You are on page 1of 258

Ty­tuł ory­gi­nału: Ri­tual: How Se­emin­gly Sen­se­less Acts Make Life Worth Li­ving

Co­py­ri­ght © Di­mi­tris Xy­ga­la­tas, 2022


Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Nika Sztorc, 2023

Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak


Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Kry­styna Pod­haj­ska
Ko­rekta: Be­ata Wój­cik, Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny se­rii i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała
Pro­jekt gra­ficzny se­rii i okładki: To­masz Ma­jew­ski

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

ISBN 978-83-67815-05-5

Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o.


ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań
tel. 61 853-99-10
re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
www.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl

Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.


Spis tre­ści

Karta re­dak­cyjna

De­dy­ka­cja

Roz­dział 1. Pa­ra­doks ry­tu­ałów


Roz­dział 2. Ga­tu­nek, który po­trze­buje ry­tu­ału
Roz­dział 3. Po­rzą­dek
Roz­dział 4. Spo­iwo
Roz­dział 5. Unie­sie­nie
Roz­dział 6. Spo­iwo nad spo­iwa
Roz­dział 7. Po­świę­ce­nie
Roz­dział 8. Do­bro­stan
Roz­dział 9. Jak wy­ko­rzy­stać moc ry­tu­ału?

Po­dzię­ko­wa­nia
Bi­blio­gra­fia
Przy­pisy
Moim ro­dzi­com
Roz­dział 1
Pa­ra­doks ry­tu­ałów

Do głów­nego portu na grec­kiej wy­sepce Ti­nos na Mo­rzu Egej­skim jak co dzień


przy­bija prom z Pi­reusu. Sze­ściany bie­lo­nych do­mów sto­ją­cych wzdłuż brzegu
mocno kon­tra­stują z wid­nie­ją­cym w od­dali łań­cu­chem brą­zo­wych wzgórz.
Z dol­nego po­kładu wy­ta­cza się kilka cię­ża­ró­wek i sa­mo­cho­dów oso­bo­wych,
przez po­most prze­pływa po­tok tu­ry­stów. Na brzegu ota­czają ich tak­sów­ka­rze
i pra­cow­nicy agen­cji trzy­ma­jący w dło­niach ta­bliczki z na­zwami ho­teli. Inni
za­chę­cają do sko­rzy­sta­nia z ofert wy­najmu po­koi last mi­nute. Przy­by­sze szybko
roz­pra­szają się po pla­żach i mu­ze­ach. At­mos­fera staje się na­gle mniej
wa­ka­cyjna.
Ci, któ­rzy po­zo­stali w por­cie, po­ru­szają się w in­nym tem­pie niż reszta.
Więk­szość z nich jest ubrana na czarno, są po­ważni i sku­pieni na swoim celu.
Gdy zgro­ma­dzili się już na na­brzeżu, po ko­lei pa­dają na ko­lana i na
czwo­ra­kach ru­szają główną ulicą mia­sta. Nie­któ­rzy kładą się na brzu­chu
i czoł­gają, po­ma­ga­jąc so­bie łok­ciami. Inni kładą się pro­sto­pa­dle do osi ulicy
i wta­czają na górę, prze­krę­ca­jąc się i ob­ra­ca­jąc oraz od­py­cha­jąc łok­ciami od
na­wierzchni – cały ten ob­raz przy­wo­dzi na myśl wspi­naczkę Sy­zyfa. Ja­kaś
ko­bieta się osuwa, ale dwóch męż­czyzn cią­gnie ją da­lej za ręce. Są i tacy, któ­rzy
prze­miesz­czają się na czwo­ra­kach z dziec­kiem sie­dzą­cym im na ple­cach.
Jest śro­dek lata. Pra­wie nie ma cie­nia, na bru­ko­waną ulicę z nieba leje się
żar. Można od­nieść wra­że­nie, że to pole bi­twy: krwa­wiące ko­lana i łok­cie,
ob­tar­cia na dło­niach i sto­pach, po­si­nia­czone ciała i twa­rze wy­krzy­wione
w gry­ma­sie bólu. Nie­któ­rzy są bli­scy omdle­nia, przy­gnie­ceni wy­sił­kiem
i upa­łem. Mimo to się nie pod­dają. Wy­pi­jają kilka ły­ków wody, od­zy­skują siły
i kon­ty­nu­ują wę­drówkę.
Zmie­rzają tak do cer­kwi Zwia­sto­wa­nia w Ti­nos. To nie­sa­mo­wita świą­ty­nia
sto­jąca na szczy­cie wzgó­rza, zbu­do­wana w ca­ło­ści z bia­łego mar­muru
spro­wa­dza­nego z po­bli­skiej wy­spy De­los. Fa­sada, ozdo­biona dwoma
por­ty­kami, zwień­czo­nymi se­rią łu­ków, ba­lu­stra­dami z rzeź­bio­nymi tral­kami
i rzę­dem okien, z da­leka wy­gląda jak mi­sterna ko­ronka. Le­genda głosi, że
w 1823 roku jedna z miej­sco­wych mni­szek zo­ba­czyła to miej­sce w pro­ro­czym
śnie. Wkrótce po­tem od­na­le­ziono tu ikonę przed­sta­wia­jącą Ma­ryję
z ar­cha­nio­łem Ga­brie­lem. Wy­sta­wiono ją w cer­kwi wznie­sio­nej w miej­scu
cu­dow­nego zna­le­zi­ska, która szybko stała się ce­lem licz­nych piel­grzy­mek.
Co roku do Ti­nos ścią­gają lu­dzie ze wszyst­kich za­kąt­ków świata, by zo­ba­czyć
ikonę, któ­rej przy­pi­sują moc czy­nie­nia cu­dów.
Gdy piel­grzymi do­trą na szczyt wznie­sie­nia, mają jesz­cze do po­ko­na­nia dwa
ciągi mar­mu­ro­wych scho­dów. Do­piero po tym będą mo­gli po­kło­nić się iko­nie.
Scenę zwia­sto­wa­nia przed­sta­wiono z ogromną dba­ło­ścią o szcze­góły, ale
trudno ją do­strzec – ikonę przy­sła­niają klej­noty ofia­ro­wane przez
piel­grzy­mów, setki wo­tów przy­po­mi­na­ją­cych o cu­dach i zło­żo­nych obiet­ni­cach.
Serce, noga, para oczu, ko­ły­ska, sta­tek.
Choć można się zdzi­wić na wi­dok piel­grzy­mów, któ­rzy umar­twiają się bez
wy­raź­nej przy­czyny, ta­kie za­cho­wa­nia nie są rzad­ko­ścią na ca­łym świe­cie.
Na Bli­skim Wscho­dzie szy­ici na­ci­nają swoje ciała w ak­cie ża­łoby po ima­mie
Alim ibn Hu­saj­nie. Na Fi­li­pi­nach ka­to­licy dają so­bie prze­bić dło­nie i stopy dla
upa­mięt­nie­nia męki Chry­stusa. Pod­czas Fe­sti­walu Dzie­wię­ciu Bo­gów-Ce­sa­rzy
w Taj­lan­dii tao­iści od­dają cześć bó­stwom, upusz­cza­jąc so­bie krew
i prze­kłu­wa­jąc po­liczki róż­nymi przed­mio­tami: no­żami, szpi­kul­cami, ro­gami
zwie­rząt, pa­ra­so­lami. W Me­zo­ame­ryce Ma­jo­wie prak­ty­ko­wali ce­re­mo­nie
upusz­cza­nia krwi, w cza­sie któ­rych męż­czyźni prze­kłu­wali so­bie ge­ni­ta­lia
kol­cami płaszczki. Wresz­cie w ame­ry­kań­skich sta­nach obej­mu­ją­cych swoim
te­ry­to­rium po­łu­dniową część Ap­pa­la­chów grupy zie­lo­no­świąt­kow­ców
wy­ko­nują w zbo­rach eks­ta­tyczny ta­niec z ja­do­wi­tymi wę­żami. Trzy­mają je za
ogon w taki spo­sób, że gad w każ­dej chwili może za­ata­ko­wać – co się zresztą
fak­tycz­nie czę­sto zda­rza. Wśród tań­czą­cych z wę­żami do­szło do po­nad stu
po­twier­dzo­nych śmier­tel­nych uką­szeń. Po­nie­waż te ce­re­mo­nie nie­rzadko
utrzy­my­wane są w ta­jem­nicy, praw­do­po­dob­nie ofiar było w rze­czy­wi­sto­ści
znacz­nie wię­cej. Ralph Hood, który ba­dał całe zja­wi­sko, mówi:
W każ­dym zbo­rze, w któ­rym prak­ty­ko­wany jest ten zwy­czaj, można zo­ba­czyć lu­dzi
bez dłoni lub bez po­je­dyn­czych pal­ców. We wszyst­kich ro­dzi­nach osób wy­ko­nu­ją­cych
ta­niec z wę­żami były ta­kie przy­padki[1].

W in­nych czę­ściach świata lu­dzie biorą udział w mniej bo­le­snych, ale wcale
nie mniej wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałach. Ty­be­tań­scy mnisi spę­dzają dzie­siątki lat na
prak­ty­kach me­dy­ta­cyj­nych: od­ci­nają się od świata, by pro­wa­dzić ży­cie
wy­peł­nione kon­tem­pla­cją. Mu­zuł­ma­nie z ca­łego świata w cza­sie ra­ma­danu od
świtu do zmierz­chu od­ma­wiają so­bie je­dze­nia i wody, in­dyj­skie ce­re­mo­nie
za­ślu­bin po­tra­fią trwać cały ty­dzień. Przy­go­to­wa­nia do nich po­chła­niają dłu­gie
mie­siące, koszt ca­łej uro­czy­sto­ści – na którą za­pra­sza się setki, na­wet ty­siące
osób – jest dla prze­cięt­nej ro­dziny przy­tła­cza­jący. Zgod­nie z wy­li­cze­niami
Pro­gres­sive Vil­lage En­ter­pri­ses and So­cial We­lfare In­sti­tute (in­dyj­skiej
or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wej pra­cu­ją­cej na rzecz po­prawy losu miesz­kań­ców
mniej­szych miej­sco­wo­ści) po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent ro­dzin bie­rze w tym
celu po­życzki, czę­sto za­trwa­ża­jąco wy­soko opro­cen­to­wane. Ci, któ­rzy nie mogą
po­kryć tego znacz­nego wy­datku w inny spo­sób, nie­rzadko są zmu­szeni od­dać
się w nie­wolę, by w ten spo­sób spła­cić za­cią­gnięty dług[2].
Na ra­zie wspo­mi­na­łem tylko o ce­re­mo­niach re­li­gij­nych. Swoje ry­tu­ały mają
jed­nak prak­tycz­nie wszyst­kie in­sty­tu­cje spo­łeczne. Wy­star­czy po­my­śleć o tym,
jak sę­dzia stuka młot­kiem albo jak nowy pre­zy­dent składa przy­sięgę. Mamy
ry­tu­ały w woj­sku, w or­ga­nach wła­dzy i kor­po­ra­cjach, można je za­ob­ser­wo­wać
w cza­sie ce­re­mo­nii ini­cja­cji i róż­nego ro­dzaju pa­rad, stają się też
po­twier­dze­niem za­an­ga­żo­wa­nia w roz­ma­ite re­la­cje. Są tacy spor­towcy, któ­rzy
na każde ważne za­wody wkła­dają tę samą parę szczę­śli­wych skar­pet, i są
ha­zar­dzi­ści, któ­rzy gra­jąc o wy­so­kie stawki, ca­łują ko­ści albo ści­skają w dłoni
ta­li­zman. Każdy i każda z nas prak­ty­kuje ry­tu­ały na co dzień: wzno­simy to­a­sty,
przy­cho­dzimy na uro­czy­ste za­koń­cze­nie szkoły i przy­ję­cia uro­dzi­nowe.
To pier­wotna po­trzeba, która – jak się prze­ko­namy – być może ode­grała
klu­czową rolę w dzie­jach ludz­ko­ści.

•••
Kilka lat temu by­łem w Da­nii na wy­mia­nie stu­denc­kiej. Wy­bra­łem się wtedy do
Ny Carls­berg Glyp­to­tek, nie­sa­mo­wi­tego mu­zeum sztuki w Ko­pen­ha­dze.
Pod­czas oglą­da­nia dzieł stwo­rzo­nych przez sta­ro­żytne kul­tury
śród­ziem­no­mor­skie na­tkną­łem się na grupę stu­den­tów ar­che­olo­gii ze Sta­nów
Zjed­no­czo­nych. Ota­czali wia­nusz­kiem swoją na­uczy­cielkę: wy­soką, rzutką
ko­bietę w śred­nim wieku, która opo­wia­dała im o eks­po­na­tach. Wy­glą­dało na
to, że stu­den­tom udzie­lił się jej en­tu­zjazm, bo w sku­pie­niu i z du­żym
za­in­te­re­so­wa­niem słu­chali wszyst­kiego, co mó­wiła. Po­sze­dłem za nimi, żeby
za­ła­pać się na dar­mowe opro­wa­dza­nie.
Na­uczy­cielka po­słu­gi­wała się me­todą so­kra­tyczną: za­miast ro­bić
słu­cha­czom wy­kład, za­da­wała im py­ta­nia, żeby spraw­dzić, co już wie­dzą,
i po­móc im na tej pod­sta­wie dojść do no­wych wnio­sków. Wska­zy­wała im różne
przed­mioty, opo­wia­dała, skąd po­cho­dzą i do czego słu­żyły, i w ten spo­sób
do­szła do gli­nia­nego na­czy­nia ze sta­ro­żyt­nej Gre­cji.
– Co to jest? – spy­tała.
Stu­denci naj­wy­raź­niej nie mieli po­ję­cia. Przed­miot w kształ­cie wy­drą­żo­nego
rogu nie mógł słu­żyć do pi­cia, bo był na to zbyt mały, poza tym na dole miał
otwór. Nie dało się okre­ślić jego prze­zna­cze­nia, choć zo­stał bar­dzo mi­ster­nie
wy­rzeź­biony i ktoś mu­siał wło­żyć ogrom wy­siłku w jego stwo­rze­nie.
Na­uczy­cielka zwró­ciła się do jed­nej ze stu­den­tek:
– Jak my­ślisz, do czego to jest? – spy­tała.
– Nie wiem – od­po­wie­działa za­wsty­dzona dziew­czyna.
– Nie wiem – po­wtó­rzyła na­uczy­cielka. – A co mó­wimy, kiedy nie wiemy, do
czego coś służy?
Stu­dentka się roz­pro­mie­niła:
– To przed­miot kultu! – wy­krzyk­nęła.
– Tak, to przed­miot kultu! – po­twier­dziła za­do­wo­lona na­uczy­cielka. –
Praw­do­po­dob­nie był wy­ko­rzy­sty­wany pod­czas ja­kichś ce­re­mo­nii.
Ta od­po­wiedź bar­dzo do mnie tra­fiła, bo przy­po­mi­nała o jed­nej z naj­bar­dziej
in­try­gu­ją­cych cech na­tury ludz­kiej: wszyst­kie znane spo­łecz­no­ści bez wy­jątku –
i te z prze­szło­ści, i te ży­jące dzi­siaj – kul­ty­wują liczne tra­dy­cje, wy­ma­ga­jące
pre­cy­zyj­nego od­twa­rza­nia okre­ślo­nych, wy­re­ży­se­ro­wa­nych
i sfor­ma­li­zo­wa­nych dzia­łań, to­wa­rzy­szą­cych prze­ło­mo­wym chwi­lom.
Te dzia­ła­nia – na­zy­wane wła­śnie ry­tu­ałami – czę­sto nie mają szcze­gól­nego
celu, a je­śli już, to ich cel nie jest w ża­den spo­sób z nimi zwią­zany. Wy­ko­na­nie
tańca desz­czu nie sprawi, że niebo się otwo­rzy; na­kłu­cie la­leczki wudu nie
zrobi ni­komu krzywdy na od­le­głość; po­sta­wie­nie ta­rota po­zwala z całą
pew­no­ścią prze­wi­dzieć tylko to, że po se­an­sie port­fel sta­nie się lżej­szy.
Za­pewne wła­śnie roz­dź­więk mię­dzy dzia­ła­niem a jego ce­lem pod­su­nął
na­uczy­cielce wnio­sek, że mi­ster­nie zdo­biony przed­miot, któ­rego
prze­zna­cze­nia nie udało się okre­ślić, praw­do­po­dob­nie słu­żył do ja­kie­goś
ry­tu­ału.
Brak związku po­mię­dzy dzia­ła­niem a ce­lem nie prze­szko­dził temu, by
roz­ma­ite ry­tu­ały mo­gły prze­trwać całe ty­siąc­le­cia. Tak na­prawdę na­wet
w naj­bar­dziej zla­icy­zo­wa­nych spo­łecz­no­ściach – czy ich człon­ko­wie so­bie to
uświa­da­miają, czy nie – ry­tu­ały wcale nie są dziś rzad­sze niż w od­le­głej
prze­szło­ści. Od stu­ka­nia w drewno po wy­po­wia­da­nie mo­dlitw, od świę­to­wa­nia
No­wego Roku po in­au­gu­ra­cje ka­den­cji pre­zy­denc­kich – każdy aspekt ży­cia ma
przy­pi­sane so­bie ry­tu­ały. W kon­tek­ście i re­li­gij­nym, i świec­kim to jedne
z naj­bar­dziej ty­po­wych dzia­łań, któ­rym lu­dzie na­dają sens i ogromną wagę.
Wła­śnie te ce­chy od­róż­niają ry­tuał od cze­goś mniej wy­jąt­ko­wego – od
zwy­cza­jów. Choć w obu przy­pad­kach mamy do czy­nie­nia z usta­lo­nym
wzor­cem za­cho­wa­nia, z okre­ślo­nym, po­wta­rzal­nym sche­ma­tem, zwy­czaj
w bez­po­średni spo­sób kształ­tuje rze­czy­wi­stość, pod­czas gdy ry­tuał ma je­dy­nie
sym­bo­liczne zna­cze­nie i czę­sto jest kul­ty­wo­wany wy­łącz­nie po to, by tra­dy­cji
stało się za­dość. Gdy przy­zwy­cza­imy się do my­cia zę­bów przed snem, cel tej
czyn­no­ści wiąże się z jej funk­cją: zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy jest ja­sny.
Ma­cha­nie w po­wie­trzu przed­mio­tem sym­bo­li­zu­ją­cym szczo­teczkę do zę­bów
nie po­może w utrzy­ma­niu hi­gieny jamy ust­nej. Czyn­ność po­wta­rzana
co­dzien­nie sta­nie się zwy­cza­jem: bę­dziemy ją wy­ko­ny­wać re­gu­lar­nie i bez
na­my­słu.
W przy­padku ry­tu­ałów zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy jest na­to­miast
nie­ja­sny. Wy­ma­gają sku­pie­nia i uwagi, bo na­leży nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie
wy­ko­nać za­pa­mię­taną se­kwen­cję dzia­łań o zna­cze­niu sym­bo­licz­nym.
Na przy­kład pod­czas pra­wo­sław­nej ce­re­mo­nii za­ślu­bin drużba lub druhna
do­ko­nują wy­miany ob­rą­czek i umiesz­czają je na palcu mał­żon­ków oraz
trzy­krot­nie uno­szą nad ich gło­wami ko­rony ślubne. Ka­płan musi od­czy­tać trzy
mo­dli­twy, a para trzy razy wy­pija łyk wina ze wspól­nego kie­li­cha i trzy­krot­nie
okrąża oł­tarz. To tylko jedna część skom­pli­ko­wa­nego, wie­lo­go­dzin­nego
ry­tu­ału, który musi zo­stać bar­dzo do­kład­nie od­two­rzony – w tym celu
pro­wa­dzone są dro­bia­zgowe na­uki i próby dla na­rze­czo­nych. Tak się składa, że
żadna z tych czyn­no­ści nie ma zna­cze­nia praw­nego: za­war­cie związku
mał­żeń­skiego to zu­peł­nie inna pro­ce­dura, obej­mu­jąca zło­że­nie pod­pi­sów na
ofi­cjal­nym do­ku­men­cie i przy­bi­cie na nim urzę­do­wej pie­częci. Jed­nak
sym­bo­liczny wy­miar i te­atralny cha­rak­ter ce­re­mo­nii w cer­kwi spra­wiają, że
wy­gląda ona tak nie­zwy­kle i za­pada w pa­mięć. Uczest­nicy od­no­szą wra­że­nie,
że waż­ność za­war­tego związku mał­żeń­skiego po­twier­dza wła­śnie ta
ce­re­mo­nia, nie zaś zło­że­nie pod­pi­sów na do­ku­men­cie.
Dzięki zwy­cza­jom ła­twiej or­ga­ni­zu­jemy swoją co­dzien­ność, bo wcho­dzą
nam w krew, ry­tu­ały zaś na­dają sens na­szemu ży­ciu, po­nie­waż spra­wiają, że
nie­które chwile na­bie­rają wy­jąt­ko­wego cha­rak­teru.
In­nymi słowy – za­cy­tuję tu słowa so­cjo­loga Geo­rge’a C. Ho­mansa – „ry­tu­ały
nie mają prak­tycz­nego prze­ło­że­nia na świat ze­wnętrzny i to wła­śnie je­den
z po­wo­dów, dla któ­rych na­zy­wamy je ry­tu­ałami”. W rze­czy­wi­sto­ści wy­znawcy
wielu re­li­gii prak­ty­kują ry­tu­ały w kon­kret­nym celu i nie­rzadko uwa­żają je za
czyn­no­ści ma­giczne. „Nie pró­buję jed­nak po­wie­dzieć, że ry­tu­ały nie peł­nią
żad­nej funk­cji [...] dzięki nim człon­ko­wie spo­łecz­no­ści czują się pew­niej; ry­tuał
koi ich lęki, po­maga im zor­ga­ni­zo­wać wspólne ży­cie”[3].
An­tro­po­lo­dzy po­nad sto lat ana­li­zo­wali te funk­cje ry­tu­ałów, zbie­rali
szcze­gó­łowe dane i po­czy­nili nie­zwy­kle cie­kawe ob­ser­wa­cje. Za­uwa­żyli, że
ry­tu­ały mogą dać po­czu­cie speł­nie­nia i moc, a także uła­twić do­ko­na­nie zmiany
w ży­ciu oso­bi­stym. Dzięki nim ła­twiej też współ­pra­co­wać z in­nymi i utrzy­mać
po­rzą­dek w spo­łecz­no­ści. Ba­da­cze sfor­mu­ło­wali kilka no­wa­tor­skich teo­rii, ale
na ogół nie mieli ani oka­zji, ani chęci, by je spraw­dzić. An­tro­po­lo­dzy kul­tu­rowi
wy­cho­dzą z za­ło­że­nia, że świat ludz­kich re­la­cji jest skom­pli­ko­wany oraz
cha­otyczny i nie wszyst­kie rze­czy istotne w ży­ciu da się ła­two zmie­rzyć.
Pro­wa­dzą na ten te­mat ba­da­nia et­no­gra­ficzne, ob­ser­wują ry­tu­ały w ich
na­tu­ral­nym kon­tek­ście i przede wszyst­kim sta­rają się zro­zu­mieć, co one
zna­czą dla prak­ty­ku­ją­cych je osób.
Jed­no­cze­śnie psy­cho­lo­go­wie oraz inni na­ukowcy na­sta­wieni na ba­da­nia
prak­tyczne przy­znają, że aby prze­pro­wa­dzić rze­telny po­miar, trzeba mieć
kon­trolę nad ba­daną sy­tu­acją – co rzadko się udaje w na­tu­ral­nych wa­run­kach.
Dla­tego zwy­kle pra­cują w la­bo­ra­to­riach i wy­bie­rają mały wy­ci­nek ludz­kich
za­cho­wań, by się na nim sku­pić. Za­pra­szają ba­da­nych do la­bo­ra­to­rium, gdzie
są oni od­izo­lo­wani od wszel­kich czyn­ni­ków ze­wnętrz­nych, mo­gą­cych za­kłó­cić
ba­da­nie. W ta­kich wa­run­kach du­żej czę­ści zna­cze­nia przy­pi­sy­wa­nego
ry­tu­ałom w kon­tek­ście, w któ­rym rze­czy­wi­ście są kul­ty­wo­wane, nie da się
za­ob­ser­wo­wać.
Być może wła­śnie ze względu na trud­ność pro­wa­dze­nia ob­ser­wa­cji
w la­bo­ra­to­riach ry­tu­ały ni­gdy nie cie­szyły się du­żym za­in­te­re­so­wa­niem
psy­cho­lo­gów jako po­ten­cjalny te­mat ba­dań. Uwa­żano je albo za cał­kiem
przy­ziemne dzia­ła­nia, jedną z wielu oso­bli­wo­ści, która prę­dzej czy póź­niej
odej­dzie w za­po­mnie­nie, albo za zja­wi­sko efe­me­ryczne, któ­rego nie da się
stu­dio­wać w spo­sób na­ukowy. W kon­se­kwen­cji do nie­dawna wie­dza o nich
po­zo­sta­wała zni­koma i frag­men­ta­ryczna.
W ostat­nich la­tach za­częło się to zmie­niać. Wraz z roz­wo­jem nauk
an­tro­po­lo­gicz­nych et­no­gra­fo­wie uświa­do­mili so­bie, że na­leży brać na
po­waż­nie obie­gowe prze­ko­na­nia, ale rów­nież zro­zu­mieli, jak ważne jest
em­pi­ryczne spraw­dza­nie ich słusz­no­ści. Psy­cho­lo­go­wie za­czy­nali poj­mo­wać,
że w wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych nie da się za­ob­ser­wo­wać peł­nego ob­razu
skom­pli­ko­wa­nej ludz­kiej psy­chiki, i za­częli się in­te­re­so­wać zja­wi­skami
kul­tu­ro­wymi.
Wie­lo­krot­nie ba­da­cze zaj­mu­jący się na­ukami spo­łecz­nymi łą­czyli siły i uczyli
się od sie­bie na­wza­jem. Dzięki roz­wo­jowi me­tod ba­daw­czych i no­wych
tech­no­lo­gii mo­gli sta­wiać py­ta­nia, na które wcze­śniej nie uda­łoby się zna­leźć
od­po­wie­dzi. Dzięki czuj­ni­kom umiesz­cza­nym na ciele można za­re­je­stro­wać to,
jak re­aguje or­ga­nizm osoby bio­rą­cej udział w praw­dzi­wym ry­tu­ale. Roz­wój
bio­che­mii i neu­ro­obra­zo­wa­nia po­zwo­lił zaj­rzeć do ludz­kiego mó­zgu
i w la­bo­ra­to­rium, i poza nim. Dzięki po­stę­powi w na­ukach ko­gni­tyw­nych
po­ja­wiły się nowe spo­soby spraw­dza­nia, co się dzieje w ludz­kim umy­śle.
Sta­ty­stycy mogą zin­ter­pre­to­wać te wszyst­kie skom­pli­ko­wane wy­niki,
ko­rzy­sta­jąc z no­wego opro­gra­mo­wa­nia i więk­szej do­stęp­nej mocy
ob­li­cze­nio­wej. Ba­da­nia nad ry­tu­ałami roz­wi­jają się tak pręż­nie jak ni­gdy do­tąd.
Na­resz­cie mo­żemy za­cząć roz­wią­zy­wać od­wieczną za­gadkę: czemu mają
słu­żyć te wszyst­kie dzi­wac­twa?

