdy Hollywood

na backstage’u, wielki koncert w Massachusetts z okazji dwusetnej

rocznicy ogłoszenia Deklaracji Niepodległości, na którym wystąpiłem


przebrany za Statuę Wolności, gościnny występ Divine’a, który tańczył na

scenie, nie zważając na to, że w chwili, gdy na nią wchodził, złamał obcas.

A poza tym poznałem Elvisa. Doszło do tego w Capital Centre

w Landover w Maryland, kilka dni przed tym, jak sam zagrałem tam

koncert. Wziąłem ze sobą Berniego i mamę. Wydawało mi się, że ma to

sens: to w końcu mama zapoznała mnie z muzyką Elvisa. Teraz ja miałem

poznać ją z nim osobiście. Zaprowadzono nas do garderoby pełnej jakichś

ludzi. Przywykłem do tego, że gwiazdy rocka otacza tłum krewnych

i znajomych królika, jednak nie byłem przygotowany na tak liczną świtę.

Kręcili się wokół niego kuzyni, starzy kumple z Memphis, ludzie, którzy

zostali zatrudnieni tylko po to, by podawać mu drinki. Kiedy przedarłem się

przez tę ciżbę, by się przywitać, serce ścisnęło mi się z żalu na jego widok.

Wyraźnie było z nim coś nie tak. Był gruby, siwy i spocony. Zamiast oczu

miał pozbawione wyrazu ziejące czernią dziury. Poruszał się jak człowiek,

który dopiero co wybudził się z narkozy, niezbornie i powoli. Kosmyk

czarnych włosów opadał mu na czoło. Był na totalnym odlocie. Ledwo

kontaktował.

Nasze spotkanie okazało się krótkie i nieznośnie oficjalne. Byłem

równocześnie zafascynowany i przerażony, co niekoniecznie wydaje się

przepisem na błyskotliwą konwersację. Natomiast Elvis… cóż, trudno było

mi orzec, czy w ogóle miał pojęcie, kim jestem (niewykluczone, że nie miał

nawet pojęcia, kim są pozostali goście), czy też wiedział doskonale, ale po

prostu mnie nie lubił. Wszyscy wiedzieli, że nienawidzi konkurencji

(chodziły plotki, że kiedy odwiedził w Białym Domu Richarda Nixona,

poskarżył mu się na Beatlesów). Na dodatek kilka lat wcześniej

skontaktowała się ze mną jego była żona Priscilla. Twierdziła, że ich córka

Lisa Marie jest moją wielką fanką, i zapytała, czy w ramach prezentu

urodzinowego dla niej mógłbym się z nią spotkać. Zaprosiłem ją więc na


podwieczorek w moim domu w Los Angeles. Może z tego powodu był na

mnie wściekły.

Zapytałem go, czy zagra Heartbreak Hotel, a on odburknął coś

w sposób, który wyraźnie sugerował, że nie. Poprosiłem go o autograf

i zobaczyłem, że kiedy sięgnął po długopis, wyraźnie trzęsły mu się ręce.

Podpis był ledwie czytelny. Potem poszliśmy obejrzeć koncert. Od czasu do

czasu widziało się w nim przebłyski wspaniałego artysty, którym niegdyś

był. Te przebłyski trwały przez kilka sekund, a potem znikały. Moim

głównym wspomnieniem pozostaje to, że wręczał apaszki kobietom na

widowni. Dawniej słynął z tego, że rozdawał na scenie jedwabne chustki,

co stanowiło wytworny gest pasujący do króla rock and rolla. Najwyraźniej

czasy się zmieniły i obecnie rozdawał tanie nylonowe apaszki – nie

wyglądały na takie, które zbyt długo przetrwają. Podobnie jak on,

zauważyła mama.

– Za rok będzie już po nim – zawyrokowała, gdy wychodziliśmy.

Miała rację.

Przez następne tygodnie ciągle myślałem o tym naszym spotkaniu. Nie

chodziło tylko o to, że był w tak złej formie, chociaż samo w sobie było to

niebywałe – ostatnie, czego bym się spodziewał, to że gdy go wreszcie

poznam, będzie mi go żal. Chodziło raczej o to, że świetnie rozumiałem, że

można tak skończyć, będąc odciętym od całego świata. Może po prostu

spędził zbyt dużo czasu w luksusowych hotelach, w których nie miał co

robić? A może zobaczył o jedną staruszkę na noszach za dużo i uznał, że

świat nie jest wart jego zainteresowania?

Przy całym swoim sukcesie trasa koncertowa wydawała się bardzo

podobna do innych: stadiony, Starship, celebryci, nawet zestaw utworów,

które graliśmy. Mieliśmy gotowy nowy podwójny album zatytułowany Blue

Moves, ale wychodził dopiero jesienią, a zeszłoroczny koncert na Wembley


nauczył mnie, co się dzieje, gdy prezentuje się publiczności nieznany

materiał. Zwłaszcza taki materiał jak ten, który znajdował się na Blue

Moves. Bardzo jestem z niego dumny, jednak ta muzyka była

skomplikowana i trudna do zagrania na żywo, jak na mnie dość

eksperymentalna i z wyraźnymi wpływami jazzu. A poza tym nadzwyczaj

przygnębiająca i refleksyjna – Bernie wylał żale po rozwodzie z Maxine,

a ja skomponowałem korespondującą z tym muzykę. Nawet napisałem

fragment jednego tekstu sam – pierwsze wersy Sorry Seems to Be the

Hardest Word, odbicie kolejnego fatalnego zauroczenia heterykiem: „Co

mam zrobić, żebyś mnie pokochał? / Co mam zrobić, żeby cię to

obchodziło?”. To świetny album, choć trudno go uznać za dzieło dwóch

facetów, którzy wycinają hołubce na ulicy, przepełnieni radością życia.

Nic dziwnego, że mieliśmy problemy podczas trasy koncertowej.

Wakacje na Barbadosie były świetne, ale ich wspomnienie zatarło się już

w pamięci. Mentalnie powróciłem do tego samego miejsca, w którym

znajdowałem się w chwili, gdy rzuciłem się do basenu w Los Angeles.

Mama i Derf znaleźli mi nowy dom o nazwie Woodside. Z pewnością

prezentował się nieźle – ogromna utrzymana w stylu georgiańskim

posiadłość w Old Windsor, położona na piętnastohektarowej działce –

jednak trudno mi było stwierdzić, jak się tam mieszka, bo prawie tam nie

bywałem. Zdołałem jedynie poprosić Derfa, by sklecił kilka regałów na

moją kolekcję płytową i zbudował minizoo dla moich zwierząt: królika

o imieniu Clarence, kakadu Olliego i Rogera, gwarka, którego ktoś nauczył

słowa „spierdalaj” i skompromitował się używaniem go w obecności

księżniczki Małgorzaty, zaproszonej przeze mnie na lunch. Jednak tylko

Roger kazał wszystkim spierdalać, ja nie mogłem się na to zdobyć – zawsze

były jakieś sesje nagraniowe albo trasy.


Wciąż uwielbiałem grać na żywo, jednak byłem wyczerpany fizycznie.

Zacząłem mieć ataki czegoś w rodzaju padaczki. Niezbyt często, jednak na

tyle często, bym się wystraszył. Zrobiłem skan mózgu, ale neurolog nie

znalazł nic niepokojącego, chociaż nie ulega wątpliwości, że gdybym

powiedział mu, co regularnie wciągam nosem, nie miałby najmniejszych

trudności z diagnozą. Bernie nie wydawał się w o wiele lepszym stanie niż

ja. Od rozwodu nie widywałem go z piwem w ręce tylko wtedy, gdy

odstawiał je, by wciągnąć kreskę. Zacząłem mu sugerować, że powinien

pisać również dla innych wykonawców – nie żeby coś nie tak było

z naszymi relacjami, zarówno zawodowymi, jak i osobistymi, ale może

zmiana wyjdzie nam obu na dobre.

Wszystko to dokładnie przemyślałem w przedostatnią noc angażu

w Madison Square Garden. Na backstage’u powiedziałem członkom

zespołu, że dłużej tak nie wytrzymam. Dostaną odprawy w wysokości

rocznych zarobków, ale w najbliższym czasie nie przewiduję kolejnej trasy.

Pod koniec koncertu napomknąłem niezobowiązująco publiczności, że na

jakiś czas znikam. W chwili, gdy wypowiadałem te słowa, już ich

żałowałem. Wcale nie miałem pewności, czy naprawdę chcę to zrobić.

Z jednej strony nie mogłem tego wszystkiego ciągnąć tak jak dotychczas,

wciąż tułając się po świecie. Wmawiałem sobie, że właśnie to stanowi

źródło problemów. To dlatego byłem tak wykończony, dlatego moje

związki okazywały się niewypałami i dlatego byłem nieszczęśliwy.

Z drugiej strony wciąż uwielbiałem koncertowanie. Byłem w nieustającej

trasie od osiemnastego roku życia. To była moja praca. Całe moje dorosłe

życie tak wyglądało. Co będę robił całymi dniami? Patrzył, jak Derf stawia

regały, i słuchał gwarka każącego mi co dziesięć minut spierdalać?

Nic dziwnego, że gdy dziennikarz „Rolling Stone’a” zajechał do hotelu,

zastał mnie w refleksyjnym nastroju. Nazywał się Cliff Jahr i zabiegał o ten
wywiad od tygodni. Nie mam pojęcia, czy Cliff był wyautowanym gejem,

który postanowił za wszelką cenę ustalić, jak to jest z moją seksualnością.

Nie sądzę, żeby postrzegał to jako kwestię społeczno-polityczną –

w tamtych czasach ujawniania orientacji nie uważano jeszcze za cios

wymierzony represyjnemu społeczeństwu. Myślę, że był po prostu

freelancerem pragnącym zdobyć sensacyjny materiał.

Później dowiedziałem się, że Cliff dysponował przemyślanym planem,

jak naciągnąć mnie na zwierzenia. W tym specjalnym słowem, które wplótł

do rozmowy, będącym sygnałem dla fotografa, żeby wyszedł z pokoju.

W tej chwili miał się wznieść na wyżyny dziennikarskiej przebiegłości, by

nakłonić mnie do wyjawienia mojego najmroczniejszego sekretu. Nie dostał

jednak szansy wcielenia swojego planu w życie. Poruszyłem bowiem ten

temat, zanim on to zrobił. Zapytał mnie, czy jestem w kimś zakochany, co

było bardzo złym pytaniem w tamtym okresie, chyba że miało się kilka

wolnych godzin, by wysłuchać jęczenia o strasznym stanie mojego życia

osobistego. Zacząłem mu się żalić, jak to rozpaczliwie szukam miłości.

Zastanawiałem się głośno, czy związki z kobietami trwają dłużej niż moje

związki z mężczyznami. Wyglądał na zszokowanego wyznaniem i trzeba

mu oddać sprawiedliwość, że w tym momencie zapytał, czy chcę, żeby

wyłączył magnetofon. Odparłem, że nie. Walić to. To naprawdę nie

wydawało mi się niczym wielkim. Wszyscy z mojego otoczenia lata temu

pogodzili się z tym, że jestem gejem. Wszyscy w branży muzycznej

wiedzieli o moim związku z Johnem Reidem. I naprawdę nie mogło to być

zbyt dużym zaskoczeniem dla Cliffa Jahra, zważywszy, że przedtem

opowiedziałem mu o tym, jak Divine’a i mnie nie wpuszczono do Crisco

Disco. Przyjrzyjmy się, jak to wygląda: razem z najsłynniejszą drag queen

próbowałem dostać się do klubu dla gejów, którego nazwa pochodziła od


znanego lubrykantu analnego. Wiadomość o tym, że nie jestem

heteroseksualny, naprawdę trudno było uznać za grom z jasnego nieba.

Zapytał, czy jestem biseksualistą, a ja potwierdziłem. Możecie to uznać

za próbę zafałszowania prawdy, ale przecież byłem kiedyś w związku

z kobietą, a i potem mi się to zdarzy. Następnie zapytał, czy byliśmy parą

z Berniem, a ja zaprzeczyłem. Kiedy padło nazwisko Johna Reida,

odparłem wymijająco, że nigdy nie miałem z nikim poważnego romansu.

Nie zamierzałem wyautowywać nikogo na łamach „Rolling Stone’a”.

Powiedziałem mu tylko, że moim zdaniem każdy ma prawo chodzić do

łóżka, z kim mu się podoba.

– Pod warunkiem że nie są to kozy – dodałem.

W tej chwili do pokoju zajrzał John Reid i zapytał, czy wszystko gra.

Nie wiem, czy miał po prostu doskonałe wyczucie czasu, czy też cały czas

podsłuchiwał pod drzwiami z coraz większą paniką i w końcu, kiedy

zacząłem stroić sobie żarty z zoofilii, uznał, że nie wytrzyma tego dłużej.

Może też nie pochwalał bzykania kóz? Zapewniłem go, że wszystko jest

w porządku. I tak myślałem. Nie czułem ulgi ani zdenerwowania, dumy czy

czegoś innego, czego można by się spodziewać po dokonaniu coming outu.

Tak naprawdę niczego nie czułem. Już przed laty przestałem się

przejmować swoją seksualnością i tym, co na jej temat myślą inni. Nic

mnie to nie obchodziło.

Tej postawy nie popierało moje otoczenie. Oczywiście nikt nigdy nie

zająknął się o tym ani słowem w mojej obecności. Nie ośmielili się

z szacunku do tej kupy pieniędzy, jaką dla wszystkich zarobiłem, i ze

strachu, że słynna porywczość Dwightów mogłaby wpaść na gościnne

występy. Jednak gdy wyszło to na jaw, miałem wrażenie, że John Reid

i ludzie z amerykańskiej wytwórni są wyraźnie zaniepokojeni, czekając, jak

to wyznanie wpłynie na moją dalszą karierę.


Kiedy w końcu opadł bitewny pył, można było w pełni oszacować

rozmiary zniszczeń, jakich dokonałem. W zasadzie w ogóle ich nie było.

Ot, kilku świrów napisało do „Rolling Stone’a”, że będą się modlić, by

moja zboczona dusza zaznała gniewu Bożego i wiecznego potępienia. Parę

radiostacji w Stanach ogłosiło też, że nie będzie już nadawać moich nagrań,

jednak w najmniejszym stopniu się tym nie przejąłem. Być może wyjdę na

aroganta, ale byłem pewien, że moja kariera i bez ich pomocy zdążyła już

nieco podupaść. Niektórzy twierdzą, że wywiad dla „Rolling Stone’a”

niekorzystnie odbił się na wynikach sprzedaży moich płyt w Stanach, ale

spadek sprzedaży zaczął się już wcześniej. Mimo że album Rock of the

Westies został numerem jeden, sprzedawał się o wiele gorzej niż Captain

Fantastic.

Tymczasem w Wielkiej Brytanii dziennik „The Sun” wycofał się

z przeprowadzenia konkursu, w którym można było wygrać Blue Moves, ze

względu na to, że na okładce płyty (reprodukcji pięknego obrazu Patricka

Procktora, który znajdował się w mojej kolekcji), przedstawiającej ludzi

siedzących lub leżących w parku, nie widać ani jednej postaci kobiecej, co

prawdopodobnie stanowiło przerażającą promocję homoseksualizmu, przed

którą należy ochronić społeczeństwo. Zgodnie z ich logiką, gdyby czytelnik

„The Sun” zobaczył obraz z kilkoma facetami w parku, nagle zdjąłby

obrączkę, porzucił żonę i dzieci i pobiegł do najbliższego baru dla gejów,

śpiewając po drodze I Am What I Am23. Jednak to tyle, jeśli chodzi

o niepożądane skutki mojego obwieszczenia.

Właściwie brytyjska prasa wykazywała mniejsze zainteresowanie moim

życiem seksualnym niż tym, co się działo na mojej głowie. W sumie trudno

się dziwić: sam przez ostatni rok strasznie się przejmowałem stanem

swojego owłosienia. Moja czupryna zaczęła się z lekka przerzedzać już na

początku lat siedemdziesiątych, ale dopiero źle przeprowadzone farbowanie


w nowojorskim salonie fryzjerskim wywołało zmasowany odwrót włosów.

Będąc pod wrażeniem tego, że projektantka Zandra Rhodes zmieniała kolor

fryzury, ilekroć chciała, by pasował do strojów, przez lata farbowałem się

w Londynie na każdy kolor, jaki można sobie tylko wyobrazić, na pozór

bez negatywnych skutków. Nie mam pojęcia, co takiego nowojorska

fryzjerka nałożyła mi na głowę, ale niedługo później włosy zaczęły

wychodzić mi garściami. Podczas trasy koncertowej w 1976 roku na

czubku głowy byłem już całkowicie łysy.

Nienawidziłem swojego nowego wyglądu. Są ludzie obdarzeni

kształtnymi głowami, którym do twarzy z łysą czaszką. Ja niestety do nich

nie należę. Pozbawiony włosów niepokojąco przypominam Shreka. Na

szczęście wybawienie wydawało się znajdować na wyciągnięcie ręki.

Skierowano mnie do Paryża, do Pierre’a Putota, rzekomego pioniera

transplantacji. W tamtych czasach przeszczepy włosów były taką nowinką,

że każdego lekarza, który się nimi zajmował, z miejsca uznawano za

pioniera, jednak zostałem zapewniony, że ten jest najlepszy. Powiedziano

mi, że po przejściu prostego zabiegu wyjadę z jego paryskiej kliniki

zupełnie odmieniony, a ludzie na widok mojej nowej lwiej czupryny będą

krzyczeć: „Incroyable!” i „Sacre bleu!”.

Nie do końca tak to wyglądało. Zabieg wcale nie był taki prosty. Trwał

jakieś pięć godzin. Wykonywano go dwukrotnie i za każdym razem bolało

jak diabli. Metoda, jaką się posłużono, polegała na tym, że skalpelem

wycięto paski owłosionej skóry z tyłu mojej głowy i przeniesiono je na

czubek. Dźwięk usuwanych włosów zaskakująco przypominał odgłosy

towarzyszące obgryzaniu marchewki przez królika. Po pierwszym zabiegu

opuściłem klinikę, zwijając się z bólu, a na dodatek przy wsiadaniu do

samochodu straciłem równowagę i przydzwoniłem czubkiem głowy

o krawędź dachu. W tej chwili przekonałem się, że wszelkie dolegliwości


związane z przeszczepem włosów to pikuś w porównaniu z bólem

wywołanym uderzeniem w krawędź dachu auta zaraz po tym zabiegu.

Gorączkowo usiłując zatamować krwawienie chusteczką, pomyślałem

o jedynej rzeczy, która moim zdaniem mogła uśmierzyć ból. Po czym

kazałem się zawieźć na zakupy.

Jakby tego było mało, przeszczep się nie udał. Nie wiem, co poszło nie

tak, ale po prostu się nie przyjął. Nie z winy lekarza. Prawdopodobnie

miało to związek z moim uzależnieniem od narkotyków. A może z tym, że

chociaż zabroniono mi noszenia czapki przez kilka tygodni po zabiegu,

całkowicie to zlekceważyłem, bo bez niej wyglądałem jak potwór

pojawiający się pod koniec horroru i wycinający za pomocą siekiery płaty

owłosionej skóry nastoletnim obozowiczom. Głowę pokrywały mi strupy

i upiorne leje. Pewnie mogłem wybrać jakieś kompromisowe rozwiązanie

i zamiast czapki nosić coś lżejszego, na przykład bandanę, ale paradowanie

po mieście w przebraniu romskiej wróżki nawet mnie wydawało się lekką

przesadą.

Kiedy na trop wydarzeń w klinice monsieur Putota natrafiła prasa,

rozpętało się piekło. Jak dotąd żadne zdarzenie w mojej karierze nie

rozgrzało do tego stopnia opinii publicznej. Paparazzi zaczęli obsesyjnie

polować na zdjęcie przedstawiające mnie bez kapelusza. Można by

pomyśleć, że ukrywam pod nim nie przerzedzające się włosy, ale sekret

życia wiecznego. Nie dopisało im szczęście – przez następne dziesięć lat

w ogóle nie pojawiałem się w miejscach publicznych bez nakrycia głowy.

Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, tuż przed tym, jak wyszedłem

z uzależnienia, uznałem, że wystarczy. Ufarbowałem resztki włosów na

platynowy blond i pojawiłem się w takiej fryzurze na okładce albumu

Sleeping with the Past. Po tym, jak wytrzeźwiałem, zafundowałem sobie

doczepy. Zadebiutowałem z nową fryzurą na koncercie poświęconym


Freddiemu Mercury’emu. Pewien dziennikarz zauważył, że wyglądam,

jakbym miał na głowie martwą wiewiórkę. To było podłe z jego strony,

choć muszę przyznać, że nie odbiegało za bardzo od prawdy.

Ostatecznie poddałem się i zacząłem nosić tupecik wykonany przez

perukarzy pracujących przy hollywoodzkich filmach. I teraz pora na

najdziwniejsze. Otóż ludzie przez lata mieli obsesję na punkcie moich

włosów lub ich braku. Natomiast odkąd zacząłem nosić perukę, dosłownie

nikt o tym nie wspomina. Przy czym to rozwiązanie nie jest pozbawione

wad. Kilka lat temu spałem w swoim domu w Atlancie, gdy obudziły mnie

jakieś głosy. Byłem pewien, że ktoś się włamał. Narzuciłem na siebie

szlafrok i zacząłem się skradać, by ustalić, co się dzieje. W połowie

korytarza uświadomiłem sobie, że zapomniałem tupeciku. Pomknąłem

z powrotem do sypialni, dochodząc do wniosku, że jeśli już mam być

zatłuczony na śmierć przez włamywaczy, przynajmniej nie umrę łysy.

Przywdziawszy perukę, poszedłem do kuchni, gdzie zastałem dwóch

hydraulików, których przysłano do naprawienia cieknącej rury. Przepraszali

wylewnie za to, że mnie obudzili, jednak mimo ulgi, jaką poczułem,

odniosłem wrażenie, że dziwnie mi się przyglądają. Wracając do łóżka,

pomyślałem sobie, że pewnie przeżyli szok na widok gwiazdy. Jednak

zatrzymawszy się po drodze w łazience, zrozumiałem, że robotnicy wcale

nie byli oszołomieni widokiem legendarnego Eltona Johna. Ich oszołomiło

to, że legendarny Elton John włożył swój tupecik tyłem na przód.

Wyglądałem niedorzecznie, niczym Frankie Howerd24 po huraganie.

Zdjąłem peruczkę i poszedłem spać.

Skoro cały świat tak dobrze zniósł wiadomość o mojej orientacji seksualnej,

zacząłem się zastanawiać, czy nie mógłbym wybrać nieco lepszego

momentu na jej ogłoszenie. Jeśli miałbym udzielić rady osobie, która

rozważa coming out, brzmiałaby ona następująco: zrób to, ale upewnij się
najpierw, że nie dojdzie do tego zaraz po tym, jak zostałeś prezesem

jednego z brytyjskich klubów piłkarskich. W przeciwnym razie w sobotnie

popołudnia będziesz musiał słuchać, jak tysiące kibiców śpiewają na

melodię My Old Man Said Follow the Van: „Nie siadaj, kiedy Elton przy

tobie tupie, chyba że chcesz mieć jego wacka w dupie”. Być może

powinienem w tym miejscu wygłosić wykład potępiający homofobię wśród

kibiców piłkarskich w połowie lat siedemdziesiątych, ale mówiąc szczerze,

uważałem to za całkiem zabawne. Żenujące, ale śmieszne. Nie czułem się

zagrożony czy przerażony, w gruncie rzeczy te dobroduszne zaczepki trzeba

było przyjąć na klatę. Kiedy to śpiewali, uśmiechałem się i do nich

machałem.

Jeśli chodzi o Watford FC, miałem o wiele większe problemy niż to, co

śpiewali kibice drużyny przeciwnej. Jeszcze w 1974 roku pewien

wspierający klub dziennikarz, który przeprowadzał ze mną wywiad,

napomknął, że drużyna ma kłopoty, i to nie tylko na boisku. Wciąż gorąco

jej kibicowałem i chodziłem na jej mecze, gdy tylko mogłem, wciąż

zajmowałem to samo miejsce na trybunie przy Vicarage Road, na której

jako chłopak stawałem z ojcem. Zresztą nie tylko to wywoływało

wspomnienia z dzieciństwa. Watford dalej było tak samo beznadziejną

drużyną jak w latach pięćdziesiątych, wiecznie tkwił na samym końcu

tabeli. Kibicowanie mu czasami kojarzyło mi się z graniem w Bluesology:

uwielbiałem to, ale wiedziałem, że donikąd nie prowadzi.

Dzięki dziennikarzowi dowiedziałem się, że klub znalazł się

w tarapatach finansowych. Nie miał pieniędzy, bo nikomu nie chciało się

przychodzić na mecze, żeby patrzeć, jak drużyna bez przerwy przegrywa.

Członkowie zarządu Watford rozpaczliwie szukali jakiegoś wyjścia.

Zadzwoniłem do nich i zaoferowałem, że zagram na ich stadionie koncert

charytatywny. Zgodzili się i zaproponowali, że w zamian mogę kupić


udziały w klubie i zostać jego wiceprezesem. Na potrzeby występu

przebrałem się za pszczołę (kostium ten najbardziej przypominał maskotkę

klubu, szerszenia Harry’ego), zaprosiłem też do udziału w nim Roda

Stewarta. Tym samym przez całe popołudnie musiałem wysłuchiwać jego

nieustających kpin z wyglądu stadionu (który rzeczywiście był ruiną

z torem do wyścigów chartów otaczającym boisko), a także okropnych

wyników drużyny (w odróżnieniu od Celticu, któremu kibicował on),

a zwłaszcza z racji mojej nowej roli wiceprezesa.

– Kurwa, czy ty w ogóle masz jakiekolwiek pojęcie o piłce, Sharon? –

zapytał w pewnej chwili. – Gdybyś się na niej chociaż trochę znała, na

pewno nie kibicowałabyś tym patałachom.

Kazałem mu spierdalać. Członkowie zarządu klubu przywitali mnie

z otwartymi ramionami. Jeśli nawet dręczyła ich myśl, że jako jedyny

zespół w lidze mają wiceprezesa z zielono-pomarańczowymi włosami

i w butach na niebotycznych platformach, nigdy o tym nie wspomnieli.

Jednak moja obecność niewiele zmieniła – drużyna dalej była beznadziejna,

a klub na skraju bankructwa. I wtedy do głowy przyszła mi pewna myśl.

Jeśli kibicowanie Watford było równie frustrujące jak granie w Bluesology,

to może i w tym przypadku powinienem wziąć sprawy w swoje ręce?

Dlatego gdy prezes klubu, miejscowy biznesmen Jim Bonser,

zaproponował mi wiosną 1976 roku jego sprzedaż, zgodziłem się. John

Reid wpadł we wściekłość, powtarzał ciągle, że ten klub pociągnie mnie za

sobą na dno. Powiedziałem mu to samo co przedtem Rodowi: żeby

spierdalał. Naprawdę mi na tym zależało. Zawsze lubiłem rywalizację,

nieważne: w squashu, tenisie stołowym czy w monopoly. Nawet obecnie,

ilekroć gram w tenisa, nie chcę sobie tylko rekreacyjnie „popykać”. Ja chcę

rozegrać prawdziwy mecz i jeszcze go wygrać. Przyjęcie tej prezesury

współgrało z tą częścią mojej osobowości. Kręciły mnie wyzwania. Co


więcej, miałem dosyć tego, że ciągłe przegrane Watford psuły mi

weekendy.

No i kochałem ten klub. Kibicowanie mu było jedyną stałą w moim

życiu, podczas gdy wszystko inne bez przerwy się zmieniało. Vicarage

Road leżała jakieś osiem–dziesięć kilometrów od miejsca, w którym

przyszedłem na świat. Zapewniało mi to łączność z moimi korzeniami,

przypominało, że niezależnie od tego, jak wielkie odnosiłem sukcesy, jak

bardzo byłem sławny i ile pieniędzy zarobiłem, w gruncie rzeczy wciąż

pozostawałem dzieckiem z klasy niższej, które mieszkało w domu

komunalnym w Pinner.

To jednak nie wszystko. Uwielbiałem angażować się w działalność

klubu, ponieważ wszystko w nim bardzo różniło się od świata muzycznego,

do którego przynależałem. Nie było całego tego blichtru, luksusu, limuzyn,

Starshipa. Mogłem wsiąść do pociągu do Grimsby wraz z zawodnikami,

obejrzeć mecz, wysłuchać kibiców drużyny przeciwnej śpiewających

o tym, że rzekomo mam ogromną ochotę wsadzić komuś w zadek, a potem

złapać pociąg do domu i wracać z rybą, którą podarowali mi szefowie klubu

Grimsby pod koniec meczu.

I nie było mowy o wciskaniu kitu. Kiedy już osiągnąłeś pewien sukces

w przemyśle muzycznym, uświadamiałeś sobie, że otaczają cię pochlebcy

mówiący ci to, co ich zdaniem chcesz usłyszeć, a nie to, co naprawdę

myślą. Nikt nie chce cię wkurzyć, nikt nie chce robić zamieszania.

Tymczasem w Watford było inaczej. Pracownicy klubu i piłkarze byli mili,

pełni szacunku, jednak nie interesowało ich lizodupstwo. Nie mieli

problemu z powiedzeniem mi, że nie przypadła im do gustu moja

najnowsza płyta („Dlaczego nie piszesz już takich piosenek jak Daniel? To

było coś”) czy że wyglądam głupio w futrze. Fakt, że nie traktowali mnie

ulgowo tylko dlatego, że byłem Eltonem Johnem, stawał się jasny za


każdym razem, gdy grałem z nimi w nogę. Dostawałem podanie, widziałem

podbiegającego do mnie zawodnika Watford, który grał w przeciwnej

drużynie, a następna rzecz, z jakiej sobie zdawałem sprawę, to że przejął

piłkę, a ja lecę z dużą prędkością do tyłu, a potem ląduję na tyłku.

Nie było też mowy o tym, żebym wpadał we wściekłość i stroił fochy.

Musiałem się nauczyć przegrywać, ściskać dłonie prezesów klubów, które

złoiły nam skórę. Nie mogłem stracić panowania nad sobą ani się obrażać,

upijać się ani ćpać, bo nie byłem tu wielką gwiazdą, której każdy kaprys

trzeba spełnić, ja tu po prostu reprezentowałem Watford Football Club. Raz

zdarzyło mi się złamać zasady. Zjawiłem się na meczu rozgrywanym

w święta na kacu po gigantycznej libacji kokainowej i zacząłem żłopać

szkocką w sali konferencyjnej. Następnego dnia zebrałem ochrzan,

dostałem reprymendę, której zwykle nikt nie śmiał mi udzielać.

– Co ty, kurwa, wyprawiasz? Zawodzisz siebie i klub.

Człowiekiem, który mnie opieprzył, był Graham Taylor, nowy trener

drużyny, którego osobiście namówiłem do przyjścia do Watford w kwietniu

1977 roku. Kiedy się poznaliśmy, miał trzydzieści dwa lata (czyli niewiele

jak na trenera piłkarskiego) i przypominał mi Berniego. Podobnie jak on

pochodził z Lincolnshire i tak jak on podjął ryzyko współpracy ze mną.

Zarabiał bardzo dobrze jak na trenera tak podrzędnego klubu jak Watford,

jednak ta praca była dla niego zdecydowanie krokiem wstecz. Swoją

poprzednią drużynę, Lincoln City, wyprowadził z czwartej ligi i powinien

teraz zacząć trenować jakiś lepszy klub, a nie wracać do podstaw. Jednak

podobnie jak z Berniem, momentalnie załapałem z nim kontakt i podobnie

jak z Berniem, nie wtrącałem się do tego, co robi, dałem mu wolną rękę.

Wreszcie, podobnie jak to było ze mną i z Berniem, gdy już zaskoczyło,

zaczęliśmy odnosić niewyobrażalne sukcesy. Graham był wspaniałym

trenerem i stworzył fantastyczny sztab szkoleniowy. Jego asystentem został


Bertie Mee, który przeszedł z Arsenalu i był piłkarskim weteranem –

występował jeszcze w latach trzydziestych i wiedział o piłce dosłownie

wszystko. Natomiast na stanowisko dyrektora generalnego zatrudniliśmy

Eddiego Plumleya z Coventry. Graham kupował też nowych piłkarzy

i sprzyjał rozwojowi młodych talentów. Podpisał kontrakt z szesnastoletnim

Johnem Barnesem, jednym z najlepszych zawodników, jakimi

kiedykolwiek mogła poszczycić się Anglia. Pozyskał go za cenę nowego

stroju piłkarskiego. Ponadto udało mu się zamienić początkujących piłkarzy

takich jak Luther Blissett i Nigel Callaghan w piłkarskie gwiazdy. Kazał im

trenować ciężej, niż kiedykolwiek wcześniej trenowali, i sprawił, że cała

drużyna zaczęła grać pasjonujący futbol – mieliśmy dwóch świetnych

środkowych napastników i dwóch szybkich skrzydłowych, rewelacyjny

atak strzelający mnóstwo goli, dzięki któremu ludzie zaczęli chodzić na

mecze. Pozbył się toru dla chartów i zbudował nowe trybuny oraz specjalny

sektor dla rodzin z dziećmi, żeby mogły bezpiecznie oglądać mecze.

Obecnie każdy klub dysponuje takim, ale to Watford było pierwsze.

Wszystko to kosztowało fortunę, na co bezustannie skarżył się John

Reid. Miałem to gdzieś. Nie byłem biznesmenem, który ładuje forsę w klub

piłkarski, licząc na zyski. Watford miałem we krwi. Moja obsesja była tak

ogromna, że stałem się przesądny (wierzyłem, że jeśli nie będę zmieniał

ubrania i opróżniał kieszeni, czeka nas zwycięska passa) i z chorobliwym

entuzjazmem namawiałem wszystkich, by zostali kibicami Watford.

Nakłoniłem nawet swojego starego kumpla Muffa Winwooda, żeby przestał

kibicować West Brom i został członkiem zarządu naszego klubu.

Chodziłem na posiedzenia rady miasta, na których bezskutecznie

próbowałem przekonać jej członków, by pozwolili nam wybudować na

peryferiach nowy stadion. Po meczach szedłem do klubu kibica,

mieszczącego się w niewielkim budynku przy głównej trybunie, żeby


spotkać się z kibicami i posłuchać, co mają do powiedzenia. Chciałem,

żeby wiedzieli, że zależy mi na klubie, że naprawdę doceniamy ich

wsparcie i że bez nich Watford byłoby niczym. Wyprawiałem w Woodside

wielkie imprezy dla zawodników, pracowników klubu i ich rodzin,

z minimeczami i wyścigami z łyżką i jajkiem. Kupiłem astona martina,

pomalowałem go w barwy Watford (żółty w czerwono-czarne paski)

i jeździłem nim na mecze. Nazywałem go samochodem prezesa. Nie

zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielką sensację wzbudza, dopóki nie

zostałem przedstawiony księciu Filipowi. W trakcie miłej pogawędki nagle

zmienił temat.

– Mieszka pan niedaleko zamku w Windsorze, prawda? – zapytał. –

Widział pan tego cholernego durnia, który jeździ koszmarnym żółtym

samochodem w paski? Zna go pan może?

– Tak, Wasza Wysokość. Tak się składa, że to ja.

– Poważnie? – Nie wydawał się zaskoczony tą odpowiedzią. Właściwie

chyba nawet ucieszył się, że wreszcie znalazł rzeczonego durnia, dzięki

czemu mógł uraczyć go swoimi mądrościami. – Co pan sobie, u diaska,

myśli? To niedorzeczne. Wygląda pan w tym wozie jak skończony głupiec.

Pozbądź się go pan.

Jeśli nie mogłem zdążyć na mecz samochodem prezesa, czarterowałem

helikopter. Gdy było to niemożliwe, bo akurat grałem za granicą,

dzwoniłem do klubu, a tam przełączano mnie do szpitalnej radiostacji, która

przeprowadzała transmisję meczu. Zgromadzony na backstage’u gdzieś

w Ameryce zespół słuchał, jak siedząc sam w garderobie, wrzeszczę ile sił

w płucach, bo właśnie złoiliśmy Southampton. Nawet w środku nocy

w Nowej Zelandii wstawałem, żeby posłuchać transmisji. Jeśli godzina

rozpoczęcia meczu pokrywała się z godziną koncertu, przesuwałem koncert

na później. Uwielbiałem to wszystko: podniecenie towarzyszące meczowi,


poczucie braterstwa, bycia częścią zespołu, w którym wszyscy zdają się

pracować do samego końca, począwszy od zawodników, a na herbaciarkach

kończąc. Nic nie mogło mi dać takiej radości jak Watford.

Poza tym nie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Zacząłem

dostrzegać rezultaty poczynionych inwestycji. Klub zaczął wygrywać, a jak

już zaczął, nie mógł przestać. Po pierwszym sezonie awansowaliśmy do

trzeciej ligi. Po dwóch – byliśmy w drugiej. W 1981 roku Watford po raz

pierwszy w swojej historii znalazło się w pierwszej lidze. W następnym

roku zakończyliśmy rozgrywki na drugim miejscu. Oznaczało to, że

zagramy w Pucharze UEFA przeciwko najsłynniejszym drużynom

w Europie: Realowi Madryt, Bayernowi Monachium, Interowi Mediolan.

Osiągnęliśmy to, czego pragnąłem od samego początku i o czym

powiedziałem Grahamowi podczas naszego pierwszego spotkania.

Popatrzył wtedy na mnie jak na idiotę i zaczął tłumaczyć, że z taką drużyną

będziemy mogli mówić o wyjątkowym szczęściu, jeśli uda nam się

utrzymać w czwartej lidze.

– Kurwa, macie żyrafę zamiast środkowego napastnika – stwierdził.

Dopiero potem zdał sobie sprawę z tego, że nie żartowałem i zamierzam

wcielić swoje słowa w czyn. Uznaliśmy, że prawdopodobnie zajmie to

jakieś dziesięć lat. Udało się tego dokonać w pięć.

W 1984 roku doszliśmy do finału Pucharu Anglii. To najstarsze

i najbardziej prestiżowe klubowe rozgrywki w Wielkiej Brytanii. Stadion

Wembley, sto tysięcy widzów. Zdążyłem już się przyzwyczaić do tego, że

Watford dobrze sobie radzi (zabawne, jak człowiek szybko przywyka do

sukcesów po latach porażek), jednak tuż przed rozpoczęciem spotkania

nagle dotarło do mnie, jak daleko zaszliśmy – zaczynaliśmy od

beznadziejnego klubiku, na którego mecze nikt nie przychodził i wszyscy

się z niego śmiali, a teraz byliśmy tutaj. Orkiestra dęta zagrała Abide With
Me, hymn, który zgodnie z tradycją wykonuje się przed finałowym meczem

rozgrywek, i nagle stało się: zalałem się łzami przed kamerami BBC. Jak

się okazało, był to najjaśniejszy moment tego dnia. Everton wygrał z nami

dwa do zera. Gra była bardziej wyrównana, niż sugeruje wynik (jednego

z goli sędzia nie powinien był uznać), ale trzeba przyznać, że grali lepiej niż

my. Byłem zrozpaczony, lecz i tak wydaliśmy przyjęcie dla drużyny –

ostatecznie osiągnęliśmy naprawdę dużo.

Patrząc przed meczem na tłumy zgromadzone na stadionie Wembley,

czułem się jak wtedy, gdy wyszedłem na scenę na Dodger Stadium.

I podobnie jak wtedy wiedziałem, że to już szczyt naszych możliwości, nie

spotka nas nic lepszego. Miałem rację. Kilka lat później Graham zaczął

trenować Aston Villę. Na jego miejsce przyjąłem Dave’a Bassetta, lecz nie

wyszło, zabrakło chemii i nie zżył się z drużyną. Zacząłem myśleć, że

powinienem był odejść wraz z Grahamem. Wciąż kochałem ten klub, ale

tylko z Grahamem łączyła mnie pewnego rodzaju magia i bez niego to już

nie było to samo.

W końcu sprzedałem Watford Jackowi Petcheyowi, multimilionerowi,

który dorobił się na handlu samochodami. Siedem lat później odkupiłem

udziały w klubie i znów zostałem jego prezesem – tym razem podszedłem

do tego przedsięwzięcia bardziej jak biznesmen, nie włożyłem w to serca.

Jack zawalił mnóstwo spraw i Watford spadło do drugiej ligi.

Zdecydowałem się na ten krok głównie dlatego, że Graham zgodził się

wrócić. Drużyna radziła sobie całkiem nieźle, ale to już nie było to samo –

tym razem nie mieliśmy przed sobą tego niesamowitego wyzwania, jakim

było odbicie się od dna. Ostatecznie Graham ponownie odszedł. Tym razem

udałem się w jego ślady. Zrezygnowałem z prezesury na dobre w 2002

roku. Na swój dziwaczny sposób nasze relacje dalej trwały, aż do śmierci

Grahama w 2017 roku. Wciąż dzwoniłem do niego i gadaliśmy o drużynie:


jak jej idzie, co myślimy o aktualnym trenerze. Niezależnie od innych

osiągnięć w piłce Graham Taylor sercem cały czas pozostawał w Watford.

Jestem niesamowicie dumny z tego, co razem osiągnęliśmy, jednak

zawdzięczam Watford o wiele więcej, niż Watford zawdzięcza mnie. Byłem

prezesem klubu w najgorszym okresie swojego życia – lat uzależnienia

i niepowodzeń, nieudanych związków, złych interesów, spraw sądowych,

nieustającej wrzawy. W tych trudnych czasach Watford dostarczało mi cały

czas radości. Ilekroć czułem się niekochany, przypominałem sobie

o miłości klubu i kibiców. Dzięki tej pasji mogłem się skoncentrować na

czymś innym, pozwalała mi ona zapomnieć o wszystkim, co poszło nie tak.

Z oczywistych powodów raczej niewiele pamiętam z lat osiemdziesiątych –

niektóre wydarzenia trudno mi było przypomnieć sobie nazajutrz, a co

dopiero trzydzieści lat później – lecz każdy mecz Watford, jaki widziałem,

wrył mi się w pamięć. Na przykład wieczór, gdy wyeliminowaliśmy

Manchester United z Pucharu Ligi Angielskiej na stadionie Old Trafford,

podczas gdy wciąż jeszcze graliśmy w trzeciej lidze: dwie bramki Blissetta,

obie główką. Następnego dnia gazety, które zwykle nie pisały nic

o Watford, nazwały jego zawodników Rocket Menami Eltona Johna. Albo

ten wieczór w listopadzie 1982 roku, gdy graliśmy na wyjeździe

z Nottingham Forest w rozgrywkach Milk Cup. Sprali nas siedem do trzech,

ale był to jeden z najpiękniejszych meczów, jakie widziałem w życiu.

Legendarny trener Nottingham Brian Clough zgodził się ze mną, zanim

odwrócił się do Grahama i powiedział mu, że nigdy by nie pozwolił, żeby

jego prezes siedział zaraz za linią boczną tak jak ja. Bóg jeden raczy

wiedzieć, co by się ze mną stało, gdybym nie miał piłki. Wcale nie

przesadzam, kiedy powtarzam, że Watford ocaliło mi życie.


8

Gdy jesienią 1976 roku, po wycofaniu się z życia koncertowego,

wróciłem do domu, zabrałem się do remontu Woodside. Kiedyś w tym

samym miejscu znajdował się inny, pochodzący z XI wieku budynek

wzniesiony dla medyka Wilhelma Zdobywcy, ale spłonął. Współczesna

wersja pochodziła z 1947 roku i zbudowano ją dla Michaela Sobella,

człowieka, który dorobił się na produkcji odbiorników radiowych

i telewizorów. Utrzymana była w stylu pseudogeorgiańskim, ja jednak

postanowiłem wyrzec się regencji i palladianizmu na rzecz stylu znanego

wśród dekoratorów wnętrz jako styl naćpanej gwiazdy pop z połowy lat

siedemdziesiątych, która wpadła w szał. Było tam mnóstwo automatów do

gier, szaf grających, mosiężnych palm i najróżniejszych pamiątek. Lampy

Tiffany sąsiadowały z parą studwudziestocentymetrowych martensów, które

miałem na sobie, śpiewając Pinball Wizard w filmie Tommy. Na ścianach

akwaforty Rembrandta walczyły o miejsce ze złotymi płytami i prezentami

od fanów. Miałem też miniboisko piłkarskie i w pełni wyposażoną

dyskotekę wybudowaną tuż przy salonie, ze światłami, kulą dyskotekową,

stanowiskiem didżejskim i ogromnymi kolumnami. W jednym z pokoi

królowała replika tronu Tutanchamona. Kazałem też zainstalować na

dworze głośniki, które podłączyłem do swojego sprzętu stereo. Kiedy się

budziłem, puszczałem przez nie fanfarę, żeby wszyscy domownicy

wiedzieli, że już wstałem. Uważałem to za świetny żart, ale z nieznanych

mi powodów goście, którzy nie byli na to przygotowani, popadali


w zamyślenie, zupełnie jakby rozważali możliwość, że sukces uderzył mi

do głowy.

Przerobiłem oranżerię na oddzielne mieszkanie z własnym ogrodem.

W mieszkaniu tym umieściłem babcię. Nie chciałem, by po śmierci

drugiego męża Horace’a staruszka mieszkała sama. Żyła tam do śmierci

w 1995 roku. Pomyślałem wtedy, że historia zatoczyła koło. Ja urodziłem

się w jej domu, ona umarła w moim, chociaż do końca życia pozostała nad

wyraz samodzielna. Zawsze była niezależną kobietą i nie chciałem jej tej

niezależności pozbawiać. Mieszkała w mojej posiadłości, więc wiedziałem,

że jest bezpieczna, lecz żyła własnym życiem, miała własnych przyjaciół.

Wpadałem do niej w odwiedziny, ilekroć miałem ochotę, jednak dbałem

również o to, by trzymać ją z dala od swojego szalonego życia, chroniłem ją

przed wszystkimi swoimi ekscesami i głupotą. Wydawała się naprawdę

szczęśliwa, krzątając się w ogrodzie. Właśnie pieliła grządki, kiedy do

Woodside przyjechała na lunch królowa matka. Tak miło nam się

rozmawiało w domu Bryana Forbesa, że zaprosiła mnie na kolację w Royal

Lodge w Windsorze. Była w naprawdę dobrym nastroju. Po posiłku

namówiła mnie, byśmy zatańczyli przy jej ulubionym nagraniu, którym

okazała się stara irlandzka pieśń biesiadna zatytułowana Slattery’s Mounted

Fut (wydaje mi się, że miał ją w swoim repertuarze Val Doonican25).

Skoro zaznałem czegoś tak surrealistycznego jak taniec z królową

matką do irlandzkiej pieśni biesiadnej, uznałem, że nie uchybię Jej

Wysokości, zapraszając ją na lunch. Zwłaszcza że, jak mi powiedziała,

przyjaźniła się z rodziną, która mieszkała w Woodside przed wojną.

Pomyślałem, że pewnie chciałaby znów zobaczyć tę posiadłość. Kiedy

przyjęła zaproszenie, uznałem, że zabawnie będzie, jeśli nie uprzedzę babci

o jej wizycie. Zadzwoniłem do niej i powiedziałem:

– Wpadnij do mnie, babciu, jest tu ktoś, kto bardzo chce cię poznać.
Niestety, babcia nie poznała się na żarcie. Po wyjściu królowej matki

rozpętało się piekło.

– Jak mogłeś mi to zrobić? Przez ciebie rozmawiałam z królową matką

w cholernych gumiakach i rękawicach ogrodowych! Nie waż się tego

więcej robić!

Zatrudniłem pracowników do opieki nad posiadłością. Bob Halley

początkowo był moim szoferem, a jego żona Pearl gosposią – urocza

kobieta, ale, jak się okazało, beznadziejna kucharka. Przyjąłem też dwie

sprzątaczki i sekretarza o nazwisku Andy Hill. Był synem właściciela

Northwood Hills Hotel, pubu, w którym w młodości grałem na pianinie,

i zatrudniłem go głównie dlatego, że się w nim durzyłem. Kiedy uczucie

minęło, zrozumiałem, że nie nadaje się do tej roboty. Kolejna ważna lekcja.

Ostatecznie stanowisko to objął Bob Halley.

Poprosiłem też mamę, żeby miała oko na wszystko, co okazało się

straszliwą pomyłką. Świetnie radziła sobie z rachunkami, jednak rządziła

wszystkim żelazną ręką. Zauważyłem zmianę w jej zachowaniu. Nadal

wiodła szczęśliwe życie z Derfem, lecz wydawało mi się, jakby powróciła

dawna ona, z czasów, gdy go jeszcze nie znała: humorzasta, trudna,

kłótliwa, wiecznie niezadowolona. Myślałem, że dzięki tej pracy ponownie

się do siebie zbliżymy, jak kiedyś we Frome Court, gdy dopiero

zaczynaliśmy z Berniem. Ale nie. Odnosiłem wrażenie, że cała radość, jaką

czuła, gdy zacząłem odnosić sukcesy, minęła. Wydawała się nienawidzić

wszystkiego, co robię. Doznawałem z jej strony tylko wiecznej krytyki –

dotyczyła ona strojów, przyjaciół, muzyki. Często też kłóciła się ze mną

o wydatki. Moim zdaniem lata wojny i reglamentowania żywności wpoiły

jej przekonanie o potrzebie oszczędzania i niechęć do marnotrawstwa. Tyle

że, jak już chyba zdołałem wykazać, nie ma to nic wspólnego z moją

filozofią życiową. Miałem dosyć kontrolowania moich zakupów i kłótni


z nią za każdym razem, gdy kupiłem komuś prezent. Czułem się osaczony,

nie miałem ani odrobiny prywatności. Wstajesz rano po nocy spędzonej

z jakimś gościem i pierwszą osobą, na jaką wpadasz, jest twoja mama, która

gniewnie macha ci przed nosem rachunkiem i burczy:

– Dlaczego aż tyle wydałeś na kieckę dla Kiki Dee?

Szaleństwo, co? Oczywiście nastrój postkoitalnej błogości momentalnie

mijał. Co gorsza, miała zwyczaj znęcania się nad pracownikami, traktowała

ich jak śmieci, zachowywała się, jakby była panią na włościach, a oni jej

służącymi. Ciągle musiałem oczyszczać atmosferę po tym, jak straciła

panowanie nad sobą i znów na kogoś nawrzeszczała. W końcu sytuacja

stała się nie do wytrzymania. Kiedy mama i Derf przeprowadzili się na

południowe wybrzeże, odetchnąłem z ulgą.

Pewnego niedzielnego poranka leżałem w łóżku, zerkając kątem oka na

telewizor, kiedy nagle na ekranie pojawił jakiś gość z pomarańczową

fryzurą i nazwał Roda Stewarta bezwartościowym starym jebaką.

Momentalnie przykuł tym moją uwagę. Kogoś, kto zmieszał z błotem Roda,

zdecydowanie nie można było przegapić. Koleś nazywał się Johnny Rotten,

miał na sobie niesamowite ciuchy i wydał mi się przezabawny – wyglądał

jak skrzyżowanie młodego buntownika z wredną starą ciotą, naprawdę

złośliwą, a przy tym dowcipną. Rozmowę dotyczącą rodzącej się sceny

punkowej przeprowadzała z nim Janet Street-Porter. Ją też z miejsca

polubiłem – była pyskata i zuchwała. Żeby oddać sprawiedliwość Rodowi,

Johnny Rotten wydawał się nienawidzić dosłownie wszystkich – byłem

pewien, że mnie też ma za bezużytecznego starego jebakę. Niemniej

zapamiętałem, żeby później zadzwonić do Roda i upewnić się, że wie o tej

rozmowie.

– Cześć, Phyllis, oglądałaś dziś rano telewizję? Jest taki nowy zespół,

nazywa się Sex Pistols. Nie uwierzysz, powiedzieli, że jesteś


bezużytecznym starym jebaką. Dokładnie tak to ujęli: Rod Stewart to

bezużyteczny stary jebaka. To straszne, prawda? Przecież masz dopiero

trzydzieści dwa lata. Bardzo mi ciebie żal.

Naprawdę nie obchodziło mnie, co o mnie myśleli. Uwielbiałem punk

rocka. Jego energię, podejście do życia i styl, a także to, że mój stary

kumpel Marc Bolan od razu stwierdził, że wynalazł go dwadzieścia lat

temu. To było tak bardzo w jego stylu! Punk mnie nie szokował –

przeżyłem skandale i zmiany społeczne wywołane przez rock and rolla

w latach pięćdziesiątych, więc byłem przyzwyczajony do muzyki

wzbudzającej powszechne oburzenie – i nie czułem się zagrożony czy

zaliczony do staroci. Jakoś trudno mi było sobie wyobrazić, że fani Eltona

Johna palą swoje egzemplarze Captain Fantastic, a potem idą do klubu

Vortex i plują na występujących tam The Lurkers. Nawet gdyby tak robili,

nie miałbym na to wpływu: to nie był muzyczny styl, z którym się

ścigałem. Jednak uważałem The Clash, Buzzcocks i Siouxsie ant the

Banshees za wspaniałe zespoły. A Janet Street-Porter za wspaniałą

dziennikarkę. Dzień po programie zadzwoniłem do niej i zaprosiłem ją na

lunch. Odtąd jesteśmy przyjaciółmi.

Mimo że punk nie wpłynął na mnie bezpośrednio, był znakiem, że coś

się zmieniło. Kolejnym znakiem. Dużo ich było wokół. Przestałem

pracować z Dickiem Jamesem i DJM. Mój kontrakt skończył się tuż po

ukazaniu się Rock of the Westies. Wydali jeszcze płytę live zatytułowaną

Here and There, której nie cierpiałem – nie chodziło o to, że była kiepska,

po prostu zawierała stare nagrania z 1972 i 1974 roku i uważałem jej

wydanie za skok na kasę, którym zresztą była. Odmówiłem przedłużenia

kontraktu i przeszedłem do Rocket. John Reid narzekał, że Dick przez lata

nas kantował. Jego zdaniem kontrakty, które podpisaliśmy z Berniem

w latach sześćdziesiątych, były nieuczciwe, a nasze tantiemy za niskie.


Poza tym coś mocno nie grało ze sposobem naliczania wpływów

z zagranicy. Do czasu, gdy działka, którą otrzymywała wytwórnia DJM, jej

dyrekcja i oddziały zagraniczne, została zmniejszona, Bernie i ja

dostawaliśmy zaledwie piętnaście funtów z każdej zarobionej przez nas

stówy. W tamtych czasach był to standard w przemyśle muzycznym, ale to

nie znaczy, że te standardy należało pochwalać. W połowie lat

osiemdziesiątych wytoczyliśmy im sprawę sądową i ją wygraliśmy. Miałem

straszne wyrzuty sumienia, bo kochałem Dicka, nigdy nie powiedziałbym

o nim złego słowa. Jednak czułem, że muszę to zrobić: branża muzyczna

musiała zmienić to, w jaki sposób traktowała artystów. Niedługo później

Dick miał atak serca i jego syn Steve obwinił mnie o jego śmierć. To było

naprawdę straszne i smutne. Nie tak powinna się była zakończyć historia

Dicka i mnie.

Rozstając się z DJM, Bernie i ja uzgodniliśmy, że trochę odpoczniemy

od wspólnej pracy. Nie doszło między nami do kłótni czy czegoś w tym

rodzaju. Tak po prostu należało zrobić. Byliśmy ze sobą związani przez

dziesięć lat i nie od rzeczy byłoby się zatrzymać, zanim popadniemy

w rutynę. Nie chciałem, żebyśmy skończyli jak Bacharach i David26, którzy

współpracowali tak długo, że wreszcie nie mogli znieść swojego widoku.

Do tej pory jedynym dziełem Berniego beze mnie był jego album solowy –

czytał na nim swoje wiersze, a podkład muzyczny zapewnili mu Caleb

Quaye i Davey Johnstone. Płytę wydał Dick James, po czym zorganizował

całkowicie niedorzeczne spotkanie, podczas którego nalegał, żeby Bernie

został moim supportem podczas zbliżającej się trasy po Ameryce:

– Będzie czytał swoje wiersze! Ludzie je pokochają!

Nie mieściło mi się w głowie, że Dick uważa to za dobry pomysł. No,

chyba że w tajemnicy wykupił polisę ubezpieczeniową na Berniego i miał

nadzieję, że zgarnie niezłą kasę, gdy ktoś go zabije na scenie.


Amerykańskich fanów rocka pierwszej połowy lat siedemdziesiątych

można było podejrzewać o wiele, ale na pewno nie o to, że przez

czterdzieści pięć minut będą w stanie słuchać faceta czytającego wiersze

o swoim dzieciństwie w Lincolnshire, niezależnie od tego, jak piękne by te

wiersze były. Odparłem, że Berniego trudno nakłonić nawet do tego, żeby

wyszedł na scenę pod koniec koncertu i się ukłonił, a co dopiero żeby wziął

udział w eksperymentalnym wieczorku poetyckim przed koncertem

gwiazdy, i pomysł na szczęście upadł.

Teraz jednak Bernie stanął na własnych nogach. Napisał teksty na płytę

Alice’a Coopera, album koncepcyjny opowiadający o alkoholizmie Alice’a

i pobycie w ośrodku odwykowym. Pozyskali do tego projektu naszego

starego basistę Dee Murraya i Daveya Johnstone’a na gitarze. Wyszedł im

całkiem niezły album. Byłem pod wrażeniem. Dlaczego zatem czułem się

tak dziwnie, gdy patrzyłem na nazwiska autorów piosenek i obok nazwiska

Berniego widziałem nazwisko Alice Cooper zamiast Elton John? Właściwie

nie było w tym nic dziwnego. To bardzo proste. Nie chciałem się do tego

przyznać przed samym sobą, ale byłem zazdrosny.

Wyrzuciłem to z głowy. W końcu miałem nowego tekściarza, Gary’ego

Osborne’a, którego poznałem, gdy napisał angielskie słowa do Amoureuse,

francuskiej piosenki śpiewanej przez Kiki Dee. Była to odwrotność

współpracy z Berniem – Gary chciał, żebym komponował muzykę, zanim

on napisał tekst – ale stworzyliśmy razem kilka naprawdę niezłych

utworów: Blue Eyes, Little Jeannie, balladę Chloe… I bardzo się

zaprzyjaźniliśmy. Do tego stopnia, że to do Gary’ego i jego żony Jenny

zadzwoniłem z płaczem w Boże Narodzenie, kiedy mój ówczesny chłopak

wbrew ustaleniom nie przyleciał z Los Angeles. Ten facet jako partner był

chodzącą katastrofą, nawet jak na moje, niezbyt wysokie, standardy – otóż

uznał, że jednak nie jest gejem, i zwiał ze stewardesą, która pracowała na


Starshipie. Nie żeby mi o tym powiedział. Po prostu zniknął. Jego samolot

wylądował na Heathrow, jednak jego nie było na pokładzie i nigdy już

o nim nie słyszałem. Może powinienem był to przewidzieć, ale, szczerze

mówiąc, nie wydawał się heterykiem, kiedy był ze mną w łóżku. Coś

strasznego: siedzieć samemu w domu z mnóstwem nierozpakowanych

prezentów i nieupieczonym indykiem (spodziewając się romantycznych

świąt, dałem wszystkim pracownikom Woodside tydzień wolnego). Gary

i Jenny zmienili plany i przyjechali z Londynu, żeby ze mną pobyć. Czyż

nie byli kochani?

Istniały również inne zalety niepracowania z Berniem. Mogłem

eksperymentować z muzyką na wiele nieznanych mi dotąd sposobów.

Poleciałem do Seattle, żeby nagrać kilka piosenek na epkę. Producentem

był Thom Bell, odpowiedzialny za filadelfijskie nagrania soulowe, którymi

swego czasu inspirowałem się, pisząc Philadelphia Freedom. Kazał mi

śpiewać niżej niż dotychczas i ubarwił nagrania smyczkami. Dwadzieścia

siedem lat później jedna z piosenek, które wtedy nagraliśmy, Are You Ready

for Love, znalazła się na pierwszym miejscu brytyjskich list przebojów. Już

samo to świadczy o ponadczasowości brzmienia wypracowanego przez

Thoma. Następnie napisałem kilka świetnych utworów z nowofalowym

wokalistą Tomem Robinsonem. Jeden z nich zatytułowaliśmy Sartorial

Eloquence (Ekscentryczna elokwencja), lecz moja amerykańska wytwórnia

uznała, że Amerykanie są za głupi, by zrozumieć ten tytuł, i nalegała,

żebyśmy zmienili go na Don’t Ya Wanna Play This Game No More?, który

nie miał w sobie poetyckości oryginału. Inny tekst Thoma, Elton’s Song,

zupełnie nie przypominał kawałków, które pisał Bernie – to melancholijna

opowieść o homoseksualnym uczniu zakochującym się w jednym ze swoich

kolegów. Podjąłem też współpracę z Timem Rice’em, który w latach

siedemdziesiątych bił rekordy popularności i zdobywał nagrody za Jesus


Christ Superstar i Evitę, musicale napisane do spółki z Andrew Lloydem

Webberem. W tamtych czasach ukazała się tylko jedna nasza wspólna

piosenka, Legal Boys, która znalazła się na moim longplayu Jump Up!

z 1982 roku, ale wiele lat później stał się jednym z najważniejszych

muzycznych partnerów w mojej karierze.

Napisałem też jedną piosenkę całkowicie samodzielnie, co mi się

przedtem prawie nie zdarzało. Pewnej niedzieli w Woodside, przybity

i skacowany, ułożyłem melodię, która odpowiadała mojemu nastrojowi, po

czym pod koniec zaśpiewałem wers: „Życie to nie wszystko”. Nazajutrz

rano dowiedziałem się, że młody pracownik naszej wytwórni Guy Burchett

zginął w wypadku motocyklowym dokładnie w tym samym czasie, gdy

pisałem ten numer, więc zatytułowałem go Song for Guy (Piosenka dla

Guya). Nie przypominał żadnego z moich dotychczasowych utworów

i moja amerykańska wytwórnia nie chciała go wydać na singlu. Strasznie

mnie to wkurzyło. Na szczęście stał się ogromnym przebojem w Europie.

Po latach, kiedy poznałem Gianniego Versacego, stwierdził, że to jego

ulubiona piosenka z mojego repertuaru. Ciągle powtarzał, jaka jest

odważna. Uznałem to za lekką przesadę, na pewno była nietypowa, ale nie

nazwałbym jej odważną. Po jakimś czasie okazało się, że Gianni uważa ją

za odważną, ponieważ przekręcił tytuł. Wydawało mu się, że brzmi on Song

for a Gay (Piosenka dla geja).

Jednak niektóre z moich eksperymentów chyba powinny były pozostać

w laboratorium. Choć na początku 1978 roku wideoklipy wciąż jeszcze

były nowością, postanowiłem wziąć byka za rogi. Oczywiście teledysk do

piosenki Ego miał być najwspanialszy, najdroższy i najniezwyklejszy.

Wydaliśmy fortunę, zatrudniając reżysera Michaela Lindsaya-Hogga.

Kręcił go niczym film. Mieliśmy na planie dziesiątki aktorów, dekoracje,

płonący wielki znicz, scenę morderstwa, retrospekcje w sepii. O moim


zaangażowaniu świadczy fakt, że zgodziłem się nawet zdjąć w jednej ze

scen kapelusz. Na premierę wynajęliśmy kino na West Endzie, nie

rozumiejąc, że jeśli ktoś przychodzi na premierę, spodziewa się filmu, który

trwa dłużej niż trzy i pół minuty. Kiedy zakończyła się projekcja, rozległy

się niepewne oklaski, a potem zapadła cisza zdająca się mówić: „To już

wszystko?”, zupełnie jakbyśmy zaprosili gości na uroczystą kolację,

a potem zaserwowali im twixy. Dlatego pokazałem im wideoklip po raz

drugi, co zmieniło atmosferę o tyle, że zamiast pytać siebie: „To już

wszystko?”, ludzie zaczęli myśleć: „O nie, znowu to samo?”. Co więcej,

żadna stacja telewizyjna nie pokazywała tego teledysku (działo się to kilka

lat przed pojawieniem się MTV, gdy w programach telewizyjnych nie było

miejsca na filmiki muzyczne), przez co singiel okazał się klapą. Dało to

tylko Johnowi Reidowi okazję dokonania czystki wśród pracowników.

Zwolnił ich za niekompetencję, po czym niedługo później zatrudnił

z powrotem. Odtąd nienawidziłem kręcenia wideoklipów.

A potem przyszła pora na album dyskotekowy. Na pomysł jego

nagrania wpadłem podczas częstych bytności w klubie Studio 54.

Zjawiałem się tam za każdym razem, gdy odwiedzałem Nowy Jork. Był

jedyny w swoim rodzaju, nie miał nic wspólnego z innymi klubami. Jego

współwłaścicielowi Steve’owi Rubellowi udało się stworzyć wspaniałe

miejsce, pełne cudownych kelnerów w krótkich szortach i innych

nadzwyczajnych postaci. Nie mam na myśli celebrytów, choć przychodziło

ich mnóstwo. Mam na myśli ludzi takich jak Disco Sally, która wyglądała

na jakąś siedemdziesiątkę i zawsze zdawała się świetnie bawić, oraz

Rollereena, facet, który przebierał się za pannę Havisham z Wielkich

nadziei i szalał po parkiecie na wrotkach. Jeszcze bardziej imponujące

wydaje się to, że Steve’owi Rubellowi udało się stworzyć ten niesamowity

klub, chociaż cały czas był na metakwalonie. Odnosiło się wrażenie, że


Studio 54 jest magicznym miejscem, w którym wszystko może się

wydarzyć i czasami nawet się wydarza. Kiedyś Rocket zorganizowała tam

imprezę i w pewnej chwili zobaczyłem Lou Reeda i jego transpłciową

kochankę Rachel pogrążonych w rozmowie z… Cliffem Richardem. Fajnie

było zobaczyć razem ludzi słynących z, delikatnie mówiąc, odmiennego

podejścia do życia, jednak do tej pory zastanawia mnie, o czym oni mogli

rozmawiać.

W podziemiach klubu stał flipper, z którego celebryci wciągali kokę.

Pobyt tam stanowił niesamowite doświadczenie – pewnej nocy wyraźnie

naćpana Liza Minnelli chciała się dowiedzieć, czy się z nią ożenię – jednak

tym, co mnie najbardziej przyciągało do tego klubu, była nigdy

niewspominana w kontekście Studia 54 muzyka. No dobra, muzyka

i kelnerzy, jednak ci ostatni okazywali się zupełnie nieprzydatni.

Próbowałem ich podrywać, ale kończyli pracę dopiero o siódmej rano.

Oczywiście chętnie bym tam pozostał do tej godziny, ale do tej pory

wieczorne ekscesy zbierały swoje żniwo i byłem do niczego. Trudno

wprawić się w uwodzicielski nastrój, gdy twoje gałki oczne są skierowane

w różnych kierunkach i dopiero za trzecim razem udaje ci się dojść do

drzwi.

Dlatego głównym wabikiem dla mnie była tamtejsza muzyka.

Kochałem disco tak bardzo jak wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałem je

w klubach gejowskich w Los Angeles. To właśnie dlatego zbudowałem

dyskotekę w Woodside – dzięki temu mogłem didżejować, szpanując przed

gośćmi bogatą kolekcją dwunastocalowych singli. Muszę jednak przyznać,

że didżeje w Studiu 54 mieli lepsze płyty ode mnie, a przy sprzęcie

grającym, którym dysponowali, kolumny sprowadzone przeze mnie

specjalnie z Trident Studios w Londynie brzmiały jak radyjko

tranzystorowe, któremu siadały baterie. Udawało im się nakłonić do tańca


każdego, nawet Roda Stewarta, co było nie lada wyczynem – z jakiegoś

powodu zachowywał się tak, jakby tańca zabraniała mu jego religia.

Zawsze potrzebował zachęty, by wyjść na parkiet, do czego przydawały się

buteleczki azotynu amylu, które przynosiłem ze sobą. Poppersy były bardzo

modne w klubach dla gejów w latach siedemdziesiątych – kiedy się je

wdychało, wprowadzały człowieka w krótki, całkowicie legalny stan

euforii. Środek, w który się zaopatrywałem, nosił jakże piękną nazwę

Sperma i wydawał się całkowicie odmieniać świadomość Roda. Kiedy go

nim częstowałem, nagle po wielu godzinach tkwienia na krześle zrywał się

na równe nogi i tańczył aż do rana. Pewnego razu jednak momentalnie

otrzeźwiał, gdy mając ochotę na kolejny niuch, zapytał:

– Masz może więcej Spermy, Sharon?

Jednym z największych producentów disco był Pete Bellotte, którego

poznałem w latach sześćdziesiątych – Bluesology grało wraz z jego

zespołem The Sinners w Top Ten Club w Hamburgu. Miło było go

zobaczyć po latach. Postanowiłem, że na album, nad którym będziemy

pracować, nie napiszę ani jednej piosenki, tylko zaśpiewam te, które

przyniosą mi Pete i związani z nim autorzy. U podstaw mojej decyzji leżało

to, że byłem winny swojej amerykańskiej wytwórni Uni jeszcze dwie płyty.