•••
Ry­tu­ały fa­scy­no­wały mnie od dziecka. Gdy w dzie­ciń­stwie miesz­ka­łem
w Gre­cji, co mie­siąc jeź­dzi­łem z mamą au­to­bu­sem do cen­trum mia­sta.
Ku­po­wała tam ak­ce­so­ria do szy­cia, opła­cała ra­chunki i za­ła­twiała prze­różne
sprawy. Moją na­grodą za to, że jej to­wa­rzy­szy­łem, była wi­zyta w jed­nej
z naj­więk­szych księ­garni w mie­ście. Tylko tam mo­głem ku­pić eg­zem­plarz
„Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Działo się to, za­nim in­ter­net stał się po­wszech­nie
do­stępny. W Gre­cji nie ist­niała jesz­cze te­le­wi­zja ka­blowa. Błysz­czące stro­nice
„Na­tio­nal Geo­gra­phic” były moim pierw­szym oknem na fa­scy­nu­jący świat
an­tro­po­lo­gii. Za­bie­rały mnie w od­le­głe miej­sca i za­zna­ja­miały z eg­zo­tycz­nymi
kul­tu­rami. Czy­ta­łem o ma­so­wych piel­grzym­kach w In­diach, zna­cho­rach
z An­dów i ry­tu­ałach wudu na Ha­iti. Wpa­try­wa­łem się w zdję­cia ce­re­mo­nii
go­do­wych w ple­mie­niu Wo­da­abe w Ni­grze, Ma­jów z Gwa­te­mali,
prze­po­wia­da­ją­cych przy­szłość, i bo­le­snych ry­tów ini­cja­cji prak­ty­ko­wa­nych
przez ple­miona ży­jące w Ama­zo­nii. Do­wie­dzia­łem się, że w cza­sie ry­tu­ału
wej­ścia w do­ro­słość chłopcy z ple­mie­nia Ma­sa­jów w Ke­nii i Tan­za­nii mu­szą
za­bić lwa. Ci, któ­rym się to uda, mogą ozdo­bić głowę lwią grzywą.
Po­nie­waż wszyst­kie te zwy­czaje kul­ty­wo­wano w od­le­głych za­kąt­kach świata,
wy­da­wały mi się rów­nież od­da­lone w cza­sie: od­bie­ra­łem je jako re­likty daw­nej,
peł­nej ro­man­ty­zmu epoki, które wkrótce za­nikną. Nie za­sta­na­wia­łem się za
wiele nad tym, że ry­tu­ały ist­niały rów­nież w moim świe­cie. A prze­cież
za­czy­na­li­śmy rok szkolny uro­czy­stym bło­go­sła­wień­stwem – jak we wszyst­kich
grec­kich szko­łach. Co­dzien­nie cho­dzi­li­śmy na obo­wiąz­kową po­ranną mo­dli­twę
i cza­sem do miej­sco­wej cer­kwi. Poza tym mie­li­śmy uro­czy­sto­ści wznie­sie­nia
flagi, śpie­wa­li­śmy hymn na­ro­dowy i bra­li­śmy udział w szkol­nych mar­szach
or­ga­ni­zo­wa­nych w każ­dej miej­sco­wo­ści z oka­zji świąt pań­stwo­wych. Te ry­tu­ały
wy­da­wały mi się jed­nak inne. Może nie miały dla mnie wiel­kiego zna­cze­nia?
Na­rzu­cali je nam na­uczy­ciele, uczest­ni­czy­łem w nich, bo mu­sia­łem, choć
za­wsze sta­ra­łem się od tego wy­krę­cić pod ja­kimś pre­tek­stem. A może
na­prawdę były inne? Przez to, że za­wsze wy­glą­dały tak samo i nie bu­dziły
wiel­kich emo­cji, ni­jak się miały do wi­do­wi­sko­wych ce­re­mo­nii uwiecz­nio­nych
w „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Nie­wy­klu­czone, że nie zwra­ca­łem na nie uwagi,
po­nie­waż tak do­brze je zna­łem.
Jako na­sto­la­tek zo­ba­czy­łem w te­le­wi­zji pu­blicz­nej re­por­taż z piel­grzymki do
Ti­nos. Męż­czyźni i ko­biety w róż­nym wieku z po­si­nia­czo­nymi ko­la­nami
i krwa­wią­cymi rę­kami czoł­gali się na wzgó­rze, by zo­ba­czyć świętą ikonę. U celu
wę­drówki wielu z nich wy­bu­chało pła­czem, na ich twa­rzach ma­lo­wała się
bło­gość. Za­gad­nięci przez dzien­ni­ka­rzy, opo­wia­dali, jak ważna jest dla nich ta
piel­grzymka. Nie­któ­rzy ca­łymi la­tami oszczę­dzali, żeby móc so­bie na nią
po­zwo­lić. Py­tani o po­wód, mó­wili, że w ten spo­sób wy­peł­niają daną przy­sięgę.
Cza­sem mieli do Ma­ryi kon­kretne prośby: o ciążę, o po­myślne zda­nie
eg­za­mi­nów przez ich dziecko, o uzdro­wie­nie. In­nym nie to­wa­rzy­szyła żadna
szcze­gólna in­ten­cja, od­by­cie piel­grzymki sta­no­wiło cel sam w so­bie.
Spy­ta­łem swo­jego dziadka, czy sły­szał o tym zwy­czaju. Był naj­bar­dziej
re­li­gijną osobą, jaką zna­łem – jak to się mówi, praw­dzi­wym czło­wie­kiem
Ko­ścioła – pra­wo­sła­wie nie miało dla niego ta­jem­nic. Oczy­wi­ście, że sły­szał.
Po­tra­fił wska­zać kilka osób ze swo­jej miej­sco­wo­ści, które były na ta­kiej
piel­grzymce, kilka z nich zna­łem oso­bi­ście. Gdy chwilę po­my­ślał, przy­po­mniał
so­bie po­dobne tra­dy­cje z in­nych czę­ści Gre­cji: od wy­ma­ga­ją­cych piel­grzy­mek
od­by­wa­nych na po­łu­dniu, na Kre­cie, do ce­re­mo­nii cho­dze­nia po ogniu
w wio­skach na pół­nocy kraju. To nie była pieśń prze­szło­ści, to były nie
eg­zo­tyczne oby­czaje prak­ty­ko­wane przez ja­kieś ple­mię z od­le­głej kra­iny, lecz
tra­dy­cje obecne tu i te­raz, kul­ty­wo­wane przez człon­ków mo­jej kul­tury.
Dla­czego? Dla­czego w epoce na­uki, tech­no­lo­gii i la­icy­za­cji na­dal ży­wych jest
tyle prze­dziw­nych ry­tu­ałów? Co spra­wia, że lu­dzie na ca­łym świe­cie po­świę­cają
tyle czasu – i nie tylko czasu – na ry­tu­ały, choć rów­nie do­brze mo­gliby za­miast
tego za­ra­biać pie­nią­dze, ko­chać się, po­być z przy­ja­ciółmi, opie­ko­wać się
ro­dziną czy po pro­stu ro­bić to, co daje im szczę­ście?
Kilka lat póź­niej mia­łem oka­zję zgłę­bić ten te­mat, gdy roz­po­czą­łem na
Uni­wer­sy­te­cie Ary­sto­te­lesa stu­dia pod kie­run­kiem pro­fe­sora re­li­gio­znaw­stwa
Pa­na­gio­tisa Pa­chisa. Wiele czy­ta­łem o hi­sto­rii i psy­cho­lo­gii ry­tu­ałów,
cho­dzi­łem na wszyst­kie moż­liwe za­ję­cia zwią­zane z tą te­ma­tyką i czy­ta­łem, co
tylko się da. Pew­nego dnia pro­fe­sor za­su­ge­ro­wał, że mógł­bym wy­je­chać do
Da­nii, na Uni­wer­sy­tet w Aar­hus, gdzie wła­śnie utwo­rzono nowe stu­dia
do­ty­czące ko­gni­tyw­nych ba­dań nad re­li­gią. Nie trzeba było mi tego dwa razy
po­wta­rzać. Ku­pi­łem cie­pły płaszcz, spa­ko­wa­łem się i pierw­szego dnia no­wego
ty­siąc­le­cia pierw­szy raz w ży­ciu wsze­dłem na po­kład sa­mo­lotu, by wy­brać się
w pierw­szą za­gra­niczną po­dróż – był to naj­praw­dziw­szy ry­tuał przej­ścia.
W Aar­hus spo­tka­łem się z dia­me­tral­nie in­nym spoj­rze­niem na kul­turę: do
zgłę­bia­nia te­ma­tów tra­dy­cyj­nie ko­ja­rzo­nych z na­ukami hu­ma­ni­stycz­nymi
wy­ko­rzy­sty­wano me­tody i teo­rie wy­ro­słe z psy­cho­lo­gii i na­uki o ewo­lu­cji.
To była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Za­czy­ty­wa­łem się w naj­now­szych
teo­riach z ta­kich dzie­dzin jak psy­cho­lo­gia ko­gni­tywna, an­tro­po­lo­gia
ewo­lu­cyjna i neu­ro­bio­lo­gia. Uczy­łem się o roz­woju my­śle­nia sym­bo­licz­nego,
o tym, jak w pa­mięci za­pi­sują się trudne do­świad­cze­nia, i o tym, jak prze­ży­cia
re­li­gijne ak­ty­wują po­szcze­gólne ob­szary mó­zgu.
Wciąż jed­nak umy­kało mi coś nie­zwy­kle waż­nego. Je­śli chciał­bym zna­leźć
od­po­wie­dzi na py­ta­nia, które so­bie za­da­wa­łem, nie zdo­łał­bym tego zro­bić,
sie­dząc przy biurku, w bi­blio­tece lub la­bo­ra­to­rium. Mu­sia­łem ba­dać ry­tu­ały
w śro­do­wi­sku, w któ­rym są prak­ty­ko­wane. To wy­ma­gało spo­ty­ka­nia się
z ludźmi i to­wa­rzy­sze­nia im na co dzień. In­nymi słowy – mu­sia­łem zo­stać
an­tro­po­lo­giem.
Po ukoń­cze­niu stu­diów ma­gi­ster­skich wy­je­cha­łem do Bel­fa­stu, by
kon­ty­nu­ować na­ukę pod kie­run­kiem Ha­rveya Whi­te­ho­use’a, an­tro­po­loga
z Qu­een’s Uni­ver­sity, spe­cja­li­zu­ją­cego się w ba­da­niu ry­tu­ałów. W ra­mach
pro­jektu dok­tor­skiego po­sta­no­wi­łem przyj­rzeć się eks­tre­mal­nym ry­tu­ałom.
Eks­tre­mal­nym nie w tym sen­sie, że prak­ty­ku­jące je osoby są nie­zwy­kłe albo
dzi­waczne. Prze­ciw­nie: uczest­ni­czą w nich tłumy lu­dzi z naj­róż­niej­szych
śro­do­wisk. Eks­tre­malne – tak jak sporty eks­tre­malne – bo wy­ma­ga­jące
wy­jąt­kowo du­żego wy­siłku. Gdyby stwo­rzyć ka­ta­log ry­tu­ałów z ca­łego świata
i zmie­rzyć zwią­zane z nimi stres, ból fi­zyczny i wy­dat­ko­wa­nie ener­gii, te
eks­tre­malne sy­tu­owa­łyby się na końcu spek­trum.
Po obo­wiąz­ko­wym szko­le­niu wstęp­nym zgło­si­łem kon­cep­cję dok­to­ratu:
za­mie­rza­łem ba­dać je­den z tych ry­tu­ałów, znany mi z opo­wie­ści dziadka:
cho­dze­nie po ogniu. Roz­ma­ite spo­łecz­no­ści na ca­łym świe­cie prak­ty­kują
ce­re­mo­nie, w cza­sie któ­rych lu­dzie spa­ce­rują boso po roz­ża­rzo­nych wę­glach.
Żeby przyj­rzeć się kilku tym ce­re­mo­niom, pla­no­wa­łem prze­pro­wa­dzić ba­da­nia
te­re­nowe w kilku wiej­skich spo­łecz­no­ściach w Gre­cji, Buł­ga­rii i Hisz­pa­nii.
Wkrótce ko­lejny raz pa­ko­wa­łem się na po­dróż.
Przez pół­tora roku ro­bi­łem to, co ro­bią an­tro­po­lo­dzy: za­da­wa­łem py­ta­nia.
Każ­dego dnia od­wie­dza­łem lu­dzi w ich do­mach, roz­ma­wia­łem z nimi
i uczest­ni­czy­łem w nie­zli­czo­nych ce­re­mo­niach: od ty­po­wej nie­dziel­nej mszy po
nie­sa­mo­wite ry­tu­ały cho­dze­nia po ogniu. Po­zna­łem nie­zwy­kłych lu­dzi,
od­by­łem wiele fa­scy­nu­ją­cych roz­mów i usły­sza­łem po­ry­wa­jące opo­wie­ści.
To, co uwa­ża­łem za klu­czowe, oka­zało się jed­nak rów­nież naj­trud­niej­sze. Było
to zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi na naj­prost­sze, ale i naj­waż­niej­sze py­ta­nie:
dla­czego? Dla­czego lu­dzie biorą udział w tych wszyst­kich wy­ma­ga­ją­cych
ry­tu­ałach? Od­po­wiedź oka­zała się bar­dziej skom­pli­ko­wana, niż są­dzi­łem.

•••
Ale­jan­dro po­cho­dził z hisz­pań­skiej wio­ski San Pe­dro Man­ri­que. Miał
sie­dem­dzie­siąt trzy lata. Od­kąd stał się na­sto­lat­kiem, wraz z więk­szo­ścią
ro­dziny brał udział w ry­tu­ale cho­dze­nia po ogniu. Póź­niej wiele razy
ob­ser­wo­wa­łem tego ro­dzaju ry­tu­ały i prze­ko­na­łem się, że ża­den nie był aż tak
dziki jak ten. W San Pe­dro roz­pala się po­nad dwie tony drewna dę­bo­wego,
a ogień osiąga taką tem­pe­ra­turę, że mógłby sto­pić alu­mi­nium. Uczest­nicy
cho­dzą po nim boso, nio­sąc na ple­cach drugą osobę. Wielu z nich nie­sie
dzieci – ale nie Ale­jan­dro, który brał na plecy do­ro­słych, nie­rzadko wa­żą­cych
wię­cej niż on sam.
Mój roz­mówca był sza­le­nie dumny z tego, że spa­ce­ruje po ogniu. Przez
pięć­dzie­siąt trzy lata nie opu­ścił ani jed­nej ce­re­mo­nii. Gdy spy­ta­łem, czy kie­dyś
za­mie­rza z tego zre­zy­gno­wać, za­sę­pił się. Po dłuż­szym na­my­śle od­po­wie­dział:
– Wiem, że na­dej­dzie dzień, gdy będę już zbyt stary. Ale wtedy nie pójdę na
ce­re­mo­nię. Zo­stanę w domu. Gdy­bym miał tam stać i pa­trzeć, a nie móc
sa­memu wziąć udziału, rzu­cił­bym się z dzwon­nicy, żeby od razu zgi­nąć.
Rok póź­niej ba­da­nia wy­ka­zały, że Ale­jan­dro ma po­czątki aryt­mii. Le­karz
za­bro­nił mu udziału w ry­tu­ale. Orzekł, że to za dużo emo­cji i Ale­jan­dro nie
po­wi­nien po­dej­mo­wać ta­kiego ry­zyka. Skoro sta­rzec nie mógł przejść po ogniu,
za­mie­rzał zo­stać tej nocy w domu. Było to nie­zwy­kle bo­le­sne, ale on nie po­tra­fił
się za­do­wo­lić rolą ob­ser­wa­tora.
Jego syn Ma­mel miał jed­nak inne plany.
Prze­ko­na­łem się o tym, bo za­pro­szono mnie na pro­ce­sję. Na po­czątku
miej­scowi gro­ma­dzą się przed ra­tu­szem, chwy­tają za ręce i je­den za dru­gim
ryt­micz­nym kro­kiem wcho­dzą na szczyt wzgó­rza, gdzie wznosi się re­cinto,
bu­dowla przy­po­mi­na­jąca am­fi­te­atr pod go­łym nie­bem. W jej cen­trum znaj­duje
się pła­ski te­ren – to tam roz­pala się stos. Sta­łem obok Ma­mela, trzy­ma­li­śmy się
za ręce. Gdy zbli­ża­li­śmy się do domu jego ojca, wy­rwał mnie z łań­cu­cha lu­dzi.
Zdzi­wi­łem się, że chce opu­ścić pro­ce­sję.
– Do­kąd idziemy? – spy­ta­łem.
– Zo­ba­czysz.
We­szli­śmy do domu Ale­jan­dra. Zna­leź­li­śmy go przy oknie. Pod­niósł wzrok,
zdu­miony na­szym wi­do­kiem. Ma­mel sta­nął przed nim i za­ko­mu­ni­ko­wał:
– Tato, skoro nie mo­żesz sam przejść po ogniu, ja cię nad nim prze­niosę.
Sta­rzec nie ode­zwał się ani sło­wem. Wstał tylko i przy­tu­lił syna. Oczy miał
pełne łez.
Kiedy tej nocy Ale­jan­dro wdra­pał się na plecy Ma­mela, tłum wi­wa­to­wał.
Oj­ciec był dumny jak paw, kiedy syn mia­ro­wym kro­kiem niósł go przez
pło­mie­nie. Ki­bi­co­wała im cała wio­ska, po ukoń­cze­niu spa­ceru człon­ko­wie
ro­dziny rzu­cili się, by ich uści­skać. Ale dla Ale­jan­dra to nie był ko­niec. Mach­nął
krótko ręką, wska­zu­jąc, by nikt się nie zbli­żał. Od­wró­cił się, by jesz­cze raz
sta­wić czoła pło­mie­niom. Zgro­ma­dzeni wstrzy­mali od­dech. Do­brze wie­dzieli,
co za­mie­rza. On po­stą­pił dwa kroki do przodu i za­czął tu­pać no­gami. Z jego
twa­rzy znikł uśmiech, za­stą­piony przez gry­mas po­wagi. Ale­jan­dro wpa­try­wał
się w ogień w ta­kim sku­pie­niu, jakby chciał siłą woli zmu­sić go do
po­słu­szeń­stwa. Bez wa­ha­nia za­czął iść po roz­ża­rzo­nych ka­wał­kach drewna.
Po kilku chwi­lach wy­nu­rzył się trium­fal­nie z dru­giej strony pa­le­ni­ska. Tłum
wpadł w istny szał, po­zo­stali uczest­nicy po­dzi­wiali ten wy­czyn i skła­dali
gra­tu­la­cje. Człon­ko­wie ro­dziny Ale­jan­dra za­cho­wali dy­stans. Na ich twa­rzach
ma­lo­wały się jed­no­cze­śnie nie­za­do­wo­le­nie i duma.
Spy­ta­łem Ale­jan­dra, dla­czego sprze­ci­wił się za­le­ce­niom le­ka­rza.
Od­po­wie­dział:
– Le­karz twier­dzi, że je­śli we­zmę udział w spa­ce­rze po ogniu, memu sercu
grozi coś strasz­nego. Ale czy on ma po­ję­cie, co sta­nie się z moim ser­cem, je­żeli
zre­zy­gnuję z udziału?
Rze­czy­wi­ście wy­glą­dało na to, że mało co ma dla Ale­jan­dra ta­kie zna­cze­nie
jak ta ce­re­mo­nia. Wiele razy mi to po­wta­rzał: to jedna z naj­waż­niej­szych spraw
w ca­łym jego ży­ciu. Gdy jed­nak za­py­ta­łem, dla­czego przy­pi­suje jej tak wiel­kie
zna­cze­nie, wy­glą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego. Utkwił we mnie wzrok, a po
dłu­gim mil­cze­niu po­wtó­rzył py­ta­nie. Wy­glą­dało na to, że bra­kuje mu słów.
– Dla­czego to ro­bimy?... Cóż, tak na­prawdę nie wiem. Cho­dzi chyba o to, że
od dzie­ciń­stwa ob­ser­wo­wa­łem tę ce­re­mo­nię. Mój oj­ciec brał w niej udział,
a wcze­śniej dzia­dek. Dla­tego od­kąd by­łem ma­łym chłop­cem, za­wsze chcia­łem
przejść przez ten ogień.
Co ja­kiś czas an­tro­po­lo­dzy sły­szą wła­śnie ta­kie zda­nia. Spy­tani o to,
dla­czego prak­ty­kują swoje ce­re­mo­nie, lu­dzie naj­czę­ściej wy­dają się zbici
z tropu, długo szu­kają od­po­wied­nich słów i w końcu mó­wią coś w stylu: „Co to
za py­ta­nie: dla­czego od­pra­wiamy nasz ry­tuał? Po pro­stu to ro­bimy i już.
To na­sza tra­dy­cja. Na­sza toż­sa­mość. Wła­śnie to ro­bimy za­wsze”.
Oto cały pa­ra­doks ry­tu­ałów: lu­dzie za­kli­nają się, że są dla nich nie­sa­mo­wi­cie
ważne, ale zwy­kle nie po­tra­fią wy­ja­śnić dla­czego. Wspo­mi­nają tylko, że to
długa tra­dy­cja. Cho­ciaż ry­tu­ały wy­dają się bez­ce­lowe, są prze­ży­wane w taki
spo­sób, jakby były na­prawdę istotne i święte. Po­dob­nie jed­nak jak w przy­padku
in­nych sfer ludz­kiej dzia­łal­no­ści, które mają głę­bo­kie zna­cze­nie – mu­zyki,
sztuki, sportu – to, co z po­zoru wy­daje się dzi­waczne albo bez­pro­duk­tywne,
może mieć moc zmie­nia­nia rze­czy­wi­sto­ści.

•••
Chcia­łem zro­zu­mieć ten pa­ra­doks i dla­tego wy­ru­szy­łem w dwu­dzie­sto­let­nią
po­dróż, żeby ba­dać naj­bar­dziej eks­tre­malne ry­tu­ały na świe­cie, ale także wiele
tych zwy­czaj­nych. Miesz­ka­łem z lo­kalną spo­łecz­no­ścią, by­łem świad­kiem
nie­jed­nej ce­re­mo­nii i prze­pro­wa­dzi­łem liczne eks­pe­ry­menty w la­bo­ra­to­rium
i w te­re­nie – wszystko po to, by zro­zu­mieć po­trzebę ry­tu­ałów, która w nas tkwi.
Za­miast wy­ry­wać osoby prak­ty­ku­jące ry­tu­ały z ich na­tu­ral­nego śro­do­wi­ska
i za­pra­szać je do la­bo­ra­to­rium, czę­sto wo­la­łem za­brać la­bo­ra­to­rium do tego
śro­do­wi­ska. Spę­dzi­łem kilka lat, od­wie­dza­jąc wspól­noty lu­dzi na ca­łym świe­cie
i zgłę­bia­jąc mnó­stwo oby­cza­jów. I tych co­dzien­nych – jak mo­dli­twa – i tych
eks­tre­mal­nych – jak wspi­naczka po ostrzu mie­cza. Od wi­do­wi­sko­wych
przed­się­wzięć w ro­dzaju ma­so­wych piel­grzy­mek po tajne ce­re­mo­nie czar­nej
ma­gii. Dzięki czuj­ni­kom bio­me­trycz­nym i ba­da­niu po­ziomu hor­mo­nów
mo­głem się prze­ko­nać, ja­kie są neu­ro­fi­zjo­lo­giczne skutki uczest­ni­cze­nia
w roz­ma­itych ry­tu­ałach, ba­da­nia be­ha­wio­ralne po­zwo­liły mi zaś spraw­dzić, jak
pro­cesy za­cho­dzące w or­ga­ni­zmie da­nej osoby wpły­wają na jej in­te­rak­cje
z in­nymi. Te­sty psy­cho­me­tryczne i ba­da­nia an­kie­towe ujaw­niły, co może
skła­niać do udziału w ry­tu­ałach, ba­da­nia uczest­ni­czące dały wgląd w to, jak
lu­dzie prze­ży­wają tego ro­dzaju prak­tyki i w jaki spo­sób od­naj­dują w nich sens.
Wy­niki tych ob­ser­wa­cji oraz zbieżne z nimi od­kry­cia z róż­nych dzie­dzin
na­uki ujaw­niają, że ry­tu­ały są głę­boko za­ko­rze­nione w hi­sto­rii na­szego
ga­tunku. Tak na­prawdę są z nami od za­ra­nia dzie­jów – i nie bez przy­czyny.
Choć nie wpły­wają bez­po­śred­nio na rze­czy­wi­stość ma­te­rialną, od­gry­wają
ogromną rolę w kształ­to­wa­niu ży­cia spo­łecz­nego. Ta książka bę­dzie po­dróżą
po od­kry­ciach na­uko­wych, po­zwa­la­ją­cych przyj­rzeć się temu, jak ry­tu­ały
dzia­łają w ży­ciu jed­no­stek i ca­łych wspól­not oraz ja­kie istotne funk­cje peł­nią.
To dzięki na­uce o ry­tu­ałach mo­żemy zro­zu­mieć je­den z pier­wot­nych
ele­men­tów na­szej toż­sa­mo­ści i się nim za­chwy­cić. Tylko bo­wiem wtedy, kiedy
po­go­dzimy się z tym, że po­trze­bu­jemy ry­tu­ałów jak po­wie­trza, bę­dziemy
umieli wy­ko­rzy­sty­wać ich do­bro­czynny wpływ na na­sze ży­cie.
Roz­dział 2
Ga­tu­nek, który po­trze­buje ry­tu­ału