Wciąż byłem wściekły na nich za to, że nie wypuścili na singlu Song for

Guy, i postanowiłem jak najszybciej i jak najmniejszym kosztem wywiązać

się z kontraktu. Nie wszystkie utwory na Victim of Love były beznadziejne

(gdyby tytułowy kawałek puszczono w Studiu 54, pewnie bym przy nim

zatańczył), ale nagrywanie albumu w złej wierze nigdy nie jest dobrym

pomysłem. Nieważne, co się robi, zawsze ma to jakiś wpływ na muzykę

i od razu słychać, że jest nieszczera. Na dodatek płyta wyszła pod koniec

1979 roku, w chwili gdy w Stanach rozpoczęła się nagonka na disco,

a zwłaszcza na muzyków rockowych, którzy ośmielili się zapuścić w te


rejony. Victim of Love przepadła po obu stronach Atlantyku. Po raz kolejny

w siedzibie Rocket rozległ się krzyk Johna Reida wywalającego wszystkich

na zbity pysk (oczywiście potem z zakłopotaniem przyjął ich z powrotem).

Już w chwili, gdy ogłaszałem to ze sceny w Madison Square Garden,

wiedziałem, że pomysł z wycofaniem się z życia koncertowego będzie mnie

uwierał. Przynajmniej czasami. Nie mogłem dojść, czy to najmądrzejsza

decyzja w moim życiu, czy wręcz przeciwnie, najgłupsza. Ciągle

zmieniałem zdanie, w zależności od nastroju. Jednego dnia oddawałem się

urokom siedzenia w domu, powtarzając wszystkim, jak to cudownie, że nie

jestem już więźniem ciągłego koncertowania, i rozkoszując się wolnym

czasem, dzięki któremu mogłem się skupić na prezesowaniu Watford FC.

Następnego – dzwoniłem do Stiff Records, małej niezależnej wytwórni

płytowej, która miała w swojej stajni Iana Dury’ego i Elvisa Costello,

proponując im swoje usługi jako klawiszowca podczas zbliżającej się trasy

całego zestawu ich wykonawców. Moją potrzebę pokazania się znów przed

publicznością potęgował fakt, że zakochałem się w jednym ze

współpracujących z nimi artystów, Ericu Gouldenie, który przyjął

pseudonim Wreckless Eric, czyli Beztroski Eric – niestety, nie okazał się na

tyle beztroski, by odwzajemnić to uczucie.

A potem dobrałem sobie nowych muzyków, głównie z zespołu China,

który założył Davey Johnstone, kiedy oświadczyłem, że nie będę już

koncertował. Przez trzy tygodnie uwijaliśmy się jak w ukropie,

przygotowując się do koncertu charytatywnego na Wembley, w którym

miałem wziąć udział z racji swojego zaangażowania w działalność

organizacji Goaldiggers. W trakcie próby zacząłem niejasno przebąkiwać,

że chętnie pojechałbym z nimi w trasę. W nocy znów mi się odmieniło –

uznałem, że ten pomysł to straszna pomyłka, i raz jeszcze ogłosiłem ze

sceny, że nie będę koncertował, tym razem z nikim tego nie konsultując.
John Reid wpadł we wściekłość. Naszą szczerą wymianę zdań, do której

doszło po koncercie, słychać było pewnie nie tylko na Wembley, ale

w większej części północnego Londynu.

W końcu zrozumiałem, że jeśli mam wrócić do grania na żywo, moje

występy muszą być zupełnie inne, powinny wiązać się z jakimś

wyzwaniem. Postanowiłem ruszyć w trasę z Rayem Cooperem, którego

poznałem jeszcze w czasach, kiedy nie byłem sławny. Grał w grupie Blue

Mink należącej do zespołów związanych z DJM – jej wokalista Roger Cook

podobnie jak ja podpisał kontrakt songwriterski z firmą wydawniczą Dicka

Jamesa, a dosłownie każdy członek Blue Mink brał udział w nagrywaniu

moich pierwszych płyt. Ray od lat grał na instrumentach perkusyjnych

w moim zespole, jednak tym razem wymyśliłem, że będę występować

z nim w duecie, nastawiając się bardziej na teatry niż stadiony. Przedtem

zdarzyło nam się już zagrać kilka takich koncertów, między innymi daliśmy

dwa występy charytatywne w londyńskiej Rainbow. Pierwszy z nich

zaszczyciła swoją obecnością kuzynka królowej księżniczka Aleksandra.

Siedziała grzecznie przez cały koncert, a później przyszła do mojej

garderoby i wdała się w rozmowę, rozpoczynając miłym uśmiechem

i pytaniem:

– Jakim cudem ma pan na scenie tyle energii? Czyżby zażywał pan

kokainę?

Była to jedna z tych chwil, kiedy wszystko zamiera, podczas gdy twój

mózg próbuje ustalić, co się, u diabła, dzieje. Czy ona była tak strasznie

naiwna, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co właśnie powiedziała? Czy

też prawda była o wiele gorsza – dokładnie to rozumiała? Jezu, czy ona

w i e ? Czy wieści o mojej nienasyconej miłości do koki, stanowiące już

jeden z głównych tematów plotek w biznesie muzycznym, dotarły w końcu

do pałacu Buckingham? Czy dyskutowano na ten temat podczas kolacji?


„Podobno byłaś na lunchu u Eltona Johna i poznałaś jego babcię, mamo.

Nie słyszałaś, że to narkoman?” Z ledwością zdołałem wziąć się w garść

i zaprzeczyć.

Mimo niespodziewanych pytań członków rodziny królewskiej o moje

uzależnienie koncerty w Rainbow podziałały na mnie nad wyraz ożywczo.

Były niesamowite – gdy jesteś na scenie tylko z perkusjonistą, nie możesz

sobie pozwolić choćby na chwilę odpoczynku. Zespół nie przejmie

pałeczki. Musisz być ciągle skoncentrowany i grać absolutnie bezbłędnie.

Kiedy pojechaliśmy w trasę, okazało się, że to naprawdę działa. Recenzje

naszych koncertów były fantastyczne i każdego wieczoru czułem tę idealną

mieszankę lęku i podniecenia, właśnie taką, jaką powinien czuć każdy

wykonawca przed wyjściem na scenę. Czułem wolność, dreszczyk emocji

i spełnienie, bo wszystko było zupełnie inne od tego, co robiłem przedtem:

piosenki, które graliśmy, sposób, w jaki je prezentowaliśmy, nawet miejsca,

w których występowaliśmy. Miałem okazję zagrać w krajach, które dotąd

omijałem, bo nie byłem w nich zbyt popularny: w Hiszpanii, Szwajcarii,

Irlandii, Izraelu. A pewnego dnia wsiadłem do samolotu wylatującego

z Heathrow i leżąc na plecach z nogami w powietrzu, skierowałem się do

Moskwy.

A leżałem na plecach z nogami w powietrzu, bo lecieliśmy Aerofłotem

i w chwili startu okazało się, że ta radziecka linia lotnicza najwyraźniej nie

zawraca sobie głowy sprawdzaniem, czy fotele są należycie przymocowane

do podłogi samolotu. Ani tym, czy znajdują się tam jakiekolwiek maski

tlenowe. Za to na pokładzie z pewnością nie brakowało jednego: wyraźnego

smrodu środków antyseptycznych. Przypomniało mi się szare mydło,

którym babcia szorowała mnie w dzieciństwie. Nigdy nie udało mi się

ustalić, co to dokładnie jest, ale tak właśnie pachniała Rosja w 1979 roku –

w każdym hotelu było tym czuć.


Właściwie zasugerowałem promotorowi Harveyowi Goldsmithowi

koncerty w Rosji półżartem. Nie przypuszczałem, że się uda. Zachodnia

muzyka była w krajach komunistycznych mniej lub bardziej zakazana

(kasety i płyty zachodnich wykonawców przemycano z zagranicy),

a homoseksualizm był nielegalny, więc szanse na to, że władze ZSRR

zgodzą się na występy otwarcie homoseksualnej gwiazdy rocka, wydawały

się praktycznie równe zeru. Jednak Moskwa miała być gospodarzem

igrzysk olimpijskich w 1980 roku i prawdopodobnie szukała sposobów na

ocieplenie wizerunku. Władze nie chciały, by Związek Radziecki

postrzegano jako monolityczne, szare państwo, w którym nie ma miejsca na

zabawę. Harvey wysłał zapytanie za pośrednictwem naszego Ministerstwa

Spraw Zagranicznych i Rosjanie przysłali urzędnika z państwowej agencji

artystycznej, żeby zobaczył nasz koncert w Oksfordzie. Kiedy okazało się,

że nie jesteśmy Sex Pistols i nie stanowimy zagrożenia dla moralności

komunistycznej młodzieży, zapalono zielone światło. Zabrałem ze sobą

mamę i Derfa, a także garstkę brytyjskich i amerykańskich dziennikarzy

oraz ekipę filmową, ze scenarzystami Dickiem Clementem i Ianem La

Frenaisem, która miała przygotować dokument o mojej wyprawie. Czułem,

że to będzie niezwykle ekscytująca, prawdziwa podróż w nieznane, chociaż

z powodu braku masek tlenowych w każdej chwili mogła się skończyć

śmiercią, jeśli w samolocie spadnie ciśnienie.

Na lotnisku w Moskwie przywitała nas grupa dygnitarzy, dwie

dziewczyny, które pełniły funkcję tłumaczek, i były wojskowy o imieniu

Sasza. Powiedziano mi, że będzie moim osobistym ochroniarzem. Wszyscy

doszli do wniosku, że tak naprawdę to szpieg z KGB. Uznałem, że może

mnie szpiegować do woli, o ile otworzy przede mną serce (był

niewiarygodnie przystojny), jednak ku mojemu rozczarowaniu zaczął się

rozwodzić o swojej żonie i dzieciach. Wyruszyliśmy pociągiem sypialnym


do Leningradu. W pociągu było strasznie gorąco (wziąłem grube ubrania,

które miały mi pomóc przetrwać syberyjskie mrozy, tymczasem

w Moskwie panowały upały) i czułem się w nim strasznie niekomfortowo,

ale nie z winy Rosjan. Po prostu przez cienką ściankę wyraźnie słyszałem,

jak w sąsiednim przedziale John Reid robi, co może, by uwieść reportera

„Daily Mail”.

Hotel w Leningradzie nie wyglądał zbyt obiecująco. Jedzenie było nie

do opisania: pięćdziesiąt siedem rodzajów barszczu z ziemniakami. Jeśli

takie specjały serwowano w najlepszych hotelach, co musieli jeść zwykli

obywatele? Każdego piętra pilnowała srogo wyglądająca starsza kobieta,

typowa rosyjska babuszka, wypatrująca wszelkich oznak zachodniej

nieprawomyślności. Jednak okazało się, że to fantastyczne miejsce.

Pierwszego poranka członkowie naszej ekipy pojawili się na śniadaniu

oszołomieni i pełni zachwytu. Przekonali się, że jeśli człowiek pochodzi

z Zachodu i ma jakiekolwiek związki ze światem rock and rolla (nawet jeśli

polegają one na ustawianiu głośników przed koncertami), w oczach

pokojówek staje się niezwykle atrakcyjny seksualnie. Zjawiały się

w pokoju, puszczały wodę do wanny, żeby nie słyszały ich zawsze czujne

babuszki, a potem zdejmowały ubrania i rzucały się na ciebie. Bar hotelowy

wydawał się czynną dwadzieścia cztery godziny na dobę imprezownią

pełną Finów, którzy przyjechali tutaj z zamiarem urżnięcia się do

nieprzytomności tanią rosyjską wódką. Była śmiertelnie niebezpieczna.

W pewnej chwili ktoś usiadł przy mnie i ku mojemu zdziwieniu wręczył mi

jointa. Nie do wiary, w samym środku represyjnej komunistycznej Rosji

ktoś z mojej ekipy zdołał załatwić zioło. Musiał mieć wyjątkowe szczęście.

Kropla drąży skałę – niedługo później pojawił się Sasza i zaproponował,

żebyśmy poszli do mojego pokoju. Byłem tak zaskoczony, że

przypomniałem mu o żonie i dzieciach. Odparł, że to bez znaczenia.


– W wojsku, z dala od żon, wszyscy mężczyźni robią to z innymi

mężczyznami.

Ostatecznie wieczór skończył się tym, że się upiłem, ujarałem, a potem

uprawiałem seks z żołnierzem. Nie wiem do końca, czego oczekiwałem po

swoich pierwszych czterdziestu ośmiu godzinach w Rosji, ale z pewnością

nie tego.

Byłbym zakochany w tym kraju, nawet gdyby jeden z jej obywateli nie

zaciągnął mnie do łóżka. Miejscowi okazali się niesamowicie mili

i szczodrzy. O dziwo, przypominali mi Amerykanów – mieli w sobie to

samo ciepło i gościnność. Zwiedziliśmy Ermitaż i Pałac Letni, domek

Piotra Wielkiego i Kreml. Obejrzeliśmy zbiory sztuki impresjonistycznej

i jajka Fabergé – tak niezwykłe, że na ich widok odejmowało mowę.

Gdziekolwiek poszliśmy, ludzie próbowali nam wciskać prezenty:

czekolady, pluszaki, rzeczy, na których kupno musieli pewnie długo

oszczędzać. Wciskali je nam na ulicach albo wrzucali przez okna pociągu,

gdy ruszaliśmy z dworca. Moja mama płakała ze wzruszenia.

– Nie mają kompletnie nic, a dają ci prezenty.

Koncerty w Leningradzie i Moskwie ostatecznie okazały się

fantastyczne. Powiedziałem: „ostatecznie okazały się”, bo początkowo nic

tego nie zapowiadało. Najlepsze miejsca zajęli działacze komunistyczni

wyższego szczebla, co miało zapobiec żywiołowej reakcji publiczności.

Osoby, które naprawdę chciały mnie zobaczyć, tłoczyły się z tyłu. Jednak

aparatczycy nie wzięli pod uwagę Raya Coopera. Ray to fantastyczny

muzyk grający na najbardziej niepozornych instrumentach w najbardziej

widowiskowy sposób. Jest Jimim Hendrixem tamburynu, urodzonym

frontmanem uwięzionym w ciele perkusjonisty. W Rosji grał tak

ekspresyjnie, jakby wszystkie jego dotychczasowe występy były zaledwie

rozgrzewką przed tymi koncertami. Zachęcał widzów do klaskania albo


podbiegał na skraj sceny i krzyczał do nich, żeby wstali z miejsc.

Podziałało. Dzieciaki z tyłu ruszyły do przodu alejkami między rzędami

foteli. Zaczęły rzucać kwiaty, a pomiędzy piosenkami prosić o autografy.

Obiecałem, że nie zaśpiewam Back in the U.S.S.R., więc oczywiście to

zrobiłem. Jeśli KGB mnie prześwietliło, najwyraźniej nie zrobiło tego na

tyle dokładnie, by wiedzieć, że najszybszym sposobem nakłonienia mnie do

czegoś jest zabronienie mi tego.

Po występie tysiące osób otoczyło salę, skandując moje nazwisko –

o wiele głośniej, niż było to możliwe podczas koncertu. Z okna garderoby

rzucałem im kwiaty, które od nich dostałem.

– Lepiej byś zrobił, rzucając im pomidory – stwierdziła na ten widok

moja mama. Wspomnienie barszczu z ziemniakami wciąż tkwiło w jej

głowie. – Pewnie w życiu żadnego nie widzieli.

Jako promocja Związku Radzieckiego moja wizyta okazała się stratą

czasu. Pół roku później Rosjanie najechali Afganistan i nawet jeśli tym, że

pozwolili mi zaśpiewać Bennie and the Jets, zdobyli chwilową sympatię

Zachodu, z miejsca ją stracili. Dla mnie jednak był to początek

długoletniego romansu z Rosją i Rosjanami. Ciągle tam wracam, nawet

jeśli ludzie twierdzą, że nie powinienem. Za rządów Władimira Putina

rosyjskim gejom wiedzie się gorzej niż w 1979 roku, ale czy mój bojkot

Rosji by coś zmienił? Cieszę się tam specjalnymi względami. Zawsze mnie

mile witają, chociaż wiedzą o mojej orientacji. Nie boję się zabierać głosu

podczas tych wizyt. Mogę wydawać oświadczenia, mogę się spotykać

z innymi gejami i urzędnikami z Ministerstwa Zdrowia, by promować

działania podejmowane tam przez Elton John AIDS Foundation. Nigdy

więcej nie spotkałem Saszy, ale jakiś czas później dowiedziałem się, że był

jedną z pierwszych osób, które zmarły w Rosji na AIDS. Obecnie to

właśnie tam HIV/AIDS rozprzestrzenia się najszybciej na świecie. Nie


zmienimy tego bez negocjacji, rozmów. One muszą się gdzieś rozpocząć.

Dlatego tam wracam i za każdym razem, gdy jestem na scenie, mówię

o homofobii lub prawach gejów. Czasami niektórzy wychodzą, ale

większość bije mi brawo. Jestem to winny Rosjanom. Jestem to winny

sobie.

Jeśli koncerty z Rayem Cooperem czegoś mnie nauczyły, to tego, że

przynależę do sceny. Moje życie prywatne wciąż było chaosem

wypełnionym kolejnymi chłopakami i dragami – w pewnej chwili

przewieziono mnie z Woodside do szpitala z rzekomymi problemami

z sercem, jednak w rzeczywistości nie miały one nic wspólnego z sercem,

za to wiele z graniem w tenisa z Billie Jean King tuż po kolejnej

kokainowej imprezie. Nie licząc Victim of Love, moje płyty sprzedawały się

całkiem nieźle (kolejna, 21 at 33, w 1980 roku pokryła się złotem

w Stanach), lecz z pewnością nie tak dobrze jak kiedyś, mimo że wróciłem

do współpracy z Berniem, aczkolwiek nie tak intensywnej, poprzestając na

kilku piosenkach. Niektóre z jego tekstów wydawały się złośliwe

w stosunku do mnie. Nie trzeba być geniuszem, żeby rozszyfrować, do

kogo pije, przysyłając mi piosenkę pod tytułem White Lady White Powder,

portret beznadziejnego kokainisty. Miałem jaja, że zaśpiewałem ją tak,

jakby chodziło o kogoś innego.

Jednak gdy wychodziłem na scenę, wszystko inne znikało na co

najmniej dwie godziny. Po ukazaniu się 21 at 33 wyruszyłem w światową

trasę. Przywróciłem do życia oryginalny skład Elton John Band (ja, Dee

i Nigel) i powiększyłem go o dwóch wybitnych gitarzystów sesyjnych,

Richiego Zito i Tima Renwicka, a także o Jamesa Newtona Howarda na

klawiszach. Na potrzeby występów z Rayem ubierałem się w sposób

wyważony, zostawiając całą teatralność jemu. Teraz postanowiłem wrócić

do ekstrawaganckich strojów. Skontaktowałem się ze swoim starym


kostiumologiem Bobem Mackiem i projektantem Bruce’em Halperinem

i powiedziałem, by zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby dotrzymać kroku

zmieniającym się modom (race i platformy zdążyły już odejść do lamusa).

Bruce zaproponował coś w rodzaju generalskiego munduru pokrytego

czerwonymi i żółtymi błyskawicami i strzałkami, z klapami, które

wyglądały jak klawiatura, i taką samą czapkę.

Grałem coraz większe koncerty. We wrześniu 1980 roku wystąpiłem

przed półmilionową publicznością w Central Parku. Nigdy jeszcze nie

grałem przed takim tłumem. Na bis Bob zaprojektował mi kostium Kaczora

Donalda. Teoretycznie był to świetny pomysł, jednak w praktyce

pozostawiał wiele do życzenia. Nie umiałem tego cholerstwa włożyć.

Stałem w garderobie z ręką w nogawce, a nogą w rękawie, płacząc ze

śmiechu, podczas gdy wszyscy wokół mnie poganiali:

– Mamy tam pół miliona ludzi, którzy zaraz pomyślą, że nie będzie

bisów! Pomyślą, że to już koniec, i pójdą do domów!

Kiedy w końcu wyszedłem na scenę, dotarło do mnie, że chyba

powinienem był zrobić jakąś przymiarkę tego stroju, żeby zobaczyć, jak się

spisuje. Gdybym to zrobił, pewnie odkryłbym dwie drobne niedogodności.

Po pierwsze, strasznie trudno się w nim chodziło – miałem dwie wielkie

kacze stopy, niczym płetwy nurka. Po drugie, nie mogłem w nim siedzieć –

uniemożliwiał to wielki wyściełany kuper. Udało mi się ledwie niepewnie

przycupnąć na stołku za fortepianem. Zacząłem grać Your Song, ale nie

mogłem przestać się śmiać. Za każdym razem, kiedy napotykałem

spojrzenie Dee, wyraz twarzy pełen znużonej rezygnacji, tę minę

człowieka, który pojawił się tu ponownie po pięciu latach i odkrył, że

wszystko jest tak samo absurdalne jak zawsze, nie mogłem powstrzymać

chichotu. Znów delikatna ballada Berniego o rodzącym się uczuciu została

zniszczona – tym razem przez mój wybór kostiumu scenicznego.


Jednak pomijając strój kaczki, był to wspaniały koncert: idealna

nowojorska jesienna aura, widzowie wspinający się na drzewa, by mieć

lepszy widok. Zagrałem Imagine i zadedykowałem Johnowi Lennonowi.

Nie widziałem się z nim od lat. Po przyjściu na świat Seana zniknął mi

z oczu – zapewne ostatnie, czego potrzebował, to przypomnienie szaleństw

roku 1974 i 1975. Kiedy jednak po koncercie wydaliśmy przyjęcie na

Peking, statku zamienionym w muzeum i zakotwiczonym na East River, on

i Yoko niespodziewanie się na nim pojawili. John był wesoły jak zwykle,

podniecony perspektywą pracy nad nową płytą, lecz jednocześnie zbyt

zmęczony, by zostać dłużej. Umówiliśmy się, że spotkamy się, gdy

następnym razem będę w Nowym Jorku.

Trasa obejmowała Amerykę oraz Australię. Kiedy nasz samolot

wylądował w Melbourne, usłyszałem głos stewardesy mówiącej przez

mikrofon, że Elton John i jego osoby towarzyszące proszone są

o pozostanie na pokładzie. Gdy to usłyszałem, poczułem, że serce

podchodzi mi do gardła. Wiedziałem, że to oznacza czyjąś śmierć.

W pierwszej chwili pomyślałem o babci. Za każdym razem, gdy

odwiedzałem ją w oranżerii, żeby się pożegnać przed wyjazdem,

zastanawiałem się, czy będzie jeszcze żyła, gdy wrócę. John Reid wszedł

do kabiny pilotów, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Gdy wrócił, po

policzkach spływały mu łzy i sprawiał wrażenie oszołomionego.

Powiedział, że John Lennon został zamordowany.

Nie mogłem w to uwierzyć. Nie tylko w to, że nie żyje, lecz również

w okoliczności jego śmierci. Nie był moim pierwszym przyjacielem, który

przedwcześnie zmarł. Najpierw, w 1977 roku, pożegnałem Marca Bolana,

a rok później Keitha Moona. Jednak żadnego z nich nie spotkał taki koniec

jak Johna. Marc zginął w wypadku samochodowym, a Keith, najprościej

mówiąc, przez to, że miał pecha być Keithem Moonem. Nie zostali
zamordowani przez całkowicie nieznaną osobę, przed domem,

z niewiadomego powodu. To było niewytłumaczalne. A także

niewyobrażalne.

Nie wiedziałem, co robić. Czy w ogóle mogłem coś zrobić?

Postanowiłem wysłać Yoko ogromny tort czekoladowy zamiast kwiatów.

Uwielbiała czekoladę. Nie urządzała pogrzebu. Wciąż byliśmy

w Melbourne, kiedy w niedzielę po jego śmierci odbyła się zbiorowa

modlitwa, o którą prosiła Yoko. Dlatego wynajęliśmy katedrę

i odprawiliśmy prywatne nabożeństwo dokładnie o tej samej porze, gdy

ludzie zgromadzili się w Central Parku. Zaśpiewaliśmy Psalm 23, Pan jest

moim pasterzem. Wszyscy płakali: członkowie zespołu, ekipa techniczna,

wszyscy. Później napisaliśmy z Berniem piosenkę poświęconą Johnowi,

Empty Garden. Miała świetny tekst. Żadnej ckliwości czy sentymentalizmu

– Bernie również znał Johna i doskonale wiedział, że nie cierpiał takich

rzeczy – tylko gniew, niedowierzanie i smutek. To jeden z moich

ulubionych utworów, lecz rzadko wykonuję go na koncertach. Trudno mi

się go gra, jest zbyt wzruszający. Kilkadziesiąt lat po śmierci Johna

wykonaliśmy Empty Garden podczas jednego z moich koncertów w Las

Vegas, wyświetlając przy tym na ekranach jego piękne zdjęcia przekazane

nam przez Yoko. Wciąż czuję wzruszenie za każdym razem, gdy śpiewam

tę piosenkę. Naprawdę kochałem Johna, a kiedy człowiek kogoś bardzo

kocha, nie jest w stanie przeboleć jego śmierci.

Parę lat po śmierci Johna zadzwoniła do mnie Yoko. Powiedziała, że

musi się ze mną pilnie zobaczyć, że muszę natychmiast zjawić się

w Nowym Jorku. Więc poleciałem. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale

miała zrozpaczony głos. Kiedy zjawiłem się w budynku Dakota,

oświadczyła, że znalazła mnóstwo taśm z niedokończonymi piosenkami,

nad którymi John pracował tuż przed śmiercią. Zapytała, czy mógłbym je
dokończyć, dzięki czemu można by je wydać. Poczułem się wyróżniony,

ale absolutnie nie chciałem tego robić. Pomyślałem, że jest jeszcze za

wcześnie, to nie jest jeszcze ten czas. W sumie doszedłem do wniosku, że to

nigdy nie będzie ten czas. Wkurzyłem się na samą myśl. Próba dokończenia

piosenek Johna Lennona byłaby bezczelnością. A pomysł, że miałbym

dołożyć swój głos do niektórych jego nagrań, uznałem za straszny. Yoko

nalegała, ale nie uległem.

Tak czy owak, było to bardzo niezręczne spotkanie. Czułem się po nim

strasznie. Yoko myślała, że w ten sposób odda hołd Johnowi, a ja

odmówiłem pomocy. Wiedziałem, że mam rację, ale to nie zmniejszyło

mojego przygnębienia. (Ostatecznie Yoko umieściła te utwory

w niezmienionej formie na albumie Milk and Honey). Chcąc oderwać myśli

od tej sprawy, poszedłem do kina na Sens życia według Monty Pythona.

Zaśmiewałem się do łez, widząc pana Creosote’a, obrzydliwego

jegomościa, który tak bardzo się obżera, że wreszcie eksploduje. A potem

pomyślałem, jak bardzo ta scena rozbawiłaby Johna. To było dokładnie jego

poczucie humoru: surrealistyczne, kąśliwe i szydercze. Niemal słyszałem

jego śmiech, ten zaraźliwy rechot, który zawsze mnie pobudzał do

działania. Właśnie takim chciałem go pamiętać. I takim go zapamiętałem.


9

Obudziło mnie dobijanie się do drzwi mojego hotelowego apartamentu.


Nie domyślałem się, kto to, ponieważ w ogóle nie myślałem. W chwili, gdy

otworzyłem oczy, uświadomiłem sobie, że mam ten szczególny rodzaj kaca,

który nie wydaje się kacem – po prostu niemożliwe, żeby człowiek czuł się

aż tak źle na skutek nadużywania, to zdecydowanie musi być coś

poważniejszego. Nie bolała mnie tylko głowa. Bolało mnie całe ciało.

Zwłaszcza ręce. Odkąd to kac wywołuje ból rąk? I dlaczego człowiek

walący w drzwi nie może się po prostu odpierdolić, mimo moich

powtarzających się nalegań, żeby to zrobił?

Walenie w drzwi nie ustawało, a po chwili dołączył do niego głos

wykrzykujący moje imię. To był Bob Halley. Zwlokłem się z łóżka. Boże,

ten kac był niebywały. Czułem się gorzej niż po imprezie sylwestrowej

Ringo Starra w 1974 roku, która zaczęła się o ósmej wieczorem,

a skończyła około wpół do czwartej po południu następnego dnia. Czułem

się gorzej niż kilka lat temu w Paryżu, gdy wynająłem apartament

z widokiem na Sekwanę, niby po to, by trochę ponagrywać, a później

przyszła dostawa jakiejś ulepszonej kokainy i w ogóle nie wszedłem do

studia. Kiedy John Reid wpadł do mnie pewnego poranka, żeby zaciągnąć

mnie na sesję, odkrył, że w ogóle nie kładłem się spać i jestem na takim

odlocie, że wydaje mi się, że tańczą ze mną meble w kuchni. To chyba

podczas tego samego pobytu w Paryżu postanowiłem się ogolić, będąc na

haju, i tak się zapaliłem do tego pomysłu, że pozbyłem się przy okazji

również brwi. Podobne wydarzenia często zlewają się w jedno.


Kiedy otworzyłem drzwi, Bob obrzucił mnie badawczym spojrzeniem,

jakby się spodziewał, że coś powiem. Skoro milczałem, rzucił:

– Chyba powinieneś to zobaczyć.

Ruszyłem za nim do jego pokoju. Otworzył drzwi i moim oczom ukazał

się obraz nędzy i rozpaczy. Wszystko było wywrócone do góry nogami. Ani

jeden mebel nie pozostał nietknięty, z wyjątkiem łóżka. Wszystkie inne

leżały na podłodze albo były w kawałkach. W samym środku tego

pobojowiska ujrzałem ulubiony kapelusz kowbojski Boba. Był

rozpłaszczony, niczym kapelusz Yosemite Sama po tym, jak Królik Bugs

zrzucił mu kowadło na głowę.

– Ja pierdolę – wykrztusiłem. – Co tu się stało?

Zapadła cisza. Długa cisza.

– Elton – powiedział w końcu Bob. – Ty się tu stałeś.

Co on miał na myśli? O czym on gada? Nie rozumiałem, jak coś takiego

może mieć jakikolwiek związek ze mną. Ostatnie, co pamiętałem, to że

świetnie się bawiłem. Dlaczego miałbym wszystko zniszczyć?

– Byłem w barze – zaprotestowałem. – Z chłopakami z Duran Duran.

Bob rzucił mi kolejne dziwne spojrzenie. Zupełnie jakby próbował

odgadnąć, czy robię sobie jaja, czy mówię poważnie. W końcu westchnął.

– To prawda, byłeś w barze – odparł. – Na początku.

A miało być tak pięknie. W czerwcu 1983 roku kręciłem w Cannes

wideoklip do I’m Still Standing, pierwszego singla z mojego kolejnego

albumu Too Low for Zero. Od czasu klęski Ego starałem się jak najmniej

angażować w prace nad teledyskami, jednak tym razem zrobiłem wyjątek.

Po części dlatego, że reżyserował Russell Mulcahy, z którym już kiedyś

pracowałem i naprawdę go lubiłem. Russell na początku lat

osiemdziesiątych był wymarzonym realizatorem, jeśli chciałeś, by twój


wideoklip był olśniewający, egzotyczny i wyglądał na kosztowny. To

właśnie on wysłał Duran Duran na Antiguę i sfilmował ich, jak na jachcie

śpiewają Rio. Ale zaangażowałem się w ten projekt również dlatego, że

bardzo mi zależało, by zarówno I’m Still Standing, jak i Too Low for Zero

odniosły sukces komercyjny. Bernie i ja wróciliśmy do pełnej współpracy.

W okresie separacji napisaliśmy wspólnie parę niezłych kawałków, lecz

zrozumieliśmy, że musimy zrobić cały album, żeby nasz duet naprawdę się

odrodził. Byłem zadowolony z koncertów z Dee i Nigelem, więc

zaprosiłem ich do studia, a skład uzupełniłem Daveyem na gitarze i Rayem

Cooperem na instrumentach perkusyjnych. Na dodatek, podobnie jak na

płytach Elton John i Tumbleweed Connection, na harfie zagrała Skaila

Kanga, moja koleżanka z Royal Academy of Music.

Na sesję polecieliśmy do studia George’a Martina w Montserrat, gdzie

producent Chris Thomas zgromadził ekipę świetnych inżynierów dźwięku:

Billa Price’a, Peggy McCreary, która dopiero co współpracowała

z Prince’em, i młodziutką Niemkę Renate Blauel. W 1981 roku

nagrywałem tam już album Jump Up!, lecz tym razem było inaczej. Miałem

przy sobie Berniego, dzięki czemu można było mówić o pierwszej płycie

starego Elton John Band od Captain Fantastic z 1975 roku. Zupełnie jakby

znów zaczęła działać dobrze naoliwiona maszyna, tyle że rezultaty naszej

pracy nie brzmiały jak albumy z lat siedemdziesiątych, one brzmiały

naprawdę świeżo. Sporo eksperymentowałem z syntezatorami. Takie

piosenki jak I Guess That’s Why They Call it the Blues, Kiss the Bride

i Cold as Christmas były prawdziwymi perełkami, a I’m Still Standing stała

się wizytówką płyty. Tekst traktował o jednej z byłych Berniego, ale można

go było również odczytać jako wiadomość dla mojej nowej amerykańskiej

wytwórni, która, szczerze mówiąc, okazała się nie lada utrapieniem.


Geffen Records była stosunkowo nowa na rynku (powstała w 1980

roku), ale już na początku działalności podpisała kontrakty z największymi

gwiazdami, z jakimi tylko zdołała: nie tylko ze mną, ale i z Donną Summer,

Neilem Youngiem, Joni Mitchell i Johnem Lennonem. Wszystkich nas

zwabiła renoma Davida Geffena – to on stał za sukcesami The Eagles

i Jacksona Browna w latach siedemdziesiątych – a także obietnica

całkowitej wolności artystycznej. Tyle że pierwszy album, jaki dla nich

nagrałem, The Fox z 1981 roku, nie okazał się wielkim sukcesem. Jump

Up! sprzedawał się lepiej, ale i tak pod względem komercyjnym liczył się

dla nich jedynie John – a i to tylko dlatego, że został zamordowany. Przed

śmiercią jego wspólna płyta z Yoko Double Fantasy zbierała nieprzychylne

recenzje i sprzedawała się raczej niespiesznie. Dość drastyczna metoda, by

zacząć okupować listy przebojów. Geffen wpadł w panikę i zaczął robić

głupstwa. Zwolnił Giorgio Morodera, producenta Donny Summer

odpowiedzialnego dosłownie za każdy jej przebój. Zamknął Joni Mitchell

w studiu z cudownym dzieckiem syntezatorów Thomasem Dolbym.

Równie dobrze mógł ją zamknąć w studiu z mistrzami jodłowania – efekty

byłyby równie żałosne. I wreszcie próbował pozwać Neila Younga za to, że

jest nieobliczalny, co jak wiadomo każdemu, kto choćby trochę śledzi jego

karierę, było równoznaczne z pozwaniem go za to, że jest Neilem

Youngiem. Nie podobało mi się to wszystko i pomyślałem, że I’m Still

Standing będzie moim strzałem ostrzegawczym. To była mocna, dumna,

pewna siebie piosenka, coś w rodzaju pokazanego środkowego palca.

Wymagała jednak równie mocnego, dumnego i pewnego siebie

teledysku. I Russell go nam zapewnił. Była to wielka produkcja ze

zdjęciami kręconymi z helikopterów i mnóstwem tancerek i tancerzy

w kostiumach i z malunkami na ciałach. Sprowadzono do Nicei mój

kabriolet marki Bentley, bym w filmiku jeździł nim po canneńskiej


Promenade de la Croisette. Opracowano układy taneczne, w których

miałem wziąć udział, przynajmniej początkowo, bo gdy zaprezentowałem

swoje kroki doskonalone przez lata na parkietach Crisco Disco i Studio 54,

choreografka Arlene Phillips zbladła i nagle ograniczyła mój udział do

pstrykania palcami i przejścia się bulwarem nadmorskim w rytm muzyki.

Pewnie bała się, że wypadnę lepiej od zawodowych tancerzy. To, że później

twierdziła, że jestem najgorszym tancerzem, z jakim przyszło jej pracować,

to blef, który miał zaoszczędzić wstydu jej i jej kolegom.

Zdjęcia rozpoczęły się o czwartej rano i trwały cały dzień. Po zachodzie

słońca ogłoszono przerwę i wróciłem do swojego hotelu Negresco, żeby się

odświeżyć przed zdjęciami nocnymi. W hotelowym holu wpadłem na

Simona Le Bona. On i reszta Duran Duran bawili akurat w mieście

i wybierali się do baru. Może chciałbym dołączyć? Nie znałem go za

dobrze, ale pomyślałem, że szybki drink trochę by mnie ożywił. Właśnie się

zastanawiałem, co zamówić, gdy Simon zapytał, czy kiedykolwiek

próbowałem martini z wódką. Zaprzeczyłem. Może więc powinienem

spróbować?

Zdania co do tego, co zaszło później, są podzielone. Niestety, nie mogę

tym relacjom zaprzeczyć ani ich potwierdzić, bo naprawdę nie pamiętam

nic poza tym, że uznałem chłopaków z Duran Duran za świetne

towarzystwo i zauważyłem, że martini z wódką nieźle wchodzi. Zależnie od

tego, w czyją relację wierzyć, w ciągu godziny wydudniłem od sześciu do

czternastu drinków i wciągnąłem kilka kresek koki. Potem podobno

wróciłem na plan teledysku, zażądałem, żeby włączono kamery, zdjąłem

ubranie i zacząłem paradować na golasa. John Reid, który statystował

w wideoklipie w przebraniu klauna, postanowił interweniować. Opieprzył

mnie, a ja przyjąłem to naprawdę źle. Tak źle, że walnąłem go w twarz.

Niektórzy twierdzili później, że wyglądało to tak, jakbym złamał mu nos.


To tłumaczyło, dlaczego bolały mnie ręce, ale i tak byłem w szoku.

W całym swoim dorosłym życiu nigdy dotąd nikogo nie uderzyłem – potem

zresztą również nie. Tak bardzo nienawidziłem przemocy fizycznej, że nie

mogłem nawet oglądać meczów rugby. Inna sprawa, że jeśli miałbym

złamać swoje zasady i komuś przyłożyć, John Reid nadawał się do tego jak

mało kto: przynajmniej odegrałem się za to, że mnie stłukł, kiedy byliśmy

parą.

John wypadł z planu, chwycił kluczyki do mojego bentleya i pomknął

przed siebie. Dopiero następnego dnia zadzwonił do siedziby Rocket, każąc

swoim pracownikom zadzwonić po pomoc drogową. Pojechał w nocy do

Calais i złapał prom do Dover. Potem jednak zepsuł mu się samochód.

Kierowca z pomocy drogowej musiał się trochę zdziwić, widząc kabriolet,

za którego kierownicą siedział zakrwawiony facet w stroju i makijażu

klauna.

Po wyjściu Johna komuś udało się mnie ubrać (podobno zajęło to trochę

czasu), a Bob Halley zaprowadził mnie na górę. Wyraziłem swoje

niezadowolenie z powodu jego interwencji, demolując pokój. Na samym

końcu podeptałem jego kapelusz, po czym zataczając się, wróciłem do

swojego apartamentu i odpłynąłem.

Bob i ja siedzieliśmy na łóżku, pękając ze śmiechu. Nie pozostawało

nam nic innego, jak śmiać się z tego wszystkiego. A potem przyszła pora na

telefony z przeprosinami. Ten dzień powinien skłonić mnie do refleksji na

temat mojego zachowania. Jednak, jak pewnie się domyślacie, nic takiego

się nie stało. Główną nauką z wydarzeń w Nicei było dla mnie to – uwaga,

uwaga! – że powinienem częściej pić martini z wódką. Odtąd tak właśnie

rozpoczynałem wieczory: cztery lub pięć drinków, potem wyjście do

restauracji – na przykład do L’Orangerie, jeśli akurat byłem w Los Angeles

– podczas kolacji półtorej butelki wina i z powrotem do siebie, gdzie


czekały już na mnie koka i zioło. Martini z wódką gwarantowało mi jedno –

urywał mi się po nim film, dzięki czemu nazajutrz nie miałem pojęcia, jak

okropnie zachowywałem się w nocy. Czasami ktoś czuł się w obowiązku

zadzwonić i zdać mi relację z wydarzeń, a wtedy przepraszałem. Pamiętam,

jak wściekły Bernie zatelefonował do mnie po nocy spędzonej w Le Dome,

restauracji w Los Angeles, w której miałem udziały. Upiłem się tam

i palnąłem wielce zabawną, w moim przekonaniu, mówkę, w której udało

mi się obrazić matkę Johna Reida. Jednak nie przeczę, że czułem się bardzo

wygodnie, nic nie pamiętając. Dzięki temu mogłem oszukiwać samego

siebie, że chyba jednak nie jest ze mną aż tak źle, jak mówią ludzie, albo że

to, co się stało, to odosobniony wypadek. Przez większość czasu nikt nie

miał śmiałości nic mi powiedzieć ze względu na to, kim byłem. Z tym

właśnie wiąże się sukces. Daje licencję na złe zachowanie, której nikt ci nie

cofnie, dopóki sława całkiem nie przeminie. Na razie nie istniało

niebezpieczeństwo, że do tego dojdzie.

Reszta 1983 roku upłynęła mi na podróżach. Wyjechałem na wakacje

z Rodem Stewartem, co stało się naszym zwyczajem. Poprzednim razem

wybraliśmy się do Rio de Janeiro na karnawał. Śmiechom i zabawom nie

było końca. Żeby nie zginąć w tłumie, kupiliśmy w sklepie z kostiumami

marynarskie mundury. Kiedy je włożyliśmy i wyszliśmy z hotelu, okazało

się, że do portu właśnie zawinął ogromny okręt i ulice są pełne marynarzy

w takich samych strojach: zupełnie jakby odbywała się tam jakaś

konferencja Królewskiej Marynarki Wojennej. Tym razem polecieliśmy na

safari do Afryki. Zakładaliśmy, że wszyscy będą nas uważać za prostackie,

abnegackie gwiazdy rocka, więc postanowiliśmy im udowodnić, że jest

wręcz przeciwnie i mimo skwaru na kolacji pojawiliśmy się we frakach.

Pozostali goście – ubrani stosownie do klimatu – wymieniali zakłopotane

spojrzenia, zupełnie jakby na safari przyjechali jacyś szaleńcy.


Potem poleciałem do Chin na posezonowe tournée z Watford, które

dostąpiło tego zaszczytu jako pierwsza drużyna piłkarska z Wielkiej

Brytanii. Pobyt w kraju, w którym nikt, ale to dosłownie nikt, nie miał

pojęcia, kim jestem, okazał się dziwnym, lecz zarazem całkiem

przyjemnym doświadczeniem. Do tego Chiny wydały mi się fascynujące.

To było jeszcze w czasach, zanim ten kraj otworzył się na Zachód. Kiedy

wróciliśmy tam z Watford kilka lat później, widać już było zachodnie

wpływy. Ludzie jeździli na rowerach z mikrofalówkami na plecach,

a w barach puszczano płyty Madonny. Jednak ta pierwsza wizyta była

niczym podróż do innego świata. Z powodów znanych tylko

Komunistycznej Partii Chin obowiązywał zakaz dopingowania podczas

meczów piłkarskich, więc odbywały się one w upiornej ciszy. Poszliśmy

zobaczyć mauzoleum Mao. Widok jego ciała w kryształowej trumnie zrobił

na mnie niesamowite wrażenie. Widziałem ciało Lenina w Rosji

i wyglądało całkiem nieźle. Z Mao (czy też raczej ze sposobem, w jaki

zakonserwowano jego zwłoki) zdecydowanie coś poszło nie tak. Był

jasnoróżowy niczym pianki marshmallow, które uwielbiają dzieci. Nie chcę

podawać w wątpliwość kwalifikacji balsamistów, którzy się tym zajmowali,

jednak Mao wyglądał, jakby w każdej chwili mógł eksplodować.

W końcu w październiku poleciałem do RPA i zagrałem w kompleksie

wypoczynkowym Sun City, co zdecydowanie nie należało do

najmądrzejszych pomysłów. Nie podniosły się żadne wielkie protesty (jak

w przypadku chłopaków z Queen w 1984 roku), ale i tak z graniem w RPA

wiązało się na tyle dużo kontrowersji, że miałem poważne wątpliwości.

John Reid zapewnił mnie, że wszystko będzie w porządku. W końcu w Sun

City występowało wielu czarnoskórych artystów: Ray Charles, Tina Turner,

Dionne Warwick, nawet Curtis Mayfield. Czy może być w tym coś złego,

skoro nawet wielki poeta ruchu praw człowieka zgodził się tam zagrać?
Poza tym Sun City w zasadzie nie znajduje się w RPA, tylko

w Bophuthatswanie, a wśród publiczności nie będzie segregacji rasowej.

Oczywiście to wcale nie było w porządku. Nie musiało być wcale

segregacji, bo ceny biletów były tak wysokie, że czarnoskórych

mieszkańców RPA i tak nie było stać na ich kupno. Gdybym przyjrzał się

sprawie nieco uważniej, odkryłbym, że gdy grał tam Ray Charles,

czarnoskórzy obywatele RPA byli tak wściekli, że obrzucili kamieniami

bus, którym podróżował, i jego koncerty w Soweto zostały odwołane. Tyle

że się nie przyjrzałem. Wpakowałem się w to zupełnie bezrefleksyjnie. Nie

przypominało to w niczym wyjazdów do Rosji, podczas których wyrażałem

swój sprzeciw wobec traktowania mniejszości seksualnych. Mieszkańcy

RPA naprawdę cierpieli przez apartheid i chcieli, aby artyści bojkotowali

ich kraj. Jadąc tam, nie robiło się nic pozytywnego. Nie ma więc nic, co by

mnie usprawiedliwiało. Czasami człowiek daje dupy. Trzeba mieć odwagę

to przyznać. Każdy z tych czarnych artystów, których wspomniałem,

później gorzko żałował swojej decyzji. Ja również. Po powrocie podpisałem

przygotowane przez bojowników z ruchu antyapartheidowego

zobowiązanie, że nigdy więcej tam nie polecę.

Tymczasem mój ojciec poważnie zachorował. Jeden z moich braci

przyrodnich przyszedł do mnie po koncercie w Manchesterze i powiedział,

że stary ma problemy z sercem i potrzebuje wszczepienia poczwórnych by-

passów. Przez wszystkie te lata trzymałem się od niego z dala, tym razem

jednak zadzwoniłem i zaproponowałem, że pokryję koszty prywatnej

operacji. Nie chciał o tym słyszeć. Szkoda, choćby ze względu na jego

pozostałe dzieci i moją macochę – kochał ich, a oni odwzajemniali to

uczucie. To dla nich właśnie powinien jak najszybciej spróbować rozwiązać

swoje problemy zdrowotne. On jednak nie chciał mojej pomocy.

Zaproponowałem, żebyśmy się spotkali w Liverpoolu przy okazji meczu,


który rozegra tam Watford. Nie byłaby to dla niego zbyt długa podróż.

Zgodził się. Piłka nożna pozostała jedynym, co nas łączyło. Nie pamiętam,

by kiedykolwiek przyszedł na mój koncert ani żebyśmy kiedykolwiek

rozmawiali o muzyce. Wyraźnie nie chciał mieć nic wspólnego z tym, co

robię.

Przed meczem zabrałem go na lunch do Adelphi Hotel. Było całkiem

miło. Prowadziliśmy niezobowiązującą pogawędkę. Czasami jednak

zapadała niezręczna cisza dowodząca, że tak naprawdę nie znamy się za

dobrze. Wciąż byłem na niego wściekły za to, że tak mnie kiedyś traktował,

lecz nie poruszyłem tego tematu. Nie chciałem się z nim kłócić, bo

zmarnowałbym sobie cały dzień, a poza tym ciągle się go bałem. Choć

moje życie radykalnie się zmieniło przez te wszystkie lata, nasze relacje

zatrzymały się na roku 1958. Obejrzeliśmy mecz z loży honorowej. Watford

przegrało jeden do trzech – od niedawna byliśmy w pierwszej lidze

i zawodnicy wydawali się onieśmieleni grą na tak wielkim stadionie jak

Anfield. Myślę jednak, że i tak mu się podobało, chociaż w żaden sposób

tego nie wyraził. W głębi serca miałem nadzieję, że zaimponuję mu tym, że

jestem prezesem klubu, na którego mecze zabierał mnie, gdy byłem

dzieckiem, że kibice Watford śpiewają na moją cześć i na cześć Grahama

Taylora, gdy udaje nam się zdobyć bramkę lub przeprowadzimy udaną

akcję. Skoro nie udało mi się wzbudzić jego podziwu muzyką, to może

przynajmniej swoimi osiągnięciami z Watford? Tyle że nie doczekałem się,

by mi to okazał. Odtąd zastanawiam się cały czas, czy miał problem

z wyrażaniem uczuć do mnie, czy wstydził się przyznać, że się mylił,

potępiając moje życiowe wybory. Tak czy owak, rozstaliśmy się w zgodzie.

Potem już się z nim nie widziałem. To nie miałoby sensu. Nie było czego

naprawiać. Przez dekady żyliśmy całkowicie osobno. Nie miałem pięknych

wspomnień z dzieciństwa, do których mógłbym z lubością wracać.


W grudniu 1983 roku ponownie pojechaliśmy do Montserrat. Płyta Too

Low for Zero stała się wielkim przebojem, moim największym hitem od

prawie dziesięciu lat – w Wielkiej Brytanii i Stanach pokryła się platyną

raz, a w Australii pięć razy. Postanowiliśmy więc trzymać się recepty na

sukces: Bernie napisał wszystkie teksty, stary dobry Elton John Band zajął

się stroną muzyczną, a Chris Thomas całość wyprodukował. W sumie

jedyną prawdziwą zmianą było to, że Renate Blauel awansowała do roli

pełnoprawnej realizatorki. Była cicha, lecz zarazem skrupulatna, twarda

i opanowana. Wszyscy ją lubili – muzycy, ekipa, Chris. W tamtych czasach

studia nagraniowe zdominowane były przez mężczyzn, do rzadkości

należały kobiety, które w nich pracowały, jednak ona pięła się po

szczeblach kariery zawodowej, zawdzięczając to jedynie swoim

umiejętnościom. Współpracowała jako realizatorka również z The Human

League i The Jam.

Wyleciałem w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia i dotarłem na

miejsce w paskudnym nastroju. Mama przyjechała z Derfem na święta do

Woodside i z miejsca zaczęła grać swoją starą rolę zarządczyni posiadłości,

rozstawiając personel po kątach. Wdała się w karczemną awanturę z jedną

ze sprzątaczek, a potem w karczemną awanturę ze mną. W jej rezultacie

wyjechała z Derfem w Wigilię.

Na szczęście po przyjeździe się rozchmurzyłem. Dzień wcześniej

przyleciał Tony King i miał zostać do Nowego Roku. Mieszkał teraz

w Nowym Jorku, pracował w RCA z Dianą Ross i Kennym Rogersem.

Przestał pić, dołączył do AA i świetnie wyglądał, chociaż opowiadał

straszne rzeczy o tym, co się dzieje w środowisku gejowskim w Greenwich

Village i na Fire Island w związku z nową chorobą o nazwie AIDS.

Wygłupialiśmy się w studiu, ja wcielałem się w różne postacie – raz byłem

starszą arystokratką Lady Choc Ice, kiedy indziej smętną, przypominającą


Nico wokalistką Glorią Doom – a Tony udawał, że przeprowadza z nimi

wywiad. Obu nam wpadł w oko chłopak, który zajął stare miejsce Renate,

Steve Jackson – był jasnowłosy i zabójczo przystojny.

Po paru dniach Tony wrócił do Nowego Jorku. Zadzwoniłem do niego

kilka tygodni później i oświadczyłem, że mam pewne wieści.

– Żenię się – powiedziałem.

Tony wybuchnął śmiechem.

– Ach tak? A z kim? Z tym przystojniakiem ze studia? Zostaniesz panią

Jackson?

– Nie – odparłem. – Żenię się z Renate.

Nie przestawał się śmiać.

– Tony – powiedziałem – mówię serio. Poprosiłem Renate o rękę, a ona

się zgodziła. Ślub za cztery dni. Dasz radę przylecieć do Sydney?

Śmiech w słuchawce raptownie się urwał.

Zjawiłem się w Montserrat w towarzystwie ówczesnego chłopaka,

Australijczyka o imieniu Gary, którego poznałem kilka lat wcześniej

w Melbourne. Był kolejnym w niekończącym się szeregu młodych,

jasnowłosych i przystojnych mężczyzn, których nie tyle poderwałem, ile

porwałem. Zakochałem się w nim, po czym wcieliłem w życie swój zwykły

niezawodny plan na unieszczęśliwienie zarówno aktualnego partnera, jak

i siebie. Zmusiłem go do wyjazdu z Australii i zamieszkania ze mną

w Woodside, zasypywałem prezentami, a później znudziłem się nim

i kazałem Bobowi Halleyowi odesłać go do domu. Potem wznowiliśmy

znajomość, ponownie się w nim zakochałem i namówiłem go, żeby znów

przeprowadził się do Woodside, po czym ponownie się znudziłem

i kazałem Bobowi kupić mu bilet powrotny do Brisbane. To donikąd nie

prowadziło, kręciłem się w kółko. Dlaczego zawsze tak to wyglądało?


Wiedziałem, że to moja wina, ale byłem za głupi, żeby domyślić się, co

robię nie tak. Kokainiści często tak mają. Nałóg przemienia człowieka

w egoistę i narcyza. Liczy się tylko to, czego on chce. A do tego staje się on

całkowicie nieobliczalny, bez przerwy zmienia zdanie, więc tak naprawdę

nie wie, czego chce. Fatalny przepis na życie, a dla wszelkich związków

zwyczajnie zabójczy. Jeśli macie ochotę żyć w ponurym świecie pełnym

niekończących się złudzeń, z całego serca polecam wam kokainę.

Ale wróćmy do sesji w Montserrat. Piosenki powstawały

błyskawicznie, ale nie to było jej najjaśniejszym punktem. Otóż zacząłem

spędzać coraz więcej czasu z Renate. Naprawdę polubiłem jej towarzystwo.

Była inteligentna, miła i niesamowicie zabawna – miała bardzo angielskie

poczucie humoru. Była też piękna, ale chyba nie uświadamiała sobie tego,

zawsze chodziła ubrana w dżinsy i T-shirt. Będąc jedyną kobietą w tym

męskim świecie, wydawała się nieco wyobcowana i samotna, a tak się

składa, że w głębi duszy ja również się taki czułem. Świetnie się

dogadywaliśmy i pewnym momencie okazało się, że jestem bardziej

zainteresowany spędzaniem czasu z nią niż z Garym. Wymyślałem różne

preteksty, żebyśmy mogli pobyć choć trochę razem. Poprosiłem na

przykład, żeby przyszła po kolacji do studia, a posłuchamy efektów naszej

pracy. Dzięki temu mogłem z nią trochę pogadać. Często przyłapywałem

się na myśli, że gdybym tylko był heterykiem, stanowiłaby spełnienie

moich marzeń.

Oczywiście moja orientacja była ogromną przeszkodą. W sumie tak

ogromną, że musiałbym chyba całkowicie wyłączyć racjonalne myślenie,

żeby nie postrzegać jej jako bariery nie do pokonania. Niestety, w tamtych

czasach wyłączanie racjonalnego myślenia szło mi całkiem nieźle i szybko

z tego skorzystałem. A gdyby moje problemy ze związkami nie były moją

winą? – zastanawiałem się. Gdyby wynikały one z tego, że wiązałem się


z gejami? A jeśli związek z kobietą uszczęśliwiłby mnie w stopniu

niemożliwym do osiągnięcia w związku z mężczyzną? A jeśli tak bardzo

cieszyłem się z towarzystwa Renate nie tylko dlatego, że oboje byliśmy

samotnymi ludźmi z dala od domu, ale również z powodu nagłego

i niespodziewanego przypływu heteroseksualnej żądzy? A jeśli przez

ostatnie czternaście lat sypiałem z mężczyznami tylko dlatego, że nie

spotkałem właściwej kobiety? I co, jeśli to się właśnie zmieniło?

Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że to

prawda. Wszystkie te argumenty tak naprawdę nie wytrzymywały

drobiazgowej analizy, a nawet zwykłej, powierzchownej. Jednak łatwiej mi

było się łudzić niż zmierzyć z prawdziwym problemem.

Pierwszy raz wyszedłem z pomysłem, że powinniśmy się pobrać,

podczas wspólnej kolacji w restauracji Chicken Shack. Oboje mieliśmy

nieźle w czubie i Renate, co w pełni zrozumiałe, zbyła tę propozycję

śmiechem, myśląc, że żartuję. Aż do tej chwili nic nie wskazywało na to, że

między nami dzieje się coś poważniejszego, nawet się nie pocałowaliśmy.

Gdybym miał chociaż odrobinę zdrowego rozsądku, porzuciłbym tę myśl

na tym etapie. Ja jednak byłem już święcie przekonany, że właśnie tego

pragnę, że to za jednym zamachem rozwiąże wszystkie moje problemy.

Zachłysnąłem się tym pomysłem, podobnie jak towarzystwem Renate.

Tęskniłem, gdy nie było jej w pobliżu. Wyglądało na to, że się zakochałem.

Kiedy więc przenieśliśmy się z całą ekipą z Montserrat do Sydney – ja

i zespół zaczęliśmy przygotowywać się do trasy po Australii, a Renate

i Chris Thomas miksować album – zaprosiłem ją na kolację do hinduskiej

restauracji i poprosiłem o rękę raz jeszcze. Kochałem ją i pragnąłem

spędzić z nią resztę życia. Powinniśmy to zrobić od razu, tutaj, w Australii.

Był 10 lutego 1984 roku – moglibyśmy wziąć ślub w walentynki. To mogło


się udać. Czyste szaleństwo, ale za to jakie romantyczne! Renate

powiedziała „tak”.

Wróciliśmy do hotelu Sebel Townhouse, w którym się zatrzymaliśmy,

zawołałem wszystkich do baru, po czym przekazałem im tę radosną

nowinę. Odpowiedziały mi przerażone miny wszystkich, zwłaszcza

Gary’ego, który przyleciał z nami do Australii, a teraz nagle po raz kolejny

został przeze mnie porzucony. Poprosiłem Johna Reida i Berniego, by

zostali moimi drużbami. Impreza, która następnie się odbyła, pobiła

rekordy, jeśli chodzi o ilość pieniędzy zostawionych w barze w ciągu jednej

nocy. Najwidoczniej wszyscy musieli porządnie się napić, żeby przyswoić

to, co się właśnie stało.

Kolejne dni pamiętam jak przez mgłę. Trzeba było zorganizować

przyjęcie weselne, znaleźć kościół, załatwić w krótkim czasie wszystkie

formalności. Zadzwoniłem do taty Renate i poprosiłem przez telefon o jej

rękę. Reakcja tego biznesmena z Monachium była niezwykle uprzejma,

biorąc pod uwagę, że właśnie dowiedział się, iż jego córka wyjdzie za

cztery dni za gwiazdę rocka znaną ze swojego homoseksualizmu.

Zatelefonowałem również do mamy i Derfa. Wydawali się równie speszeni

jak wszyscy pozostali, chociaż w odróżnieniu od nich nie starali się mnie

powstrzymać. To nie miało sensu. Na tym etapie mojego życia robiłem, co

chciałem, a jeśli ktoś próbował protestować, kończyło się wrzaskami

i rzucaniem przedmiotami. Nie chełpię się tym, tak po prostu było.

Niektórzy z moich przyjaciół próbowali dostrzec choć trochę sensu w moim

postanowieniu, zwykle dochodząc do wniosku, że żenię się, ponieważ

zapragnąłem mieć dzieci. Pozwoliłem im tak myśleć – było to dość

prawdopodobne – jednak nic takiego nie chodziło mi po głowie. Zbliżałem

się do czterdziestki, a mimo to sam zachowywałem się jak dziecko.

Potomstwo naprawdę było ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależało.


Niewykluczone, że gdyby Renate miała więcej czasu do namysłu,

wycofałaby się z tego. Chociaż nie sądzę.

Sam ślub był na tyle prosty, na ile może być prosty ślub, na którym

jeden z drużbów pana młodego jest jego byłym kochankiem, z którym

stracił on dziewictwo. Renate miała na sobie białą koronkową suknię, a na

szyi złoty wisiorek z brylantem, który dostała ode mnie w prezencie

ślubnym. W jej włosach tkwiły kwiaty i w ogóle wyglądała przepięknie.

Ani moi, ani jej rodzice nie przylecieli, za to pojawiło się mnóstwo moich

przyjaciół, a wśród nich Tony King i Janet Street-Porter. Jedną z druhen

została Toni, nowa żona Berniego. Rod Stewart nie mógł przylecieć, ale

jego menadżer Billy Gaff przysłał mi telegram w jego imieniu: „Może

i faktycznie ciągle stoisz27, ale reszta z nas, kurwa, padła z wrażenia”.

Na schodach kościoła obstąpili nas fani i paparazzi. Wszyscy

zgromadzeni wiwatowali. Obok ktoś otworzył okno i puścił na cały

regulator Kiss the Bride (Pocałuj pannę młodą) z mojej płyty Too Low for

Zero, która to piosenka, wbrew tytułowi, jest równie stosowna na ślub jak

D-I-V-O-R-C-E Tammy Wynette28. W chwili, gdy w nagraniu śpiewam:

„Zamiast powiedzieć »tak«, powiedz »żegnaj«”, rozległ się głos, który

pogratulował mi w bardzo australijskim stylu:

– Wreszcie to zrobiłeś! Wszystkiego najlepszego, stara cioto!

Przyjęcie weselne odbyło się w Sebel i było tak ciche i powściągliwe,

jak pewnie podejrzewacie. Białe róże sprowadzono specjalnie z Nowej

Zelandii, gdzie mieliśmy spędzić miesiąc miodowy. Całości dopełniały:

homary, przepiórki i comber sarni, château margaux i puligny-montrachet

z dobrych roczników, pięciowarstwowy tort weselny oraz kwartet

smyczkowy. Zgodnie z tradycją były przemowy i odczytywanie telegramów

z gratulacjami. Również zgodnie z tradycją John Reid komuś przyłożył,


tym razem dziennikarzowi z „The Sun”, który miał wyłączność na relację

ze ślubu.

Potem impreza przeniosła się do mojego hotelowego apartamentu, gdzie

było jeszcze więcej wódy i koki. W tym miejscu powinienem zaznaczyć, że

Renate i ja uzgodniliśmy podczas rozwodu, że intymne szczegóły

dotyczące naszego pożycia nigdy nie wyjdą na światło dzienne. I tego się

trzymam. Inna sprawa, że nie mogę powiedzieć na Renate złego słowa. Ani

nikt inny, kto ją poznał. Jedyną osobą, która odnosiła się do niej ozięble,

była moja matka, jednak nie miało to nic wspólnego z Renate. Myślę, że po

prostu nie mogła pogodzić się z myślą, że w końcu przestanę się trzymać jej

spódnicy i ktoś inny zajmie najważniejsze miejsce w moim życiu.

Problemem byłem ja sam. Wciąż zaszywałem się gdzieś z mnóstwem

kokainy, ilekroć miałem na nią ochotę. Wszyscy w Woodside doskonale

zdawali sobie sprawę z mojego uzależnienia i podchodzili do tego jak do

czegoś naturalnego. Pamiętam, jak Gladys, jedna ze sprzątaczek, pewnego

dnia wzięła mnie na stronę i powiedziała:

– Kiedy sprzątałam u pana w pokoju, znalazłam pańskie białe lekarstwo

na podłodze, więc włożyłam je do szuflady.

I rzeczywiście, znalazłem tam lusterko, a na nim kokę podzieloną na

kreski. Chyba myślałem, że gdy się ustatkuję, skończę z tego rodzaju

rozrywkami. Ale to tak nie działa. W ogóle tak nie działa.


10

Warto w tym miejscu wspomnieć, że Renate nie poślubiła tylko

uzależnionego od narkotyków geja. To jeszcze nie byłoby najgorsze. Ona

poślubiła uzależnionego od narkotyków geja o naprawdę pogmatwanym

życiu. Miałem za sobą kilka dość normalnych lat, przynajmniej jak na moje

standardy. Widziałem, jak Watford przegrywa w finale Pucharu Anglii.

Nagrałem kolejny album, Ice on Fire, którego produkcją zajął się Gus

Dudgeon – współpracowaliśmy po raz pierwszy od połowy lat

siedemdziesiątych. W Wielkiej Brytanii wielkim przebojem stał się utwór

Nikita, miłosne wyznanie do Rosjanki, której Bernie, przypadkowo lub dla

żartu, nadał męskie imię. Na koncercie Live Aid zaaranżowałem na

backstage’u przestrzeń ze sztuczną trawą i z grillem, dzięki czemu mogli

tam wpadać inni artyści. Zjawił się Freddie Mercury, ciągle na haju po

występie Queen, który zakasował wszystkich, i bardzo w swoim stylu

pochwalił kapelusz wybrany przeze mnie na koncert:

– Co ty, kurwa, masz na głowie, słonko? Wyglądasz jak królowa matka!

Latem 1986 roku wziąłem udział w pożegnalnym koncercie Wham!, na

którym podkreśliłem doniosłą decyzję George’a Michaela o porzuceniu

błahej muzyki pop i przeistoczeniu się w dojrzałego wokalistę

i songwritera, pojawiając się za kierownicą reliant robina29 w stroju

Ronalda McDonalda30. George chciał zaśpiewać Candle in the Wind jako

oznakę tego, jaki to teraz będzie poważny, ale ja zagrałem na fortepianie

pubową wersję When I’m Sixty-Four.


Jednak jeszcze tego samego roku sprawy zaczęły mi się wymykać z rąk.

Najpierw, podczas trasy po Stanach, zauważyłem, że coś niepokojącego

dzieje się z moim głosem. To było bardzo dziwne. W Madison Square

Garden śpiewałem normalnie, ale poza sceną mogłem mówić tylko

szeptem. Uznałem, że najlepiej będzie oszczędzać głos między koncertami,

i zacząłem sobie z tego robić jaja. Włożyłem perukę Harpo Marxa i płaszcz

przeciwdeszczowy i przechadzałem się tak po backstage’u, naciskając

klakson, zamiast mówić.

Kiedy jednak polecieliśmy do Australii, mój stan się pogorszył. Właśnie

ukazała się moja nowa płyta. Nosiła tytuł Leather Jackets i zasłużyła na

zaszczytne miano najgorszej w mojej dotychczasowej karierze. Zawsze

starałem się nie brać narkotyków podczas pracy w studiu, lecz tym razem

całkowicie zapomniałem o tej zasadzie. Jak nietrudno się domyślić, koka

kompletnie zaburzyła mój osąd w kwestiach artystycznych. Upchnąłem na

tym albumie same beznadziejne stare kawałki. Na singlu ukazała się

piosenka Heartache All Over the World, tak cienka, że prawie

prześwitująca. Na płycie znalazły się również odrzuty z poprzednich

albumów. Teraz, po kilku kreskach, wydały mi się zaginionymi

arcydziełami, które publiczność koniecznie musiała jak najszybciej

usłyszeć. Był też koszmarek napisany przeze mnie wspólnie z Cher

i noszący tytuł Don’t Trust That Woman z po prostu niewiarygodnie

idiotycznym tekstem: „Puknij ją od tyłu, ooo, to będzie w jej stylu”.

Wstydziłem się podpisać to badziewie swoim nazwiskiem, dlatego jako

autorzy figurują Cher i Lady Choc Ice, postać, którą wymyśliłem na

potrzeby pracy w studiu. Rzecz jasna, jeśli człowiek nie cierpi piosenki,

którą napisał, tak bardzo, że nie chce się przyznać do jej autorstwa, lepiej

w ogóle jej nie nagrywać i nie wydawać, ale byłem w takim stanie, że

logiczne argumenty zupełnie do mnie nie trafiały.


Nie wszystkie utwory były beznadziejne: Hoop of Fire miał trochę

klasy, zwłaszcza w porównaniu z resztą, a ballada I Fall Apart po raz

kolejny dowodziła niezaprzeczalnej zdolności Berniego do pisania tekstów,

które tak idealnie korespondowały z moją sytuacją życiową, że równie

dobrze mógłbym napisać je sam. Jednak w niczym nie zmieniało to faktu,

że jako całość płyta ta była niczym papier toaletowy – szara, długa i do

dupy.

Dlatego zależało mi, by trasa koncertowa stała się czymś wyjątkowym,

wydarzeniem tak ambitnym i spektakularnym, że zatrze w pamięci nie

najlepsze wrażenie, jakie wywołał album. Poprosiłem Boba Mackiego, żeby

zaszalał, jeśli chodzi o kostiumy. Skończyło się tym, że na scenie

w Australii paradowałem z wielkim różowym irokezem z bokami

z lamparciej skóry, potem w peruce przypominającej burzę włosów

rozsławioną przez Tinę Turner w latach osiemdziesiątych i wreszcie

w stroju, w którym wyglądałem, jakby Mozart dołączył do zespołu

glamrockowego – biały garnitur z cekinami, osiemnastowieczna pudrowana

peruka, biały makijaż i przyklejony pieprzyk. Kostium Mozarta

zaplanowałem na drugą część koncertu, podczas której grałem z Melbourne

Symphony Orchestra. Jeśli ktoś uważał mnie za pretensjonalną gwiazdę

rocka, pozującą na wielkiego kompozytora muzyki klasycznej, wytrącałem

mu oręż z ręki, sam z tego kpiąc.

W tamtych czasach zespoły rockowe nie odbywały tras koncertowych

z orkiestrami, byłem pierwszy. Dzięki temu wreszcie mogłem zagrać

utwory ze swoich wczesnych płyt dokładnie w takich wersjach, w jakich je

nagrałem, z uwzględnieniem wszystkich smaczków aranżacyjnych Paula

Buckmastera. Poleciał z nami Gus Dudgeon, by zadbać o brzmienie.

Podłączyliśmy każdy instrument w orkiestrze osobno, czego nikt przed

nami nie robił. Rezultat był zadziwiający – gdy w Madman Across the
Water włączały się smyczki, człowiek po prostu odlatywał. Brzmienie

zapierało dech w piersiach – potężne dźwięki wiolonczel i kontrabasów

sprawiały, że scena zaczynała wibrować – co skutecznie odwracało uwagę

od niedyspozycji wokalnej gwiazdy wieczoru.

Dla mnie jako wokalisty był to po prostu koszmar – ilekroć na scenie

otwierałem usta, nie miałem pojęcia, co się stanie. Czasami mój głos

brzmiał, jak należy. Innymi razy chrypiałem, rzęziłem i nie udawało mi się

trafiać we właściwe dźwięki. Z jakiegoś powodu o wiele gorzej radziłem

sobie z mówieniem niż śpiewaniem. Próbowałem zapowiedzieć piosenkę

i dosłownie nic nie wydobywało się z moich ust. Zupełnie jakby wreszcie

zostały wysłuchane długotrwałe modlitwy niektórych krytyków.

Wyraźnie coś było nie tak. Przez jakiś czas łudziłem się, że poskutkuje

stare lekarstwo, na które przepis podał mi Leon Russell w garderobie klubu

Troubadour w 1970 roku: płyn do płukania gardła złożony z miodu, octu

winnego i jak najgorętszej wody. W ogóle nie podziałało. W końcu po

koncercie w Sydney, na którym najgłośniejsze dźwięki byłem w stanie

wydobywać z siebie nie w czasie piosenek, ale między nimi – kiedy

dręczyły mnie ataki kaszlu i spluwałem mazią o tak jaskrawych kolorach,

że przy niej kostiumy Boba Mackiego wydawały się szare – przeważył

rozsądek i zgodziłem się na wizytę u laryngologa, doktora Johna Tonkina.

Zbadał mi krtań i zawyrokował, że mam torbiele na strunach

głosowych. Na tym etapie trudno mu było orzec, czy są złośliwe. Jeśli

okaże się, że tak, zachodziła groźba usunięcia krtani. W takim wypadku nie

mógłbym mówić, a co dopiero śpiewać. W każdym razie doktor będzie miał

pewność dopiero po wykonaniu biopsji. Potem spojrzał na mnie

i zmarszczył brwi.

– Pali pan trawkę, co? – zapytał.


Zmroziło mnie. Zacząłem popalać tylko po to, żeby trochę

przystopować z kokainą, ale szybko odkryłem, że to mi się też podoba.

Maryśka różniła się od koki i wódy, które, jak uważałem, rozluźniały mnie

w towarzystwie, mimo że miałem mnóstwo dowodów świadczących, że jest

wręcz przeciwnie. Po niej nie nabierałem ochoty na imprezowanie i nie

byłem na nogach przez wiele dni. Dzięki niej ciągle się śmiałem, a muzyka

brzmiała fantastycznie. Uwielbiałem się najarać i słuchać Kraftwerku – ta

muzyka była tak prosta, pełna powtórzeń i hipnotyczna… Oczywiście, jak

to ja, wkrótce potem nie popalałem już tylko od czasu do czasu, kiedy

akurat słuchałem Trans-Europe Express albo The Man Machine.

Momentalnie wszedłem w to na całego. Podczas amerykańskiej trasy

wyznaczyłem jednego z członków ekipy technicznej do robienia skrętów.

Łaził za nami krok w krok z pudełkiem po butach pełnym towaru.

Kiedy doktor Tonkin zapytał, czy palę trawkę, postanowiłem nie

zagłębiać się w szczegóły swojego uzależnienia.

– Trochę – wychrypiałem.

Doktor przewrócił oczami.

– Chciał pan chyba powiedzieć: „dużo” – sprostował i kazał mi

przestać.

Właśnie palenie mogło wywołać torbiele, a nawet jeśli nie, z pewnością

nie pomagało. Nigdy już nie zapaliłem jointa. W tamtych czasach nie byłem

zbyt dobry w osobistych postanowieniach, jeśli chodzi o picie i branie. Nie

zliczę, ile razy powtarzałem sobie „nigdy więcej”, będąc na straszliwym

kacu, tylko po to, żeby o tym całkiem zapomnieć, gdy kac mijał. Czasami

wytrwałem w swojej decyzji kilka miesięcy, jednak prędzej czy później

zawsze kończyło się tym, że wracałem do nałogu. Okazuje się, że rzucić

coś całkowicie pozwala mi dopiero przerażenie, a nie ma nic równie

przerażającego jak słowo „rak”. Doktor Tonkin radził również, bym


zrezygnował z pozostałych koncertów tej trasy (został mi jeszcze tydzień

występów w Sydney), ale odmówiłem. Odwołanie ich kosztowałoby krocie

– uczestniczyła w nich ponad setka muzyków, ponadto zamierzaliśmy

nakręcić film i nagrać album koncertowy. Jednak ważniejsze było to, że być

może nigdy już nie będę mógł śpiewać. Chciałem oddalić od siebie ten

dzień tak bardzo, jak tylko zdołam.

Postanowiłem, że gdy będę opowiadał o tym wszystkim zespołowi

i technicznym, zachowam stoicki spokój. Tymczasem poszedłem do baru

w Sebel Townhouse – tak, znowu tam – wychrypiałem: „Mówią, że mam

raka”, a potem zalałem się łzami. Nie dałem rady, za bardzo się bałem.

Nawet jeśli operacja się uda, nawet jeśli biopsja nic nie wykaże, i tak mogę

być skończony, przynajmniej jako wokalista. Julie Andrews przeszła

operację usunięcia torbieli ze strun głosowych i utraciła swój wspaniały

głos.

Tak czy owak dokończyliśmy tę trasę. Choć mało brakowało, a nie

odbyłby się jej finałowy koncert, który miał być transmitowany przez

telewizję. Chory z przerażenia wypadłem z Sydney Entertainment Centre

kilka minut przed jego rozpoczęciem. Wybiegając z budynku, słyszałem za

sobą orkiestrę grającą uwerturę. Minąłem Phila Collinsa, który właśnie

wchodził – zamierzał zająć miejsce w ostatniej chwili, bo inaczej nie

mógłby się opędzić od fanów. Stanął jak wryty na widok gwiazdy koncertu

biegnącej w odwrotnym kierunku.

– Cześć, Elton… A ty dokąd?

– Do domu! – krzyknąłem, nawet się nie zatrzymując.

Miałem już pewne doświadczenie w ucieczkach z sal koncertowych.

Kilka lat wcześniej wypadłem rozwścieczony z koncertu gwiazdkowego

w Hammersmith Odeon tuż przed bisami. Wsiadłem do samochodu

i zajechałem aż do Hogarth Roundabout, zanim się uspokoiłem na tyle, by


kazać kierowcy zawrócić. Byliśmy jakieś dziesięć minut drogi od hali, ale

kiedy zawróciliśmy, zrozumieliśmy, że droga powrotna zajmie nam trochę

dłużej ze względu na to, że część ulic była jednokierunkowa. O dziwo,

kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, okazało się, że publiczność wciąż

czeka.

Tym razem nie dobiegłem nawet do samochodu. I był to mój najlepszy

koncert w życiu. Myśl, że być może już nigdy więcej nie zaśpiewam,

dodała mi skrzydeł. Punktem kulminacyjnym widowiska okazał się utwór

Don’t Let the Sun Go Down on Me. Miałem chrypkę, ale nie sądzę, żebym

kiedykolwiek zaśpiewał go lepiej. Zawsze robił ogromne wrażenie

z orkiestrą, jednak tego wieczoru każdy wers wydawał się nabierać nowego

znaczenia.

Po zakończeniu trasy poddałem się operacji w jednym z australijskich

szpitali. Wszystko poszło jak z płatka. Nie miałem nowotworu. Torbiele

zostały usunięte. Po jakimś czasie zrozumiałem, że operacja nieodwołalnie

zmieniła mój głos, ale nie miałem nic przeciwko temu. Nie mogłem już

śpiewać falsetem i w ogóle głos miałem teraz niższy, ale podobało mi się

jego brzmienie. Stał się mocniejszy, dojrzalszy. Miał w sobie moc. Nie

posiadałem się ze szczęścia. Myślałem, że rok 1987 nie mógł zacząć się

gorzej i teraz będzie już tylko lepiej. Nie mogłem się bardziej mylić.

Pierwszy nagłówek pojawił się w „The Sun” w lutym 1987 roku: „ELTON

UWIKŁANY W SKANDAL Z NIELETNIMI MĘSKIMI

PROSTYTUTKAMI”. Kiedy tak teraz o tym myślę, atak na mnie był tylko

kwestią czasu: byłem aroganckim gejem, który odniósł sukces. Wszystko to

w oczach dziennikarzy z „The Sun” czyniło mnie wymarzonym celem

ataku. Ówczesny redaktor naczelny tego dziennika, Kelvin MacKenzie, był

człowiekiem tak toksycznym, że Ministerstwo Środowiska powinno go

otoczyć kordonem sanitarnym. Pod jego rządami „The Sun” właściwie


przestało być gazetą, a zaczęło być swoistym eksperymentem społecznym,

mającym odpowiedzieć na pytanie, jak dużo rasizmu, mizoginii, ksenofobii

i przede wszystkim homofobii można upchnąć na sześćdziesięciu czterech

stronach tabloidu. Trudno wytłumaczyć komuś, kto nie pamięta „The Sun”

z lat osiemdziesiątych, jak obrzydliwe było to pismo. Traktowało ludzi jak

ścierwa, nieważne, czy byli sławni czy nie. Dziennikarze gazety znaleźli

lukę w prawie pozwalającą ujawniać tożsamość ofiar gwałtów, jeśli nie

aresztowano sprawców. Proponowali też homoseksualistom pieniądze za

opuszczenie Wielkiej Brytanii: „ODLATUJCIE, GEJE, ZAPŁACIMY

WAM ZA TO”. Kiedy aktor telewizyjny Jeremy Brett umierał na serce,

dziennikarze „The Sun” wparowali do szpitala, by zapytać go, czy ma

AIDS – chorobę, którą, jak utrzymywali, można się zarazić tylko poprzez

stosunki homoseksualne.

Przeczytałem artykuł o sobie i szczęka mi opadła. Najśmieszniejsze

było to, że naprawdę można było znaleźć dziesiątki mężczyzn, którzy

oferowali mi seks i narkotyki. Tymczasem „The Sun” wygrzebał kogoś,

kogo w ogóle nie znałem. Facet sprzedał im bajeczkę o orgii w domu

menadżera Roda Stewarta, Billy’ego Gaffa, w której nie uczestniczyłem.

Gwoli sprawiedliwości: z łatwością mogli znaleźć osobę, z którą

rzeczywiście spałem, nie musieli uciekać się do zamieszczania takiej

historii. Nie chodziło o to, że była całkowicie zmyślona, bo nie była.

Chodziło o to, że była zmyślona przez jakiegoś kompletnego świra.

Rzekomo podczas orgii paradowałem w „skąpych skórzanych gatkach”.

W skórzanych gatkach? Swego czasu miałem śmieszny tatuaż, ale nie

skórzane gatki – gdybym je nosił, ryzykowałbym, że wszyscy uciekną

z krzykiem na mój widok. Pisano też o „wibrującym seksgadżecie”

i „wyglądzie Kleopatry”. Jak widać, Kleopatra, ostatnia królowa z dynastii


Ptolemeuszów, kochanka Juliusza Cezara i Marka Antoniusza, mogła być

również najsłynniejszą w dziejach użytkowniczką dilda i skórzanych gatek.

Niby wszystko to było śmiechu warte, jednak mnie wcale nie bawiło.

W artykule sugerowano, że wynajęci przeze mnie chłopcy byli nieletni.

Kłamstwo powtórzone sto razy przestaje być kłamstwem, zwłaszcza gdy

zostało wydrukowane. A jeśli ludzie w to uwierzą? Co miałem, do licha

ciężkiego, zrobić? Przecież mogą to przeczytać mama i Derf, a może nawet

babcia. Jezu, przecież ciocia Win jest kioskarką. Już sobie wyobrażałem,

jak odbiera dostawę prasy, a potem z przerażeniem sprzedaje ten numer

„The Sun” klientom, którzy wiedzą, kim jest jej siostrzeniec, i teraz się

z niej śmieją.

Moją pierwszą reakcją była ucieczka do Woodside i zalanie się martini

z wódką. Potem zadzwonił Mick Jagger. Przeczytał artykuł i chciał mi coś

poradzić. Powiedział, że pod żadnym pozorem nie mogę ich podać do sądu.

Kiedy zrobił to z „News of the World”, gdy oskarżyli go o to, że rzekomo

pochwalił się reporterowi, że w latach sześćdziesiątych zażywał narkotyki,

dziennikarze tej gazety zaczęli go śledzić i w końcu spowodowali słynny

nalot w Redlands – Mick i Keith Richards wylądowali w więzieniu,

z którego ich wypuszczono dopiero po protestach fanów. O dziwo, ta

rozmowa przyniosła efekt odwrotny do zamierzonego. Powiedziałem mu,

że nic mnie nie obchodzi, co prasa o mnie wypisuje. Co prawda wkurzają

mnie złe recenzje i przykre przytyki, jednak taka jest cena sławy. Trzeba to

wziąć na klatę i iść dalej. Dlaczego jednak miałbym przymykać oko na

oczywiste kłamstwa?

Mogłem udowodnić, że nic z tego, o czym mówią, nie jest prawdą. Tego

dnia, kiedy rzekomo ubrany jak statysta z wideoklipu Village People

bawiłem się w domu Billy’ego Gaffa, wymachując dildem niczym

mażoretka, byłem w Nowym Jorku. Zjadłem tam lunch z Tonym Kingiem,


a potem z Bobem Mackiem omówiłem projekt swojej peruki à la Tina

Turner. Na dowód mogłem pokazać rachunki z hotelu i restauracji oraz

bilety na samolot. Stać mnie było na sprawę sądową. Pierdolę, pozwę ich.

Po wytoczeniu przeze mnie pierwszego powództwa „The Sun” zaczęło

publikować kolejne artykuły pełne kłamstw: za każdym razem, gdy któryś

się pojawiał, składałem pozew. Niektóre z tych łgarstw były wyjątkowo

wredne – twierdzili na przykład, że płaciłem chłopakom do towarzystwa,

żeby móc na nich nasiusiać – inne były tylko dziwaczne. Według nich

miałem rottweilery z wyciętymi krtaniami. Artykuł na ich temat nosił tytuł

„CISI ZABÓJCY ELTONA”. Problem w tym, że nie miałem rottweilerów,

tylko dwa owczarki niemieckie, które o mało nie ogłuszyły swoim

ujadaniem pracowników RSPCA31, kiedy przyszli sprawdzić, czy nie

dzieje się im krzywda. Ataki „The Sun” nie ustały nawet wtedy, gdy stało

się jasne, że czytelników to zupełnie nie interesuje. Ich poczynania w ogóle

nie wpłynęły na moją popularność – choć rewelacje te obiegły cały świat,

album live nagrany przez nas podczas australijskiej trasy stał się wielkim

hitem (w Stanach pokrył się platyną), a pochodząca z niego wersja Candle

in the Wind ukazała się na singlu i niespodziewanie dotarła do pierwszej

dziesiątki list przebojów po obu stronach Atlantyku. Wpłynęły za to

niekorzystnie na popularność gazety. Za każdym razem, gdy na pierwszej

stronie znalazł się artykuł o mnie, sprzedaż pisma malała. Nie wiem, czy

ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że to wszystko kłamstwa, czy po prostu

się tym znudzili.

Kiedy okazało się, że „The Sun” ma kłopoty, dziennikarze stali się

jeszcze bardziej zajadli w próbach znalezienia czegoś na mnie. Śledzili mój

każdy krok. Gdy zatrzymałem się w Century Plaza w Los Angeles, założyli

podsłuch w moim apartamencie. Prawnicy ostrzegli nas, że może do tego

dojść, a ponieważ w tym apartamencie zawsze zatrzymywał się prezydent


Reagan, FBI przeszukało go pod kątem podsłuchów. Ktoś próbował mnie

zastraszyć, usiłując nakłonić do zwolnienia prawników. Proponowali

pięćset funtów każdemu chłopcu do towarzystwa, który oświadczy, że ze

mną spał. Nic dziwnego, że nie mogli się od nich opędzić. Tyle że wszyscy

byli tak niewiarygodni, że nawet oni zrezygnowali z wykorzystania ich

zwierzeń.

Najlepsze, co udało im się uzyskać, to kilka polaroidowych fotek, które

zostały ukradzione z mojego domu. Pochodziły sprzed jakichś dziesięciu

lat. Na jednej z nich widać, jak komuś obciągam. Zamieścili je w gazecie,

co było naprawdę żenujące. Próbowałem pocieszać się myślą, że

przynajmniej znów zrobiłem coś jako pierwszy – byłem pierwszym artystą,

którego dwie kolejne płyty zadebiutowały od razu na pierwszych miejscach

list przebojów w Stanach, pierwszym artystą, który miał tam siedem

numerów jeden z rzędu, i pierwszym artystą, którego zdjęcie, jak robi

komuś loda, pojawiło się w gazecie o zasięgu ogólnokrajowym. Poza tym

zamieszczenie tej fotografii świadczyło o desperacji dziennikarzy. Zdjęcie

geja z czyimś penisem w ustach raczej nie kwalifikowało się do Pulitzera.

Na dodatek artykuł był napisany w taki sposób, że mówił więcej

o dziennikarzu niż o mnie. Wszystkie te „odrażające” i „zboczenia”. Jakże

nudne musiało być jego życie seksualne, skoro w jego odczuciu robienie

laski było szczytem wyuzdania?

Ciągnęło się to wszystko miesiącami, aż wreszcie złożyłem przeciwko

nim siedemnaście pozwów o zniesławienie. Chciałbym powiedzieć, że

moja wiara w to, że ich pokonam, pozostała niczym niezmącona, ale to

nieprawda. Czasami pałałem słusznym gniewem, gotów stanąć do walki.

Kiedy indziej roniłem łzy, ogarniała mnie rozpacz, a nawet wstyd. Nie

zrobiłem ani jednej z rzeczy, o które mnie posądzali, lecz wiedziałem, że

wszystko to mogło się zdarzyć. Moje uzależnienie od narkotyków było


tajemnicą poliszynela. Z pewnością nie przespałem się nigdy z żadnym

nieletnim, ale też nigdy nie przebierałem w partnerach. Kilka lat wcześniej

jakiś mój kochanek mógł zakosić mi pierścionek z brylantem, zegarek czy

trochę forsy. Martwiłem się czekającymi mnie sprawami sądowymi, tym, że

moje prywatne życie stanie się przedmiotem publicznych rozważań, a także

tym, co jeszcze wymyślą dziennikarze „The Sun”.

Te czarne myśli sprawiały, że robiłem to, co zawsze, gdy problemy

mnie przytłaczały. Tak jak w dzieciństwie, kiedy rodzice się kłócili,

zamykałem się w pokoju i próbowałem ignorować rzeczywistość. Jedyną

różnicę stanowiło to, że teraz zamykałem się z obfitym zapasem wódy

i dragów. Potrafiłem nie jeść przez trzy dni, a potem rzucałem się na żarcie

i napychałem się nim bez opamiętania. Następnie panikowałem, że utyłem,

i próbowałem wywołać wymioty. Zapadłem na bulimię, chociaż w tamtych

czasach nie wiedziałem, że to się tak nazywa. Wiedziałem tylko, że niektóre

produkty łatwiej zwrócić niż inne. Coś tak zapychającego jak chleb trudno

zwymiotować, w nieskończoność stałem pochylony nad sedesem, usiłując

wywołać odruch wymiotny. Zrozumiałem, że muszę się trzymać produktów

miękkich, dlatego moja dieta zaczęła naprawdę przedziwnie wyglądać.

Potrafiłem na przykład zjeść dwa słoiki małży i półlitrowy pojemnik lodów

o smaku masła orzechowego Häagen-Dazs. Napychałem się tymi

smakołykami, po czym wymykałem się do łazienki, żeby wszystko

zwymiotować, myśląc, że nikt tego nie zauważy. Oczywiście wszyscy

zauważali – wracałem, śmierdząc wymiocinami i wyglądając tak, jakbym

przed chwilą płakał, bo od wymiotowania łzawią oczy – tyle że nikt nie

ośmielił się o tym napomknąć, bojąc się konsekwencji. Wszystko, co się

z tym wiązało, począwszy od tego, co jadłem, a kończąc na moim

zachowaniu, wygląda teraz obrzydliwie, lecz wtedy stało się moją drugą

naturą. Taki właśnie byłem.


Mimo że afera z „The Sun” przybrała naprawdę zły obrót, jakoś się

z tego wszystkiego wykaraskałem, pocieszając się dwiema myślami.

Pierwsza z nich była taka, że racja leży po mojej stronie – gdyby chociaż

jedno słowo z tego, co napisali, było prawdą, nie ośmieliłbym się ich

pozwać. A druga – że jakkolwiek tkwiłem w czarnej dupie, niektórzy byli

w o wiele gorszym położeniu ode mnie, a jednak znajdowali w sobie siłę,

by próbować uporać się z problemami, przy których moje wyglądały na

zupełnie błahe. Dwa lata wcześniej w poczekalni u lekarza przeczytałem

artykuł w „Newsweeku” o amerykańskim nastolatku Ryanie Whicie. Jego

historia zarazem napełniła mnie przerażeniem, jak i stanowiła źródło

pocieszenia. Był hemofilikiem z Indiany, który zaraził się AIDS przez

transfuzję. Tak się składa, że często myślałem o tej chorobie. Pierwszą

znaną mi osobą, która na nią umarła, był Neil Carter, asystent Johna Reida.

Został zdiagnozowany, a trzy tygodnie później już nie żył. A potem tak

jakby tama puściła. Ilekroć będąc w Stanach, gdzie epidemia była

zaawansowana, rozmawiałem z Tonym Kingiem, opowiadał mi o jakimś

starym znajomym lub znajomym znajomego, który zachorował. Julie

Leggatt, sekretarka Johna Reida, była pierwszą kobietą w wielkiej Brytanii

ze zdiagnozowanym AIDS. Mój były chłopak Tim Lowe okazał się

pozytywny. Tak samo jak inny były chłopak, Vance Buck, uroczy blondasek

z Wirginii, który uwielbiał Iggy’ego Popa i którego zdjęcie można zobaczyć

na rozkładówce okładki mojej płyty Jump Up!, tuż pod tekstem Blue Eyes,

piosenki, którą Gary Osborne i ja napisaliśmy z myślą o nim. To straszne,

ale zapytajcie dowolnego geja żyjącego na przełomie lat siedemdziesiątych

i osiemdziesiątych, a każdy z nich opowie wam podobną historię – każdy

kogoś stracił i każdy pamięta panującą wówczas atmosferę strachu.

Jednak poruszył mnie nie tyle sam fakt, że Ryan White miał AIDS, ile

to, co się stało w wyniku tego, że zapadł na tę chorobę. Dyrektor jego


okręgu szkolnego odmówił mu udziału w zajęciach, tłumacząc to obawą, że

pozaraża innych uczniów. Wraz ze swoją matką Jeanne chłopak zaczął

prowadzić długą batalię prawną. Kiedy wydział edukacji stanu Indiana

orzekł na jego korzyść, grupa rodziców złożyła wniosek o zakaz sądowy

mający uniemożliwić mu powrót do szkoły i w sali gimnastycznej

przeprowadziła aukcję, żeby zebrać środki potrzebne na doprowadzenie

sprawy do końca. Kiedy się nie udało, część z nich przeniosła dzieci do

innych placówek, byle tylko nie miały z nim styczności. Wymyślano mu na

ulicy. Na drzwiach jego szafki szkolnej nabazgrano sprejem słowo

„CIOTA” i zniszczono jego rzeczy. Ktoś przebił opony w samochodzie jego

matki i strzelił z broni palnej w okno ich domu. Kiedy miejscowa gazeta

okazała mu wsparcie, dziennikarze zaczęli otrzymywać pogróżki. Nawet

kościół metodystyczny, do którego chodzili, odwrócił się od nich. Podczas

nabożeństwa wielkanocnego żaden z wiernych nie uścisnął Ryanowi dłoni

i nie powiedział „pokój z tobą”.

Ryan i jego matka Jeanne przechodzili to wszystko z godnością, odwagą

i współczuciem. Jako chrześcijanie, naprawdę trzymający się nauk

Chrystusa, wybaczyli swoim prześladowcom, którzy zamienili ich i tak

trudne życie w piekło. Nigdy nikogo nie potępiali, po prostu próbowali

edukować. Ryan stał się inteligentnym, pełnym współczucia, elokwentnym

rzecznikiem wszystkich chorych na AIDS w czasie, gdy tę chorobę wciąż

demonizowano i uważano za karę, którą Bóg zesłał na gejów

i narkomanów. Kiedy okazało się, że lubi moją muzykę i chciałby się

spotkać, skontaktowałem się z jego matką i zaprosiłem ich na swój koncert

w Oakland, a nazajutrz zabrałem do Disneylandu. Naprawdę ich

pokochałem. Jeanne przypominała kobiety z mojej rodziny, zwłaszcza

babcię: wywodzącą się z klasy niższej, szczerą, pracowitą, miłą, lecz

zarazem twardą jak stal. Ryan natomiast wydawał się jedyny w swoim
rodzaju. Był już tak bardzo chory, że musiałem obwozić go po

Disneylandzie na wózku inwalidzkim, jednak nie był wściekły ani

rozgoryczony, nigdy nie pękał i nie oczekiwał współczucia. Kiedy z nim

rozmawiałem, miałem wrażenie, że zdając sobie sprawę, jak mało czasu mu

pozostało, postanowił nie tracić go na użalanie się nad sobą czy złość na

innych – szkoda mu na to było życia. Był po prostu uroczym dzieciakiem,

który chciał żyć tak normalnie, jak tylko się da. Stanowili cudowną rodzinę.

Również później utrzymywaliśmy kontakt. Dzwoniłem, przysyłałem

mu kwiaty, pytałem, czy w czymś mogę pomóc. Kiedy tylko mogłem się

zobaczyć z Ryanem, robiłem to. Gdy nie mogli już dłużej pozostać

w Kokomo, pożyczyłem Jeanne pieniądze na przeprowadzkę do Cicero,

miasteczka nieopodal Indianapolis. Usiłowałem po prostu dać jej tę kasę,

ale upierała się przy pożyczce – nawet spisała umowę i zmusiła mnie,

żebym ją podpisał. Ilekroć czułem się bezradny, będąc w trudnej sytuacji,

myślałem o nich. Ich postawa stanowiła przykład odwagi w obliczu

prawdziwej tragedii. Dlatego przestańcie się użalać nad sobą i zmierzcie się

z tym, z czym się borykacie!

Unikałem wypowiadania się na temat „The Sun”, dopóki nie włączył się

w to Michael Parkinson32. Gościłem w jego programie w latach

siedemdziesiątych – akompaniowałem na pianinie Michaelowi Caine’owi

śpiewającemu Maybe It’s Because I’m a Londoner – a później zostaliśmy

przyjaciółmi. Skontaktował się ze mną, gdy w „The Sun” ukazały się

pierwsze artykuły na mój temat, i zaprosił do nadawanego przez ITV

swojego nowego programu One to One, w którym każdy odcinek poświęcał

innemu gościowi. Może przyjechałbym do Leeds i się w nim pojawił?

Odparłem, że nie wiem, czy to najlepszy pomysł, on jednak nalegał.

– Nie robię tego dla siebie – stwierdził – tylko dla ciebie. Znamy się

i wiem, do czego zdolne jest „The Sun”. Nie wypowiadasz się publicznie,
a powinieneś. Jeśli będziesz milczeć, ludzie dojdą do wniosku, że masz coś

do ukrycia.

Dlatego ostatecznie pojawiłem się w tym programie. Jeśli obejrzycie go

na YouTubie, bez problemu dostrzeżecie, jak negatywnie wpłynęły na mnie

ostatnie wydarzenia. Byłem zarośnięty, niedbale ubrany, wymizerowany

i blady. Jednak wypadłem całkiem nieźle. Publiczność miałem wyraźnie po

swojej stronie. Kiedy Michael zapytał o rewelacje „The Sun”, odparłem, że

ostatnio dziennikarze tej gazety próbowali przekupić recepcjonistkę mojego

lekarza, by uzyskać dostęp do mojej dokumentacji medycznej.

– Zdaje się, że chcą przebadać moją spermę – powiedziałem. – Dziwne,

bo jeśli wierzyć wszystkim tym bredniom, które o mnie wypisują, powinni

mieć jej całe wiadra.

Niedługo później chłopak do wynajęcia, który jako pierwszy rozmawiał

z „The Sun”, wyznał innemu tabloidowi, że wszystko zmyślił i nie zna

mnie osobiście. „Nawet nie lubię jego muzyki” – dodał. Rankiem przed

rozpoczęciem pierwszej sprawy sądowej dziennik skapitulował.

Zaproponował mi ugodę w wysokości miliona funtów. Była to największa

suma wypłacona za zniesławienie w dziejach Wielkiej Brytanii. W sumie

i tak było to dla właścicieli gazety korzystne – gdyby sprawa trafiła do

sądu, zapłaciliby wiele milionów. Tego wieczoru, zamiast przygotowywać

się do zeznań, poszedłem podziwiać Barry’ego Humphriesa33 w Theatre

Royal przy Drury Lane i śmiałem się jak wariat, gdy wcielał się w postać

Dame Edny Everage. Zostaliśmy na West Endzie do świtu, chcąc zobaczyć

pierwsze numery porannych gazet pojawiające się w kioskach. „The Sun”

słynęło z tego, że zmuszone do przeprosin, zamieszczało je drobnym

druczkiem na dwudziestej ósmej stronie pisma. Ja jednak postawiłem

warunek, że przeprosiny muszą być wydrukowane taką samą czcionką jak


początkowe oskarżenia i znaleźć się w nagłówku na pierwszej stronie.

I rzeczywiście, ujrzałem tam słowa: „WYBACZ, ELTON”.

Później będzie się twierdzić, że było to doniosłe zwycięstwo, które

odmieniło oblicze brytyjskiej prasy, ja jednak nie jestem pewien, czy „The

Sun” zmieniło się aż tak bardzo. Dwa lata później ukazał się tam

największy stek bzdur w historii pisma, dotyczący zachowania kibiców

Liverpoolu podczas tragedii na Hillsborough34, więc trudno powiedzieć, by

sprawdzanie faktów przed publikacją stało się jednym z priorytetów tego

dziennika. Zmieniło się natomiast na pewno to, w jaki sposób gazety

odnosiły się do mnie, ponieważ wszyscy nagle zdali sobie sprawę, że jeśli

nakłamią, podam ich do sądu. Kilka lat później zresztą to zrobiłem, gdy

przeczytałem w „Daily Mirror”, jakobym opowiadał gościom

hollywoodzkiego przyjęcia, że odkryłem wspaniałą dietę, polegającą na

tym, że biorę jedzenie do ust, a potem je wypluwam, zamiast połykać. Te

bzdury ukazały się pod nagłówkiem „ZABÓJCZA DIETA ELTONA”.

W tamtym czasie nawet nie było mnie w Stanach. Zainkasowałem osiemset

pięćdziesiąt tysięcy funtów, po czym sumę tę przekazałem na cele

dobroczynne. Nie chodziło mi o pieniądze. Chodziło o to, by coś wszystkim

uzmysłowić. Możecie sobie mówić o mnie, co wam się żywnie podoba. Na

przykład, że jestem beztalenciem i łysym starym pedziem. Uważam, że

jesteście dupkami, skoro tak mówicie, ale gdyby wygłaszanie barwnych

opinii o bliźnich naruszało prawo, już lata temu trafiłbym za kratki. Jednak

nie możecie kłamać na mój temat. A jeśli będziecie to robić, spotkamy się

w sądzie.

Na początku 1988 roku Renate i ja wzięliśmy rozwód. Nasze

małżeństwo trwało cztery lata. Chociaż należało to zrobić, strasznie się

czułem. Złamałem serce osobie, którą kochałem i która darzyła mnie

bezwarunkową miłością, komuś, kto w żaden sposób nie zawinił. Mogła


puścić mnie z torbami i nie mógłbym mieć do niej o to pretensji –

wszystko, co poszło nie tak, stanowiło wyłącznie moją winę. Jednak Renate

była na to zbyt szlachetna i przyzwoita. Mimo bólu, jakiego jej

przysporzyłem, nie miała w sobie chęci zemsty i zajadłości. Ilekroć

w późniejszym okresie coś mi się przydarzyło, reporterzy zjawiali się u jej

drzwi, licząc na to, że zacznie publicznie prać brudy. Ona jednak zawsze

prosiła tylko, by dali jej spokój.

Po rozwodzie widziałem ją zaledwie raz. Przeprowadziła się

z Woodside do pięknego domku w niewielkim miasteczku. Mimo wszystko

wciąż ją naprawdę kochałem. Kiedy przyszły na świat moje dzieci,

zaprosiłem ją do Woodside. Chciałem, by je poznała, chciałem ją zobaczyć,

chciałem, by stała się częścią naszego życia, a my – jej. Ona jednak

odmówiła. Pozostało mi tylko uszanować jej uczucia.


11

To stan, w jakim znajdował się mój kort do squasha, uzmysłowił mi, że


moja mania kolekcjonowania leciutko wymknęła się spod kontroli. Kort do

squasha był jedną z tych atrakcji, które polubiłem w Woodside, gdy tylko

się tam wprowadziłem. Proponowałem meczyk każdemu ze swoich gości.

Tyle że przez dłuższy czas było to niemożliwe, bo trudno było się tam

dostać. Miejsce było zawalone skrzyniami z rzeczami, które kupiłem

podczas tras koncertowych, wakacji, na aukcjach i tak dalej. Nie mogłem

ich rozpakować, ponieważ w całym domu nie miałem już na nie ani

odrobiny miejsca. Każdy centymetr ściany pokrywały obrazy, plakaty, złote

i platynowe płyty, nagrody w ramkach. Wszędzie piętrzyły się moje zbiory

płytowe. Przeznaczyłem na nie specjalny pokój z regałami tworzącymi

istny labirynt. Trzymałem tam wszystkie płyty, jakie kupiłem od czasów

dzieciństwa: wciąż byłem dumnym posiadaczem siedemdziesiątek ósemek,

które nabywałem za kieszonkowe w sklepie Siever’s w Pinner

(podpisywałem ich etykiety nazwiskiem „Reg Dwight”, a zdjęcia artystów,

które wycinałem z czasopism, przyklejałem do ich okładek). Tyle że

kolekcja przestała się mieścić w pokoju, ponieważ kupiłem również zbiory

innego kolekcjonera. Był taki producent radiowy z BBC Bernie Andrews,

który pracował przy powstawaniu Saturday Club i z Johnem Peelem i miał

wszystkie single wydane w Wielkiej Brytanii między rokiem 1958 a 1975.

Oczywiście mnóstwo z nich to było zwykłe gówno: nawet w złotym okresie

muzyki pop złe nagrania przeważały nad dobrymi. Niemniej perspektywa

przejęcia tej kolekcji mile łechtała moją kolekcjonerską żyłkę. Mieć każdy
singiel wydany w Wielkiej Brytanii! Zupełnie jakby spełniły się moje

dziecięce marzenia.

Gdybym zbierał tylko płyty, jakoś bym sobie z tym poradził. Jednak ja

zbierałem o wiele więcej: dzieła sztuki, antyki, ubrania, krzesła, biżuterię,

wyroby ze szkła. Miałem piękne wazony w stylu art déco, lampy stołowe

i biurkowe Gallé i Tiffany, które stały na podłodze, bo nie było już miejsca

na stołach i biurkach (niewiarygodne, biorąc pod uwagę, ile mebli udało mi

się upchnąć w każdym pokoju). Chodzenie po domu przypominało

pokonywanie najdroższego na świecie toru przeszkód. Jeśli postawiło się

stopę w nieodpowiednim miejscu albo zbyt szybko się odwróciło – a o to

było bardzo łatwo, jeżeli spędzało się znaczącą część życia na piciu i ćpaniu

– można było zniszczyć coś wartego tysiące funtów. To otoczenie naprawdę

nie tworzyło relaksującego środowiska do życia. Ilekroć miałem jakichś

gości, bez przerwy ich tylko napominałem, by uważali. Od czasu do czasu

zaglądałem na kort do squasha – wciąż było tam wystarczająco dużo

miejsca, by to zrobić, o ile wciągnęło się powietrze – i, o dziwo, za każdym

razem ogarniała mnie rozpacz. Od dzieciństwa posiadanie rzeczy mnie

uszczęśliwiało, tymczasem teraz byłem nimi przytłoczony. Co miałem

z tym wszystkim począć?

Kilka miesięcy po rozstaniu z Renate znalazłem radykalne rozwiązanie.

Muszę je sprzedać. Wszystkie. Każdy obraz, każdą pamiątkę, każdy mebel,

każde dzieło sztuki. Wszystkie ciuchy, biżuterię, szkło, prezenty od fanów.

Wszystko, co znajdowało się w domu, z wyjątkiem płyt. Skontaktowałem

się z domem aukcyjnym Sotheby’s, w którym ostatnio odbyła się duża

pośmiertna wyprzedaż rzeczy Andy’ego Warhola, i powiedziałem, że

chciałbym przeprowadzić aukcję. Przysłali do Woodside ekspertów, by się

rozejrzeli. Wyjeżdżając, wyglądali cokolwiek niewyraźnie. Trudno mi było

orzec, czy powaliła ich liczba rzeczy, które chciałem sprzedać (jeden z nich
powiedział mi szeptem, że dysponuję największą prywatną kolekcją mebli

Carla Bugattiego na świecie), czy po prostu byli oszołomieni moim

fatalnym gustem. Lubiłem uważać siebie za znawcę dzieł sztuki i mebli, ale

miałem też upodobanie do kiczu. Przy niektórych rzeczach, które

zgromadziłem w domu, moje kostiumy sceniczne wyglądały jak

ucieleśnienie dobrego smaku. Miałem na przykład naturalnej wielkości

figurę szympansa karłowatego w edwardiańskiej sukni, którą jeden z fanów

podarował mi wraz z notką wyjaśniającą, że symbolizuje on bezsens wojny.

A także radio w kształcie lalki w prześwitującym peniuarze: szukało się

stacji i regulowało głośność, obracając jej sutkami. Oraz dwa mosiężne

kurki do wanny z przyczepionymi do nich wielkimi jądrami z pleksiglasu.

Postanowiłem zachować oryginalne scenariusze do Goon Show wraz

z odręcznymi adnotacjami Spike’a Milligana35, które kupiłem na aukcji,

oraz cztery obrazy: dwa Magritte’a, portret Francisa Bacona

przedstawiający jego kochanka George’a Dyera, za który w 1973 roku

zapłaciłem trzydzieści tysięcy funtów (wielu pukało się w czoło), i The

Guardian Readers, obraz Patricka Procktora, który pojawił się na okładce

mojej płyty Blue Moves. Wszystko inne miało iść pod młotek.

Zanim dojdziecie do fałszywych wniosków, powinienem w tym miejscu

wyjaśnić, że nie miałem najmniejszego zamiaru prowadzić prostszego

i rozsądniejszego życia, wyzwolony z jarzma konsumpcjonizmu

i nieobciążony dobrami materialnymi. Gdyby ktokolwiek tak pomyślał,

wyprowadziłoby go z błędu to, że gdy pojechałem do Sotheby’s na

spotkanie przed zbliżającą się aukcją, zamiast rozmawiać o pozbyciu się

swoich dóbr doczesnych, kupiłem dwa obrazy awangardowych artystów

Igora i Svetlany Kopystianskich. Ja nie chciałem tylko zacząć wszystkiego

od początku. Ja chciałem całkowicie przeprojektować i przebudować


Woodside. Znudziło mi się mieszkanie w rezydencji naćpanej gwiazdy pop,

która wpadła w szał, chciałem miejsca, w którym będę się czuł jak w domu.

Domowi aukcyjnemu Sotheby’s zajęło trzy dni przetransportowanie

wszystkich rzeczy z Woodside do magazynu w Londynie. Było ich tak

dużo, że musieli zorganizować cztery aukcje. Na jednej sprzedawali

kostiumy sceniczne i pamiątki, na drugiej biżuterię, na trzeciej art déco

i secesję, a na czwartej „różnorodne zbiory”, począwszy od sitodruków

Warhola, przez walizki, aż po szkockie torebki typu sporran (okazało się, że

kupiłem dwie takie same).

Trochę tych rzeczy widać na zdjęciu zamieszczonym na okładce mojej

nowej płyty, zatytułowanej Reg Strikes Back (Reg kontratakuje) –

wydawało mi się, że ma niezły tytuł, biorąc po uwagę to, co zaszło w 1987

roku. Przed aukcją dom aukcyjny zorganizował wystawę. Pokazano

zaledwie jedną czwartą tego, co wystawiłem na sprzedaż, ale i tak zdołało

to wypełnić sale Muzeum Wiktorii i Alberta. O dziwo, na wystawie pojawił

się były premier Edward Heath – niewykluczone, że zainteresowały go

kurki z jądrami z pleksiglasu. Aukcje okazały się ogromnym sukcesem.

Trzeba było otoczyć budynek barierkami dla ochrony przed napierającym

tłumem. Obrazy sprzedawano za dwukrotność cen wywoławczych. Rzeczy,

które, jak mi się wydawało, fani kupią za kilka funtów, poszły za tysiące.

Wszystko cieszyło się wzięciem: szympans symbolizujący bezsens wojny,

sporrany, radiolalka w peniuarze. Sprzedano nawet plakaty reklamujące

aukcję, które wisiały przed budynkiem.

Nie było mnie tam. Opuściłem Woodside w dniu, gdy przyjechały

ciężarówki. Nie postawiłem stopy w tym domu przez dwa lata. Nie

wiedziałem jeszcze, że zanim tam wrócę, moje życie zdąży się zmienić

jeszcze bardziej niż ten dom.


Postanowiłem na czas remontu przeprowadzić się do Londynu. Najpierw

zatrzymałem się w hotelu Inn on the Park, miejscu, które zasłynęło z tego,

że zadzwoniłem stamtąd do siedziby Rocket i zażądałem, żeby zrobili coś

z wiatrem, przez który nie mogę spać. To idealna chwila, by wyjaśnić raz na

zawsze, że ta historia to miejska legenda – nie odbiło mi do tego stopnia,

żebym żądał od swojej wytwórni płytowej, by zrobiła coś z pogodą. Po

prostu przeszkadzał mi wiatr i chciałem zmienić pokój na cichszy. Niestety,

nie mogę tego napisać, ponieważ to całkowita prawda. Odbiło mi, i to do

tego stopnia, że zadzwoniłem do kierownika działu zagranicznego Rocket

Roberta Keya i poprosiłem, żeby zrobił coś z wiatrem na dworze.

Z pewnością nie chciałem zmienić pokoju. Była jedenasta rano, byłem na

nogach całą noc, a wokół walało się mnóstwo narkotyków – ostatnia rzecz,

jakiej bym chciał, to krzątający się tam pracownicy hotelu pomagający mi

się przenieść na inne piętro. Z gniewem odmalowałem Robertowi całą

sytuację. Trzeba przyznać, że nie stracił zimnej krwi. Usłyszałem, jak

stłumionym głosem (pewnie zasłonił dłonią słuchawkę) mówi do swoich

pracowników:

– Jezu, kompletnie odleciał. – A potem odezwał się do mnie: – Elton,

pojebało cię? Rozłącz się i wracaj do łóżka.

Potem wynająłem dom w zachodnim Londynie, ale i tak większość

czasu spędzałem w trasie po Ameryce. Zakochałem się w niejakim Hugh

Williamsie, który mieszkał w Atlancie. Ale pojawiłem się również

w Indianapolis. Ryanowi White’owi żyło się lepiej po przeprowadzce do

Cicero, niemniej choroba postępowała. Wiosną 1990 roku Jeanne

zadzwoniła do mnie i powiedziała, że trafił do Riley Hospital for Children

z powodu ostrej infekcji dróg oddechowych. Podłączono go do aparatury

podtrzymującej życie. Od razu tam poleciałem. Przez następny tydzień

próbowałem jak najlepiej przydać się w szpitalu, podczas gdy Ryan to


tracił, to odzyskiwał przytomność. Nie wiedziałem, co jeszcze mogę zrobić,

by mu pomóc. Sprzątałem w jego szpitalnej sali. Przynosiłem kanapki

i lody. Wkładałem kwiaty do wazonów i kupowałem pluszaki dla dzieci

przebywających na oddziale. Właściwie byłem asystentem Jeanne,

odbierając telefony i robiąc wszystko to, za co płaciłem Bobowi Halleyowi.

Ryan stał się tak znanym rzecznikiem chorych na AIDS, że właściwie

można go było uznać za celebrytę. Kiedy wypłynęła informacja o tym, że

umiera, Jeanne zaczęła borykać się z zalewem ludzi proponujących pomoc

i przestała się wyrabiać. To ja trzymałem telefon przy uchu Ryana, gdy

zadzwonił Michael Jackson. Ryan mógł tylko słuchać, był zbyt słaby, żeby

mówić.

Po powrocie do hotelu długo myślałem o Jeanne i jej córce Andrei.

Obserwowały umieranie Ryana, powolne i bolesne. Modliły się o cud, lecz

cud nie nastąpił. Miały pełne prawo czuć gniew i żywić urazę. A jednak

zachowały stoicki spokój, były wielkoduszne, cierpliwe i miłe.

Uwielbiałem im towarzyszyć nawet w najstraszniejszych okolicznościach,

lecz zarazem było mi wstyd za siebie, i to tak bardzo jak jeszcze nigdy. Pół

życia wściekałem się i obrażałem o drobnostki. Byłem jednym z tych ludzi,

którzy dzwonią i wrzeszczą na innych, gdy nie pasuje im pogoda za oknem

hotelu. Nic, co przeżyłem w dzieciństwie, nie daje mi prawa zachowywać

się w taki sposób. Jak, do kurwy nędzy, mogłem się stać takim palantem?

Zawsze udawało mi się jakoś usprawiedliwić przed sobą samym swoje

postępki albo żartować z nich, jednak tym razem nie mogłem. Do mojej

celebryckiej bańki wtargnęło prawdziwe życie.

Z racji tego, że byłem w Indianapolis, zaproszono mnie do udziału

w corocznym koncercie Farm Aid, organizacji charytatywnej założonej

przez Neila Younga, Williego Nelsona i Johna Mellencampa. Było to

wielkie wydarzenie odbywające się w Hoosier Dome, na którym grali


niemal wszyscy wielcy, począwszy od Lou Reeda, przez Carla Perkinsa, aż

po Guns N’ Roses. Cieszyłem się na ten koncert, jednak nie chciałem

zostawiać Jeanne samej przy łóżku Ryana. Wiedziałem, że to już nie potrwa

długo. Pojechałem tam i wskoczyłem na scenę w tych samych ciuchach,

które miałem na sobie w szpitalu. Zagrałem solo Daniela i I’m Still

Standing, zadedykowałem Candle in the Wind Ryanowi, po czym zbiegłem

ze sceny i w ciągu godziny byłem z powrotem w szpitalu. Ryan zmarł

nazajutrz rano, 8 kwietnia, o siódmej jedenaście. Miał osiemnaście lat. Za

miesiąc skończyłby szkołę średnią.

Jeanne poprosiła, żebym wraz z kilkoma innymi osobami niósł jego

trumnę na pogrzebie, a także coś zaśpiewał. Postawiłem na fortepianie

fotografię Ryana i wykonałem Skyline Pigeon, utwór z mojej debiutanckiej

płyty Empty Sky, jeden z pierwszych naprawdę dobrych kawałków, jakie

napisaliśmy z Berniem. Wydawał się idealnie pasować do okazji: „Marzy

o otwartej przestrzeni i czeka na dzień, gdy znów będzie mógł rozpostrzeć

skrzydła i odlecieć stąd”. Pogrzeb był wielkim wydarzeniem. Bezpośrednią

transmisję przeprowadzało CNN. Wśród żałobników znaleźli się Michael

Jackson, a także pierwsza dama Barbara Bush. Wokół było mnóstwo

fotoreporterów, a setki ludzi stały na dworze w deszczu. Niektórzy

z żałobników zatruwali życie White’om w Kokomo. Teraz prosili Jeanne,

by wybaczyła im ich postępki.

Trumna była otwarta. Po nabożeństwie członkowie rodziny i przyjaciele

podeszli do ciała Ryana, by się pożegnać. Miał na sobie ulubioną

wypłowiałą dżinsową kurtkę i lustrzane okulary przeciwsłoneczne – życzył

sobie, aby to właśnie w tym stroju go pochować. Przyłożyłem dłonie do

jego twarzy i powiedziałem, że go kocham.

Wróciłem do hotelu w dziwnym nastroju. Odczuwałem nie tylko żal, ale

również coś jeszcze. Byłem na siebie wściekły. Nie dawała mi spokoju


myśl, że Ryan w krótkim czasie zrobił tak niewiarygodnie dużo dla chorych

na AIDS. Zwyczajne dziecko zmieniło postrzeganie tej choroby na świecie.

Ronald Reagan, który podczas swojej prezydentury robił, co mógł, żeby

ignorować istnienie AIDS, napisał artykuł, który tego ranka opublikował

„Washington Post”. Wychwalał w nim Ryana i potępiał „strach

i ignorancję”, które towarzyszą tej chorobie. Ja byłem najpopularniejszym

homoseksualnym muzykiem rockowym na świecie. Przez całe lata

osiemdziesiąte patrzyłem, jak moi koledzy, przyjaciele i byli kochankowie

umierają w męczarniach. Po latach kazałem wyryć ich nazwiska na

tablicach pamiątkowych na ścianie kaplicy w Woodside. Ale co poza tym

zrobiłem? Praktycznie nic. Dbałem o to, aby co roku badać się na obecność

wirusa HIV, i jakimś cudem za każdym razem wynik okazywał się

negatywny. Zagrałem kilka koncertów dobroczynnych i pomogłem nagrać

charytatywny singiel z That’s What Friends Are For Burta Bacharacha

z Dionne Warwick, Steviem Wonderem i Gladys Knight. Odniósł duży

sukces – stał się najlepiej sprzedającym się singlem roku w Stanach,

przynosząc trzy miliony dolarów zysku. Uczestniczyłem też w kilku

imprezach charytatywnych Elizabeth Taylor, z którą znałem się od lat.

Miała opinię nieprzystępnej, lecz w rzeczywistości była niesamowicie miła,

serdeczna i przezabawna (miała naprawdę nieprzyzwoite angielskie

poczucie humoru), chociaż musielibyście zobaczyć tę całą jej biżuterię…

Miała na jej punkcie bzika. Jeśli nosiliście coś, co wpadło jej w oko,

uruchamiała cały swój wdzięk, byście jej to sprezentowali. Człowiek

wchodził do jej garderoby z zegarkiem Cartier, a wychodził bez niego, nie

mając pojęcia, jakim cudem zdołała nakłonić go do jego oddania.

Podejrzewam, że tych samych umiejętności używała, jeśli chodzi o zbiórki

pieniędzy. Miała odwagę wstać i coś robić, pomogła założyć American

Foundation for AIDS Research, zmuszając Hollywood do zwrócenia uwagi


na ten problem, mimo że wszyscy wokół przekonywali ją, że powiązanie jej

nazwiska z AIDS zniszczy jej karierę.

Powinienem robić to samo. Powinienem stać na pierwszej linii.

Powinienem zaryzykować tak, jak ryzykowała Liz Taylor. Powinienem

maszerować z Larrym Kramerem36 i aktywistami ACT UP. Jak dotąd

wszystko, co robiłem (nagrywanie charytatywnych singli, zbiórki pieniędzy

wśród celebrytów), wydawało się płytkie i efekciarskie. Powinienem

wykorzystać swoją sławę do tego, by przyciągnąć uwagę i zrobić coś

gwarantującego prawdziwą zmianę. Zrobiło mi się niedobrze.

Włączyłem telewizor i obejrzałem materiał z pogrzebu, jednak to tylko

pogorszyło moje samopoczucie. To była piękna uroczystość, a mój występ

idealnie do niej pasował. Jednak za każdym razem, gdy kamera mnie

pokazywała, czułem przerażenie. Wyglądałem strasznie. Nie miało to

związku ze śmiercią Ryana, ale z moim stylem życia. Miałem nalaną twarz

i siwe włosy. Były wręcz białe. Sprawiałem wrażenie wyczerpanego,

chorego. W wieku czterdziestu trzech lat wyglądałem na jakieś

siedemdziesiąt. Boże, w jakim ja byłem stanie. Musiałem coś zmienić.

Ale jeszcze nie teraz. Na razie wyjechałem z Indianapolis i wróciłem do

życia, które uważałem za normalne. Nagrałem nowy album, zanim jeszcze

Ryan poważnie zachorował, i teraz musiałem go wypromować

(zaniedbałem to, gdy chłopak umierał). Płyta Sleeping with the Past została

nagrana w wiejskim studiu o nazwie Puk w Danii. Po części chciałem

dzięki temu uniknąć dziennikarzy, którzy deptali mi po piętach z powodu

mojego rozwodu z Renate, a po części próbowałem uniknąć zachowań,

które miały miejsce podczas nagrywania Leather Jackets. Do pewnego

stopnia się udało. Nawet ja nie zdołałem zaopatrzyć się w narkotyki na

głębokiej duńskiej prowincji. Był środek zimy, panował przeraźliwy ziąb,

mieszkaliśmy na zupełnym odludziu – łatwiej byłoby znaleźć dilera na


Księżycu. Jednak każdej nocy jechaliśmy do najbliższego miasta, Randers,

i uderzaliśmy do pubów, gdzie podziwialiśmy sposób picia Duńczyków.

Byli to uroczy i mili ludzie, którzy zaspokajali moją potrzebę

współzawodnictwa, wyzywając nas na pojedynki w rzutkach, jednak gdy

tylko pojawiała się wódka, odzywała się w nich natura wikingów. Nie

powinienem był nawet próbować dorównać im w piciu, ale dawała o sobie

znać moja chęć rywalizacji. Wóda, którą łoili miejscowi, była zabójcza –

nazywali ją Ropą z Morza Północnego. Wkrótce przyzwyczaiłem się do

tego, że budzę się na podłodze w czyimś mieszkaniu z językiem

przyklejonym do podniebienia i z przekonaniem, że akurat ten przypadek

zatrucia alkoholowego okaże się śmiertelny. Inni członkowie mojej ekipy

kończyli jeszcze gorzej: w urodziny producenta Chrisa Thomasa wynająłem

orkiestrę dętą, by skoro świt zapukała do jego drzwi i zagrała mu Happy

Birthday. Wyobraźcie sobie, jak wspaniale musiało to zabrzmieć w uszach

człowieka trapionego straszliwym kacem.

Wódka, puby, kace – warto zaznaczyć, że opisuję w tym miejscu swój

normalny tydzień pracy. W weekendy pozwalałem sobie na trochę więcej

luzu. Leciałem do Paryża i imprezowałem. Przy rue de Caumartin

znajdował się mój ulubiony klub gejowski o nazwie Boy. Mówiąc szczerze,

myślałem, że jestem już ciut za stary na clubbing, jednak tamtejsza muzyka

odjęła mi lat. Didżejami byli Laurent Garnier i David Guetta – to był

początek panowania muzyki house i techno i wydawały się one równie

świeże, ekscytujące i śmiałe jak disco w latach siedemdziesiątych. Ilekroć

słyszę Good Life Inner City, przypominam sobie, jak parkiet w klubie Boy

ogarniało szaleństwo.

Mimo moich wizyt w Paryżu i litrów wypitej Ropy z Morza Północnego

Sleeping with the Past okazało się naprawdę dobre. Wpadłem na pomysł

nagrania płyty zainspirowanej starą muzyką soul, którą grałem w klubach


w latach sześćdziesiątych. Słychać to w takich piosenkach jak Amazes Me

i I Never Knew Her Name. W sumie nie miałem przekonania tylko do

ballady zatytułowanej Sacrifice. Prezentując brak wyczucia potencjału

komercyjnego, który objawiłem po raz pierwszy, gdy zagroziłem, że uduszę

Gusa Dudgeona, jeśli kiedykolwiek wyda Don’t Let the Sun Go Down on

Me, oświadczyłem, że nie chcę tej piosenki na płycie. Zapewniono mnie, że

mojemu życzeniu stanie się zadość, ale potem spece z wytwórni płytowej

wpadli na pomysł, by wypuścić ją na singlu, co wydawało mi się po prostu

głupie: to pięciominutowa ballada, nikt nie zechce tego grać. Początkowo

więc umieścili ją na stronie B singla z utworem Healing Hands, który

wydawał mi się o wiele bardziej przebojowy. Singiel nie radził sobie za

dobrze, dopóki, prawie rok później, w czerwcu 1990 roku didżej Steve

Wright nie zaczął ignorować tego, co napisano na jego etykietce, i grać

w swoim programie w Radio One piosenki ze strony B. I wtedy świat

oszalał: w ciągu trzech tygodni miałem swój pierwszy numer jeden na

listach przebojów w Wielkiej Brytanii (nie licząc wcześniejszego duetu

z Kiki Dee).

Mając w pamięci to, jak się czułem po pogrzebie Ryana, postanowiłem

przeznaczyć wszystkie tantiemy na cztery brytyjskie organizacje

charytatywne zajmujące się AIDS i oświadczyłem, że to samo zrobię

z tantiemami z singli, które wydam w przyszłości. Ofiarowałem też

pieniądze Stonewall, nowej organizacji lobbującej o prawa osób LGBT

w następstwie paragrafu 28, nowych przepisów zabraniających władzom

lokalnym i szkołom w Wielkiej Brytanii „promowania” homoseksualizmu.

Kiedy pojawiłem się na gali International Rock Awards transmitowanej

przez telewizję, skrytykowałem prowadzącego, homofobicznego komika

Sama Kinisona, który specjalizował się w dowcipach na temat AIDS.

Tydzień po pogrzebie Ryana podśmiewywał się z niego w programie


radiowym Howarda Sterna. Powiedziałem, że biorę udział w gali tylko po

to, by zaprotestować, ponieważ Kinison jest świnią i nie powinien

prowadzić tej imprezy. Jego reakcja była zadziwiająca. Zaczął jęczeć, że

mam go przeprosić i że moje słowa były „grubą przesadą”. Człowiek, który

naśmiewał się głośno z umierających „pedziów”, którego cała kariera

opierała się na obrażaniu wszystkich wokół i naruszaniu tabu, nagle poczuł

się urażony, że został nazwany po imieniu. Umiał dołożyć, ale nie potrafił

przyjąć ciosu. Postanowiłem, że nie będzie żadnych przeprosin, ni chuja.

Zagrałem też kilka koncertów na rzecz fundacji Ryana na otwarcie

nowego kasyna Donalda Trumpa w Atlantic City. Gościłem na nich Jeanne

White, ale nie mogę zaliczyć tych występów do udanych. Wspomagałem

się alkoholem i narkotykami i myliłem się na scenie. Nie były to żadne

wielkie pomyłki – ot, zdarzyło mi się zapomnieć tekstu i uderzyć nie w ten

klawisz, co trzeba. Nie sądzę, żeby publiczność to wychwyciła,

a i członkowie zespołu nie zająknęli się o tym ani słowem. Nigdy nie byłem

zwolennikiem wspólnego roztrząsania po koncercie, co poszło nie tak.

Wolałem chwalić innych, jeśli zagrali świetnie, niż czepiać się z powodu

drobnych potknięć. Jednak w głębi duszy wiedziałem, że złamałem jedną ze

swoich niepisanych zasad. Zdarzało mi się zbiegać w pośpiechu ze sceny,

gdy tylko koncert się skończył, bo nie mogłem się doczekać kreski, ale

nigdy nie brałem przed – uznałbym to za lekceważenie publiczności.

W Atlancie Hugh przywitał mnie nowymi wieściami. Miał już dosyć wódy

i dragów. Wiedział, że nie przestanie bez pomocy, dlatego postanowił iść na

odwyk. Zapisał się na leczenie w Sierra Tucson, tym samym ośrodku,

w którym kilka lat wcześniej Ringo Starr leczył się z uzależnienia od

alkoholu. Wyjeżdża jeszcze tego samego dnia.

Myślicie pewnie, że po tym, co zaszło w Indianapolis – po tym, jak

ogarnął mnie wstyd w towarzystwie mamy Ryana i jego siostry, i po tym,


co czułem na pogrzebie w związku ze swoim postępowaniem – powitam tę

wiadomość z radością. Powinienem był pewnie pojechać tam z nim. Tyle że

ja się wściekłem. Wpadłem w furię. Hugh był moim ostatnim wspólnikiem

zbrodni, jeśli przyznał, że ma problem, to ja też go miałem. Tym samym tak

jakby oskarżał mnie o bycie narkomanem.

Nie on pierwszy sugerował, że mam problem. Po odejściu z pracy mój

kamerdyner Mike Hewitson napisał mi w bardzo rozsądnym, wyważonym

liście: „Naprawdę trzeba dać sobie spokój i wreszcie przestać wciągać

nosem to świństwo”. Obraziłem się i nie odzywałem się do niego przez

półtora roku. Próbował przemówić mi do rozumu również Tony King.

Odwiedził mnie razem z Freddiem Mercurym. Po tej wizycie Freddie

zauważył, że nie najlepiej wyglądam i Tony powinien coś z tym zrobić.

– Musisz zająć się swoją przyjaciółką – powiedział.

Skoro coś takiego stwierdził Freddie, który sam nie był święty, jeśli

chodzi o alkohol i narkotyki, to musiało coś znaczyć. Ja jednak

zlekceważyłem słowa Tony’ego, uważając je za świętoszkowate kazania

trzeźwego alkoholika. Kilka lat wcześniej, na szalonej imprezie, którą

zorganizowałem w domu wynajmowanym w Los Angeles, próbował ze

mną porozmawiać George Harrison. Kazałem zawiesić w ogrodzie

łańcuchy z żarówkami, Boba Halleya postawiłem przy grillu i zaprosiłem

wszystkich, o których wiedziałem, że są w mieście. W połowie imprezy

odleciałem, całkowicie wyprało mi mózg. I wtedy zjawił się jakiś

niechlujnie wyglądający facet. W ogóle go nie znałem. Co to za jeden?

Pewnie ktoś z personelu, może ogrodnik. Zacząłem głośno żądać

wyjaśnień, co tutaj robi ogrodnik, który na dodatek właśnie nalał sobie

drinka. Na chwilę zapadła całkowita cisza, a potem odezwał się Bob

Halley:

– Elton, to żaden, kurwa, ogrodnik. To B o b D y l a n .


Mimo że wciąż byłem na haju, postanowiłem zatrzeć złe wrażenie.

Podbiegłem do niego i zacząłem go ciągnąć do domu.

– Bob! Bob! Nie możesz tu się kręcić w tych okropnych ciuchach,

kotku. Chodź na górę, dam ci jakieś swoje ubranie. No chodź!

Dylan wpatrywał się we mnie z przerażeniem. Jego mina sugerowała,

że paradowanie w ciuchach Eltona Johna to ostatnia rzecz, na jaką ma

ochotę. To była końcówka lat osiemdziesiątych i wśród moich strojów

znajdowały się różowy garnitur i kapelusz słomkowy z doczepionym

modelem wieży Eiffla, więc w sumie trudno mu się dziwić. Jednak

napompowany kokainową pewnością siebie, nie zaprzestałem starań. Gdy

uparcie dalej ciągnąłem go do domu, usłyszałem nagle głos z liverpoolskim

akcentem. Głos bez wątpienia należący do George’a Harrisona.

– Elton – powiedział. – Chyba naprawdę powinieneś przestać się

spotykać z białą damą.

Bobowi jakoś udało się mnie przekonać, że nie chce chodzić w moich

ciuchach, ale nie zmieniało to w niczym faktu, że jeden z Beatlesów

publicznie stwierdził, że powinienem zrobić coś ze swoim uzależnieniem

od kokainy. Wtedy zbyłem to śmiechem.

Tym razem jednak wcale nie było mi do śmiechu. Słynna porywczość

Dwightów znów dała o sobie znać. Chyba nawet gwałtowniej niż

kiedykolwiek wcześniej, bo po Indianapolis zdawałem sobie sprawę z tego,

że Hugh ma rację. Wybuchła straszliwa awantura. Nawrzeszczałem na

niego. Wypowiedziałem rzeczy, które naprawdę musiały go zaboleć, takie

rzeczy, które prześladują człowieka po latach – nagle przypominasz je

sobie, zaciskasz zęby, a na twojej twarzy pojawia się grymas bólu. Nic to

nie dało. Hugh nie zmienił zdania. Tego popołudnia wyleciał do Arizony.

Biorąc pod uwagę, w jakich okolicznościach się rozstaliśmy, dziwne

było to, że poprosił, żebym go odwiedził w ośrodku. To był ogromny błąd.


Zjawiłem się tam i wyszedłem po dwudziestu minutach – dokładnie tyle

czasu potrzebowałem, żeby zrobić scenę. Znów wybuchłem: to miejsce to

ohydna nora, terapeuci to wyjątkowe mendy, robią mu pranie mózgu, musi

natychmiast się stąd zabierać. Kiedy odmówił, wypadłem z budynku,

a potem złapałem samolot do Londynu.

Zaraz po przylocie pojechałem do swojego wynajętego domu

i zamknąłem się w nim na cztery spusty. Tkwiłem w sypialni przez dwa

tygodnie, całkiem sam, wciągając kokę i chlając whisky. Ilekroć coś

zjadłem, wywoływałem wymioty. Dni mijały mi na oglądaniu pornosów

i braniu dragów. Nie odbierałem telefonów. Nie reagowałem na pukanie do

drzwi. Jeśli ktoś zapukał, siedziałem potem przez wiele godzin

w całkowitej ciszy, sparaliżowany strachem, bojąc się poruszyć na

wypadek, gdyby ten ktoś dalej stał za drzwiami i nasłuchiwał.

Czasami włączałem jakąś muzykę. Bez przerwy odtwarzałem Don’t

Give Up Petera Gabriela i Kate Bush i płakałem, słysząc słowa: „Już koniec

walk, na to wygląda, / Opuściły mnie wszystkie marzenia”37. Czasami

przez cały dzień sporządzałem bezsensowne listy płyt, które miałem

w swojej kolekcji, piosenek, które napisałem, ludzi, z którymi chciałbym

współpracować, drużyn piłkarskich, których mecze widziałem. Wszystko,

byle tylko wypełnić jakoś czas, dać mi powód do dalszego brania, nie iść

spać. Miałem zebranie zarządu Watford, ale zadzwoniłem i powiedziałem,

że źle się czuję. Nie myłem się ani nie ubierałem. Siedziałem w szlafroku

pokrytym rzygowinami i waliłem konia. To było ohydne. Okropne.

Czasami nie chciałem już nigdy więcej zobaczyć Hugh. Innymi razy

rozpaczliwie pragnąłem z nim porozmawiać, ale nie mogłem go znaleźć.

Przeniósł się do ośrodka przejściowego, lecz po scenie, którą zrobiłem, nikt

nie chciał mi podać jego numeru ani adresu. W końcu doprowadziłem się

do takiego stanu, że zrozumiałem, że dłużej tego nie wytrzymam. Jeśli


pociągnę to jeszcze przez kilka dni, załatwię się na amen: albo

przedawkuję, albo będę miał atak serca. Czy właśnie tego tak naprawdę

chciałem? Wiedziałem, że nie. Mimo tendencji do autodestrukcji nie

chciałem ze sobą skończyć. Nie miałem pojęcia, jak żyć, ale nie chciałem

też umrzeć. Udało mi się odnaleźć byłego chłopaka Hugh, Barrona Segara,

który powiedział mi, że znajdę go w ośrodku przejściowym w Prescott,

mieście położonym cztery godziny jazdy na północ od Tucson.

Zadzwoniłem tam. Hugh sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Zgodził się

na spotkanie, ale pod pewnym warunkiem. Miałem porozmawiać z jego

psychologiem. Chciał się ze mną zobaczyć, bo zależało mu na tym, żeby mi

coś powiedzieć, ale powie to tylko w obecności psychologa. Nie

wyartykułował tego wprost, ale pewnie chodziło o jakiś rodzaj interwencji.

Wahałem się przez chwilę, jednak minęły już czasy, gdy wmawiałem sobie,

że jestem na tyle inteligentny, bogaty i sławny, że poradzę sobie sam.

Byłem zbyt przygnębiony i zawstydzony, by nawet próbować. Dlatego się

zgodziłem: zrobię, co będzie trzeba.

Poleciał ze mną Robert Key. Na lotnisko w Los Angeles wyjechała po

nas Connie Pappas. Kiedy zadzwoniłem do psychologa, powiedział, że

spotkanie stanowi część terapii Hugh. Obaj mamy przygotować listę rzeczy,

których w sobie nawzajem nie lubimy, po czym ją odczytać. Trochę się

przestraszyłem, ale wykonałem polecenie.