Co roku na brzegu je­ziora Na­tron na pół­nocy Tan­za­nii od­bywa się pra­dawna


ce­re­mo­nia. Z da­leka ściąga tu po­nad mi­lion uczest­ni­ków. Po przy­by­ciu –
nie­któ­rzy mu­szą po­ko­nać ty­siące ki­lo­me­trów – spę­dzają ra­zem czas
i bie­sia­dują w ocze­ki­wa­niu na główne uro­czy­sto­ści. Wszy­scy ze­brani mają na
so­bie ja­skra­wo­ró­żowe stroje. Dzielą się na mniej­sze grupki, w któ­rych
wy­ko­nują nie­zwy­kły ta­niec. Z ogrom­nym wdzię­kiem po­ru­szają się w ko­łach,
wy­cią­gają głowy w górę, po­chy­lają je i ob­ra­cają na boki. Co ja­kiś czas zmie­niają
part­ne­rów i po­wta­rzają całą se­kwen­cję ru­chów. Są co­raz bar­dziej
pod­eks­cy­to­wani, ta­niec staje się bar­dziej dziki. Wi­rują, nie­kiedy wy­dają gło­śne
okrzyki i wy­rzu­cają stopy wy­soko w górę. Z cza­sem cały tłum za­czyna się
za­cho­wy­wać jak jedna pul­su­jąca masa. W kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie
uczest­nicy usta­wiają się je­den za dru­gim tak bli­sko sie­bie, że mu­szą po­ru­szać
no­gami w ta­kim sa­mym tem­pie, i ru­szają kro­kiem mar­szo­wym, wspól­nie
śpie­wa­jąc. To nie jest bez­tro­skie przed­sta­wie­nie – wręcz prze­ciw­nie: gra to­czy
się o naj­wyż­szą stawkę. Na ko­niec młode człon­ki­nie grupy wy­bie­rają tan­ce­rzy,
któ­rzy naj­bar­dziej im się spodo­bali, na part­ne­rów sek­su­al­nych; nie­rzadko
zo­stają z wy­bran­kiem do końca ży­cia. To prze­ka­zy­wany z po­ko­le­nia na
po­ko­le­nie oby­czaj, który aż do dziś po­zo­stał nie­zmie­niony.
Ten ry­tuał go­dowy zo­stał ostat­nio zba­dany przez ze­spół or­ni­to­lo­gów
z Fran­cji. Ró­żowi tan­ce­rze to fla­mingi, a samo miej­sce jest okre­ślane mia­nem
lek (szwedzki wy­raz ozna­cza­jący za­bawę). Po­dobne tańce go­dowe można
za­ob­ser­wo­wać na ca­łym świe­cie – prze­różne ga­tunki zwie­rząt zbie­rają się
w duże grupy i roz­po­czy­nają ry­tuał za­lo­tów. Ba­da­cze ob­ser­wo­wali trzy ty­siące
ozna­czo­nych pta­ków w Ca­mar­gue w del­cie Ro­danu na po­łu­dniu Fran­cji.
Te roz­le­wi­ska i ba­gna są wprost ide­al­nym miej­scem dla fla­min­gów. Sys­tem
ozna­cza­nia pta­ków po­zwala okre­ślić płeć, wiek i dzieje każ­dego z nich, więc
można je ob­ser­wo­wać z pew­nej od­le­gło­ści, nie za­kłó­ca­jąc ich spo­koju. W cza­sie
dwu­let­nich ba­dań ze­spół ob­ser­wo­wał i ka­me­rami HD na­gry­wał za­cho­wa­nia
setki pta­ków (pięć­dzie­się­ciu sam­ców i pięć­dzie­się­ciu sa­mic) w okre­sie
go­do­wym. Dro­bia­zgowo do­ku­men­to­wano typ, czę­sto­tli­wość i czas wszyst­kich
ta­necz­nych ru­chów, no­to­wano, czy ry­tuał za­koń­czył się suk­ce­sem i do­szło do
ko­pu­la­cji oraz spło­dze­nia po­tom­stwa. Oka­zało się, że naj­spraw­niejsi tan­ce­rze –
czyli te ptaki, które mo­gły się po­chwa­lić naj­więk­szym re­per­tu­arem ru­chów
i naj­bar­dziej zróż­ni­co­wa­nymi ich kom­bi­na­cjami – miały znacz­nie więk­sze
szanse na zna­le­zie­nie part­nerki"[1]". Ranny pta­szek ła­twiej zdo­bę­dzie po­karm,
ale to zwinny pta­szek bę­dzie miał po­tom­stwo.
Te ta­neczne za­bawy fla­min­gów przy­po­mi­nają le­piej nam znane formy
ry­tu­al­nych za­lo­tów. Je­śli przyj­rzeć się ru­chom pary pta­ków, które kro­czą po
ko­lei, wy­cią­gają szyje, jed­no­cze­śnie od­wra­cają lub po­chy­lają głowę, okaże się,
że wy­gląda to za­ska­ku­jąco po­dob­nie do pary tań­czą­cej walca wie­deń­skiego.
Całe stado po­dry­gu­jące w jed­nym ryt­mie przy­po­mina uczest­ni­ków kon­certu
ba­wią­cych się przy dźwię­kach rave’u czy rocka. Lu­dzie, po­dob­nie jak ptasi
tan­ce­rze, wy­ko­nują jed­no­cze­śnie te same ru­chy. Co wię­cej, rów­nież może się to
skoń­czyć ko­pu­la­cją. Nie­je­den so­cjo­log od razu by jed­nak pro­te­sto­wał,
pod­kre­śla­jąc, że u pta­ków ten ry­tuał jest in­stynk­towny. Fla­mingi tań­czą, bo tak
zo­stały za­pro­gra­mo­wane przez na­turę. Ich mózg na­ka­zuje im wy­ko­ny­wać te
ru­chy, a one idą za tym na­ka­zem. Ludz­kie ry­tu­ały są na­to­miast bar­dziej
zło­żone, pełne sub­tel­nych sym­boli, u ich źró­dła tkwi zaś jakże skom­pli­ko­wana
kul­tura.
Jak po­każę na ko­lej­nych stro­nach, ry­tu­ały są czę­ścią na­szej na­tury w ta­kim
sa­mym stop­niu, jak to jest u pta­ków – a może na­wet w więk­szym. To na­prawdę
po­wszech­nie wy­stę­pu­jące za­cho­wa­nia. Je­śli ko­muś uda się zna­leźć wspól­notę
lu­dzi, która nie prak­ty­kuje żad­nych ry­tu­ałów, z miłą chę­cią zwrócę mu
pie­nią­dze wy­dane na tę książkę. W roz­ma­itych kul­tu­rach ry­tu­ały
spon­ta­nicz­nie za­czy­namy prak­ty­ko­wać już w dzie­ciń­stwie. Człon­ko­wie
spo­łecz­no­ści przy­swa­jają je i prze­ka­zują ko­lej­nym. Co istotne, w tym pro­ce­sie
uczest­ni­czą osoby za­równo re­li­gijne, jak i nie­wie­rzące.
Poza tym wcale nie wszyst­kie pta­sie ry­tu­ały można okre­ślić jako czy­sto
au­to­ma­tyczne za­cho­wa­nia. Al­tan­niki mają ry­tuał go­dowy, który od­by­wają
w gniaz­dach mi­ster­nie uwi­tych przez samce. U każ­dej po­pu­la­cji wszyst­kie jego
ele­menty, w tym ru­chy ta­neczne, wy­da­wane dźwięki i naj­mniej­sze szcze­góły
de­ko­ra­cji gniazda, są nieco inne, a ptaki prze­ka­zują je so­bie kul­tu­rowo. Kiedy
je­den z nich mi­gruje w nowe miej­sce, musi się przy­sto­so­wać i wy­ko­nuje ry­tuał
go­dowy zgod­nie z oby­cza­jami miej­sco­wej po­pu­la­cji[2]. Inne ptaki, na przy­kład
sroki, kruki i wrony, naj­wy­raź­niej mają ry­tu­ały zwią­zane ze śmier­cią.
Za­uwa­żono, że gro­ma­dzą się nad cia­łem członka swo­jej grupy jakby na
ża­łob­nym czu­wa­niu i zno­szą pa­tyki oraz inne przed­mioty, by je wo­kół niego
uło­żyć[3].
Ko­lejna trud­ność zwią­zana z po­rów­ny­wa­niem pta­sich i ludz­kich ry­tu­ałów
wiąże się z fak­tem, że na­sze ga­tunki nie są z sobą bli­sko spo­krew­nione. Je­śli
ry­tu­ały pta­ków i lu­dzi mają coś wspól­nego, po­win­ni­śmy od­na­leźć ana­lo­gie
także w za­cho­wa­niu bliż­szych nam fi­lo­ge­ne­tycz­nie ga­tun­ków ssa­ków,
szcze­gól­nie małp człe­ko­kształt­nych.
Są za­tem dwie moż­li­wo­ści. Pierw­sza: ry­tu­ały pta­ków i lu­dzi nie mają ze sobą
bez­po­śred­niego związku, ale wy­two­rzyły się nie­za­leż­nie na dro­dze ewo­lu­cji
zbieżnej. To ter­min uży­wany na okre­śle­nie sy­tu­acji, w któ­rej różne ga­tunki
zwie­rząt stają przed po­dob­nym pro­ble­mem i ra­dzą so­bie z nim, wy­kształ­ca­jąc
zbli­żone ce­chy czy wzorce za­cho­wań. Na przy­kład del­finy nie są spo­krew­nione
z re­ki­nami bli­żej niż go­ryle ze śle­dziami, ale po­nie­waż i del­finy, i re­kiny
zma­gały się z po­dob­nymi wy­zwa­niami zwią­za­nymi z szyb­kim po­ru­sza­niem się
w wo­dzie, mają zbli­żony do sie­bie opły­wowy kształt ciała. Ptaki i lu­dzie mają
na­to­miast pewne wspólne ce­chy, które mogą mieć zwią­zek z przy­wią­za­niem
do ry­tu­ałów. Naj­waż­niej­sze zmy­sły dla pta­ków to wzrok i słuch, poza tym ptaki
lu­bią to­wa­rzy­stwo, łą­czą się w pary, czę­sto są mo­no­ga­miczne, do per­fek­cji
opa­no­wały sztukę na­śla­dow­nic­twa i mają upodo­ba­nie do okre­ślo­nych
dźwię­ków i rytmu oraz syn­chro­nicz­nych za­cho­wań. Ana­lo­giczne ludz­kie
ce­chy i zwy­czaje od­gry­wają klu­czową rolę w cza­sie prak­tyk ry­tu­al­nych.
Druga moż­li­wość jest taka, że przyj­rze­li­śmy się wy­star­cza­jąco wni­kli­wie
tylko ry­tu­al­nym za­cho­wa­niom pta­ków. Wiele za­cho­wań, które przez długi czas
uwa­żano za ty­powo ludz­kie, w pew­nym mo­men­cie za­ob­ser­wo­wano u in­nych
zwie­rząt. Do nie­dawna pa­no­wało prze­ko­na­nie, że tylko lu­dzie prze­ży­wają
emo­cje, mają oso­bo­wość, ko­rzy­stają z na­rzę­dzi i sami je wy­twa­rzają,
od­czu­wają em­pa­tię, mają mo­ral­ność i an­ga­żują się w wojny – a nie jest to wcale
wy­czer­pu­jąca li­sta. Gdy w sys­te­ma­tyczny spo­sób za­częto ba­dać inne zwie­rzęta
w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku, zo­rien­to­wano się, że wszyst­kie te ce­chy oraz
za­cho­wa­nia wy­stę­pują też u nich. Rów­nież do nie­dawna nie mie­li­śmy pra­wie
żad­nych do­wo­dów na ist­nie­nie ry­tu­al­nych za­cho­wań ssa­ków. Dziś
zgro­ma­dzi­li­śmy ich pod do­stat­kiem i wciąż od­naj­du­jemy nowe. Del­finy mają
pe­wien ro­dzaj wspól­nego tańca po­le­ga­ją­cego na syn­chro­nicz­nym wy­nu­rza­niu
się z wody. Hum­baki, czyli wie­lo­płe­twce oce­aniczne, wy­ko­nują wspól­nie
pie­śni. U róż­nych ga­tun­ków ssa­ków mor­skich naj­wy­raź­niej wy­stę­pują ry­tu­ały
ża­łobne: przez kilka dni prze­no­szą one ciała zmar­łych to­wa­rzy­szy albo
wspól­nie wo­kół nich pły­wają. Za­ob­ser­wo­wano mię­dzy in­nymi, że del­finy
pod­py­chają zmarłe młode osob­niki w stronę ło­dzi i cze­kają, aż za­łoga wy­łowi
ciało, a na­stęp­nie ko­łem ota­czają łódź i do­piero po tym od­pły­wają[4].

•••
Ry­tu­ały wy­stę­pują rów­nież wśród zwie­rząt lą­do­wych. W cza­sie za­lo­tów ży­rafy
wy­ko­nują mi­ło­sny ta­niec przy­po­mi­na­jący tango: samce i sa­mice spa­ce­rują
w pa­rach, ocie­rają się o sie­bie, lekko ude­rzają i spla­tają szy­jami. Stada wil­ków
wspól­nie śpie­wają: ich wy­cie uni­sono jest sły­szalne ze znacz­nych od­le­gło­ści.
Sło­nie mają na­to­miast ry­tu­ały zwią­zane z ża­łobą i od­da­wa­niem czci zmar­łym
osob­ni­kom.
Wła­śnie sło­nie na­leżą do nie­licz­nych zwie­rząt, które naj­wy­raź­niej ro­zu­mieją
zna­cze­nie śmierci. Czę­sto ob­ser­wuje się, jak pró­bują po­grze­bać zmar­łych
człon­ków grupy, przy­sy­pu­jąc ich zie­mią lub rzu­ca­jąc na ich ciała li­ście i kwiaty.
Ist­nieją na­wet do­nie­sie­nia o tym, że usi­ło­wały po­cho­wać inne zmarłe
zwie­rzęta, na które się na­tknęły – w tym lu­dzi[5]. Kon­ser­wa­tor przy­rody Geo­rge
Adam­son (hi­sto­ria jego ro­dziny stała się in­spi­ra­cją dla twór­ców filmu Elza
z afry­kań­skiego bu­szu) opo­wie­dział o tym, jak pewna ko­bieta w Ke­nii za­snęła
pod­czas od­po­czynku pod drze­wem. Gdy się zbu­dziła, obok stała grupka słoni,
a je­den z nich ła­god­nie ją trą­cał i ob­wą­chi­wał. Prze­ra­żona, po­sta­no­wiła
za­sty­gnąć w bez­ru­chu i uda­wać mar­twą. Zwie­rzęta oto­czyły ją i za­częły gło­śno
trą­bić. Na­stęp­nie po­zbie­rały ga­łę­zie i li­ście z drzewa i cał­ko­wi­cie ją nimi
przy­kryły. Na­stęp­nego ranka zna­leźli ją miej­scowi pa­ste­rze: na­dal le­żała pod
stertą ga­łęzi, zbyt prze­ra­żona, by drgnąć[6].
Gdy od­cho­dzi czło­nek ich stada, zwłasz­cza któ­ryś z tych bar­dziej
zna­czą­cych, na przy­kład naj­star­sza sa­mica, sło­nie przez kilka dni czu­wają nad
cia­łem, a na­stęp­nie czę­sto do niego po­wra­cają. Jesz­cze po kil­ku­dzie­się­ciu
la­tach po­tra­fią po­ko­nać długą drogę, by od­wie­dzić ko­ści zmar­łych krew­nych.
Po przy­by­ciu na miej­sce wszyst­kie stoją w ci­szy i po ko­lei ba­dają szczątki,
de­li­kat­nie ich do­ty­ka­jąc, od­wra­ca­jąc je i wą­cha­jąc. We­dług re­la­cji Adam­sona
w Ke­nii za­strze­lono sło­nia, który cią­gle wdzie­rał się do ogro­dów miej­sco­wych
władz. Ciało od­cią­gnięto pra­wie ki­lo­metr da­lej, mięso po­dzie­lono i roz­dano
człon­kom lo­kal­nego ple­mie­nia. Jesz­cze tej sa­mej nocy szczątki zna­la­zły inne
sło­nie, po­zbie­rały je i za­nio­sły z po­wro­tem w miej­sce, w któ­rym go za­bito.
Ry­tu­ały po­grze­bowe są rów­nież roz­po­wszech­nione wśród człon­ków na­szej
wła­snej ro­dziny, Ho­mi­ni­dae, do któ­rej na­leżą małpy człe­ko­kształtne –
współ­cze­śnie ży­jące i wy­marłe. Szym­pansy, po­dob­nie jak sło­nie, czę­sto zbie­rają
się wo­kół ciała zmar­łego członka stada i ca­łymi go­dzi­nami stoją nad nim
w mil­cze­niu – co w in­nych oko­licz­no­ściach im się nie zda­rza. Po ko­lei czysz­czą
ciało i cza­sem prze­ry­wają ci­szę okrzy­kiem albo pod­sko­kami[7]. To za­cho­wa­nie
zdu­mie­wa­jąco po­dobne do zwy­cza­jów po­grze­bo­wych obec­nych w licz­nych
kul­tu­rach ludz­kich: ża­łob­nicy uczest­ni­czą w czu­wa­niu, la­men­tują, za­wo­dzą
i wy­dają różne inne dźwięki, opła­ku­jąc odej­ście bli­skiej osoby.
Pry­ma­to­lożka Jane Go­odall, która jako pierw­sza pro­wa­dziła sys­te­ma­tyczne
ba­da­nia ssa­ków na­czel­nych in­nych niż czło­wiek w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku,
opi­sała mnó­stwo nie­zwy­kłych za­cho­wań małp. Przez kilka lat sama żyła wśród
szym­pan­sów w Parku Na­ro­do­wym Gombe w Tan­za­nii i za­uwa­żyła, że kiedy
do­cie­rają one w okre­ślone miej­sca, od­dają się oso­bli­wym czyn­no­ściom.
Na przy­kład w po­bliżu du­żego wo­do­spadu wy­ko­ny­wały se­kwen­cję ru­chów
na­zwaną przez Go­odall tań­cem przy wo­do­spa­dzie. Było to efek­towne
wi­do­wi­sko trwa­jące na­wet pięt­na­ście mi­nut. Szym­pansy, wy­raź­nie po­bu­dzone,
sta­wały na dwóch no­gach, tu­pały i ryt­micz­nie się ki­wały. Bu­jały się na lia­nach
w mgiełce znad wo­do­spadu i ci­skały do wody duże skały. Na ko­niec tego
sza­leń­stwa sia­dały i w ci­szy wpa­try­wały się przez kilka mi­nut w wo­do­spad.
Szym­pansy wy­ko­nują po­dobny ta­niec:

[...] kiedy roz­po­czyna się ulewa: wy­cią­gają ręce i ryt­micz­nie bu­jają w przód i w tył
ma­łymi drze­wami albo ni­skimi ga­łę­ziami, a na­stęp­nie po­woli idą do przodu, gło­śno
wa­ląc w zie­mię rę­kami i tu­piąc no­gami, a przy tym rzu­cają ka­mie­nie. [...] Czy
mo­ty­wa­cją do tych tań­ców nie mogą być uczu­cia po­dobne do za­chwytu i stra­chu?[8]
– za­sta­na­wiała się Go­odall.
Nie­dawno w wielu re­jo­nach Afryki Za­chod­niej na­grano szym­pansy, które
zbie­rają ka­mie­nie i niosą je w stronę kon­kret­nych drzew. Zgro­ma­dzone
ka­mie­nie umiesz­czają w dziu­plach, stu­kają nimi w pień drzew albo ukła­dają
w stosy na ziemi. Ba­da­cze sko­ja­rzyli te stosy z kop­cami i kur­ha­nami, któ­rymi
człon­ko­wie róż­nych kul­tur ozna­czają swoje święte miej­sca[9]. Fak­tycz­nie
drzewa te zdają się mieć szcze­gólne zna­cze­nie dla szym­pan­sów, które
nie­rzadko w cza­sie wę­drówki zba­czają z drogi, żeby je od­wie­dzić – i do­piero
póź­niej ru­szają da­lej. Gdy znaj­dują się przed drze­wem, stoją na dwóch no­gach,
ki­wają się w przód i w tył, dy­szą i wyją, a także pod­ska­kują, wy­raź­nie czymś
pod­eks­cy­to­wane. Na ko­niec za­czy­nają bęb­nić w pień drzewa rę­kami albo
ka­mie­niami.
Więk­szość na­czel­nych to istoty to­wa­rzy­skie, mają więc ry­tu­ały spo­łeczne.
Nie­które ga­tunki żyją w spo­łecz­no­ściach okre­śla­nych przez an­tro­po­lo­gów
z an­giel­ska jako fis­sion-fu­sion (dzie­lące się i łą­czące). Po­szcze­gólne osob­niki nie
są na stałe zwią­zane z grupą, więk­sze stado dzieli się na mniej­sze, by uła­twić
so­bie zdo­by­cie po­ży­wie­nia, a na­stęp­nie po­now­nie się łą­czy. Po­dob­nie
po­stę­pują lu­dzie. W za­leż­no­ści od po­trzeb, za­in­te­re­so­wań i wy­zna­wa­nych
war­to­ści róż­nie go­spo­da­ru­jemy wol­nym cza­sem: prze­by­wamy w gro­nie
bliż­szej lub dal­szej ro­dziny, z naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi albo ze zna­jo­mymi czy
w jesz­cze in­nej gru­pie. Osob­niki z ga­tun­ków ży­ją­cych w spo­łecz­no­ściach
fis­sion-fu­sion mogą odłą­czyć się od grupy na długi czas, za­nim po­now­nie się
z nią po­łą­czą. Gdy już do tego doj­dzie, wy­ko­nują ry­tuał po­wi­ta­nia, który
po­maga na nowo wy­two­rzyć więzi we­wnątrz grupy. Lu­dzie po­dają so­bie ręce,
ca­łują się albo przy­tu­lają. To samo ro­bią szym­pansy, małpy bo­nobo
i cze­piaki[10]: obej­mują się, ca­łują, czysz­czą się na­wza­jem i wy­dają od­głosy
zbli­żone do dy­sze­nia i wy­cia (przy­po­mi­nają wów­czas grupę pod­eks­cy­to­wa­nych
na­sto­lat­ków wy­krzy­ku­ją­cych „O matko!”). Szym­pansy mają do­dat­kowo
spe­cjalny uścisk dłoni – w każ­dej gru­pie to po­wi­ta­nie wy­gląda nieco ina­czej.
Samce pa­wia­nów wy­ko­nują ry­tu­alny „chwyt za mosznę” – bę­dący do­kład­nie
tym, na co wska­zuje na­zwa – który po­maga bu­do­wać za­ufa­nie[11]. An­tro­po­log
Me­rvyn Meg­gitt za­uwa­żył po­dobny ry­tuał w Au­stra­lii. Męż­czyźni z ple­mie­nia
Wal­biri ła­pią się na­wza­jem za pe­nisy, by roz­ła­do­wać po­wstałe mię­dzy nimi
kon­flikty. „Je­śli jed­nak sprawa jest po­ważna i do­ty­czy na przy­kład za­bój­stwa
albo oskar­że­nia o czary, po­szko­do­wany może od­mó­wić do­tknię­cia pe­nisa
go­ścia”[12]. Jak za­zna­cza Meg­gitt, taka od­mowa jest po­ważną znie­wagą i może
do­pro­wa­dzić do roz­lewu krwi.
Pry­ma­to­log Frans de Waal za­ob­ser­wo­wał na­wet, że szym­pansy w ry­tu­alny
spo­sób wi­tają się z ludźmi. Kiedy małpy ze sta­cji ba­daw­czej Yer­kes w Geo­r­gii
do­strze­gały zbli­ża­ją­cych się opie­ku­nów, za­czy­nały gło­śno wyć.

Wy­bu­cha po­tworny chaos: wszy­scy się ści­skają i ca­łują. Przy­ja­ciel­ski kon­takt fi­zyczny
in­ten­sy­fi­kuje się stu­krot­nie, a sy­gnały do­ty­czące sta­tusu w sta­dzie –
sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­krot­nie. Osob­niki o niż­szej po­zy­cji pod­cho­dzą do tych
waż­niej­szych, zwłasz­cza do samca alfa, żeby po­wi­tać ich ukło­nem i dy­sze­niem
z po­mru­ki­wa­niem. To pa­ra­doks, że małpy naj­pierw uznają hie­rar­chię, a za chwilę
wła­ści­wie ją od­rzu­cają. Uwa­żam, że ta re­ak­cja to świę­to­wa­nie[13].

Ob­ser­wa­cje te do­wo­dzą, że ry­tu­ały są w świe­cie zwie­rząt sze­roko


roz­po­wszech­nione. Po­zwa­lają też za­uwa­żyć pewną cie­kawą pra­wi­dło­wość:
zwie­rzęta, które dys­po­nują naj­więk­szym re­per­tu­arem ry­tu­ałów, na­leżą do
naj­in­te­li­gent­niej­szych ga­tun­ków. Po­miary zwie­rzę­cej in­te­li­gen­cji to oczy­wi­ście
skom­pli­ko­wana sprawa, a wy­niki nie są jed­no­znaczne. Nie­je­den raz
pró­bo­wano opra­co­wać spo­sób okre­śla­nia „ilo­razu in­te­li­gen­cji wszyst­kich istot
ży­wych”, dzięki któ­remu można by usze­re­go­wać zwie­rzęta od naj­bar­dziej do
naj­mniej in­te­li­gent­nych. Na przy­kład in­tu­icja pod­po­wiada, że ga­tunki
ob­da­rzone więk­szym mó­zgiem są rów­nież naj­bar­dziej in­te­li­gentne i przez
długi czas pa­no­wało wła­śnie ta­kie prze­ko­na­nie. Nie jest ono jed­nak cał­ko­wi­cie
słuszne, bo więk­sze or­ga­ni­zmy po­trze­bują więk­szego mó­zgu, by spro­stał ich
pod­sta­wo­wym po­trze­bom: to mózg od­po­wiada za re­gu­la­cję tem­pe­ra­tury ciała
i kon­tro­luje duże mię­śnie. Krowy mają więk­sze mó­zgi niż szym­pansy, ale
ra­czej nie po­wie­dzie­li­by­śmy, że gó­rują nad nimi in­te­lek­tu­al­nie.
Po­dobne pro­blemy po­ja­wiają się w przy­padku in­nych wskaź­ni­ków, ta­kich
jak liczba neu­ro­nów, roz­miary po­szcze­gól­nych struk­tur w mó­zgu, na przy­kład
kory mó­zgo­wej czy kory no­wej, wy­stę­pu­ją­cych tylko u ssa­ków. A gdy ze­sta­wić
te war­to­ści z wiel­ko­ścią ciała (można wów­czas ob­li­czyć sto­su­nek masy ciała do
masy mó­zgu), od­kry­jemy, że więk­sze zwie­rzęta mają za­zwy­czaj
pro­por­cjo­nal­nie mniej­sze mó­zgi. Dość po­wie­dzieć, że żaby mają mózg
pro­por­cjo­nal­nie więk­szy niż sło­nie. Współ­czyn­nik en­ce­fa­li­za­cji (EQ –
En­ce­pha­li­za­tion Qu­otient) po­zwala to uwzględ­nić i po­rów­nać roz­miary mó­zgu
ga­tun­ków o zbli­żo­nej wiel­ko­ści.
Wszyst­kie te wy­li­cze­nia mogą być uży­teczne, gdy po­rów­nuje się zwie­rzęta
z tego sa­mego rzędu (na przy­kład pa­wiany i małpy saj­miri czy kruki i ru­dziki).
Mniej się przy­dają, je­żeli po­rów­na­nie do­ty­czy da­lej spo­krew­nio­nych ga­tun­ków,
na przy­kład słoni i ka­ribu czy ry­jó­wek i wie­lo­ry­bów. A to do­piero część
pro­blemu: jesz­cze trud­niej zmie­rzyć po­ziom ry­tu­ali­za­cji u róż­nych ga­tun­ków.
Uogól­nia­jąc, można stwier­dzić, że ry­tu­ały zwy­kle są bar­dziej roz­bu­do­wane
i wi­do­wi­skowe wśród naj­bar­dziej in­te­li­gent­nych zwie­rząt. Cał­kiem sil­nie
zry­tu­ali­zo­wane ży­cie zdają się wieść małpy człe­ko­kształtne, del­finy, sło­nie,
wrony i inne gwiazdy kró­le­stwa zwie­rząt.
Może się to wy­da­wać pa­ra­dok­sem. Dla­czego tak in­te­li­gentne stwo­rze­nia
mia­łyby mar­no­wać tyle czasu i ener­gii na bez­ce­lowe (na po­zór) dzia­ła­nia, skoro
mogą zna­leźć prost­sze spo­soby roz­wią­za­nia swo­ich pro­ble­mów? Na tym
do­kład­nie po­lega po­tęga ry­tu­ału: to men­talne na­rzę­dzie, dzięki któ­remu
można osią­gnąć upra­gniony sku­tek za po­mocą nie­oczy­wi­stych środ­ków.
Wła­śnie dla­tego istoty my­ślące po­świę­cają czas na po­zor­nie ja­łowe
za­cho­wa­nia. To nie tak, że nie mogą się po­wstrzy­mać; one po pro­stu mogą
so­bie na to po­zwo­lić. Dzięki pew­nej nad­wyżce sił umy­sło­wych zwie­rzęta te stać
na dzia­ła­nia, które można na­zwać ga­dże­tami ko­gni­tyw­nymi. W ten spo­sób
mogą prze­chy­trzyć same sie­bie. Je­śli sy­tu­acja tego wy­maga, prze­stają się
sku­piać na dzia­ła­niach ma­ją­cych bez­po­śred­nio roz­wią­zać na­po­tkany pro­blem,
a w za­mian ro­bią coś, co przy­nie­sie im ko­rzyść w spo­sób po­średni. Ry­tu­ały
po­ma­gają im po­ra­dzić so­bie z wy­zwa­niami, które stwa­rza ich zło­żona
psy­chika, ta­kimi jak bu­do­wa­nie więzi z part­ne­rem, prze­ży­wa­nie utraty i lęku,
na­uka współ­pracy i or­ga­ni­zo­wa­nie się w gru­pie. W ta­kim uję­ciu nie po­winno
być za­sko­cze­niem, że naj­in­te­li­gent­niej­sze zwie­rzęta prak­ty­kują naj­wię­cej
ry­tu­ałów.

•••
Ża­den jed­nak ga­tu­nek nie jest przy­wią­zany do ry­tu­ałów aż tak jak Homo
sa­piens. Ar­che­olo­dzy czę­sto uznają, że wła­śnie ry­tu­ały na­leżą do klu­czo­wych
ele­men­tów ży­cia no­wo­cze­snych lu­dzi, i wiążą je z umie­jęt­no­ścią my­śle­nia
sym­bo­licz­nego. Naj­wy­raź­niej nikt nie do­rów­nuje nam zdol­no­ścią
prze­ka­zy­wa­nia zło­żo­nych my­śli i kon­cep­cji, które mogą do­ty­czyć nie tylko
tego, co tu i te­raz, ale też tego, co dzieje się w in­nym cza­sie i w in­nym miej­scu –
a na­wet w wy­obraźni. Two­rzymy w tym celu dzieła sztuki, snu­jemy opo­wie­ści,
prze­ka­zu­jemy so­bie mity i prak­ty­ku­jemy ry­tu­ały. Wiele teo­rii do­ty­czą­cych
roz­woju zdol­no­ści po­znaw­czych czło­wieka za­kłada, że in­te­li­gen­cja ewo­lu­owała
rów­no­le­gle z ry­tu­ałami.
An­tro­po­lo­dzy fi­zyczni twier­dzą, że ry­tu­ały od­by­wane w gru­pach mo­gły
ode­grać klu­czową rolę w prze­ka­zy­wa­niu in­for­ma­cji kul­tu­ro­wych
w spo­łe­czeń­stwach przed­ję­zy­ko­wych. Sym­bo­liczne in­sce­ni­zo­wa­nie wspól­nych
opo­wie­ści spra­wiło, że ry­tuał sta­wał się ro­dza­jem pro­to­ję­zyka, peł­nią­cego
funk­cję ze­wnętrz­nego sys­temu wspar­cia dla zdol­no­ści po­znaw­czych
po­szcze­gól­nych osób – był to klu­czowy etap roz­woju ję­zyka jako ta­kiego[14].
Neu­ro­bio­log Mer­lin Do­nald uznaje, że ry­tu­ały stały się men­tal­nym ka­mie­niem
wę­giel­nym roz­woju po­zna­nia spo­łecz­nego, dzięki któ­remu wcze­sne ho­mi­nidy
mo­gły do­stroić swoje my­śle­nie do kon­wen­cji spo­łecz­nych. Za sprawą obec­no­ści
ry­tu­ałów w ży­ciu grupy wy­twa­rzał się sys­tem wspól­nych do­świad­czeń oraz
sym­bo­licz­nych zna­czeń i w ten spo­sób my­śli łą­czyły się z pa­mię­cią. Dzięki
temu wspól­nota lu­dzi mo­gła dzia­łać jak je­den or­ga­nizm. A po­nie­waż oby­czaje
miały swoją sym­bo­likę, wią­zały się z ryt­mem i ru­chem, od­gry­wały swoją rolę
w od­dzie­le­niu tego, co zwy­czajne, od tego, co od­świętne, łą­czy się je rów­nież
z roz­wo­jem sztuki[15].
Je­śli wie­rzyć tym teo­riom, ry­tu­ały są nie­zwy­kle waż­nym ele­men­tem na­szej
toż­sa­mo­ści jako ga­tunku i ode­grały klu­czową rolę w na­szej ewo­lu­cji.
Oczy­wi­ście nie­ła­two zwe­ry­fi­ko­wać teo­rie do­ty­czące od­le­głej prze­szło­ści.
Spo­łecz­no­ści przed­pi­śmienne nie po­zo­sta­wiły po so­bie żad­nych tek­stów,
za­tem nic nie wiemy o ich ję­zyku, wie­rze­niach, mi­tach, opo­wie­ściach. O ile
jed­nak umy­sły nie zmie­niają się w ska­mie­linę, którą można by ba­dać, o tyle
sztuka i ry­tuał po­zo­sta­wiają ślady wi­doczne dla ar­che­olo­gów.
Naj­wcze­śniej­sze do­wody ist­nie­nia ry­tu­ałów w ewo­lu­cyj­nym ro­do­wo­dzie
na­szego ga­tunku, który od­dzie­lił się od szym­pan­sów sześć, sie­dem mi­lio­nów
lat temu, wiążą się z po­chów­kami. W re­gio­nie Ata­pu­erca na pół­nocy Hisz­pa­nii
ar­che­olo­dzy zna­leźli szczątki przy­naj­mniej dwu­dzie­stu ośmiu osob­ni­ków.
Ja­ski­nię, w któ­rej do­ko­nano tego od­kry­cia, na­zwali Sima de los Hu­esos (Jama
pełna ko­ści). Choć jest ona je­dy­nie czę­ścią roz­le­głego sys­temu ja­skiń, wszyst­kie
szkie­lety zło­żono ra­zem w nie­wiel­kim, od­da­lo­nym od wej­ścia po­miesz­cze­niu.
Przy nich zna­le­ziono mi­ster­nie wy­rzeź­bioną sie­kierę z kwar­cytu. W żad­nym
miej­scu ja­skini nie wy­stę­pują ślady świad­czące o tym, że ktoś tam miesz­kał,
a to praw­do­po­dob­nie ozna­cza, że ciała prze­nie­siono tam spe­cjal­nie. DNA
po­brane z po­nad sied­miu ty­sięcy ko­ści wska­zuje, że na­le­żały do przed­sta­wi­cieli
Homo he­idel­ber­gen­sis, naj­star­szego zna­nego ku­zyna ne­an­der­tal­czyka, ży­ją­cego
czte­ry­sta trzy­dzie­ści ty­sięcy lat temu.
Po­dobny gro­bo­wiec zna­le­ziono w ja­skini w po­łu­dnio­wo­afry­kań­skiej
pro­win­cji Gau­teng. Tym ra­zem były to szczątki daw­nego ga­tunku czło­wieka
zwa­nego Homo na­ledi. W ja­mie znaj­do­wało się pięt­na­ście szkie­le­tów.
Da­to­wa­nie ra­dio­wę­glowe wy­ka­zało, że na­le­żały one do lu­dzi ży­ją­cych około
ćwierć mi­liona lat temu. Miej­sce nie było w ża­den spo­sób na­ru­szone: nic nie
wska­zy­wało na wi­zytę dra­pież­ni­ków, nie za­uwa­żono śla­dów kłów na ko­ściach,
ka­mieni ani zmian świad­czą­cych o obec­no­ści wody. Szkie­lety były
w do­sko­na­łym sta­nie, le­żały w ta­kiej sa­mej po­zy­cji, w ja­kiej zło­żono ciała.
Wy­glą­dało to tak, jakby przed­sta­wi­ciele Homo na­ledi prze­szli przez wi­jące się
ciemne ko­ry­ta­rze, wspięli się na stromą dwu­na­sto­me­trową skałę, a na­stęp­nie
ze­szli przez wą­ską szcze­linę do od­izo­lo­wa­nej ja­skini, w któ­rej zło­żyli
przy­nie­sione szczątki na wieczny spo­czy­nek, i za­bez­pie­czyli wej­ście. Nie był to
je­dyny taki przy­pa­dek. Ko­lejne po­ko­le­nia skła­dały ciała zmar­łych w tym sa­mym
miej­scu. Naj­wy­raź­niej był to pre­hi­sto­ryczny cmen­tarz.
Wśród ba­da­czy nie ma jed­nak zgody co do tego, czy ciała skła­dano w ja­skini
z taką wła­śnie in­ten­cją. Wy­klu­czyli oni wpraw­dzie wiele in­nych moż­li­wo­ści, ale
na­dal nie zna­leźli nie­pod­wa­żal­nych do­wo­dów. Nie­wy­klu­czone prze­cież – choć
mało praw­do­po­dobne – że pięt­na­ście osób wpa­dło do tej ja­skini (nie ła­miąc
so­bie przy tym ko­ści) i tam zmarło. A może wnę­trze wy­glą­dało wów­czas
ina­czej, ciała zaś przy­nio­sła woda? Może wresz­cie jest ja­kieś inne wy­ja­śnie­nie,
które ujawni się w cza­sie przy­szłych ba­dań? Trudno na to py­ta­nie
od­po­wie­dzieć na pod­sta­wie da­nych ze­bra­nych z jed­nego tylko miej­sca.
Mniej kon­tro­wer­syj­nych do­wo­dów do­star­czają nasi wy­marli bli­scy krewni:
ne­an­der­tal­czycy. Miej­sca ich po­chówku od­na­le­ziono w róż­nych punk­tach
mię­dzy in­nymi w Iraku, Izra­elu, Chor­wa­cji i we Fran­cji. Nie ulega wąt­pli­wo­ści,
że nasi przod­ko­wie nie mieli zwy­czaju po pro­stu po­zby­wać się ciał zmar­łych.
Ostroż­nie skła­dali je na cmen­ta­rzy­skach – zwłasz­cza ciała ma­łych dzieci –
czę­sto w po­zy­cji em­brio­nal­nej i czy­nili znaczne wy­siłki, by ochro­nić groby
przed pa­dli­no­żer­cami. Po­nie­waż w po­bliżu szcząt­ków znaj­do­wano nie­kiedy
rów­nież czaszki i ko­ści niedź­wie­dzi, cza­sem uło­żone w okrąg, część
ar­che­olo­gów przy­pusz­cza, że ne­an­der­tal­czycy od­da­wali cześć to­te­mom lub
zwie­rzę­tom. Na przy­kład w ja­skini Bru­ni­quel w po­łu­dniowo-za­chod­niej Fran­cji
ne­an­der­tal­czycy odła­mali sta­lag­mity, któ­rych użyli do zbu­do­wa­nia du­żych,
okrą­głych pod­ziem­nych kon­struk­cji – nie­wy­klu­czone, że wspól­nie
prak­ty­ko­wali tam ja­kie­goś ro­dzaju ry­tu­ały[16].
Nie­któ­rzy po­wąt­pie­wają w to, czy ry­tu­alne prak­tyki ne­an­der­tal­czy­ków
mo­gły być czymś skom­pli­ko­wa­nym. Nie mamy w końcu zbyt wielu do­wo­dów
i ni­gdy się nie do­wiemy, co nasi przod­ko­wie so­bie my­śleli, kiedy grze­bali
swo­ich bli­skich. Jedno nie ulega wąt­pli­wo­ści: nie da się za­prze­czyć, że ry­tu­ały
ist­nieją od czasu po­ja­wie­nia się na­szego ga­tunku. Czło­wiek ana­to­micz­nie
no­wo­cze­sny (Homo sa­piens) nie ogra­ni­czał się do cho­wa­nia zmar­łych. Wcze­śni
przed­sta­wi­ciele na­szego ga­tunku ozda­biali zwłoki czer­woną ochrą, w gro­bach
umiesz­czali bi­żu­te­rię, wy­roby ar­ty­styczne, ulu­bione przed­mioty i zwie­rzęta
zmar­łych. W wielu przy­pad­kach od­by­wały się wtórne po­chówki: zwłoki pa­lono
lub w inny spo­sób od­dzie­lano ciało od ko­ści albo cze­kano, aż za­koń­czy się
pro­ces roz­kładu, a na­stęp­nie ostroż­nie skła­dano szczątki w gro­bie.
Prak­ty­ko­wano rów­nież inne ry­tu­ały, czego do­wo­dzą liczne ob­razy wy­żło­bione
lub na­ma­lo­wane na ścia­nach, sym­bo­liczne dzieła sztuki, po­tłu­czone wy­roby
garn­car­skie i inne cenne przed­mioty, które naj­wy­raź­niej znisz­czono umyśl­nie.
Fran­cu­ski so­cjo­log Émile Dur­kheim za­uwa­żył, że w ży­ciu rdzen­nych
miesz­kań­ców wy­stę­po­wały dwie fazy:

Już to zbio­ro­wość roz­pra­sza się w ma­łych, nie­za­leż­nych gru­pach, które po­świę­cają


się wła­snym za­ję­ciom, i wów­czas każda ro­dzina żyje osobno, po­lu­jąc, ło­wiąc,
zbie­ra­jąc, in­nymi słowy – zdo­by­wa­jąc nie­zbędne po­ży­wie­nie wszel­kimi do­stęp­nymi
spo­so­bami. Albo prze­ciw­nie, na pe­wien czas, od kilku dni do kilku mie­sięcy,
na­stę­puje w okre­ślo­nych miej­scach kon­cen­tra­cja zgro­ma­dzo­nej zbio­ro­wo­ści. Dzieje
się to wtedy, gdy klan lub ja­kąś inną część ple­mie­nia wzywa się na po­sie­dze­nie, gdy
przy tej także oka­zji ce­le­bruje się pewne ce­re­mo­nie re­li­gijne[17].

We­dług Dur­khe­ima wy­mie­nione dwie fazy to rów­no­cze­śnie dwa światy:


sa­crum i pro­fa­num. Pro­fa­num obej­muje zwy­kłe, przy­ziemne i po­wta­rzalne
czyn­no­ści: pracę, przy­go­to­wa­nie je­dze­nia, zaj­mo­wa­nie się co­dzien­nymi
obo­wiąz­kami. Świat sa­crum opiera się na­to­miast na ry­tu­ałach – sku­pia się na
tym wszyst­kim, co wy­jąt­kowe. Wspól­nie prak­ty­ku­jąc ce­re­mo­nie, lu­dzie mo­gli
odło­żyć tro­ski na bok i choć na krótki czas prze­nieść się do tego świata.
A po­nie­waż ry­tu­alne dzia­ła­nia mu­szą prze­bie­gać zgod­nie ze ści­śle
wy­zna­czo­nym sche­ma­tem, udział w nich po­zwo­lił usta­no­wić pierw­sze
kon­wen­cje spo­łeczne. Kiedy lu­dzie zbie­rali się na wspólne uro­czy­sto­ści, ze
zbio­ro­wi­ska ob­cych sta­wali się wspól­notą, którą łą­czyły normy spo­łeczne,
za­sady i war­to­ści. Dla­tego wła­śnie an­tro­po­log Roy Rap­pa­port okre­ślił ry­tuał
mia­nem „pod­sta­wo­wego aktu spo­łecz­nego”[18]. To wła­śnie dzięki niemu ro­dzi
się spo­łe­czeń­stwo. I może to być – zu­peł­nie do­słow­nie – prawda hi­sto­ryczna.