Nazajutrz zjawiłem się w malutkim pokoju hotelowym w Prescott.

Przed sobą miałem Hugh. Siedzieliśmy tak blisko siebie, że dotykaliśmy się

kolanami, a przed sobą trzymaliśmy nasze listy. Zacząłem. Powiedziałem,

że nie lubię bałaganiarstwa Hugh. Wszędzie rozrzuca swoje ubrania. Nie

odkłada płyt CD do pudełek. Zapomina gasić światło, kiedy wieczorem

wychodzi z pokoju. Głupie, męczące drobiazgi, które denerwują cię

w partnerze każdego dnia.


Potem nadeszła kolej Hugh. Zauważyłem, że się trzęsie. Był bardziej

wystraszony niż ja.

– Jesteś narkomanem – powiedział. – I alkoholikiem. Kompulsywnie się

obżerasz i masz bulimię. Jesteś też uzależniony od seksu.

Współuzależniony.

Trafiony, zatopiony. Przez długi czas się nie odzywałem. Hugh wciąż

się trząsł. Nie patrzył na mnie. Bał się, że zaraz wybuchnę i wybiegnę

z pokoju.

– Tak – powiedziałem w końcu. – To wszystko prawda.

Hugh i psycholog spojrzeli na mnie.

– Czy potrzebuje pan pomocy? – zapytał terapeuta. – Chce pan

wyzdrowieć?

Zacząłem płakać.

– Tak – odparłem. – Potrzebuję pomocy. I chcę wyzdrowieć.


20. Najmniej oczekiwana gwiazda muzyki pop w Wielkiej Brytanii ze swoimi złotymi
płytami. Stephen James, Bernie, ja i Dick James w siedzibie DJM
21. Z moją ukochaną babcią Ivy Sewell
22. Jak zwykle robię wszystko, by przyćmić Roda Stewarta

23. Jej Wysokość Tony King z wiernym poddanym Johnem Lennonem wynurzającym się
spod jej sukni
24. Zawieszki bagażowe z podróży statkiem SS France, podczas której za dnia pisałem
piosenki na płytę Captain Fantastic and the Brown Dirt Cowboy, a nocami grałem w bingo
25. Próba z Johnem Lennonem w Record Plant w Nowym Jorku w przeddzień naszego
wspólnego koncertu w Madison Square Garden
26. Na pasie startowym przed samolotem Starship, dopiero co przemalowanym zgodnie
z moimi wskazówkami
27 i 28. „Nie dam rady w tym śpiewać? Spokojnie, to już moje zmartwienie”. Mistrz
nieśmiałych niedopowiedzeń podbija scenę, połowa lat siedemdziesiątych
29. Jadę pomalowanym na złoto wózkiem golfowym na odsłonięcie mojej gwiazdy
w Hollywoodzkiej Alei Gwiazd. Moja mina wymownie świadczy o tym, co sądziłem na
temat tego wydarzenia
30. Z cudowną Billie Jean King i Berniem, czyli z inicjatorką powstania piosenki
Philadelphia Freedom i autorem jej tekstu
31. Z Berniem w domu przy Tower Grove Drive w Los Angeles w latach
siedemdziesiątych. Na mojej głowie wyraźnie widać tragiczne skutki eksperymentowania
z farbą do włosów
32. Na scenie ze Steviem Wonderem, Wembley 1977. Z nikim nie skonsultowawszy swojej
decyzji, mam zamiar ogłosić, że znów wycofuję się z życia koncertowego
33. W klubie Studio 54 na imprezie Roberty Flack. Ja, Andy Warhol, Jerry Hall i Ahmet
Ertegun. Najwyraźniej noc jest jeszcze młoda, skoro moje gałki oczne zwrócone są
w jednym kierunku
34. W Leningradzie z Rayem Cooperem, 1979
35. W kostiumie Kaczora Donalda – który nastręczał mi problemów z chodzeniem
i siadaniem – podczas koncertu w Central Parku we wrześniu 1980 roku

36. Jeden z moich najbliższych współpracowników, trener Watford FC Graham Taylor,


omawia taktykę z prezesem klubu, 1983
37. Na backstage’u podczas Live Aid ze wspaniałym Freddiem Mercurym, który nie dość,
że zakasował wszystkich wykonawców, to jeszcze oświadczył, że wyglądałem na scenie
jak królowa matka
38. George Michael zamierzał rozstać się z niepoważną muzyką pop, więc oczywiście
pojawiłem się na pożegnalnym koncercie duetu Wham! w czerwcu 1986 w przebraniu
Ronalda McDonalda
12

Lutheran Hospital,

Park Ridge,

Illinois,

10 sierpnia 1990

Żyliśmy razem szesnaście lat i świetnie się bawiliśmy. Jednak

najwyższy czas, bym powiedział Ci, co tak naprawdę o Tobie myślę.

Musisz wiedzieć, że bardzo Cię kochałem. Początkowo byliśmy

nierozłączni – spotykaliśmy się bardzo często, zarówno u mnie, jak

i u znajomych. W końcu tak bardzo się polubiliśmy, że stało się dla

mnie jasne, że nie mogę bez Ciebie żyć. Chciałem, żebyśmy zostali

parą, nieważne, co sobie pomyślą inni.

Kiedy Cię poznałem, wydawało mi się, że dzięki Tobie będę mógł

wyrazić wszystko to, co dotąd tłumiłem w sobie. Po raz pierwszy

w życiu mogłem mówić to, co chciałem. Było w Tobie coś takiego,

co zburzyło wszystkie mury i bariery oddzielające mnie od świata.

Dzięki Tobie poczułem się wolny. Nigdy nie byłem o Ciebie

zazdrosny. W sumie nawet podobało mi się, że inni również

korzystają z Twoich wdzięków. Dopiero teraz dociera do mnie, jakim

głupcem byłem, bo tak naprawdę nigdy Ci na mnie nie zależało. Nie

odwzajemniałaś moich uczuć. Interesowało Cię jedynie to, ilu ludzi

złapiesz w swoją sieć.

Moje ciało i umysł ucierpiały z powodu mojej miłości do Ciebie –

zostawiłaś mnie z mnóstwem blizn, zarówno tych fizycznych, jak


i emocjonalnych. Pamiętasz, co mówią wszyscy zakochani?

„Oddałbym za ciebie życie”. Cóż, ja o mało tego nie zrobiłem. Tak

czy owak, trudno się Ciebie pozbyć. Rozstawaliśmy się mnóstwo

razy, ale zawsze w końcu do Ciebie wracałem, chociaż wiedziałem,

że to błąd. Kiedy nie miałem pod ręką kogoś, kto mógłby mnie

pocieszyć, przypominałem sobie o Tobie. Byłaś pod telefonem

o każdej porze dnia i nocy. Nigdy nie przestałaś mnie zadziwiać –

wysyłałem po Ciebie samochody, a czasami nawet samoloty,

żebyśmy tylko mogli spędzić wspólnie kilka godzin lub dni. A gdy

w końcu się zjawiałaś, raz jeszcze z zachwytem wpadałem w Twoje

objęcia.

Brylowaliśmy wspólnie na imprezach. Toczyliśmy głębokie

dyskusje o tym, jak zmienimy świat. Oczywiście nigdy tego nie

zrobiliśmy, ale, kurczę, te rozmowy były super! Uprawialiśmy seks

z osobami, które ledwo znaliśmy i które ni cholery nas nie

obchodziły. Nie interesowało mnie, kim są, dopóki ze mną sypiały.

Tyle że rano się ulatniały i znów byłem sam. Ty również znikałaś.

Czasami pragnąłem Cię mocno, ale Ciebie nie było. Mając Cię przy

sobie, mogłem podbić świat. Bez Ciebie znów byłem smutnym

dzieckiem.

Moi najbliżsi nigdy Cię nie polubili. Nienawidzili Cię za to, że

masz nade mną całkowitą władzę. Udało Ci się odsunąć mnie od nich

i większości przyjaciół. Chciałem, żeby zrozumieli, co do Ciebie

czuję, ale nie słuchali, więc wpadałem w złość i czułem się zraniony.

Miałem wyrzuty sumienia, że zależy mi bardziej na Tobie niż na

rodzinie. Dbałem wyłącznie o nas. Dlatego zacząłem trzymać Cię

tylko dla siebie. W końcu nie chciałem się już Tobą z nikim dzielić.

Chciałem, żeby nas zostawiono samych. Byłem coraz bardziej


nieszczęśliwy, bo rządziłaś moim życiem – byłaś moim złym

duchem.

Pora na wnioski. Szesnaście lat zajęło mi zrozumienie, że

związek z Tobą nic mi nie daje. Ilekroć chciałem się związać z kimś

innym, w pewnej chwili pojawiałaś się Ty. Więc nie mam

najmniejszych wątpliwości, że byłem uzależniony. Nie miałem też

w sobie współczucia ani miłości – nawet jeśli kogoś kochałem, było

to zawsze powierzchowne uczucie.

Czułem coraz większe zmęczenie i coraz większą nienawiść do

siebie, ale ostatnio znów kogoś poznałem – kogoś, kogo pokochałem

i komu zaufałem, i ten ktoś stanowczo domaga się, by nasz związek

nie był trójkątem miłosnym. Dzięki niemu zrozumiałem, jak

egocentryczny się stałem, i postanowiłem przemyśleć swoje życie

i system wartości. Moje życie się zatrzymało. Mam teraz okazję

wszystko zmienić. Jestem gotów spokornieć. Dlatego musimy

ostatecznie się pożegnać.

Byłaś moją dziwką. Trzymałaś mnie z dala od wszelkiej

duchowości i nie pozwalałaś mi dojść do tego, kim naprawdę jestem.

Nie chcę Cię i nie chcę z Tobą spocząć w jednym grobie. Pragnę

umrzeć śmiercią naturalną, pogodzony ze sobą. Chcę przez resztę

życia być uczciwy i ponosić konsekwencje swoich czynów, nie

ukrywając się za swoim statusem celebryty. Czuję się tak, jakbym, po

szesnastu latach spędzonych z Tobą, już nie żył.

Żegnaj, biała damo. Jeśli gdzieś Cię spotkam – a bądźmy

szczerzy, jesteś popularna w moim środowisku – zignoruję Cię

i natychmiast odejdę. Przez te wszystkie lata spotykaliśmy się

wystarczająco często i mam Cię serdecznie dosyć. Wygrałaś –

poddaję się.
Dzięki, ale nie.

Elton

W chwili gdy z moich ust padły słowa „potrzebuję pomocy”, poczułem

się zupełnie inaczej. Tak jakby w moim wnętrzu coś się włączyło, pojawiło

się światełko. Coś mi mówiło, że będzie dobrze. Jednak nie było wcale tak

łatwo. Przede wszystkim nie mogłem znaleźć w Stanach kliniki, która by

mnie przyjęła. Niemal wszystkie specjalizowały się w leczeniu jednego

uzależnienia, podczas gdy ja miałem trzy: od kokainy, alkoholu i jedzenia.

Nie chciałem rozprawiać się z nimi po kolei, bo oznaczałoby to, że przez

jakieś cztery miesiące będę zaliczał jeden ośrodek po drugim. Wolałem

mieć to z głowy za jednym razem.

W końcu coś mi znaleźli. Kiedy zobaczyłem ten ośrodek, odechciało mi

się wszystkiego. Klinika, w której przebywał Hugh (jak pamiętacie,

uznałem ją za ohydną norę), wydawała się przy nim luksusowa. Znajdowała

się na wsi, nieopodal Tucson, a z jej okien roztaczał się niesamowity widok

na góry Santa Catalina. Był tam ogromny basen, przy którym odbywały się

zajęcia jogi. Tymczasem mój ośrodek okazał się zwyczajnym luterańskim

szpitalem: leżał w miasteczku Park Ridge niedaleko Chicago. Był to

ogromny, szary, monolityczny budynek z oknami o lustrzanych szybach.

Nie wyglądał na miejsce, w którym można poćwiczyć jogę przy basenie.

A okna wychodziły na parking przed centrum handlowym. Jednak cały czas

był ze mną Robert Key i wstydziłem się wziąć nogi za pas. Poza tym i tak

nie miałbym dokąd uciec. Odprowadził mnie do recepcji, uściskał, po czym

wrócił do Anglii. 29 lipca 1990 roku zameldowałem się pod nazwiskiem

George King. Powiedziano mi, że będę z kimś w pokoju, co mi się nie

podobało, dopóki nie zobaczyłem swojego współlokatora. Miał na imię


Greg i był bardzo przystojnym gejem. Przynajmniej na niego będę mógł

patrzeć z przyjemnością.

Uciekłem stamtąd sześć dni później. Nie chodzi o to, że było ciężko,

choć było. Nie mogłem spać – leżałem całą noc, czekając na pobudkę

o szóstej trzydzieści. Miałem ataki paniki. Cierpiałem na wahania nastroju

– przy czym nie przechodziłem od euforii do przygnębienia, tylko od

przygnębienia do głębokiego przygnębienia. Spowijała mnie warstwa

rozpaczy i niepokoju, która robiła się to grubsza, to cieńsza, ale nigdy nie

znikała. Cały czas czułem się chory i zmęczony. Doskwierała mi

samotność. Obowiązywał zakaz rozmów telefonicznych i kontaktów

z osobami z zewnątrz. Zrobiono dla mnie wyjątek tylko raz, kiedy

wiadomości telewizyjne podały, że w wypadku śmigłowca zginął Stevie

Ray Vaughan. Uczestniczył w trasie Erica Claptona i jego śmigłowiec był

częścią konwoju, którym podróżowali artyści i członkowie ekipy

technicznej. W zespole Erica grał wówczas Ray Cooper. Ta wiadomość

wstrząsnęła mną dogłębnie – po pierwsze, początkowo podawano, że wśród

ofiar znajduje się również Eric, a po drugie, nie miałem pojęcia, czy tym

śmigłowcem nie leciał Ray. Błagałem z płaczem terapeutów, by pozwolili

mi zadzwonić. Zgodzili się i ustaliłem, że Rayowi nic nie jest.

Przede wszystkim jednak strasznie się wstydziłem. Nie z powodu

uzależnień, ale dlatego że oczekiwano po nas, że będziemy sami

utrzymywać porządek – sprzątać w pokojach, ścielić łóżka i tak dalej – a ja

byłem do tego zupełnie nieprzyzwyczajony. Goliłem się i podcierałem

sobie dupę, a za wszystko inne płaciłem swoim pracownikom. Nie miałem

pojęcia, jak korzystać z pralki. Musiałem poprosić o pomoc jedną

z pacjentek, Peggy. Kiedy już zrozumiała, że nie żartuję, okazała się bardzo

miła i uczynna, ale to nie zmienia w niczym faktu, że byłem

czterdziestotrzylatkiem, który nie umiał zrobić sobie prania. Kiedy przyszło


mi wydać całe cotygodniowe dziesięciodolarowe kieszonkowe na papeterię

i gumę do żucia, uświadomiłem sobie, że nie mam zielonego pojęcia

o cenach. Od lat nie robiłem zakupów poza tymi w domach aukcyjnych

i luksusowych butikach. Ta bańka, która otacza cię dzięki sławie i bogactwu

(jeśli byłeś na tyle głupi, że pozwoliłeś jej powstać), jest żałosna

i całkowicie zbędna. Ciągle to teraz widzę, zwłaszcza w przypadku

raperów: pojawiają się wszędzie z ogromną, bezsensowną świtą, o wiele

liczniejszą niż ta, którą otaczał się Elvis i która mnie swego czasu tak

zszokowała. Często tworzą ją z dobrego serca – dają pracę starym ziomkom

z dzielni, w której nikt nie chciałby mieszkać – ale to bardzo groźne.

Myślisz, że otaczasz się ludźmi i ułatwiasz sobie życie. Jednak

w rzeczywistości izolujesz się od prawdziwego świata, a jak wynika

z moich doświadczeń, im bardziej izolujesz się od niego i im bardziej

oddalasz się od prawdziwego siebie, tym trudniejsze staje się twoje życie

i jesteś coraz bardziej nieszczęśliwy. Kończy się tym, że budujesz coś na

kształt średniowiecznego dworu, w którym pełnisz funkcję monarchy,

a wszyscy wokół rywalizują o pozycje, boją się ich utraty i zwalczają się

wzajemnie, chcąc znaleźć się jak najbliżej ciebie i wywierać na ciebie jak

największy wpływ. To groteskowe, wyniszczające środowisko życia. Ale

sam je stworzyłeś.

Jednak prawdziwym problemem okazało się to, że terapia opierała się

na programie dwunastu kroków Anonimowych Alkoholików. Gdy tylko

mój terapeuta zaczął mówić mi o Bogu, wpadłem w szał. Nie chciałem

mieć nic wspólnego z religią. Kojarzyła mi się ona z dogmatami, bigoterią,

wyższością moralną i takimi ludźmi jak Jerry Falwell38, twierdzącymi, że

AIDS to kara za grzechy, którą Bóg zesłał na homoseksualistów. Dla wielu

jest to przeszkoda nie do pokonania. Po latach, gdy usiłowałem namówić

George’a Michaela na terapię, zbył ten pomysł z tego samego powodu.


– Nie chcę słuchać o Bogu, nie zamierzam się przyłączać do jakiejś

sekty – powiedział.

Próbowałem mu wytłumaczyć, że miałem takie same opory, zanim nie

spróbowałem, jednak to tylko pogorszyło sprawę. Uznał, że traktuję go

protekcjonalnie i jestem arogancki. A ja naprawdę przeszedłem przez to

samo. Tamtego popołudnia w Chicago wybiegłem z salki terapeutycznej,

wparowałem do pokoju, spakowałem się i opuściłem szpital.

Daleko nie zaszedłem. Usiadłem z walizką na ławce przed budynkiem

i zalałem się łzami. Z łatwością mogłem wykonać kilka telefonów, żeby

mnie stąd zabrano. Tyle że dokąd miałbym pojechać? Z powrotem do

Londynu? Co ja tam będę robił? Cały dzień siedział w szlafroku

poplamionym rzygowinami, wciągał kokę i oglądał pornosy? Cóż za

kusząca perspektywa! Ze wstydem wtaszczyłem walizkę z powrotem do

szpitala. Kilka dni później znów o mało nie nawiałem. Mój terapeuta

zasugerował, że nie traktuję terapii poważnie.

– W ogóle się nie starasz, mam wrażenie, że jesteś tu tylko dla

rozrywki.

Strasznie się wkurzyłem. Powiedziałem mu, że gdybym nie podchodził

do terapii poważnie, już dawno by mnie tu nie było. I że uwziął się na mnie,

bo jestem sławny. Zbył moje argumenty milczeniem – miałem wrażenie, że

w ogóle mnie nie słucha. Więc nazwałem go cipą. To wreszcie przyciągnęło

jego uwagę. Zostałem postawiony przed komisją dyscyplinarną, która

udzieliła mi nagany za moje zachowanie.

Jednak uznała również, że mogę zmienić terapeutę. Padło na

psycholożkę o imieniu Debbie, której nie zależało na tym, by robić ze mnie

przykład negatywny dla reszty pacjentów ze względu na to, kim jestem.

Zacząłem robić postępy. Polubiłem codzienne zajęcia. Polubiłem robienie

czegoś dla siebie. Przekonałem się do idei, jeśli nawet nie Boga, to siły
wyższej. To miało sens. Musiałem tylko właściwie spojrzeć na swoje życie,

na wszystkie te chwile, w których instynkt lub przeznaczenie pozwoliły mi

ruszyć dalej: począwszy od spotkania z Rayem Williamsem, dzięki któremu

skontaktowałem się z Berniem, przez fakt, że w poczekalni u lekarza

wybrałem akurat czasopismo z artykułem o Ryanie Whicie, po decyzję

o opróżnieniu Woodside, która coraz mniej przypominała nagły impuls,

a coraz bardziej przeczucie, że moje życie się zmieni. Zacząłem chodzić na

mityngi AA. Po jakimś czasie pozwolono mi na przyjmowanie gości.

Pojawili się u mnie Billie Jean King z partnerką Ilaną Kloss, Bernie i moi

przyjaciele Johnny i Eddi Barbis. Cały czas coś pisałem, w tym pożegnalny

list do kokainy, po którego przeczytaniu Bernie się rozpłakał – a także listę

konsekwencji swojego uzależnienia od narkotyków i alkoholu. Na początku

było trudno, ale gdy już zacząłem, nie mogłem skończyć. Po moim

przybyciu do szpitala lekarz zapytał, jak się czuję. Powiedziałem prawdę:

że nie jestem pewien, czy od lat miałem jakieś prawdziwe odczucia, czy

wszystkie wynikały z ciągłej huśtawki emocjonalnej wywołanej przez dragi

i wódę. Dopiero teraz wszystko ze mnie zaczęło wypływać. Lista

konsekwencji ciągnęła się przez trzy strony. Nienawiść do siebie. Depresja.

Występy pod wpływem narkotyków.

Miało to właściwości oczyszczające, ale dopiero terapia grupowa

uwypukliła moje problemy. Jej uczestnicy przeszli straszne rzeczy.

W pewnej chwili dzieliliśmy się naszymi najgorszymi, najokropniejszymi

sekretami. Opowiedziałem trochę o swoich związkach, a także o tendencji

do wpływania na życie innych ludzi z wyłącznie egoistycznych pobudek.

Potem przyszła kolej na dziewczynę pochodzącą z Głębokiego Południa,

która walczyła z uzależnieniem od jedzenia. Przedstawiała swoją historię

czterdzieści pięć minut – po pierwsze dlatego, że tak bardzo szlochała, że

nie mogła wydusić słowa, a po drugie dlatego, że starała się, aby ją było
słychać ponad odgłosem szlochania innych. W dzieciństwie molestował ją

ojciec. Jako nastolatka zaszła w ciążę. Była tak przerażona, że nie

powiedziała o tym nikomu, tylko coraz więcej jadła, żeby przybrać na

wadze i ukryć, że spodziewa się dziecka. W końcu urodziła – przerażona

i całkiem sama.

Jak widać, na naszych mityngach nie było miejsca dla tchórzy. Coraz

bardziej je lubiłem. Zmusiły mnie do szczerości po latach oszukiwania

innych i siebie. Jeśli jakaś osoba ma w sobie tyle odwagi, by stanąć przed

wszystkimi i powiedzieć, że molestował ją własny ojciec, też wstajesz

i opowiadasz o sobie – po prostu obraziłbyś ją, gdybyś tego nie zrobił.

Bycie narkomanem ściśle wiąże się z kłamstwami, zacieraniem śladów,

wmawianiem sobie, że wcale nie masz problemu, wmawianiem innym, że

nie możesz czegoś zrobić, bo jesteś chory, podczas gdy w rzeczywistości po

prostu masz kaca. Szczerość przychodziła mi z trudem, ale była

wyzwalającym doświadczeniem. Mogłem zrzucić towarzyszący

kłamstwom bagaż w postaci skrępowania i wstydu.

Przedtem za każdym razem, gdy ktoś próbował mi pomóc,

odpowiadałem mu, że niczego nie rozumie. Ostatecznie nie był Eltonem

Johnem, więc skąd miałby wiedzieć, jak to jest być mną? Jednak szybko

stało się jasne, że inni uczestnicy mityngów wszystko rozumieją. I to aż za

dobrze. Na jednym ze spotkań poproszono wszystkich o napisanie, co we

mnie lubią, a czego nie. Na tablicy powstały dwie listy: jedna z moimi

dobrymi cechami i druga ze złymi. Zacząłem je omawiać, ze spokojem

podchodząc do krytyki. Myślałem, że nieźle mi idzie, ale po chwili ktoś mi

przerwał i zauważył, że skupiłem się całkowicie na negatywnych

komentarzach, nie wymieniłem ani jednego pozytywnego. Miała to być

oznaka niskiej samooceny. Zrozumiałem, że to prawda. To pewnie dlatego

tak bardzo uwielbiałem występy na żywo. Trudno mi było przyjąć osobiste


komplementy, dlatego szukałem alternatyw: wysokich miejsc na listach

przebojów, wiwatującego anonimowego tłumu. Nic dziwnego, że zawsze

twierdziłem, że wszelkie problemy znikają, gdy jestem na scenie. Nic

dziwnego, że moje życie pozasceniczne było takim wielkim chaosem.

Wróciłem do pokoju i na niebieskiej teczce, w której przechowywałem

swoje notatki, napisałem: „JESTEM GODNY SZACUNKU I DOBRY”.

Taki był początek.

Sześć tygodni później byłem już gotowy do wyjścia. Wróciłem do

Londynu, po czym wpadłem do siedziby Rocket i powiedziałem wszystkim,

że biorę urlop. Żadnych koncertów, żadnych nowych piosenek, żadnych

sesji nagraniowych przez rok, a może nawet półtora. Brzmiało to dość

niezwykle – od 1965 roku miałem zaledwie kilka tygodni wolnego – ale

wszyscy się z tym pogodzili. Wyjątek zrobiłem tylko dla koncertu

dobroczynnego z Rayem Cooperem w hotelu Grosvenor House. Byłem nim

przerażony, ale jakoś nam poszło. W siedzibie Rocket zobaczyłem projekt

graficzny czteropłytowej składanki, której wydanie planowałem jeszcze

przed pójściem na terapię, i poprosiłem o jego zmianę. Podobał mi się tytuł,

To Be Continued… (Ciąg dalszy nastąpi) – wydawał się optymistyczny

i pełen nadziei, wręcz proroczy, biorąc pod uwagę, że wybrałem go jeszcze

przed odwykiem. Chciałem jednak, żeby wykorzystano moją aktualną

fotografię, a nie zdjęcia z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dzięki

temu tytuł stałby się komentarzem do mojej obecnej sytuacji życiowej

zamiast do przeszłości. I to wszystko, co zrobiłem przez cały rok, nie licząc

tego, że niespodziewanie pojawiłem się na scenie w kobiecym przebraniu

podczas jednego z koncertów Roda Stewarta w hali Wembley Arena

i usiadłem mu na kolanach, gdy próbował zaśpiewać You’re in My Heart.

Tyle że robienie numerów Rodowi nigdy nie było dla mnie pracą, ale raczej

przyjemnym hobby.
Trochę czasu spędziłem w Atlancie z Hugh, ale nasz związek się

wypalił. Terapeuci odradzali nam pozostanie razem, utrzymywali, że to się

nie uda, że dynamika naszych relacji zmieni się nieodwołalnie, gdy obaj

będziemy trzeźwi. Uważaliśmy to za całkowitą bzdurę – połowa mojej

pisaniny w ośrodku terapeutycznym dotyczyła tego, jak bardzo kocham

Hugh i jak bardzo za nim tęsknię. Dlatego wynajęliśmy mieszkanie,

wprowadziliśmy się do niego, po czym, ku naszemu bezbrzeżnemu

zdumieniu, odkryliśmy, że dynamika naszych relacji zmieniła się

nieodwołalnie, gdy obaj byliśmy trzeźwi, i to się nie uda. Nie

rozstawaliśmy się w gniewie, nie krzyczeliśmy na siebie, ale było nam

smutno. Wiele razem przeszliśmy, jednak nadszedł czas, by każdy z nas

poszedł w swoją stronę.

Prawie półtora roku spędziłem w Londynie, gdzie udało mi się odnaleźć

spokój. Kupiłem dom, który dotąd wynajmowałem, ten, w którym po raz

ostatni poszedłem w tango. Mieszkałem sam. Nie zawracałem sobie głowy

zatrudnianiem służby, polubiłem robić wszystko samodzielnie. Kupiłem

sobie mini i wziąłem psa ze schroniska Battersea Dogs Home, małego

kundla, który wabił się Thomas. Codziennie wstawałem o wpół do siódmej

rano i go wyprowadzałem. Uwielbiałem to. To naprawdę banalnie brzmi,

gdy nałogowiec po odwyku mówi, że nagle zaczął zauważać wokół rzeczy,

których nie dostrzegał, gdy brał – piękno kwiatów, cuda natury i inne tego

typu bzdety – ale to banał właśnie dlatego, że jest prawdą. Myślę, że to

jeden z powodów, dla których zacząłem kolekcjonować zdjęcia. Przez

większość mojej kariery otaczali mnie wspaniali fotograficy – Terry

O’Neill, Annie Leibowitz, Richard Avedon, Norman Parkinson – ale ich

twórczość miała dla mnie tylko walory użytkowe, nie postrzegałem jej jako

sztuki, dopóki nie przestałem pić i ćpać. Pojechałem na południe Francji

i odwiedziłem swojego przyjaciela Alaina Perrina, który mieszkał pod


Cahors. Przeglądał czarno-białe fotografie z zamiarem kupna którejś. Od

niechcenia zerknąłem ponad jego ramieniem i nagle oniemiałem. Były to

prace Irvinga Penna, Horsta P. Horsta i Herba Rittsa. Znałem tego

ostatniego – był autorem zdjęcia wykorzystanego na okładce Sleeping with

the Past – ale teraz czułem się tak, jakbym zyskał zupełnie nowe spojrzenie

na jego twórczość. Podobało mi się w tych fotografiach dosłownie

wszystko – światło, kształty, cienie. Wszystko było nadzwyczajne.

Ostatecznie kupiłem dwanaście prac i zafundowałem sobie obsesję, która

trwa aż po dziś dzień: fotografia to miłość mojego życia, jeśli chodzi

o sztuki wizualne.

Jednak po raz pierwszy poczułem tę zmianę postrzegania podczas

spacerów po Londynie. Gorące lato przeszło w łagodną jesień.

Fantastycznie było wstawać rano i w pierwszych promieniach słońca

chodzić z Thomasem po Holland Park albo po terenie kościoła Świętego

Jakuba, patrząc, jak zmieniają się kolory liści. Jeszcze do niedawna o tej

porze byłem na nogach tylko wtedy, gdy w ogóle nie położyłem się spać.

Po wyprowadzeniu psa wsiadałem do mini i jechałem do psychiatry.

Dotąd do żadnego nie chodziłem, jednak przez nadchodzące lata poznałem

wielu. Niektórzy okazywali się wspaniali, naprawdę pomogli mi zrozumieć

siebie. Inni byli koszmarni: najbardziej interesowała ich moja sława i to, co

dzięki znajomości ze mną mogliby zyskać. Jeden z nich nawet został

pozbawiony prawa wykonywania zawodu za molestowanie pacjentów –

dodam, że kobiet, żeby nikt nie pomyślał, że padłem jego ofiarą.

Mnóstwo czasu zajmowały mi również mityngi. Wylatywałem

z Chicago z surowym przykazaniem mojego sponsora, żebym zaraz po

wylądowaniu w Londynie poszedł na jakieś spotkanie AA. Zamiast tego

wybrałem się na mecz Watford – po tygodniach spędzonych w Stanach

tęskniłem za piłką nożną. Tego samego wieczoru zadzwonił mój sponsor.


Kiedy powiedziałem mu, co zrobiłem, nawrzeszczał na mnie. Facet, który

był kierowcą śmieciarki w Chicago i przez większość życia musiał

przekrzykiwać warkot jej silnika, naprawdę umiał się wydrzeć. Tego

wieczoru jego głos brzmiał tak, jakby chciał być słyszany po drugiej stronie

Atlantyku bez pomocy telefonu. Byłem bardziej przyzwyczajony do tego,

że to ja krzyczałem na innych, a nie oni na mnie, więc dałem się zaskoczyć.

Ale zrobiło mi się też wstyd. To był porządny gość – ostatecznie zostałem

ojcem chrzestnym jego syna – ale w tej chwili był naprawdę wściekły,

a jego wściekłość brała się ze strachu o mnie.

Dlatego posłuchałem jego rad. Zacząłem pilnie chodzić na mityngi:

Anonimowych Alkoholików, Anonimowych Narkomanów, Anonimowych

Anorektyków i Bulimików. Uczestniczyłem w mityngach w Pimlico, przy

Shaftesbury Avenue, w Marylebone, przy Portobello Road. Czasami nawet

w trzech albo czterech dziennie. W miesiącu dochodziłem do setki.

Niektórzy z moich przyjaciół uważali, że uzależniłem się od chodzenia na

mityngi dla uzależnionych. Pewnie mieli rację, chociaż to i tak był postęp

w porównaniu z moimi poprzednimi uzależnieniami. Niewykluczone, że

istniały mityngi dla osób uzależnionych od chodzenia na mityngi. Może by

mi pomogły.

Kiedy wychodziłem z pierwszego mityngu w Anglii, dopadł mnie

fotoreporter. Ktoś musiał mnie rozpoznać i dał cynk prasie, co oczywiście

było złamaniem zasad. Następnego dnia na pierwszej stronie „The Sun”

ujrzałem nagłówek: „ELTON U ANONIMOWYCH ALKOHOLIKÓW”.

Ponieważ dziennikarze nie twierdzili, że poszedłem tam z dildem

i w skórzanych gatkach, machnąłem na to ręką. Nie obchodziło mnie, czy

ludzie o tym wiedzą czy nie. Ważne, że zrobiłem krok naprzód. Dalej

chodziłem na mityngi, bo je polubiłem. Polubiłem ludzi, których tam

spotykałem. Zawsze zgłaszałem się do robienia herbaty i zyskałem


wiernych przyjaciół, z którymi pozostaję w kontakcie do dzisiaj. To

zwyczajni ludzie, którzy widzieli we mnie przede wszystkim nałogowca,

a dopiero później Eltona Johna. Na swój sposób te spotkania przypominały

mi prezesowanie Watford FC – nikt nie traktował mnie tam wyjątkowo

i wszystkim zależało na osiągnięciu tego samego celu. Słyszałem tam

nadzwyczajne rzeczy. Kobiety na mityngach Anonimowych Anorektyków

i Bulimików opowiadały o tym, jak brały jeden groszek, dzieliły go na

cztery cząstki i jadły jedną na lunch, a drugą na kolację. W pierwszej chwili

pomyślałem, że to chore, ale potem przypomniałem sobie, że zaledwie kilka

miesięcy wcześniej, brudny i naćpany, już o dziesiątej rano dosłownie co

pięć minut wciągałem kolejną kreskę. Zrozumiałem wtedy, że to samo

można by powiedzieć o moich poczynaniach.

Nie wszystko, co się wydarzyło w pierwszych miesiącach po moim

odwyku, było takie cudowne. Pod koniec 1991 roku umarł mój ojciec –

nigdy do końca nie doszedł do siebie po operacji wszczepienia by-passów,

której poddał się osiem lat wcześniej. Nie poszedłem na pogrzeb. To byłaby

hipokryzja z mojej strony, a poza tym pojawiłaby się tam prasa i zrobiłby

się niezły cyrk. Mój ojciec nijak nie przyczynił się do tego, że stałem się

sławny, więc niby czemu miałbym go w to wszystko wciągać po jego

śmierci? Poza tym zdążyłem już przeboleć nasze relacje i osiągnąłem

pewnego rodzaju spokój: żałowałem, że tak się to wszystko potoczyło, ale

nie można było tego zmienić. Czasami człowiek musi się pogodzić z losem.

A potem przyszedł czas na Freddiego Mercury’ego. Nie powiedział mi,

że jest chory – dowiedziałem się o tym od naszych wspólnych przyjaciół.

Kiedy umierał, często przychodziłem do niego z wizytą, chociaż nigdy nie

mogłem zostać dłużej niż godzinę. To było zbyt przygnębiające – nie

chciałem go widzieć w takim stanie. Ktoś tak pełen życia i tak potrzebny,

ktoś, kto z wiekiem stawał się coraz lepszy i silniejszy, nie powinien
odchodzić w tak straszny, przypadkowy sposób. Rok później miałby szansę

przeżycia dzięki terapii antyretrowirusowej. Teraz nie można było nic dla

niego zrobić. Był zbyt słaby, by wstać z łóżka, tracił wzrok, jego ciało

pokrywały guzki wywołane mięsakiem Kaposiego, a mimo to wciąż był

starym dobrym Freddiem, nadal plotkującym, ile wlezie:

– Słyszałaś nową płytę pani Bowie? Co ona w ogóle sobie wyobraża?

Leżał tam, w otoczeniu katalogów z japońskimi meblami i dziełami

sztuki, przerywając co jakiś czas rozmowę, żeby zadzwonić do któregoś

z domów aukcyjnych i złożyć ofertę kupna rzeczy, która mu wpadła w oko:

– Słonko, właśnie przed chwilą to kupiłam, czyż to nie piękne?

Trudno mi było ustalić, czy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bliski

jest śmierci, czy wiedział o tym doskonale, jednak postanowił, że do

samego końca pozostanie sobą. Tak czy owak, uważałem to za wspaniałe.

W końcu podjął decyzję o zaprzestaniu przyjmowania leków,

ograniczając się do środków przeciwbólowych, i umarł pod koniec

listopada 1991 roku. W Boże Narodzenie przyjechał do mnie Tony. Trzymał

coś w poszewce na poduszkę. Była to akwarela impresjonisty, którego

dzieła zbierałem. Nazywał się Henry Scott Tuke i malował męskie akty. Do

obrazu dołączona była karteczka: „Kochana Sharon, tak sobie pomyślałam,

że Ci się spodoba. Uściski, Melina”. Umierając, wypatrzył ten obraz

w jednym ze swoich katalogów i mi go kupił. Myślał o prezentach

gwiazdkowych, chociaż musiał wiedzieć, że nie doczeka tej Gwiazdki,

myślał o innych, chociaż był tak chory, że powinien był myśleć tylko

o sobie. Jak już wspominałem: Freddie był wspaniały.

Dla niektórych wyjście z uzależnienia jest udręką. Dla mnie wręcz

przeciwnie. Nie posiadałem się ze szczęścia. Nie zamierzałem więcej

sięgnąć ani po alkohol, ani po narkotyki. Cieszyłem się, że budzę się co

rano i dobrze się czuję. O dziwo, każdej nocy śniła mi się kokaina. Ciągle
mi się śni, niemal każdego tygodnia, choć minęło już dwadzieścia osiem lat

od mojej ostatniej kreski. Zawsze mam taki sam sen: właśnie wciągam

kokę, kiedy słyszę, że ktoś wchodzi do pokoju, zwykle moja matka. Próbuję

ukryć, co robię, ale tylko rozsypuję cały towar i nagle jest wszędzie, na

podłodze i na moim ubraniu. Jednak nie tęsknię za powrotem do nałogu.

Wręcz przeciwnie. Kiedy się budzę, niemal czuję to charakterystyczne

odrętwienie towarzyszące przełykaniu koki (zawsze tego nie cierpiałem)

i po prostu myślę: „Dzięki Bogu, że z tym skończyłem”. Co najwyżej

czasami żałuję, że nie mogę sobie pozwolić na lampkę wina do kolacji ani

na piwo z przyjaciółmi. Nie mam nic przeciwko temu, żeby inni pili

w mojej obecności – to w końcu mój problem, nie ich. Jednak choć nigdy

nie mam ochoty na kreskę, nie mogę znieść, gdy ktoś zażywa kokainę

w moim towarzystwie. Wiem o tym już w chwili, gdy wchodzę do pokoju.

Bez trudu rozpoznaję ludzi na haju – inaczej rozmawiają (są głośniejsi i tak

naprawdę nie słuchają) i inaczej się zachowują. I wtedy po prostu

wychodzę. Nie chcę zażywać kokainy i nie chcę przebywać wśród ludzi,

którzy to robią, bo po tym narkotyku wszyscy stają się dupkami. Szkoda, że

nie rozumiałem tego czterdzieści pięć lat temu.

Za każdym razem, gdy koncertowałem za granicą, szukałem miejsc,

w których organizuje się mityngi AA lub AN, i starałem się w nich

uczestniczyć. Brałem udział w spotkaniach w Argentynie, Francji

i Hiszpanii. Chodziłem na nie w Los Angeles i Nowym Jorku. A także

w Atlancie. Mimo że zerwaliśmy z Hugh, nadal kochałem to miasto. Dzięki

Hugh zyskałem tam wspaniałych przyjaciół, osoby spoza muzycznego

światka, których towarzystwo uwielbiałem. Pod względem muzycznym

było to wspaniałe miejsce (prężnie działała w nim scena soulowa i hip-

hopowa), a jednocześnie dziwnie wyluzowane. Mogłem chodzić do kina

albo do centrum handlowego przy Peachtree Road i nikt mnie nie zaczepiał.
Spędzałem w Atlancie tyle czasu, że wreszcie kupiłem tam

dwupoziomowe mieszkanie na trzydziestym szóstym piętrze. Z jego okien

roztaczał się piękny widok, podobnie jak piękny był agent nieruchomości,

który sprzedał mi ten apartament. Nazywał się John Scott i wkrótce

zostaliśmy parą.

W końcu przestałem chodzić na mityngi. Przez trzy lata uczestniczyłem

w nich dosłownie codziennie (osiągnąłem obłędną liczbę tysiąca czterystu),

jednak ostatecznie uznałem, że nic więcej mi nie dadzą. Nie miałem już

ochoty codziennie rozmawiać o alkoholu, kokainie ani bulimii. Ponieważ

byłem znanym nałogowcem, który publicznie zmienił swoje życie, koledzy

z branży zwracali się do mnie, ilekroć wpadli w kłopoty. Żartuje się nawet,

że Elton tylko czeka, aż jakaś gwiazda pop będzie miała problem z piciem

lub ćpaniem, ale nie dbam o to. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy, dzwonię do

niego albo zostawiam swój numer jego menadżerowi, mówiąc tylko:

– Słuchaj, mam to za sobą, wiem, jak to wygląda.

Jeśli ktoś chce się ze mną skontaktować, może to zrobić. O niektórych

osobach wszyscy wiedzą. Na przykład zawiozłem na odwyk Rufusa

Wainwrighta (brał tyle mety, że w pewnym momencie na pewien czas

stracił wzrok) i jestem sponsorem Eminema w AA. Ilekroć dzwonię, żeby

sprawdzić, co u niego, wita mnie słowami: „Elo, pizdo”, co, jak myślę, jest

bardzo w jego stylu. O innych nikt nie wie, a skoro chcą utrzymać swoje

problemy w sekrecie, nie puszczam pary z gęby. Tak czy owak, przynosi mi

to niebywałą satysfakcję. Pomaganie ludziom w dojściu do trzeźwości jest

cudownym uczuciem.

Tyle że nie każdemu da się pomóc. To z kolei straszliwe uczucie.

Można tylko patrzeć z boku, wiedząc doskonale, dokąd to zmierza, i zdając

sobie sprawę, że ta historia może zakończyć się tylko w jeden sposób. Tak

było z Whitney Houston – jej ciotka, Dionne Warwick, poprosiła, żebym do


niej zadzwonił, ale albo nie odsłuchała wiadomości, które jej zostawiłem,

albo nie chciała pomocy. George Michael na pewno jej nie chciał. Suszyłem

mu głowę, bo się o niego martwiłem i ponieważ nasi wspólni przyjaciele

wciąż prosili mnie o interwencję. W końcu napisał list otwarty do pisma

„Heat”, którego większa część była apelem do mnie, żebym się odpierdolił

i zajął własnymi sprawami. Żałuję, że się pokłóciliśmy. Ale jeszcze bardziej

żałuję, że nie ma go już wśród nas. Kochałem George’a, był niesamowicie

utalentowany. Wiele przeszedł, ale pozostał niesłychanie miłym, życzliwym

i szczodrym człowiekiem. Bardzo mi go brakuje.

George był jednym z pierwszych artystów, z którymi występowałem po

odwyku. Chociaż dobrze się czułem na swoim półtorarocznym urlopie,

wiedziałem, że nie może on trwać wiecznie, a wręcz tego nie chciałem –

zależało mi na tym, by wrócić do pracy, nawet jeśli będzie temu

towarzyszyć uczucie zniechęcenia. Zacząłem myśleć o wznowieniu

koncertów i żeby wybadać grunt, zgodziłem się pojawić na scenie podczas

jednego z występów George’a. Miał zagrać serię koncertów w hali

Wembley Arena. Tym razem nie przebrałem się za Ronalda McDonalda ani

nie pojawiłem się w reliant robinie. Tym razem pokazałem się

w baseballówce i zaśpiewaliśmy razem Don’t Let the Sun Go Down on Me,

tak samo jak sześć lat wcześniej podczas Live Aid. Wyszło świetnie.

Publiczność oszalała, gdy George mnie zapowiedział, a nasz duet ukazał się

na singlu i stał się numerem jeden po obu stronach Atlantyku.

Zarezerwowałem studio w Paryżu i nieśmiało zasugerowałem nagranie

nowego albumu, który ostatecznie zatytułowałem The One.

Pierwszego dnia wytrzymałem tam dwadzieścia minut, po czym

wyszedłem spanikowany. Nie pamiętam, na czym polegał problem. Pewnie

ubzdurałem sobie, że nie uda mi się nagrać płyty na trzeźwo, co oczywiście

było piramidalną bzdurą. Wystarczy posłuchać Leather Jackets, by dojść do


zgoła odmiennego wniosku – ten album stanowi niezbity dowód, że nie

powinienem nagrywać, gdy biorę. Wróciłem następnego dnia i zacząłem

stopniowo oswajać się z otoczeniem. Ostatecznie kłopoty miałem tylko

z The Last Song. Tekst Berniego opowiadał o pojednaniu umierającego na

AIDS mężczyzny z ojcem, który swego czasu wyrzekł się go, gdy odkrył,

że syn jest gejem. Ten tekst był piękny, ale po prostu nie mogłem go

zaśpiewać. Działo się to wkrótce po śmierci Freddiego. Wiedziałem, że

gdzieś w Wirginii umiera właśnie Vance Buck. Za każdym razem, gdy

próbowałem zniżyć głos, zaczynałem płakać. W końcu się udało. Jakiś czas

później The Last Song wykorzystano w końcówce filmu A orkiestra grała

dalej poświęconego odkryciu wirusa HIV i walce z nim. Piosence

towarzyszyły archiwalne zdjęcia przedstawiające znane ofiary AIDS.

Połowę z nich znałem osobiście: Ryana, Freddiego czy Steve’a Rubella,

współwłaściciela klubu Studio 54.

Do tego czasu zdążyłem już założyć Elton John AIDS Foundation.

Wzięło się to stąd, że im więcej czasu poświęcałem pracy charytatywnej,

tym bardziej się przekonywałem, jak bardzo jest potrzebna. Największym

szokiem była dla mnie współpraca z organizacją Operation Open Hand,

która dostarczała posiłki pacjentom chorym na AIDS w Atlancie. Razem

z moim nowym chłopakiem Johnem zostaliśmy wolontariuszami. Kiedy

pukaliśmy do niektórych domów, ich mieszkańcy tylko nieznacznie

uchylali drzwi. Mieli na skórze rany i nie chcieli, żeby ktoś je widział

i powiązał z AIDS. Czasami w ogóle nam nie otwierano. Zostawialiśmy

wtedy posiłek na schodach. Odchodząc, słyszeliśmy skrzypienie drzwi. Ci

ludzie umierali na straszliwą chorobę, ale o wiele gorsze wydawało się to,

że umierają we wstydzie, w samotności i izolacji. Coś strasznego, zupełnie

jakbyśmy żyli w średniowieczu – chorzy wyłączeni poza nawias z powodu


strachu i ignorancji – tyle że działo się to w latach dziewięćdziesiątych XX

wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Nie mogłem przestać o tym myśleć. W końcu zapytałem Johna, czy

pomoże mi założyć fundację pomagającą chronić ludzi przed zarażeniem

HIV i ułatwiającą życie już zarażonym – zapewniającą im żywność, nocleg,

transport i dostęp do lekarzy i terapeutów. Przez dwa lata prowadził ją zza

swojego stołu w kuchni w Atlancie. Jego sekretarką została Virginia Banks,

która współpracowała z moją ekipą w Los Angeles. Nasz zespół liczył

cztery osoby, włączając w to mnie. Nie mieliśmy żadnego doświadczenia

ani pojęcia o infrastrukturze, ale wiedziałem jedno: musimy mieć jak

najmniejsze koszty ogólne. Widziałem zbyt dużo fundacji charytatywnych,

zwłaszcza tych założonych przez celebrytów, które szastają pieniędzmi na

lewo i prawo. Pojawiasz się na zbiórce pieniędzy i okazuje się, że

wszystkich trzeba przywozić i odwozić na koszt organizacji. Nawet

obecnie, blisko trzydzieści lat później, nasze koszty są minimalne.

Organizujemy naprawdę świetne imprezy, ale wszystkie są sponsorowane.

Nasza organizacja nie płaci za nie nic.

Naprawdę zaangażowałem się w pracę w fundacji. Pamiętam, jak po

odwyku terapeuta zapytał mnie, co pocznę z całym tym czasem i energią,

które przedtem pochłaniało mi zażywanie narkotyków. Nazwał to dziurką

w pączku. Chciał wiedzieć, czym ją wypełnię. Długo rozwodziłem się na

temat swoich wielkich planów – miałem zamiar nauczyć się włoskiego

i gotować. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Podejrzewam, że fundacja

była właśnie takim wypełnieniem dziurki w pączku – dała mi nowy cel

w życiu, który nie miał nic wspólnego z muzyką. Bardzo mi zależało, żeby

to wypaliło. Tak bardzo, że wystawiłem na aukcji całą swoją kolekcję płyt,

by zgromadzić fundusze na rozpoczęcie działalności. Czterdzieści sześć

tysięcy singli i dwadzieścia tysięcy płyt długogrających, a nawet stare


siedemdziesiątki ósemki z imieniem i nazwiskiem „Reg Dwight” z dumą

napisanym długopisem na okładkach. Cały ten zbiór został kupiony za

dwieście siedemdziesiąt tysięcy dolarów przez anonimowego licytanta.

Rozmawiałem z każdym, kto moim zdaniem mógł nam pomóc:

z biznesmenami, którzy mogli nas nauczyć naprawdę efektywnego

prowadzenia firmy, osobami pracującymi w mojej wytwórni płytowej,

z Robertem Keyem z Rocket, Howardem Rose’em, agentem, który

kierował moim życiem koncertowym od chwili, gdy pojawiłem się po raz

pierwszy w Stanach.

Prosiłem przyjaciół o przychodzenie z pomysłami. Billie Jean King

i Ilana Kloss wymyśliły Smash Hits, coroczny charytatywny turniej

tenisowy, którego pierwsza edycja odbyła się w 1993 roku. Gwiazdy tenisa

naprawdę chętnie w nim uczestniczyły ze względu na pamięć o Arthurze

Ashe’u39. Jak zwykle skłonny do rywalizacji, często brałem w nim udział,

chociaż w tenisie zasłynąłem głównie tym, że wylądowałem na ziemi,

próbując usiąść na krzesełku na korcie w Royal Albert Hall. Kolejnym

punktem zwrotnym była impreza Academy Awards Viewing Party. Jej

pomysłodawcą był Patrick Lippert, działacz polityczny i szef organizacji

Rock the Vote. Prowadził charytatywne imprezy oscarowe, podczas których

zbierano fundusze na różne cele, ale gdy zdiagnozowano u niego HIV,

postanowił rozpocząć współpracę z fundacją zajmującą się AIDS i zapytał

nas, czy nie bylibyśmy zainteresowani. Pierwsza impreza odbyła się

w 1993 roku w Marple Drive, restauracji Dudleya Moore’a. Zjawiło się stu

czterdziestu gości (dokładnie tyle, ile było miejsc) i zebraliśmy trzysta

pięćdziesiąt tysięcy dolarów, co w tamtych czasach wydawało się ogromną

sumą. Gdy rok później to powtórzyliśmy, zaprosiliśmy jeszcze więcej

gwiazd – siedziałem w jednej loży z Tomem Hanksem, Bruce’em

Springsteenem i jego żoną Patti, Emmą Thompson i Prince’em. Nie było


z nami tylko Patricka. Zmarł na AIDS trzy miesiące po naszej pierwszej

gali, w wieku trzydziestu pięciu lat. Podobnie jak Freddie Mercury nie

zdążył załapać się na terapię antyretrowirusową, która mogła uratować mu

życie.

Od tego czasu Elton John AIDS Foundation zebrała ponad czterysta

pięćdziesiąt milionów dolarów i zorganizowała wiele wspaniałych imprez.

Na gali z okazji dwudziestej piątej rocznicy naszego powstania, która

odbyła się w katedrze Świętego Jana Bożego w Nowym Jorku, zaśpiewała

Aretha Franklin. Miała występować rok wcześniej, ale musiała odwołać

koncert z powodu złego stanu zdrowia. Umierała na raka i ogłosiła, że

kończy karierę, lecz dla nas zrobiła wyjątek. Kiedy się zjawiła, byłem

w szoku. Nie byłem przygotowany na to, że będzie taka wychudła, mizerna

i słaba. W garderobie upewniłem się, że naprawdę chce wystąpić. Chodziło

mi o to, czy czuje się na tyle dobrze, by śpiewać. Uśmiechnęła się do mnie,

skinęła głową, po czym odparła:

– Nie martw się, nigdy więcej cię nie zawiodę.

Chyba wiedziała, że to jej ostatni występ, i podobało się jej to, że

pieniądze przeznaczone zostaną na cel charytatywny, a także że odbędzie

się w kościele, gdzie rozpoczynała swoją karierę. Zaśpiewała I Say a Little

Prayer oraz Bridge Over Troubled Water i udowodniła, że dalej wymiata.

Choroba w ogóle nie wpłynęła na jej głos – brzmiała nadzwyczajnie.

Stałem tuż przed sceną, oglądając ostatni występ największej wokalistki

świata, i łzy leciały mi ciurkiem.

Praca w fundacji wzbogaciła mnie o doświadczenia, które bez niej nie

stałyby się moim udziałem. Dzięki niej odwiedziłem też miejsca, do

których w innym wypadku bym nie zawitał. Kilka razy przemawiałem

w Kongresie, prosząc rząd USA o zwiększenie środków finansowych

przeznaczonych na walkę z AIDS – o dziwo, nie było to aż tak stresujące,


jak myślałem. W porównaniu z próbą przekonania Komisji Planowania

Rady Miasta Watford do wydania zezwolenia na budowę nowego stadionu

była to bułka z masłem. Sądziłem, że spotkam się z wrogością religijnych

republikanów o prawicowych ciągotkach, ale po raz kolejny okazało się, że

w porównaniu z członkami Komisji Planowania Rady Miasta Watford

stanowili wzór ludzi wolnych od uprzedzeń, elastycznych i rozsądnych.

Praca w fundacji przyniosła też najbardziej gruntowną i najważniejszą

zmianę w moim życiu. Ale o tym później.


13

Nie chcę wyjść na nawiedzonego – lub jeszcze gorzej: zadufanego

w sobie – ale czasami trudno mi było pozbyć się uczucia, że los nagrodził

mnie za to, że wytrzeźwiałem. The One okazała się moją najlepiej

sprzedającą się płytą od 1975 roku. Po dwóch latach remont Woodside się

zakończył i wprowadziłem się z powrotem. Bardzo mi się tam podobało.

Dom wreszcie nie wyglądał na groteskową rezydencję naćpanej gwiazdy

rocka. Dziesięć lat po tym, jak napisaliśmy razem piosenkę,

niespodziewanie zadzwonił do mnie Tim Rice i zapytał, czy jestem

zainteresowany ponowną współpracą. Wytwórnia Disneya realizowała

pierwszy animowany film oparty na całkowicie nowym, oryginalnym

scenariuszu i Tim chciał, żebym uczestniczył w tym projekcie.

Zaintrygował mnie. W 1971 roku napisałem muzykę do filmu Friends,

który spotkał się ze strasznymi recenzjami – pamiętam, że Roger Ebert

nazwał go „obrzydliwym wiadrem rozkładających się pomyj”, chociaż nie

wszyscy krytycy byli aż tak pełni entuzjazmu. Na dłuższy czas zniechęciło

mnie to do komponowania soundtracków. Teraz jednak to co innego.

Utwory miały tworzyć zamkniętą historię. Plan był taki, że nie napiszemy

kawałków utrzymanych w zwykłym broadwayowsko-disnejowskim stylu,

ale spróbujemy stworzyć popowe piosenki, które mogłyby spodobać się

dzieciom.

Było to przedziwne doświadczenie. Tim pisał w taki sam sposób jak

Bernie, czyli najpierw powstawały teksty. Nie powiem, żeby mi to nie

odpowiadało. W sumie praca przy tym filmie przypominała realizację


Captain Fantastic, ponieważ trzeba było przestrzegać wymogów fabuły.

Zawsze dowiadywałem się z pewnym wyprzedzeniem, nad którą piosenką

mam pracować. Skłamałbym jednak, mówiąc, że nigdy nie miałem

wątpliwości co do tego projektu czy też mojego miejsca w nim. Mam wiele

wad, ale z pewnością nie należy do nich to, że traktuję swoją twórczość

zanadto serio. Mimo to zdarzało mi się, że siadałem przy fortepianie

i dumałem długo nad tym, jak dziwną ścieżką podążała moja kariera.

Wiecie, napisałem Someone Saved My Life Tonight. A także Sorry Seems to

Be the Hardest Word. Oraz I Guess That’s Why They Call it the Blues.

A teraz nagle miałem skomponować muzykę do piosenki o pierdzącym

guźcu. Inna sprawa, że według mnie była to całkiem niezła piosenka. Nie

chcę wyjść na zarozumialca, ale jestem pewien, że znalazłaby się w ścisłej

czołówce listy najlepszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisano

o pierdzących guźcach. A jednak czułem, że przebyłem bardzo daleką

drogę od tego wieczoru, gdy na backstage’u klubu Troubadour pojawiły się

chłopaki z The Band i zażądały przesłuchania mojej nowej płyty, albo tego

dnia, gdy Bob Dylan zatrzymał mnie i Berniego na schodach

i skomplementował mojego przyjaciela za tekst My Father’s Gun.

Ostatecznie doszedłem do wniosku, że pociąga mnie absurdalność tej

sytuacji, i kontynuowałem pracę.

Była to słuszna decyzja. Film okazał się wspaniały. Nie należę do tych

wykonawców, którzy zapraszają ludzi, by im odtworzyć swój najnowszy

album, jednak tak bardzo zachwyciłem się Królem Lwem, że

zorganizowałem kilka prywatnych pokazów dla przyjaciół. Byłem

niesamowicie dumny z efektów naszej pracy. Wiedziałem, że udało nam się

stworzyć coś wyjątkowego. Mimo to nie przewidziałem, że ten film okaże

się jednym z największych sukcesów kasowych w dziejach kina.

Zaprezentował moją muzykę całkiem nowej publiczności. Can You Feel the
Love Tonight? zdobyła Oscara w kategorii najlepsza piosenka oryginalna.

Nasz film zgarnął również trzy z pięciu nominacji w tej kategorii. Jedną

z nich dostała piosenka o pierdzącym guźcu, czyli Hakuna Matata. Płyta ze

ścieżką dźwiękową sprzedała się w osiemnastu milionach egzemplarzy –

lepiej niż jakikolwiek inny mój album z wyjątkiem pierwszej składanki

z największymi przebojami. Na dodatek dzięki temu soundtrackowi przez

całe lato 1994 roku płyta Voodoo Lounge Rolling Stonesów nie mogła

osiągnąć pierwszego miejsca na listach przebojów. Próbowałem za bardzo

się nie cieszyć, gdy usłyszałem, że Keith Richards wpadł we wściekłość,

narzekając, że przegrali „z jakąś, kurwa, kreskówką”.

A potem okazało się, że istnieją plany przerobienia filmu na

przedstawienie musicalowe, i poproszono mnie i Tima o napisanie

dodatkowych piosenek. Raz jeszcze ujawniła się moja niesamowita

zdolność przewidywania przyszłości. Otóż powtarzałem wszystkim, że ten

pomysł jest z góry skazany na porażkę. Cóż, byłem ślepy.

Reżyserka przedstawienia Julie Taymor wykonała kawał świetnej

roboty. Musical spotkał się z entuzjastycznymi recenzjami, został

nominowany do nagród Tony w jedenastu kategoriach, zdobył sześć

statuetek i stał się najpopularniejszą produkcją teatralną w historii

Broadwayu. Inscenizacja była nadzwyczajna – jej pomysłowość zapierała

dech w piersiach, jednak trochę dziwnie się czułem, siedząc na widowni.

Nie miałem nic wspólnego z tym przedstawieniem. Przywykłem do tego, że

gdy nagrywam album albo przygotowuję koncert, zawsze do mnie należy

ostatnie słowo. W tym przypadku miałem przed oczami coś, co pomogłem

stworzyć, jednak gdy trafiło na scenę, całkowicie wymknęło mi się spod

kontroli. Aranżacje były zupełnie inne od moich, podobnie jak wokale.

W teatrze muzycznym każde słowo musi być wyraźne, co wymaga całkiem

innego sposobu śpiewania niż w muzyce rockowej czy popowej. Było to


dla mnie nowe doświadczenie – zarówno niezwykłe, jak i lekko

denerwujące. Zmusiło mnie do porzucenia strefy komfortu. Powoli

docierało do mnie, że dzięki temu w czwartej dekadzie kariery mam szansę

na nowo odkryć siebie.

Wytwórnię Disneya niezmiernie ucieszył sukces Króla Lwa. Do tego

stopnia, że zaproponowała mi absurdalną sumę w zamian za współpracę

przy kolejnych filmach, a także serialach i książkach. Pojawił się nawet

pomysł parku tematycznego, który wprawił mnie w lekką konfuzję. Był

tylko jeden problem. Umówiłem się na jeszcze jeden film z Jeffreyem

Katzenbergiem, który szefował wytwórni, gdy powstawał Król Lew, jednak

kilka miesięcy po jego wejściu na ekrany odszedł z Disneya i wraz ze

Stevenem Spielbergiem i Davidem Geffenem założył DreamWorks. Jego

odejście wywołało jedną z największych wojen między studiami

filmowymi w dziejach Hollywood. Można by o tym pisać książki. Umowa

z Disneyem miała być na wyłączność – ta wyłączność dotyczyła przede

wszystkim produkcji mających związek z Jeffreyem, który właśnie pozwał

wytwórnię o dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które zresztą

ostatecznie otrzymał. Nie zawarłem z Jeffreyem żadnej umowy na piśmie,

ale dałem mu słowo, że będziemy współpracować – ostatecznie to on był

jedną z osób, które wciągnęły mnie w realizację Króla Lwa. Dlatego

z żalem odrzuciłem propozycję Disneya. Przynajmniej światu oszczędzono

parku tematycznego Eltona Johna.

Podczas gdy moje życie zawodowe wypełniały wciąż nowe pomysły,

trzeźwość nie pomagała mi w życiu uczuciowym. Mój związek z Johnem

Scottem jakiś czas wcześniej dobiegł końca i odtąd panowała posucha.

Starałem się nie myśleć o tym, kiedy ostatni raz uprawiałem seks, bo bałem

się, że moje wycie wystraszy służbę.


Uświadomiłem sobie nagle, że nie znam żadnych wolnych gejów. Po

wytrzeźwieniu przestałem chodzić do miejsc, w których mógłbym ich

spotkać. Nie sądziłem, bym się złamał i zamówił martini z wódką, jeśli

pójdę do jakiegoś klubu lub baru, ale wolałem nie ryzykować. Poza tym

jeszcze przed odwykiem uznałem, że jestem już na to wszystko za stary.

Z pewnością muzyka w klubie Boy wydawałaby mi się równie cudowna jak

zawsze, jednak w tym środowisku byłem trochę jak księżna wdowa na balu

debiutantek, która zerka przez binokle na nowo przybyłych.

Myślałem o tym wszystkim pewnego sobotniego popołudnia, kiedy

snułem się po domu, użalając się nad sobą. Jednym okiem oglądałem mecz,

w którym Watford uparcie starało się jeszcze bardziej mnie zdołować,

przegrywając cztery do jednego z West Brom. Byłem już gotów pogodzić

się z myślą, że czeka mnie kolejny żałosny wieczór przed telewizorem,

kiedy nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Zadzwoniłem do

znajomego z Londynu i nakreśliłem mu swoje położenie. Zapytałem, czy

nie przyjechałby z jakimś towarzystwem na kolację. Czasu było mało, ale

obiecałem wysłać po nich samochód. W chwili, gdy wypowiadałem te

słowa, wiedziałem już, że to strasznie żałosne, jednak nie powstrzymało

mnie to, bo bardzo zależało mi na poznaniu jakichś gejów, którzy nie

należeliby do AA. Nie chodziło mi nawet o seks, byłem po prostu

rozpaczliwie samotny.

Zjawili się około siódmej: znajomy i jeszcze czterech gości. Uprzedzili,

że muszą dość wcześnie wyjść, bo wybierają się na halloweenową imprezę

w Londynie, ale machnąłem na to ręką. Wszyscy byli naprawdę mili,

zabawni i rozmowni. Zjedliśmy spaghetti bolognese i świetnie się

bawiliśmy – prawie zapomniałem, jak to jest toczyć rozmowę, która nie

dotyczyłaby mojej kariery ani trzeźwości. Jedyną osobą, która wydawała

się niezbyt zadowolona ze spotkania, był David, Kanadyjczyk w kamizelce


w szkocką kratę od Armaniego. Wydawał się nieśmiały i nie mówił za

dużo. Szczerze tego żałowałem – był bardzo przystojny. Później

dowiedziałem się, że w londyńskim światku gejowskim aż huczało od

plotek na mój temat. Radzono unikać Eltona Johna, bo najpierw zasypuje

prezentami, potem zmusza do rezygnacji z własnego życia i wyruszenia

z nim w trasę, a w końcu porzuca – i to zwykle za pośrednictwem swojego

asystenta – gdy pozna kogoś innego, będzie miał jeden ze swoich

kokainowych zjazdów albo ogłosi, że żeni się z kobietą. Powinienem był

się wściec, ale musiałem przyznać, że te plotki wcale aż tak bardzo nie

mijały się z prawdą.

W końcu rozmowa zeszła na film i fotografię i okazało się, że David

interesuje się tymi dziedzinami sztuki. Zaproponowałem, że oprowadzę go

po domu i pokażę swoją kolekcję zdjęć. Im dłużej z nim rozmawiałem, tym

większą sympatię do niego czułem. Mimo małomówności był pewny siebie

i niesłychanie inteligentny. Powiedział, że pochodzi z Toronto, lecz kilka lat

temu przeprowadził się do Londynu. Mieszkał w Clapham i pracował

w agencji reklamowej Ogilvy and Mather w Canary Wharf. Mając

trzydzieści jeden lat, był jednym z najmłodszych członków zarządu.

Wyczuwałem, że między nami iskrzy, jednak próbowałem o tym nie

myśleć. Nowy lepszy i trzeźwy Elton John nie zamierzał się zakochiwać

w kimś poznanym ledwie kilkadziesiąt minut temu.

Mimo to, kiedy moi goście zaczęli zbierać się do wyjścia, poprosiłem

go o numer telefonu, jak najbardziej niedbałym tonem, sugerującym, że

chcę po prostu jeszcze trochę pogadać o naszych wspólnych

zainteresowaniach. Napisał na kartce swoje imię i nazwisko – David

Furnish – podał mi ją i wyszedł.

Nazajutrz od samego rana chodziłem w kółko po całym domu, próbując

rozstrzygnąć, o której najwcześniej wypada zadzwonić do kogoś, kto


spędził poprzednią noc na imprezie halloweenowej, żeby nie wyjść na jedną

z tych osób, którym sądy wlepiają zakazy zbliżania się. W końcu uznałem,

że odpowiednią godziną będzie wpół do dwunastej. Kiedy David odebrał,

miał zmęczony głos, ale nie wydawał się jakoś specjalnie zaskoczony

telefonem. Okazało się, że moja prośba o numer nie brzmiała wcale tak

niewinnie, jak mi się wydawało. Sądząc z reakcji jego kumpli, którzy przez

całą drogę do Londynu bezlitośnie z niego kpili i śpiewali mu refren

piosenki Daniel, równie dobrze mógłbym przed nim paść na kolana, ze

łzami w oczach chwycić go za nogi i odmówić ich puszczenia, dopóki mi

go nie poda. Zapytałem, czy chce się ze mną spotkać, a on odparł, że tak.

Następnie zapytałem, czy ma jakieś plany na wieczór, bo tak się składa, że

będę w Londynie. Udawałem, że to czysty przypadek, ale prawda jest taka,

że gdyby David akurat bawił w Botswanie, pewnie też zjawiłbym się tam

tego samego wieczoru. „Pustynia Kalahari? Cóż za zbieg okoliczności!

Jutro rano mam tam spotkanie!” Zaproponowałem, żeby wpadł do mojego

domu przy Holland Park, a ja zamówię chińszczyznę.

Rozłączyłem się, po czym powiedziałem kierowcy, że zmieniły mi się

plany i natychmiast jedziemy do Londynu. A potem zadzwoniłem do

najsłynniejszej chińskiej restauracji, jaka przyszła mi do głowy, Mr Chow

w Knightsbridge, i zapytałem, czy dowożą jedzenie. Nagle uświadomiłem

sobie, że nie mam pojęcia, jakie potrawy lubi David, dlatego na wszelki

wypadek zamówiłem niemal wszystko z karty.

David sprawiał wrażenie coraz bardziej przestraszonego w miarę, jak

przybywały kolejne dostawy – gdy już dostarczono wszystko, jadalnia

wyglądała jak kort do squasha w Woodside, zanim sprzedałem wszystko na

aukcjach – ale poza tym nasza pierwsza randka była bardzo udana.

Przekonałem się, że nic sobie nie wymyśliłem, naprawdę między nami


iskrzyło. Nie chodziło jedynie o pociąg fizyczny, miałem wrażenie, że

w ogóle do siebie pasujemy. Nie mogliśmy się nagadać.

David jednak miał pewne zastrzeżenia co do naszego ewentualnego

związku. Po pierwsze, nie chciał być postrzegany jako najnowszy chłopak

Eltona Johna i przyciągać powszechnej uwagi. Miał własne życie, karierę

i nie zamierzał utracić niezależności przez to, z kim się umawiał. Po drugie,

nie do końca się ujawnił. Jego znajomi z Londynu wiedzieli, że jest gejem.

Co innego rodzina i koledzy z pracy. Nie chciał, żeby dowiedzieli się o tym

z tabloidów.

Dlatego przez pierwsze kilka miesięcy utrzymywaliśmy nasz związek

w tajemnicy. Byliśmy, jak to się kiedyś mawiało, kochasiami. Większość

czasu spędzaliśmy w domu przy Holland Park. W tygodniu David wstawał

rano i jechał do pracy w Canary Wharf, a ja do studia lub na promocję płyty

z duetami, którą właśnie wydałem. Nakręciłem wideoklip do drugiej wersji

piosenki Don’t Go Breaking My Heart, którą nagrałem z RuPaulem.

Chociaż raz wyglądałem na szczęśliwego podczas kręcenia teledysku. I nie

tylko wyglądałem – b y ł e m szczęśliwy. Z nową relacją wiązało się coś,

czego początkowo nie mogłem rozgryźć. Dopiero po jakimś czasie to

zrozumiałem. Po raz pierwszy w życiu tworzyłem całkowicie normalny

związek, w którym obaj byliśmy równorzędnymi partnerami i który nie

miał nic wspólnego z moją karierą ani tym, że jestem Eltonem Johnem.

W każdą sobotę wysyłaliśmy sobie nawzajem kartki dla uczczenia

faktu, że to właśnie tego dnia się poznaliśmy, a także – jeśli ostatnio

jedliście, możecie pominąć końcówkę tego zdania, żeby was nie zemdliło –

słuchaliśmy It’s Our Anniversary grupy Tony! Toni! Toné! Było też

mnóstwo kameralnych kolacyjek i potajemnych wspólnych wyjazdów

weekendowych. Jeśli dzwoniłem do niego do pracy, zawsze przedstawiałem

się jako George King, czyli pseudonimem, którego użyłem przy


przyjmowaniu na odwyk. Uważałem to za szalenie romantyczne. Tajna

miłość! Moje poprzednie tajne miłości były nimi tylko dlatego, że obiekty

moich westchnień nie wydawały się mną zainteresowane.

Jednak mimo że idea tajnego romansu bardzo mnie pociągała, byłem

w tym naprawdę beznadziejny. Szybko stało się jasne, że po dwudziestu

pięciu latach zarabiania na życie ekstrawagancjami i przesadzaniem na

każdym kroku, nie mam pojęcia, jak utrzymywać coś w sekrecie. Jeśli

starasz się nie przyciągać uwagi, chyba nie jest najlepszym pomysłem

regularne przysyłanie partnerowi dwóch tuzinów żółtych róż, zwłaszcza

jeśli jego środowiskiem pracy jest open space. Z perspektywy czasu widzę,

że prezent w postaci zegarka Cartier również był błędem. Kosztował tak

dużo, że David musiał go ciągle nosić na ręce. Ponieważ prezent nie był

ubezpieczony, bał się zostawić go w domu. Dręczony przez kolegów

z pracy pytaniami, skąd ma takie cacko – i bojąc się, że powiążą to

z faktem, że jego biurko wygląda jak stoisko na wystawie kwiatów Chelsea

Flower Show – wymyślił, że ostatnio umarła jego ukochana babcia

z Kanady, która zostawiła mu w spadku okrągłą sumkę. W rezultacie przez

całe popołudnie musiał znosić serię smutnych uśmiechów, pełnych otuchy

uścisków i kondolencji. Kiedy zaplanowaliśmy weekend w Paryżu

i wyjechałem po niego na lotnisko Charles’a de Gaulle’a, otrzymałem

wytyczne, że nie mogę zostać zauważony przez fotoreporterów i fanów,

którzy akurat mogli tam być. Czekając na niego w hali przylotów,

zauważyłem, że ludzie na mój widok dają sobie kuksańce i pokazują na

mnie palcami. Kiedy w końcu pojawił się David, byłem bliski paniki.

– Szybko do samochodu – wysyczałem. – Chyba mnie rozpoznali.

– Serio? – David uśmiechnął się i wymownie spojrzał na moje ciuchy. –

Ciekawe, jakim cudem.


Strój, którzy postanowiłem włożyć, żeby nie rzucać się w oczy, składał

się z leginsów w pepitkę i bluzki w jaskrawe wzory rokoko, a także

ogromnego wysadzanego klejnotami krucyfiksu wiszącego na szyi. Więcej

uwagi przyciągnąłbym tylko, gdybym przytargał do hali przylotów

fortepian i zaczął grać Crocodile Rock.

Legginsy i bluzka były dziełem Gianniego Versacego, mojego

ulubionego projektanta. Nosiłem jego ubrania po prostu non stop. Pod

koniec lat osiemdziesiątych natknąłem się na jego malutki sklepik

w Mediolanie i momentalnie stałem się jego fanem. Wydawało mi się, że

odkryłem geniusza, największego projektanta odzieży męskiej od czasów

Yves’a Saint Laurenta. Korzystał z samych najlepszych materiałów, jednak

w jego projektach nie było nic napuszonego – projektował męskie ubrania,

które po prostu fajnie się nosiło. Jeszcze bardziej polubiłem go, gdy

poznałem go osobiście. Kiedy się z nim spotkałem, odniosłem przedziwne

wrażenie, że odnalazłem na północy Włoch zaginionego brata bliźniaka.

Byliśmy praktycznie identyczni: mieliśmy takie samo poczucie humoru,

uwielbialiśmy plotkować, obaj byliśmy zapalonymi kolekcjonerami

i niespokojnymi duchami. Nie umiał odpoczywać, ciągle wymyślał coś

nowego i znajdował nowe sposoby wyrażania siebie, a to przecież

najważniejsze. Projektował ubranka dziecięce, wyroby szklane, serwisy

obiadowe, okładki płyt (poprosiłem go o zaprojektowanie okładki The One

– wyszła przepiękna). Miał wyśmienity gust. Zawsze wypatrzył w bocznej

uliczce jakiś włoski kościółek, który mógł się pochwalić cudownymi

mozaikami w nawie, albo niewielki warsztat, w którym wytwarzano

najwspanialsze wyroby z porcelany. A poza tym był jedyną znaną mi osobą

ogarniętą podobnym szaleństwem zakupowym jak ja. Wychodził do sklepu,

by kupić zegarek, a wracał z dwudziestoma.


Właściwie był jeszcze gorszy niż ja. Tak rozrzutny, że w porównaniu

z nim wydawałem się uosobieniem oszczędności i powściągliwości.

Uważał Miuccię Pradę za komunistkę, ponieważ projektowała torebki

z nylonu, a nie z krokodylej lub wężowej skóry czy z jakiegokolwiek

innego niedorzecznie drogiego materiału, z którego korzystał akurat w tym

sezonie. Namawiał mnie też do kupowania najkosztowniejszych rzeczy.

– Znalazłem ci niesamowity obrus na święta. Musisz go kupić. Dzieło

zakonnic, którym trzydzieści lat zajęło jego zrobienie. Popatrz, jaki

cudowny. Kosztuje milion dolarów.

Nawet dla mnie była to szokująca cena. Powiedziałem, że milion

dolarów to chyba ciut za dużo za coś, co można kompletnie zniszczyć

w chwili, gdy się rozleje trochę sosu. Gianni wyglądał na wstrząśniętego.

Podejrzewam, że zastanawiał się, czy również ja przypadkiem nie jestem

komunistą.

– Ale… przecież… – wyjąkał – to piękne… dzieło sztuki.

Choć nie kupiłem obrusu, nie wpłynęło to na nasze relacje. Gianni

pozostał moim najbliższym przyjacielem. Uwielbiałem słyszeć jego głos

w słuchawce, gdy witał się jak zwykle słowami:

– Halo, dziwko.

Przedstawiłem go Davidowi i szybko przypadli sobie do serca. Nie

mogło być inaczej – Gianniego po prostu nie dało się nie lubić (chyba że

projektowało się torby z nylonu). Miał wielkie serce i był przezabawny.

– Po śmierci – przekonywał nas kiedyś – chcę się odrodzić jako jeszcze

większy gej. Chcę być supergejem!

David i ja wymieniliśmy zmieszane spojrzenia, zastanawiając się, czy

bycie jeszcze większym gejem jest w ogóle możliwe. Nawet odziani

w skóry bywalcy gejowskich klubów sado-maso na Fire Islands nie byli tak

ostentacyjnie homoseksualni jak Gianni.


Czasami bycie w normalnym związku pozwalało mi uświadomić sobie,

jak nienormalne życie kiedyś prowadziłem. Zorganizowałem uroczysty

lunch, na którym chciałem poznać Davida z mamą i Derfem. W tym czasie

nasz związek nie był już tajemnicą. Jeden z kolegów z pracy Davida

zauważył, jak wysiadamy z samochodu przed restauracją Planet Hollywood

przy Piccadilly. Wezwany na dywanik przez szefa, David powiedział mu

o wszystkim, po czym postanowił pojechać na święta do Toronto i dokonać

coming outu przed rodziną. Strasznie się denerwowałem – David opisywał

ojca jako bardzo konserwatywnego, a wiedziałem, jak strasznym

przeżyciem może być ujawnienie orientacji, gdy nie wspiera cię rodzina.

W Atlancie miałem romans z facetem o imieniu Rob, którego rodzice byli

religijnymi homofobami. Był naprawdę kochany, ale wciąż zżerał go od

środka konflikt między seksualnością, religią i poglądami rodziców.

Pozostaliśmy przyjaciółmi i po naszym zerwaniu przyszedł na moje

urodziny i przyniósł mi bukiet kwiatów. Następnego dnia rzucił się pod

ciężarówkę na autostradzie.

Okazało się, że rodzina Davida przyjęła wiadomość o orientacji syna

bardzo dobrze – wydaje mi się, że wszystkim ulżyło, że nie ma już przed

nimi sekretów. Mimo to wciąż zwlekałem z przedstawieniem go matce. Od

mojego zerwania z Johnem Reidem miała zwyczaj nie tyle odrzucania

wprost moich partnerów, ile traktowania ich z ostentacyjnym chłodem

i utrudniania życia zarówno im, jak i mnie, zupełnie jakby podważała

obecność kogokolwiek, kto odciąga moją uwagę od niej.

Jednak problemu w przypadku tego lunchu nie stanowiła moja mama,

ale inny z zaproszonych gości, psychiatra, który w ostatniej chwili

powiadomił mnie, że w Anglii właśnie przebywa jeden z jego klientów,

Michael Jackson. Czy może pojawić się razem z nim? Wcale mi się to nie

podobało, ale oczywiście trudno byłoby odmówić. Poznałem Michaela, gdy


miał jakieś trzynaście albo czternaście lat. Po moim koncercie w Filadelfii

pojawił się na pokładzie Starshipa z Elizabeth Taylor. Był najbardziej

zachwycającym dzieciakiem, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Tyle że

w pewnej chwili, podobnie jak Elvis Presley, zaczął izolować się od świata

i rzeczywistości. Bóg jeden wie, co działo się w jego głowie i jakimi lekami

się faszerował, ale za każdym razem, gdy widziałem go w późniejszych

latach, odnosiłem wrażenie, że biedakowi całkowicie odebrało rozum. Nie

żartuję. On naprawdę był psychicznie chory. To strasznie smutne, ale nie

można mu było pomóc. Po prostu całkiem odleciał, bawił w swoim świecie,

otoczony przez ludzi, którzy mówili mu tylko to, co chciał usłyszeć.

I oto pojawi się na lunchu, na którym mój chłopak ma poznać moją

matkę. Świetnie. Uznałem, że najlepiej będzie zadzwonić do Davida i niby

przypadkiem wpleść w rozmowę informację o dodatkowym gościu,

zupełnie jakby to był drobiazg. Może jeśli będę się zachowywał tak, jakby

nie stanowiło to problemu, przyjmie to ze spokojem. A może jednak nie –

nie zdążyłem nawet skończyć zdania, bo przerwał mi wściekły wrzask:

– Jaja sobie, kurwa, robisz?!

Próbowałem go uspokoić, cedząc przez zęby kłamstwa o tym, że

opowieści o ekscentryzmie Michaela są grubą przesadą. Trudno, żeby go to

przekonało, skoro większość tych opowieści słyszał ode mnie. Obstawałem

teraz przy tym, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Przynajmniej w tym jednym się nie myliłem. Lunch istotnie nie był tak

straszny, jak myślałem. Był o wiele straszniejszy. Chociaż dzień był

słoneczny, siedzieliśmy w środku z zaciągniętymi zasłonami z powodu

bielactwa Michaela. Biedak wyglądał okropnie, był naprawdę słaby i chory.

Jego makijaż przypominał dzieło szaleńca. Na nosie miał plaster i odnosiło

się wrażenie, że tylko on przymocowuje go do twarzy. Siedział z nami, ale

się nie odzywał, roztaczając aurę skrępowania tak samo, jak inni emanują
pewnością siebie. Odnosiłem wrażenie, że od bardzo dawna nie jadł

w towarzystwie innych ludzi. Oczywiście nie mógł jeść tego, co wszyscy.

Przyjechał z nim jego osobisty kucharz, lecz jego potraw również nie tknął.

Po jakimś czasie wstał od stołu i bez słowa wyszedł. Dwie godziny później

w końcu udało nam się go znaleźć: w domku na terenie Woodside,

w którym mieszkała moja gospodyni. Siedziała i patrzyła, jak Michael

Jackson gra w gry wideo z jej jedenastoletnim synem. Z jakiegoś powodu

zupełnie sobie nie radził w towarzystwie dorosłych.

Cały czas widziałem, jak siedzący po drugiej stronie stołu David stara

się mimo przygnębiania prowadzić ożywioną rozmowę z moją matką.

Komplikowała ona jeszcze bardziej sytuację, przez większość lunchu

zapewniając go, że psychiatria to strata czasu i pieniędzy – na tyle głośno,

by słyszał to psychiatra Michaela. Za każdym razem, gdy przerywała, aby

zaczerpnąć powietrza, David rozglądał się dookoła, jakby szukał kogoś, kto

mu wytłumaczy, jakim cudem władował się w to bagno.

I bez niespodziewanej wizyty Michaela Jacksona świat, w który

wkraczał David, wydawał się snem szaleńca. Nie potrzebowałem do tego

pomocy samozwańczego króla popu. Odwyk powściągnął większość moich

wybryków, ale nie wszystkie. Zwłaszcza słynna porywczość Dwightów

wydawała się oporna na wszelkiego rodzaju terapie czy próby leczenia.

Wciąż miałem skłonność do straszliwych napadów złości. Wydaje mi się,

że David pierwszy raz miał okazję przyjrzeć się temu zjawisku z bliska

w styczniu 1994 roku, gdy wprowadzono mnie do Rock and Roll Hall of

Fame w Nowym Jorku. Nie chciałem brać udziału w tym jublu, bo

naprawdę nie widziałem w nim sensu. Podobał mi się początkowy pomysł –

uczczenie pionierów rock and rolla, artystów, którzy w latach

pięćdziesiątych wytyczyli ścieżki, którymi wszyscy potem podążaliśmy,

zwłaszcza tych, co obecnie cienko przędli – jednak bardzo szybko stał się
on czymś zupełnie innym, wielką telewizyjną galą, na którą bilety

kosztowały dziesiątki tysięcy dolarów. W gruncie rzeczy chodziło głównie

o to, żeby każdego roku ściągnąć tyle głośnych nazwisk, by bez problemu

zapełnić widownię.

Najlepiej byłoby grzecznie odmówić, jednak czułem się zobowiązany

tam pójść. Wprowadzać mnie miał Axl Rose, którego naprawdę lubiłem.

Podtrzymywałem go na duchu, gdy wieszano na nim psy w prasie – wiem

doskonale, jak to jest, gdy gazety mieszają człowieka z błotem, i po prostu

chciałem mu trochę pomóc. Świetnie się dogadywaliśmy i nawet

zaśpiewaliśmy razem Bohemian Rhapsody na koncercie ku czci Freddiego

Mercury’ego. Z tego powodu zresztą spadły na mnie gromy, bo śpiewany

przez Axla utwór Guns N’ Roses One in a Million ma homofobiczny tekst.

Gdyby moim zdaniem odzwierciedlał jego osobiste poglądy, nie

skontaktowałbym się z nim. Ja jednak uważałem, że ta piosenka została

napisana z punktu widzenia postaci, która nie jest Axlem. To samo było

z Eminemem: kiedy wystąpiłem z nim na Grammy, organizacja Gay and

Lesbian Alliance Against Defamation dała mi do wiwatu, dla mnie to

jednak oczywiste, że podmiotu lirycznego w jego tekstach, tej osoby

o odrażających poglądach, nie można utożsamiać z nim. Nie sądzę, żeby

któryś z nich był naprawdę homofobem, tak jak nie uważam, by Sting

naprawdę korzystał z usług prostytutki o imieniu Roxanne albo Johnny

Cash naprawdę zastrzelił gościa w Reno tylko po to, by patrzeć, jak umiera.

Dlatego poszedłem na tę galę. Gdy tylko tam dotarłem, zrozumiałem, że

to był błąd, zawróciłem i wyszedłem, przez całą drogę rozprawiając o tym,

że to miejsce jest jebanym mauzoleum. Zaciągnąłem Davida z powrotem do

hotelu, gdzie momentalnie dopadło mnie poczucie winy. Więc wróciliśmy.

The Grateful Dead zagrali z wyciętą z tektury postacią Jerry’ego Garcii, bo

Jerry stwierdził, że nie będzie brał udziału w takiej gównianej imprezie.


Uznałem, że Jerry miał rację, odwróciłem się na pięcie i znów wyszedłem,

a David posłusznie ruszył za mną. W hotelu zdjąłem już garnitur

i włożyłem szlafrok, gdy ponownie dopadło mnie poczucie winy. Dlatego

raz jeszcze wbiłem się w garniak i wróciliśmy na uroczystość. I wtedy

wściekłem się na siebie samego za to poczucie winy, i znów wyszedłem,

i raz jeszcze odbyłem podróż do hotelu, okraszoną długaśną głośną

przemową na temat tego, jaką stratą czasu był cały ten wieczór. Tym razem

współczujące kiwanie głową i zgodne pomruki Davida były nieco mniej

przekonujące niż przedtem, ale wytłumaczyłem sobie, że powodem jego

niezadowolenia jest Rock and Roll Hall of Fame, a nie ja. Tym łatwiej mi

było zdecydować – jakieś dziesięć minut później – że jednak, zważywszy

na okoliczności, lepiej będzie, jeśli weźmiemy udział w tej szopce.

Pozostali goście wydawali się cokolwiek zaskoczeni, widząc nas ponownie,

i w sumie trudno im się dziwić: podchodziliśmy do naszego stołu i od niego

odchodziliśmy częściej niż kelnerzy.

Chciałbym móc powiedzieć, że na tym się skończyło, ale niestety

jeszcze raz zmieniłem zdanie i wściekły wróciłem do hotelu, zanim

ostatecznie wszedłem na scenę i przyjąłem nagrodę. Axl Rose wygłosił

piękne przemówienie, a ja zawołałem Berniego i przekazałem mu statuetkę,

po czym wyszliśmy. Jechaliśmy do hotelu w milczeniu, które w końcu

przerwał David.

– Taaak… – powiedział cicho. – To był naprawdę ciekawy wieczór. –

Odczekał chwilę, a potem zapytał płaczliwym tonem: – Elton, czy twoje

życie z a w s z e tak wygląda?

Podejrzewam, że to właśnie takie wieczory skłoniły go do

zrealizowania Tantrums and Tiaras, mimo że pomysł wyszedł ode mnie.

Pewna wytwórnia filmowa chciała zrobić film dokumentalny o mnie, ale

pomyślałem sobie, że ciekawiej będzie, jeśli jego twórcą zostanie osoba ze


mną związana, która ma do mnie swobodny dostęp. Nie chciałem laurki

pełnej bzdur, chciałem, żeby ludzie zobaczyli moje prawdziwe życie:

zarówno jego zabawne, jak i te absurdalne aspekty. Miałem wrażenie, że

David chciałby pokazać światu, co musi znosić. Byłby to sposób na nadanie

sensu temu szalonemu życiu, którego stał się częścią i które stało się

również jego życiem. Dlatego urządził sobie biuro w tramwaju, który

swego czasu ściągnąłem z Australii – widzicie, miałem rację, że kiedyś się

przyda – i zaczął kręcić.

Nie bałem się, że widzowie zobaczą straszną i niedorzeczną stronę

mojej osobowości. Doskonale wiedziałem, jak absurdalne jest moje życie

i na jakiego dupka wyglądałem, gdy wściekałem się o nic – potrafiłem

eksplodować w kilka sekund, a potem równie szybko się uspokoić.

Odziedziczyłem ten wybuchowy charakter po mamie i tacie, ale szczerze

mówiąc, uważam, że każdy artysta, czy to malarz, czy reżyser teatralny,

aktor czy muzyk, ma skłonność do zupełnie nieracjonalnego zachowania.

To mroczna strona kreatywności. Jestem pewien, że każdy artysta, z którym

się przyjaźniłem, również charakteryzował się tą cechą. John Lennon, Marc

Bolan, Dusty Springfield… Byli cudownymi ludźmi i szczerze ich

kochałem, ale wszyscy wiedzieli, że czasami mają te swoje napady. Dusty

zwierzyła mi się kiedyś, że odkryła sposób na swoje częste ataki złości:

jeśli doszła do etapu, w którym zaczynała rzucać przedmiotami, upewniała

się, że nie rzuci niczym drogim lub trudnym do zastąpienia. Jestem, jeśli

o to chodzi, bardziej szczery niż większość ludzi, zwłaszcza obecnie, kiedy

to firmy płytowe fundują gwiazdom pop szkolenia medialne: uczą je, jak

ukrywać wszelkie wady charakteru i nigdy nie mówić niczego nie na

miejscu.

Nie trzeba za bardzo znać meandrów mojej kariery, by wiedzieć, że

pochodzę z czasów, gdy jeszcze nikt nie uczył artystów, co powinni,


a czego nie powinni ujawniać w mediach. Niezmiernie się z tego cieszę,

chociaż zdarzało mi się wypowiadać rzeczy, które wzbudzały mnóstwo

kontrowersji i przez całe dziesięciolecia zapewniały mi nagłówki typu:

„SUKA WRÓCIŁA”. Pewnie byłem trochę okrutny, mówiąc, że Keith

Richards wygląda jak małpa z artretyzmem, ale był dla mnie bardzo

niemiły, więc dostał to, na co zasłużył. Jedyny przypadek, gdy ściągnąłem

na siebie prawdziwe kłopoty, miał miejsce wtedy, gdy oświadczyłem

amerykańskiemu dodatkowi niedzielnemu zatytułowanemu „Parade”, że

moim zdaniem Jezus mógł być bardzo inteligentnym i pełnym współczucia

gejem. Chodziło mi o to, że nikt tak naprawdę nie wie niczego o życiu

osobistym Jezusa i że wiele różnych rzeczy można wywnioskować z jego

nauki o wybaczaniu i współodczuwaniu. Jednak zdaniem fanatyków

religijnych z nauk Jezusa wynika, że powinno się podburzać ludzi do

zabijania innych ludzi, którzy mówią coś, co nam się nie podoba.

Skończyło się na tym, że przez tydzień policjanci z Atlanty musieli spać

w moim pokoju gościnnym. Przed apartamentowcem miałem tłumy

protestujących z transparentami, w tym z takim, na którym było napisane:

„ELTON JOHN MUSI UMRZEĆ” – niekoniecznie jest to hasło, które

chcesz widzieć, gdy wracasz wieczorem do domu. Trzymający go facet

zamieścił na YouTubie filmik, w którym groził mi śmiercią. Ostatecznie

wylądował w areszcie, a protesty ustały.

Mimo to nadal uważam, że świat, w którym uczy się artystów, by nie

mówili o niczym, co może kogoś wkurzyć, i przedstawia się ich w samych

korzystnych barwach, jest po prostu nudny. Co więcej, to kłamstwo. Artyści

nie są idealni. Nikt nie jest doskonały. To dlatego nie cierpię lukrowanych

filmów dokumentalnych o gwiazdach rocka, w których wszyscy

wypowiadają się o nich w samych superlatywach. Gwiazdy zachowują się


czasami strasznie. Mogą być zarówno cudowne i urocze, jak i szokująco

głupie, i to właśnie chciałem pokazać w Tantrums and Tiaras.

Nie wszyscy uważali, że to dobry pomysł. George Michael obejrzał

kilka fragmentów i był przerażony – nie z powodu tego, co zobaczył, bo

przecież mnie znał, ale dlatego, że zamierzałem to opublikować. Uważał to

za straszliwy błąd. John Reid twierdził, że podoba mu się ten pomysł, ale

potem próbował sabotować cały projekt. Gdy moja matka zgodziła się

w nim wystąpić, poszedł do niej w tajemnicy przede mną i przekonywał,

żeby się wycofała, bo w filmie będzie pełno seksu i narkotyków.

Wściekłem się z tego powodu, jednak w gruncie rzeczy nic mnie nie

obchodziło, co myślą inni. Zwykle nie mogę znieść swojego widoku na

ekranie, jednak uwielbiam Tantrums and Tiaras, ponieważ ten film jest

prawdziwy. David i producentka Polly Steele po prostu chodzili za mną

krok w krok z niewielkimi kamerami Hi-8 podczas mojej światowej trasy

w 1995 roku, a ja przez większość czasu nie pamiętałem o tym, że jestem

filmowany. Bywało zabawnie: na przykład te moje absurdalne pogróżki, że

nigdy więcej nie przyjadę do Francji, bo ktoś pomachał do mnie, gdy

usiłowałem grać w tenisa, albo że nigdy nie nakręcę kolejnego wideoklipu,

bo ktoś niechcący zostawił moje ubranie z tyłu samochodu. Oglądanie tego

miało walor oczyszczający i myślę, że szok, jaki się z tym wiązał, zmienił

moje zachowanie (to znaczy szok i wiele godzin terapii). Wciąż mam

wybuchowy charakter – genów nie zmienisz – ale jestem o wiele bardziej

świadomy tego, jak straszną stratą energii są moje wybuchy i jak głupio się

potem czuję, więc usiłuję trzymać nerwy na wodzy – co prawda z różnymi

efektami, ale przynajmniej się staram.

Żałuję tylko, że film ten spotkał się z aż tak dużym oddźwiękiem.

Zapoczątkował cały szereg programów, w których podgląda się życie

celebrytów lub, co gorsza, kogoś, kto staje się celebrytą dlatego, że daje się
filmować. Wiecie, nie do końca dobrze się czuję z myślą, że to ja

w pewnym stopniu odpowiadam za programy takie jak Being Bobby Brown

czy The Anna Nicole Show. Przeraża mnie to, że Z kamerą u Kardashianów

to moja wina. Wypada mi tylko paść na twarz przed całą rasą ludzką

i błagać o wybaczenie.

Tantrums and Tiaras ukazały się ostatecznie w 1997 roku. David wrócił

właśnie z konferencji prasowej w Pasadenie związanej z amerykańską

premierą filmu, kiedy dowiedziałem, się, że Gianni Versace został

zamordowany. Kupiłem dom w Nicei i Gianni miał przylecieć do Francji

w następnym tygodniu, by spędzić wakacje ze mną i Davidem – bilety były

już zabukowane. Tymczasem seryjny morderca zastrzelił go przed

rezydencją w Miami. Facet ten miał już na koncie morderstwa

w Minnesocie, Chicago i New Jersey i podobno nabawił się obsesji na

punkcie Gianniego po krótkim spotkaniu z nim w nocnym klubie przed laty,

chociaż nie sądzę, by ktokolwiek miał pewność, czy do tego spotkania

w ogóle doszło.

Kiedy zadzwonił John Reid i powiedział mi, co się stało, kompletnie się

załamałem. Włączyłem telewizor w sypialni i siedziałem tam, oglądając

wiadomości i rycząc. Gianni co rano wychodził z domu i kupował mnóstwo

międzynarodowych gazet i magazynów. Ich sterty zalegały w całym domu.

Przylepiał do nich karteczki, na których notował pomysły, rzeczy, które

przykuły jego uwagę i mogły go zainspirować. A teraz go nie było.

Przypominało to śmierć Johna Lennona – nie istniało żadne logiczne

wyjaśnienie, nic, co pomogłoby to zrozumieć, ułożyć sobie w głowie, nic.

Kolejne bezsensowne morderstwo.

Rodzina poprosiła, żebym zaśpiewał podczas nabożeństwa żałobnego

w katedrze w Mediolanie. Miał to być duet ze Stingiem – znów Psalm 23,

ten sam, który śpiewałem w katedrze w Sydney po śmierci Johna.


Nabożeństwo okazało się strasznie ckliwe. Wszędzie paparazzi i ekipy

telewizyjne, nawet w świątyni. Było klaustrofobicznie, ale na swój sposób

tego właśnie Gianni zawsze pragnął. Uwielbiał przyciągać uwagę do

takiego stopnia, że nawet mnie doprowadzało to do szału. Kiedy

pojechałem z nim na Sardynię, PR-owcy Gianniego zwoływali reporterów

i dawali im cynk, gdzie nas złapią. Mówiłem mu, że tego nie cierpię, ale

w ogóle to do niego nie docierało.

– Ależ oni cię kochają, Elton – odpowiadał. – Chcą mieć twoje zdjęcia,

to przecież piękne. Oni cię kochają.

W katedrze dwóch duchownych – księży, kardynałów czy kim oni tam

byli – zawołało mnie i Stinga na środek i zaczęło nas wypytywać o występ.

Chyba w ogóle nie chcieli, żebyśmy śpiewali, bo żaden z nas nie był

katolikiem. Coś strasznego, zupełnie jakbyśmy zostali postawieni przed

wszystkimi na apelu szkolnym, tyle że odbywało się to w trakcie

nabożeństwa w kościele pełnym kamer telewizyjnych i błyskających co

chwila fleszy.

W końcu pozwolono nam zaśpiewać i jakoś zdołałem przebrnąć przez

ten występ, co uważam za prawdziwy cud. Nie mogłem przestać płakać.

Nigdy nie widziałem kogoś tak zrozpaczonego jak Allegra, jedenastoletnia

siostrzenica Gianniego. Wujek zapisał jej w testamencie połowę udziałów

w swoim przedsiębiorstwie. Obwiniała się o jego śmierć, ponieważ zwykle

chodziła kupować gazety razem z nim, jednak tego ranka była w Rzymie

z mamą. Uważała, że gdyby towarzyszyła wujkowi, nie zostałby zabity. Po

jego śmierci zapadła na poważne zaburzenia odżywiania. Znikała

i odnajdywano ją w którejś z garderób w jego domu, gdzie tuliła do siebie

ubrania, które nim pachniały. To było straszne. Po prostu straszne.

W sumie cała rodzina nie mogła się pozbierać po śmierci Gianniego.

Donatella miała problemy z kokainą, o których wiedzieli wszyscy poza jej


bratem. Był niesamowicie naiwny, jeśli chodzi o narkotyki. Właściwie

nawet nie pił, jedynie czasami pozwalał sobie na kieliszek czerwonego

wina rozcieńczonego sprite’em i kostkami lodu. Podejrzewam, że ta

mieszanka smakowała tak obrzydliwie, że skutecznie zniechęcała go do

dalszego picia. Na swoich imprezach wcześnie chodził spać i dopiero wtedy

Donatella rozkręcała zabawę. Zdawał sobie sprawę z tego, że coś jest z nią

nie tak, ale nigdy nie odkrył co. Pamiętam, jak spacerowałem z nim kiedyś

po ogrodzie w Woodside.

– Nie rozumiem swojej siostry – wyznał. – Jednego dnia wszystko z nią

dobrze, innego wręcz przeciwnie, ma zmienne nastroje, w ogóle tego nie

rozumiem.

Powiedziałem mu, że jest uzależniona od kokainy i że przed odwykiem

wiele razy brałem razem z nią. Nie uwierzył, nie miał pojęcia, jak

wyglądało jej życie, kiedy nie było go w pobliżu.

Po jego śmierci nałóg kompletnie wymknął się Donatelli spod kontroli.

Nieczęsto się widywaliśmy – unikała mnie, bo wiedziała, że nie pochwalam

jej stylu życia – jednak pewnego wieczoru pojawiła się na backstage’u, gdy

grałem w Reggio Calabria. Była na totalnym haju. Podczas koncertu

siedziała z boku sceny i zalewała się łzami. Nie przestawała płakać przez

cały występ. Albo naprawdę nienawidziła mojej muzyki, albo to było jej

wołanie o pomoc.

Dlatego zdecydowaliśmy się na interwencję. Wszystko zorganizowali

David i jej PR-owiec Jason Weisenfeld. Doszło do tego na przyjęciu

urodzinowym Allegry, która kończyła osiemnaście lat, w starym

apartamencie Gianniego przy Via Gesù. Oprócz mnie, Davida i Jasona były

z nami nasze przyjaciółki Ingrid Sischy i jej partnerka Sandy. Wszyscy

przycupnęliśmy w niewielkim salonie. Po chwili weszły Donatella

i Allegra. Miały na sobie nieprawdopodobnie drogie, cudowne suknie


z Atelier Versace. Usiadły na sofie, a my po kolei zabieraliśmy głos. Po

wszystkim zapadła niezręczna cisza. Nigdy się nie wie, jak pójdzie

interwencja – jeśli dana osoba nie jest gotowa, by przyznać, że ma problem,

wszystko kończy się katastrofą. Nagle Donatella się odezwała:

– Moje życie jest jak płomień świecy na wietrze! – krzyknęła

dramatycznie. – Mam ochotę umrzeć!

Kazaliśmy się jej zapisać przez telefon do ośrodka odwykowego

o nazwie The Meadows w Scottsdale w Arizonie. Podczas rozmowy

docierały do nas jedynie jej odpowiedzi. Było to dosyć niezwykłe.

– Tak, tak… Kokaina… Także pigułki… Garść pigułek, garść pigułek,

a jeśli nie działają, biorę wszystkie i je mieszam… tak… Dobra, przyjadę,

ale pod jednym warunkiem: ŻADNEGO TŁUSTEGO ŻARCIA.

Kiedy otrzymała zapewnienie, że o żadnym tłustym żarciu nie może być

mowy, rozłączyła się i wyszła, szeleszcząc suknią. Następnego dnia

zadzwonił do nas Jason Weisenfeld. Powiedział, że została przyjęta.

Wprawdzie źle zareagowała na zasady obowiązujące w ośrodku, które

zabraniały pacjentkom malowania się, i zrobiła się mała zadyma, gdy

Donatella uświadomiła sobie, że zapomniała spakować dezodorant, ale

poza tym miała się dobrze: zależało jej na doprowadzeniu odwyku do końca

i wyjściu na prostą. Pogratulowaliśmy Jasonowi, że mu się udało.

– Jasne – odparł ponurym tonem. – Muszę jeszcze tylko objechać całe

Scottsdale, żeby znaleźć ten pierdolony dezodorant Chanel.

Po pogrzebie zaprosiliśmy Antonia, partnera Gianniego, do naszego domu

w Nicei. Był zrozpaczony, a nigdy nie dogadywał się z rodziną Gianniego.

To było bardzo dziwne, ponure lato. Siedzieliśmy w domu, który dopiero co

kupiliśmy i urządziliśmy w stylu będącym odzwierciedleniem gustu

Gianniego (nie mogliśmy się doczekać, żeby mu go pokazać). Pewnego


wieczoru David stwierdził stanowczo, że najwyższy czas, żebym zatrudnił

ochronę. Dotąd o tym nie myślałem, nawet po śmierci Johna. W latach

siedemdziesiątych miałem ochroniarza, Jima Morrisa, ale wynikało to

bardziej z pewnej kampowej pozy niż z prawdziwej potrzeby. Był

kulturystą z tytułem Mr. America i zdeklarowanym gejem, co w tamtych

czasach stanowiło dowód odwagi, zwłaszcza gdy się było czarnym.

W sumie płaciłem mu głównie za to, że na koncertach wnosił mnie na

scenę. Teraz jednak wiele wskazywało na to, że naprawdę potrzebowaliśmy

ochrony. Wszystko się zmieniło.

Tymczasem lato robiło się coraz dziwniejsze. Pewnego niedzielnego

poranka pod koniec sierpnia obudził nas odgłos faksu. David poszedł

sprawdzić, co się stało, i wrócił z kartką zawierającą ręcznie napisaną

wiadomość od przyjaciela z Londynu: „Przykro mi z powodu tych

strasznych wieści”. Żaden z nas nie miał pojęcia, o co chodzi. Raczej nie

mogło to być związane z Giannim – zginął sześć tygodni wcześniej. Coraz

bardziej zaniepokojony włączyłem telewizor. I dowiedziałem się o śmierci

księżnej Diany.
39. Bernie i ja z Ryanem White’em w 1988 roku. Nie wiedziałem jeszcze, że znajomość
z Ryanem uratuje mi życie
40. Czysty i trzeźwy, ale ciągle gotów płatać figle Rodowi Stewartowi. Za chwilę pojawię
się bez uprzedzenia na jego koncercie i usiądę mu na kolanach
41. Zdjęcie zrobione przez Herba Rittsa w 1992 roku. Znaliśmy się z Liz Taylor przez
wiele lat – była zabawna i miała odwagę, by zwrócić uwagę Hollywood na problem AIDS,
zanim ja to zrobiłem
42. Na backstage’u hali koncertowej Earls Court z księżną Dianą w maju 1993 roku
43. Podczas pracy z Timem Rice’em nad piosenkami do Króla Lwa. Moim zdaniem to
cudowny film
44. Z Davidem Furnishem, nieprzytomnie zakochani i cali w Versacem
45. David, Gianni Versace, ja i Antonio D’Amico, partner Gianniego, w domu projektanta
nad brzegiem jeziora Como

46. Oscarowe przyjęcia połączone ze zbiórką pieniędzy dla Elton John AIDS Foundation
stały się corocznymi wydarzeniami. Na zdjęciu z dziesiątej gali ja w towarzystwie Denzela
Washingtona i Halle Berry, którzy tego wieczoru otrzymali statuetki dla najlepszego aktora
i aktorki
47. David i ja w obiektywie Maria Testina w paryskim hotelu Ritz, 1996

48. Mama i Derf ze mną i Davidem w dniu, kiedy otrzymałem tytuł szlachecki
49. Ingrid Sischy, która stała mi się bliska niczym siostra, prezentuje na przykładzie
jednego z moich tupecików, jak bardzo peruka może zmienić człowieka
50. 21 grudnia 2005 roku – tego dnia David i ja zawarliśmy cywilny związek partnerski.
Jeszcze nigdy nie byłem taki szczęśliwy
51. Martwiłem się, że przed ratuszem w Windsorze czeka na nas tłum protestujących, ale
okazało się, że to byli fani z tortami i prezentami

52. Z ciocią Win na przyjęciu po zawarciu związku. Mamy, która tego dnia zachowywała
się fatalnie, nie ma na zdjęciu
53. Pierwsze kroki naszego syna Zachary’ego, Los Angeles, 2011
54. Śniadanie z Zacharym w Nicei. Ojcostwo okazało się najbardziej niespodziewanym
wydarzeniem w moim życiu – i zarazem najlepszym
55. Dzielę się z synami doświadczeniem w kwestiach zakupowych
56. Lady Gaga, jak zwykle nieodpowiednio ubrana, pełni obowiązki matki chrzestnej
57. „Przyprowadź swoje dzieci do pracy”. Zachary i Elijah na scenie w Caesars Palace
w Las Vegas
58. W garderobie z Arethą Franklin przed jej występem – ostatnim w życiu – na gali
z okazji dwudziestopięciolecia Elton John AIDS Foundation w Nowym Jorku,
w listopadzie 2017 roku
59. Z Berniem podczas pożegnalnej trasy w 2018 roku. Po pięćdziesięciu latach nadal
zupełnie różni. I nadal najlepsi kumple
14

Poznałem Dianę w 1981 roku, tuż przed jej małżeństwem z księciem

Karolem. Spotkaliśmy się na dwudziestych pierwszych urodzinach księcia

Andrzeja na zamku w Windsorze. Ray Cooper i ja mieliśmy dostarczać

gościom rozrywki. Był to całkowicie surrealistyczny wieczór. Elewację

zamku podświetlono tak, że miała psychodeliczne barwy, a przed naszym

występem w sali balowej odbywało się coś na kształt dyskoteki. Ponieważ

na przyjęciu obecna była królowa, a nikt nie chciał dopuścić się obrazy

majestatu, muzykę ściszono tak bardzo, że prawie w ogóle nie dało się jej

słyszeć. Słychać było za to wyraźnie kroki tancerzy na parkiecie.

Księżniczka Anna poprosiła mnie do tańca przy Hound Dog Elvisa

Presleya. Choć może „tańca” to za dużo powiedziane: po prostu

przesuwałem stopę za stopą, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu,

żeby zupełnie nie zagłuszyć muzyki. Jeśli człowiek wsłuchał się

wystarczająco uważnie i naprawdę mocno skoncentrował, mógł się nawet

zorientować, że po pewnym czasie didżej przeszedł w Rock Around the

Clock. A potem pojawiła się królowa z torebką. Podeszła do nas i zapytała,

czy może się przyłączyć. I tak oto próbowałem tańczyć najciszej, jak tylko

się dało, z księżniczką Anną i królową, która wciąż nie rozstawała się

z torebką, podczas gdy najcichsza dyskoteka świata grała Billa Haleya.

O dziwo, w tamtej chwili moje myśli powędrowały do chłopaków z The

Band, którzy po koncercie w klubie Troubadour wpadli do garderoby,

a także do Briana Wilsona w nieskończoność śpiewającego refren Your

Song podczas mojego pierwszego pobytu w Ameryce. To było przed


jedenastoma laty. Moje życie diametralnie się zmieniło, a mimo to wciąż

rozpaczliwie próbowałem zachowywać się normalnie, podczas gdy świat

wokół mnie kompletnie oszalał.

Takie właśnie były moje spotkania z rodziną królewską. Zawsze

uważałem, że to niesamowicie uroczy i zabawni ludzie. Wiem, że królowa

niekoniecznie słynie z poczucia humoru, ale chyba wiąże się to z naturą

funkcji, jaką sprawuje. Zauważyłem to, kiedy dostałem Order Imperium

Brytyjskiego, a potem tytuł szlachecki. Przez dwie i pół godziny wręczała

różne wyróżnienia, gawędząc niezobowiązująco z dwiema setkami ludzi,

jednym po drugim. Na ile dowcipnych uwag można się zdobyć w takiej

sytuacji? Nic dziwnego, że wygląda to tak, jak wygląda. Królowa pyta cię,

czy dobrze się bawisz, ty odpowiadasz: „Tak, Wasza Wysokość”, ona na to:

„To cudownie”, i idzie dalej. Jednak prywatnie potrafi być zabawna. Na

pewnym przyjęciu widziałem, jak podchodzi do wicehrabiego Linleya40

i prosi, by zajrzał do swojej siostry, która poczuła się słabo i poszła do

pokoju. Kilka razy próbował ją zbyć. W końcu królowa zaczęła go

żartobliwie policzkować, mówiąc przy tym: „Nie – PLASK! – kłóć –

PLASK! – się – PLASK! – ze – PLASK! – mną – PLASK! – jestem –

PLASK! – KRÓLOWĄ!”. To załatwiło sprawę. Kiedy zauważyła, że się jej

przyglądam, mrugnęła do mnie porozumiewawczo, po czym się oddaliła.

Nieważne, jak zabawni czy normalni wydawali się członkowie rodziny

królewskiej, czy narzekali na malunki na karoserii mojego astona martina,

czy pytali mnie o branie koki przed wejściem na scenę, czy mrugali do

mnie po spoliczkowaniu siostrzeńca, zawsze nieuchronnie nadchodziła ta

chwila, gdy zaczynałem się czuć nieswojo, myśląc przy tym: „Zwariować

można. Jestem prostym muzykiem, który wychowywał się w mieszkaniu

komunalnym przy Pinner Road. Co ja tu robię?”. Jednak z Dianą wszystko

wyglądało inaczej. Mimo swojego statusu i pochodzenia obdarzona była


niesamowitą przystępnością, łatwością nawiązywania kontaktów

i sprawiania, że wydawała się zwyczajna, a wszyscy czuli się swobodnie

w jej towarzystwie. Dzieci to po niej odziedziczyły, zwłaszcza książę Harry.

Jest dokładnie taki jak mama, nie ma w sobie w ogóle wyniosłości czy

sztywności. Najpełniej charakteryzuje ją słynna fotografia, na której trzyma

za rękę pacjenta chorego na AIDS w londyńskim Middlesex Hospital. Nie

sądzę, żeby starała się zrobić coś wielkiego, a jednak tym jednym gestem

zmieniła na zawsze podejście społeczeństwa do AIDS. Po prostu spotkała

kogoś cierpiącego, umierającego – dlaczego miałaby nie dodać mu otuchy

dotykiem? To przecież naturalny ludzki odruch.

Tamtego wieczoru w 1981 roku weszła do sali balowej i momentalnie

między nami zaiskrzyło. Skończyło się na tym, że oboje tańczyliśmy

charlestona, mimo że z głośników leciało tandetne disco. Była wspaniałą

towarzyszką, najlepszą imprezowiczką i niesamowicie niedyskretną

plotkarą – można ją było zapytać dosłownie o wszystko i zawsze

odpowiadała. W szczególny sposób wyrażała się o księciu Karolu. Nigdy

nie wymieniała jego imienia, zawsze mówiła o nim „mój mąż”, nigdy

„Karol”, a już z pewnością nie używała żadnych zdrobnień. To bardzo

zdystansowane, chłodne i oficjalne podejście dotyczyło wyłącznie jego.

W innych wypadkach strasznie ubolewała nad tym, że niektórzy

członkowie rodziny królewskiej są sztywni i do bólu poprawni.

Jeśli nawet ja byłem zafascynowany Dianą, musicie sobie wyobrazić,

jakie wrażenie robiła na heterykach. W jej obecności kompletnie tracili

głowę. Całkowicie ulegali jej urokowi. Kiedy pracowałem nad Królem

Lwem, do Anglii przyleciał Jeffrey Katzenberg, ówczesny szef Disneya.

Wydaliśmy w Woodside przyjęcie na jego cześć oraz na cześć jego żony

Marilyn. Kiedy ich zapytałem, czy w Wielkiej Brytanii jest osoba, którą

naprawdę chcieliby poznać, oboje odpowiedzieli:


– Księżna Diana.

Zaprosiłem więc ją, a oprócz niej George’a Michaela, Richarda Curtisa

z żoną Emmą Freud, a także Richarda Gere’a i Sylvestra Stallone’a.

Wszyscy akurat w tym czasie bawili w Anglii. Doszło do przedziwnych

wydarzeń. Richard Gere i Diana od pierwszej chwili przypadli sobie do

gustu. Ona była już w separacji z księciem Karolem, a Richard dopiero co

rozstał się z Cindy Crawford. Skończyło się na tym, że siedzieli na

podłodze przed kominkiem pogrążeni w intymnej rozmowie. W pewnej

chwili wyczułem, że atmosfera w pokoju zgęstniała. Sądząc z gniewnych

spojrzeń, widok rozkwitającej przyjaźni Diany i Richarda nie przypadł do

gustu Sylvestrowi Stallone’owi. Najwyraźniej zjawił się na tym przyjęciu

z zamiarem poderwania Diany, a tu klops, jego plany niespodziewanie legły

w gruzach.

W końcu podano kolację. Przeszliśmy do jadalni i usiedliśmy przy

stole. A przynajmniej większość z nas usiadła. Nie było bowiem z nami ani

Richarda Gere’a, ani Sylvestra Stallone’a. Cierpliwie czekaliśmy.

Nadaremno. W końcu poprosiłem Davida, żeby ich poszukał. Po chwili

wrócił z obydwoma, ale był blady jak ściana.

– Elton… – wymamrotał. – Mamy… problem.

Okazało się, że David znalazł obu panów w korytarzu, gdzie właśnie

gotowali się do bójki, najwyraźniej chcąc wyjaśnić sobie różnicę zdań

odnośnie do Diany za pomocą pięści. Zdołał ich uspokoić, udając, że nie

zauważył, co się dzieje.

– Hej, chłopaki! – zawołał. – Kolacja na stole!

Posłuchali, jednak Sylvester wyraźnie był nie w humorze. Po kolacji

Diana i Richard znów usiedli przed kominkiem, a Sylvester wybiegł

z pokoju.
– Nigdy bym tu nie przyszedł – warknął, gdy David i ja

odprowadzaliśmy go do drzwi – gdybym wiedział, że zjawi się tu ten

pierdolony książę z bajki. – Po czym dodał: – Gdybym chciał, tobym ją

miał!

Odczekaliśmy, aż jego samochód zniknie nam z oczu, i dopiero wtedy

wybuchnęliśmy śmiechem. Tymczasem w salonie Diana i Richard wciąż

wymieniali czułe spojrzenia. Księżna wydawała się zupełnie nieporuszona.

Może nie zdawała sobie sprawy z tego, co zaszło? A może takie sytuacje

wciąż jej się przytrafiały i zdążyła się już przyzwyczaić? Po jej śmierci

zaczęło się mówić o „efekcie Diany”, który miał zmienić podejście

społeczeństwa do rodziny królewskiej, AIDS, bulimii i zdrowia

psychicznego. Ja jednak za każdym razem, gdy słyszę to wyrażenie, myślę

o tamtym wieczorze. Najwyraźniej istniał bowiem również inny rodzaj

efektu Diany: taki, przez który hollywoodzkie supergwiazdy były gotowe

toczyć walki na pięści, zupełnie jak dwóch zadurzonych nastolatków.

Przez lata była moją przyjaciółką, a potem, zupełnie niespodziewanie,

zerwaliśmy kontakt. Powodem stała się książka Gianniego Versacego pod

tytułem Rock and Royalty. Był to album ze zdjęciami słynnych fotografów:

Richarda Avedona, Cecila Beatona, Herba Rittsa, Irvinga Penna, Roberta

Mapplethorpe’a. Dochody z jej sprzedaży miały zasilić AIDS Foundation.

Diana zgodziła się napisać przedmowę. Potem jednak obleciał ją strach.

Myślę, że w pałacu Buckingham nie spodobało się to, że członkini rodziny

królewskiej będzie miała coś wspólnego z książką pełną zdjęć nagich

facetów przepasanych ręcznikami. Dlatego Diana w ostatniej chwili się

wycofała. Powiedziała, że nie miała pojęcia o zawartości albumu, co było

nieprawdą: Gianni go jej pokazał i bardzo się jej spodobał. Napisałem do

niej, apelując, by tego nie robiła, tłumacząc, że AIDS Foundation

zainwestowała wiele pieniędzy, i przypominając, że przecież widziała całą


książkę. Odpisała mi bardzo oficjalnie: „Szanowny Panie…”. Wyglądało na

to, że to już koniec. Byłem na nią wściekły. Ale również szczerze się o nią

martwiłem. Wyglądało na to, że traciła kontakt z naprawdę bliskimi

przyjaciółmi, którzy byli z nią szczerzy. Otoczyła się natomiast tłumem

pochlebców, którzy mówili jej to, co chciała usłyszeć, albo potakiwali, gdy

snuła coraz bardziej paranoiczne teorie dotyczące rodziny królewskiej.

Wiedziałem z własnego doświadczenia, że to niezbyt zdrowa sytuacja.

Nie kontaktowaliśmy się aż do dnia śmierci Gianniego. Była pierwszą

osobą po Johnie Reidzie, która do mnie zadzwoniła. Nawet nie wiem, skąd

wytrzasnęła mój numer, mieliśmy dom w Nicei od niedawna. Okazało się,

że jest niedaleko, w Saint-Tropez, na jachcie Dodiego al-Fayeda. Zapytała,

jak się czuję i czy rozmawiałem z Donatellą. A potem powiedziała:

– Przepraszam, to była głupia kłótnia. Pogódźmy się.

Pojechała z nami na pogrzeb. Wyglądała bosko z wakacyjną opalenizną

i z naszyjnikiem z pereł. Była tą samą ciepłą, troskliwą, bezpośrednią

osobą, co dawniej. Kiedy weszła do katedry, paparazzi oszaleli, zupełnie

jakby pojawiła się największa gwiazda na świecie, którą zresztą była. Nie

odpuszczali przez całe nabożeństwo. W tym miejscu powinienem wyjaśnić,

że słynne zdjęcie, na którym rzekomo mnie pociesza – pochylona do mnie

mówi coś, podczas gdy ja, z czerwonymi oczami, jestem pogrążony

w rozpaczy – zostało zrobione w chwili, gdy nic takiego nie robiła. Kiedy

trzasnęli tę fotkę, akurat sięgała po miętówkę Polo, którą zaproponował jej

David. Rzekome słowa otuchy, które padły wówczas z jej ust,

w rzeczywistości brzmiały: „Boże, uwielbiam polo”.

Po wszystkim napisałem do niej z podziękowaniem, a ona odpisała,

proponując objęcie mecenatem AIDS Foundation i pytając, czy nie

chciałbym zaangażować się w jej akcję dobroczynną na rzecz ofiar min

lądowych. Uzgodniliśmy, że gdy następnym razem oboje będziemy


w Londynie, pójdziemy na lunch i porozmawiamy o tym. Tyle że nie było

żadnego następnego razu.

Kilka dni po jej śmierci zadzwonił do mnie Richard Branson. Powiedział,

że do księgi kondolencyjnej wystawionej w Pałacu Świętego Jakuba bardzo

często wpisywany jest cytat z Candle in the Wind. Prawdopodobnie

w Wielkiej Brytanii często puszczano ten utwór w radiu – z powodu śmierci

Diany wszystkie stacje zmieniły program i nadawały smętną muzykę

mającą sprzyjać refleksji. Zapytał, czy mógłbym nieco zmienić słowa

i zaśpiewać ten utwór na pogrzebie. Zupełnie się tego nie spodziewałem.

Podejrzewam, że Richarda o zatelefonowanie do mnie poprosiła rodzina

Spencerów, która czuła, że uroczystość pogrzebowa powinna być bliska

zwykłym ludziom – nie chcieli poważnego, królewskiego wydarzenia

pełnego pompy i zadęcia, ponieważ zupełnie nie pasowałoby to do Diany.

Zadzwoniłem do Berniego. Pomyślałem sobie, że to będzie dla niego

nieprawdopodobnie trudne wyzwanie. Nie dość, że jego dzieła wysłuchają

na żywo dosłownie miliardy ludzi na całym świecie – było dla mnie jasne,

że uroczystości pogrzebowe staną się wielkim telewizyjnym wydarzeniem

– to jeszcze zostanie ono prześwietlone przez rodzinę królewską i Kościół

Anglii. Zachował się jednak fantastycznie, tak jakby napisanie piosenki,

która zostanie sprawdzona przez królową i arcybiskupa Canterbury, było

czymś najzupełniej normalnym. Następnego ranka przefaksował mi gotowy

tekst, który ja z kolei przefaksowałem Richardowi Bransonowi. Rozpoczęły

się przygotowania.

Mimo to, kiedy dzień przed pogrzebem jechałem na próbę w opactwie

westminsterskim, nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Wciąż miałem

w pamięci pogrzeb Gianniego i to, że hierarchom kościelnym wyraźnie nie

w smak był mój występ. A przecież wtedy zaledwie odśpiewałem hymn na

prywatnym nabożeństwie, to nie było wykonanie utworu rockowego


podczas wydarzenia rangi państwowej. Co jeśli również tutaj mnie nie

chcą?

Jednak nie mogłem bardziej się mylić. Arcybiskup Canterbury był

niesamowicie miły i okazał mi ogromne wsparcie. Wszystkich

zaangażowanych w to wydarzenie łączyło poczucie wspólnoty celów.

Nalegałem na teleprompter przy fortepianie, na którym wyświetlano by

tekst Berniego. Dotąd byłem przeciwnikiem podobnych wynalazków. Po

części dlatego, że kłóciły się ze spontanicznym duchem rock and rolla –

jestem pewien, że Little Richard nie czytał słów z telepromptera, kiedy

wykonywał Long Tall Sally – a po części dlatego, że po prostu zawsze

myślałem: daj spokój, zrób to, jak należy. Na scenie należy czysto śpiewać,

grać właściwe nuty i pamiętać tekst. Jeśli radzisz sobie tylko z dwiema

z tych trzech rzeczy, powinieneś znaleźć sobie inne zajęcie – to dlatego

właśnie mam taki problem z artystami śpiewającymi z playbacku. Jednak

tym razem przyszło mi do głowy, że mógłbym lekko nagiąć zasady. To było

całkowicie wyjątkowe wydarzenie, jedyne w swoim rodzaju. W pewnym

sensie największy koncert w moim życiu – przez cztery minuty miały być

na mnie skierowane oczy całego świata – jednak równocześnie w ogóle nie

dotyczył mnie, Elton John w ogóle się tu nie liczył. Dziwne.

Jak bardzo było to dziwne, przekonałem się jeszcze dobitniej nazajutrz,

kiedy przyjechaliśmy do opactwa. Davidowi i mnie towarzyszył George

Michael, to było na długo przed tym, jak poróżniliśmy się z powodu jego

problemów z narkotykami. Zadzwonił i zapytał, czy moglibyśmy pojechać

razem. W samochodzie siedzieliśmy w milczeniu – wszyscy byliśmy zbyt

przybici, by coś mówić, więc nie było żadnych rozmów, nic. Na miejscu

zobaczyłem wielu swoich znajomych – Donatellę Versace, Davida Frosta,

Toma Cruise’a i Nicole Kidman, Toma Hanksa i Ritę Wilson. Wszystko

wydawało się lekko nierzeczywiste, przypominało bardziej sen niż coś, co


się dzieje w prawdziwym świecie. Siedzieliśmy niedaleko rodziny

królewskiej. William i Harry wydawali się w szoku. Mieli odpowiednio

piętnaście i dwanaście lat i pomyślałem, że to, jak się ich traktuje tego dnia,

jest wręcz nieludzkie. Zmuszono ich do tego, by szli ulicami Londynu za

trumną, przykazano, by nie okazywali emocji i patrzyli prosto przed siebie.

Potworny sposób traktowania dwojga dzieci, które właśnie straciły matkę.

Jednak ledwo to wszystko dostrzegałem. Zżerała mnie trema.

Skłamałbym, mówiąc, że nie myślałem o tym, że obejrzą mnie dwa

miliardy ludzi. Pocieszałem się, że przed sobą będę miał przedstawicieli

organizacji charytatywnych wspieranych przez Dianę, w tym przyjaciół

z Elton John AIDS Foundation – Roberta Keya, Anne Aslett i Jamesa

Locke’a. Nie była to typowa trema, ale bardzo specyficzny rodzaj strachu.

A jeśli będę działał na autopilocie i zaśpiewam złą wersję? Wykonywałem

Candle in the Wind setki razy. Nie mogłem wykluczyć, że zapomnę się

podczas występu, zlekceważę teleprompter i zacznę śpiewać oryginalną

wersję. Czy stałoby się coś złego? Cóż, to byłoby straszne. To, że ludzie

cytowali ten tekst w księdze kondolencyjnej, nie zmienia w niczym postaci

rzeczy, że większość słów zupełnie nie pasowała do obecnych okoliczności.

Trudno byłoby się wytłumaczyć ze śpiewania na uroczystości państwowej,

przed dwoma miliardami publiczności na całym świecie czy ile jej tam

miało być, o tym, że Marilyn Monroe została znaleziona po śmierci naga,

albo z tego, że moje uczucia do niej są nie tylko natury seksualnej.

I wtedy stało się coś dziwnego. Przestałem myśleć o pogrzebie,

a przypomniałem sobie pewien incydent, do którego doszło podczas mojej

pierwszej trasy po Stanach. Miałem wystąpić w The Andy Williams Show

z Mamą Cass Elliot i z Rayem Charlesem. Kiedy przyjechałem, producenci

jak gdyby nigdy nic oznajmili, że zagram nie tylko solo, ale również razem

z innymi gośćmi. Chyba wydawało im się, że to wspaniała niespodzianka


i że się ucieszę. Mylili się. Mama Cass – proszę bardzo. Andy Williams –

niech będzie. Ale Ray Charles? Jaja sobie robicie? Ray Charles! Brother

Ray! Geniusz! Artysta, którym chciałem być jako dziecko, gdy zaszywałem

się w pokoju ze swoją kolekcją płyt, i poruszałem ustami, udając, że

śpiewam przy wtórze jego koncertowego albumu Ray Charles at Newport.

I oto jakiś idiota wpadł na cudowny pomysł, żebyśmy zaśpiewali razem

w telewizji, zupełnie jakby można było porównywać kompletnie

nieznanego angielskiego wokalistę i songwritera do człowieka, który

w zasadzie sam jeden wynalazł muzykę soul. Jeśli nawet to nie był

najgorszy pomysł, o jakim słyszałem, dużo mu do niego nie brakowało.

Byłem dopiero na początku drogi, to miał być mój pierwszy występ

w amerykańskiej telewizji. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by wkurzać

amerykańskich producentów swoimi fochami. Dlatego ostatecznie się

zgodziłem. Wykonałem Heaven Help Us All z Rayem Charlesem – on grał

na białym fortepianie, ja na czarnym. Wyszło świetnie. Ray okazał się

uprzejmym i miłym człowiekiem („Hej, młody, jak się masz?”), jak

wszyscy artyści, którzy nie muszą już sobie niczego udowadniać.

Tamtego dnia nauczyłem się czegoś ważnego. Są rzeczy, które po prostu

trzeba zrobić, nawet jeśli człowiek musi się do nich zmusić. Należy wejrzeć

w głąb siebie, zapomnieć o wszelkich emocjach i pomyśleć: „Jestem

muzykiem. Za to mi płacą. Poradzę sobie”.

I poradziłem sobie. Nie pamiętam za dużo z samego występu, ale

przypominam sobie aplauz po nim. Wydawało się, że zaczął się na zewnątrz

opactwa, a potem wlał się do kościoła, co, jak rozumiem, oznaczało, że

rodzina Diany osiągnęła swój cel: dzięki mojemu występowi ludzie zebrani

na zewnątrz połączyli się duchowo z tymi w środku. Zaraz po pogrzebie

pojechałem do Townhouse Studios w Shepherd’s Bush, gdzie czekał na

mnie George Martin. Postanowiliśmy wydać nową wersję Candle in the


Wind na singlu. Dochód z niego miał zasilić fundację imienia Diany.

Zaśpiewałem dwa razy, na żywo przy fortepianie, po czym wróciłem do

Woodside, zostawiając George’owi dogranie kwartetu smyczkowego.

Kiedy wszedłem do domu, David stał w kuchni, oglądając wiadomości.

Kondukt pogrzebowy sięgał do autostrady M1. Ludzie rzucali z wiaduktów

kwiaty na karawan. To wtedy ostatecznie się załamałem. Przez cały dzień

nie mogłem sobie pozwolić na okazanie emocji. Miałem zadanie do

wykonania, to, co czułem, nie miało prawa zakłócić mojego występu. To

Diana tu była najważniejsza, nie ja. Dlatego aż do tej chwili nie

pozwalałem sobie na rozklejenie się.

Zainteresowanie singlem było obłędne. Ludzie ustawiali się

w kolejkach przed sklepami płytowymi, potem wpadali do środka

i kupowali po kilka sztuk. W statystykach przybrało to niedorzeczne

rozmiary. W pewnej chwili sprzedawało się sześć singli na sekundę. Był to

najszybciej sprzedający się singiel wszech czasów. Do diabła, był najlepiej

sprzedającym się singlem wszech czasów w Finlandii! Dostawałem

nagrody za sprzedaż w najbardziej egzotycznych zakątkach świata:

w Indonezji, na Bliskim Wschodzie. Wydawało się to trwać całe wieki.

Przez czternaście tygodni utwór był numerem jeden w Stanach. Przez trzy

lata znajdował się w pierwszej dwudziestce najlepiej sprzedających się

singli w Kanadzie. Nigdy tego do końca nie zrozumiałem: dlaczego ludzie

wciąż chcieli go słuchać? W jakich okolicznościach go puszczali? Ja nigdy

tego nie robiłem. Zaśpiewałem tę piosenkę w tej wersji trzy razy: raz na

pogrzebie i dwukrotnie w studiu. Potem przesłuchałem ją, żeby

zaakceptować miks, i tyle. Nigdy więcej. Podejrzewam, że ludzie kupowali

ten singiel, by wesprzeć fundację, co było fantastyczne, tyle że większa

część z zebranej sumy trzydziestu ośmiu milionów funtów ostatecznie

została zmarnowana. Fundacja zaangażowała się w wytaczanie procesów


osobom i firmom bezprawnie wykorzystującym wizerunek Diany na

różnego rodzaju towarach (talerzykach, lalkach, koszulkach i tak dalej) –

i pieniądze poszły na honoraria prawników. Zarządzający fundacją przegrali

sprawę przeciwko amerykańskiej firmie o nazwie Franklin Mint i musieli

zapłacić jej miliony dolarów za bezpodstawne oskarżenia. Niezależnie od

tego, czy mieli rację czy nie, uważałem, że źle to wygląda, zupełnie jakby

byli bardziej zainteresowani wykorzystywaniem pozyskanych pieniędzy

w walkach o znak towarowy niż przeznaczaniem ich na oczyszczanie

dawnych terenów walk z min, pomoc skrzywdzonym kobietom czy na inne

cele statutowe.

W końcu długotrwały sukces tego singla zaczął mnie uwierać. Oznaczał

na przykład, że przez wiele tygodni migawki z pogrzebu Diany pojawiały

się w Top of the Pops, zupełnie jakby ludzie pławili się w jej śmierci, jakby

żałoba po niej wymknęła się im spod kontroli i nie chcieli ruszyć dalej.

Wydawało mi się to cokolwiek niezdrowe – makabryczne i nienaturalne.

Naprawdę nie sądzę, żeby właśnie tego pragnęła Diana. Wydaje mi się, że

media przestały odpowiadać na zapotrzebowanie społeczne, a zaczęły

podsycać nastroje, ponieważ zapewniało im to wysokie nakłady i równie

wysoką oglądalność.

Przybrało to tak absurdalne rozmiary, że nie chciałem mieć z tym nic

wspólnego. Dlatego gdy Oprah Winfrey zaprosiła mnie do swojego

amerykańskiego talk-show na rozmowę o pogrzebie, odmówiłem. Nie

zgodziłem się również na umieszczenie nowej wersji Candle in the Wind na

płycie CD mającej upamiętnić życie Diany. Nigdy nie pojawiła się na

żadnej z moich składanek i nigdy nie została powtórnie wydana. Przez kilka

lat nie śpiewałem na koncertach nawet oryginalnej wersji. Doszedłem do

wniosku, że ludzie powinni odpocząć od tej piosenki. Kiedy jesienią

wróciłem do koncertowania, trzymałem się z dala od niej i oddawałem


cześć Gianniemu i Dianie, śpiewając utwór Sand and Water wokalistki

i songwriterki Beth Nielsen Chapman, pochodzący z jej albumu o tym

samym tytule, który ukazał się w dniu morderstwa Gianniego. W Nicei

odtwarzałem go w nieskończoność: „Ujrzę cię w blasku tysiąca słońc, /

Usłyszę poprzez fal huk. / Poznam cię, tak jak wszyscy, / Gdy przejdę przez

grobu próg”41. Zawsze starałem się unikać tego tematu w wywiadach. Co

prawda jako maniak wszelkich list przebojów bardzo się cieszyłem, że mój

singiel sprzedawał się najlepiej w dziejach, ale naprawdę nie miałem ochoty

o tym mówić. W sumie udzieliłem tylko jednego wywiadu, w dwunastą

rocznicę śmierci Diany. Dotyczył on głównie jej pracy na rzecz chorych na

AIDS i zrobiłem to na wyraźną prośbę księcia Harry’ego.

Na odczuciach związanych z tym singlem zaważyły też moje osobiste

przeżycia. To było dziwne, straszne lato. Od chwili śmierci Gianniego

miałem wrażenie, że świat stanął na głowie i wszystkich ogarnęło

szaleństwo: jego morderstwo, nabożeństwo żałobne, pojednanie z Dianą,

tygodnie spędzone w domu we Francji i pocieszanie Antonia, partnera

Gianniego, śmierć Diany, jej pogrzeb, wrzawa związana z Candle in the

Wind. Nie chciałem o tym wszystkim zapomnieć, ja chciałem, żeby życie

wróciło do pozorów normalności. Dlatego wziąłem się do roboty.