•••
Göbe­kli Tepe to sta­no­wi­sko ar­che­olo­giczne na po­łu­dnio­wym wscho­dzie Tur­cji,
za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od gra­nicy z Sy­rią. Gdy zo­stało od­kryte
w 1963 roku, z po­czątku uznano, że to śre­dnio­wieczny cmen­tarz, i nie
po­świę­cono mu wiele uwagi. Kiedy jed­nak w 1994 roku na miej­sce przy­był
nie­miecki ar­che­olog Klaus Schmidt, od razu zdał so­bie sprawę z tego, że pa­trzy
na coś o wiele bar­dziej istot­nego. Tym, co wzięto za bi­zan­tyj­skie na­grobki, były
ogromne neo­li­tyczne słupy w kształ­cie li­tery T. Z ta­kich wa­pien­nych me­ga­li­tów
na te­re­nie dzie­więć­dzie­się­ciu ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych wznie­siono
dwa­dzie­ścia okrą­głych kon­struk­cji. Cały te­ren jest tak roz­le­gły, że po
kil­ku­dzie­się­ciu la­tach od­ko­pano za­le­d­wie małą jego część. Znaj­du­jące się tam
ka­mie­nie zo­stały po­kryte nie­zwy­kle mi­ster­nymi re­lie­fami, przed­sta­wia­ją­cymi
wiele zwie­rząt: li­sów, dzi­ków, ga­zeli, by­ków, sę­pów i żu­rawi. Wo­kół
ogrom­nych słu­pów wiją się wy­ryte w skale węże, peł­zają po nich skor­piony
i owady. Są i fan­ta­styczne stwo­rze­nia: pół lu­dzie, pół zwie­rzęta. Można so­bie
tylko wy­obra­żać prze­ra­że­nie ży­ją­cego wów­czas czło­wieka, gdy wi­dział, jak te
wi­ze­runki oży­wają w mi­go­czą­cym świe­tle po­chodni i ognisk. Nie ulega
wąt­pli­wo­ści, że była to mo­nu­men­talna świą­ty­nia.
Naj­więk­sze wra­że­nie współ­cze­śnie robi in­for­ma­cja do­ty­cząca czasu
po­wsta­nia tego za­bytku. Göbe­kli Tepe wznie­siono po­nad dwa­na­ście ty­sięcy lat
temu, co ozna­cza, że jest to naj­star­sza na świe­cie znana kon­struk­cja słu­żąca
od­by­wa­niu ry­tu­ałów. Jest trzy­krot­nie star­sza niż egip­skie pi­ra­midy i po­nad
dwu­krot­nie star­sza niż Sto­ne­henge. Po­wstała przed ka­mie­niami mi­lo­wymi
roz­woju na­szej cy­wi­li­za­cji: rol­nic­twem, pi­smem, garn­car­stwem
i wy­na­le­zie­niem koła.
Ogromna kon­struk­cja praw­do­po­dob­nie sta­no­wiła cel piel­grzy­mek ple­mion
zbie­racko-ło­wiec­kich, które po­ko­ny­wały długą drogę, by się tu zna­leźć: we­dług
Schmidta przy­by­wały z Izra­ela, Jor­da­nii i Egiptu. Oko­lica praw­do­po­dob­nie nie
była na stałe za­miesz­kana, bo nie zna­le­ziono śla­dów uprawy ro­ślin ani ho­dowli
zwie­rząt, a pierw­sze domy w po­bliżu po­ja­wiły się mniej wię­cej ty­siąc lat
póź­niej.
Göbe­kli Tepe cał­ko­wi­cie zmie­niło nasz spo­sób my­śle­nia o lu­dach
pre­hi­sto­rycz­nych. Spra­wiło, że za­czę­li­śmy da­to­wać po­czątki cy­wi­li­za­cji
o ty­siące lat wcze­śniej, ale to nie wszystko. Ist­nie­nie tego miej­sca nie daje się
po­go­dzić z po­wszech­nie pa­nu­ją­cym prze­ko­na­niem o tym, że klu­czo­wym
im­pul­sem do roz­woju cy­wi­li­za­cji było rol­nic­two. Przez długi czas do­mi­no­wała
teo­ria, że to wła­śnie ze względu na nie spo­łe­czeń­stwa za­częły się or­ga­ni­zo­wać
i osia­dać w jed­nym miej­scu. Jak twier­dzono, gdy czło­wiek na­uczył się upra­wiać
ro­śliny, mógł za­cząć pro­wa­dzić osia­dły tryb ży­cia. Dzięki temu ro­sła po­pu­la­cja
i roz­wi­jały się duże wspól­noty, któ­rych człon­ko­wie współ­pra­co­wali ze sobą,
wy­twa­rzali za­pas po­ży­wie­nia i na­rzę­dzi oraz wy­ko­ny­wali nowe ro­dzaje
wy­spe­cja­li­zo­wa­nych prac. To z ko­lei spra­wiło, że mieli wię­cej czasu, za­so­bów
i moż­li­wo­ści or­ga­ni­za­cyj­nych i mo­gli utrzy­mać skom­pli­ko­waną struk­turę
spo­łeczną, roz­wi­jać za­awan­so­wane tech­no­lo­gie, da­wać wy­raz wie­rze­niom
re­li­gij­nym, bu­do­wać mo­nu­men­talne świą­ty­nie. To wła­śnie ze względu na te
brze­mienne w skutki zmiany całą epokę na­zywa się „re­wo­lu­cją neo­li­tyczną”
albo „re­wo­lu­cją agrarną”. Od­kry­cie Göbe­kli Tepe sta­wia tę nar­ra­cję pod
zna­kiem za­py­ta­nia.
Tak na­prawdę twier­dze­nie, że rol­nic­two na­gle prze­nio­sło ludz­kie
spo­łe­czeń­stwa na nowy po­ziom roz­woju i do­bro­bytu, bu­dzi wąt­pli­wo­ści.
W dzi­siej­szym zglo­ba­li­zo­wa­nym świe­cie nie spo­sób kwe­stio­no­wać za­let
osia­dłego trybu ży­cia. Dzięki temu, że czło­wiek za­miesz­kał na stałe w jed­nym
miej­scu i wy­two­rzyły się duże, roz­wi­nięte spo­łe­czeń­stwa, do­świad­czy­li­śmy
naj­więk­szych bło­go­sła­wieństw cy­wi­li­za­cji: roz­woju na­uki i tech­niki,
usys­te­ma­ty­zo­wa­nej edu­ka­cji i ochrony zdro­wia, moż­li­wo­ści roz­woju
ar­ty­stycz­nego, do­stęp­no­ści roz­ry­wek, bez­pie­czeń­stwa i o wiele lep­szej (zwy­kle)
ja­ko­ści ży­cia. Ludy zbie­racko-ło­wiec­kie, funk­cjo­nu­jące w ma­łych
spo­łecz­no­ściach po­zba­wio­nych kon­taktu z in­nymi, nie mo­gły się cie­szyć
żad­nym z tych bło­go­sła­wieństw. Wia­domo jed­nak, że kom­for­towy styl ży­cia
za­wdzię­czamy wy­sił­kom i osią­gnię­ciom ty­sięcy po­ko­leń. A ja­kie ko­rzy­ści
z osia­dłego trybu ży­cia miały spo­łecz­no­ści rol­ni­cze ży­jące na długo przed
nami?
Te­raz wia­domo, że tak zwana re­wo­lu­cja agrarna miała na pierw­szych
rol­ni­ków ka­ta­stro­falny wpływ. Świa­dec­twa an­tro­po­lo­giczne, po­cho­dzące i od
współ­cze­śnie ży­ją­cych, i od hi­sto­rycz­nych spo­łe­czeństw, każą są­dzić, że
przej­ście od no­ma­dycz­nego do osia­dłego trybu ży­cia do­pro­wa­dziło do
znacz­nego po­gor­sze­nia wa­run­ków miesz­ka­nio­wych[19]. Ludy zbie­racko-
ło­wiec­kie po­ru­szały się po dość zróż­ni­co­wa­nych te­re­nach, co za­pew­niało im
zbi­lan­so­waną dietę i ak­tywny styl ży­cia. Po­nie­waż były nie­ustan­nie w dro­dze,
nie mo­gły gro­ma­dzić za­so­bów na za­pas i dla­tego pa­no­wały w nich
zdu­mie­wa­jąco ega­li­tarne za­sady. Po­świę­cano mniej czasu na pracę – tyle, ile
było trzeba, by za­pew­nić so­bie po­ży­wie­nie – i przez znaczną część dnia
od­po­czy­wano.
Roz­wój rol­nic­twa wy­mu­sił przej­ście na mniej uroz­ma­iconą dietę, opartą na
kilku pod­sta­wo­wych ga­tun­kach zbóż. W po­pu­la­cjach, które wy­kształ­ciły
to­le­ran­cję na lak­tozę albo od­kryły me­tody prze­twa­rza­nia żyw­no­ści ta­kie jak
fer­men­ta­cja, do­cho­dził do tego na­biał. Z tego po­wodu pierwsi osad­nicy byli
bez­bronni wo­bec ka­ta­strof na­tu­ral­nych i mieli po­ważne nie­do­bory skład­ni­ków
od­żyw­czych. Rol­nicy mu­sieli pra­co­wać o wiele wię­cej, żeby za­spo­koić swoje
pod­sta­wowe po­trzeby – po pierw­sze dla­tego, że praca na roli jest wy­ma­ga­jąca,
a po dru­gie dla­tego, że gro­ma­dzono za­pas po­ży­wie­nia, a te do­dat­kowe za­soby
trzeba było chro­nić przed kra­dzieżą. Więk­szość dóbr znaj­do­wała się w rę­kach
nie­licz­nych człon­ków spo­łecz­no­ści, czyli elit. Rów­no­cze­śnie two­rzyły się
for­ma­cje woj­skowe. Te dwa czyn­niki do­pro­wa­dziły do po­wsta­nia nie­rów­no­ści
spo­łecz­nych i umoż­li­wiły wy­zysk mas. Po­nie­waż lu­dzie miesz­kali bar­dzo
nie­da­leko sie­bie, a także bli­sko ho­do­wa­nego by­dła, byli na­ra­żeni na cho­roby;
wy­bu­cha­jące epi­de­mie po­tra­fiły uni­ce­stwić całą miej­scową po­pu­la­cję. Ro­dziło
się te­raz dwu­krot­nie wię­cej dzieci, ale tylko nie­liczne do­ży­wały do­ro­sło­ści[20].
Na­prawdę trudno uwie­rzyć, że w rze­czy­wi­sto­ści rol­nic­two miało tak
nie­ko­rzystny wpływ na stan zdro­wia i śred­nią dłu­gość ży­cia. Lu­dzie stali się
śred­nio o cztery cen­ty­me­try niżsi i nie od­ro­bili tej straty aż do dwu­dzie­stego
wieku. Rol­nicy bo­ry­kali się z cho­ro­bami, po­waż­nym nie­do­bo­rem wi­ta­min,
de­for­ma­cjami ciała i in­nymi pro­ble­mami zdro­wot­nymi. Ba­da­nia
ska­mie­nia­ło­ści wy­ka­zały, że ko­ści stały się słab­sze i zmniej­szyła się ich gę­stość;
lu­dzie czę­sto cier­pieli na oste­opo­rozę, cho­robę zwy­rod­nie­niową sta­wów oraz
inne stany zwy­rod­nie­niowe. W ko­ro­nach ich zę­bów było wię­cej dziur i bruzd,
bo od nie­do­boru skład­ni­ków od­żyw­czych szkliwo sta­wało się cień­sze.
Ze względu na zwięk­szone spo­ży­cie ro­ślin o du­żej za­war­to­ści skrobi czę­ściej
wy­stę­po­wała próch­nica i wy­pa­dały zęby. Po­za­palne zmiany kostne świad­czą
o po­wszech­nym wy­stę­po­wa­niu cho­rób za­kaź­nych, ta­kich jak gruź­lica, sy­fi­lis
i trąd[21]. W czasz­kach two­rzyły się ubytki kostne od nie­do­boru że­laza i ane­mii.
Pod­czas wy­ko­pa­lisk pro­wa­dzo­nych w osie­dlach neo­li­tycz­nych w gle­bie
i wo­dzie wy­kryto od­chody zwie­rzęce, w do­mach zaś – pa­so­żyty[22]. Re­wo­lu­cji
neo­li­tycz­nej wcale nie to­wa­rzy­szył za­tem ani wzrost po­pu­la­cji, ani roz­kwit
du­żych miast, ani po­stęp cy­wi­li­za­cyjny. Wszystko wska­zuje na to, że przez
ty­siące lat ży­cie wcze­snych rol­ni­ków było znacz­nie trud­niej­sze niż ży­cie lu­dów
zbie­racko-ło­wiec­kich.
Co więc skło­niło lu­dzi epoki neo­litu do osie­dle­nia się w jed­nym miej­scu na
stałe? Oczy­wi­ście nie pod­jęli oni de­cy­zji o zmia­nie trybu ży­cia, dzięki któ­remu
mieli wszystko, czego im było trzeba, na znojny trud upra­wia­nia ziemi, żeby
ich przod­ko­wie mo­gli ze­brać owoce tego po­świę­ce­nia ty­siące lat póź­niej. Do­bór
na­tu­ralny (rów­nież ro­zu­miany jako do­bór prak­tyk kul­tu­ro­wych) nie two­rzy
ta­kich dłu­go­fa­lo­wych stra­te­gii. Je­śli ja­kieś za­cho­wa­nie nie za­pew­nia
na­tych­mia­sto­wego zy­sku, nie przyj­mie się, choćby miało nieść ogromne
ko­rzy­ści dla przy­szłych po­ko­leń.
Od­kry­cie ta­kich miejsc jak Göbe­kli Tepe daje in­te­re­su­jącą od­po­wiedź:
zmiana trybu ży­cia była mo­ty­wo­wana czyn­ni­kami spo­łecz­nymi, nie
go­spo­dar­czymi. Lu­dzie przy­by­wali z róż­nych stron do mo­nu­men­tal­nych
świą­tyń, by tam wspól­nie od­być ważne ry­tu­ały. Wznie­sie­nie tych bu­dowli
wy­ma­gało od nich współ­pracy na taką skalę, ja­kiej do tej pory nie znali.
Nie­które głazy wy­ko­rzy­stane do bu­dowy Göbe­kli Tepe, po­cho­dzące
z po­bli­skiego ka­mie­nio­łomu, mają po­nad sześć me­trów wy­so­ko­ści i ważą
na­wet pięt­na­ście ton. Aby wy­do­być, prze­trans­por­to­wać, wy­rzeź­bić i usta­wić te
mo­no­lity bez uży­cia skom­pli­ko­wa­nych tech­no­lo­gii, duże grupy lu­dzi mu­siały
pra­co­wać ra­zem przez wiele lat, a ten pro­ces stwo­rzył pod­wa­liny pod roz­wój
zło­żo­nych spo­łe­czeństw. Gdy świą­ty­nia sta­nęła, trzeba było za­cząć upra­wiać
rolę, by wy­ży­wić ka­pła­nów i licz­nych piel­grzy­mów. Ist­nieją ge­ne­tyczne do­wody
na to, że w ciągu pię­ciu­set lat od wznie­sie­nia Göbe­kli Tepe w po­bliżu po­ja­wiły
się naj­star­sze od­miany psze­nicy. Kil­ka­set lat póź­niej za­częto tam gro­ma­dzić
by­dło. Jak pi­sze Schmidt: „Naj­pierw była świą­ty­nia, po­tem – mia­sto”.
To na­prawdę ra­dy­kalna teo­ria. Przez setki lat do­mi­no­wało prze­ko­na­nie, że
siłą na­pę­dową roz­woju cy­wi­li­za­cji była sama na­tura. Nie­któ­rzy ar­che­olo­dzy
łą­czą prze­obra­że­nia spo­łeczne z epoki neo­litu z pre­sją de­mo­gra­ficzną, która
zmu­siła lu­dzi do szu­ka­nia po­my­słów na zwięk­sze­nie pro­duk­cji po­ży­wie­nia.
Inni z ko­lei są­dzą, że to zmiany kli­ma­tyczne skło­niły na­szych przod­ków do
po­szu­ki­wa­nia ży­znych ziem upraw­nych, które mo­głyby za­pew­nić po­karm
więk­szej ilo­ści zwie­rzyny łow­nej. Może jed­nak było zu­peł­nie na od­wrót: to
ra­czej grupy ży­jące w nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach, je­śli chciały prze­trwać,
mu­siały zna­leźć nowy spo­sób na za­spo­ko­je­nie swo­ich na­tu­ral­nych po­trzeb.
Są i tacy, któ­rzy po­wie­dzą, że zmiana na­stą­piła wraz z po­stę­pem
tech­no­lo­gicz­nym. Dzięki niemu można było ina­czej niż do­tąd po­zy­ski­wać
nie­zbędne do ży­cia ka­lo­rie. A może wresz­cie to samcy alfa z tych wcze­snych
spo­łecz­no­ści prze­ko­nali lub zmu­sili po­zo­sta­łych człon­ków do przy­ję­cia no­wego
stylu ży­cia, aby w ten spo­sób za­spo­koić wła­sne pra­gnie­nie wła­dzy po­li­tycz­nej?
Fi­lo­zo­fo­wie i teo­re­tycy po­li­tyki od dawna nie mogą dojść do po­ro­zu­mie­nia
w spra­wie oceny tej trans­for­ma­cji. Nie­któ­rzy, jak Tho­mas Hob­bes, uznają, że to
prze­ło­mowa zmiana, dzięki któ­rej ludz­kość za­częła wieść bar­dziej etyczne
ży­cie, ma­jące głęb­szy sens. We­dług in­nych, choćby Jean-Ja­cques’a Ro­us­seau
i Ka­rola Marksa, był to tra­giczny błąd, który do­pro­wa­dził do de­pra­wa­cji
ludz­kiej na­tury i stał się pierw­szym kro­kiem do wy­zy­sku mas. Wszy­scy są
jed­nak zgodni, że dzięki tej zmia­nie wy­two­rzyły się ma­te­rialne wa­runki
sprzy­ja­jące pro­duk­cji go­spo­dar­czej, w kon­se­kwen­cji zaś po­ja­wiła się
nad­bu­dowa w po­staci norm spo­łecz­nych, wie­rzeń re­li­gij­nych, twór­czo­ści
ar­ty­stycz­nej i ry­tu­ałów. In­ter­pre­ta­cja Schmidta za­prze­cza wszyst­kiemu, w co
wie­rzyli jego po­przed­nicy. Gdyby się po­twier­dziła, mu­sie­li­by­śmy od nowa
na­pi­sać cały – i to cał­kiem ważny – roz­dział hi­sto­rii na­szego ga­tunku. A co, je­śli
mo­ty­wa­cją do stwo­rze­nia pierw­szej wiel­kiej cy­wi­li­za­cji było pra­gnie­nie
ry­tu­ału, a nie chęć uchro­nie­nia się przed gło­dem?
•••
Lu­dzie uwiel­biają wszel­kie ce­re­mo­nie. Cza­sem to uwiel­bie­nie prze­kształca się
w ob­se­sję, wręcz w cho­robę. Osoby cier­piące na za­bu­rze­nie ob­se­syjno-
kom­pul­syjne (ob­ses­sive-com­pul­sive di­sor­der – OCD) zma­gają się z upo­rczy­wymi
my­ślami i oba­wami, od­czu­wają przy­mus wy­ko­ny­wa­nia sil­nie zry­tu­ali­zo­wa­nych
czyn­no­ści, po­zwa­la­ją­cych zła­go­dzić lęk. Wiele cech łą­czy te czyn­no­ści
z kul­tu­ro­wymi ry­tu­ałami: mają ści­śle okre­ślony prze­bieg, po­wta­rzają się, nie są
do ni­czego po­trzebne ani nie mają kon­kret­nego celu. Mimo to osoby z OCD nie
mogą się po­wstrzy­mać, a je­śli nie od­będą swo­jego ry­tu­ału, od­czu­wają ogromny
lęk.
An­tro­po­log Alan Fi­ske wraz ze swoim ze­spo­łem prze­ana­li­zo­wał świa­dec­twa
hi­sto­ryczne i et­no­gra­ficzne po­cho­dzące z róż­nych kul­tur: sta­ro­żyt­nych państw,
współ­cze­snych lu­dów zbie­racko-ło­wiec­kich oraz spo­łe­czeństw prze­my­sło­wych.
Jak się oka­zuje, czyn­no­ści wy­ko­ny­wane przez osoby z OCD w każ­dej z nich były
bar­dzo po­dobne do tych, które po­ja­wiały się w miej­sco­wych ry­tu­ałach[23]. Były
to dzia­ła­nia zwią­zane z oczysz­cza­niem (usu­wa­nie nie­czy­sto­ści), po­wta­rzalne
i nie­po­trzebne (po­szu­ki­wa­nie za­gro­żeń), wy­ko­ny­wane we­dług ści­śle
okre­ślo­nych sche­ma­tów (nie­chęć do no­wo­ści i przy­wią­za­nie do pre­cy­zyj­nego
wy­ko­ny­wa­nia usta­lo­nych czyn­no­ści).
Ze względu na te po­do­bień­stwa ba­da­cze do­szli do wnio­sku, że za­cho­wa­nia
ry­tu­alne to ewo­lu­cyjny wy­pa­dek przy pracy, umy­słowy błąd w sys­te­mie, który
nie pełni żad­nej funk­cji ani nie przy­nosi kon­kret­nych ko­rzy­ści. Na przy­kład
Pas­cal Boyer i Pierre Li­énard twier­dzą, że przy­wią­za­nie do ry­tu­ałów jest
skut­kiem nie­pra­wi­dło­wego dzia­ła­nia sys­temu, który służy ludz­kiemu
umy­słowi do wy­kry­wa­nia za­gro­żeń[24]. Dzięki temu wy­kształ­co­nemu na
dro­dze ewo­lu­cji sys­te­mowi wcze­snego ostrze­ga­nia je­ste­śmy w sta­nie się
do­my­ślić, że coś może nam za­gra­żać – na przy­kład dra­pież­nik, ska­że­nie
śro­do­wi­ska, wy­klu­cze­nie z grupy – i dzięki temu pod­jąć od­po­wied­nie dzia­ła­nia
za­po­bie­gaw­cze. We­dług Boy­era i Li­énarda ry­tu­ały są tak po­cią­ga­jące, bo do
złu­dze­nia przy­po­mi­nają sy­gnały ak­ty­wu­jące ten sys­tem, na­wet je­śli praw­dziwe
za­gro­że­nie nie ist­nieje.
Choć hi­po­teza umy­sło­wego błędu w sys­te­mie jest in­te­re­su­jąca, przy bliż­szej
ana­li­zie nie wy­daje się prze­ko­nu­jąca. Ewo­lu­cja nie zwy­kła mar­no­wać za­so­bów,
więc za­cho­wa­nia nie­prak­tyczne lub ta­kie, które nie przy­no­szą ko­rzy­ści,
zwy­czaj­nie się nie utrzy­mują. Oczy­wi­ście błędy w sys­te­mie się zda­rzają –
zwłasz­cza wów­czas, gdy do­bór na­tu­ralny nie na­dąża za szyb­kimi zmia­nami
wa­run­ków ży­cia. Do­sko­na­łym przy­pad­kiem jest upodo­ba­nie do śmie­cio­wego
je­dze­nia. Za­nim prze­two­rzona żyw­ność stała się ła­two do­stępna, cu­kier, sól
i tłuszcz były po­żą­da­nymi – i trud­nymi do zdo­by­cia – do­brami, które po­zwa­lały
na­szym przod­kom prze­trwać. Je­śli w tam­tych cza­sach ktoś zna­lazł pla­ster
miodu, naj­roz­sąd­niej ro­bił, je­śli po­chła­niał go od razu, bo nie po­tra­fił
prze­wi­dzieć, kiedy nada­rzy mu się druga taka oka­zja. Dziś cu­kier, sól i tłuszcz
są wszę­dzie, cza­sem na­wet po­łą­czone w jed­nej po­tra­wie, ale mózg wciąż każe
nam zjeść ich jak naj­wię­cej.
Ry­tu­ały to jed­nak nie po­chła­nia­nie śmie­cio­wego je­dze­nia. Dziś od­gry­wają
w na­szym ży­ciu tę samą rolę, którą przez stu­le­cia od­gry­wały w ży­ciu na­szych
przod­ków, a im dłu­żej ba­damy je na­ukowo, tym więk­szą zy­sku­jemy pew­ność,
że jest to rola nie­zwy­kle istotna. Jak twier­dzi Fi­ske, ry­tuał to nie ża­den błąd
w sys­te­mie. Wręcz prze­ciw­nie: to OCD sta­nowi prze­sadny, wręcz pa­to­lo­giczny
prze­jaw ludz­kiej umie­jęt­no­ści od­by­wa­nia i prze­ży­wa­nia ry­tu­ałów[25]. Zgod­nie
z teo­rią Fi­ske’a nasz ga­tu­nek ma wro­dzoną skłon­ność do wy­my­śla­nia,
prak­ty­ko­wa­nia i prze­ka­zy­wa­nia ry­tu­ałów. Ta głę­boko za­ko­rze­niona po­trzeba
ujaw­nia się na ty­siące spo­so­bów, gdy przed­sta­wi­ciele kul­tur z ca­łego świata
or­ga­ni­zują uro­czy­sto­ści dla uczcze­nia naj­waż­niej­szych chwil w ży­ciu
pry­wat­nym i spo­łecz­nym.
Wła­ści­wie dla­czego ry­tu­ały mia­łyby mieć aż ta­kie zna­cze­nie? Pewna
wska­zówka znaj­duje się nie tyle u za­ra­nia dzie­jów cy­wi­li­za­cji, ile na po­czątku
ży­cia każ­dego z nas[26]. U dzieci mniej wię­cej dwu­let­nich wy­kształca się zwy­kle
wiele zwy­cza­jów, któ­rych one ści­śle się trzy­mają. Do­ma­gają się na przy­kład
prze­strze­ga­nia tego sa­mego roz­kładu dnia: je­dze­nia i snu o tych sa­mych
po­rach, słu­cha­nia co wie­czór tej sa­mej bajki, da­wa­nia bu­ziaka tej sa­mej
ma­skotce, że­gna­nia się z księ­ży­cem. Przy­wią­zują się do uko­cha­nych za­ba­wek
i in­nych przed­mio­tów, które trak­tują jako wy­jąt­kowe – co­kol­wiek ro­bią,
wy­bie­rają so­bie ulu­bioną wer­sję wszyst­kiego. Mają ści­śle usta­lone pre­fe­ren­cje
ży­wie­niowe, je­dzą po­siłki w okre­ślony spo­sób. Ni­gdy nie nu­dzi się im
po­wta­rza­nie tych sa­mych za­cho­wań, kiedy coś je za­in­te­re­suje, zaj­mują się tym
bez końca. Uwiel­biają wciąż na nowo ukła­dać rze­czy we­dług roz­ma­itych
klu­czy. Je­śli ktoś nie trzyma się ści­śle ich za­sad, nie da­dzą mu spo­koju, do­póki
nie wy­kona da­nej czyn­no­ści do­kład­nie tak, jak one so­bie ży­czą[27].
Co zna­mienne, dzieci wie­rzą rów­nież, że ry­tu­ały mają bez­po­średni wpływ na
rze­czy­wi­stość. Ba­da­nia przed­szko­la­ków pro­wa­dzone w Izra­elu i w Sta­nach
Zjed­no­czo­nych ujaw­niły na przy­kład dzie­cięce prze­ko­na­nie, że sta­jemy się
o rok starsi z po­wodu im­prez uro­dzi­no­wych[28]. Po wy­słu­cha­niu opo­wie­ści
o dziew­czynce, któ­rej ro­dzice zor­ga­ni­zo­wali przy­ję­cie z oka­zji jej pierw­szych
i dru­gich uro­dzin, ale w ko­lej­nym roku już nie mo­gli so­bie na to po­zwo­lić,
wielu ma­łych ba­da­nych orze­kło, że na­dal ma ona dwa lata. Gdy opo­wie­dziano
im po­dobną hi­sto­rię o dziew­czynce, któ­rej wy­pra­wiono dwie im­prezy z oka­zji
trze­cich uro­dzin, sporo dzieci uznało, że ma ona te­raz cztery lata. Kiedy
ba­da­cze spy­tali, dla­czego ob­cho­dzimy uro­dziny, w od­po­wie­dzi usły­szeli, że
ro­bimy to, żeby do­ra­stać. Skąd prze­ko­na­nie o ist­nie­niu tej re­la­cji przy­czy­nowo-
skut­ko­wej?
Żeby na­uczyć się funk­cjo­no­wać w spo­łe­czeń­stwie, dzieci mu­szą szybko
na­być umie­jęt­no­ści trzy­ma­nia się za­sad i kon­wen­cji pa­nu­ją­cych w gru­pie, do
któ­rej na­leżą[29]. Dla­tego z ła­two­ścią przyj­mują re­guły i od razu pro­te­stują, gdy
wi­dzą, że ktoś je ła­mie[30]. Do­sko­nale na­śla­dują inne osoby, zwłasz­cza
człon­ków wła­snej grupy, i nie prze­szka­dza im na­wet to, że dane dzia­ła­nie nie
ma nic wspól­nego z tym, czym aku­rat się zaj­mują.
Ze­spół psy­cho­lo­gów z Uni­wer­sy­tetu St. An­drews w Szko­cji wziął pod lupę
zdol­ność ko­pio­wa­nia cu­dzych za­cho­wań i po­rów­ny­wał pod tym ką­tem dzieci
i młode szym­pansy[31]. Ba­da­cze skon­stru­owali ła­mi­główkę w for­mie skrzynki,
z któ­rej po wy­ko­na­niu se­kwen­cji czyn­no­ści można było wy­jąć żel­ko­wego
mi­sia – na­grodę atrak­cyjną dla obu grup – i za­de­mon­stro­wali tę se­kwen­cję.
Na­le­żało: otwo­rzyć za­suwkę, od­sła­nia­jąc w ten spo­sób otwór w gó­rze skrzynki,
umie­ścić w otwo­rze pa­ty­czek i trzy­krot­nie nim stuk­nąć, prze­su­nąć drzwiczki
w przed­niej ścia­nie skrzynki, by od­sło­nić drugi otwór, i wresz­cie wy­dłu­bać
sma­ko­łyk ze środka, po­słu­gu­jąc się dru­ci­kiem. Na­stęp­nie od­dali skrzynkę
ba­da­nym.
W po­ło­wie przy­pad­ków skrzynka miała nie­przej­rzy­ste ścianki, więc nie było
wi­dać, jaki sku­tek przy­nosi każda czyn­ność. Wów­czas dzieci i szym­pansy
do­kład­nie od­twa­rzały całą se­kwen­cję i do­sta­wały się do na­grody. Druga po­łowa
ba­da­nych obej­rzała do­kład­nie tę samą pre­zen­ta­cję za­da­nia, z tym że jej
skrzynkę wy­ko­nano z prze­zro­czy­stego szkła akry­lo­wego. Dzięki temu dało się
za­ob­ser­wo­wać, że dwa pierw­sze kroki nie miały żad­nego wpływu na wy­nik:
skrzynka miała po­dwójny wierzch, więc umiesz­cze­nie pa­tyczka w pierw­szym
otwo­rze zu­peł­nie ni­czego nie zmie­niało. Łeb­skie szym­pansy od razu uła­twiły
so­bie za­da­nie: po­mi­nęły nie­po­trzebne czyn­no­ści i prze­cho­dziły od razu do
dwóch ostat­nich kro­ków, które da­wały do­stęp do na­grody. Kto by się
przej­mo­wał za­sa­dami, gdy w grę wcho­dzi zdo­by­cie sma­ko­łyku? Dzieci
pre­cy­zyj­nie od­twa­rzały jed­nak wszyst­kie kroki. Nie po­mi­jały żad­nego z nich,
na­wet gdy w cza­sie in­nego ba­da­nia wprost po­in­stru­owano je, by od­two­rzyły
je­dy­nie te ko­nieczne do zdo­by­cia sma­ko­łyku[32].
Wy­daje się więc, że je­śli cho­dzi o mał­po­wa­nie, dzieci biją małpy na głowę.
W do­datku ko­lejne ba­da­nie wy­ka­zało, że zwy­czaj od­twa­rza­nia czyn­no­ści na­sila
się z wie­kiem[33]. Ba­da­cze przy­pusz­czali, że kiedy roz­winą się zdol­no­ści
po­znaw­cze i za­czy­namy le­piej ro­zu­mieć związki przy­czy­nowo-skut­kowe
mię­dzy fak­tami, na­śla­du­jemy tylko wy­brane za­cho­wa­nia. Otrzy­mane wy­niki
temu prze­czą: wszyst­kie ob­ser­wo­wane dzieci do­kład­nie od­twa­rzały
za­cho­wa­nia in­nych. O ile trzy­latki czę­sto po­mi­jały zbędne czyn­no­ści, o tyle
pię­cio­latki uwzględ­niały wszyst­kie szcze­góły, na­wet te po­zba­wione zna­cze­nia.
Jest tu jedno „ale”. Praw­do­po­dob­nie pię­cio­latki, wła­śnie ze względu na
więk­szą doj­rza­łość, za­kła­dały, że wszyst­kie czyn­no­ści były ce­lowe i na­leży je
do­kład­nie od­two­rzyć. Ba­da­nia do­wo­dzą, że dzieci ko­piują ce­lowe dzia­ła­nia –
na­wet te, które nie mają więk­szego sensu, po­mi­jają na­to­miast błędne. Kiedy
pro­wa­dzący ba­da­nie sy­gna­li­zo­wali po­myłkę, mó­wiąc „ups!”, dzieci nie
uwzględ­niały tego kroku, od­twa­rza­jąc całą pro­ce­durę[34].
Pa­nuje prze­ko­na­nie, że umie­jęt­ność nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nego na­śla­do­wa­nia
za­cho­wań wy­kształ­ciła się, by uła­twić nam spo­łeczne ucze­nie się[35]. Dla
żad­nego in­nego ga­tunku in­for­ma­cje kul­tu­rowe nie są tak istotne jak dla nas.
Dla­tego tak roz­sądną stra­te­gią jest ko­pio­wa­nie za­cho­wań ota­cza­ją­cych nas
lu­dzi – na­wet je­śli nie do końca ro­zu­miemy ich sens. Nie mu­simy wie­dzieć,
dla­czego inni ro­bią to, co ro­bią; i tak pra­gniemy ich na­śla­do­wać. W końcu
kiedy zdo­by­wamy nową umie­jęt­ność, żadne teo­re­tyczne wy­ja­śnie­nia nie
za­stą­pią na­uki przez do­świad­cze­nie, kiedy ktoś po­ka­zuje nam, co i jak na­leży
zro­bić. Z tego sa­mego po­wodu nie za­sta­na­wiamy się nad sen­sem każ­dego
ko­lej­nego kroku – przy­go­to­wu­jąc po­trawę albo do­mowy lek na pod­sta­wie
prze­pisu, po pro­stu po­wta­rzamy całą pro­ce­durę. Nie mu­simy wie­dzieć,
dla­czego le­piej użyć ryżu ar­bo­rio niż ba­smati albo dla­czego, by ugo­to­wać
ma­ka­ron, wle­wamy wodę tylko do po­łowy garnka. Za­kła­damy, że musi ist­nieć
ja­kiś po­wód, więc po­stę­pu­jemy zgod­nie z in­struk­cją.
Na­śla­dow­nic­two od­grywa klu­czową rolę przez całe na­sze ży­cie. Na­wet jako
do­ro­śli kie­ru­jemy się w więk­szym stop­niu kon­wen­cjami spo­łecz­nymi niż
głęb­szym ro­zu­mie­niem związ­ków przy­czy­nowo-skut­ko­wych. Sta­jemy się tylko
bar­dziej wy­bredni i nie ko­piu­jemy wszyst­kich za­ob­ser­wo­wa­nych za­cho­wań.
Za­równo dzieci, jak i do­ro­śli chęt­niej upo­dab­niają się do człon­ków wła­snej
grupy i do osób, z któ­rymi mają coś wspól­nego. Wo­limy uczyć się od lu­dzi,
któ­rzy mó­wią tym sa­mym ję­zy­kiem co my, mają ten sam ak­cent lub
po­cho­dze­nie. Na przy­kład, gdy stu­denci na­leżą do tej sa­mej mniej­szo­ści
et­nicz­nej czy na­ro­do­wej co ich na­uczy­ciele, otrzy­mują lep­sze oceny i mają
więk­sze szanse na ukoń­cze­nie szkoły[36].
Na Uni­wer­sy­te­cie Tek­sań­skim, w la­bo­ra­to­rium zaj­mu­ją­cym się ba­da­niami
nad ewo­lu­cją, ob­ser­wo­wano za­cho­wa­nie pię­cio- i sze­ścio­lat­ków w sy­tu­acjach,
w któ­rych czuły się spo­łecz­nie wy­klu­czone[37]. Dzie­ciom mó­wiono, że
w ba­da­niu biorą udział dwie grupy: żółta i zie­lona, a one na­leżą do tej
pierw­szej. Roz­dano im żółte ka­pe­lu­sze, ko­szulki i opa­ski na nad­garstki ma­jące
przy­po­mi­nać o ich toż­sa­mo­ści. Na­stęp­nie za­częła się wir­tu­alna gra, w któ­rej
uczest­nicy rzu­cali piłkę do człon­ków dru­żyny żół­tych lub zie­lo­nych.
Za­uwa­żono, że gra­cze, do któ­rych nikt nie rzu­cał, czuli się wy­klu­czeni
i od­rzu­ceni. Naj­więk­szą fru­stra­cję i naj­sil­niej­szy lęk bu­dziło jed­nak
wy­klu­cze­nie przez człon­ków wła­snej grupy.
Po za­koń­cze­niu gry dzieci ob­ser­wo­wały do­ro­słego z dru­żyny żół­tych lub
zie­lo­nych ukła­da­ją­cego na stole kilka przed­mio­tów we­dług usta­lo­nej z góry
se­kwen­cji czyn­no­ści. Na przy­kład dwu­krot­nie stu­kał on w kostkę, za­nim ją
prze­su­nął, do­ty­kał nią swo­jego czoła albo opie­rał pod­bró­dek na dłoni, mó­wiąc,
że „tak się robi w tej gru­pie”. Po skoń­czo­nej pre­zen­ta­cji pro­szono dzieci o jej
po­wtó­rze­nie. Te wcze­śniej wy­klu­czone przez wła­sną dru­żynę od­twa­rzały
pro­ce­durę ze znacz­nie więk­szą pre­cy­zją niż po­zo­stałe. In­nymi słowy, dzieci
chciały jak naj­ści­ślej prze­strze­gać za­sad pa­nu­ją­cych w gru­pie, która je
od­rzu­ciła. W in­nych ba­da­niach za­ob­ser­wo­wano, że wy­star­cza­ją­cym bodź­cem
do jak naj­do­kład­niej­szego od­twa­rza­nia czyn­no­ści było obej­rze­nie kre­skówki,
któ­rej bo­ha­te­ro­wie do­świad­czyli od­rzu­ce­nia przez bli­skich[38]. Można dojść do
wnio­sku, że dla naj­młod­szych na­śla­dow­nic­two jest spo­so­bem za­cie­śnie­nia
waż­nych więzi spo­łecz­nych.