Wyruszyłem w trasę, na imprezie o nazwie Out of the Closet sprzedałem

mnóstwo ciuchów z przeznaczeniem na AIDS Foundation. Nagrałem

piosenkę do serialu rysunkowego Miasteczko South Park, co było tak

odległe od śpiewania Candle in the Wind na uroczystym nabożeństwie, jak

tylko można sobie wyobrazić. Zacząłem też prowadzić rozmowy na temat

wspólnej trasy z Tiną Turner – fajny pomysł, który szybko przerodził się

w katastrofę. W czasie gdy trasa pozostawała wciąż w sferze planów, Tina

zadzwoniła do mnie do domu, jak się okazało, tylko po to, by podkreślić, że

jestem okropny i powinienem się zmienić, zanim rozpoczniemy


współpracę. Nie podobały się jej moje włosy, kolor mojego fortepianu –

który nie wiedzieć czemu był biały – a także moje stroje.

– Nosisz za dużo ciuchów od Versacego. Wyglądasz w nich grubo –

zawyrokowała. – Powinieneś przerzucić się na Armaniego.

Biedny stary Gianni musiał przewracać się w grobie – domy mody

Versace i Armani szczerze się nienawidziły: Armani powiedział, że ubrania

Versacego są w złym guście, z kolei Gianni uważał stroje Armaniego za

niewiarygodnie szare i nudne. Odłożyłem słuchawkę i zalałem się łzami.

– Zupełnie jakbym słyszał swoją matkę – żaliłem się Davidowi.

Myślałem, że przez te wszystkie lata udało mi się uodpornić na słowa

krytyki, jednak słuchanie, jak jedna z największych wokalistek wszech

czasów – artystka, z którą naprawdę chciałem współpracować – wyjaśnia,

dlaczego mnie nie cierpi, okazało się nad wyraz przygnębiającym

doświadczeniem.

Trudno to uznać za obiecujący początek współpracy, jednak, o dziwo,

nasze relacje miały jeszcze się pogorszyć. Zgodziłem się wystąpić z nią na

wielkiej imprezie VH1 Divas Live – mieliśmy wspólnie wykonać Proud

Mary i The Bitch is Back. Mój zespół zaczął próby kilka dni przede mną,

żeby przyzwyczaić się do pracy z kimś innym. Kiedy przyjechałem,

bynajmniej nie przywitały mnie radosne okrzyki muzyków, rozpływających

się nad tym, że znaleźli wspólny język z Tiną, ale wiadomość, że jeśli

pojadę z nią w trasę, żaden z nich nie weźmie w niej udziału, bo to

„pierdolona jędza”. Zapytałem, na czym polega problem.

– Sam się przekonasz – odparł Davey Johnstone złowieszczym tonem.

No i się przekonałem. Tina nie zwracała się do żadnego z muzyków po

imieniu – po prostu pokazywała na niego palcem i krzyczała: „Ej, ty!”,

ilekroć czegoś od niego chciała. Zaczęliśmy grać Proud Mary. Brzmiała

świetnie. Tina jednak z niezadowoleniem przerwała w połowie piosenki.


– Ej, ty! – krzyknęła, pokazując palcem na mojego basistę Bobiego

Bircha. – Dałeś ciała.

Zapewniłem ją, że wcale nie, i znów zaczęliśmy grać. Tina ponownie

przerwała. Tym razem rzekomo z winy perkusisty Curta. Przez jakiś czas

tak to właśnie wyglądało: zaczynaliśmy grać, a po trzydziestu sekundach

Tina przerywała i oskarżała kolejnego muzyka o to, że wszystko psuje.

W końcu odkryła prawdziwe źródło problemów. Tym razem pokazała

palcem na mnie.

– Ej, ty! Grasz nie tak, jak trzeba!

– Słucham? – wydukałem.

– Nie grasz tego tak, jak trzeba – warknęła. – Nie masz pojęcia, jak

trzeba zagrać ten numer.

Dyskusja na temat tego, czy wiem, jak grać Proud Mary, szybko

wymknęła się spod kontroli. W końcu stwierdziłem, że może sobie wsadzić

tę pierdoloną piosenkę w dupę, i zbiegłem ze sceny. Siedząc w garderobie,

na przemian gotowałem się ze złości i próbowałem dociec, co z nią nie tak.

Sam często miałem napady wściekłości, jednak to już przesada. Niepisana

reguła głosi, że nie można traktować kolegów muzyków jak śmieci. Może

wynikało to z jej braku pewności siebie? W początkach kariery była

strasznie traktowana, przez lata doświadczała bicia i poniżania. Może

właśnie przez to tak się odnosi do innych? Poszedłem do jej garderoby i ją

przeprosiłem.

Wyjaśniła, że problem polega na tym, że za dużo improwizuję, dodaję

swoje wstawki na fortepianie. Zawsze tak grałem, już od najwcześniejszych

lat istnienia Elton John Band, kiedy zmienialiśmy na koncertach piosenki

w zależności od nastroju. To właśnie kochałem w graniu na żywo – muzyka

nigdy nie była zastygłą formą, zawsze istniała możliwość manewru,

muzycy ścierali się ze sobą i dzięki temu utwory zachowywały świeżość.


Nie ma nic piękniejszego od chwili, gdy ku swojemu zaskoczeniu słyszysz,

że twój kolega z zespołu zaczyna grać coś fantastycznego. Patrzysz mu

w oczy, kiwasz głową i się śmiejesz – o to właśnie chodzi w tym

wszystkim. Tyle że Tina tak nie myślała. Wszystkie piosenki musiały być

za każdym razem dokładnie takie same. Nie było mowy o najmniejszym

odejściu od tego, co zostało wypracowane na próbach. W tym momencie

stało się jasne, że z naszej wspólnej trasy nic nie wyjdzie. Pogodziliśmy się

później: przyjechała na kolację do Nicei i zostawiła wielki odcisk swoich

ust w księdze gości.

Pocieszyłem się serią koncertów z Billym Joelem. Jeździliśmy w trasy

od wczesnych lat dziewięćdziesiątych – występowaliśmy razem, grając

swoje piosenki. Uważałem to za wspaniały pomysł. Obaj byliśmy

pianistami, mieliśmy podobne podejście do muzyki, chociaż Billy jest

w tym, co robi, bardzo amerykański, to rasowy twórca ze Wschodniego

Wybrzeża, podobnie jak Lou Reed czy Paul Simon. Ci artyści są bardzo

różni, ale w przypadku każdego z nich można bez trudu odgadnąć, że

pochodzi z Nowego Jorku, nawet jeśli nic się o nim nie wie. Graliśmy

razem przez wiele lat, chociaż nie najlepiej się to skończyło, bo Billy w tym

czasie miał wiele problemów natury osobistej, z których największym był

alkohol. Pewnego wieczoru w garderobie popił leki, które zażywał

w związku z zapaleniem oskrzeli, wódą i potem zasnął na scenie podczas

wykonywania Piano Man. Obudził się, ukłonił i natychmiast po występie

ruszył do hotelowego baru, w którym pozostał do piątej rano. W końcu

zasugerowałem, że potrzebuje podobnej pomocy jak ja. Nie spodobało mu

się to. Stwierdził, że się go czepiam, ale wcale tak nie było. Po prostu nie

mogłem dłużej patrzeć, jak fajny gość robi coś takiego samemu sobie. Nie

wybiegajmy jednak w przyszłość. Pierwsze trasy z Billym były wspaniałe:

oryginalne, zabawne, publiczność je uwielbiała, odnieśliśmy sukces.


Miałem dużo roboty, dzięki czemu mogłem się łudzić, że letnie

szaleństwo należy już do przeszłości. Jednak reszta świata wcale nie

zamierzała przestać szaleć. Kiedy przyjechaliśmy do Mediolanu,

zauważyłem, że gdziekolwiek się pojawiałem, ludzie na ulicy się ode mnie

odsuwali. Na mój widok kobiety robiły znak krzyża, a mężczyźni chwytali

się za krocza. Z powodu moich powiązań z Giannim i Dianą uważali, że

jestem przeklęty. Nie spotykałbym się z gorszym przyjęciem, gdybym

chodził w całunie i z kosą.

Jak się wkrótce okazało, to, że aż tylu Włochów widziało we mnie

anioła śmierci, było najmniejszym z moich zmartwień. W marcu 1998 roku

właśnie rozpoczynałem trasę z Billym w Australii, gdy zadzwonił do mnie

David. Był w Woodside. Powiedział, że dziewczyny, które zajmowały się

kompozycjami kwiatowymi w naszym domu, zadzwoniły i poinformowały

go, że więcej nie przyjadą, ponieważ od ponad półtora roku im nie płacimy.

Zatelefonował więc do biura Johna Reida, żeby dowiedzieć się, co się

dzieje, i powiedziano mu, że florystki nie dostają wypłat, bo nie ma im

z czego zapłacić. Wyglądało na to, że jestem bankrutem.

To nie miało najmniejszego sensu. Oficjalne stanowisko Johna Reida i jego

biura było takie, że po prostu wydałem wszystkie pieniądze, a nawet

więcej. Nie zrozumcie mnie źle, doskonale wiedziałem, jaki jestem – nikt

nie mógł mnie nazwać uosobieniem skromności i oszczędności (no dobra,

nikt z wyjątkiem Gianniego). Przepuszczałem mnóstwo kasy – miałem

cztery domy, służbę, samochody, kupowałem dzieła sztuki, porcelanę

i designerskie ciuchy – i czasami dostawałem wiadomości od księgowych,

że powinienem zacząć oszczędzać, ale oczywiście je ignorowałem. Mimo

to zupełnie nie rozumiałem, jak mogłem wydawać więcej, niż zarabiałem.

Przecież bez przerwy pracowałem. Cały czas grałem koncerty, długie trasy,

po sto albo sto pięćdziesiąt występów w największych halach, a wszystkie


wyprzedane. Moje ostatnie albumy pokrywały się platyną na całym świecie,

do tego ciągle wychodziły składanki, które sprzedawały się tak dobrze, że

zastanawiałem się, jakim cudem ktoś jeszcze je kupuje. Nie mieściło mi się

w głowie, że człowiek, który lubi Your Song albo Bennie and the Jets, nie

ma ich już na płycie. Soundtrack z Króla Lwa sprzedał się w szesnastu

milionach egzemplarzy, sam film zarobił blisko miliard dolarów, z kolei

musical bił rekordy popularności na Broadwayu.

Czułem, że coś jest nie tak, jednak nie miałem pojęcia co. Szczerze

mówiąc, pieniądze nie zajmowały mnie aż tak bardzo. Poszczęściło mi się

i dużo zarabiałem, jednak duże zarobki nigdy nie były moją główną

motywacją. Oczywiście skłamałbym, mówiąc, że nie korzystałem

z owoców swojego sukcesu, ale mechanizmy zarabiania w ogóle mnie nie

interesowały – gdyby było inaczej, swego czasu zostałbym księgowym,

zamiast przyłączyć się do Bluesology. Zależało mi jedynie na graniu

muzyki i tworzeniu płyt. Lubiłem rywalizację, więc zawsze byłem żywo

zainteresowany tym, ile albumów lub biletów sprzedałem i na którym

miejscu listy przebojów się znalazłem, ale nigdy nie pytałem, ile zarobiłem,

i nigdy nie zależało mi na sprawdzaniu kontraktów i wysokości tantiem.

Nigdy też nie myślałem o ucieczce do raju podatkowego – jestem

Brytyjczykiem i chcę mieszkać w ojczyźnie. Nie osądzam nikogo, kto z niej

wyjeżdża, ale nie widzę w tym sensu. Rzecz jasna można w ten sposób

zaoszczędzić trochę pieniędzy, lecz nie sądzę, żeby ktoś na stare lata był

zadowolony z tego, że przez pół życia tkwił w Szwajcarii i użalał się nad

sobą w otoczeniu innych uciekinierów, którzy podobnie jak on nie czuli się

tam jak w domu. Poza tym chcę być w miejscu, gdzie coś się dzieje

w muzyce, a tym miejscem z pewnością nie jest Monako. Jestem pewien, że

to księstwo ma wiele do zaoferowania, ale kiedy ostatnio słyszeliście nowy

niesamowity zespół z Monte Carlo?


Zresztą wcale nie musiałem śledzić swoich finansów. Zajmował się tym

za mnie John Reid. Tak stanowiły zapisy naszej umowy, którą podpisaliśmy

w latach osiemdziesiątych w Saint-Tropez. Płaciłem mu dwadzieścia

procent swoich zarobków brutto – ogromną sumę jak na standardy tej

branży – a on w zamian zajmował się dosłownie wszystkim. Zdaje mi się,

że nazywaliśmy to „serwisem jak w rolls-roysie”. Dzięki temu mogłem

prowadzić błogie życie wypełnione twórczością i przyjemnościami, wolny

od takich przyziemnych trosk jak składanie zeznań podatkowych,

sprawdzanie konta bankowego czy czytanie drobnego druczku

w kontraktach. Miało to dla mnie sens, ponieważ ufałem Johnowi

bezgranicznie. Pół życia byliśmy razem, w taki czy inny sposób. Nasze

relacje wydawały się czymś więcej niż prostym układem biznesowym – ilu

artystów, którzy twierdzili, że są blisko ze swoimi menadżerami, mogło

powiedzieć, że straciło z nimi dziewictwo? Ufałem mu, mimo że czasami

zastanawiałem się, czy jego „serwis jak w rolls-roysie” nie potrzebuje

kontroli jakości. Kiedyś jeden z tabloidów dotarł do moich dokumentów

finansowych, w tym do listów księgowych ostrzegających mnie przed

nadmiernymi wydatkami. Byłem pewien, że doszło do wycieku, ale okazało

się, że niejaki Benjamin Pell znalazł je, grzebiąc w pojemnikach na śmieci

stojących przed biurem Johna Reida. To, że jego pracownicy nie niszczyli

poufnych dokumentów, tylko wyrzucali je na ulicę, nie świadczyło najlepiej

o procedurach bezpieczeństwa w firmie i stanowiło dowód na to, że nie

dbali przesadnie o moje interesy. Z pewnością powinni zmienić swoje

podejście do ochrony wrażliwych danych.

Jakiś czas później John zaproponował, żebyśmy sprzedali taśmy matki

moich nagrań. Oznaczało to, że zainkasuję okrągłą sumkę, a ten, kto kupi te

nagrania, będzie dostawał tantiemy za każdym razem, gdy sprzeda się jakaś

moja płyta albo radio zagra moją piosenkę. Umowa obejmowała nie tylko
wszystko to, co nagrałem w przeszłości, ale również wszystkie piosenki,

jakie nagram w przyszłości. John nasprowadzał mnóstwo prawników

i ważnych postaci biznesu muzycznego, którzy przekonywali mnie, że to

świetny interes. Zgodziłem się. Tyle że ta „okrągła sumka” okazała się

o wiele mniejsza, niż przewidywałem. Uważałem, że moje taśmy matki są

warte o wiele więcej. Gdy John zgarnął swoją działkę i zostali opłaceni

prawnicy i podatki, pozostała suma naprawdę nie wyglądała na taką, która

uzasadniałaby zrzeczenie się praw do każdego utworu, jaki kiedykolwiek

nagrałem lub nagram. Jednak machnąłem na to ręką. Wciąż miałem na tyle

dużo kasy, by starczyło na kupno domu w Nicei, wypełnienie go dziełami

sztuki i meblami i zadbanie o to, by wszyscy wokół nie mieli powodów do

narzekań. John dostał swoją prowizję, a ja postanowiłem spłacić hipoteki

kilku swoich pracowników: mojego asystenta Boba Halleya, Roberta Keya,

mojego kierowcy Dereka, Boba Staceya, który przez lata podczas tras

opiekował się moją garderobą. A poza tym nie chciałem dyskutować

z Johnem.

Tym razem jednak czułem, że coś jest nie tak. David i ja

postanowiliśmy zasięgnąć opinii prawnika Franka Preslanda, który już

kiedyś dla mnie pracował. Zgodził się z nami, że coś tu śmierdzi,

i zasugerował, że powinniśmy zlecić niezależny audyt firmy John Reid

Enterprises. Powiedziałem o tym Johnowi i muszę mu oddać

sprawiedliwość, że uznał to za dobry pomysł i zaoferował pomoc.

Kiedy kontrolerzy wkroczyli do firmy Johna, byłem akurat w Australii.

David dzwonił do mnie codziennie i zdawał relacje ze swoich spotkań

z Frankiem Preslandem i księgowymi. Pewnego dnia naprawdę się wkurzył.

Skontaktował się z nim Benjamin Pell, ten sam, który grzebał w śmieciach

przed biurem Johna Reida, i ostrzegł, że ktoś go obserwuje, a nasze telefony

są na podsłuchu i powinien uważać na to, co mówi. Tego rodzaju zagrania


były typowe dla ówczesnej brytyjskiej prasy. Czy mogło być jeszcze

gorzej?

Ostatecznie audytorzy odkryli wiele niejasności w kwestiach

finansowych. Przestałem odbierać telefony od Johna Reida i pozostawiłem

Frankowi Preslandowi ustalenie, czego dotyczą kontrowersje. Żeby nie

rozgrzebywać tej bolesnej sprawy, powiem tylko, że ostatecznie John

zgodził się rozstrzygnąć polubownie potencjalny spór i zapłacić mi pięć

milionów dolarów.

Nie potrafię powiedzieć, co tak naprawdę czułem, bo moje odczucia

zmieniały się z minuty na minutę. Byłem załamany. Czułem się również

zdradzony – dotąd święcie wierzyłem, że dla Johna najważniejsze jest moje

dobro i ostrzegłby mnie, gdybym miał powody do zmartwienia. Byłem też

wściekły, w równym stopniu na Johna, jak i na siebie. Czułem się jak

pieprzony idiota. Miałem do siebie pretensje o to, że tak skwapliwie

zgodziłem się, by o moje interesy dbał ktoś inny. Wreszcie było mi wstyd.

Jednak przede wszystkim czułem się jak tchórz. Istne szaleństwo: wciąż

bałem się konfrontacji z Johnem i zrobienia zadymy. Byliśmy razem tak

długo, że nie wyobrażałem sobie, jak będzie wyglądało moje życie bez

niego. Od chwili, gdy ujrzałem go w recepcji hotelu Miyako, nasze losy

były ze sobą splecione. Byliśmy kochankami, przyjaciółmi,

współpracownikami, drużyną, która przetrwała wszystko: sławę, narkotyki,

bójki, a także wszystkie głupoty i ekstrawagancje związane z byciem

Eltonem Johnem. Cokolwiek się zdarzyło, trzymaliśmy się razem: Sharon

i Beryl. Ilekroć ktoś powiedział mi, że John był agresywny albo poskarżył

się na jego charakter, przypominałem sobie słowa, którymi Don Henley

określił menadżera The Eagles Irvinga Azoffa: „Może i jest diabłem, ale to

nasz diabeł”. A teraz to wszystko miało się skończyć.


John zerwał swój kontrakt menadżerski i zrezygnował z roszczeń do

moich przyszłych zarobków. Zamknął John Reid Enterprises i w następnym

roku wycofał się całkowicie z menadżerowania. Ja natomiast wróciłem

w trasę. W końcu długi same się nie spłacą.


15

Jedną z wielu rzeczy, za które kocham Berniego, jest to, że się nie

obcyndala i zawsze mówi mi, gdy nasza ostatnia płyta – płyta, która,

dodajmy, sprzedała się w milionach egzemplarzy, weszła do pierwszej

dziesiątki najbardziej rozchwytywanych albumów na świecie i pochodziło

z niej bez liku przebojowych singli – wydaje mu się tak ogromną katastrofą,

że wręcz wymaga zwołania sztabu kryzysowego, by nic podobnego już

więcej się nie zdarzyło. Bernie i ja byliśmy na fali. Dwa nasze ostatnie

albumy – Made in England z 1995 roku i The Big Picture z jesieni 1997 –

świetnie sobie radziły na listach przebojów. Pokryły się platyną niemal

wszędzie, od Australii po Szwajcarię. Mimo to Bernie miał problem z drugą

z tych płyt. Nie cierpiał w niej właściwie wszystkiego: piosenek, swoich

tekstów, produkcji, tego, że nagrywaliśmy ją w Anglii i musiał przylatywać

ze Stanów na sesje. Otrzymaliśmy, obwieścił mi trzy lata później, siedząc

na tarasie mojego domu w Nicei, chłodną, nudną i gównianą muzykę

środka.

– W sumie – dodał po chwili, najwyraźniej szykując się do zadania

ostatecznego ciosu – to najgorszy album, jaki kiedykolwiek nagraliśmy.

Sam również nie byłem wielkim fanem The Big Picture, jednak

uważałem, że Bernie trochę przesadza. Z pewnością album nie był równie

zły jak Leather Jackets, chociaż nie stanowiło to żadnej rekomendacji. Jak

pamiętacie, Leather Jackets był dla mnie nie tyle albumem muzycznym, ile

próbą wybadania, czy mogę tworzyć muzykę, biorąc tak dużo kokainy, że
jestem na granicy obłędu. Jednak moja nieśmiała obrona na nic się zdała.

Bernie obstawał przy swoim: The Big Picture jest gorszy, koniec, kropka.

Nie zgadzałem się z tym, ale Bernie był wyraźnie wkurzony – na tyle

wkurzony, że przyleciał ze Stanów na południe Francji, by o tym pogadać.

Zdecydowanie miał trochę racji. W tym czasie na okrągło słuchałem płyty

Ryana Adamsa Heartbreaker. W gruncie rzeczy był on klasycznym

countryrockowym wokalistą i songwriterem – z łatwością mogłem go sobie

wyobrazić na scenie klubu Troubadour w latach siedemdziesiątych. Jednak

w jego muzyce była również zadziorność i świeżość, przy których The Big

Picture wydawała się przestarzała i zachowawcza. Być może straciłem

czujność, jeśli chodzi o moje solowe albumy. Od sukcesu Króla Lwa

koncentrowałem się na muzyce filmowej i teatralnej. Skomponowałem

ścieżkę dźwiękową do komedii Muza i instrumentalny temat do

brytyjskiego komediodramatu Kobiety świntuszą, którego producentem był

David. Nie pisałem piosenek, zająłem się komponowaniem muzyki

instrumentalnej do filmów. Głównie polegało to na tworzeniu

półminutowych lub minutowych miniatur pasujących do określonych scen.

Myślałem, że będzie to nudne zajęcie, ale naprawdę je polubiłem. Ogromną

satysfakcję sprawiało mi to, że nawet takie króciutkie tematy muzyczne

wywołują wzruszenie widzów i całkowicie zmieniają odbiór danej sceny.

Oprócz tego Tim Rice i ja napisaliśmy piosenki do filmu animowanego

wytwórni DreamWorks Droga do El Dorado – obiecałem to swego czasu

Jeffreyowi Katzenbergowi – a potem stworzyliśmy kolejny musical

z przeznaczeniem na scenę: Aidę. Było to znacznie trudniejsze zadanie niż

praca nad Królem Lwem. Mieliśmy problemy z dekoracjami, reżyserzy

i scenografowie bez przerwy się zmieniali i wypadłem wściekły w połowie

pierwszego aktu podczas broadwayowskiego pokazu przedpremierowego,

ponieważ okazało się, że nie zmieniono aranżacji kilku piosenek, mimo że


to zasugerowałem. Jeśli nie wysłuchali mnie, gdy grzecznie prosiłem, może

posłuchają, gdy wyjdę manifestacyjnie z teatru. Jednak ciężka praca –

i wychodzenie z teatru – ostatecznie się opłaciła. Przedstawienie nie

schodziło z afisza przez cztery lata i zdobyliśmy nagrody Grammy i Tony

za najlepszą muzykę. W tym czasie rodził się już pomysł na kolejny

musical. Na festiwalu w Cannes obejrzeliśmy Billy’ego Elliota i niestety

przy tej okazji zrobiłem z siebie pośmiewisko. Nie miałem pojęcia, o czym

będzie ten film. Sądziłem, że wybrałem się na uroczą brytyjską komedyjkę

z Julie Walters. Byłem całkowicie nieprzygotowany na to, że tak bardzo się

wzruszę. Zwłaszcza przy scenie, w której ojciec patrzy, jak główny bohater

tańczy w sali gimnastycznej, i uświadamia sobie, że jego syn jest naprawdę

utalentowany, chociaż tego nie rozumie, a także w finale, w którym ojciec

ogląda jego występ i jest dumny i poruszony. Było to zbyt bliskie moim

doświadczeniom. Miałem wrażenie, że ktoś wziął historię moją i mojego

taty i dopisał do niej szczęśliwe zakończenie, do którego w prawdziwym

życiu nie doszło. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Tak mnie to rozwaliło,

że David musiał pomóc mi wyjść z kina. Gdyby tego nie zrobił, pewnie

dotąd bym tam siedział, łkając ze wzruszenia.

Pozbierałem się na tyle, by wziąć udział w after party. W trakcie

rozmowy z reżyserem filmu Stephenem Daldrym i scenarzystą Lee Hallem

David napomknął, że byłby z tego dobry musical. Uznałem, że ma rację.

Podobnego zdania był Lee, chociaż nie miał pojęcia, kto mógłby napisać

teksty piosenek. Odparłem, że on może to zrobić – w końcu to jego historia,

pochodzi z Easington, w którym rozgrywa się akcja filmu. Narzekał, że

nigdy nie pisał tekstów, ale obiecał, że spróbuje. Kiedy w końcu je

ujrzałem, nie wierzyłem własnym oczom. Lee okazał się niesamowicie

naturalny. Nie zmieniłbym w nich ani jednego słowa, lecz najlepsze było to,

że całkowicie różniły się od tekstów, do których do tej pory pisałem


muzykę. Były mocne i politycznie zaangażowane: „Niewarte nic pomioty

psie, / Sherlocki poronione! / Jak tu z pałami tkwiliście, / Zdymaliśmy wam

żony!”42. Były tam piosenki, w których życzono Margaret Thatcher

śmierci, a także utwór zatytułowany Only Poofs Do Ballet (Tylko cioty

tańczą w balecie), który nie znalazł się w ostatecznej wersji spektaklu.

Stanąłem przed całkowicie nowym wyzwaniem. Przy nim sesja nagraniowa

dwudziestego siódmego albumu Eltona Johna wydawała się nudną rutyną.

A może istniał sposób na zmianę tej rutyny? W Nicei Bernie zaczął

z nostalgią wspominać, w jaki sposób powstawały nasze albumy w latach

siedemdziesiątych: nagrywaliśmy na analogową taśmę, robiliśmy niewiele

dogrywek i brzmienie opierało się na fortepianie. Zabawne – też o tym

myślałem. Być może wiązało się to z filmem Camerona Crowe’a U progu

sławy, będącym czymś w rodzaju listu miłosnego do rocka z początków lat

siedemdziesiątych, którego symbol stanowił fikcyjny zespół Stillwater.

W jednej ze scen wykorzystano moją piosenkę Tiny Dancer: członkowie

grupy śpiewali ją w swoim busie. Ta jedna scena nagle zmieniła Tiny

Dancer w jeden z moich najgłośniejszych utworów. Wszyscy zapomnieli,

że kiedy w 1971 roku wyszedł na singlu, kompletnie przepadł. W Stanach

nie dotarł nawet do pierwszej czterdziestki, a w Wielkiej Brytanii w ogóle

się na ukazał. Kiedy pojawił się w U progu sławy, większość widzów nie

miała zielonego pojęcia, co to za utwór ani kto go wykonywał. Myślę, że

dzięki temu filmowi zacząłem się zastanawiać, jakiego rodzaju muzykiem

byłem w tamtych czasach, w jaki sposób powstawała moja muzyka i jak

była postrzegana, zanim stałem się sławny.

Nie chodziło o to, że chciałem cofnąć czas. Nie interesowało mnie

tworzenie muzyki w stylu retro. Moim zdaniem nostalgia to artystyczny

ślepy zaułek. Kiedy wspominasz stare dobre czasy, widzisz je przez różowe

okulary. W moim przypadku jest to chyba nawet usprawiedliwione,


w końcu rzeczywiście w tamtych czasach nosiłem różowe okulary, takie

z żaróweczkami i przyczepionymi do nich strusimi piórami. Jeśli jednak

w końcu dochodzisz do wniosku, że wszystko w przeszłości było lepsze niż

obecnie, chyba powinieneś zakończyć swoją przygodę z pisaniem muzyki

i przejść na emeryturę.

Mnie chodziło raczej o wskrzeszenie ducha tamtych czasów,

o autentyczność, którą usłyszałem w muzyce Ryana Adamsa: uproszczenie

wszystkiego, skupienie się na tworzeniu muzyki, a nie przebojów, powrót

do korzeni umożliwiający pójście naprzód.

Według tej recepty przygotowaliśmy kolejną płytę, Songs from the West

Coast. Ukazała się w październiku 2001 roku i dostała tak dobre recenzje,

jakich nie miałem od lat. Bernie napisał mocne, proste i bezpośrednie

teksty: I Want Love, Look Ma, No Hands, wreszcie American Triangle,

który był wstrząsającą, pełną gniewu piosenką o mającym homofobiczny

podtekst zabójstwie Matthew Shepharda w Wyoming w 1998 roku.

Nagrywaliśmy w studiu w Los Angeles, z którego nie korzystaliśmy od lat.

Zatrudniliśmy nowego producenta, Pata Leonarda, najlepiej znanego ze

współpracy z Madonną, ale przesiąkniętego muzyką lat siedemdziesiątych.

Zabawna rzecz: facet będący współkompozytorem Like a Prayer i La Isla

Bonita okazał się wielkim fanem Jethro Tull. Pewnie najszczęśliwszy byłby

wtedy, gdyby Madonna grała na flecie, stojąc na jednej nodze.

W rezultacie otrzymaliśmy bardzo kalifornijską płytę. Po prostu

w słońcu Los Angeles pisze się zupełnie inaczej niż w Londynie, gdzie

codziennie pada deszcz. Zupełnie jakby ciepło wnikało w kości

i uspokajało, a promienie słońca rozświetlały muzykę. Płyta spodobała mi

się do tego stopnia, że podobną metodą stworzyłem większość następnych

albumów – za każdym razem myślałem o tym, co napisałem w przeszłości,

a potem to na różne sposoby przekształcałem. Peachtree Road była


dokładnie taka sama, zanurzona w country i soulu, podobnie jak kiedyś

Tumbleweed Connection i takie utwory jak Take Me to the Pilot. Z kolei

album The Captain and the Kid stanowił kontynuację Captain Fantastic

and the Brown Dirt Cowboy. Bernie opisał tam, co się nam przydarzyło po

przyjeździe do Stanów w 1970 roku: dosłownie wszystko, od durnego

piętrusa, który odebrał nas z lotniska, aż do tego, jak na pewien czas

zawiesiliśmy współpracę. Na The Diving Board grałem tylko z basistą

i perkusistą, tak samo jak w czasach oryginalnego Elton John Band, ale po

raz pierwszy dodałem instrumentalne wstawki między utworami. Z kolei na

Wonderful Crazy Night nawiązywałem do popowych numerów z Don’t

Shoot Me I’m Only the Piano Player i Goodbye Yellow Brick Road.

Nagrałem tę płytę w 2015 roku. Nowość stanowiło to, że mając dość

nieustannego ponuractwa, zapragnąłem czegoś lekkiego i zabawnego,

ucieczki, jasnych barw i dwunastostrunowej gitary.

Te płyty nie okazały się totalną klapą, ale nie odniosły też ogromnego

sukcesu. Kiedy dzieje się tak z albumami, które człowiek uważa za udane,

odzywa się frustracja, jednak trzeba to przyjąć na klatę. To nie były

komercyjne wydawnictwa, nie zawierały wielkich przebojów. Zwłaszcza

The Diving Board była dość mroczna i depresyjna. Jednak właśnie takie

płyty chciałem nagrywać, takie, które odtworzę za dwadzieścia lat i wciąż

będę z nich dumny. Oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby

stały się wielkimi hitami, jednak nie było to już dla mnie najważniejsze.

Kiedyś moje wydawnictwa osiągały wielomilionowe nakłady, lecz od

samego początku wiedziałem, że to nie może trwać wiecznie. Gdybym

wierzył, że tak będzie zawsze, miałbym straszliwy problem. Myślę, że

właśnie to wykończyło Michaela Jacksona – żył w przekonaniu, że może

przebić sukces Thrillera, i był zdruzgotany za każdym razem, gdy mu się

nie udawało.
Tuż przed rozpoczęciem pracy nad The Captain and the Kid

zaproponowano mi stały angaż w hotelu i kasynie Caesars Palace w Las

Vegas. Pobudowano tam ogromną salę koncertową, Colloseum.

Występowała w niej Céline Dion i kierownictwu zależało na równie

wielkiej gwieździe. Początkowo nie miałem na to ochoty. Las Vegas wciąż

kojarzyło mi się ze szmirowatymi występami, przed którymi uciekłem

w 1967 roku. Wykonawcami takimi jak The Rat Pack oraz Donny i Marie

Osmond. A także z Elvisem, którego spotkałem w 1976 roku – siedem lat

w Vegas wyraźnie nie wpłynęło na niego najlepiej – i z szansonistami

w smokingach wygłaszającymi banały w stylu: „Jedną z najcudowniejszych

rzeczy w show-biznesie jest to, że…”. Potem jednak zacząłem się

zastanawiać, czy nie można by zrobić w Las Vegas czegoś zupełnie

nowego. Fotograf i reżyser David LaChapelle zrealizował świetny

wideoklip do mojego utworu This Train Don’t Stop There Anymore

pochodzącego z płyty Songs from the West Coast. Jego akcja rozgrywała się

na backstage’u, gdzie Justin Timberlake udawał, że jest mną, a postać

wzorowana na Johnie Reidzie odtrącała reportera i zrzucała czapkę

policjantowi. Bardzo mi się podobał ten teledysk i dlatego skontaktowałem

się z jego twórcą i zaproponowałem mu zajęcie się moim nowym show.

Zapewniłem, że będzie mógł robić, co mu się żywnie podoba, dać upust

wyobraźni i szokować do woli.

Jeśli wiecie cokolwiek o twórczości Davida, na pewno już się

domyślacie, że komuś takiemu jak on nie mówi się takich słów bezkarnie.

Jest wspaniały, ale na tym etapie swojej kariery nie zrobiłby wam nawet

zwykłej wakacyjnej fotki, gdyby nie przebrał was przedtem za Jezusa i nie

ustawił na ogromnym pluszowym flamingu w otoczeniu neonów

i mięśniaków w stringach z wężowej skóry. Na jednym z jego zdjęć stojąca

w ringu Naomi Campbell unosiła nogę w bucie na wysokim obcasie,


zamierzając nadepnąć na leżącego na ziemi wrestlera w masce, a pomagał

jej karzeł. Na innej fotografii przy nienagannie ubranej modelce leżały

zwłoki kobiety zabitej przez klimatyzator, który najwyraźniej wypadł przez

okno. Zamiast głowy widać było krwawą miazgę. To człowiek, któremu

udało się namówić Courtney Love, by pozowała jako Maria Magdalena

z ciałem Kurta Cobaina na kolanach. Na potrzeby mojego show w Vegas

zaprojektował cały zestaw neonów oraz nadmuchiwanych bananów, hot

dogów i szminek: nie trzeba było mieć perwersyjnej wyobraźni, by

skojarzyć te ostatnie z penisami w erekcji. Wyreżyserował też serię

wideoklipów do moich piosenek – wszystkie były artystowskie, szalone

i otwarcie gejowskie. Przedstawiały między innymi rekonstrukcję mojej

próby samobójczej przy Furlong Road w latach sześćdziesiątych –

wyglądała strasznie dramatycznie, a nie żałośnie jak w rzeczywistości. Była

też jazda na lodzie niebieskich pluszowych misiów i karmienie przez nie

miodem homoseksualnych aniołów. A także filmy, na których ludzie

wciągali kokę z gołego chłopięcego tyłka, i scena z nagą transseksualną

modelką Amandą Lepore. Siedziała na elektrycznym krześle, a z jej waginy

leciały iskry. Show zatytułowaliśmy The Red Piano (Czerwony fortepian),

co stanowiło naprawdę niewinny tytuł w porównaniu z zawartością.

Uważałem to wszystko za potwierdzenie faktu, że David LaChapelle

jest geniuszem. Wiedziałem, że nam się uda, gdy zobaczyłem, jak kilka

osób wychodzi w trakcie widowiska, a moja matka powiedziała mi, że go

nie cierpi. Przyszła pierwszego wieczoru i wyraziła swoją niechęć do tego,

co działo się na scenie, po jakichś pięciu minutach demonstracyjnie

zakładając ciemne okulary. Po wszystkim pojawiła się na backstage’u

z pochmurną miną i powtarzała wszystkim, że to, co widziała, było tak

okropne, że oznacza koniec mojej kariery. Pojawiła się również Sam

Taylor-Wood – David i ja poznaliśmy ją przez znajomych ze świata sztuki.


Uwielbiałem jej fotografie – kupiłem jej wersję Ostatniej wieczerzy

Leonarda da Vinci i poprosiłem o wyreżyserowanie wideoklipu do I Want

Love, kolejnego singla z Songs from the West Coast. Nie mogła uwierzyć

w reakcję mojej matki („Miałam ochotę zdjąć but – powiedziała – i walnąć

ją nim w głowę”), ale po prostu nie znała jej za dobrze. Jej krytyczne uwagi

rozpoczęły się w połowie lat siedemdziesiątych i odtąd nie ustawały. Tej

kobiecie po prostu nic się nie podobało. Przyzwyczaiłem się puszczać to

mimo uszu lub się z tego śmiać, ale inne osoby były w szoku, gdy się z tym

spotykały.

Niektórym The Red Piano się nie podobał, bo nie tego się spodziewali.

Dowodziło to tylko tego, że niebyt uważnie śledzili moją karierę. Przecież

jej podstawę stanowiły skandalizujące występy na żywo, które przekraczały

wszelkie granice. Widowiska w Las Vegas udały się dlatego, że pasowały

do mojej osobowości i tego, w jaki sposób kreowałem swój wizerunek

w przeszłości. To nie była tylko zbitka szokujących efektów wizualnych, to

była kolejna forma wykorzystywania przeszłości, ulepszona wersja

koncertów z lat siedemdziesiątych, podczas których zapowiadały mnie

słynne gwiazdy porno, a na scenie pojawiał się Divine w kobiecym

przebraniu. Mimo pełnych gniewu listów, które od czasu do czasu

dostawało kierownictwo obiektu, i złorzeczeń matki widowiska odniosły

ogromny sukces, a przy okazji okazały się przełomem. Chyba zmieniły

odrobinę postrzeganie Las Vegas, stało się ono dzięki nim mniej estradowe,

a bardziej kontrowersyjne, odtąd nikogo nie dziwiły tam występy artystów

pokroju Lady Gagi, Britney Spears czy Bruno Marsa.

Tymczasem w Wielkiej Brytanii zmieniły się przepisy dotyczące związków

gejowskich. Od końca 2005 roku pary jednopłciowe mogły zawierać

związki partnerskie: de facto małżeństwa, jeśli nie liczyć nazwy i kilku

szczegółów natury formalnej. Przedyskutowaliśmy to z Davidem


i postanowiliśmy ustawić się pierwsi w kolejce. Byliśmy razem od ponad

dekady, a nowe przepisy wydawały się niesłychanie ważne. Widziałem, jak

mnóstwo osób traciło przez AIDS swoich partnerów, a potem odkrywało,

że nie mają żadnych praw przysługujących z tytułu bycia w związku.

Rodziny ich zmarłych chłopaków całkowicie odcięły ich od pieniędzy –

z chciwości albo dlatego, że nigdy nie pogodziły się z tym, że ich syn albo

brat był gejem. W rezultacie tracili wszystko. Mimo że podchodziliśmy do

tego bardzo trzeźwo i praktycznie, udało mi się zaskoczyć Davida.

Oświadczyłem mu się w trakcie przyjęcia, które wydaliśmy na cześć

Scissor Sisters w Woodside. Zrobiłem to, jak należy: ukląkłem przed nim na

jedno kolano. Mimo że wiedziałem, że się zgodzi, i tak była to nad wyraz

urocza chwila. Mieliśmy obrączki, które kupiliśmy sobie nawzajem

w Paryżu – w weekend, w który wydawało mi się, że pozostanę

nierozpoznany, jeśli włożę na siebie całą kolekcję odzieży męskiej na sezon

wiosenno-zimowy od Versacego.

Nowe przepisy zostały ustanowione na początku grudnia, po czym

nastąpił ustawowy piętnastodniowy okres oczekiwania na ich wejście

w życie. Pierwszy dzień, w którym mogliśmy zawrzeć związek partnerski,

przypadał 21 grudnia. Czekało nas mnóstwo spraw do załatwienia.

Ceremonia miała się odbyć w ratuszu w Windsorze, tym samym, w którym

książę Karol poślubił Camillę Parker Bowles. Miała to być prywatna, cicha

uroczystość: tylko ja i David, mama z Derfem, rodzice Davida, nasz pies

Arthur, Ingrid z Sandy oraz nasi przyjaciele Jay Jopling i Sam Taylor-

Wood.

Początkowo zamierzaliśmy wydać wieczorem duże przyjęcie

w Pinewood Studios, jednak osobie, którą zatrudniliśmy jako organizatora,

jakimś cudem udało się przedstawić tak wysoki budżet, że nawet ja

uznałem go za absurdalny, co samo w sobie stanowiło imponujący wyczyn.


Pamiętam, jak wpatrywałem się w kartkę i myślałem: „Ależ zaszalałbym za

te pieniądze w dziale starych mistrzów w Sotheby’s”. Nie było szans,

żebyśmy zatrudnili w tak krótkim czasie innego organizatora – działo się to

tuż przed świętami, wszyscy byli już zajęci – dlatego zdecydowaliśmy się

przenieść przyjęcie do Woodside. Postawiliśmy trzy przylegające do siebie

namioty: w pierwszym mieliśmy witać gości, w drugim miała znajdować

się jadalnia, a w trzecim wielka sala balowa. Przewidywaliśmy występy na

żywo – mieli śpiewać James Blunt i Joss Stone. Zaprosiliśmy sześciuset

gości – David upierał się, że sam ich porozsadza. Był nad wyraz

drobiazgowy. Nie cierpiał przyjęć, na których goście zajmują przypadkowe

miejsca i kończy się to tym, że siedzi się obok kompletnie nieznanej sobie

osoby. Poza tym musieliśmy działać nadzwyczaj ostrożnie, ponieważ lista

gości była tak eklektyczna, jak tylko można było to sobie wyobrazić:

zaprosiliśmy znajomych dosłownie z każdej sfery naszego życia. Byłem

naprawdę dumny z faktu, że wśród zaproszonych znajdują się zarówno

członkowie rodziny królewskiej, jak i aktorzy gejowskiego studia

filmowego BelAmi, ale chyba lepiej by było, gdyby nie siedzieli przy

jednym stole. Dlatego David bardzo uważnie ułożył, jak to nazywał: listę

klanów. Oddzielny stół dla gwiazd sportu, inny dla osób ze świata mody,

jeszcze inny dla jednego z byłych Beatlesów i ich współpracownika.

I wszystko byłoby pięknie, gdybym się nie wciął, skutecznie niwecząc jego

wysiłki.

Istnieje popularna teoria psychologiczna mówiąca, że osoby ze

skłonnością do uzależnień mogą uzależnić się dosłownie od wszystkiego.

Na początku obecnego stulecia spędziłem mnóstwo czasu, próbując

udowodnić jej słuszność za pomocą niszczarki papieru, którą kupiliśmy do

biura w Woodside. Nie mam pewności, od czego się zaczęła moja obsesja.

Po części wzięła się z potrzeby ochrony – w końcu wszystkie nasze


rachunki bankowe trafiły na pierwsze strony gazet, bo jakiś idiota z biura

Johna Reida wyrzucił je na śmieci, zapominając je uprzednio zniszczyć.

Jednak najważniejsze było to, że korzystanie z niszczarki sprawiało mi

niewytłumaczalną wręcz radość. Rozlegał się sygnał, kartka znikała

z wolna w urządzeniu, a z drugiej strony wychodziły paski pociętego

papieru. Uwielbiałem to. Mógłbym siedzieć w pokoju wypełnionym

bezcennymi dziełami sztuki i nie fascynowałyby mnie one tak bardzo jak

widok odchodzącego w niebyt grafiku moich koncertów.

O ile nie jestem w stanie ustalić, od czego zaczęła się ta moja obsesja,

o tyle nie mam problemu z przypomnieniem sobie, kiedy się skończyła.

Dokładnie dwie minuty po tym, jak zobaczyłem, w jakim stanie znajduje

się pokój, w którym David pracował nad planem rozmieszczenia gości

(wszędzie walały się kartki). To wtedy uznałem, że nadarza się idealna

okazja, by za jednym razem pomóc mu, trochę tam sprzątając, i zaspokoić

moją żądzę zamieniania starych dokumentów w konfetti. Nie pamiętam, ile

kartek drobiazgowo opracowanego planu Davida udało mi się przepuścić

przez niszczarkę, zanim wrócił do pokoju i zaczął krzyczeć. Pierwszy raz

w życiu słyszałem, żeby tak wrzeszczał. Nigdy nie był człowiekiem

o wybuchowym charakterze, ale wszystko wskazywało na to, że przez

dwanaście lat naszego wspólnego życia uczył się pilnie od mistrza i czekał

cierpliwie na odpowiednią chwilę, by zaprezentować swoje świeżo nabyte

umiejętności. Zaczął podniesionym głosem odmalowywać sceny

towarzyskiej katastrofy, do której dojdzie, gdy gwiazdy wytwórni BelAmi

zaczną omawiać szczegóły swojej pracy na planie filmu Boys Like it Big 2

z jego mamą lub moją ciocią Win. Krzyczał tak głośno, że słychać go było

w całym domu. A w każdym razie bez wątpienia na górze w naszej sypialni.

Wiem o tym, bo właśnie tam postanowiłem się zaszyć, na wszelki wypadek

bardzo starannie zamykając za sobą drzwi. Nie do końca wierzyłem, że


byłby zdolny roztrzaskać nieszczęsną niszczarkę na mojej głowie, ale

równocześnie odgłosy dobiegające z dołu sugerowały, że nie jest to tak

całkiem pozbawione prawdopodobieństwa.

Poza tym jednak dni poprzedzające uroczystość minęły nam naprawdę

przyjemnie. Nasz przyjaciel Patrick Cox wyprawił nam niesamowity

wieczór kawalerski w klubie gejowskim w Soho o nazwie Too 2 Much.

Było to właściwie bardzo zabawne przedstawienie kabaretowe. Paul

O’Grady, który je prowadził, zaśpiewał w duecie z Janet Street-Porter. Sir

Ian McKellen przyszedł przebrany za wdowę Twankey43. Bryan Adams

i Sam Taylor-Wood wykonali Love to Love You Baby. Między występami

słynnego nowojorskiego duetu kabaretowego Kiki and Herb oraz Erica

McCormacka, szkolnego kolegi Davida z Ontario, który grał Willa

w serialu Will i Grace, puszczono filmiki z życzeniami od Elizabeth Taylor

i Billa Clintona. Jake Shears ze Scissors Sisters zrzucił wszystkie ciuszki

i zaprezentował taniec na rurze, którego nauczył się, pracując

w nowojorskich klubach ze striptizem w czasach, gdy jego zespół nie był

jeszcze popularny. Co za noc!

Nazajutrz przywitał nas piękny zimowy poranek, słoneczny i rześki.

Mimo krzątaniny w domu panowała magiczna świąteczna atmosfera.

Mieliśmy gości: rodzina Davida przyleciała z Kanady, a mój stary szkolny

kolega Keith Francis i jego żona – z Australii. Na dworze kończono stawiać

namioty i umieszczać lampki choinkowe na drzewach. Poprzedniego

wieczoru oglądaliśmy w telewizji reportaż o pierwszym związku

partnerskim zawartym w Irlandii Północnej (okres vacatio legis był tam

krótszy). Przed miejscem uroczystości doszło do protestów, ewangelikanie

krzyczeli o „sodomickiej propagandzie”, panów młodych obrzucono

jajkami i bombami z mąki. Naprawdę się zmartwiłem – jeśli coś takiego

przytrafiło się zwykłym ludziom, z jakiego rodzaju przyjęciem może się


spotkać ktoś taki jak ja? David zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze

– policja jest świadoma zagrożenia i wyznaczyła specjalne miejsce dla

protestujących. Nie uda im się zniszczyć uroczystości. Na razie wiadomości

z Windsoru mówiły o tłumach stojących na ulicach i panującej atmosferze

pikniku. Nikt nie chciał nas atakować – ludzie rozwinęli plakaty z hasłami

wyrażającymi poparcie i trzymali torty i prezenty. Przed ratuszem stały

wozy transmisyjne CNN i BBC, reporterzy mówili do kamer.

Wyłączyłem telewizor i poradziłem Davidowi, żeby również niczego

nie oglądał. To była zbyt ważna dla nas chwila, nie mogliśmy pozwolić, by

coś nas rozpraszało. Oczywiście miałem już kiedyś żonę, ale to było coś

zupełnie innego. Wreszcie mogłem być w pełni sobą i wyznać miłość

innemu mężczyźnie w taki sposób, jaki nie był możliwy w czasach, gdy

uświadomiłem sobie, że jestem gejem, ani wtedy, gdy dokonałem coming

outu w piśmie „Rolling Stone”. Po części dlatego, że w 1976 roku nikt

nawet nie myślał o małżeństwach gejowskich ani związkach partnerskich,

a po części dlatego, że byłem wtedy równie zdolny do długotrwałych

związków jak do lotu na Marsa. A jednak się udało. Czułem, że to doniosła

chwila – nie tylko dla mnie osobiście, ale również historycznie, zupełnie

jakbyśmy stali się częścią zmieniającego się na lepsze świata. Byłem tak

szczęśliwy jak jeszcze nigdy.

Jednak w tej chwili objawił się też w pełni socjopatyczny charakter

mojej matki.

Pierwszą oznaką tego, że coś nie gra, było to, że nie wysiadła z samochodu.

Przyjechali z Derfem zgodnie z planem, jednak kategorycznie odmówiła

wejścia do domu. Mimo usilnych próśb, by do nas dołączyła, siedziała

z niewzruszoną miną w aucie. Rodzina Davida musiała się z nią przywitać

przez okno. Kurwa, co się z nią dzieje? Nie zdążyłem zapytać. Ze

względów bezpieczeństwa wszyscy mieli jechać do ratusza razem, w jednej


kolumnie samochodów. Mama jednak oświadczyła, że nie zamierza do nas

dołączyć ani nie wybiera się na lunch dla rodziny, który zaplanowaliśmy

w Woodside po uroczystości. Po czym nagle odjechała.

Po prostu super. Najważniejszy dzień mojego życia, a ona wpadła

w jeden z tych swoich humorów, które były zmorą mojego dzieciństwa.

Odziedziczyłem to po niej. Różnica między nami polegała na tym, że mnie

szybko przechodziło. Gdy tylko uświadomiłem sobie, co zrobiłem

(„Cholera, ja nie zachowuję się jak zwykły idiota, ja zachowuję się jak

matka”), biegłem i przepraszałem wylewnie wszystkich zainteresowanych.

Mamie nigdy nie przechodziło, nigdy nie wykazywała skruchy, nie

przepraszała ani nie uważała, że się myliła albo źle zachowała. Jedyne, na

co mogłem liczyć, to karczemna awantura (w której, jak zwykle, ostatnie

słowo musiało należeć do niej), a potem niezręczne próby załagodzenia

konfliktu i kruchy rozejm, który trwał do następnego wybuchu. Z biegiem

lat jej fochy nabrały rozmachu. Stała się Cecilem B. DeMille’em złego

humoru, Tołstojem naburmuszenia. Wcale tak bardzo nie przesadzam.

Mówimy o kobiecie, która nie odzywała się do swojej siostry przez dziesięć

lat po kłótni dotyczącej tego, czy ciocia Win piła herbatę z mlekiem

odtłuszczonym, czy zwykłym. Kobiecie, której skłonność do obrażania się

była tak wielka, że w końcu spakowała manatki i wyjechała z kraju. Doszło

do tego w latach osiemdziesiątych – pokłóciła się w tym samym czasie ze

mną i z jednym z synów Derfa z jego pierwszego małżeństwa,

i w rezultacie wyemigrowała na Minorkę. Wolała zamieszkać za granicą niż

wycofać się lub przeprosić. Próby dogadania się z kimś takim nie mają

najmniejszego sensu.

Patrząc, jak odjeżdża, żałowałem, że w tej chwili nie jest na Minorce.

Albo na Księżycu. Gdziekolwiek, byle nie w drodze na moją ceremonię.

Miałem straszliwe przeczucie, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by ją


zakłócić. Nie chciałem jej tam. Ciągle się bałem, że z czymś wyskoczy.

Podobnie było wtedy, gdy brałem ślub z Renate. To między innymi dlatego

nalegałem, by pobrać się jak najszybciej, jeszcze w Australii – nie

chciałem, by matka przy tym była. Tym razem kilka tygodni wcześniej

zmieniłem zdanie, tłumacząc sobie, że nawet ona nie jest na tyle szalona, by

zachowywać się niestosownie. Jak widać, myliłem się.

Nie mogła mi jednak popsuć tego dnia. Był zbyt magiczny. Tłum przed

ratuszem wiwatował, a później do Woodside zjechało mnóstwo

samochodów i miałem wrażenie, że na moim przyjęciu pojawili się

wszyscy, których znam i kocham. Przed oczami przebiegały mi najmilsze

epizody z całego mojego życia. Wśród gości byli: Graham Taylor oraz Muff

i Zena Winwoodowie, Ringo Starr i George Martin, Tony King i Billie Jean

King. Zanim jednak do tego dojdę, muszę wyznać, że podczas ceremonii

mama dała z siebie wszystko. Kiedy David i ja składaliśmy przysięgę,

zaczęła tak głośno gadać, że skutecznie nas zagłuszyła. Trajkotała o tym, że

nie podoba się jej sala i nie wyobraża sobie, jak można brać w niej ślub.

Kiedy przyszedł czas, żeby świadkowie podpisali się pod aktem zawarcia

związku partnerskiego, zrobiła to, warknęła: „A więc stało się”, rzuciła

długopisem i wypadła z sali. Mój nastrój wciąż przechodził od euforii do

paniki. Co jeszcze wymyśli ta szalona kobieta? Najgorsze, że nie mogłem

nic na to poradzić. Dobrze wiedziałem, że jakakolwiek próba rozmowy

tylko ją ostatecznie rozjuszy. Co więcej, do jej wybuchu dojdzie przed

kamerami telewizyjnymi lub sześcioma setkami gości. Niespecjalnie

zależało mi na tym, by relacje z zawarcia najgłośniejszego związku

partnerskiego w Wielkiej Brytanii zdominowane zostały przez opis

awantury Eltona Johna z matką na schodach ratusza w Windsorze.

Na wieczornym przyjęciu cmokała z niezadowoleniem, znacząco

chrząkała i przewracała oczami podczas przemówień. Skarżyła się na


rozsadzenie gości – jej zdaniem nie znajdowała się wystarczająco blisko

mnie i Davida („Równie dobrze mogłeś mnie zesłać na Syberię” –

stwierdziła, chociaż w rzeczywistości bliżej mogłaby być tylko wtedy,

gdyby siedziała jednemu z nas na kolanach). Unikałem jej przez cały

wieczór, co było o tyle proste, że miałem masę znajomych, którzy chcieli

nam złożyć życzenia. Jednak cały czas kątem oka widziałem ludzi,

ustawiających się do niej w kolejce, żeby zamienić z nią kilka słów,

a potem bardzo szybko odchodzących z zafrasowanymi minami. Odnosiła

się paskudnie do wszystkich, niezależnie od tego, jak bardzo niewinne były

ich próby konwersacji. Jay Jopling popełnił fatalny błąd, mówiąc:

– Cóż za wspaniały dzień!

Matka odebrała to jako prowokację.

– Cieszę się, że tak, kurwa, myślisz – warknęła w odpowiedzi.

Tony King podszedł się przywitać – nie widział mamy i Derfa od lat –

i ku swemu przerażeniu usłyszał, że staro wygląda. W pewnej chwili

zbliżyła się do mnie Sharon Osbourne.

– Wiem, że to twoja matka – wyszeptała – ale mam ochotę ją zabić.

Dopiero o wiele później dotarłem do przyczyn jej zachowania. Udzieliła

wywiadu, w którym wyjaśniła, że wkurzyła się, bo powiedziano jej, że nie

znajdzie się na żadnej fotografii z uroczystości, ponieważ nie ma kapelusza.

Co za bzdura! Mama Davida chciała wystąpić na ceremonii w kapeluszu,

więc mój chłopak zaproponował, że zabierze ją i moją mamę na zakupy.

Jednak moja mama odparła, że nie chce żadnego głupiego kapelusza.

Oczywiście nie stanowiło to problemu – znalazła się na dosłownie

wszystkich fotografiach rodzinnych. Okazało się, że rodzice Davida cały

czas wiedzieli, o co jej chodzi, jednak nie powiedzieli nam o tym przed

uroczystością, bo nie chcieli nas denerwować. Zadzwonili do niej zaraz po

przylocie do Wielkiej Brytanii, bo zawsze dobrze dogadywali się z nią


i Derfem. Nawet jeździli na wspólne wakacje. Matka powiedziała im, że

powinni razem coś zrobić, by uniemożliwić nam zawarcie tego związku.

Nie podobało się jej, że dwaj mężczyźni „biorą ślub”, jak to ujęła. Uważała,

że pary gejowskie nie powinny mieć takich samych praw jak pary hetero.

Wszyscy, z którymi rozmawiała, byli przerażeni tym pomysłem. Przecież

ten „ślub” mógł zaszkodzić mojej karierze. Mama Davida odpowiedziała

jej, że chyba oszalała, że ich dzieci robią coś wspaniałego i powinna nas

wspierać. Matka w odpowiedzi odłożyła słuchawkę.

Powtórzyła mi to wszystko dwa lata później, w trakcie strasznej kłótni.

To nie miało sensu. Zawsze była trudną osobą, ale nigdy homofobką.

Przecież mnie wspierała, kiedy jej wyznałem, że jestem gejem,

i pozostawała niewzruszona, gdy reporterzy nie dawali jej spokoju po moim

coming oucie w piśmie „Rolling Stone”. Mówiła im, że uważa mnie za

odważnego człowieka i nic jej nie obchodzi, jakiej jestem orientacji.

Dlaczego trzydzieści lat później stało się to dla niej problemem? Może cały

czas tego nie pochwalała, ale do tej pory udawało się jej to utrzymywać

w tajemnicy? Sądzę, że jak zwykle chodziło o to, że nienawidziła

wszystkich osób, które były mi bliższe niż ona. Odnosiła się chłodno do

większości moich chłopaków, a także do Renate. Wiedziała jednak, że moje

miłostki z chłopcami nigdy nie przerodzą się w stały związek – z powodu

kokainy byłem nieobliczalny. Moje małżeństwo z Renate też jej nie

zagrażało – było dla niej jasne, że nie przetrwa, bo jestem gejem. Co innego

teraz – byłem trzeźwy i ustatkowałem się z mężczyzną, którego kochałem.

Znalazłem życiowego partnera i zawarcie przez nas związku jeszcze to

podkreślało. Nie mogła znieść myśli, że ostatecznie przetnę pępowinę. Ta

myśl tak nią zawładnęła, że nie widziała nic poza nią i nic poza nią jej nie

interesowało, nawet to, że wreszcie byłem szczęśliwy.


Cóż, miała pecha. Nie zamierzałem zrezygnować z tego szczęścia nawet

dla niej, niezależnie od tego, ile scen mi jeszcze zrobi. Gdy w końcu to

zrozumie, być może się z nią pogodzę..

Miałem mnóstwo powodów do szczęścia. Wiodło mi się nie tylko w życiu

osobistym – podczas występów w Las Vegas, pracy nad Billym Elliotem

i nagrywaniem nowych płyt tak bardzo cieszyłem się muzyką, że mój

entuzjazm stał się zaraźliwy. David zaczął się interesować utworami,

którymi inspirowałem się na początku kariery, albumami, które wyszły

w czasach, gdy był zbyt młody, żeby je poznać z pierwszej ręki. Miał

w ipodzie playlistę nagrań, które mu poleciłem. Zabrał ją ze sobą, gdy wraz

z naszymi przyjaciółkami Ingrid i Sandy pojechaliśmy na wakacje do RPA.

Ingrid i ja stanowiliśmy przykład głębokiej, trwającej długie lata

przyjaźni, która miała nad wyraz mało obiecujący początek. Poznałem ją,

gdy przeprowadzała ze mną wywiad dla pisma „Interview”, którego była

naczelną. Czy też raczej: gdy usiłowała go przeprowadzić. Byłem bowiem

w tak podłym nastroju, że odwołałem nasze spotkanie. Oddzwoniła

i powiedziała, że i tak do mnie przyjedzie. Ja na to, żeby nie robiła sobie

kłopotu. Ona dalej swoje: i tak przyjedzie. Kazałem się jej odpierdolić.

Rozłączyła się, a kilka minut później pojawiła się przed drzwiami mojego

pokoju hotelowego. Z miejsca się w niej zakochałem. Miała odwagę.

I własne zdanie. Na dodatek takie, którego warto było wysłuchać, bo była

niesamowicie wręcz bystra. W wieku dwudziestu siedmiu lat została

naczelną pisma „Artforum” i wydawała się wiedzieć wszystko o świecie

sztuki i mody. Z nikim się nie cackała – ze mną również nie. Była

niesamowicie zabawna. Pod koniec naszego spotkania nie tylko miała

wywiad, ale jeszcze moje przyrzeczenie, że będę pisał felietony do jej

pisma. Ja z kolei miałem to samo uczucie, które towarzyszyło mi, gdy

poznałem Gianniego Versacego: tak jak on wydał mi się bratem


bliźniakiem, Ingrid wydawała mi się moją siostrą. Wciąż do siebie

dzwoniliśmy, uwielbiałem z nią rozmawiać – po części dlatego, że była

niesamowitą plotkarą, po części dlatego, że ilekroć z nią rozmawiałem,

czegoś się od niej uczyłem, jednak głównie dlatego, że zawsze waliła

prawdę prosto w oczy, nawet tę niechcianą.

Ingrid pochodziła z RPA, lecz wyjechała stamtąd jako dziecko. Jej

matce groziło aresztowanie w związku z działalnością w ruchu

antyapartheidowym, dlatego jej rodzina przeniosła się najpierw do

Edynburga, a potem do Nowego Jorku. Ingrid jednak pozostała w sercu

miłość do RPA i właśnie dlatego ona i Sandy wybrały się z nami na

wakacje do jej rodzinnego kraju. Pewnego wieczoru przygotowywaliśmy

się do kolacji, słuchając jednej z playlist Davida z nagraniami z lat

siedemdziesiątych. Będąc pod prysznicem, usłyszałem nagle Back to the

Island Leona Russella. Zupełnie nie byłem przygotowany na ten numer.

Jest piękny, ale równocześnie nieprawdopodobnie wręcz smutny: opowiada

o stracie, żalu i mijającym czasie. Usiadłem na łóżku i zacząłem płakać.

Przypomniałem sobie, jak do mojej garderoby w klubie Troubadour weszli

Leon (ten pierwszy koncert trasy zagrałem właściwie dla niego), a także

Eric Clapton i Poco. Nagle wydało mi się, że było to strasznie dawno temu.

Kiedy mieszkałem przy Tower Grove Drive, na okrągło grałem ten

kawałek. Wciąż miałem to przed oczami. Wnętrze wykończone w ciemnym

drewnie, obite zamszem ściany głównej sypialni, poranne promienie słońca

odbijające się w wodzie w basenie. Tłum wylewający się przez drzwi, gdy

w Whiskey, Rainbow lub Le Restaurant w końcu mieli nas dosyć. Obłoczki

dymu z uderzającej do głowy kalifornijskiej trawki, szklanki wypełnione

bourbonem i błękitne oczy faceta, którego zwabiłem do pokoju gier.

Twierdził, że jest hetero, ale jego uśmiech sugerował, że da się przekonać

do zmiany zdania. Dusty Springfield, która przyjechała do mnie po


obchodzie klubów gejowskich, i wypadła z samochodu na podjazd. To

popołudnie, kiedy Tony King i ja spróbowaliśmy meskaliny i skończyło się

upiornymi wrzaskami, a potem ktoś z naszej paczki wynalazł nowy rodzaj

Krwawej Mary z surowym kawałkiem wątróbki pływającym w szklance.

Sam widok nas wystraszył.

Jednak moje wspomnienia z Los Angeles lat siedemdziesiątych głównie

wypełniały duchy. Wszystkie stare hollywoodzkie gwiazdy, które tam

poznałem, dożyły sędziwego wieku. Tak jak Ray Charles. Byłem ostatnią

osobą, która nagrała z nim piosenkę, na album złożony z duetów,

trzydzieści cztery lata po tym, jak dzięki jego zaproszeniu po raz pierwszy

pojawiłem się w amerykańskim programie telewizyjnym. Zaśpiewaliśmy na

siedząco Sorry Seems to Be the Hardest Word – był już zbyt słaby, żeby

stać. Poprosiłem realizatorów o kopię taśmy, nie dla samej muzyki, ale dla

rozmów, które toczyliśmy między kolejnymi podejściami do piosenki.

Chyba chciałem mieć dowód, że to się naprawdę wydarzyło, że dzieciak

marzący o byciu Rayem Charlesem po latach rozmawiał z nim jak

z przyjacielem. Były jednak również inne duchy, duchy ludzi, którym nie

dane było odejść w sędziwym wieku, bo zabrało ich przedwcześnie AIDS,

alkohol i narkotyki. Duchy ludzi, którzy zginęli w wypadkach albo zostali

zabici, duchy ludzi, którzy umarli na skutek chorób zabijających, gdy się

ma pecha i jest się po pięćdziesiątce lub sześćdziesiątce. Dee Murray, mój

stary basista. Doug Weston, który prowadził klub Troubadour. Bill Graham.

Gus Dudgeon. John Lennon, George Harrison i Harry Nilsson. Keith Moon

i Dusty Springfield. Niezliczeni chłopcy, w których się kochałem lub tak mi

się wydawało, tańczący na parkiecie klubu After Dark.

Kiedy David wyszedł z łazienki i zobaczył, że płaczę, zasępił się.

– Boże – westchnął – co się stało?


Był już niestety za pan brat z moimi humorami i pomyślał, że nie

spodobała mi się jakaś drobnostka i zaraz zacznę jęczeć, że natychmiast

mamy stąd wyjechać. Odparłem, że to nic takiego, po prostu myślałem

o przeszłości. Na ipodzie Leon wciąż śpiewał: „Cała radość umarła, moje

serce łka, w głębi duszy wiem, że będę za tobą tęsknić”. Boże, ależ ten

facet miał głosisko. Co się z nim stało? Od lat nie słyszałem, żeby ktoś

o nim mówił. Podszedłem do telefonu, zadzwoniłem do swojego kumpla

Johnny’ego Barbisa z Los Angeles i poprosiłem go, by namierzył Leona.

Podał mi numer w Nashville. Zadzwoniłem i w słuchawce usłyszałem głos.

Był bardziej chropawy, niż go zapamiętałem, ale to zdecydowanie był on –

poznałem go po oklahomskim akcencie. Zapytałem, co słychać. Odparł, że

leży w łóżku i ogląda w telewizji Dni naszego życia.

– Poza tym w porządku. Jakoś wiążę koniec z końcem.

Niezupełnie odpowiadało to prawdzie. Leon podjął kilka złych decyzji

biznesowych, miał mnóstwo byłych żon, a poza tym czasy się zmieniły.

Grał koncerty wszędzie tam, gdzie jeszcze go chcieli. Jeden

z najzdolniejszych muzyków i songwriterów świata musiał szlajać się po

barach i pubach, festynach piwnych i zjazdach motocyklistów

odbywających się w miastach, o których nigdy nie słyszałem, w Missouri

i Connecticut. Powiedziałem mu, że jestem w Afryce, słucham jego muzyki

i wspominam stare dobre czasy. Podziękowałem mu za wszystko, co dla

mnie zrobił, i zapewniłem, że jego muzyka była dla mnie bardzo ważna.

Sprawiał wrażenie autentycznie wzruszonego.

– To bardzo miło z twojej strony – powiedział. – Bardzo ci dziękuję.

Skończyliśmy rozmawiać i odłożyłem słuchawkę, a potem długo się

w nią wpatrywałem. Coś było nie tak. Nie umiałem tego wyjaśnić, ale

wiedziałem, że nie zadzwoniłem do niego tylko po to, by mu podziękować.

Wybrałem ponownie numer. Roześmiał się, słysząc mój głos.


– Mój Boże, nie odzywasz się czterdzieści pięć lat, a potem dzwonisz

dwa razy w ciągu dziesięciu minut?

Zapytałem go, czy nie miałby ochoty nagrać ze mną płyty. Zapadła

długa cisza.

– Poważnie mówisz? – odezwał się w końcu. – Twoim zdaniem dam

radę? – Westchnął. – Jestem już naprawdę stary.

Odparłem, że ja też, ale skoro ja daję radę, to on również da.

Ponownie się roześmiał.

– Do diabła, pewnie, że tak.

Nie zrobiłem tego, żeby mu pomóc. Po prostu chciałem zrobić sobie

przyjemność. Gdyby w 1971 roku ktoś mi powiedział, że kiedyś nagram

płytę z Leonem Russellem, zabiłbym go śmiechem.

Nie zawsze było łatwo. Napomknął wprawdzie przez telefon, że ma

kłopoty ze zdrowiem, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jest chory,

aż do chwili, gdy zjawił się w studiu w Los Angeles. Wyglądał jak

niedomagający patriarcha ze sztuki Tennessee Williamsa: długa biała broda,

ciemne okulary i laska. Ledwo chodził. Siedział w studiu na rozkładanym

fotelu do relaksu przez dwie godziny dziennie i śpiewał, i grał. Tylko tyle

mógł wytrzymać, ale to, co tworzył przez te dwie godziny, było

niesamowite. Czasami bałem się, że nie dożyje wydania tego albumu.

Pewnego dnia zaczęło mu lecieć z nosa – okazało się, że to płyn mózgowo-

rdzeniowy. Zabrano go do szpitala na operację, a przy okazji stwierdzono

niewydolność serca i zapalenie płuc.

Jakoś jednak udało nam się skończyć. Płyta, którą zatytułowaliśmy The

Union, dotarła do pierwszej piątki najlepiej sprzedających się albumów

w Stanach. Jesienią 2010 roku pojechaliśmy razem w trasę. Graliśmy

w salach na piętnaście tysięcy osób. Leon twierdził, że od kilku dekad nie

widział ich od środka. Bywały takie wieczory, że musiał wjechać na scenę


na wózku, ale nie wpływało to nigdy na jego głos. Za każdym razem

udawało mu się pokonać słabość.

Dzięki tej płycie Leon wreszcie zdobył należne mu uznanie. Podpisał

nowy kontrakt płytowy i został przyjęty w poczet członków Rock and Roll

Hall of Fame. Tak bardzo się cieszyłem z tego powodu, że na chwilę

zapomniałem o swojej przysiędze, że moja noga więcej tam nie postanie,

i zaproponowałem, że wygłoszę mowę wprowadzającą. Zarobił kupę kasy,

kupił sobie nowego busa i grał na całym świecie w o wiele większych

i lepszych salach niż przez ostatnie lata. Koncertował aż do samej śmierci

w 2016 roku. Jeśli nie widzieliście go na scenie, przykro mi, nie macie

pojęcia, ile was ominęło. Leon Russell był najlepszy.


16

Po raz pierwszy przytrafiło mi się to w RPA w 2009 roku, w ośrodku


pomocy dla dzieci z HIV i jego następstwami. Mieścił się on w centrum

Soweto. Sieroty i dzieci zmuszone utrzymywać rodziny mogły zgłosić się

tam po wsparcie – ciepły posiłek, dobrą radę albo pomoc w odrabianiu

zadań domowych. Pojechaliśmy tam z wizytą, ponieważ ośrodek został

ufundowany przez Elton John AIDS Foundation i przygotowano dla nas

prezentację. Kobiety, które tam pracowały, oraz dzieci korzystające z opieki

wyjaśniły nam, jak to wszystko działa. Jeden z dzieciaków, drobny

chłopaczek ubrany we wzorzystą koszulę z rodzaju tych, które

spopularyzował Nelson Mandela, sprezentował mi malutką łyżeczkę,

symbol południowoafrykańskiego przemysłu cukrowniczego. Nie zamierzał

jednak wracać do pozostałych dzieci. Nie wiem dlaczego – w końcu nie

miał pojęcia, kim jestem. Najwyraźniej zapałał do mnie sympatią. Nazywał

się Noosa i nie opuszczał mnie przez cały czas trwania naszej wizyty.

Trzymałem go za rękę i robiłem miny, które doprowadzały go do śmiechu.

Był przeuroczy, ale wciąż zastanawiałem się, jak wygląda jego życie poza

ośrodkiem. Opowieści o tym, jak AIDS zniszczyło życie w RPA, nie

należały do najprzyjemniejszych. Dokąd wracał po opuszczeniu centrum

pomocy? Co na niego czekało?

Patrząc na niego, uświadomiłem sobie, że czuję coś więcej niż

współczucie i sympatię. Dręczyło mnie coś jeszcze, coś znacznie

potężniejszego niż rozczulenie, ale na razie nie potrafiłem tego

sprecyzować. Poszedłem porozmawiać z Davidem.


– Ten chłopak jest wspaniały – oznajmiłem. – Ale to sierota. Może

potrzebuje wsparcia? Jak myślisz?

David wydawał się zaskoczony. Już wcześniej sugerował, żebyśmy

założyli rodzinę – adopcja dzieci przez pary gejowskie nie była już

uważana za coś zupełnie nie do pomyślenia. Jednak zawsze, gdy o tym

wspominał, przedstawiałem mu tak długą listę wątpliwości, że w końcu się

poddawał.

Uwielbiam dzieci. Mam mnóstwo chrześniaczek i chrześniaków, część

z nich jest całkiem znana, jak Sean Lennon czy Brooklyn i Romeo

Beckhamowie, części z nich nikt nie rozpoznaje, jak na przykład syna

mojego sponsora z AA, ale kocham ich wszystkich ogromnie. Tyle że

posiadanie własnych dzieci to coś zupełnie innego. Byłem za stary. Zbyt

przyzwyczajony do swoich rytuałów. Ciągle w trasie, więc często

nieobecny w domu. Zbyt przywiązany do swojej porcelany, zdjęć i dzieł

sztuki, którym nie służą upadki, kredki, smarowanie pastą Marmite ani inne

rzeczy, które, jak wieść niesie, cieszą małe dzieci. Byłem zbyt zajęty, by

znaleźć w swoim życiu czas na rodzicielstwo. To nie było marudzenie –

mówiłem szczerze. Ale tak naprawdę wszystkie te zastrzeżenia miały

korzenie w moim dzieciństwie. Wychowywanie dziecka to ogromne

wyzwanie, a z osobistego doświadczenia wiedziałem, jak źle się to kończy,

gdy coś spierdolisz. Oczywiście masz nadzieję, że nie popełnisz tych

samych błędów co twoi rodzice, ale co, jeśli tak właśnie będzie? Nie

mógłbym żyć z myślą, że moje dzieci są równie nieszczęśliwe jak ja przez

całe dzieciństwo.

I oto po tych wszystkich sprzeciwach przychodzę teraz do Davida

i sugeruję, żebyśmy adoptowali sierotę z Soweto. Nic dziwnego, że był

zdumiony. Ja zresztą również. Co się ze mną działo? Nie miałem pojęcia,

ale coś zdecydowanie się wydarzyło, i to coś zupełnie poza moją kontrolą.
Zupełnie jakbym po sześćdziesiątce odkrył w sobie prawdziwy instynkt

rodzicielski, całe lata po wszystkich, dokładnie tak jak dopiero w wieku

dwudziestu jeden lat odkryłem swoje libido.

Cokolwiek to było, nie miało większego znaczenia. Popytaliśmy trochę

i szybko zrozumieliśmy, że chłopak ma relatywnie godziwe warunki życia.

Mieszkał z babcią, siostrą i innymi krewnymi, a ich rodzina dbała o siebie

nawzajem i była bardzo zżyta – do tego stopnia, że siostra Noosy zalała się

łzami, widząc, jak bardzo się do mnie przywiązał, i myśląc, że go zabiorę.

To rozwiązało nasz problem. Zdecydowanie byśmy mu nie pomogli,

wyrywając go z jego środowiska, pozbawiając tożsamości i sprowadzając

do Wielkiej Brytanii. Lepiej inwestować w przyszłość tego chłopca w jego

ojczyźnie. Spotkałem go jeszcze kilka razy, gdy odwiedzałem RPA

z koncertami lub z ramienia fundacji, i zawsze był nie tylko uroczy, ale też

wyraźnie szczęśliwy.

Stanowiło to dość dziwną sytuację, ale szybko sobie wszystko

poukładałem, wiedząc, że postąpiliśmy właściwie. Wróciłem do swoich

starych poglądów w kwestii dzieci. Chyba żaden z nas nie poruszył więcej

tego tematu. Aż tego samego roku pojechaliśmy na Ukrainę.

Sierociniec znajdował się w Doniecku, wielkim przemysłowym ośrodku

w samym centrum kraju. Mieszkały w nim dzieci w wieku od roku do

jedenastu lat, poddawane obserwacji na HIV – nie każde potomstwo

urodzone z zarażonej wirusem matki wykazuje objawy choroby. Jeśli

jednak się pojawiały, dzieci przechodziły terapię antyretrowirusową, mogły

też liczyć na opiekę i wsparcie. Oprowadzono nas po obiekcie,

przekazaliśmy jedzenie, pieluchy i podręczniki szkolne. Żadnych

luksusowych prezentów, tylko to, co faktycznie było potrzebne

pracownikom i mieszkającym tam dzieciom. Zagrałem dla nich Circle of

Life na fortepianie, który sam podarowałem ośrodkowi. Zaraz po piosence


przydreptał do mnie drobniutki chłopiec, więc wziąłem go na ręce

i przytuliłem. Powiedziano mi, że nazywa się Lew. Miał czternaście

miesięcy, ale wydawał się młodszy, taki był drobniutki. Jego historia

okazała się przerażająca. Ojca skazano za uduszenie nastolatki, matka była

nałogową alkoholiczką z HIV oraz gruźlicą i nie mogła zapewnić dzieciom

opieki. Jeszcze nie wiedziano, czy Lew również jest zarażony HIV, ale

badania jego starszego przyrodniego brata Artema przyniosły wynik

pozytywny. Lew miał jasne włosy i brązowe oczy oraz uśmiech, który

pozostawał w kompletnej sprzeczności z tym, co go otaczało i czego

w życiu doświadczył. Robiło mi się miękko koło serca, gdy się do mnie

uśmiechał.

Nie rozstawałem się z nim przez resztę pobytu. Cokolwiek się ze mną

działo wtedy, w Soweto, przytrafiło mi się znowu, tylko gwałtowniej:

poczułem więź z tym chłopcem, potężną łączność. Mój stan emocjonalny

nie był najstabilniejszy. Kilka dni wcześniej zmarł nagle Guy Babylon,

który od jedenastu lat grał na klawiszach w moim zespole. Miał zaledwie

pięćdziesiąt dwa lata, wydawał się całkowicie zdrowy, ale umarł na atak

serca, gdy poszedł popływać. Bolesne przypomnienie, że nigdy nie wiemy,

co czyha za rogiem, i każdego z nas czeka koniec. Może dzięki temu

dotarło do mnie, co jest dla mnie w życiu ważne. Dlaczego miałbym

zaprzeczać własnym uczuciom w tak fundamentalnej kwestii jak ojcostwo?

Reszta naszej ekipy ruszyła dalej, a ja zostałem, żeby pobawić się

z Lwem. Nie mogłem go zostawić. W końcu David zaczął mnie szukać.

Gdy tylko wszedł do pokoju, zacząłem trajkotać jak opętany:

– Ten chłopczyk jest niesamowity, nazywa się Lew i jest sierotą. Sam

mnie znalazł, to nie ja go wybrałem. To chyba znak. Wszechświat próbuje

nam powiedzieć, że powinniśmy go adoptować.


Dawid był jeszcze bardziej zaskoczony niż w Soweto. Najwyraźniej nie

spodziewał się, że w odpowiedzi na zwyczajne „co tam?” otrzyma

przemowę o znakach i wiadomościach od wszechświata. Zrozumiał jednak,

że mówię poważnie. Poprosił, żebym nieco zwolnił i na razie nie szarżował

– musieliśmy lepiej poznać sytuację Lwa oraz jego rodziny i dowiedzieć

się, czy może opuścić sierociniec, zanim zostanie stwierdzone, czy jest

nosicielem HIV.

Przez cały dzień miałem go przy sobie. Wciąż trzymałem go na rękach,

gdy wyprowadzono nas przed budynek, gdzie pod prowizoryczną markizą

zorganizowano konferencję prasową. Gdy odpowiadałem na pytania

dziennikarzy, posadziłem chłopca na kolanach Davida. Ostatnie pytanie

dotyczyło tego, że w przeszłości twierdziłem, że nie chcę mieć dzieci. Czy

wizyty w sierocińcach zmieniły moje zdanie w tej kwestii? Była to

doskonała okazja, by pokazać, że zrozumiałem prośbę Davida, aby nie

szarżować z żadnymi pomysłami na temat przyszłości Lwa. Zamiast tego

wypaliłem, że wszystko się zmieniło, a chłopiec, którego widzą na kolanach

Davida, skradł nam serca i z radością byśmy go adoptowali wraz z jego

bratem, o ile to tylko możliwe.

Pamiętacie być może, jak kilka rozdziałów temu wyjaśniałem, dlaczego

cieszę się z tego, że stałem się sławny w czasach, zanim menadżerowie

i wytwórnie płytowe zaczęli wysyłać artystów na szkolenia medialne

i pilnować ich wypowiedzi publicznych. Jestem dumny, że zawsze

odpowiadam szczerze i prosto z serca. Muszę jednak stwierdzić, że

przydarzyło mi się w karierze kilka takich chwil, kiedy naprawdę przydałby

mi się trening medialny. Bo w niektórych sytuacjach naprawdę trzeba

odpowiedzieć jakimś banałem lub ominąć pytanie, zamiast wygarniać całą

prawdę. To właśnie była jedna z takich sytuacji. Gdy tylko zamknąłem usta,

uświadomiłem sobie, że trzeba było milczeć. I to nie tylko dlatego, że


Dawid zwiesił głowę, zamknął oczy i wymamrotał pod nosem słowa

brzmiące jak „o kurwa”.

– Przecież to się w minutę rozejdzie po całym świecie – skarżył się

w drodze powrotnej na lotnisko.

I miał rację. Zanim wylądowaliśmy w Wielkiej Brytanii, jego telefon

zapełnił się wiadomościami przysyłanymi przez przyjaciół, którzy chcieli

nam pogratulować. To oznaczało, że media już podjęły temat. Część

brytyjskiej prasy zareagowała tak ostro, jakbym przyznał się do

patologicznej nienawiści wobec dzieci i osobiście zamierzał podpalić

doniecki sierociniec. „Daily Mail” i „The Sun” momentalnie wysłały na

Ukrainę reporterów. Jeden z nich dorwał miejscowego ministra, który

stwierdził, że adopcja jest niemożliwa, ponieważ jesteśmy parą gejowską,

a ja jestem za stary. Kolejny spotkał się z matką Lwa, postawił jej wódkę

i zaciągnął do sierocińca, żeby porobić zdjęcia, co z miejsca opóźniło

proces adopcyjny o rok – trzeba było dwunastu miesięcy bez kontaktu

z bliskimi, by dziecko trafiło pod opiekę państwa. Dziennikarz mógł o tym

nie wiedzieć lub miał to gdzieś, w ogóle nie przyszło mu to do głowy. Choć

wydawało się to nieuniknione, było coś strasznego w tym, że uwaga

mediów skupiła się na mnie i Davidzie zamiast na dzieciach, których

dotyczyła ta sytuacja. Trudno mi nie myśleć o tym, że gdybym milczał

podczas konferencji, nic takiego by się nie wydarzyło. A może to bez

różnicy? Nigdy się już nie dowiemy.

Wciąż staraliśmy się zrozumieć adopcyjną logistykę, ale stało się jasne,

że nic z tego nie będzie. Mogliśmy złożyć apelację do Europejskiego

Trybunału Sprawiedliwości, lecz nie miało to większego sensu – Ukraina

nie należała do Unii Europejskiej. Rozmawialiśmy również

z psychologiem, pytając o procesy emocjonalne dziecka, które przeniesiono

z sierocińca do rodziny zastępczej, i jego słowa nas zmroziły. Uważał, że


wszystkie dzieci, które przebywały w domu dziecka dłużej niż półtora roku,

poniosły nieodwracalne szkody psychiczne. Nikt ich prawidłowo nie

wychowywał, nie były tulone, trzymane na rękach i rozpieszczane

wystarczająco często. Miało to na nie wpływ, którego nie dało się odwrócić.

Przestaliśmy więc szukać sposobów na adopcję Lwa i Artema i we

współpracy z ukraińską fundacją skupiliśmy się na jak najszybszym

wydostaniu ich z sierocińca. Ich matka zmarła, a ojciec znów trafił do

więzienia, mieli jednak w miarę młodą babcię, uzgodniono więc, że

powinni zamieszkać z nią.

Za pośrednictwem fundacji dyskretnie wspieraliśmy ich finansowo.

Doradzono nam anonimowość – do tego stopnia, że nawet chłopcy i ich

babcia nie wiedzieli o naszej pomocy – ponieważ media nie dałyby im

spokoju, gdyby zwietrzyły, że to ja im pomagam. Unikaliśmy

ekstrawagancji na miarę Eltona Johna, bo mogłoby to ich jeszcze mocniej

odizolować od środowiska, ale upewnialiśmy się, że mają wszystko, czego

zdaniem pracowników fundacji było im trzeba: porządne meble, jedzenie,

podręczniki, pomoc prawną. Kiedy Rosja dokonała napaści na tę część

Ukrainy, fundacja, która zarządzała sierocińcem, pomogła nam w ewakuacji

chłopców do Kijowa. Zawsze mieliśmy ich na oku.

W zeszłym roku, gdy pojechałem na Ukrainę z ramienia AIDS

Foundation, znów spotkałem Lwa i Artema. Weszli do pokoju

w jednakowych bluzach, a potem przytulaliśmy się, płakaliśmy i gadaliśmy

bez końca. Minęło wiele lat. Lew już całkiem wyrósł, stał się zabawnym,

rezolutnym i uroczym dziesięciolatkiem. Ale jedno w ogóle się nie zmieniło

– wciąż czułem z nim taką samą więź jak pierwszego dnia. I nadal

żałowałem, że nie mogliśmy go adoptować. Wiedziałem jednak, że jego

babcia wykonała kawał dobrej roboty.


Staraliśmy się zostać rodziną adopcyjną, ale nam się nie powiodło. Byłem

rozczarowany, ale tym razem moje uczucia rodzicielskie nie zanikły.

Zupełnie jakby ktoś wcisnął jakiś guziczek, zacząłem pragnąć dzieci równie

mocno jak David. Jednak nie było to takie proste. Dla pary gejów adopcja

to niesamowicie trudny proces, a alternatywa w postaci surogatki również

była najeżona trudnościami.

Oficjalnie korzystanie z usług surogatek jest w Wielkiej Brytanii

nielegalne, można jednak przywieźć do kraju dziecko, które urodziło się

w ten sposób poza jego granicami. Porozmawialiśmy z naszym

kalifornijskim lekarzem, który skierował nas do organizacji California

Fertility Partners. Cały proces okazał się niezmiernie skomplikowany:

istnieją agencje dawczyń komórek jajowych oraz agencje surogatek, do

tego dochodziły komplikacje prawne, zwłaszcza gdy mieszkało się za

granicą. Im bardziej się temu przyglądaliśmy, tym bardziej wydawało się to

trudne. Po jakimś czasie zaczęło mi się kręcić w głowie od tych wszystkich

terapii hormonalnych, blastocyst, transferów zarodków, przepisów

dotyczących rodzicielstwa i dawczyń komórek.

Doradzono nam znalezienie niezamężnej surogatki – zdarzały się już

sytuacje, że mężowie surogatek rościli sobie prawa do dzieci, choć nic ich

z nimi biologicznie nie łączyło. Obaj oddaliśmy próbki spermy, tak żeby nie

wiedzieć, który z nas zostanie rodzicem biologicznym. Doradzono nam też,

by wszystko odbywało się z dochowaniem jak największej dyskrecji.

Musieliśmy pozostać anonimowi dla surogatki, podawaliśmy się więc za

Edwarda i Jamesa, parę brytyjskich gejów, którzy pracują

w niedookreślonej „rozrywce”. Wszystkich pozostałych zaangażowanych

w ten proces obowiązywała ścisła klauzula poufności. Otrzymawszy

całkiem niedawno solidną lekcję w kwestii nietrzymania języka za zębami,

uznałem, że jest to całkowicie logiczne. Kiedy media zwietrzyły tożsamość


surogatki Sarah Jessiki Parker i Matthew Brodericka, biedaczka musiała się

ukrywać. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęliśmy, to ciężarna kobieta nękana

przez prasę.

Korzystanie z surogatek wymaga potężnego aktu wiary. Po wyborze

dawczyni jajeczka i oddaniu próbki spermy do kliniki twój los spoczywa

całkowicie w cudzych rękach. Nam się nieprawdopodobnie wręcz

poszczęściło. Znaleźliśmy wspaniałego lekarza, Guya Ringlera, geja

i specjalistę od problemów z płodnością w związkach LGBT. Mieliśmy też

wyjątkową surogatkę. Mieszkała na północ od San Francisco i już

wcześniej służyła za zastępczą rodzicielkę. Kompletnie nie interesowała jej

sława ani pieniądze, chciała jedynie pomagać kochającym się parom, które

nie mogły mieć własnych dzieci. Mniej więcej w trzecim miesiącu poznała

prawdziwą tożsamość „Edwarda” i „Jamesa”, ale nawet nie mrugnęła

okiem. David, bojąc się rozpoznania, spotkał się z nią z dala od jej

rodzinnego miasta. Kiedy wrócił i opowiedział, jaka jest wspaniała,

poczułem, że moje marzenie nagle staje się rzeczywistością. Nie dręczyły

mnie żadne wątpliwości ani niepokoje, żadnej paniki, żadnych myśli

w stylu „co myśmy narobili”, nic z tych rzeczy – tylko pełne podniecenia

wyczekiwanie.

Reszta ciąży minęła w mgnieniu oka. Dziecko miało się urodzić 21

grudnia 2010 roku. Bardzo się zbliżyliśmy do naszej surogatki, jej chłopaka

oraz rodziny. Im lepiej ich znałem, tym mocniej nienawidziłem tego

określenia. Brzmiało okropnie medycznie i bezdusznie, a nie było w tym

niczego medycznego i bezdusznego. Ci ludzie byli mili, kochający

i szczerze zachwyceni, że mogą nam pomóc w spełnieniu marzeń.

Zatrudniliśmy nianię, tę samą, która opiekowała się synem naszej

przyjaciółki Elizabeth Hurley. Poznaliśmy ją, ponieważ Liz gościła

w Woodside tuż po narodzinach dziecka, żeby uniknąć medialnej nagonki.


Zaczęliśmy przygotowywać pokój dziecięcy w naszym mieszkaniu w Los

Angeles, ale trzeba było to utrzymywać w jak największej tajemnicy.

Wszystkie nasze zakupy trafiały najpierw do naszego biura w mieście,

gdzie przepakowywano je tak, by wyglądały jak prezenty świąteczne dla

Davida lub dla mnie.

Jakiś czas przed porodem nasza surogatka przeniosła się wraz z rodziną

do hotelu w Los Angeles. Przyleciały też Ingrid i Sandy, które poprosiliśmy

o zostanie matkami chrzestnymi. Planowaliśmy obwieścić tę radosną

nowinę podczas świątecznej kolacji z przyjaciółmi, musieliśmy jednak

przesunąć przyjęcie, bo dziecku nie spieszyło się z przyjściem na świat.

W końcu surogatka miała już dość bezsennych nocy, obolałych pleców

i opuchniętych kostek, podjęła więc zdecydowane działania. W Coldwater

Canyon była restauracja, w której podawano zupę z rukwi wodnej,

przyspieszającą ponoć poród. Reputacja lokalu okazała się w pełni

zasłużona: w Wigilię odebraliśmy telefon, że mamy przyjechać do szpitala

Cedars-Sinai.

Wciąż dbając o dyskrecję, przybyłem na miejsce w przebraniu

i w czapce na głowie. Równie dobrze mógłbym się tam pojawić w butach

na niebotycznych obcasach, które nosiłem w filmie Tommy, oraz

w okularach z oprawką układającą się w moje imię – i tak nikt by mnie nie

rozpoznał, bo nikogo tam nie było. Szpital był kompletnie opustoszały,

a oddział położniczy kojarzył się z hotelem z Lśnienia. Dowiedzieliśmy się,

że nikt nie chce rodzić w święta. Wszyscy przyspieszają poród lub decydują

się na cesarskie cięcie, byle tylko nie spędzać Bożego Narodzenia

w szpitalu. Wszyscy, tylko nie my. Celowo staraliśmy się tak wcelować

z datą porodu, by nie kolidowała z moją pracą i występami. Dlatego wokół

nie było ani żywej duszy, poza nami i Australijką, która leżała w sąsiedniej
sali i spodziewała się bliźniąt. A także naszym synem, który urodził się

o wpół do trzeciej nad ranem w Boże Narodzenie.

Sam przeciąłem pępowinę – myślałem, że jestem na to zbyt wrażliwy,

ale emocje wzięły górę. Obaj zdjęliśmy koszule, żeby chłopiec zaznał

dotyku naszej skóry. Nazwaliśmy go Zachary Jackson Levon. Wszyscy

zakładają, że ostatnie imię pochodzi z piosenki Madman Across the Water,

którą napisaliśmy z Berniem, ale się mylą. Nazwaliśmy go tak na cześć

Lwa. Tak musiało być. Lew był naszym aniołem, posłańcem, który nauczył

mnie czegoś, czego o sobie nie wiedziałem. To on sprawił, że wylądowałem

na oddziale położniczym, trzymając naszego synka i wiedząc, że to

całkowicie odmieni nasze życie.

Oprócz Ingrid i Sandy matką chrzestną Zachary’ego została również Lady

Gaga. Współpracowałem z coraz młodszymi artystami, od Scissor Sisters

po Kanye Westa. To zawsze człowiekowi pochlebia, gdy o współpracę

proszą go ludzie, których nie było jeszcze na świecie, gdy rozpoczynał

karierę. Jednak ze wszystkich młodych artystów to właśnie z Lady Gagą

poczułem najsilniejszą więź. Zakochałem się w niej od pierwszego

wejrzenia. Uwielbiałem jej muzykę, ekstrawaganckie stroje, wyczucie

teatru i widowiska. Bardzo się od siebie różniliśmy – ona była zaledwie

dwudziestoletnią dziewczyną z Nowego Jorku – ale gdy tylko się

poznaliśmy, jasne było, że jesteśmy skrojeni z tego samego materiału.

Zacząłem ją nazywać nieślubną córką Eltona Johna. Tak bardzo ją

kochałem, że wpakowałem się w jeszcze większe problemy z prasą. Zawsze

miałem dobry kontakt z Madonną. Nabijałem się z niej, że śpiewa

z playbacku na scenie, ale prawdziwe problemy zaczęły się, gdy w jednym

z amerykańskich talk-show wsiadła na Lady Gagę. Rzeczywiście singiel

Gagi Born This Way bardzo przypomina Express Yourself, ale nie wiem,

czemu musiała zachować się tak paskudnie, zamiast cieszyć się, że nowe
pokolenie artystek znajduje się pod jej wpływem, zwłaszcza że mianuje się

orędowniczką wszystkich kobiet. Wydaje mi się, że szanowani artyści nie

powinni kopać po kostkach tych u progu kariery. Rozwścieczyło mnie to

i powiedziałem o niej parę przykrych słów w wywiadzie, który

przeprowadził ze mną dla australijskiej telewizji Molly Meldrum, człowiek,

którego znałem od lat siedemdziesiątych. W materiale filmowym wyraźnie

widać, że nie była to część nagrania, tylko rozmowa z kolegą między

ujęciami (słychać, jak są przesuwane kamery w studiu). Mimo to

wypowiedź znalazła się w programie i doprowadziła do błyskawicznego

zakończenia naszej wieloletniej przyjaźni. Ale nie powinienem był mówić

takich rzeczy. Przeprosiłem ją później, gdy spotkaliśmy się w jakiejś

restauracji we Francji, a ona przyjęła to z wielką wyrozumiałością.

Tymczasem Lady Gaga okazała się doskonałą matką chrzestną. Wpadała na

backstage i brała się do kąpania Zachary’ego, wciąż w kostiumie

scenicznym, co było dość niesamowitym widokiem.

Tak właściwie całe ojcostwo okazało się niesamowite. Nie przekażę

wam w tym temacie niczego, czego byście już setki razy nie słyszeli.

Wszystkie te banały, że jest to miłość jak żadna inna, że całkowicie zmienia

ogląd świata i mocniej cię w nim zakotwicza, że nic nie może się równać

z zachwytem, który towarzyszy obserwacji procesu dorastania nowego

człowieka – to wszystko prawda. Być może odczuwałem to nieco

intensywniej, bo aż do późnych lat życia nie wierzyłem, że będę ojcem.

Gdybyście próbowali powiedzieć Eltonowi Johnowi w latach

siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych, że znajdzie głębsze spełnienie

w zmienianiu pieluch niż w pisaniu piosenek i graniu koncertów,

musielibyście zapewne w pośpiechu opuścić jego garderobę, uchylając się

przed lecącymi w waszą stronę talerzami. Jednak to wszystko prawda –

czułem ogromną odpowiedzialność, ale kochałem wszystko, co wiązało się


z rolą ojca. Nawet niemowlęce napady złości uważałem za dziwnie

rozczulające.

– Wydaje ci się, że jesteś nieznośny, kluseczko? A opowiadałem ci, jak

walnąłem osiem martini z wódką, wyskoczyłem ze wszystkich ciuchów

przed ekipą filmową i złamałem nos swojemu menadżerowi?

Niemal od razu poczuliśmy, że musimy mieć kolejne dziecko. Przede

wszystkim dlatego, że tak bardzo zachwyciło nas rodzicielstwo, ale nie

tylko o to chodziło. Niezależnie od naszych starań, by nasze potomstwo

wiodło normalne życie, nie było na to szans z powodu naszej pracy i tego,

co się z nią wiąże. Przed rozpoczęciem nauki w szkole Zachary jeździł ze

mną we wszystkie trasy, więc zanim skończył cztery lata, dwukrotnie

objechał cały świat. Kąpała go Lady Gaga i bujał się na kolanie Eminema.

Stał na backstage’u podczas moich występów w Vegas, a paparazzi robili

mu zdjęcia, co go – ku mojej radości – raczej męczyło, niż cieszyło.

Wykapany tata. Bycie synem Eltona Johna niesie ze sobą pewne przywileje,

to oczywiste, ale nie można się oszukiwać, że nie wiążą się z nim żadne

ciężary. Sam nie znosiłem bycia jedynakiem, więc wydawało mi się jasne,

że potrzebne mu rodzeństwo, by miał się z kim dzielić i żeby ktoś rozumiał

jego doświadczenia. Skorzystaliśmy z tej samej surogatki, tych samych

agencji, tej samej dawczyni i wszystko znów wyszło bezbłędnie – Elijah

urodził się 11 stycznia 2013 roku.

Tylko moja matka nie była tym wszystkim zachwycona. Nasze stosunki

zawsze były napięte, ale od czasu gdy w 2005 roku zawarłem związek

partnerski z Davidem, stały się wręcz nie do naprawienia. Jak zwykle

starałem się wszystko załagodzić, ale coś się zdecydowanie zmieniło.

Konflikt eskalował. Strumień nieustającej krytyki stał się rwącą rzeką.

Wychodziła z siebie, żeby uświadomić mi, jak bardzo nie znosi tego, czym

się zajmuję. Każda moja nowa płyta była beznadziejna, a w ogóle to nie
mogłem być taki jak Robbie Williams? Czemu już nie pisałem takich

piosenek? Jeśli wieszałem nowy obraz, zawsze mówiła, że jest paskudny

i sama namalowałaby lepszy. Gdy grałem koncert charytatywny, słyszałem,

że wynudziła się jak nigdy w życiu, na szczęście udało się uniknąć

katastrofy, bo występ kogoś innego uratował show. Jeśli moja fundacja

organizowała wystawne przyjęcie pełne zaproszonych gwiazd, mówiła mi,

że robię to tylko dla sławy i by podlizywać się VIP-om.

Żeby mi się nie nudziło, zdarzało jej się też wybuchać prawdziwą

wściekłością. Nigdy nie wiedziałem, co ją sprowokuje i kiedy to nadejdzie.

Przebywanie w jej towarzystwie w czasie obiadu lub świąt przypominało

siedzenie na niewybuchu. Ciągle czekałem, co tym razem ją wzburzy.

Kiedyś poszło o to, że kupiłem kojec dla dwóch psów, które mieszkały

w naszym domu w Nicei. Innym razem wybuchła z powodu Billy’ego

Elliota. Jej zdaniem była to jedyna rzecz, jaka mi wyszła w ostatniej

dekadzie. Żadna z osób zaangażowanych w ten musical nie spodziewała

się, że będzie się on cieszył tak ogromną popularnością, nie tylko

w Wielkiej Brytanii, ale też w krajach, gdzie ledwie słyszano o strajkach

górników czy wpływie taczeryzmu na brytyjski przemysł – ta opowieść

okazała się uniwersalna. Mama wielokrotnie jeździła do Londynu, by

obejrzeć go na scenie, aż do chwili, gdy kasjerka przełożyła gdzieś jej

bilety i musiała na nie poczekać jakieś pięć minut. Uznała wtedy, że celowo

to zaplanowałem, by ją upokorzyć. Na szczęście po Billym Eliocie

napisaliśmy z Berniem musical Wampir Lestat, który okazał się klapą –

wszystko się posypało, od scenografii po dialogi – i sytuacja wróciła do

normy. Dałem matce okazję do podkreślenia, że od początku wiedziała, że

to będzie katastrofa.

Próbowałem się z tego śmiać lub całkiem sprawę ignorować, ale nie

było to najłatwiejsze. Jeśli tylko chciała, zawsze wiedziała, gdzie nacisnąć,


żeby doprowadzić mnie do szału. W końcu sama zainstalowała te przyciski.

Nadal umiała sprawić, że czułem się jak przerażony dziesięciolatek

z Pinner, przekonany, że sam wszystkiemu zawinił. Metaforycznie mówiąc,

wciąż drżałem z lęku przed klapsem. Efekt był łatwy do przewidzenia –

zacząłem jej unikać. Z okazji sześćdziesiątych urodzin zorganizowałem

huczne przyjęcie w nowojorskiej katedrze Świętego Jana Bożego, gdzie

jakiś czas później odbył się ostatni koncert Arethy Franklin. Mama była

jednym z gości honorowych na moich pięćdziesiątych urodzinach,

legendarnym balu przebierańców, na którym razem z Derfem pojawili się

w kostiumach królowej i księcia Edynburga, a ja miałem na sobie kostium

Ludwika XVI z trenem, podtrzymywanym przez dwóch kupidynów,

i peruką tak wielką, że przyjechała na pace furgonetki. Miałem czas, by

przemyśleć ten pomysł, gdy samochód utknął w korku na dobre półtorej

godziny. Tym razem postanowiłem jej nie zapraszać. Wiedziałam, że jeśli

się zjawi, będzie tylko psuła nastrój, w ogóle nie będzie jej to cieszyło,

podobnie jak i mnie. Użyłem wymówki, że to zbyt daleko jak na jej siły –

nie czuła się najlepiej – ale tak naprawdę wcale jej tam nie chciałem.

Do czasu narodzin Zachary’ego przestaliśmy się w ogóle do siebie

odzywać. Mama już nie tylko bez ustanku mnie krytykowała, ale po prostu

wychodziła z siebie, żeby tylko sprawić mi przykrość. Gdy zakończyłem

współpracę z Johnem Reidem, zaczęła obnosić się ze swoją przyjaźnią

z nim.

– Zupełnie nie wiem, czemu się unosisz – odpowiedziała, gdy

stwierdziłem, że to trochę nielojalne. – To tylko pieniądze.

Na pewno można było to ująć i w taki sposób. Jednak ostateczne starcie

nastąpiło, gdy odszedł mój osobisty asystent Bob Halley. Pracowaliśmy

razem od lat siedemdziesiątych, ale nasze relacje stały się napięte. Bob

uwielbiał luksusowy tryb życia i zupełnie mu nie pasowało, że menadżment


próbuje okiełznać nasze zapędy, szukając oszczędności. To dziwne, ale

czasami sława ma większy wpływ na tych, którzy cię otaczają, niż na

ciebie. Punktem zapalnym okazała się kwestia wypożyczalni samochodów,

z której mieliśmy korzystać. Menadżment zdecydował się na usługi

konkurencyjnej firmy, Bob jednak ją spławił i wynajął droższą.

Menadżment unieważnił jednak jego decyzję i wrócił do swojego

usługodawcy. Bob się wściekł. Wybuchła między nami wielka kłótnia

w nowojorskim hotelu St. Regis. Twierdził, że podważono jego autorytet

i pozycję. Odparłem, że to tylko próba zaoszczędzenia pieniędzy. Zagroził,

że odejdzie, a mnie w tym momencie puściły nerwy i stwierdziłem, że nie

mam z tym żadnego problemu. Później, kiedy już się trochę uspokoił,

pogadałem z nim ponownie. Tym razem powiedział mi, że nie znosi

wszystkich pracowników Rocket. Najwyraźniej zalazł mu za skórę cały mój

menadżment. Zupełnie nie wiedziałem, co robić – opowiedzieć się po

stronie menadżmentu czy asystenta? Jednak nie był to aż tak trudny wybór.

Bob ponownie ogłosił, że odchodzi, i wypadł za próg, wołając, że bez niego

moja kariera skończy się w pół roku. Choć miał liczne talenty,

jasnowidztwo do nich nie należało. Jedyną zmianą w mojej karierze po jego

odejściu były zauważalnie niższe rachunki.

Mama wściekła się, gdy usłyszała o jego odejściu. Zawsze się świetnie

dogadywali. Nie chciała poznać mojej wersji zdarzeń i powiedziała mi

wprost, że Bob był bardziej jej synem, niż ja kiedykolwiek będę.

– Bardziej od własnej matki obchodzi cię to coś, co poślubiłeś –

wysyczała.

Po tej rozmowie telefonicznej przez siedem lat nie utrzymywaliśmy

kontaktu. Czasami uświadamiasz sobie, że od dłuższego czasu walisz głową

w mur i niezależnie, ile to będzie trwało, nigdy go nie przebijesz, będzie cię

tylko ciągle bolała głowa. Wciąż jednak dbałem o jej bezpieczeństwo


finansowe. Kiedy chciała przeprowadzić się do Worthing, kupiłem jej dom.

Płaciłem za wszystko, w tym za najlepszą opiekę, gdy potrzebowała

operacji biodra. Sprzedała na aukcjach wszystkie prezenty, które ode mnie

dostała, od biżuterii po platynowe płyty, na których kazałem wygrawerować

jej imię, choć wcale nie potrzebowała pieniędzy. W gazetach opowiadała,

że bieduje, ale był to tylko kolejny sposób, żeby powiedzieć mi

„spierdalaj”. Podobnie jak to, że wynajęła cover band Eltona Johna, by

uświetnił jej dziewięćdziesiąte urodziny. Skończyło się na tym, że część

z tej biżuterii odkupiłem, bo nawet jeśli dla niej była nic niewarta, dla mnie

miała wartość sentymentalną.

To smutne, ale nie chciałem jej już w swoim życiu. Nie zaprosiłem jej

na kolejną ceremonię, gdy po zmianie przepisów wziąłem z Davidem

oficjalny ślub w grudniu 2014 roku. Była to znacznie skromniejsza impreza

niż zawarcie związku partnerskiego. Stawiliśmy się w urzędzie stanu

cywilnego w Maidenhead, potem do Woodside przyjechał urzędnik

i dopełnił formalności. Chłopcy nieśli obrączki – te same złote obrączki,

których użyliśmy podczas poprzedniej ceremonii, kupione przed laty

w Paryżu.

Mama przegapiła dorastanie swoich wnuków – moi kuzyni i ciotka Win

tłoczyli się wokół nich jak każda normalna rodzina, która ma dzieci do

rozpieszczania, zabawy i rozczulania się nad nimi. Ona miała to wszystko

gdzieś. Po przyjściu na świat Zachary’ego zapukał do niej dziennikarz

z tabloidu i zapytał, co czuje w związku z tym, że nie widziała swojego

pierwszego wnuka. Liczył na soczystą historię bezdusznie porzuconej

babci. Przeliczył się. Powiedziała mu, że nic jej to nie obchodzi i nigdy nie

lubiła dzieci. Śmiałem się na głos, czytając te słowa. Zero punktów za

wzbudzanie sympatii czytelników, mamusiu, ale sto punktów za szczerość.


Nawiązałem z nią ponowny kontakt, gdy poważnie zachorowała.

Wysłałem jej maila, załączając kilka zdjęć dzieci. Ledwie je zauważyła.

– Widzę, że masz pełne ręce roboty – tak brzmiała jedyna wzmianka na

ich temat.

Zaprosiłem ją na obiad. Niewiele się zmieniło. Ledwie weszła do domu,

z miejsca stwierdziła:

– Zapomniałam już, jak tu ciasno.

Postanowiłem ignorować jej zaczepki, nie łapać przynęty. Dzieci bawiły

się na górze, zapytałem więc, czy chce je poznać. Mama stwierdziła, że nie.

Wyjaśniłem, że nie chcę z nią rozmawiać o Johnie Reidzie ani Bobie

Halleyu. Chciałem tylko powiedzieć jej, że po tym wszystkim nadal ją

kocham.

– Ja też cię kocham – odparła. – Ale wcale cię nie lubię.

No cóż, przynajmniej byliśmy ze sobą szczerzy. Czasami

rozmawialiśmy przez telefon. Nigdy nie pytałem, co sądzi o moich

ostatnich dokonaniach, a kiedy tylko wspominałem o dzieciach, od razu

zmieniała temat. Udało mi się ją przekonać, by pogodziła się z ciocią Win –

pokłóciły się po śmierci Derfa w 2010 roku, gdy mama zabroniła jej synowi

Paulowi przyjść na pogrzeb, twierdząc, że Derf go nigdy nie lubił. Próba

odnowienia kontaktu między mamą a wujkiem Regiem nie była już taka

udana. Nawet nie pamiętam, o co się posprzeczali, ale wciąż ze sobą nie

rozmawiali, gdy umierała w grudniu 2017 roku.

Byłem ogromnie poruszony jej śmiercią. Widziałem się z nią

w Worthing zaledwie tydzień wcześniej. Wiedziałem, że jest nieuleczalnie

chora, ale nie wyglądała na osobę, która stoi na progu śmierci. Samo

spotkanie było dość dziwne – kiedy zapukałem do drzwi, otworzył Bob

Halley. Uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie, co wedle mojej mamy było

najjaśniejszym punktem całego wieczoru.


Nigdy nie należała do czułych, skłonnych do uścisków matek i miała

paskudny charakter, wykraczający poza uleganie zmiennym nastrojom czy

słynną porywczość Dwightów. Wolałem się nad tym zbyt głęboko nie

zastanawiać, bo budziło to moje przerażenie. Naprawdę wydawała się

cieszyć wywoływaniem awantur, nie tylko ze mną – każdy członek naszej

rodziny przez te wszystkie lata zdążył nadepnąć jej na odcisk. Mimo to

zdarzało jej się mnie wspierać, a w początkach mojej kariery naprawdę

miło się z nią gadało. Osoby, które znały ją we wczesnych latach

siedemdziesiątych, zwykle miały o niej dobre zdanie. „Ależ z tej twojej

mamy był śmieszek” – wspominały.

Zorganizowaliśmy jej prywatne nabożeństwo żałobne w kaplicy

w Woodside. W otoczeniu najbliższej rodziny chciałem pamiętać tylko

o miłych rzeczach. Popłakałem się, wygłaszając mowę. Mimo że opisuję ją

w tak czarnych barwach, brakowało mi jej, chociaż brakowało mi jej już na

długo przed jej śmiercią. Odeszła równie szybko i niespodziewanie, jak się

pojawiła. Po wszystkim trumna odjechała karawanem. Staliśmy tam

z wszystkimi pozostałymi Dwightami i Harrisami, patrząc w milczeniu, jak

znika z Woodside. W końcu mój wuj Reg przerwał milczenie.

– Teraz już nikomu nie odpyskniesz, co, Sheila? – wymamrotał.


17

Chociaż byłem zawodowym muzykiem przez całe swoje dorosłe życie,


nigdy nie znudziło mi się granie na żywo. Czasami miałem go dosyć (na

przykład, gdy grałem chałtury z Long Johnem Baldrym albo gdy byłem

skrajnie wyczerpany w połowie lat siedemdziesiątych), ale zawsze w końcu

mi przechodziło. Ogłaszałem, że przechodzę na emeryturę, a kilka tygodni

później i tak wracałem na scenę. Przez całe życie towarzyszyła mi ta

przedziwna mieszanka adrenaliny i lęku, której doznaję przed występem –

i całe szczęście, bo to naprawdę zajebiste uczucie. Uzależnia. Możesz mieć

dosyć ciągłych podróży, promocji, całej otoczki związanej

z koncertowaniem, ale to uczucie zawsze sprawia, że wracasz po więcej.

To, a także wiedza, że nawet podczas najgorszego koncertu –

z beznadziejnym dźwiękiem, niemrawą publicznością i w kiepskiej sali –

może wydarzyć się coś niesamowitego: jakaś iskra, błysk inspiracji

sprawią, że numer, który grasz po raz tysięczny, niespodziewanie ożywi

w twojej pamięci od dawna zapomniane wspomnienie.

O ile muzyka zawsze może mnie zaskoczyć, o tyle po pięćdziesięciu

latach grania wiem już, że żadnej spośród innych rzeczy, które dzieją się na

scenie, to się nie uda. Mam wrażenie, że zrobiłem na koncertach wszystko,

co można było zrobić. Brakuje chyba tylko tego, żebym umarł na scenie.

Grałem na trzeźwo, pijany i – niestety – kompletnie naćpany. Podczas

niektórych występów byłem cały w skowronkach, w trakcie innych

walczyłem z rozpaczą. Grałem na fortepianie, wskakiwałem na fortepian,

spadałem z fortepianu i spychałem fortepian ze sceny prosto w publiczność


(w tym ostatnim wypadku ktoś nim oberwał i przez resztę wieczoru

przepraszałem go za to). Grałem z moimi idolami z dzieciństwa

i z największymi artystami w historii muzyki. Grałem z ludźmi tak

beznadziejnymi, że nie powinni w ogóle znaleźć się na scenie, i z grupą

striptizerów w strojach skautów. Grałem przebrany za kobietę, kota,

Myszkę Minnie, Kaczora Donalda, generała z Rurytanii44, muszkietera,

matronę z pantomimy świątecznej i, bardzo rzadko, ubrany jak normalny

człowiek. Niektóre moje koncerty były przerywane przez alarmy bombowe,

protesty studenckie przeciwko wojnie w Wietnamie i dlatego że zbiegłem

ze sceny nabzdyczony, by wkrótce potem wrócić z podkulonym ogonem,

skruszony tym, że straciłem panowanie nad sobą. W Paryżu obrzucono

mnie hot dogami. W Karolinie Północnej, gdy miałem na sobie strój

kurczaka, znokautowała mnie fajka do haszyszu (zespół myślał, że ktoś do

mnie strzelał). Wbiegłem też na scenę przebrany za goryla, chcąc

zaskoczyć Iggy’ego Popa. To nie był najlepszy pomysł. Działo się to

w 1973 roku i poprzedniego wieczoru byłem na koncercie The Stooges. To

był najlepszy występ na żywo, jaki kiedykolwiek widziałem. Ich muzyka

różniła się diametralnie od mojej, to był po prostu niesamowity, pełen

energii czysty hałas z Iggym wspinającym się na wszystko wokół niczym

Spider-Man. Dlatego następnego wieczoru poszedłem zobaczyć ich raz

jeszcze (grali przez tydzień w klubie Richards w Atlancie). Pomyślałem

sobie, że zabawnie będzie, jeśli wypożyczę kostium goryla i wskoczę na

scenę podczas ich koncertu, żeby dołożyć coś jeszcze do ogólnego chaosu

i anarchii. Zamiast tego dostałem największą nauczkę w swoim życiu. Oto

ona: jeśli planujesz wskoczyć na scenę w przebraniu goryla i kogoś

zaskoczyć, upewnij się najpierw, czy przypadkiem ta osoba nie wzięła

przed koncertem tyle kwasu, że nie jest w stanie odróżnić człowieka

w kostiumie goryla od prawdziwego goryla. Uświadomiłem to sobie, kiedy


na mój widok Iggy wcale nie wybuchnął śmiechem, ale odskoczył ode mnie

z okrzykiem przerażenia. Następne, z czego zdałem sobie sprawę, to że nie

znajduję się już na scenie, ale w powietrzu. Kierowany potrzebą

stanowczego działania inny członek The Stooges przestał grać, podniósł

mnie i cisnął w tłum.

Chyba teraz rozumiecie, dlaczego uważam, że zaliczyłem już wszystko,

czego można było doznać podczas koncertów. Ale oczywiście, gdy już tak

zaczynasz myśleć, życie zaskakuje cię po raz kolejny. A to prowadzi nas do

opisu wieczoru w Las Vegas w 2017 roku, kiedy w momencie, gdy

wybrzmiał refren Rocket Mana, zerwałem się od fortepianu

i przemierzyłem całą długość sceny w Colosseum, pławiąc się w aplauzie

publiczności, uderzając pięścią powietrze i pokazując palcem fanów, którzy

byli szczególnie żarliwi. Samo w sobie nie byłoby to żadnym wyczynem,

gdyby nie to, że w tym samym czasie bez wiedzy publiczności zalewałem

obficie moczem pieluchę dla dorosłych, którą miałem schowaną pod

spodniami. Obsikiwanie samego siebie w wielkiej pielusze na oczach

wiwatującego tłumu – zdecydowanie wkroczyłem na nieznane mi dotąd

terytorium. Rak prostaty nie ma zbyt wielu pozytywów, ale przynajmniej

można dzięki niemu zaznać na scenie czegoś nowego i niespotykanego.

Moje życie nigdy nie należało do spokojnych, jednak ostatnie lata były

szczególnie burzliwe. Miało to swoje dobre strony. Wszedłem w rolę

statecznego ojca o wiele łatwiej, niż się mogłem spodziewać. Uwielbiałem

wszystko, co wiązało się z chłopcami – chodzenie z nimi w sobotę do kina,

wycieczki do Legolandu i spotkania ze Świętym Mikołajem w Windsor

Great Park. Uwielbiałem zabierać ich na mecze Watford. Stali się

zapalonymi kibicami. Mogę godzinami gadać z nimi o piłce i odpowiadać

na pytania związane z jej historią, takie jak: „Kim był George Best, tato?”

i „Dlaczego Pelé był takim świetnym piłkarzem?”. Pojawili się przy


Vicarage Road na otwarciu trybuny mojego imienia, z czego jestem

niesamowicie dumny. Jest tam też trybuna imienia Grahama Taylora. Odtąd

stali się maskotkami klubowymi i bez przerwy chodzą na mecze.

Podoba mi się również to, że posiadanie dzieci zakotwiczyło mnie

w wiosce sąsiadującej z Woodside. Mieszkałem tam od połowy lat

siedemdziesiątych, nie znając dosłownie żadnego z jej mieszkańców. Kiedy

jednak chłopcy poszli do przedszkola, a potem do szkoły, nawiązali

przyjaźnie z innymi dziećmi, a rodzice ich przyjaciół stali się moimi

przyjaciółmi. Nic ich nie obchodzi, kim jestem. Zabieganej mamy stojącej

przy wejściu do szkoły nie interesuje, w jaki sposób napisałem Bennie and

the Jets ani jaka była naprawdę księżna Diana, ale rozmowa o mundurkach,

drugich śniadaniach i kłopotach ze znalezieniem w dwie doby kostiumu na

jasełka. Nie powiem, całkiem mi to odpowiada. Dzięki temu zyskaliśmy

nowy krąg znajomych, którego nigdy nie mielibyśmy, będąc tylko sławną

i bogatą parą gejów.

W 2011 roku zaproponowałem nowy show w Vegas, zatytułowany The

Million Dollar Piano. Był mniej kontrowersyjny niż jego poprzednik, ale

równie widowiskowy i udany. Zatrudniłem Tony’ego Kinga jako dyrektora

kreatywnego – latami współpracował z Rolling Stonesami, zjeździł z nimi

cały świat. Od zawsze należał też do mojej ekipy – oficjalna nazwa jego

stanowiska to „szara eminencja” (znakomicie to do niego pasuje).

W następnym roku nagrałem Good Morning to the Night, album, który

w niczym nie przypominał poprzednich, a mimo to dotarł do pierwszej

pozycji na listach przebojów. Chociaż właściwie wcale go nie nagrałem, ja

po prostu wręczyłem taśmy matki swoich płyt z lat siedemdziesiątych

muzykom australijskiego duetu elektronicznego Pnau, który uwielbiam,

i pozwoliłem im robić z tymi nagraniami, co im się podoba. Wmiksowali

fragmenty starych piosenek w całkowicie nowe nagrania, w wyniku czego


moja muzyka zaczęła przypominać utwory Pink Floyd albo Daft Punk.

Uważam rezultaty za fantastyczne, chociaż kompletnie nie rozumiem, jak

tego dokonali. Wygląda więc na to, że można umieścić album na

pierwszym miejscu list przebojów, chociaż ni w ząb nie rozumie się, jak

powstał. Graliśmy razem na festiwalu na Ibizie, co okazało się świetnym

doświadczeniem. Zawsze denerwuję się przed występami – myślę, że

w dniu, w którym przestajesz się denerwować, zaczynasz oszukiwać –

jednak tym razem byłem naprawdę przerażony. Widzowie okazali się

niesamowicie młodzi, teoretycznie wszyscy oni mogli być moimi wnukami,

a w pierwszej części koncertu miałem występować solo – tylko ja

i fortepian. Szalenie im się to spodobało. Przyjemnie jest wiedzieć, że

osobom zupełnie różnym od tych, które na co dzień przychodzą na moje

koncerty, tak bardzo podoba się moja muzyka.

Pnau to nie jedyni wykonawcy, z którymi współpracowałem. Inni to tak

różni artyści, jak Queens of the Stone Age, A Tribe Called Quest, Jack

White i Red Hot Chili Peppers. Uwielbiam nagrywać z wykonawcami,

którzy zupełnie się ludziom ze mną nie kojarzą. Przypomina mi to, jak pod

koniec lat sześćdziesiątych pracowałem jako muzyk sesyjny. Nadal

niesamowicie się jaram tym, że muszę dostosować styl do innych

i całkowicie zmienić swój sposób myślenia.

Właśnie byłem w studiu z Clean Bandit, kiedy zadzwonił telefon.

Podobno chciał ze mną rozmawiać Władimir Putin. Ostatnio zrobiło się

o mnie głośno w związku z kilkoma koncertami, które zagrałem w Rosji.

Mówiłem na nich o prawach osób LGBTQ. Występ w Moskwie

poświęciłem pamięci Władisława Tornowoja, młodego człowieka, którego

torturowano i zabito w Wołgogradzie tylko za to, że był gejem. Z kolei

w Petersburgu mówiłem, jaki to absurd, że pomnik Steve’a Jobsa w tym

mieście został usunięty, kiedy jego następca, dyrektor generalny Apple Tim
Cook, dokonał coming outu. Okazało się, że telefon był dowcipem dwóch

gości, którzy zrobili już podobne numery różnym osobom publicznym,

w tym Michaiłowi Gorbaczowowi. Nagrali naszą rozmowę i wyemitowali

ją w rosyjskiej telewizji, ale, kurwa, w ogóle mnie to nie zawstydziło, bo

nie powiedziałem nic głupiego. Podziękowałem tylko za telefon

i wyraziłem nadzieję, że spotkamy się osobiście, by porozmawiać

o prawach człowieka i zaopatrzeniu w leki na AIDS. Poza tym kilka

tygodni później zadzwonił do mnie prawdziwy Władimir Putin. Przeprosił

mnie i powiedział, że chciałby się spotkać. Ostatecznie do tego spotkania

nie doszło – byłem potem w Rosji, ale najwyraźniej moje zaproszenie na

Kreml zawieruszyło się gdzieś na poczcie. Nie tracę jednak nadziei.

Niczego się nie osiągnie, odcinając się od pewnych ludzi. To dlatego

w 2010 roku zagrałem na weselu prawicowego komentatora politycznego

Rusha Limbaugh. Zaskoczył mnie tym zaproszeniem. Pierwsze, co

powiedziałem po wejściu na scenę, to:

– Założę się, że zastanawiacie się, co ja tu, kurwa, robię.

Oberwałem za ten występ w mediach. Limbaugh wygadywał straszne

głupoty na temat AIDS, jak mogłem dla niego zagrać? Ja jednak wolę

budować mosty niż wznosić mury. W każdym razie całe swoje honorarium

za ten występ (a zapewniam was, że nie jestem tanim grajkiem weselnym)

wpłaciłem na Elton John AIDS Foundation. Udało mi się więc wykorzystać

wesele prawicowego komentatora w słusznej sprawie.

Jednak w ostatnich latach doszło również do wielu tragedii. Bob Birch,

który grał na basie w moim zespole przez ponad dwadzieścia lat, popełnił

samobójstwo. Nigdy do końca nie wyzdrowiał po wypadku

samochodowym, w którym uczestniczył w połowie lat dziewięćdziesiątych

(przed koncertem w Montrealu potrąciła go ciężarówka). Nie sądzę, bym

w pełni zdawał sobie sprawę, ile bólu mu to przysporzyło ani jak wielkim
obciążeniem psychicznym było. Wydawał się niesamowicie odporny –

lekarze orzekli, że już nigdy nie będzie chodził, a jednak pół roku później

pojechał z nami w trasę. Był w takiej formie jak dawniej i nigdy się nie

skarżył, mimo że przez cały koncert grał na siedząco. Jednak później,

w 2012 roku, podczas przerwy w naszym terminarzu koncertowym,

znacząco mu się pogorszyło i ból musiał stać się nie do zniesienia. Kiedy

byłem w Nicei, pewnego dnia o szóstej rano zadzwonił do mnie Davey

i powiedział, że Bob zastrzelił się przed swoim domem w Los Angeles.

Szkoda, że nie wyciągnął ręki po pomoc, że nic nie powiedział. Nie wiem,

co mógłbym zrobić, lecz od jego śmierci prześladuje mnie myśl, że cierpiał

w milczeniu.

A potem umarła Ingrid Sischy. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych

zachorowała na raka piersi. Zadzwoniła do mnie do Nicei i zapytała

z płaczem, czy mógłbym jej pomóc umówić wizytę u czołowego onkologa

Larry’ego Nortona, lekarza, który leczył Lindę McCartney. Rak przeszedł

w stan remisji, jednak od tej pory Ingrid bała się nawrotu. Popadła

w paranoję, wypatrując oznak choroby w najdziwniejszych miejscach ciała.

W końcu zaczęliśmy z tego wspólnie żartować.

– Elton, popatrz, ręce mi się trzęsą. Myślisz, że mam raka ręki?

– Jasne, Ingrid, na pewno. Myślę, że masz też raka zębów i włosów.

W tamtym okresie wydawało mi się to zabawne, bo nie wyobrażałem

sobie, że mogłaby naprawdę umrzeć. Nigdy nie spotkałem osoby równie

pełnej życia – bez przerwy coś robiła, realizowała milion projektów naraz.

I była zawsze obecna w moim życiu – dzwoniłem do niej dosłownie

w każdy dzień roboczy, od poniedziałku do piątku, żeby pogadać, wymienić

się ploteczkami i zapytać ją o opinię (których wydawała się mieć

niewyczerpane zasoby). Kiedy ktoś ma tak wielką siłę życiową i wszędzie

go pełno, wydaje się niemożliwe, że może umrzeć.


Tyle że to się stało. Rak zaatakował ponownie w 2015 roku. Tak

niespodziewanie, że musiałem natychmiast lecieć z Wielkiej Brytanii do

Stanów, żeby zdążyć ją zobaczyć przed śmiercią. Udało się. Mogłem się

z nią pożegnać, czego nie zdołałem zrobić w przypadku wielu innych

umierających przyjaciół. Na swój sposób cieszyłem się, że nastąpiło to tak

nagle – Ingrid tak bardzo bała się raka, tak bardzo bała się umierania, że

przynajmniej oszczędzone jej zostały długie tygodnie obcowania ze

śmiercią. Tak naprawdę jednak nie było to żadne pocieszenie. Najpierw

straciłem Gianniego, teraz ją. Kolejną najbliższą mi osobę, przyszywaną

siostrę. Nigdy o niej nie przestaję myśleć – mam mnóstwo jej zdjęć

w domu, więc cały czas jest ze mną. Brakuje mi jej porad, inteligencji, jej

pasji i śmiechu. Brakuje mi jej.

Potem przyszło mi się zmierzyć z kłopotami Davida. Nie mogę

powiedzieć, że nie zauważyłem, że dużo pije, może nawet za dużo. Niemal

każdej nocy kładł się do łóżka z kieliszkiem wina. Wypijał je, czytając

i rozmawiając. Albo kładł się później niż ja, a następnego ranka widziałem

pustą butelkę stojącą przy zlewie w kuchni. Czasami dwie. Kilka razy, na

wakacjach w Nicei, w ogóle się nie kładł. Znajdowałem go rano śpiącego

przed komputerem albo na sofie w salonie. Jednak mówiąc szczerze, nie

sądziłem, że ma problem. Niezależnie od tego, co działo się poprzedniego

wieczoru, wstawał o siódmej i brał się do pracy. Kilka razy upił się, gdy

gdzieś razem byliśmy – pamiętam, że po wspólnych urodzinach, które

wyprawiałem z Sam Taylor-Wood, musiałem go podtrzymywać w drodze

do auta, żeby nie zataczał się przed fotoreporterami. Jednak nigdy nie zrobił

z siebie głupka. Biorąc pod uwagę, że po kilku kieliszkach martini z wódką

byłem zdolny do wszystkiego, począwszy od obrzucania innych obelgami,

poprzez akty przemocy, aż po publiczne obnażanie się, nic dziwnego, że nie

widziałem w piciu Davida problemu.


Nie uświadamiałem sobie, że musi się wspomagać alkoholem. Zawsze

mi się wydawało, że bez najmniejszego problemu wszedł do świata Eltona

Johna, jednak okazało się, że mnóstwo rzeczy, do których byłem

przyzwyczajony i które traktowałem jako normalny element swojego życia,

jego nieustannie dręczyło. Nie lubił znajdować się cały czas pod obstrzałem

fotoreporterów i dziennikarzy ani przemawiać na imprezach AIDS

Foundation. Zawsze bał się latać, a w moim życiu trudno było znaleźć

choćby tydzień bez lotu samolotem. Odkrył, że łatwiej mu sobie z tym

radzić po kilku drinkach. Do tego dochodził fakt, że spędzaliśmy razem

niewiele czasu – ja ciągle byłem w trasie, a on ciągle w domu. Nie chcę,

żeby wyszedł tutaj na kogoś w rodzaju rockandrollowej słomianej wdowy –

w jego życiu również mnóstwo się działo – ale coraz częściej borykał się

z samotnością i nudą i jedynym sposobem, by czuć się mniej samotnym

i znudzonym, było otwarcie butelki dobrego wina albo wychylenie kilku

szotów. A do tego wszystkiego mieliśmy dzieci. Każdy świeżo upieczony

rodzic powie wam, że niezależnie od tego, jak bardzo byście je kochali,

czasami nie możecie wytrzymać tej całej odpowiedzialności. David nie był

pierwszym rodzicem w dziejach, który po tym, jak położył je spać, szedł do

lodówki, wiedziony gwałtowną potrzebą wychylenia szklaneczki czegoś

zimnego, odprężającego i niepozbawionego procentów. Oczywiście

zatrudnialiśmy pomoc do dzieci, ale nawet mając najlepszą nianię we

wszechświecie, każdy rodzic, który troszczy się o swoje potomstwo, czuje

się czasami przytłoczony myślą, że powołał na ten świat nowe istoty i musi

im zapewnić jak najlepsze życie.

Alkohol pozwala zapomnieć o troskach. Jednak nazajutrz rano dopadają

cię ze zdwojoną siłą. To właśnie przytrafiło się Davidowi. Wszystko

zaczęło się w Los Angeles w 2014 roku, dwa dni przed rozpoczęciem trasy

po Stanach. Tego wieczoru wylatywałem do Atlanty. Był tam już Tony


King i nie mogłem się doczekać naszego spotkania. David był

przygnębiony i chciał, żebym tę noc spędził z nim. Odmówiłem. Strasznie

się pokłóciliśmy. Mimo to poleciałem. Następnego ranka David zadzwonił

do mnie i znów się pokłóciliśmy. Nasza poprzednia kłótnia przy tej

wyglądała jak drobna różnica zdań w kwestii tego, co zjemy na lunch. To

była jedna z tych dzikich awantur, po których zalewasz się łzami

i zastanawiasz się, czy przez to, co sobie powiedzieliście, następna

rozmowa nie będzie musiała odbyć się za pośrednictwem prawników.

Jednak kiedy następnym razem rozmawiałem z Davidem, powiedział mi, że

zapisał się na odwyk w klinice w Malibu. I że po naszej poprzedniej

rozmowie długo leżał w łóżku. Słyszał Elijah i Zachary’ego bawiących się

w korytarzu, ale był zbyt przygnębiony, żeby do nich wstać. I właśnie

wtedy skontaktował się z lekarką i powiedział jej, że ma dosyć i potrzebuje

pomocy.

Cieszyłem się, że poszedł na leczenie. Miałem do siebie pretensje, że

nie zauważyłem, że sprawy wymknęły się spod kontroli. Teraz pragnąłem

tylko jednego: by David poczuł się lepiej. Byłem jednak również dziwnie

zdenerwowany. Nie ma na świecie większego ode mnie zwolennika życia

w trzeźwości, ale wiem też, że to ogromne przedsięwzięcie – całkowicie

zmienia ludzi. A jeśli mężczyzna, którego kocham, stanie się zupełnie

innym człowiekiem? Jeśli nasz związek się zmieni – w taki sam sposób, jak

zmienił się mój związek z Hugh, gdy obaj wytrzeźwieliśmy – i się

rozpadnie? To wystarczyło, żebym nie spał po nocach. Kiedy David wrócił

z leczenia, nie wydawał się inny niż przedtem, chociaż miał więcej energii

i był bardziej skupiony. Jego droga do trzeźwości wpłynęła na mnie. Znowu

zacząłem chodzić na mityngi AA. Przestałem na początku lat

dziewięćdziesiątych, a teraz uczestniczyłem w nich tylko po to, by

dotrzymać towarzystwa Davidowi i okazać mu wsparcie, jednak znów to


polubiłem. Zawsze można tam usłyszeć coś inspirującego i człowiek

wychodzi stamtąd podniesiony na duchu. Zaczęliśmy organizować mityngi

u nas w domu, każdej niedzieli, zapraszając przyjaciół, którzy również

wytrzeźwieli, takich jak Tony King. Wydaje mi się, że to coś na kształt

chodzenia do kościoła – po prostu wyraz wdzięczności za trzeźwość.

Zawsze pobudzają mnie do działania.

Davida zresztą również. Niedługo po jego wytrzeźwieniu rozstałem się

z Frankiem Preslandem, który przebył drogę od mojego prawnika do

menadżera. Miałem wielu menadżerów po Johnie Reidzie, ale żaden z nich

tak naprawdę się nie sprawdził. Rozważałem różne możliwości, aż wreszcie

zacząłem się zastanawiać nad Davidem. Zanim się poznaliśmy, był

członkiem zarządu agencji reklamowej. Nadzorował duże kampanie,

pilnował budżetu – te wszystkie umiejętności nie różnią się aż tak bardzo

od umiejętności potrzebnych do bycia menadżerem muzyka rockowego.

Oczywiście są pewne minusy pracy z partnerem, jednak podobał mi się ten

pomysł. Mieliśmy dzieci, to będzie tak jakby rodzinny interes. David trochę

się tego obawiał, ale ostatecznie się zgodził.

Naprawdę zakasał rękawy – nigdy nie lekceważcie zapału

trzeźwiejącego alkoholika. Usprawnił działalność firmy i poczynił duże

oszczędności. Dostosował się do zmian w przemyśle muzycznym – zaczął

wykorzystywać serwisy streamingowe i media społecznościowe. W ogóle

się na tym nie znałem. Nigdy nawet nie miałem komórki. Jak się pewnie

domyślacie, znając moją naturę kolekcjonera, zupełnie nie interesuje mnie

słuchanie muzyki w streamingu. Lubię mieć płyty na nośnikach fizycznych,

najlepiej na winylach. Ponadto, zważywszy na mój temperament

i imponujące osiągnięcia w wyrażaniu mocnych i szczerych opinii,

jakikolwiek mój kontakt z czymś takim jak Twitter mógłby zakończyć się

w najlepszym razie skandalem.


Natomiast David świetnie sobie z tym wszystkim radził. I stworzył

wspaniałą ekipę. Wydawał się szczerze zainteresowany tymi odnogami

przemysłu muzycznego, które mnie najbardziej nudziły. Zaczął dążyć do

nakręcenia mojej biografii. Pomysł narodził się już przed laty, przy okazji

filmików Davida LaChapelle’a nakręconych na potrzeby widowisk z serii

The Red Piano w Las Vegas. Jeśli miał powstać film o mnie, powinien być

taki jak one. Naturalistyczny, a zarazem fantastyczny, surrealistyczny

i przejaskrawiony. Pozyskaliśmy Lee Halla, autora Billy’ego Elliota, do

napisania scenariusza. Szalenie mi się spodobał, lecz mijał rok za rokiem,

a projekt wciąż pozostawał w fazie przygotowań. Reżyserzy i aktorzy

przychodzili i odchodzili. David LaChapelle, który początkowo miał

reżyserować ten obraz, postanowił skupić się na własnych projektach.