•••
Ry­tu­ały po­cią­gają nas jed­nak nie tylko we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Rów­nież
w do­ro­słym ży­ciu to­wa­rzy­szą nam na ty­siące spo­so­bów, gdy świę­tu­jemy
naj­waż­niej­sze chwile. Tak na­prawdę to ry­tuał jest naj­bar­dziej prze­wi­dy­wal­nym
ele­men­tem dzia­ła­nia każ­dej spo­łecz­no­ści. An­tro­po­log Do­nald Brown stwo­rzył
li­stę uni­wer­sa­liów kul­tu­ro­wych. Za­dał so­bie py­ta­nie: „Co łą­czy wszyst­kich
lu­dzi, wszyst­kie spo­łecz­no­ści i wszyst­kie kul­tury?”. Udzie­lił od­po­wie­dzi,
opi­saw­szy – jak ich na­zwał – Ty­po­wych Lu­dzi. Na li­ście zna­la­zły się
po­słu­gi­wa­nie się ję­zy­kiem, umie­jęt­ność go­to­wa­nia, po­sia­da­nie krew­nych,
two­rze­nie sztuki i mu­zyki, tań­cze­nie. Brown wy­mie­nił rów­nież za­ślu­biny,
zwy­czaje zwią­zane z na­ro­dzi­nami, po­chów­kiem, ze skła­da­niem przy­siąg
i wiele in­nych. Stwier­dził, że Ty­powi Lu­dzie mają swoje ry­tu­ały, mię­dzy in­nymi
ob­rzędy przej­ścia, po­twier­dza­jące uzy­ska­nie no­wego sta­tusu spo­łecz­nego.
Ba­da­cze ry­tu­ałów uży­wają ter­minu „ry­tuał przej­ścia” na okre­śle­nie
uro­czy­sto­ści wią­żą­cych się z naj­waż­niej­szymi eta­pami i zmia­nami w ży­ciu.
An­tro­po­log Ar­nold van Gen­nep jako pierw­szy do­strzegł, że wszyst­kie ob­rzędy
przej­ścia mają zbli­żoną struk­turę i od­gry­wają po­dobną rolę. Zwy­kle skła­dają
się z trzech eta­pów. Naj­pierw na­leży w sym­bo­liczny spo­sób ze­rwać
z wcze­śniej­szym ży­ciem i roz­po­cząć sta­ra­nia o nową toż­sa­mość i nowy sta­tus.
W tym celu na przy­kład przed­sta­wi­ciele licz­nych kul­tur ści­nają lub golą włosy
(wy­star­czy po­my­śleć o wstą­pie­niu do woj­ska lub wspól­noty re­li­gij­nej). W ten
spo­sób sym­bo­licz­nie po­rzuca się część sie­bie, by móc prze­obra­zić się w nową
osobę. Drugi etap (zwany cza­sem li­mi­nal­nym) to okres przej­ściowy: osoby
od­by­wa­jące ry­tuał zre­zy­gno­wały z daw­nego sta­tusu, lecz na ra­zie nie zy­skały
no­wego. W tym cza­sie chło­piec nie jest już dziec­kiem, ale nie zo­stał jesz­cze
męż­czy­zną, na­rze­czona nie jest już panną, ale nie zo­stała jesz­cze żoną, zmarły
ani nie na­leży do świata ży­wych, ani nie tra­fił w za­światy. To stan za­wie­sze­nia,
stan „po­mię­dzy”. W trze­cim eta­pie osta­tecz­nie do­ko­nuje się przej­ście,
a bo­ha­ter po­wraca do swo­jej spo­łecz­no­ści już w no­wej roli. Po uro­czy­sto­ści
ukoń­cze­nia szkoły uczeń staje się eks­per­tem w swo­jej dzie­dzi­nie, po zło­że­niu
przy­sięgi woj­sko­wej cy­wil staje się żoł­nie­rzem, po­grzeb prze­mie­nia zmar­łego
w nie­ży­ją­cego przodka. Ry­tuał przej­ścia to coś wię­cej niż uro­czy­stość
wy­pra­wiona z oka­zji zy­ska­nia no­wego sta­tusu: wła­śnie on w oczach
spo­łe­czeń­stwa na­daje ów nowy sta­tus.
Ta­kie ob­rzędy wiążą się z naj­wcze­śniej­szymi eta­pami ży­cia. W każ­dej
kul­tu­rze na­ro­dzi­nom dziecka to­wa­rzy­szą prak­tyki ry­tu­alne. Czę­sto goli się
pierw­sze włosy, do­ko­nuje oczysz­cze­nia lub in­nego ro­dzaju ob­rzę­dów
z uży­ciem amu­le­tów ochron­nych. Nie­mow­lęta na Bali przez trzy pierw­sze
mie­siące ży­cia nie mogą do­tknąć stopą ziemi. Nie jest to wcale oby­czaj
naj­bar­dziej oso­bliwy. W hisz­pań­skiej wio­sce Ca­strillo de Mur­cia no­wo­rodki
kła­dzie się na ma­te­racu na ulicy i prze­ska­kują nad nimi męż­czyźni prze­brani
za dia­bła. W in­dyj­skim mia­steczku So­la­pur zrzuca się dzieci z da­chu świą­tyni
Baba Uber Dar­gah z na­dzieją, że sto­jący pięt­na­ście me­trów ni­żej lu­dzie zła­pią
je w roz­po­starte płachty ma­te­riału.
Sha­ron Young i Da­niel Be­ny­shek, an­tro­po­lo­dzy z Uni­ver­sity of Ne­vada,
prze­pro­wa­dzili ba­da­nia wśród stu sie­dem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu róż­nych
spo­łecz­no­ści. U więk­szo­ści z nich za­ob­ser­wo­wali szcze­gólne ry­tu­ały, w cza­sie
któ­rych po­zby­wano się ło­ży­ska po po­ro­dzie. Nie­któ­rzy za­ko­pują je lub palą,
inni za­wie­szają na drze­wie lub zja­dają[39]. Ist­nieją też po­dobne ry­tu­ały
do­ty­czące pę­po­winy. Za­cho­wa­nia zwią­zane z ochroną i oczysz­cza­niem mają
ła­go­dzić od­czu­wany naj­czę­ściej przez świeżo upie­czo­nych ro­dzi­ców strach
przed nie­bez­pie­czeń­stwem i bru­dem. To wła­śnie na­sze pierw­sze ob­rzędy
przej­ścia.
Po uro­dze­niu nie zo­sta­jemy au­to­ma­tycz­nie przy­jęci do grupy. W wielu
spo­łe­czeń­stwach dziecko nie jest uzna­wane za peł­no­prawną osobę i nie ma
żad­nego sta­tusu we wspól­no­cie, do­póki nie zo­sta­nie mu uro­czy­ście nadane
imię. Po­nie­waż w prze­szło­ści śmier­tel­ność nie­mow­ląt była znacz­nie więk­sza,
na­le­żało się li­czyć z tym, że na­ro­dziny nie dają żad­nej gwa­ran­cji prze­ży­cia.
Dla­tego imię nada­wano nie od razu, ale po wielu dniach, mie­sią­cach, na­wet po
kilku la­tach. Nie po­zwa­lano so­bie na emo­cjo­nalne za­an­ga­żo­wa­nie do
mo­mentu, gdy ry­zyko śmierci nieco zma­lało. Ba­da­nia po­twier­dzają ko­re­la­cję
mię­dzy śmier­tel­no­ścią nie­mow­ląt a cza­sem, który upływa od na­ro­dzin do
ce­re­mo­nii nada­nia imie­nia: im więk­sze ry­zyko przed­wcze­snego zgonu, tym
póź­niej jest ona or­ga­ni­zo­wana[40].
Uro­czy­sto­ści zwią­zane z do­ro­sło­ścią mają zmie­nić chłop­ców w męż­czyzn,
dziew­czynki zaś – w ko­biety. W Afryce Za­chod­niej dziew­częta z ple­mie­nia Fula
stają się do­ro­słymi ko­bie­tami pod­czas bo­le­snej ce­re­mo­nii zdo­bie­nia twa­rzy
ta­tu­ażami. Chłopcy w cza­sie ini­cja­cji są bru­tal­nie bi­czo­wani przez swo­ich
ró­wie­śni­ków. Ist­nieją jed­nak rów­nież mniej prze­ra­ża­jące ry­tu­ały wej­ścia
w do­ro­słość – choćby bar mi­cwa, bierz­mo­wa­nie, qu­ice­añe­ras lub przy­ję­cia
z oka­zji szes­na­stych uro­dzin urzą­dzane w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.
Po osią­gnię­ciu do­ro­sło­ści można za­wrzeć mał­żeń­stwo. Każda spo­łecz­ność
ma swoje zwy­czaje zwią­zane z za­ślu­bi­nami – zwy­kle jest to je­den z naj­bar­dziej
wi­do­wi­sko­wych ob­rzę­dów przej­ścia. Uro­czy­sto­ści ślubne księ­cia Ka­rola
i księż­nej Diany w 1981 roku kosz­to­wały wię­cej niż PKB kilku naj­bied­niej­szych
kra­jów świata. Ro­dzina kró­lew­ska sfi­nan­so­wała je z po­dat­ków. Zwy­kli lu­dzie
wy­ko­rzy­stują zaś swoje oszczęd­no­ści, a na­wet za­dłu­żają się na dłu­gie lata, żeby
wy­pra­wić wy­stawne we­sele. W In­diach setki, a na­wet ty­siące go­ści po­tra­fią
bie­sia­do­wać przez ty­dzień. W Eswa­tini pan młody musi po­da­ro­wać ro­dzi­nie
wy­branki osiem­na­ście krów – jak na miej­scowe wa­runki to nie­mała cena.
Ci, któ­rzy nie mogą so­bie po­zwo­lić na taki wy­da­tek, mu­szą się za­po­ży­czyć, by
tra­dy­cji stało się za­dość.
Wszyst­kie mo­menty przej­ściowe w ży­ciu wiążą się z ja­kimś ry­tu­ałem –
ostatni z nich nie jest wy­jąt­kiem. Zgod­nie z prze­dziwną tra­dy­cją człon­ko­wie
in­do­ne­zyj­skiej grupy et­nicz­nej To­ra­dżów prze­cho­wują w domu ciała zmar­łych
krew­nych przez całe mie­siące lub na­wet lata; w tym cza­sie szy­kują
skom­pli­ko­waną uro­czy­stość po­grze­bową. Zwłoki schną i są mu­mi­fi­ko­wane, ale
ro­dzina trak­tuje zmar­łego tak, jakby na­dal żył. Po­zo­staje on w łóżku, krewni
zmie­niają mu ubra­nie, czę­stują go je­dze­niem i na­po­jami, co dzień z nim
roz­ma­wiają. Po ukoń­cze­niu przy­go­to­wań wszy­scy człon­ko­wie spo­łecz­no­ści
zbie­rają się, by zło­żyć ciało na wieczny spo­czy­nek. Nie jest to jed­nak ostat­nie
spo­tka­nie ze zmar­łym. Zmu­mi­fi­ko­wane zwłoki będą co roku eks­hu­mo­wane,
prze­bie­rane i ob­no­szone po ca­łym mie­ście.
Cho­ciaż ry­tuał To­ra­dżów może się wy­da­wać nie­zwy­kły, po­dobne do niego
wy­stę­pują na ca­łym świe­cie. Wiele kul­tur do­ko­nuje po­wtór­nych po­chów­ków:
szczątki są eks­hu­mo­wane, a na­stęp­nie uro­czy­ście grze­bane na nowo. Liczne
spo­łecz­no­ści wzno­szą mo­nu­men­talne po­mniki zmar­łym, mimo że nie stać ich
na uczcze­nie w taki spo­sób tych, któ­rzy na­dal żyją. Miesz­kańcy kilku re­gio­nów
Ma­da­ga­skaru, od­wie­dzo­nych przeze mnie, żyli w ma­łych, po­zba­wio­nych okien
chat­kach z trzciny lub ce­gły su­szo­nej na słońcu, które są ła­twym łu­pem dla
dra­pież­ni­ków, mogą ulec znisz­cze­niu w cza­sie cy­klonu i są na­ra­żone na inne
nie­bez­pie­czeń­stwa. Je­dyne so­lidne, bez­pieczne, prze­stronne bu­dynki
zbu­do­wane z po­rząd­nej ce­gły i wzmoc­nione za­prawą za­miesz­kują zmarli.
Każdy, kto wi­dział sta­ro­żytne mia­sto Pe­tra w Jor­da­nii, pa­mięta nie­zli­czone
ozdobne bu­dowle wy­kute w skale – one rów­nież słu­żyły za gro­bowce. Zmar­łych
skła­dano w skal­nych pa­ła­cach, za­miesz­ku­jący ten te­ren Na­ba­tej­czycy miesz­kali
na­to­miast w na­mio­tach z ko­ziej skóry.
Ta za­dzi­wia­jąca dba­łość o zmar­łych ma w so­bie coś z ta­jem­nicy. Gdy
pa­trzymy z wła­snej per­spek­tywy, opła­ki­wa­nie tych, któ­rzy ode­szli, wy­daje nam
się na­tu­ralne. Dla­czego jed­nak w dro­dze ewo­lu­cji mia­łaby po­wstać istota,
zdolna do tak wiel­kich po­świę­ceń, by przejść ża­łobę? Po co w ogóle wy­kształ­ciła
się ża­łoba w ja­kiej­kol­wiek for­mie? Jako istoty wy­bit­nie spo­łeczne
przy­sto­so­wa­li­śmy się na wiele spo­so­bów do ży­cia we wspól­no­cie. Przy­kła­damy
się do bu­do­wa­nia i pod­trzy­my­wa­nia więzi – przede wszyst­kim z naj­bliż­szą
ro­dziną, poza tym z dal­szymi krew­nymi, part­ne­rami sek­su­al­nymi, ko­le­gami
i przy­ja­ciółmi. Małe dzieci po od­dzie­le­niu od ro­dzi­ców czę­sto do­świad­czają
sil­nej re­ak­cji stre­so­wej, zna­nej jako lęk se­pa­ra­cyjny – po­dob­nie czują się zresztą
sami ro­dzice, gdy nie wie­dzą, co się dzieje z ich po­tom­stwem. To mózg uwal­nia
hor­mony stresu, peł­niące funk­cję ad­ap­ta­cyjną: spra­wiają one, że ro­dzice
i dzieci pra­gną trzy­mać się bli­sko. Pary re­agują po­dob­nym stre­sem po
roz­sta­niu, przy­ja­ciele – po po­waż­nej kłótni. Dla­tego chcemy pró­bo­wać się
po­go­dzić, żeby nie roz­pa­dła się na­sza sieć więzi spo­łecz­nych[41]. Gdy jed­nak
ktoś umiera, lęk se­pa­ra­cyjny nie może speł­nić swo­jej pod­sta­wo­wej funk­cji, bo
nie da się już po­now­nie spo­tkać – tym sil­niej­szy jest ból. Taką in­ter­pre­ta­cję
wspie­rałby fakt, że swo­ich zmar­łych naj­wy­raź­niej opła­kują rów­nież inne
zwie­rzęta ży­jące w spo­łecz­no­ściach, na przy­kład sło­nie i szym­pansy.
Je­śli po­my­śleć w ten spo­sób, można dojść do wnio­sku, że zdol­ność do ża­łoby
za­wdzię­czamy do­bo­rowi na­tu­ral­nemu: jest to ro­dzaj przy­sto­so­wa­nia
ewo­lu­cyj­nego, choć sam smu­tek może mieć inne pod­łoże. Me­cha­nizm ten
utrzy­mał się tak długo, po­nie­waż lu­dzie roz­stają się ze sobą znacz­nie czę­ściej,
niż umie­rają, a za­tem po­żytki z od­czu­wa­nia nie­po­koju są więk­sze niż koszty
zwią­zane z do­świad­cze­niem smutku. Że­by­śmy mo­gli so­bie po­ra­dzić
z doj­mu­ją­cymi emo­cjami, które od­czu­wamy, gdy ko­goś stra­cimy, a także
z lę­kiem przed śmier­cią, wszyst­kie ludz­kie kul­tury wy­kształ­ciły ob­rzędy
zwią­zane z od­cho­dze­niem.
Nie cho­dzi tylko o śmierć. Ist­nieje sche­mat dużo ogól­niej­szy: ry­tu­ały
po­ma­gają nam po­ra­dzić so­bie z naj­więk­szymi oba­wami – tymi, któ­rych na­wet
by­śmy nie od­czu­wali, gdyby nie roz­wój ży­cia spo­łecz­nego. W re­gio­nach świata,
w któ­rych lu­dzie mie­rzą się z wy­zwa­niami tak wy­ma­ga­ją­cymi, że me­cha­ni­zmy
ewo­lu­cyjne nie wy­star­czą, ry­tu­ały peł­nią funk­cję umy­sło­wych na­rzę­dzi,
po­zwa­la­ją­cych sta­wić czoła tym wy­zwa­niom. Stąd wła­śnie na­sze głę­bo­kie
pra­gnie­nie ry­tu­ałów. Prak­ty­ku­jemy je z ta­kim za­pa­mię­ta­niem nie dla­tego, że
nam się po­do­bają, ale dla­tego, że ich po­trze­bu­jemy.
Roz­dział 3
Po­rzą­dek

W 1914 roku pe­wien pol­ski stu­dent wy­ru­szył na wy­prawę, która miała zmie­nić
losy an­tro­po­lo­gii. Na­zy­wał się Bro­ni­sław Ma­li­now­ski, a ce­lem jego po­dróży
była jedna z wysp Oce­anii: Nowa Gwi­nea. W cza­sie ca­łej swo­jej ka­riery
na­uko­wej Ma­li­now­ski nie­raz do­świad­czał nie­zwy­kłych zbie­gów oko­licz­no­ści[1].
Jako dziecko był wą­tły i cho­ro­wity, miał pro­blemy z ukła­dem od­de­cho­wym
i słaby wzrok. Za radą le­ka­rza matka za­bie­rała go na dłu­gie wy­prawy do
cie­plej­szych kra­jów. Jeź­dzili w re­gion Mo­rza Śród­ziem­nego, do Afryki
Pół­noc­nej, do Azji Mniej­szej, na Ma­derę i Wy­spy Ka­na­ryj­skie – cza­sem byli
w po­dróży przez kilka mie­sięcy. Ży­cie w tych eg­zo­tycz­nych miej­scach wy­warło
na Ma­li­now­skim nie­za­tarte wra­że­nie i za­szcze­piło w nim za­in­te­re­so­wa­nie
ob­cymi lu­dami. W We­ne­cji za­chwy­cał się go­tyc­kimi pa­ła­cami, na wy­brzeżu
Dal­ma­cji – ma­low­ni­czymi ry­bac­kimi wio­skami. Na Te­ne­ry­fie na chwilę
za­po­mniał o swym asce­tycz­nym try­bie ży­cia, gdy po­rwały go trwa­jące dwa
ty­go­dnie barwne za­bawy kar­na­wa­łowe. Gdy wal­czył z cho­robą, matka ca­łymi
go­dzi­nami czy­tała mu książki. Po la­tach wspo­mi­nał szcze­gól­nie jedną z nich:
Złotą ga­łąź Ja­mesa Geo­rge’a Fra­zera – pierw­sze wni­kliwe opra­co­wa­nie mi­tów
i ry­tu­ałów z ca­łego świata.
Mimo wą­tłego zdro­wia Ma­li­now­ski był bły­sko­tli­wym i uta­len­to­wa­nym
stu­den­tem. Dok­to­ry­zo­wał się na Wy­dziale Fi­lo­zo­fii Uni­wer­sy­tetu
Ja­giel­loń­skiego. Jego roz­prawę oce­niono tak do­brze, że przy­znano mu za nią
naj­bar­dziej pre­sti­żowy dy­plom Sub au­spi­ciis im­pe­ra­to­ris. Ode­brał go w cza­sie
uro­czy­stej ce­re­mo­nii z rąk sa­mego ce­sa­rza Fran­ciszka Jó­zefa, który wrę­czył
mło­demu ba­da­czowi rów­nież złoty pier­ścień z bry­lan­tem. To wy­jąt­kowe
wy­róż­nie­nie otwo­rzyło Ma­li­now­skiemu nie­jedne drzwi: od­tąd mógł wła­ści­wie
sa­mo­dziel­nie wy­bie­rać te­maty swo­ich stu­diów na­uko­wych. Wy­grało
za­mi­ło­wa­nie do an­tro­po­lo­gii. Za­wdzię­czał je matce i książ­kom, które mu
czy­tała. Kon­ty­nu­ował stu­dia z naj­zna­mie­nit­szymi ba­da­czami tam­tych cza­sów.
Uczył się od Wil­helma Wundta, jed­nego z oj­ców no­wo­cze­snej psy­cho­lo­gii,
i Karla Büchera, zna­nego eko­no­mi­sty i ojca dzien­ni­kar­stwa. W końcu
roz­po­czął pracę w słyn­nej Lon­don School of Eco­no­mics pod kie­run­kiem dwóch
mi­strzów w tej dzie­dzi­nie: Char­lesa Se­lig­mana i Edvarda We­ster­marcka.
Pla­no­wał ba­da­nia te­re­nowe w Su­da­nie. Za­czął na­wet czy­tać od­po­wied­nią
li­te­ra­turę i uczyć się arab­skiego, ale osta­tecz­nie nie udało mu się zdo­być
fun­du­szy, gdyż wła­dze wy­działu uznały, że fi­nan­sują zbyt wiele pro­jek­tów
na­uko­wych w Afryce. Se­lig­ma­nowi udało się za to uzy­skać grant i dzięki temu
wy­słał swo­jego pod­opiecz­nego do No­wej Gwi­nei, gdzie sam pra­co­wał kilka lat
wcze­śniej. Ma­li­now­ski chęt­nie sko­rzy­stał z tej oka­zji. Po­czątki oka­zały się
nie­ła­twe.
Gdy był w dro­dze, wy­bu­chła pierw­sza wojna świa­towa. Wy­spa znaj­do­wała
się wtedy pod za­rzą­dem Au­stra­lii, która z ko­lei sta­no­wiła do­mi­nium bry­tyj­skie.
Po­dróż­nik, choć po­cho­dził z te­ry­to­rium Pol­ski, a miesz­kał w An­glii, po­słu­gi­wał
się pasz­por­tem au­stro-wę­gier­skim – to ozna­czało, że jest pod­da­nym wroga.
Z tego po­wodu za­bro­niono mu po­wrotu do Eu­ropy aż do za­koń­cze­nia wojny.
Wy­gna­nie trwało cztery lata. W tym cza­sie Ma­li­now­ski po­dej­mo­wał liczne
wy­prawy, szu­ka­jąc te­matu, na któ­rym mógłby się sku­pić. Osta­tecz­nie tra­fił na
Tro­briandy – ar­chi­pe­lag nie­wiel­kich wysp ko­ra­lo­wych u wy­brzeży No­wej
Gwi­nei. Wła­śnie tam prze­pro­wa­dził swoje pio­nier­skie ba­da­nia te­re­nowe.
Pio­nier­skie wła­śnie dla­tego, że były ba­da­niami te­re­no­wymi.
To dość za­ska­ku­jące, ale gdy an­tro­po­lo­gia kul­tu­rowa była w po­wi­ja­kach,
upra­wiano ją głów­nie zza biurka. Ty­powy an­tro­po­log z tam­tych cza­sów to
bro­daty sta­rzec, prze­sia­du­jący z fajką w zę­bach we wła­snym ga­bi­ne­cie gdzieś
w Wiel­kiej Bry­ta­nii, za­to­piony w lek­tu­rze re­la­cji o miesz­kań­cach eg­zo­tycz­nych
krain, które prze­słali mu po­dróż­nicy, mi­sjo­na­rze i za­rządcy ko­lo­nii. Au­to­rzy
tych opo­wie­ści nie­rzadko opi­sy­wali miej­scowe zwy­czaje w prze­ja­skra­wiony
spo­sób, bo w zde­rze­niu z pru­de­ryj­nymi, et­no­cen­trycz­nymi prze­ko­na­niami
spo­łe­czeń­stwa wik­to­riań­skiego wy­da­wały się nie­ra­cjo­nal­nymi i pry­mi­tyw­nymi
po­gań­skimi prak­ty­kami.
Po lek­tu­rze ta­kich opi­sów tra­dy­cje lud­no­ści miej­sco­wej ja­wiły się jako coś
dia­me­tral­nie od­mien­nego od oby­cza­jów bry­tyj­skich in­te­lek­tu­ali­stów z klasy
śred­niej – oni zaś po­chop­nie wy­cią­gali wnio­sek, że róż­nice te są spo­wo­do­wane
czyn­ni­kami bio­lo­gicz­nymi. Mieli prze­świad­cze­nie o ist­nie­niu na­tu­ral­nej
hie­rar­chii: ich cy­wi­li­za­cja gó­ruje, „pry­mi­tywne” kul­tury znaj­dują się na dole.
Te ra­si­stow­skie prze­ko­na­nia były tym sil­niej­sze, że ów­cze­śni an­tro­po­lo­dzy
ni­gdy nie spo­tkali lu­dzi, któ­rych za­cho­wa­nie ba­dali. Dziś czę­sto okre­śla się ich
mia­nem an­tro­po­lo­gów fo­te­lo­wych albo ga­bi­ne­to­wych. Słynna aneg­dota głosi,
że sir Ja­mes Fra­zer, je­den z naj­zna­mie­nit­szych an­tro­po­lo­gów
dzie­więt­na­stego wieku, spy­tany o to, czy kie­dy­kol­wiek na wła­sne oczy wi­dział
lu­dzi, o któ­rych pi­sał, miał od­po­wie­dzieć: „Boże broń!”[2].
Na po­czątku dwu­dzie­stego stu­le­cia an­tro­po­lo­dzy za­częli opusz­czać
wy­godne fo­tele i wy­pra­wiali się w po­dróż, by sa­mo­dziel­nie do­wie­dzieć się
cze­goś o kul­tu­rach bę­dą­cych przed­mio­tem ich na­uko­wego za­in­te­re­so­wa­nia.
Kon­takt z lud­no­ścią miej­scową mieli jed­nak ogra­ni­czony. Po przy­by­ciu na
miej­sce zwy­kle miesz­kali z mi­sjo­na­rzami lub w po­sia­dło­ści gu­ber­na­tora
ko­lo­nii, gdzie nie mu­sieli się o nic trosz­czyć. Ste­reo­ty­powy an­tro­po­log
z tam­tych cza­sów spę­dzał całe dnie na roz­mo­wach z dy­plo­ma­tami,
mi­sjo­na­rzami, at­ta­chés woj­sko­wymi oraz in­nymi ro­da­kami prze­by­wa­ją­cymi
w ko­lo­nii, a także na lek­tu­rze re­la­cji i do­ku­men­tów ad­mi­ni­stra­cyj­nych. Je­śli już
do­cho­dziło do kon­tak­tów z rdzenną lud­no­ścią, po­le­gały one głów­nie na tym, że
an­tro­po­log ob­ser­wo­wał pracę słu­żą­cych, są­cząc her­batę na ta­ra­sie re­zy­den­cji.
Raz na ja­kiś czas wo­łał do sie­bie któ­re­goś pra­cow­nika, by za po­śred­nic­twem
tłu­ma­cza za­dać mu kilka py­tań. Ten etap roz­woju dys­cy­pliny zwie się
an­tro­po­lo­gią we­ran­dową.
Wła­śnie Ma­li­now­ski był jed­nym z pierw­szych, któ­rzy ze­szli z we­randy
i na­prawdę miesz­kali wśród in­te­re­su­ją­cej ich rdzen­nej lud­no­ści. Choć na
Tro­brian­dach mógł po­zo­stać w domu bry­tyj­skiego han­dla­rza, po­sta­no­wił
zre­zy­gno­wać z wy­gód, roz­bić w le­sie na­miot i za­cząć żyć wśród rdzen­nych
miesz­kań­ców, by ob­ser­wo­wać ich kul­turę i za­cho­wa­nie. Jak pi­sał – zresztą
z du­żym wdzię­kiem li­te­rac­kim:

An­tro­po­log musi po­rzu­cić swe wy­godne miej­sce na le­żaku (na we­ran­dzie za­bu­do­wań
mi­sji, pla­cówki pań­stwo­wej lub bun­ga­lowu plan­ta­tora), gdzie zbrojny w no­tes
i ołó­wek, a cza­sem także po­pi­ja­jąc whi­sky and soda, zwykł zbie­rać wia­do­mo­ści od
in­for­ma­to­rów, spi­sy­wać opo­wie­ści i za­peł­niać kartki pa­pieru tek­stami dzi­kich. Musi
on wejść do wsi i zo­ba­czyć tu­byl­ców przy pracy w ogro­dach, nad za­toką i w dżun­gli.
Musi że­glo­wać z nimi do od­le­głych ła­wic pia­sku oraz ob­ser­wo­wać ich przy po­ło­wach,
han­dlu i ob­rzę­do­wych wy­pra­wach za­mor­skich. Wia­do­mo­ści musi czer­pać u źró­dła,
z wła­snych ob­ser­wa­cji ży­cia tu­byl­czego, a nie wy­cią­gać z nie­chęt­nych in­for­ma­to­rów
strzępki roz­mowy[3].

Swoje po­dej­ście, dia­me­tral­nie inne od do­mi­nu­ją­cej w jego cza­sach me­tody


„no­to­wa­nia za­sły­sza­nych wia­do­mo­ści”, okre­ślił mia­nem an­tro­po­lo­gii
te­re­no­wej[4].
W cza­sie spę­dzo­nym z rdzen­nymi miesz­kań­cami Tro­brian­dów Ma­li­now­ski
su­mien­nie opi­sy­wał roz­ma­ite aspekty ich co­dzien­nego ży­cia: struk­turę ro­dzin,
or­ga­ni­za­cję han­dlu, sys­tem etyczny i prak­tyki sek­su­alne. Zdał so­bie przy tym
sprawę z tego, że lu­dzie, z któ­rymi za­miesz­kał, nie mają nic wspól­nego
z ob­ra­zem nie­ra­cjo­nal­nych głup­ców wy­ła­nia­ją­cych się z re­la­cji fo­te­lo­wych
an­tro­po­lo­gów. Prze­ciw­nie – dys­po­nują ogromną wie­dzą o śro­do­wi­sku,
w któ­rym żyją, ro­zu­mieją me­cha­ni­zmy przy­rody i do­sko­nale umieją za­pew­nić
so­bie prze­trwa­nie. Choć nie znali za­awan­so­wa­nych tech­no­lo­gii, rol­nicy mieli
wy­star­cza­jącą wie­dzę z za­kresu bio­lo­gii, geo­lo­gii i me­te­oro­lo­gii, by wy­ży­wić
całą spo­łecz­ność, a na­wet ze­brać nad­wyżkę, którą sprze­da­wano in­nym
ple­mio­nom. Ry­bacy z po­wo­dze­niem wy­ko­rzy­sty­wali do na­wi­ga­cji wnio­ski
z ob­ser­wa­cji ciał nie­bie­skich, wia­tru i prą­dów mor­skich. Wy­twórcy czó­łen
po­słu­gi­wali się wie­dzą z za­kresu me­cha­niki i hy­dro­dy­na­miki, na­wet je­śli nie
umieli tej wie­dzy ubrać w słowa. Ma­li­now­ski z za­do­wo­le­niem kon­sta­tuje, że
każdy, kto bu­do­wał czółno:

Ma on przed sobą sze­reg uzu­peł­nia­ją­cych się czę­ści i musi je dość pre­cy­zyj­nie


do­pa­so­wać, nie po­sia­da­jąc żad­nych do­kład­nych przy­rzą­dów mier­ni­czych. Oce­nia­jąc
na oko, dzięki swo­jemu dłu­go­let­niemu do­świad­cze­niu i wiel­kiej zręcz­no­ści, oce­nia
w przy­bli­że­niu względne kształty i wy­miary de­sek, kąty i roz­miary że­be­rek oraz
dłu­gość po­szcze­gól­nych be­lek[5].

Tro­briand­czycy nie za­do­wa­lali się jed­nak tymi umie­jęt­no­ściami. Na wszelki


wy­pa­dek po­słu­gi­wali się do­dat­kowo tym, co Ma­li­now­ski na­zwał ry­tu­ałami
ma­gicz­nymi. Prak­ty­ko­wano je w ści­śle okre­ślo­nych oko­licz­no­ściach.
Na przy­kład ry­bacy od­pra­wiali skom­pli­ko­wane ce­re­mo­nie przed wy­pły­nię­ciem
na pełne mo­rze, ale nie za­wra­cali so­bie głowy ta­kimi szcze­gó­łami, gdy
za­mie­rzali ło­wić tylko w la­gu­nie. Jak za­uwa­żył Ma­li­now­ski, oby­dwa ro­dzaje
wy­praw były rów­nie istotne dla ca­łej spo­łecz­no­ści, ale każda z nich miała
cał­kiem inny cha­rak­ter. Na płyt­kich wo­dach la­guny, osło­nię­tej rafą ko­ra­lową,
ła­two było pły­wać przez cały rok. Wy­bie­rano tam z wody mię­czaki lub za
po­mocą wy­ciągu z tru­ją­cych ko­rzeni odu­rzano małe ryby i za­gar­niano je
w sieci. Po­nie­waż każdy do­świad­czony ry­bak znał zwy­czaje ży­ją­cych tam
stwo­rzeń, udany po­łów był wła­ści­wie gwa­ran­to­wany.
Po­łowy na głę­bo­kim mo­rzu były ry­zy­kow­nym przed­się­wzię­ciem. Po­lo­wano
tam z har­pu­nem na re­kiny lub szu­kano ła­wic ryb, które wcale nie mu­siały
nad­pły­nąć. Jed­no­cze­śnie trzeba było wal­czyć z gwał­towną falą, a nie­sta­bilne
czółna le­d­wie ra­dziły so­bie z trud­nymi do prze­wi­dze­nia wa­run­kami
po­go­do­wymi. Nie było żad­nej gwa­ran­cji, że ry­bacy wrócą z ob­fi­tym po­ło­wem –
ani że w ogóle wrócą. Tam­tej­sze wody były tak zdra­dliwe, że starsi
Tro­briand­czycy opo­wia­dali młod­szym straszne hi­sto­rie o po­two­rach mor­skich,
ska­łach wy­ska­ku­ją­cych spo­śród fal, roz­bi­ja­ją­cych się czół­nach i in­nych
nie­szczę­ściach ro­dem z le­gend. Przed wy­ru­sze­niem na tak nie­bez­pieczną
wy­prawę po­świę­cali czas na pra­co­chłonne przy­go­to­wa­nia. Prze­strze­gali
wszel­kich za­ka­zów zwią­za­nych z tabu, czu­wali na zmianę, uży­wali
kon­kret­nych ziół, skła­dali w ofie­rze świ­nie, przy­kry­wali czółna ple­cio­nymi
ma­tami i sta­rali się da­rami prze­bła­gać du­chy. Po wej­ściu na po­kład po­cie­rali
czółno li­śćmi mięty, ude­rzali je li­śćmi ba­na­nowca, przy­wią­zy­wali do masztu
wstęgi z pan­danu i wy­po­wia­dali za­klę­cia. Ma­lo­wali ciała spe­cjalną farbą,
dmu­chali w kon­chy i wspól­nie śpie­wali. Za po­mocą za­klęć za­pew­niali czółnu
lek­kość – jego cię­żar prze­rzu­cali na ugo­to­waną bulwę po­chrzynu, którą
na­stęp­nie wy­rzu­cali do mo­rza. Osobne ry­tu­ały to­wa­rzy­szyły wy­pły­nię­ciu,
sa­mej wy­pra­wie, do­tar­ciu do celu, do­bi­ciu do brzegu i po­wro­towi do domu.
Prak­ty­ko­wano też ry­tuał ma­jący za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo na póź­niej.
Cały pro­ces kon­stru­owa­nia czółna był zresztą na­sy­cony ry­tu­ałami. Przed
ścię­ciem upa­trzo­nego drzewa skła­dano ofiary z po­kar­mów i rzu­cano za­klę­cia,
by prze­pę­dzić złe du­chy za­miesz­ku­jące w drze­wach (zwane to­kway). Pod­czas
trans­portu kłodę dwu­krot­nie ude­rzano wiązką su­chej trawy, by stała się
lżej­sza. Po przy­by­ciu do wio­ski or­ga­ni­zo­wano pu­bliczną ce­re­mo­nię na znak
roz­po­czę­cia pracy. Liana uży­wana do trans­portu kłody jest na­stęp­nie
prze­ci­nana sie­kierą, któ­rej ostrze owi­nięto zio­łami. Jesz­cze tego sa­mego
wie­czoru zioła umiesz­czano rów­nież po­mię­dzy kłodą prze­zna­czoną na czółno
a po­przecz­nymi kło­dami, na któ­rych le­żała. Przed wy­drą­że­niem czółna
re­cy­to­wano spe­cjalne za­klę­cie nad na­rzę­dziem, które miało zo­stać użyte, czyli
ka­vi­lali. Po ukoń­cze­niu tego za­da­nia wy­po­wia­dano ko­lejne za­klę­cie nad pę­kiem
li­ści na­są­czo­nych ole­jem ko­ko­so­wym, na­stęp­nie umiesz­czano pęk w środku
ło­dzi i ude­rzano w niego to­por­kiem. Tym­cza­sem przy­go­to­wy­wano po­zo­stałe
ele­menty czółna, czyli mię­dzy in­nym że­berka, ża­giel, po­kład i de­ski na burtę.
Po­szcze­gól­nym eta­pom to­wa­rzy­szył okre­ślony ry­tuał. Po po­łą­cze­niu
wszyst­kich czę­ści od­bywa się ko­lejna ce­re­mo­nia, za­nim do czółna
przy­twier­dzone zo­staną ele­menty de­ko­ra­cyjne. Przy­bija się je za po­mocą
świę­tego ka­mie­nia, a pod de­skami umiesz­cza się listki mięty. Ko­lejne ry­tu­ały
to­wa­rzy­szą dal­szym kro­kom, ta­kim jak uszczel­nia­nie i ma­lo­wa­nie czółna.
Po ukoń­cze­niu bu­dowy urzą­dza się wi­do­wi­skową ce­re­mo­nię nada­wa­nia
imie­nia i wo­do­wa­nia ze śpie­wami, tań­cami oraz ze wspól­nym po­sił­kiem.
Czółna uży­wane do po­ło­wów na bez­piecz­nych wo­dach la­guny lub do
trans­por­to­wa­nia to­wa­rów wzdłuż brzegu, w prze­ci­wień­stwie do tych
wy­pły­wa­ją­cych na otwarte mo­rze, są wy­twa­rzane bez szcze­gól­nego
na­masz­cze­nia. Bez ry­tu­ałów obywa się rów­nież bu­dowa do­mów – mimo że nie
jest to wcale pro­ces mniej skom­pli­ko­wany. Po zba­da­niu in­nych sfer ży­cia
Tro­briand­czy­ków Ma­li­now­ski za­uwa­żył wy­raźną pra­wi­dło­wość. Ogól­nie rzecz
bio­rąc, ry­tu­ałów nie sto­so­wano w sy­tu­acjach, z któ­rymi nie wią­zało się ry­zyko.
Od­by­wano ich na­to­miast mnó­stwo, kiedy dzia­ła­nie było nie­bez­pieczne, a jego
sku­tek za­le­żał od nie­prze­wi­dy­wal­nych oko­licz­no­ści. Cały ar­se­nał ry­tu­ałów
to­wa­rzy­szył za­tem woj­nie, cho­ro­bom, mi­ło­ści, zja­wi­skom na­tu­ral­nym. Bez
ry­tu­ałów nie mo­gło się obyć na przy­kład sa­dze­nie mło­dych ro­ślin – ze względu
na praw­do­po­do­bień­stwo znisz­cze­nia ich przez cho­roby albo złą po­godę. Nie
wy­ma­gała ich na­to­miast opieka nad więk­szymi, sil­niej­szymi ro­śli­nami, choćby
nad drze­wami owo­co­wymi.

[...] ma­gię spo­ty­kamy wszę­dzie tam, gdzie wy­stę­pują pier­wiastki losu i przy­padku,
wa­ha­nie po­mię­dzy na­dzieją a lę­kiem. Nie to­wa­rzy­szy na­to­miast przed­się­wzię­ciom
pew­nym i bez­piecz­nym, gdzie de­cy­dują me­tody ra­cjo­nalne i pro­cesy
tech­no­lo­giczne[6].

Na pod­sta­wie swo­ich ob­ser­wa­cji Ma­li­now­ski uznał, że ob­rzędy ma­giczne


peł­nią w ży­ciu Tro­briand­czy­ków bar­dzo ważną funk­cję psy­cho­lo­giczną. Jak
twier­dził, u źró­deł ry­tu­ałów tkwi ta sama głę­boko za­ko­rze­niona po­trzeba
spra­wo­wa­nia kon­troli nad świa­tem, która po­py­cha nas do do­ko­ny­wa­nia od­kryć
na­uko­wych. To ona spra­wia, że do­strze­gamy związki przy­czy­nowo-skut­kowe
mię­dzy róż­nymi zja­wi­skami i sta­ramy się sami je kształ­to­wać. W przy­padku
ry­tu­ału te związki są aku­rat złudne, ale samo od­by­cie go może mieć dzia­ła­nie
te­ra­peu­tyczne:

Umoż­li­wiają one czło­wie­kowi spo­kojne wy­ko­ny­wa­nie jego waż­nych za­dań,


za­cho­wy­wa­nie rów­no­wagi, spo­koju, trzeź­wo­ści umy­słu w na­pa­dach gniewu,
w mę­kach nie­na­wi­ści, w nie­odwza­jem­nio­nej mi­ło­ści, roz­pa­czy i nie­po­koju.
Funk­cjami ma­gii są ry­tu­ali­zo­wa­nie opty­mi­zmu czło­wieka, po­mna­ża­nie jego wiary
w zwy­cię­stwo na­dziei nad lę­kiem. Ma­gia wska­zuje, że dla czło­wieka uf­ność ma
więk­szą war­tość niż zwąt­pie­nie, sta­now­czość od braku zde­cy­do­wa­nia, opty­mizm od
pe­sy­mi­zmu[7].

An­tro­po­log zdał so­bie rów­nież sprawę z tego, że bar­dzo po­dobne zja­wi­ska


mo­żemy za­ob­ser­wo­wać w swoim oto­cze­niu. Choć lu­dzie na­le­żący do
roz­ma­itych kul­tur róż­nią się mię­dzy sobą tym, w co wie­rzą i ja­kie ob­rzędy
prak­ty­kują, to jed­nak ro­zu­mują i za­cho­wują się w zbli­żony spo­sób:
wy­ko­rzy­stują ry­tu­ały, by ra­dzić so­bie ze stre­sem i z nie­pew­no­ścią wpi­sa­nymi
w ży­cie.