Myśleliśmy o tym, by zagrał mnie Tom Hardy. Problem w tym, że nie umiał

śpiewać, a zależało mi na tym, by aktor wcielający się we mnie naprawdę

wykonywał moje piosenki, a nie tylko poruszał ustami. Było też dużo

użerania się ze studiami filmowymi w kwestiach dotyczących budżetu

i fabuły. Wciąż proszono nas o stonowanie scen z gejowskim seksem

i braniem narkotyków, żeby film mógł otrzymać kategorię wiekową PG-13.

Szkopuł w tym, że jestem gejem i byłym ćpunem. Nie wyobrażam sobie

filmu o sobie bez seksu i koki. W pewnej chwili byłem już bliski

rezygnacji, jednak David się nie poddawał i w końcu się udało.

Miał też inne radykalne pomysły. Jak bardzo radykalne, przekonałem

się pewnego poranka w Las Vegas, kiedy pokazał mi kartkę. Wypisał na

niej mnóstwo dat związanych z życiem szkolnym Zachary’ego i Elijah – to,

kiedy rozpoczynają się semestry, ile trwają wakacje, kiedy przejdą

z młodszych klas podstawówki do starszych, kiedy pójdą do szkoły średniej

i kiedy przystąpią do egzaminów.


– W ilu z tych wydarzeń chcesz uczestniczyć? – zapytał. – Mógłbyś

dostosować do nich grafik koncertów.

Wbiłem wzrok w kartkę. Odzwierciedlała najbliższe lata ich życia.

Kiedy dotrą do ostatnich pozycji na liście, nie będą już dziećmi, ale

nastolatkami, młodymi mężczyznami. A ja będę po osiemdziesiątce.

– We wszystkich – powiedziałem w końcu. – Chcę uczestniczyć we

wszystkich tych wydarzeniach.

David uniósł brwi.

– W takim razie – odparł – musisz zastanowić się nad zmianą stylu

życia. Musisz przestać jeździć w trasy.

Niełatwa decyzja. Zawsze myślałem o sobie jako czynnym muzyku,

takim, jakim byłem wtedy, gdy z Bluesology przemierzałem autostrady

w furgonetce, którą kupił nam Arnold Tendler. To nie jest fałszywa

skromność. Oczywiście nie jestem już tym samym człowiekiem co w latach

sześćdziesiątych – mogę was zapewnić, że minęło bardzo dużo czasu,

odkąd przyjechałem na koncert furgonetką – ale moja ogólna filozofia

życiowa się nie zmieniła. W tamtych czasach po prostu wychodziłeś na

scenę i grałeś – w końcu z tego się utrzymywałeś; właśnie to definiowało

cię jako muzyka. Byłem dumny z tego, że mój harmonogram koncertów

wcale nie różnił się tak bardzo od tego z początku lat siedemdziesiątych.

Oczywiście teraz grałem w większych salach, mieszkałem w luksusowych

hotelach, podróżowałem w zdecydowanie lepszych warunkach i mniej

czasu spędzałem zamknięty w kibelku na backstage’u, by uniknąć

spotkania z groupies. Nawet do najbardziej żarliwych z nich już dawno

temu dotarło, że Elton John raczej pozostanie nieczuły na ich wdzięki. Co

roku grałem mniej więcej tyle samo koncertów – od stu dwudziestu do stu

trzydziestu. I chociaż było to naprawdę dużo, wciąż miałem ochotę na

więcej. Sporządziłem listę krajów, w których chętnie bym zagrał, a do tej


pory mi się nie udało. Na przykład w Egipcie, w którym nie chciano mnie,

bo byłem gejem. Zwykłem mawiać, że najchętniej umarłbym na scenie.

Jednak lista Davida mnie zmroziła. Moje dzieci będą dorastać tylko raz.

Nie chciałem być w tym czasie w Madison Square Garden, Los Angeles

Staples Center czy Taco Bell Arena, mimo że uwielbiałem fanów, którzy

tam przychodzili, żeby zobaczyć mój występ. Chciałem być z Zacharym

i Elijah. W końcu znalazłem coś, co dorównywało urokom sceny.

Zaczęliśmy przygotowania do pożegnalnej trasy. Musiała być większa

i bardziej widowiskowa niż wszystkie wcześniejsze. To miało być wielkie

święto, forma podziękowania dla osób, które przez lata kupowały moje

płyty i bilety na koncerty.

Przygotowania do trasy były już zaawansowane, gdy okazało się, że

mam raka. Wyszło to na jaw podczas rutynowego badania krwi. Mój lekarz

zauważył podwyższone stężenie swoistego antygenu sterczowego i wysłał

mnie na biopsję do onkologa. Wynik okazał się pozytywny. Dziwne, ale

słysząc słowo „rak”, nie byłem aż tak zszokowany jak w latach

osiemdziesiątych, kiedy istniała możliwość, że to paskudztwo zaatakowało

moją krtań. Chyba dlatego, że tym razem był to rak prostaty. Akurat ten

nowotwór jest dość powszechny, wcześnie go u mnie wykryto, a poza tym

mam tak silny organizm, że nie ima się mnie praktycznie żadne choróbsko.

Miałem przedtem kilka poważnych problemów zdrowotnych, ale żaden

z nich nie sprawił, że zwolniłem. W latach dziewięćdziesiątych poczułem

się gorzej w drodze na ślub Davida i Victorii Beckhamów. Tego ranka

podczas gry w tenisa zrobiło mi się słabo, a w samochodzie wiozącym mnie

na lotnisko zemdlałem. O wybraniu się na ślub nie mogło być już mowy.

Wylądowałem w szpitalu, gdzie zbadano mi serce i powiedziano, że to

zapalenie ucha wewnętrznego. Następnego dnia znów grałem w tenisa, gdy

z domu wyszedł David i nawrzeszczał na mnie, że mam w tej chwili


przestać. Powszechnie wiadomo, co czuję, gdy przerywa mi się grę w tenisa

– przypomnijcie sobie scenę z Tantrums and Tiaras, w której oświadczam,

że natychmiast wyjeżdżam z Francji i nigdy tam nie wrócę, bo ktoś ośmielił

się do mnie machać i krzyczeć „juhu!”, gdy próbowałem zaserwować.

Miałem już odpowiedzieć Davidowi, żeby się odpierdolił, kiedy krzyknął,

że właśnie dzwonili ze szpitala – pomylili się, to żadne zapalenie ucha,

tylko arytmia. Mam natychmiast lecieć do Londynu, żeby wszczepili mi

rozrusznik. Zostałem w szpitalu tylko na jedną noc, a potem uznałem, że

rozrusznik to świetna rzecz. Zamiast mnie osłabić, dodał mi energii.

Niedawno udało mi się zagrać dziewięć koncertów, odbyć dwadzieścia

cztery loty samolotem i zagrać z Coldplay na balu charytatywnym

zorganizowanym przez AIDS Foundation z zapaleniem wyrostka. Czułem

się naprawdę słabo, ale i tak się nie zatrzymałem. Mogłem umrzeć – zwykle

zapalenie wyrostka robaczkowego powoduje zapalenie otrzewnej, a to już

nie są żarty, w ciągu kilku dni człowiek się zawija. Poddałem się operacji,

spędziłem parę dni w szpitalu, mając halucynacje po morfinie (nie będę

kłamał, naprawdę mi się to podobało), i kilka tygodni w Nicei wracałem do

zdrowia, a potem znów ruszyłem w trasę. Taki właśnie jestem. Gdybym nie

miał tak silnego organizmu, już kilkadziesiąt lat temu wykończyłyby mnie

narkotyki.

Onkolog powiedział, że mam dwie możliwości. Jedną jest operacyjne

usunięcie prostaty. Drugą – naświetlania i chemioterapia, które oznaczały,

że czekają mnie dziesiątki wizyt w szpitalu. Wybrałem operację. Wielu

mężczyzn nie decyduje się na ten krok, bo to poważna sprawa, nie można

potem uprawiać seksu przez co najmniej rok i ma się problemy

z trzymaniem moczu, ale ostatecznie zdecydowałem się na nią ze względu

na dzieci. Nie mogłem znieść myśli, że widmo choroby będzie wisiało nade
mną – nad nami – przez lata. Chciałem jak najszybciej pozbyć się tego

dziadostwa.

Przeszedłem tę operację w Los Angeles. Wszystko odbyło się szybko

i po cichu. Zadbaliśmy o to, by informacje nie przedostały się do mediów –

chciałem uniknąć histerycznych artykułów w gazetach i fotografów

czyhających przed domem. Wszystko poszło jak z płatka. Lekarze odkryli,

że rak zaatakował oba płaty prostaty. Radioterapia nie byłaby w tym

przypadku skuteczna. Podjąłem słuszną decyzję. Dziesięć dni później

byłem już na scenie w Caesars Palace.

Dopiero po przyjeździe do Las Vegas zauważyłem, że coś nie gra.

Obudziłem się rano, czując lekki dyskomfort. Przez cały dzień coraz

bardziej mnie bolało. Kiedy przed koncertem pojawiłem się na backstage’u,

płakałem z bólu. Koledzy z zespołu zasugerowali, żeby odwołać występ,

ale nie chciałem o tym słyszeć. Zanim zaczniecie się rozpływać nad moim

męstwem i niezrównanym profesjonalizmem, powinienem wyjaśnić, że

moja decyzja nie miała nic wspólnego z heroicznym „przedstawienie musi

trwać” ani z poczuciem obowiązku. Po prostu wolałem już wyjść na scenę

niż siedzieć w domu i tam zwijać się z bólu. Dlatego zagraliśmy. I nawet

trochę podziałało – mogłem myśleć o czymś innym niż mój stan zdrowia.

Przynajmniej do chwili, gdy odezwały się skutki uboczne prostatektomii,

w obliczu których mój pęcherz skapitulował.

Było to nawet zabawne (gdyby tylko widownia o tym wiedziała!),

niemniej jeśli sikanie przed czterema tysiącami osób to najjaśniejsza chwila

twojego dnia, jesteś w naprawdę złym stanie. Okazało się, że padłem ofiarą

rzadkich i nieoczekiwanych powikłań pooperacyjnych – nastąpił wyciek

z węzłów chłonnych. W szpitalu wydrenowali płyn i ból minął. Jednak

powrócił, gdy limfa znów się zebrała. Kolejny porywający wieczór

cierpienia i niekontrolowania czynności fizjologicznych na scenie Caesars


Palace. Wspaniałe doświadczenie, polecam. Wszystko to ciągnęło się przez

jakieś dwa i pół miesiąca, a potem doszło do przypadkowego uleczenia:

rutynowa kolonoskopia usunęła płyn raz na zawsze. Wydarzyło się to kilka

dni przed moimi siedemdziesiątymi urodzinami.

Wydałem przyjęcie urodzinowe w Red Studios w Hollywood. David

zrobił mi niespodziankę – przyleciał z Londynu z Zacharym i Elijah.

Wystąpili Ryan Adams, Rosanne Cash i Lady Gaga. Książę Harry przysłał

filmik, w którym składał mi życzenia w okularach w stylu Eltona Johna.

Zagrał też dla mnie Stevie Wonder (zdążył już zapomnieć albo wybaczyć

mi to, że odmawiałem wyjścia z sypialni, gdy próbował mi zaśpiewać

Happy Birthday na pokładzie Starshipa czterdzieści cztery lata wcześniej).

Pojawił się Bernie z żoną i dwiema córkami – to był w zasadzie podwójny

jubileusz, bo właśnie mijało pięćdziesiąt lat od naszego pierwszego

spotkania w 1967 roku. Zapozowaliśmy razem do zdjęcia – ja

w rdzawoczerwonym garniturze, marynarce z atłasowymi klapami, koszuli

z kryzą i w aksamitnych pantoflach, Bernie w dżinsach, z krótko obciętymi

włosami i rękami w tatuażach. Byliśmy tak samo różni jak tego dnia, gdy

Bernie przyjechał do Londynu z Owmby-by-Spital. Ostatecznie wylądował

na wsi – ma ranczo w Santa Barbara. Powrócił do korzeni, a zarazem

zmienił się w jedną z tych postaci z Dzikiego Zachodu, o których tak lubił

pisać, choćby w czasach Tumbleweed Connection. Podobno nawet wygrał

zawody w łapaniu bydła na lasso. Ja natomiast zbierałem porcelanę, a Tate

Modern zorganizowało wystawę przedstawiającą wybór

dwudziestowiecznych fotografii z mojej kolekcji. Jedną z perełek

ekspozycji był oryginał zdjęcia Man Raya, którego reprodukcję kupiliśmy

z Berniem, kiedy próbowaliśmy urządzić nasz pokój we Frome Court.

Żyliśmy w odrębnych światach. Nie mam pojęcia, jakim cudem wciąż się
dogadywaliśmy, ale w sumie nigdy tego nie rozumiałem. Najważniejsze, że

się dogadywaliśmy. I nadal się dogadujemy.

To był magiczny wieczór. Zwykle nie lubię takich wydarzeń, podczas

których wszyscy mówią, jaki to jestem wspaniały (nigdy nie byłem dobry

w przyjmowaniu komplementów), ale byłem w fantastycznym nastroju.

Zero raka, zero bólu. Operacja się udała. Pokonaliśmy powikłania

pooperacyjne. Zamierzałem znów ruszyć w trasę i zagrać w RPA kilka

koncertów z Jamesem Taylorem. Wszystko wróciło do normalności.

A potem o mało nie umarłem.

Podczas lotu powrotnego z Santiago zacząłem się nie najlepiej czuć.

Mieliśmy przesiadkę w Lizbonie. Gdy wchodziłem na pokład samolotu,

czułem już, że mam gorączkę. Potem zrobiło mi się zimno. Nie mogłem

przestać się trząść. Owinąłem się kocami i trochę się zagrzałem, ale

ewidentnie coś było nie tak. Zaraz po przyjeździe do Woodside

zadzwoniłem do lekarza. Gorączka nieznacznie spadła i zalecił po prostu

odpoczynek. Nazajutrz rano czułem się tak źle jak jeszcze nigdy w życiu.

Przetransportowano mnie do Szpitala Króla Edwarda VII w Londynie.

Badania wykazały, że dzieje się ze mną coś bardzo niedobrego. Lekarze

orzekli, że mój stan jest na tyle poważny, że sobie z tym nie poradzą – po

prostu nie dysponują właściwym sprzętem. Musiałem zostać przeniesiony

do The London Clinic.

Przyjechałem tam w południe. Moje ostatnie wspomnienie to

hiperwentylacja i to, że próbowali znaleźć żyłę, żeby się wkłuć. Mam

naprawdę muskularne ramiona, więc to nigdy nie jest łatwe, a do tego

jeszcze nienawidzę strzykawek. W końcu wezwali na pomoc rosyjską

pielęgniarkę, która wyglądała, jakby dopiero co wróciła z porannego

treningu z olimpijską drużyną w pchnięciu kulą, i o wpół do trzeciej


znalazłem się na stole operacyjnym. W moim organizmie znów gromadził

się płyn, tym razem w opłucnej. Trzeba go było odprowadzić. Potem przez

dwa dni leżałem na intensywnej terapii. Przy wypisie powiedziano mi, że

musiałem złapać w RPA jakąś poważną infekcję i że podali mi dożylnie

masę antybiotyków. Wydawało się już, że najgorsze mam za sobą, gdy

znów dostałem gorączki. Lekarze pobrali próbkę i poddali ją badaniom.

Okazało się, że infekcja jest poważniejsza, niż początkowo sądzili. Musieli

zmienić antybiotyki i zwiększyć ich dawki. Przeszedłem rezonans

magnetyczny i Bóg wie ile jeszcze innych badań. Czułem się beznadziejnie,

wożono mnie na wózku, wkładano mi rurki i je wyciągano, a ja wciąż nie

wiedziałem, co się dzieje. Lekarze powiedzieli Davidowi, że dwadzieścia

cztery godziny później byłoby już po mnie. Gdyby

południowoamerykańska trasa potrwała dzień dłużej, wąchałbym kwiatki

od spodu.

Miałem nieprawdopodobne wręcz szczęście – otaczali mnie cudowni

ludzie, którzy zapewniali mi najlepszą opiekę medyczną, jaką można sobie

wyobrazić – chociaż muszę przyznać, że wtedy wcale nie uważałem się za

wybrańca losu. Nie mogłem spać. Pamiętam, jak leżałem w łóżku, nie

mogąc zasnąć przez całą noc i zastanawiając się, czy umrę. Nie znałem

szczegółów, nie wiedziałem, jak bliski byłem śmierci – David bardzo

rozsądnie zatrzymał te informacje dla siebie – jednak to, jak się czułem,

wystarczyło, abym zaczął myśleć o własnej śmiertelności. Nie chciałem

umierać w szpitalu. Chciałem umrzeć w domu, w otoczeniu rodziny,

najlepiej w bardzo zaawansowanym wieku. Pragnąłem znów ujrzeć synów.

Potrzebowałem więcej czasu.

Po jedenastu dniach wypisano mnie ze szpitala. Nie mogłem chodzić –

potwornie bolały mnie nogi – a ogromne ilości silnych antybiotyków

całkowicie mnie wyczerpały, ale przynajmniej byłem w domu. Przez


siedem tygodni dochodziłem do siebie, ucząc się na nowo chodzić. Nie

opuszczałem rezydencji, chyba że po to, by pojechać do lekarza. Takie

przymusowe odpoczynki zwykle doprowadzały mnie do szału (nie

pamiętałem, kiedy ostatni raz przebywałem tak długo w domu), jednak tym

razem, mimo że byłem chory, bardzo mi się podobało. Była wiosna,

a ogrody w Woodside wyglądały przepięknie. Na świecie istniały o wiele

gorsze miejsca, w których można było być uwięzionym. Wpadłem

w pewnego rodzaju rutynę: spacerowałem po ogrodach, rozkoszując się

pięknem przyrody, i czekałem, aż dzieci wrócą ze szkoły i podzielą się ze

mną najnowszymi wieściami.

W szpitalu podczas bezsennych samotnych nocy modliłem się: proszę,

nie pozwól mi umrzeć, błagam, pozwól mi zobaczyć dzieci, daj mi trochę

więcej czasu. To dziwne, ale czułem, że okres rekonwalescencji stanowi

odpowiedź na moje modlitwy. Jeśli chciałem mieć więcej czasu, musiałem

zwolnić i nauczyć się żyć właśnie w taki sposób. Zupełnie jakby pokazano

mi nowe życie. Uświadomiłem sobie, że pokochałbym je o wiele mocniej

niż życie w trasie. Wszystkie wątpliwości, jakie miałem w związku

z zakończeniem kariery koncertowej, wyparowały. Wiedziałem, że

podjąłem właściwą decyzję. Muzyka była najcudowniejszą rzeczą pod

słońcem, ale nie mogła się równać z Zacharym mówiącym o tym, co się

wydarzyło na zbiórce skautów albo na treningu piłkarskim. Nie

zamierzałem dłużej udawać, że jestem młodzieniaszkiem. To udawanie

okazało się o wiele groźniejsze niż narkotyki, alkohol i rak. Ono naprawdę

mogło mnie zabić. A ja jeszcze nie byłem gotowy na śmierć.


Epilog

Moja pożegnalna trasa koncertowa rozpoczęła się 8 września 2018 roku


w Allentown w stanie Pensylwania. Davidowi udało się zorganizować

wszystko dokładnie tak, jak chciałem. Lista piosenek była niesamowita,

a on dobrał do nich serię fantastycznych filmów: ożywiona grafika

znajdująca się na okładce Captain Fantastic, materiały filmowe z każdego

etapu mojej kariery i kontrowersyjne filmiki wideo zrealizowane przez

współczesnych artystów. Tony King zadbał o to, by wszyscy wyglądali

idealnie: pół wieku minęło od dnia, gdy cudownie ubrany pojawił się

w moim życiu, a ja wciąż ufałem jego zmysłowi estetycznemu. Koncerty

spotkały się z entuzjastycznymi recenzjami. Ostatni raz dostawałem takie,

gdy jeszcze miałem wszystkie włosy na głowie, a krytycy musieli przez pół

artykułu wyjaśniać, kim w ogóle jestem. Najpiękniejsze było to, że ze

wszystkich tych recenzji wyzierało uwielbienie dla mnie i szczery smutek,

że postanowiłem przestać występować i że kończy się pewna epoka.

Na początku trasy zobaczyłem roboczą wersję swojej filmowej biografii

zatytułowanej Rocketman. David bardzo przejmował się tym, jak zareaguję.

Wiedziałem, że Taron Egerton jest idealnym odtwórcą roli głównej od

chwili, gdy usłyszałem, jak śpiewa Don’t Let the Sun Go Down on Me.

Udało mu się wykonać ten utwór bez grożenia komuś śmiercią ani

krzyczenia o Engelbercie Humperdincku, co z pewnością było jakimś

postępem w porównaniu z moją sesją nagraniową. Zaprosiłem Tarona do

Woodside, pogadałem z nim przy zamówionym z restauracji curry

i pozwoliłem, by przeczytał dziennik, który prowadziłem na początku lat


siedemdziesiątych, żeby mu uzmysłowić, jak wyglądało moje ówczesne

życie. Po latach ten dziennik wydaje się niezamierzenie śmieszny.

Opisywałem wszystko w niesamowicie rzeczowy sposób, co często

wywoływało efekt komiczny. „Wstałem. Posprzątałem. Obejrzałem mecz

w telewizji. Napisałem Candle in the Wind. Pojechałem do Londynu.

Kupiłem rolls-royce’a. Na kolacji był Ringo Starr”. Podejrzewam, że

usiłowałem w ten sposób nadać swojemu życiu pozory zwyczajności, mimo

że to, co mi się przydarzało, w ogóle nie było zwyczajne.

Trzymałem się jednak z dala od planu filmowego i próbowałem unikać

przeglądania nakręconego materiału – ostatnie, czego pragniesz, to osoba,

którą grasz, gapiąca się na ciebie, gdy udajesz, że jesteś nią. Oglądanie

roboczej wersji filmu przypominało projekcję Billy’ego Elliota: zacząłem

szlochać już podczas sceny rozgrywającej się w domu babci przy Pinner

Hill Road, gdy mama, tata i babcia zaśpiewali I Want Love. To utwór, który

Bernie napisał o sobie. Zastanawiał się w nim, czy jeszcze kiedyś się

zakocha. Jednak równie dobrze mógł dotyczyć osób zajmujących tamto

mieszkanie. Scena idealnie oddawała ducha tamtych czasów, a to było dla

mnie chyba najważniejsze. Podobnie jest zresztą z tą książką. Chciałem

zostawić po sobie coś, co moje dzieci mogłyby obejrzeć lub przeczytać za

czterdzieści lat i odkryć, jak wyglądało moje życie i co czułem.

Kiedy pojawiły się informacje o mojej pożegnalnej trasie, wielu

dziennikarzy napisało artykuły, w których sugerowali, że to absolutnie

niemożliwe, że przechodzę na emeryturę. Posiłkowali się dogłębną wiedzą

dotyczącą mojej kariery i imponującym psychologicznym wejrzeniem

w moją osobowość: próbował już przedtem odejść, ma skłonność do

uzależnień, to urodzony estradowiec, maniak muzyki, niemożliwe, żeby

zakończył karierę. Szkoda, że uważniej nie posłuchali tego, co

powiedziałem na konferencji prasowej: że nie mam zamiaru kiedykolwiek


wycofywać się z tworzenia muzyki ani z występów na żywo. Ja tylko

rezygnuję ze światowych tras – zagram jeszcze tę ostatnią, która potrwa

trzy lata, będzie liczyć trzysta koncertów i obejmować obie Ameryki,

Europę, Bliski Wschód, Azję i Australazję (zatrudnimy prywatnego

nauczyciela, dzięki czemu dzieci pojadą z nami) – i to wszystko.

To nie jest koniec. Cieszę się, że dzięki wycofaniu się z tras będę miał

więcej czasu na inne rzeczy. Chcę pisać więcej muzyki teatralnej

i filmowej. Chcę poświęcać więcej czasu na pracę w AIDS Foundation –

zwłaszcza w Afryce. Chcę stanąć w obronie tamtejszej społeczności

LGBTQ, spróbować rozmów z politykami w Ugandzie, Kenii lub Nigerii

i zrobić coś, by zmienić to, w jaki sposób traktuje się tam mniejszości

seksualne. Chcę współpracować z różnymi artystami. Chcę zorganizować

dużą wystawę przedstawiającą całą moją karierę, być może nawet otworzę

muzeum, w którym będzie można obejrzeć moją kolekcję dzieł sztuki

i fotografii. Chcę więcej czasu poświęcać realizacji albumów i nagrywać je

w taki sposób jak w początkach kariery: zachęcić Berniego do napisania

wielu tekstów i gromadzić materiały na zapas. Ostatni raz wszedłem do

studia z dużym zapasem piosenek podczas sesji Madman Across the Water

czterdzieści osiem lat temu. Potem pisałem je na bieżąco, podczas sesji,

niczym muzyczna wersja malarza, który staje przed pustym płótnem. Chcę

powrócić do komponowania, nie nagrywając efektów swojej pracy,

pracować tak jak przy okazji Captain Fantastic, po prostu zapamiętując

pomysły. Chcę grać na żywo, ale mniejsze koncerty, podczas których będę

mógł skupić się na wykonywaniu innego materiału niż ten, do którego

wszystkich przyzwyczaiłem. Problem z takimi piosenkami jak I’m Still

Standing, Rocket Man czy Your Song polega na tym, że stały się

powszechnie znane. Żyją własnym życiem i przyćmiewają inne moje

utwory. Uwielbiam je, ale mam mnóstwo kawałków, które moim zdaniem
są równie dobre, a muszą żyć w cieniu tamtych. Chciałbym wydobyć te

piosenki na światło dzienne.

Jednak nade wszystko pragnę żyć… no cóż, zwyczajnie… czy też

raczej tak, jak sobie zawsze wyobrażałem zwyczajność. Mniej czasu

w trasach oznacza więcej czasu na odprowadzanie dzieci do szkoły, więcej

sobotnich popołudni z nimi w Pizza Express albo w Daniel’s, domu

towarowym w Windsorze – na rzeczy, które chłopcy uwielbiają, a o których

robieniu kiedyś w ogóle nie myślałem. Całe życie starałem się uciec od

Rega Dwighta, ponieważ Reg Dwight naprawdę był nieszczęśliwy. Jednak

ta ucieczka nauczyła mnie, że jeśli za bardzo oddalę się od niego, od tej

zwyczajnej osoby, którą kiedyś byłem, wszystko się zawali i będę bardziej

nieszczęśliwy niż kiedykolwiek przedtem. Muszę mieć – tak jak wszyscy –

jakiś związek z rzeczywistością.

Miałem i mam wspaniałe życie i za nic w świecie bym go nie zmienił,

nawet tych wydarzeń, których żałuję. Niesamowicie się cieszę z tego, jak

się to wszystko potoczyło. Oczywiście powinienem był wyjść, gdy

zobaczyłem Johna Reida przygotowującego kokainę w studiu, zamiast

wtykać w nią nos – w każdym znaczeniu tego słowa – ale może musiałem

przejść przez to wszystko, aby skończyć w tym miejscu, w którym jestem

teraz. W ogóle się tego nie spodziewałem – jestem szczęśliwym

małżonkiem, mam dwoje dzieci. Jeszcze do niedawna uważałbym to za

niemożliwe. Jednak moje absurdalne życie nauczyło mnie jeszcze czegoś.

Od chwili, gdy po nieudanym przesłuchaniu dostałem kopertę z tekstami

Berniego, nic nie okazywało się takie, jak myślałem. Historia mojego życia

pełna jest dziwnych chwil, które zmieniły wszystko, a także wiecznego

gdybania. A gdybym był tak przygnębiony nieudanym przesłuchaniem, że

w drodze na dworzec wyrzuciłbym kopertę do kosza? A gdybym się uparł

i nie wyjechał do Stanów, kiedy Dick James mnie do tego namawiał?


A gdyby Watford wygrało z West Bromwich Albion tamtego sobotniego

popołudnia na początku lat dziewięćdziesiątych i humor poprawiłby mi się

tak bardzo, że nie zadzwoniłbym do przyjaciela i nie poprosił go, by

przyprowadził paru gejów na kolację? A gdybym nie zauważył Lwa

w sierocińcu na Ukrainie? Gdzie bym teraz był? I k i m bym teraz był?

Można oszaleć, zastanawiając się nad tym wszystkim. Na szczęście

wszystko to się wydarzyło i jestem, kim jestem. Gdybanie nie ma sensu.

Tak naprawdę liczy się tylko jedno pytanie: co dalej?


Podziękowania

Dziękuję wszystkim, którzy pobudzili moją pamięć i którzy uczestniczyli


w moim niezwykłym życiu.
Indeks

Abbey Road Studios

Academy Awards Viewing Party

Ackles David

Adams Bryan

Adams Ryan

Advocate Lutheran General Hospital, Chicago

After Dark, klub w Los Angeles

Aida, musical

AIDS/HIV

A orkiestra grała dalej, dokument fabularyzowany

działalność Eltona; patrz również: Elton John AIDS Foundation

działalność księżnej Diany

na Ukrainie

Ryan White

strach przed

w Rosji

w RPA

AIR, firma

AIR, studia nagraniowe

albumy

album dyskotekowy Victim of Love

albumy live:
11-17-70

Here and There

Live in Australia

powstałe we współpracy z innymi:

Duets (z różnymi artystami)

Good Morning to the Night (z Pnau)

The Union (z Leonem Russellem)

składanki:

Elton John’s Greatest Hits

To Be Continued…

soundtracki i musicale:

Aida

Billy Elliot

Droga do El Dorado

Friends

Kobiety świntuszą

Król Lew

Muza

Wampir Lestat

z Berniem i innymi autorami tekstów:

21 at 33

Blue Moves

Jump Up!

Leather Jackets

The Fox

z Berniem jako jedynym autorem tekstów:

Captain Fantastic and the Brown Dirt Cowboy


Caribou

Don’t Shoot Me, I’m Only the Piano Player

Elton John

Empty Sky

Goodbye Yellow Brick Road

Honky Château

Ice on Fire (z wyjątkiem Wrap Her Up, który ma kilku autorów)

Made in England

Madman Across the Water

Peachtree Road

Reg Strikes Back

Rock of the Westies

Sleeping with the Past

Songs from the West Coast

The Big Picture

The Captain and the Kid

The Diving Board

The One (z wyjątkiem Runaway Train autorstwa spółki John, Taupin,

Romo)

Too Low for Zero

Tumbleweed Connection

Wonderful Crazy Night

Aleksandra, księżniczka

American Foundation for AIDS Research

Anderson Jon (Hans Christian)

Andrews Bernie

Andrews Julie
Anna, księżniczka

Are You Ready for Love (Bell, Bell, James)

Armani Giorgio

Artem z Ukrainy

Ashe Arthur

Ashen John

Atwell Winifred

Auger Brian

aukcje w Sotheby’s

Average White Band

Babylon Guy

Back in the U.S.S.R. (Lennon, McCartney)

Back to the Island (Russell)

Bag O’ Nails, klub

Baldry Long John

Barbis Eddi

Barbis Johnny

Barnes John

Bassett Dave

Beck Jeff

Bell Thom

Bellotte Pete

Billy Elliot, film

Billy Elliot, musical

Birch Bob

Birdsong Cindy
Blauel Renate

okres narzeczeństwa z Eltonem

po rozwodzie

praca nad albumem

rozwód

ślub i jego odbiór

Blissett Luther

Blue Mink

Bluesology

jako zespół towarzyszący

kompleks niższości

kluby

menadżer

nagrania

niskie zarobki

obciążenie pracą

odejście Eltona z zespołu

początki

praca dla Tempesta

problemy z organami

w Hamburgu

z Long Johnem Baldrym

Blunt James

Bohemian Rhapsody (Mercury)

Bolan Marc

Bond Isabel

Bowie David
Boy, klub w Paryżu

Branson Richard

Brant Sandy

Brett Jeremy

Brown Steve

Brown Stuart

Buckmaster Paul

Buck Vance

Burchett Guy

Burdon Eric

Burns Shirley

Byron David

Caddy Alan

Caesars Palace, Las Vegas:

The Million Dollar Piano

The Red Piano

Callaghan Nigel

Carey George, arcybiskup Canterbury

Caribou Ranch, studio nagraniowe w Kolorado

Cash Rosanne

Cedars-Sinai, szpital w Los Angeles

Chapman Beth Nielsen

Charles Ray

Château d’Hérouville, Francja

Chelsea FC

Cher
China, zespół

Clapton Eric

Clough Brian

Cohen Leonard

Collins Phil

Come Back Baby (Dwight)

Cooper Alice

Cooper Ray

Cornelius Don

Costello Elvis

Cox Patrick

Crosby David

Curtis Richard

„Daily Mail”, gazeta

„Daily Mirror”, gazeta

Dakota, budynek w Nowym Jorku

Daldry Stephen

D’Amico Antonio

Dean Elton

Dee Kiki

Delaney and Bonnie

Delfont Bernard

Denmark Street

Denny Sandy

Derek and the Dominos

Derek, kierowca Eltona


Diamond Neil

Diana, księżna Walii

Candle in the Wind (ku czci księżnej Diany)

efekt Diany

łatwość nawiązywania kontaktów i swoboda

nabożeństwo żałobne

na nabożeństwie żałobnym Versacego

na przyjęciu urodzinowym księcia Andrzeja

na przyjęciu w Woodside

piosenka dedykowana jej i Versacemu

pogodzenie się z Eltonem

śmierć

zerwanie przyjaźni z Eltonem

Dick James Music (DJM); patrz również: James Dick

disco

Disney, wytwórnia filmowa

Divine

Don’t Give Up (Gabriel, Bush)

Double Fantasy (Lennon, Ono)

DreamWorks

Driscoll Julie

Dr John

Droga do El Dorado, soundtrack

Dudgeon Gus

Duran Duran

Dury Ian

Dwight Roy
Dwight Sheila, mama Eltona; patrz również: Farebrother Sheila (mama

Eltona)

jako postrach Eltona

metody wychowawcze

miłość do muzyki

napady złości i humory –

przeprowadzki

rozwód z tatą Eltona

seksualność Eltona

wspieranie kariery muzycznej Eltona

z Derfem; patrz również: Farebrother Sheila (mama Eltona)

z tatą Eltona

związek Eltona z Lindą Woodrow

Dwight Stanley, tata Eltona

choroba

drugie małżeństwo i rodzina

miłość do piłki nożnej

nienawiść do rock and rolla

przyłapanie Eltona na masturbacji

relacje z Eltonem

rozwód z mamą Eltona

separacja z mamą Eltona

śmierć

wściekłość z powodu wybranej przez Eltona ścieżki życiowej

z mamą Eltona

Dylan Bob

Dynamic Sounds Studios, Kingston, Jamajka


Ebert Roger

Egerton Taron

Elżbieta II

Elżbieta, królowa matka

Elliot Mama Cass

Elton John AIDS Foundation

Academy Awards Viewing Party

Aretha Franklin na gali z okazji dwudziestopięciolecia

Elton przemawiający w Kongresie

mecenat księżnej Diany

na Ukrainie

początki

prośby o zwiększenie środków finansowych

Rock and Royalty, książka Versacego

turniej tenisowy Smash Hits

w Afryce

wesele Rusha Limbaugh

w Rosji

zbiórka Out of the Closet

Elton John Band

intuicja i zgranie

oryginalne trio

oryginalne trio plus inni

zmiany składu

zwalnianie członków zespołu

Eminem
Fairport Convention

Fame Georgie

Farebrother Fred (Derf)

kolacja z Johnem Lennonem

koncerty w Rosji

lunch zapoznawczy z Davidem

małżeństwo z mamą Eltona

początki związku z mamą Eltona

przeprowadzki

seksualność Eltona

śmierć

Tydzień Eltona Johna w Los Angeles

Woodside, dom Eltona

wspieranie kariery muzycznej Eltona

zaręczyny Eltona z Renate

zawarcie związku partnerskiego przez Eltona i Davida

Farebrother Sheila, mama Eltona; patrz również: Dwight Sheila, mama

Eltona

brak zainteresowania wnukami

Tydzień Eltona Johna w Los Angeles

Elvis Presley

kłótnia z rodziną

koncerty w Rosji

krytyka widowiska The Red Piano

krytykowanie Eltona

lunch zapoznawczy z Davidem

lunch z Eltonem w Woodside


małżeństwo z Derfem

nabożeństwo żałobne

napady złości i humory

ostatnie spotkanie z Eltonem

przeprowadzki

sprawa Boba Halleya

sprzeciwianie się związkom partnerskim gejów

śmierć

Tantrums and Tiaras, film

Woodside, dom Eltona

zaręczyny Eltona z Renate

zawarcie związku partnerskiego przez Eltona i Davida i jej reakcja

zazdrość o Davida

złożona osobowość

Farm Aid, koncert

Filip, książę Edynburga

Forbes Bryan

Fotheringay

Francis Keith

Franklin Aretha

Franks Clive

Friends, soundtrack

Fulham FC

Furnish David; patrz również: John i Furnish jako związek

coming out przed rodziną

Elton bliski śmierci

film biograficzny o Eltonie


Gere i Stallone w Woodside

jako menadżer Eltona

Kobiety świntuszą, film

lunch zapoznawczy z rodziną Eltona

małżeństwo z Eltonem

nabożeństwo żałobne księżnej Diany

narodziny syna Elijaha

narodziny syna Zachary’ego

obawy o bezpieczeństwo

odwyk

pomaganie innym

pomysł musicalu Billy Elliot

poznanie Eltona

pożegnalna trasa Eltona

problemy z sercem Eltona

przyjaźń z Versacem

przyjęcie z okazji siedemdziesiątych urodzin Eltona

Rocketman (film)

Tantrums and Tiaras, film dokumentalny

wątpliwości co do związku z Eltonem

wybór między trasami a rodzicielstwem

zainteresowanie się muzyką

Furnish Gladys

Furnish Jack

Furnish-John Elijah

Furnish-John Zachary
Gaff Billy

Gaga Lady

Garcia Jerry

Garfunkel Art

Garnier Laurent

Gates John

Gavin Pete

Geffen Records

Geller Uri

Gere Richard

Gibb Maurice

Gibb Robin

Gilbert John

Gillespie Dana

Glotzer Bennett

Goldsmith Harvey

Graham Bill

Greco Buddy

Grossman Albert

Guetta David

Guns N’ Roses

Hall Lee

Halley Bob

Halley Pearl

Halperin Bruce

Hammonda organy
Harrison George

Harrow Granada, kino

Harry, książę Sussexu

Harty Russell

Heart Harry

Heartbreak Hotel (Axton, Durden, Presley)

Heartbreaker (Adams)

Heath Edward

He’ll Have to Go (Allison, Allison)

Henley Don

Hepburn Katharine

Hewitson Mike

Hilburn Robert

Hill Andy

Hiller Tony

HIV/AIDS patrz: AIDS/HIV

Holly Buddy

Hollywoodzka Aleja Gwiazd

Hookfoot

Houston Whitney

Howard James Newton

Hunt Marsha

Hurley Elizabeth

Hutton Danny

I’m Not in Love (Stewart, Gouldman)

Inkpen Mick
Inn on the Park, hotel, Londyn

„Interview”, czasopismo

Iovine Jimmy

Island Records

Jackson Michael

Jackson Steve

Jagger Mick

Jahr Cliff

James Dick; patrz również: Dick James Music (DJM)

album z poezją Berniego

debiutancki singiel

Elton John, album

Empty Sky, album

Konkurs Piosenki Eurowizji

kontrakt z Eltonem i Berniem

odrzucenie oferty Jeffa Becka

sprawa sądowa przeciwko niemu

śmierć

trasa po USA

wiara w Eltona i Berniego

zakończenie współpracy

James Stephen

JOHN ELTON

KALENDARIUM ŻYCIA

1947: narodziny
lata pięćdziesiąte:

pierwsza piosenka Elvisa usłyszana przez Eltona

szkoła Reddiford

lata pięćdziesiąte/sześćdziesiąte:

lekcje gry na pianinie

nauka w Pinner County Grammar School

nadejście rock and rolla

nauka w Royal Academy of Music

lata sześćdziesiąte:

praca w Victoria Wine

praca muzyka sesyjnego

1961: rozwód rodziców i ich nowe związki

1962: koncerty w Northwood Hills Hotel

1963: praca w Mills Music

1967:

przesłuchanie w Liberty Records

poznanie Berniego Taupina

1968:

kontrakt z DJM

zaręczyny i zerwanie z Lindą Woodrow

próba samobójstwa

Baldry uświadamia Eltonowi, że ten jest gejem

przebudzenie seksualności

1969:

spotkanie ze Steve’em Brownem

Konkurs Piosenki Eurowizji

powstanie Elton John Band


1970:

pierwsza trasa po USA

spotkanie z Leonem Russellem

utrata dziewictwa

zamieszkanie z Johnem Reidem

coming out przed rodziną i przyjaciółmi

John Reid jako menadżer

1972:

zmiana nazwiska

mononukleoza

1973:

pojawienie się w kostiumie goryla na koncercie The Stooges

poznanie Johna Lennona

1974:

założenie Rocket Records

początki zażywania kokainy

aresztowanie w Nowej Zelandii

rejs SS France

udział w sesji nagraniowej albumu Lennona Walls and Bridges

koncert w Madison Square Garden z gościnnym udziałem Lennona

1975:

zerwanie z Johnem Reidem

Tydzień Eltona Johna w Los Angeles

próby samobójcze

1976:

spotkanie z Elvisem

wyczerpanie
wywiad w piśmie „Rolling Stone”

publiczny coming out

kupno Watford FC

podjęcie królowej matki lunchem

1977:

przerwa w pisaniu z Berniem

współpraca z Thomem Bellem

ogłoszenie na Wembley przerwy w koncertach

1978: współpraca z Garym Osborne’em

1980:

współpraca z Tomem Robinsonem

wiadomość o zamordowaniu Johna Lennona

1981:

poznanie księżnej Diany

przyjęcie urodzinowe księcia Andrzeja

1983:

safari z Rodem Stewartem

podróż do Chin z Watford FC

1984: zaręczyny i ślub z Renate Blauel

1985-1986: problemy z głosem

1986: groźba raka krtani

1987:

operacja krtani

bulimia

kampania dziennika „The Sun”

1988:

rozwód z Renate
aukcje w Sotheby’s

1990:

śmierć Ryana White’a

prośba o pomoc

1990-1991: odwyk patrz: John Elton, dochodzenie do trzeźwości

1991:

śmierć ojca

śmierć Freddiego Mercury’ego

poznanie Johna Scotta

powrót do pracy

1992:

założenie Elton John AIDS Foundation

wystawienie na aukcji kolekcji płyt

1993:

poznanie Davida Furnisha

lunch, na którym rodzice Eltona poznali Davida

1994: przyjęcie do Rock and Roll Hall of Fame

1994/1997: Król Lew, film i musical

1997:

przyjęcie z okazji pięćdziesiątych urodzin

morderstwo Gianniego Versacego i jego pogrzeb

wiadomość o śmierci księżnej Diany

nabożeństwo żałobne księżnej Diany

1998:

szlachectwo

VH Divas Live

koncerty z Billym Joelem


koniec relacji biznesowych z John Reid Enterprises

1999: problemy z sercem

2001: Songs from the West Coast

2004: angaż w Caesars Palace

2005:

oświadczyny przed zawarciem związku partnerskiego z Davidem

ceremonia zawarcia związku partnerskiego i reakcje na to wydarzenie

2007: przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin

rok 2010 i później:

współpraca z innymi artystami

David jako menadżer

zgony przyjaciół

2010:

wesele Rusha Limbaugh

narodziny syna Zachary’ego

2011-217: widowiska z cyklu Million Dollar Piano, Las Vegas

2012: Good Morning to the Night, album z Pnau

2013:

narodziny syna Elijaha

zapalenie wyrostka robaczkowego

2014:

małżeństwo z Davidem

śmierć matki i jej nabożeństwo żałobne

2017:

wybór między trasami a rodzicielstwem

rak prostaty i jego skutki uboczne

przyjęcie z okazji siedemdziesiątych urodzin


bliski śmierci

2018-2019:

Rocketman, film

pożegnalna trasa

AIDS – działania

Academy Awards Viewing Party

Elton John AIDS Foundation patrz: Elton John AIDS Foundation

koncerty charytatywne

Operation Open Hand

przekazywanie wpływów z tantiem na cele charytatywne

Ryan White

w Rosji

wystąpienia przed Kongresem USA

albumy patrz: albumy

bulimia

cechy charakteru

brak pewności siebie

chęć rywalizacji

dawanie prezentów

gotowość współpracy z osobami o innych poglądach

lęk przed samotnością

pomaganie innym; patrz również: John Elton, filantropia

porywczość

porządek

strach przed konfrontacją

szczerość

tłumienie emocji
towarzyskość

upór

wątpienie w siebie i samokrytycyzm

zwierzęta domowe

dochodzenie do trzeźwości

list do kokainy

mityngi

pomaganie innym

spotkania z psychiatrami

spacery po Londynie

szczęście

w Lutheran Rehab Center w Chicago

domy

Atlanta, Georgia

Holland Park, Londyn

Islington, Furlong Road

Los Angeles

Nicea

Virginia Water, Surrey

Water Gardens, Edgware Road

zachodni Londyn

Woodside, Old Windsor patrz: Woodside, Old Windsor

domy rodzinne

Croxley Green

Frome Court

Northwood

Wiltshire
dzieci

chrześniacy

Lew z Ukrainy

lęk przed rodzicielstwem

miłość do nich

możliwości posiadania dzieci

narodziny syna Elijaha

narodziny syna Zachary’ego

Noosa z RPA

obudzenie się instynktu rodzicielskiego

przygotowania do posiadania pierwszego dziecka

przywileje i ciężary

surogactwo

uroki rodzicielstwa

wybór między trasami a rodzicielstwem

dziennik

filantropia

działania związane z AIDS

koncerty charytatywne

przeznaczenie zasądzonej sumy na cele dobroczynne

Royal Academy of Music

single charytatywne

sprzedaż ubrań na cele charytatywne

przekazywanie wpływów z tantiem na cele charytatywne

koncerty patrz: koncerty; trasy koncertowe

nadużywanie środków odurzających; patrz również: John Elton,

dochodzenie do trzeźwości
alkohol

marihuana

kokaina

naiwność w sprawach seksu

na scenie

błazeństwa na scenie

decyzja o zakończeniu dużych tras

miłość do występów

na czele zespołu

nerwy

odwaga

pożegnalna trasa

stroje sceniczne

tożsamość

ucieczki z koncertów

wielkie wejścia

nazwisko

piosenki/single patrz: piosenki/single

plany na przyszłość

rodzina

babcia ze strony matki

była żona patrz: Blauel Renate

ciocia Win

dziadkowie ze strony ojca

matka patrz: Dwight Sheila, mama Eltona; Farebrother Sheila, mama

Eltona

mąż patrz: Furnish David; John i Furnish jako związek


ojciec patrz: Dwight Stanley, tata Eltona

ojczym Derf patrz: Farebrother Fred (Derf)

przyszywany dziadek Horace

syn Elijah

syn Zachary

wujek Reg

rodząca się seksualność

śledzenie list przebojów

środowisko, w którym się wychowywał

trasy koncertowe patrz: trasy koncertowe

Watford FC

wczesne zespoły; patrz również: Bluesology

wideoklipy

wygląd

stroje (na scenie)

stroje (poza sceną)

włosy/doczepy/peruki

występy telewizyjne

wzrok

zainteresowania pozamuzyczne:

kolekcjonowanie

dzieł sztuki

fotografii

książek, komiksów, czasopism

mebli

radość płynąca z kolekcjonowania

utrata kontroli
piłka nożna

płyty

squash i tenis

zakupy

zespół patrz: Elton John Band

związki

Blauel Renate patrz: Blauel Renate

Furnish David patrz: Furnish David

przelotne

Reid John

Scott John

Williams Hugh

Woodrow Linda

John i Furnish jako związek

David jako menadżer

Lew z Ukrainy

małżeństwo

początki

pierwsza randka

pierwsze spotkanie

pragnienie posiadania dzieci

Rock and Roll Hall of Fame

syn Elijah

syn Zachary

związek partnerski:

oświadczyny
planowanie przyjęcia

poranek przed uroczystością

wieczór kawalerski

zachowanie matki Eltona

John i Taupin jako współpracownicy

nagrywanie; patrzy również: albumy; piosenki/single

pięćdziesiąt lat razem

pierwsze spotkanie

przyjaźń:

bliskość

Elton na odwyku

małżeństwo Eltona z Renate

nadużywanie przez Eltona środków odurzających

próba samobójcza Eltona z roku

przeprowadzka do Frome Court

przyjęcie z okazji siedemdziesiątych urodzin Eltona

wspólne mieszkanie we Frome Court

zerwanie Eltona z Lindą Woodrow

związek Eltona z Lindą Woodrow

pisanie piosenek:

albumy patrz: albumy

metoda pisania

piosenki/single patrz: piosenki/single

początki

postępy

powrót do wspólnego pisania

przerwa we wspólnym pisaniu


rozpoczęcie współpracy

spotkanie ze Steve’em Brownem

spór o płytę The Big Picture

wpływy

Rocket Records

w trasie

Johnson Michael

Johnstone Davey

Jones, nauczycielka gry na pianinie

Jones Quincy

Jopling Jay

Kanga Skaila

Karol, książę Walii

Katzenberg Jeffrey

Katzenberg Marilyn

Kenton Conservative Club

Key Robert

Khan Chaka

Kiki and Herb

King Billie Jean

King Tony

ceremonia zawarcia przez Eltona i Davida związku partnerskiego

dyrektor naczelny Apple Records w USA

HIV/AIDS

homoseksualność

I’m Not in Love, złota płyta


jako Joy

John Lennon

koncert w Hollywood Bowl,

meskalina

mityngi AA

nadużywanie środków odurzających przez Eltona

po śmierci Freddiego Mercury’ego

pożegnalna trasa Eltona

przyjaciele poznani za jego pośrednictwem

styl ubierania

ślub Eltona z Renate

święto narkotyków w Amsterdamie

Tydzień Eltona Johna w Los Angeles

widowiska w Las Vegas

zaręczyny Eltona z Renate

znalezienie Eltonowi pracy muzyka sesyjnego

związek Eltona z Johnem Reidem

Kinison Sam

Kitt Eartha

klawesyn

Kloss Ilana

kluby gejowskie

Knight Gladys

Kobiety świntuszą, soundtrack

kokaina

koncerty: patrz również: trasy koncertowe

Central Park, Nowy Jork


charytatywne

Dodger Stadium, Los Angeles

Hollywood Bowl

koncert ku czci Freddiego Mercury’ego

koncerty George’a Michaela w hali Wembley Arena

Madison Square Garden (z gościnnym udziałem Johna Lennona)

Midsummer Music, Londyn

pierwszy koncert w klubie Troubadour

Royal Variety Performance

widowiska w Las Vegas

Konkurs Piosenki Eurowizji

KPPC, rozgłośnia radiowa

Kramer Larry

Krumlin Festival, Yorkshire

Król Lew

„LA Times”, gazeta

LaBelle Patti

LaChapelle David

Lance Major

Larkham David

Latino, klub w South Shields

Laurel Canyon, Los Angeles

Lawrence Sharon

Le Bon Simon

Leggatt Julie

Lennon Cynthia
Lennon John

Lennon Julian

Lennon Sean

Leonard Pat

Let the Heartaches Begin (Macaulay, Macleod)

Lew z Ukrainy

Lewis Jerry Lee

Liberace

Liberty Records

Limbaugh Rush

Lindsay-Hogg Michael

Linley Viscount David, drugi hrabia Snowdon

Lippert Patrick

Little Richard (Richard Wayne Penniman)

London Palladium

Longdancer

„Los Angeles Free Press”

Love Me Do (Lennon, McCartney)

Lovelace Linda

Lowe Tim

Lucy in the Sky with Diamonds (Lennon, McCartney) (wersja Eltona)

Lulu

McCartney Paul

McCormack Eric

McCreary Peggy

McIntosh Robbie
McKellen Ian

MacKenzie Kelvin

Mackie Bob

Madonna

Manuel Richard

Marble Arch, wytwórnia płytowa

Małgorzata, księżniczka, hrabina Snowdon

Martha and the Vandellas

Martin George

Marx Groucho

Mee Bertie

Megson, właściciel winiarni

Meldrum Molly

Mellencamp John

Mendes Sérgio

Mercury Freddie

Miasteczko South Park, serial animowany

Michael George

Midlane Kaye

Mike Sammes Singers

Milk and Honey (Lennon, Ono)

Mills Music, wytwórnia płytowa

Mind Games, Lennon

Minnelli Liza

Mitchell Joni

Montserrat, studio nagraniowe

Moon Keith
Moroder Giorgio

Morris Jim

Mothers of Invention

Mr Frantic (Dwight)

Mulcahy Russell

Murray Dee

Muza, soundtrack

Musicland, sklep płytowy

nadejście rock and rolla

Nash Graham

Nelson Willie

Newman Nanette

Nilsson Harry

Noosa

Northwood Hills Hotel

Nottingham Forest FC

Nutter Tommy

Ogilvy and Mather

O’Grady Paul

Olsson Nigel

One to One, program telewizyjny

Ono Yoko

Operation Open Hand

Osborne Gary

Osborne Jenny
Osbourne Sharon

Page Gene

Pang May

Pappas Connie

„Parade”, czasopismo

Parkinson Michael

Passarelli Kenny

Peel John

Pell Benjamin

Perrin Alain

Petchey Jack

Philips Records

Phillips Arlene

Piena Helen

pierwszy hrabia Snowdon (Antony Armstrong-Jones)

piłka nożna

Pinner County Grammar School

piosenki/single

z Berniem jako jedynym autorem tekstów

All the Nasties

Amazes Me

American Triangle

Amy

Border Song

Candle in the Wind (ku czci księżnej Diany)

Cold as Christmas
Country Comfort

Don’t Go Breaking My Heart

Don’t Let the Sun Go Down on Me

Ego

Empty Garden

Grow Some Funk of Your Own

Healing Hands

Heartache All Over the World

Hoop of Fire

I Fall Apart

I Guess That’s Why They Call it the Blues

I Never Knew Her Name

I Think I’m Going to Kill Myself

I Want Love

I’m Always on the Bonk

I’m Still Standing

I’ve Been Loving You

Kiss the Bride

Lady Samantha

Lady What’s Tomorrow

The Last Song

Look Ma, No Hands

Mona Lisas and Mad Hatters

My Father’s Gun

Nikita

Philadelphia Freedom

Rocket Man
Sacrifice

Sad Songs (Say So Much)

Skyline Pigeon

Someone Saved My Life Tonight

Sorry Seems to Be the Hardest Word

Take Me to the Pilot

This Train Don’t Stop There Anymore

Tiny Dancer

We All Fall in Love Sometimes

White Lady White Powder

Your Song

Elton jako autor tekstów

Song for Guy

inni autorzy tekstów

Are You Ready for Love

Blue Eyes

Can You Feel the Love Tonight?

Chloe

Don’t Trust That Woman

Elton’s Song

Hakuna Matata

Legal Boys

Little Jeannie

Sartorial Eloquence

Plastic Penny

Plumley Eddie

Pnau
Pop Iggy

Pope Roger

praca muzyka sesyjnego

Presland Frank

Presley Elvis

Presley Lisa Marie

Presley Priscilla

Price Alan

Price Bill

Proby P.J.

psychiatrzy

Puk, studio nagraniowe, Dania

punk rock

Putin Władimir

Putot Pierre

Quaye Caleb

Queen

Rainbow Theatre, Londyn

Reagan Ronald

Reavey Annie

Record Plant East, studio nagraniowe w Nowym Jorku

Reed Lou

Reeves Martha

Reid John

bójka w Nicei
dalsza współpraca po zerwaniu

impreza urodzinowa w Le Restaurant

jako Beryl

jako menadżer Eltona

jako partner Eltona

kariera

kłótnie o finansowanie Watford FC

koncert Liberacego

koncerty w Rosji

koncerty w RPA

koniec relacji biznesowych

koniec współpracy z DJM

małżeństwo Eltona z Renate

na koncertach

ogłoszenie o zaprzestaniu koncertów w roku

przyjaźń z mamą Eltona

Tantrums and Tiaras, film dokumentalny

Tydzień Eltona Johna w Los Angeles

wywiad Eltona dla pisma „Rolling Stone”,

zgony przyjaciół

zwalnianie pracowników

Renwick Tim

Rice Tim

Richard Cliff

Richards Keith

Richie Janet

Ride a White Swan (Bolan)


Ringler Guy

Roberts Tommy

Robertson Robbie

Robinson Tom

Rock and Roll Hall of Fame

Rock and Royalty, książka Versacego

Rocket Records

Rocketman, film

Rockwell John

Rose Axl

Rose Howard

Rosner David

Rosner Margo

Rotten Johnny

Royal Academy of Music

Rubell Steve

Rufus

Russell Leon

Sand and Water (Chapman)

Sasza, radziecki ochroniarz

Scott John

Sens życia według Monty Pythona

Sex Pistols

Shears Jake

Shephard Matthew

Simon Paul
Sischy Ingrid

Smith Legs Larry

Smokey Robinson and the Miracles

Sobell Michael

Soul Train

South Harrow British Legion

Space Oddity (Bowie)

Speakeasy, klub w Londynie

Springfield Dusty

SS France, statek

Stacey Bob

Stackridge

Stallone Sylvester

Starr Ringo

Starship, samolot

Steampacket

Steele Polly

Stewart Billy

Stewart Dave

Stewart Rod

jako Phyllis

kolekcja plakatów art déco

przyjaźń z Eltonem

słowa Johnny’ego Rottena

sposób kończenia romansów

ślub Eltona z Renate

taniec
wspólne występy

w zespołach Long Johna Baldry’ego

Stiff Records

Stills Stephen

Sting

Stone Joss

Stonewall, organizacja

Street-Porter Janet

Studio 54 Nowy Jork

Studio One, klub w Los Angeles

Sun City, RPA

Surprise Surprise (Lennon)

Tamla Motown, wytwórnia płytowa

Taupin Bernie; patrz również: John i Taupin jako współpracownicy

Candle in the Wind (ku czci księżnej Diany)

fascynacja Dzikim Zachodem

koncerty na Dodger Stadium,

Konkurs Piosenki Eurowizji

Madison Square Garden,

Maxine

opinia o Lindzie Woodrow

płyta z poezją

przeprowadzka do Surrey

przyjaźń z Johnem Lennonem

Rock and Roll Hall of Fame

spotkanie z Elvisem
trasa po USA,

współpraca z Alice’em Cooperem

Taupin Maxine

Taupin Toni

Taylor Elizabeth

Taylor Graham

Taylor-Wood Sam

Taymor Julie

Tears of a Clown (Cosby, Robinson, Wonder)

Tempest Roy

Tendler Arnold

That’s What Friends Are For (Bacharach), singiel charytatywny

The Andy Williams Show

The Band

The Barron Knights

The Beach Boys

The Beatles

The Corvettes

The Eagles

The Grateful Dead

The Hoochie Coochie Men

The Ink Spots

The London Clinic

The Meadows, ośrodek terapii uzależnień w Scottsdale, Arizona

The Mirage

The Move

The Rolling Stones


„The Sun”, gazeta

The Stooges

The Troggs

Thomas Chris

Three Dog Night

Timberlake Justin

Tonkin John, lekarz

Too 2 Much, klub

Top of the Pops

Top Ten Club, Hamburg

Tornowoj Władisław

trasy koncertowe

1969

1970

1971

1972

1973

1974

1976

1979

1980

1983

1986

1995

2011

2012

pożegnalna trasa
w Rosji

z Billym Joelem

z Leonem Russellem

z Rayem Cooperem

Townshend Pete

Trident Studio, Londyn

Troubadour, klub w Los Angeles

Turner Tina

turniej tenisowy Smash Hits

Tutti Frutti (Penniman, LaBostrie)

Tydzień Eltona Johna w Los Angeles ()

Uni Records

U progu sławy, film

Vaughan Stevie Ray

Venables Terry

Versace Allegra

Versace Donatella

Versace Gianni

VH Divas Live

Victoria Wine

Voodoo Lounge (Rolling Stones)

Vox Continental, organy

Wainwright Rufus

Walden Barry

Walker Alan
Walsh Joe

Wampir Lestat, musical

Warhol Andy

Warwick Dionne

Watford FC

Watson Tom

Wayne Fontana and the Mindbenders

Weisenfeld Jason

West Mae

Westgate-Smith, dyrektor szkoły

Weston Carol

Weston Doug

Wham!

Whatever Gets You Thru the Night (Lennon)

White Andrea

White Jeanne

White Ryan

Whitlock Bobby

Whitten Bill

wideoklipy

William, książę Cambridge

Williams Hugh

Williams Ray

Wilson Brian

Winfrey Oprah

Winter Norman

Winwood Muff
Winwood Zena

WNEW, rozgłośnia radiowa

Wonder Stevie

Wood Roy

Woodrow Linda

Woodside, Old Windsor

dom

dyskoteka

jako miejsce rehabilitacji Eltona

kaplica

kort do squasha

kupno i przeprowadzka

nabożeństwo żałobne mamy Eltona

podejmowanie gości i przyjęcia

pracownicy

przyjęcie z okazji zawarcia związku partnerskiego

remonty

sprzedaż zbiorów

ślub

święta

wizyta królowej matki

zarządzanie mamy Eltona

Woodward Edward

Wright Steve

występy telewizyjne

wywiad dla pisma „Rolling Stone”,


Young Neil

Zeffirell Franco

Zito Richie

żeńskie imiona
Źródła fotografii

Fotografia na s. 1 okładki – Terry O’Neill, © HST Global Limited, dzięki

uprzejmości Rocket Entertainment

Fotografie zamieszczone w książce pochodzą z archiwum autora i jego

rodziny – z wyjątkiem następujących:

wkładka 1

5 – © Edna Dwight

7 – © Mercury Records Ltd

11 – © Mike Ross / Lickerish Syndication

12 – © Barrie Wentzell

13 – dzięki uprzejmości Rocket Entertainment

14 – David Larkham

15 – Don Nix, © OKPOP Collection / Steve Todoroff Archive

16 – © Bob Gruen / www.bobgruen.com

17 – © Anonymous / AP / Shutterstock

18 – © Michael Putland / Getty Images

19 – © Bryan Forbes

wkładka 2

20 – © MARKA / Alamy Stock Photo

22 – © Sam Emerson, dzięki uprzejmości Rocket Entertainment

23 – © May Pang

24 – dzięki uprzejmości Rocket Entertainment


25 – © Mike Hewitson

26-30 – © Sam Emerson, dzięki uprzejmości Rocket Entertainment

31 – © Terry O’Neill / Iconic Images

33 – © Ron Galella / WireImage / Getty Images

34 – © Northcliffe Collection / ANL / Shutterstock

35 – © Chris Morris / Shutterstock

36 – © Alan Cozzi, dzięki uprzejmości Watford FC

37 – © Richard Young

38 – © Pete Still / Redferns / Getty Images

wkładka 3

39 – © Alan Berliner / Berliner Studio

40 – Eugene Adebari

41 – Herb Ritts, © Herb Ritts Foundation

42 – © Richard Young / Shutterstock

43 – © AF archive / Alamy Stock Photo

44 – © Greg Gorman

46 – © KMazur / WireImage / Getty Images

47 – © Mario Testino

48 – Charles Green

49 – © David Furnish

50 i 51 – © Sam Taylor-Johnson

52 – © Johnnie Shand Kydd

53 – © Matthew Baron

54-56 – © David Furnish

57 – © James Turano

58 – © David Furnish
59 – Greg Gorman, © HST Global, dzięki uprzejmości Rocket

Entertainment
Przypisy

1 Zbiór standardów amerykańskiej muzyki rozrywkowej i jazzowej powstałych


głównie w pierwszej połowie XX wieku. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Annunzio Paolo Mantovani – angielski kompozytor i dyrygent pochodzenia


włoskiego, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych kierujący słynną Mantovani
Orchestra, której znakiem rozpoznawczym były rozbudowane partie instrumentów
smyczkowych.

3 Przekręcone fragmenty tekstu . Mały Reg Dwight słyszał „


” zamiast „ ” (recepcjonistka) i „Bidder Sir Lonely” zamiast „
” (czuję się taki samotny).

4 Pseudonim amerykańskiego muzyka rockandrollowego Jilesa Perry’ego Richardsona,


który zginął wraz z Buddym Hollym i Ritchiem Valensem w wypadku lotniczym w 1959
roku.

5 Nowojorska ulica, przy której mieściły się siedziby producentów i wykonawców


muzyki rozrywkowej przełomu XIX i XX wieku. Z czasem nazwa ta stała się synonimem
tradycyjnej, niezbyt ambitnej muzyki rozrywkowej.

6 Slang używany w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku przez gejów


w Wielkiej Brytanii.

7 Przełożył Marcin Wróbel.

8 Oparta na tradycyjnej irlandzkiej melodii ballada z tekstem Frederica Weatherly’ego,


napisana w 1913 roku.

9 Pochodząca z 1910 roku romantyczna piosenka miłosna autorstwa Leo Friedmana


i Beth Slater Whitson, wykonywana później między innymi przez Binga Crosby’ego.

10 Nawiązanie do tekstu piosenki Chrisa Kennera.

11 Desmond „Des” Bernard O’Connor – angielski prezenter telewizyjny i piosenkarz.

12 Fragment tekstu utworu grupy The Band


. Przełożył Marcin Wróbel.

13 Cynthia Plaster Caster (właściwie Cynthia Albritton) – kontrowersyjna artystka,


która zasłynęła z gipsowych odlewów penisów muzyków rockowych.
14 W oryginale „ ” (dosłownie: żetonowa królowa) – określenie, które
w kulturze gejowskiej przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku
oznaczało kogoś tak biednego, że nie stać go było nawet na żeton na metro.

15 Pochodząca z XIX wieku amerykańska pieśń autorstwa Stephena Fostera,


powiązana z minstrel shows, czyli widowiskami, w których występowali biali aktorzy
z poczernionymi twarzami.

16 Cass Elliot (właściwie Ellen Naomi Cohen) – wokalistka grupy The Mamas and The
Papas.

17 Przełożył Marcin Wróbel.

18 Angielska aktorka, znana między innymi z filmów w reżyserii swojego męża:


(1975) i (1978).

19 Nazywając Michaela Jacksona Mahalią, Freddie Mercury nawiązywał do słynnej


czarnoskórej wokalistki Mahalii Jackson, zwanej „królową muzyki gospel”.

20 Ludowa pieśń śpiewana z okazji żydowskich świąt.

21 Kontrowersyjny izraelski jasnowidz i showman.

22 Słynna amerykańska tenisistka i działaczka sportowa.

23 Spopularyzowana przez Glorię Gaynor piosenka uważana za jeden z hymnów


społeczności gejowskiej.

24 Brytyjski aktor komediowy.

25 Irlandzki piosenkarz popularny w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych.

26 Popularna głównie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych amerykańska


spółka autorska tworzona przez kompozytora i pianistę Burta Bacharacha i autora tekstów
Hala Davida.

27 Aluzja do piosenki .

28 Piosenka country autorstwa Bobby’ego Braddocka i Curly’ego Putmana, która


w odróżnieniu od opowiada dokładnie o tym, co sugeruje tytuł (
, czyli R-O-Z-W-Ó-D).

29 Brytyjski trójkołowy samochodzik produkowany w latach 1973–2002.

30 Klaun będący maskotką sieci restauracji McDonald’s.

31 Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals (Królewskie Towarzystwo


Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt).

32 Brytyjski dziennikarz oraz prezenter radiowy i telewizyjny, znany głównie z talk-


show .
33 Australijski komik, aktor, satyryk i pisarz. Dame Edna Everage to najbardziej znana
z postaci, w które się wcielał.

34 Jedna z największych stadionowych tragedii w dziejach piłki nożnej, do której


doszło 15 kwietnia 1989 roku na stadionie Hillsborough w Sheffield. W jej wyniku zginęło
dziewięćdziesiąt sześć osób.

35 Zmarły w 2002 roku brytyjsko-irlandzki komik, aktor, pisarz, poeta i dramaturg,


znany głównie jako twórca radiowego programu komediowego .

36 Amerykański dramaturg, pisarz, producent filmowy i działacz LGBT.

37 Przełożył Wojciech Mann.

38 Zmarły w 2007 roku amerykański duchowny i teleewangelista znany


z kontrowersyjnych poglądów.

39 Amerykański tenisista zmarły w 1993 roku na AIDS.

40 David Armstrong-Jones – najstarszy syn księżniczki Małgorzaty i Antony’ego


Armstronga-Jonesa, pierwszego hrabiego Snowdon.

41 Przełożył Marcin Wróbel.

42 Przełożył Michał Wojnarowski.

43 Kobieca postać z angielskiej pantomimy świątecznej . Pantomimy


świąteczne to wystawiane w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku komedie
muzyczne najczęściej będące adaptacjami znanych baśni. Charakteryzują się między
innymi tym, że w postaci kobiece często wcielają się w nich mężczyźni, a w męskie –
kobiety.

44 Fikcyjny kraj ukazany w powieści Anthony’ego Hope’a


z 1894 roku.
The Rocket Club

Dołącz do Elton John Rocket Club, a najświeższe wiadomości dotyczące


Eltona dotrą na twój adres mailowy. Uzyskaj dostęp do wyjątkowych treści,

wygrywaj nagrody i dowiedz się jako pierwszy o nowych koncertach

i przedsprzedaży biletów. Wejdź na eltonjohn.com/rocket-club.

You might also like