•••
Kiedy przyj­rzymy się wła­snemu spo­łe­czeń­stwu, bez wąt­pie­nia okaże się, że
mamy mnó­stwo ry­tu­ałów zwią­za­nych wła­śnie z tymi sfe­rami ży­cia, w któ­rych
je­ste­śmy naj­bar­dziej na­ra­żeni na stres i lęk. To, jak się ro­dzą na­sze wła­sne
ry­tu­ały, naj­le­piej wi­dać w miej­scach ko­ja­rzo­nych z du­żym ry­zy­kiem:
w ka­sy­nach, na sta­dio­nach spor­to­wych i po­lach bi­twy.
Ha­zar­dzi­ści słyną z przy­wią­za­nia do prze­są­dów. W chwili gdy prze­kra­cza się
próg ka­syna, całą kon­trolę nad wła­snym ży­ciem zo­sta­wia się za drzwiami.
W grach ha­zar­do­wych za­wsze de­cy­duje przy­pa­dek, za­tem gra­cze pra­wie – albo
wcale – nie pa­nują nad wła­snym lo­sem, co może wy­wo­ły­wać lęk. Aby so­bie
z nim po­ra­dzić, by­walcy ka­syn wy­kształ­cili prze­różne oso­bi­ste ry­tu­ały[8].
Nie­któ­rzy za­my­kają oczy, gdy kręci się ru­letka, inni mó­wią do ma­szyn czy
chu­chają na ko­ści, za­nim je rzucą. Cho­dzi nie tylko o to, że ha­zar­dzi­ści są
bar­dziej prze­sądni od in­nych, ale też o to, że im wię­cej czasu spę­dzają na grze,
tym wię­cej róż­nych ry­tu­ałów od­pra­wiają i tym więk­szą liczbą prze­są­dów się
przej­mują[9].
So­cjo­log Ja­mes Hen­slin ba­dał ry­tu­ały zwią­zane z jedną z od­mian gry w ko­ści
(craps) w St. Lo­uis w sta­nie Mis­so­uri. Za­uwa­żył, że gra­cze rzu­cają ko­ści w różny
spo­sób, za­leż­nie od tego, jaki wy­nik pra­gną uzy­skać[10]. „Pa­nuje prze­ko­na­nie –
stwier­dził – że moc­niej­szy rzut gwa­ran­tuje wyż­szy wy­nik, a de­li­kat­niej­szy
rzut – niż­szy”. Gra­cze sko­ja­rzyli liczbę oczek z szyb­ko­ścią ru­chu dłoni i sta­rają
się po­śred­nio wpły­nąć na wy­nik, rzu­ca­jąc mniej lub bar­dziej ener­gicz­nie. Inni
z ko­lei sta­rają się pod­kraść nieco szczę­ścia tym, któ­rzy wła­śnie mieli szczę­śliwą
passę. W tym celu do­ty­kają ich ko­śćmi przed rzu­tem, li­cząc na to, że kon­takt
fi­zyczny po­zwoli uszczk­nąć tro­chę po­wo­dze­nia.
Tego ro­dzaju za­cho­wa­nia wpa­so­wują się w po­ję­cie ma­gii sym­pa­tycz­nej
za­pro­po­no­wane przez Ja­mesa Fra­zera[11]. Stwier­dził on, że dwie czyn­no­ści
mogą być ze sobą zwią­zane na za­sa­dzie po­do­bień­stwa lub prze­no­sze­nia.
Z ko­lei ma­gia po­do­bień­stwa wy­pływa z prze­świad­cze­nia, że „po­dobne
po­wo­duje po­dobne”: je­śli zja­wi­ska są do sie­bie po­dobne, peł­nią zbli­żone
funk­cje. To dla­tego w nie­któ­rych czę­ściach świata pa­nuje prze­ko­na­nie, że róg
jed­no­rożca po­może osią­gnąć erek­cję lub że na­kłu­cie la­leczki wudu wy­rzą­dzi
krzywdę wro­gowi. Po­dobna za­sada stoi rów­nież za ho­me­opa­tią, opartą na
wie­rze w to, że „po­dobne le­czy po­dobne”.
Ma­gia prze­no­śna to na­to­miast prze­ko­na­nie, że pewne nie­zmienne
wła­ści­wo­ści przed­mio­tów mogą przejść na inne obiekty przez sam kon­takt.
Ba­da­nia psy­cho­lo­giczne po­twier­dziły, że to bar­dzo czę­sty spo­sób
ro­zu­mo­wa­nia. Na przy­kład oka­zało się, że lu­dzie nie­chęt­nie wło­ży­liby swe­ter
no­szony wcze­śniej przez mor­dercę win­nego śmierci wielu osób – na­wet gdyby
ubra­nie zo­stało po­rząd­nie wy­prane i zde­zyn­fe­ko­wane – ale nie mie­liby
pro­blemu z iden­tycz­nym swe­trem, któ­rego ża­den mor­derca nie do­ty­kał[12].
Oczy­wi­ście uczest­nicy ba­dań wy­po­wia­dali się na te­mat hi­po­te­tycz­nych
oko­licz­no­ści, ale ta­kie same wnio­ski płyną z ob­ser­wa­cji za­cho­wań
w au­ten­tycz­nych sy­tu­acjach. War­tość do­mów, w któ­rych do­szło do śmierci
z przy­czyn in­nych niż na­tu­ralne (czyli do mor­der­stwa, sa­mo­bój­stwa lub
tra­gicz­nego wy­padku), spada aż o dwa­dzie­ścia pięć pro­cent, przy czym ni­żej
wy­ce­niane są wów­czas na­wet bu­dynki w są­siedz­twie[13].
Nie tylko ta­kie nie­ko­rzystne wła­ści­wo­ści mogą jed­nak być „za­raź­liwe”. Kilka
lat temu za­pro­szono mnie, bym wy­gło­sił wy­kład na Uni­wer­sy­te­cie
Oks­fordz­kim. Przy oka­zji od­wie­dzi­łem pro­mo­tora swo­jej pracy dok­tor­skiej,
któ­rego nieco wcze­śniej mia­no­wano tam dy­rek­to­rem In­sty­tutu An­tro­po­lo­gii.
Jego ga­bi­net wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej, niż się spo­dzie­wa­łem. Był pe­łen sta­rych
me­bli i wo­łał o re­mont. Sia­dłem na czer­wo­nej so­fie – dość nie­wy­god­nej –
i tro­chę się pod­ła­ma­łem. Wy­da­wało mi się, że pra­cow­nik jed­nej z naj­bar­dziej
pre­sti­żo­wych uczelni na świe­cie mógłby so­bie po­zwo­lić na lep­szy me­bel. Chyba
nie­zbyt do­brze ukry­wa­łem swoje za­sko­cze­nie, bo mój go­spo­darz stwier­dził, że
sofa fak­tycz­nie jest znisz­czona. Wy­ja­śnił mi też, że nie wy­mie­nia jej na nową,
bo ta na­le­żała do sir Edwarda Evansa-Prit­charda, który wcze­śniej pia­sto­wał
sta­no­wi­sko dy­rek­tora.
Wszy­scy da­jemy się po­nieść my­śle­niu ma­gicz­nemu. To dla­tego for­te­pian
Johna Len­nona sprze­dano za po­nad dwa mi­liony do­la­rów, dla­tego w cza­sie
kon­cer­tów słu­cha­cze sta­rają się do­tknąć ulu­bio­nego wy­ko­nawcy w na­dziei
(mniej lub bar­dziej uświa­do­mio­nej), że przej­dzie na nich choć część jego
cha­ry­zmy. Jesz­cze bar­dziej ja­skrawy przy­kład ta­kiej sy­tu­acji wy­da­rzył się
w 2015 roku, gdy pa­pież Fran­ci­szek prze­ma­wiał w Kon­gre­sie Sta­nów
Zjed­no­czo­nych. Po skoń­czo­nym wy­stą­pie­niu je­den z kon­gres­me­nów, Bob
Brady, pod­biegł do mów­nicy i szybko chwy­cił szklankę, z któ­rej pił pa­pież.
Prze­my­cił ją do wła­snego ga­bi­netu i naj­pierw sam się z niej na­pił, a na­stęp­nie
po­czę­sto­wał żonę i swo­ich pra­cow­ni­ków. Wresz­cie za­brał resztę pa­pie­skiej
wody do domu i po­kro­pił nią wnuki. Gdy dzien­ni­ka­rze go o to spy­tali,
stwier­dził: „Uwa­żam, że to woda świę­cona [...]. Wie­cie, pił z niej pa­pież, sam
pa­pież jej do­ty­kał [...] skoro pa­pież z niej pił, uwa­żam, że jest po­bło­go­sła­wiona”.
Z per­spek­tywy teo­lo­gicz­nej Brady nie ma słusz­no­ści: żeby po­świę­cić wodę,
ka­płan musi wy­po­wie­dzieć spe­cjalną for­mułę bło­go­sła­wień­stwa. Nie tylko
Brady ro­zu­mo­wał w taki spo­sób. Jego in­tu­icję można sko­ja­rzyć z frag­men­tami
No­wego Te­sta­mentu, w któ­rych ucznio­wie Je­zusa sta­rają się go do­tknąć,
prze­ko­nani, że w ten spo­sób zo­staną ule­czeni z roz­ma­itych cho­rób.
W Ewan­ge­lii we­dług Świę­tego Marka (5, 29–30) Je­zus orien­tuje się, że pewna
ko­bieta do­tknęła jego szaty, bo po­czuł, że wy­cho­dzi z niego moc.
Ha­zard nie jest je­dyną roz­rywką, w któ­rej wy­soka stawka łą­czy się
z nie­pew­nym wy­ni­kiem. Rów­nież uczest­nicy za­wo­dów spor­to­wych ra­dzą so­bie
za po­mocą – jak­żeby ina­czej – ry­tu­ałów. Z prze­pro­wa­dzo­nych ba­dań wy­nika, że
w ży­ciu spor­tow­ców jest wię­cej ry­tu­ałów i prze­są­dów niż w ży­ciu in­nych osób.
Po­dob­nie jed­nak jak na Wy­spach Tro­brianda ma­giczne ob­rzędy nie wy­stę­pują
we wszyst­kich sy­tu­acjach. An­tro­po­log Geo­rge Gmelch ba­dał bejs­bo­li­stów,
któ­rzy słyną z przy­wią­za­nia do prze­są­dów. Oka­zało się, że zde­cy­do­wana
więk­szość ry­tu­ałów wiąże się z naj­bar­dziej ry­zy­kow­nymi ele­men­tami gry,
ta­kimi jak rzuty i wy­bi­ja­nie piłki. Wo­kół ele­men­tów w mniej­szym stop­niu
za­le­żą­cych od szczę­ścia – jak obrona – ry­tu­ały wła­ści­wie nie po­wstają[14].
Po­dob­nie jest w in­nych spor­tach, mię­dzy in­nymi w ko­szy­kówce, piłce noż­nej,
siat­kówce i ho­keju, wśród gol­fi­stów, lek­ko­atle­tów, te­ni­si­stów i szer­mie­rzy.
Co wię­cej, spor­towcy chęt­niej wy­ko­nują ry­tu­ały, gdy mie­rzą się z trud­niej­szymi
prze­ciw­ni­kami lub biorą udział w waż­niej­szych za­wo­dach[15].
Wy­da­wa­łoby się, że naj­lepsi spor­towcy li­czą bar­dziej na wła­sną spraw­ność
niż na sku­tecz­ność prze­są­dów. Rze­czy­wi­stość oka­zuje się jed­nak cał­kiem inna.
Im wyż­sza stawka w grze, tym wię­cej prze­są­dów[16] – a naj­lepsi z naj­lep­szych
mają naj­wię­cej do wy­gra­nia. Czę­sto przed roz­po­czę­ciem gry i w jej trak­cie
spor­towcy po­wta­rzają skom­pli­ko­wane ry­tu­ały. Na przy­kład Ra­fael Na­dal,
na­le­żący do świa­to­wej czo­łówki te­ni­si­stów, ma ich cały re­per­tuar – pod tym
wzglę­dem przy­po­mina osoby z OCD. Przed każ­dym me­czem bie­rze lo­do­waty
prysz­nic. Po do­tar­ciu na miej­sce wcho­dzi na kort z ra­kietą w dłoni, pil­nuje, by
nie na­dep­nąć na li­nie, a kiedy któ­rąś prze­kra­cza, za­wsze naj­pierw sta­wia
prawą stopę. Na­stęp­nie zo­sta­wia torbę na ławce i od­wraca tur­nie­jowy
iden­ty­fi­ka­tor stroną ze zdję­ciem do góry. Sie­dze­nie musi być usta­wione
do­kład­nie pro­sto­pa­dle do li­nii bocz­nej. Kiedy szy­kuje się do roz­grywki,
sę­dzio­wie mu­szą na niego cze­kać, a w cza­sie ćwi­czeń, które za­wsze po­wta­rza
zwró­cony twa­rzą do wi­dzów, zdej­muje bluzę, wy­ko­nu­jąc jed­no­cze­śnie se­rię
pod­sko­ków. Wyj­muje żel ener­ge­tyczny i go zjada, za­wsze w ten sam spo­sób:
raz składa opa­ko­wa­nie i cztery razy je ści­ska. Spraw­dza, czy skar­petki ide­al­nie
leżą na łyd­kach. W cza­sie rzutu mo­netą usta­wia się przo­dem do siatki
i pod­ska­kuje, do­póki mo­neta nie spad­nie. Wtedy na­tych­miast bie­gnie do li­nii
koń­co­wej i prze­ciąga stopą po niej ca­łej, jakby chciał ją oczy­ścić z mączki,
a na­stęp­nie ude­rza ra­kietą obie stopy. Gdy trwa mecz, Na­dal wie­lo­krot­nie
po­wta­rza se­rię ge­stów, która wy­gląda tro­chę tak, jakby chciał się prze­że­gnać.
Prawą dło­nią do­tyka tyl­nej i przed­niej czę­ści spode­nek, na­stęp­nie
le­wego i pra­wego ra­mie­nia, nosa, le­wego ucha, znów nosa, pra­wego ucha
i w końcu pra­wego uda. Całą se­kwen­cję wy­ko­nuje przed każ­dym ser­wi­sem.
Po zdo­by­ciu punktu pod­biega do ręcz­nika. Po każ­dej zmia­nie stron bie­rze dwa
ręcz­niki. Nie prze­kra­cza li­nii kortu, do­póki nie zrobi tego jego prze­ciw­nik –
do­piero wtedy sam pod­cho­dzi do ławki (pa­mięta o tym, by naj­pierw po­sta­wić
za li­nią prawą stopę). Jed­nego ręcz­nika nie używa, tylko ostroż­nie układa go za
sobą. Na­stęp­nie składa drugi i umiesz­cza go so­bie na ko­la­nach. Wy­pija łyk
wody i łyk na­poju re­ge­ne­ra­cyj­nego. W wiel­kim sku­pie­niu usta­wia obie bu­telki
w iden­tyczny spo­sób, tak by ety­kietki zna­la­zły się z tej sa­mej strony. Gdy
roz­po­czyna się ko­lejny set, od­daje je­den ręcz­nik po­moc­ni­kowi i prze­cho­dzi na
prze­ciwną stronę, żeby dać drugi ręcz­nik in­nemu po­moc­ni­kowi. Całą
pro­ce­durę po­wta­rza kil­ku­krot­nie w cza­sie ca­łego me­czu.
Se­rena Wil­liams, jedna z naj­lep­szych te­ni­si­stek świata, przed każdą
roz­grywką do­kład­nie myje ręce. Za każ­dym ra­zem ko­rzy­sta z tego sa­mego
prysz­nica i nosi za­wsze tę samą parę skar­pe­tek, które tra­fiają do pra­nia
do­piero wów­czas, gdy prze­gra. Za­wsze wiąże sznu­rówki w ten sam spo­sób,
a wcho­dząc na kort, słu­cha pio­senki Irene Cary Fla­sh­dance... What a Fe­eling.
Ti­ger Wo­ods, le­genda golfa, w każdą nie­dzielę, gdy od­bywa się tur­niej, ma
na so­bie czer­woną ko­szulkę. Mi­chael Jor­dan, naj­wy­bit­niej­szy ko­szy­karz
wszech cza­sów, po­dobno przez całą ka­rierę w NBA pod strój Chi­cago Bulls
wkła­dał spodenki z logo swo­jej uczelni (Uni­wer­sy­tetu Ka­ro­liny Pół­noc­nej).
Co oso­bliwe, spor­towcy ma­jący praw­dziwą ob­se­sję na punk­cie ry­tu­ałów
czę­sto wcale nie uwa­żają się za prze­sąd­nych[17]. W swo­jej au­to­bio­gra­fii Na­dal
pi­sze:

Nie­któ­rzy na­zy­wają to prze­są­dem, ale to nie tak. Gdyby to był prze­sąd, dla­czego
ro­bił­bym to za­wsze tak samo, nie­za­leż­nie od tego, czy wy­gry­wam, czy prze­gry­wam?
W ten spo­sób znaj­duję swoje miej­sce na kor­cie: po­rząd­ku­jąc swoje oto­cze­nie tak, by
od­po­wia­dało ła­dowi, który usi­łuję za­cho­wać w gło­wie[18].

Nie tylko Na­dal od­rzuca słowo „prze­sąd” ze względu na ne­ga­tywne


sko­ja­rze­nia, które ono bu­dzi: czę­sto od­nosi się do wie­rzeń i za­cho­wań, które
przy­po­mi­nają wpraw­dzie prak­tyki re­li­gijne, ale na które same in­sty­tu­cje
re­li­gijne pa­trzą krzywo. To, czy dana czyn­ność wy­nika z wiary w prze­sąd, czy
nie, za­leży więc od punktu wi­dze­nia wy­ko­nu­ją­cej ją osoby. W każ­dym jed­nak
ra­zie za­cho­wa­nie Nadala można okre­ślić jako zry­tu­ali­zo­wane: to po­wta­rzalne
se­kwen­cje dzia­łań uzna­wa­nych za ko­nieczne (bo mu­szą zo­stać wy­ko­nane),
choć nie po­wo­dują żad­nych kon­kret­nych re­zul­ta­tów.
Za­wody spor­towe wiążą się z ogrom­nym stre­sem, ale bez po­rów­na­nia
bar­dziej stre­su­jąca jest wojna. To nie przy­pa­dek, że nie­które ba­da­nia nad
ry­tu­ałem i lę­kiem pro­wa­dzono w Izra­elu – pań­stwie, które od swego po­wsta­nia
w 1948 roku nie­prze­rwa­nie znaj­duje się w sta­nie wojny. W cza­sie wojny
w Za­toce Per­skiej (1990–1991) psy­cho­log Giora Ke­inam spy­tała stu
sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech Izra­el­czy­ków o prze­różne wie­rze­nia i za­cho­wa­nia
zwią­zane z prze­są­dami. Po­rów­ny­wała od­po­wie­dzi osób miesz­ka­ją­cych bli­żej
gra­nicy z Ira­kiem – bar­dziej na­ra­żo­nych na ataki ra­kie­towe – z wy­ni­kami
uzy­ska­nymi od Izra­el­czy­ków za­miesz­ku­ją­cymi poza za­się­giem ra­kiet[19].
Oka­zało się, że osoby na­ra­żone na więk­szy stres w związku z miej­scem
za­miesz­ka­nia były o po­nad trzy­dzie­ści pro­cent bar­dziej skłonne do
po­stę­po­wa­nia zgod­nie z prze­są­dami: roz­ry­wały zdję­cia swych wro­gów,
wcho­dząc do bun­kra w cza­sie bom­bar­do­wa­nia, sta­wiały naj­pierw prawą stopę.
Dzie­sięć lat póź­niej, w cza­sie dru­giej in­ti­fady pa­le­styń­skiej (2000–2005),
Izra­el­czycy znów żyli w cią­głym stra­chu przed ata­kami. An­tro­po­log Ri­chard
So­sis roz­ma­wiał z trzy­stu sześć­dzie­się­cioma sied­mioma Izra­el­kami i od­krył, że
te z nich, które były na­ra­żone na wię­cej czyn­ni­ków stre­so­gen­nych (na przy­kład
stra­ciły ko­goś bli­skiego na woj­nie albo po­nio­sły szkody fi­nan­sowe), czę­ściej
brały udział w re­cy­to­wa­niu psal­mów[20]. Ob­ser­wa­cje te po­twier­dzają, że ry­tu­ały
mają się do­sko­nale szcze­gól­nie w sfe­rach ży­cia łą­czą­cych się ze stre­sem
i nie­pew­no­ścią.
Wszyst­kie te za­ob­ser­wo­wane związki mają na­turę ko­re­lacji: dwa zja­wi­ska
wy­stę­pują rów­no­cze­śnie. Nie można jed­nak stwier­dzić, czy jedno z nich jest
wy­wo­łane przez dru­gie. Weźmy taki przy­kład ko­re­la­cji: w dni, w które
sprze­daż lo­dów jest więk­sza, do­cho­dzi rów­nież do więk­szej liczby uto­nięć. Czy
to ozna­cza, że je­dze­nie lo­dów po­wo­duje śmierć przez uto­nię­cie? Nie jest to,
rzecz ja­sna, naj­bar­dziej wia­ry­godne wy­tłu­ma­cze­nie. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej
praw­do­po­dobne, że ist­nieje ja­kiś trzeci czyn­nik wpły­wa­jący nie­za­leż­nie na obie
te zmienne – w tym przy­padku jest to tem­pe­ra­tura. W cie­plej­sze dni lu­dzie
chęt­niej ra­czą się zim­nymi de­se­rami, ale też czę­ściej cho­dzą po­pły­wać, a za­tem
więk­sze jest ry­zyko, że ktoś się utopi. Skąd więc mamy wie­dzieć, że z ry­tu­ałami
nie jest tak samo? Przy­kład: w wielu spor­tach po­czu­cie naj­więk­szej
nie­pew­no­ści to­wa­rzy­szy chwi­lom fi­zycz­nej bez­czyn­no­ści – ta­kim jak prze­rwa
pod ko­niec me­czu bejs­bo­lo­wego czy dłuż­szy mo­ment ocze­ki­wa­nia na rzut
karny w piłce noż­nej. Może wła­śnie ta­kie chwile nie­pew­no­ści po­głę­biają lęk,
a jed­no­cze­śnie dają za­wod­ni­kom czas na wy­ko­na­nie ry­tu­ałów? A może
i w cza­sie wojny za­cho­dzą pewne oko­licz­no­ści spo­łeczno-eko­no­miczne oraz
jed­no­cze­śnie wy­stę­pują czyn­niki oso­bo­wo­ściowe, które za­równo po­wo­dują
więk­szy lęk, jak i sprzy­jają za­cho­wa­niom ry­tu­al­nym? Na przy­kład osoby
o po­glą­dach kon­ser­wa­tyw­nych czę­ściej mają krew­nych w woj­sku, co zna­czy, że
są na­ra­żone na więk­sze ry­zyko straty ko­goś bli­skiego na woj­nie – jed­no­cze­śnie
te same osoby chęt­niej prak­ty­kują ry­tu­ały o cha­rak­te­rze re­li­gij­nym.
Żeby wy­eli­mi­no­wać pro­blem po­zor­nej ko­re­la­cji, na­ukowcy pro­wa­dzą
ba­da­nia kon­tro­lo­wane, w cza­sie któ­rych są w sta­nie ma­ni­pu­lo­wać zmien­nymi
uzna­nymi za przy­czynę ba­da­nego zja­wi­ska i prze­ko­nać się, czy wpro­wa­dzone
mo­dy­fi­ka­cje przy­nio­sły spo­dzie­wany sku­tek. W jed­nym z ta­kich ba­dań,
prze­pro­wa­dzo­nym w 2002 roku, Giora Ke­inan za­da­wała dwóm gru­pom
uczest­ni­ków różne py­ta­nia i ob­ser­wo­wała ich za­cho­wa­nie. Pierw­sza grupa
otrzy­mała py­ta­nia, które miały wy­wo­łać nie­po­kój, na przy­kład: „Czy ktoś
z two­jej bli­skiej ro­dziny cho­ruje lub cho­ro­wał na raka płuc?” albo: „Czy
bra­łeś/bra­łaś kie­dy­kol­wiek udział w śmier­tel­nym wy­padku dro­go­wym?”. Druga
grupa od­po­wia­dała na neu­tralne py­ta­nia, na przy­kład: „Jaki jest twój ulu­biony
pro­gram te­le­wi­zyjny?”. Na­stęp­nie ba­dani wy­peł­niali an­kiety, oce­nia­jąc po­ziom
od­czu­wa­nego stresu. Oka­zało się, że osoby z pierw­szej grupy, które usły­szały
stre­su­jące py­ta­nia, w cza­sie roz­mowy czę­ściej od­pu­ki­wały w drewno. Ogól­nie
rzecz bio­rąc, od­pu­ki­wały czę­ściej osoby zgła­sza­jące, że od­czu­wają lęk[21].
Oczy­wi­ście od­pu­ki­wa­nie w drewno to zwy­czaj zwią­zany z kon­kret­nymi
kul­tu­rami, a przed­sta­wi­ciele róż­nych spo­łecz­no­ści wal­czą ze stre­sem,
wy­ko­nu­jąc swoje wła­sne ry­tu­alne ge­sty. Czy jed­nak ist­nieją ta­kie przy­padki
ry­tu­ali­za­cji, które da­łoby się zmie­rzyć eks­pe­ry­men­tal­nie? Przed kilku laty wraz
z ko­le­gami z pra­cowni zaj­mu­ją­cej się ba­da­niami nad re­li­gią w Brnie
za­pro­jek­to­wa­li­śmy w tym celu pe­wien eks­pe­ry­ment.

•••
An­tro­po­lo­go­wie od dawna wie­dzą, że na­wet te ry­tu­ały, które zdają się nie mieć
ze sobą wiele wspól­nego i do­ty­czą zu­peł­nie nie­zwią­za­nych ze sobą dzie­dzin
ży­cia, coś jed­nak łą­czy. Nie cho­dzi je­dy­nie o to, że nie spo­sób wska­zać związku
przy­czy­nowo-skut­ko­wego mię­dzy ich prak­ty­ko­wa­niem a osią­ga­niem
za­mie­rzo­nych efek­tów. W co­dzien­nych ry­tu­ałach ma­łych dzieci, prze­są­dach
ha­zar­dzi­stów i spor­tow­ców, mo­dli­twach do prze­róż­nych bóstw, oby­cza­jach
grup świec­kich, a na­wet w pa­to­lo­gicz­nej ry­tu­ali­za­cji za­cho­wań osób
z za­bu­rze­niem ob­se­syjno-kom­pul­syj­nym można do­strzec wspólne
ele­menty[22].
Po pierw­sze, ry­tu­ali­za­cja wiąże się z ry­gorem: za­cho­wa­nia ry­tu­alne za­wsze
mu­szą prze­bie­gać do­kład­nie w taki sam spo­sób (w ten wła­ściwy spo­sób).
Wier­ność sche­ma­towi jest klu­czowa: każde od­chy­le­nie od sce­na­riu­sza ozna­cza
dys­kwa­li­fi­ka­cję. W więk­szo­ści miejsc świata można na­pić się her­baty na
dzie­siątki spo­so­bów, ale w Ja­po­nii ce­re­mo­nia her­baty jest ści­śle za­pla­no­wana
od po­czątku do końca. Szcze­gó­łowe in­struk­cje pre­cy­zują, kiedy mają przy­być
go­ście, jak na­leży ich po­wi­tać i gdzie usiądą. Po­kój her­ba­ciany po­wi­nien mieć
kształt kwa­dratu. Znaj­duje się w nim pło­nące pa­le­ni­sko. W jed­nym końcu jest
wnęka, a w niej zwój i kom­po­zy­cja kwia­towa. Go­spo­da­rze wy­stę­pują
w spe­cjal­nych stro­jach. W cza­sie przy­go­to­wań używa się okre­ślo­nych sprzę­tów,
o które na­leży bar­dzo dbać – kilku wolno do­ty­kać je­dy­nie przez rę­ka­wiczkę lub
chu­s­teczkę, a przed każ­dym uży­ciem i po nim trzeba je oczy­ścić. Go­ście mu­szą
zdjąć buty, wy­ko­nać lekki ukłon, ob­myć dło­nie i usta. Po­szcze­gólne etapy
ce­re­mo­nii ob­wiesz­cza dźwięk gongu. Her­bata jest po­da­wana na pod­ło­dze.
Czarkę na­leży pod­nieść prawą ręką, umie­ścić w za­głę­bie­niu le­wej dłoni,
dwu­krot­nie ob­ró­cić zgod­nie z ru­chem wska­zó­wek ze­gara, a na­stęp­nie lekko się
skło­nić. Liczne dal­sze za­sady de­cy­dują o naj­mniej­szych szcze­gó­łach: od tego,
jak po­da­wać ser­wetkę, do tego, w jaki spo­sób umie­ścić po­krywkę na czaj­niku.
Dla­tego wła­śnie ce­re­mo­nia her­ba­ciana trwa na­wet cztery go­dziny.
Spo­łeczne zna­cze­nie trzy­ma­nia się usta­lo­nego sce­na­riu­sza było do­sko­nale
wi­dać w cza­sie in­au­gu­ra­cji ka­den­cji pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych
Ba­racka Obamy w 2009 roku. Pre­zes Sądu Naj­wyż­szego John G. Ro­berts jr
po­peł­nił nie­mal nie­zau­wa­żalny błąd, wy­po­wia­da­jąc słowa przy­sięgi. We­dług
Kon­sty­tu­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych tekst przy­sięgi brzmi: „Przy­się­gam (lub
ślu­buję) uro­czy­ście urząd pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych wier­nie
spra­wo­wać [...]”[23]. Ro­berts re­cy­to­wał z pa­mięci: „urząd pre­zy­denta Sta­nów
Zjed­no­czo­nych spra­wo­wać wier­nie”. Obama za­uwa­żył po­myłkę i zro­bił
prze­rwę, żeby Ro­berts mógł się po­pra­wić. Ten ko­lejny raz po­my­lił ko­lej­ność
słów i w końcu sam Obama wy­re­cy­to­wał: „urząd pre­zy­denta Sta­nów
Zjed­no­czo­nych wier­nie spra­wo­wać”. Choć wszyst­kie wer­sje zda­nia miały
do­kład­nie to samo zna­cze­nie, w ry­tu­ale li­czy się li­tera, nie duch. Wo­kół
in­au­gu­ra­cji urzędu na­ro­sły liczne kon­tro­wer­sje, kwe­stio­no­wano na­wet
waż­ność ca­łej pre­zy­den­tury. Kon­sty­tu­cjo­na­li­sta Jack Be­er­mann stwier­dził, że
„do­póki Obama nie złoży przy­sięgi we wła­ści­wym brzmie­niu, py­ta­nie o to, czy
jest pra­wo­wi­tym pre­zy­den­tem, po­zo­staje otwarte”. Po­dobną opi­nię wy­ra­zili
inni praw­nicy. Choć sam za­in­te­re­so­wany po­cząt­kowo zby­wał te obawy,
w końcu spo­tkał się z Ro­bert­sem w Bia­łym Domu, by po­now­nie zło­żyć
przy­sięgę. Za­pro­szono rów­nież dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy mieli udo­ku­men­to­wać
całe wy­da­rze­nie – jak gło­sił ko­mu­ni­kat Bia­łego Domu – „na wszelki wy­pa­dek”.
W przy­padku Obamy po­myłkę za­uwa­żono od razu i udało mu się ła­two z niej
wy­brnąć. Mniej szczę­ścia miał na­to­miast ksiądz Mat­thew Hood. Pra­co­wał
w pa­ra­fii St. Law­rence w Utica w sta­nie Mi­chi­gan. W 2020 roku prze­glą­dał
ko­lek­cję ro­dzin­nych na­grań gro­ma­dzo­nych przez swo­jego ojca i na­tknął się na
ka­setę z wła­snego chrztu, który otrzy­mał jako nie­mowlę. Gdy ją od­two­rzył,
za­uwa­żył, że dia­kon użył słów „my cie­bie chrzcimy” za­miast for­muły, do któ­rej
Hood był przy­zwy­cza­jony, czyli „ja cie­bie chrzczę”. Za­nie­po­ko­jony udał się do
ku­rii ar­chi­die­ce­zji w De­troit. Póź­niej opo­wia­dał: „Roz­ma­wia­li­śmy z pa­roma
teo­lo­gami i spe­cja­li­stami od prawa ka­no­nicz­nego i wy­glą­dało na to, że chrzest
był ważny”. Opi­nia Wa­ty­kanu oka­zała się od­mienna. Skoro pod­czas udzie­la­nia
sa­kra­mentu pa­dły nie­wła­ściwe słowa, Hood ni­gdy nie zo­stał ochrzczony.
Z tego po­wodu nie­ważne były rów­nież bierz­mo­wa­nie, świę­ce­nia dia­ko­natu
i świę­ce­nia ka­płań­skie. Żeby móc da­lej peł­nić po­sługę ka­płań­ską, Hood
mu­siałby po­wtó­rzyć wszyst­kie sa­kra­menty i świę­ce­nia. Uczy­nił to w ciągu
jed­nego ty­go­dnia, ale to nie ko­niec hi­sto­rii. Ten je­den błąd ozna­czał, że
wcze­śniej Hood nie był ka­pła­nem, a za­tem nie­ważne były wszyst­kie
sa­kra­menty, któ­rych udzie­lał. Jego pa­ra­fia mu­siała skon­tak­to­wać się
z ty­sią­cami lu­dzi, by prze­ka­zać im nie­ocze­ki­wane wie­ści: wszy­scy, któ­rzy
otrzy­mali bierz­mo­wa­nie z rąk księ­dza Ho­oda, do­wie­dzieli się, że nie są w pełni
człon­kami Ko­ścioła ka­to­lic­kiego. Tych, któ­rym udzie­lił świę­ceń ka­płań­skich,
po­wia­do­miono, że nie są człon­kami du­cho­wień­stwa. Tych po sa­kra­men­cie
pierw­szej ko­mu­nii – że wbrew temu, co im się wy­da­wało, nie mogą
przyj­mo­wać eu­cha­ry­stii. Co do ślu­bów, któ­rych udzie­lał Hood, sprawa nie była
ja­sna, bo w nie­któ­rych przy­pad­kach mogą to zro­bić świeccy ka­to­licy. Jak na
iro­nię, osoby ochrzczone przez Ho­oda nie miały po­wodu do zmar­twie­nia, gdyż
każdy może udzie­lić chrztu, wy­star­czy, że wy­po­wie od­po­wied­nią for­mułę.
Druga klu­czowa ce­cha ry­tu­ałów to po­wta­rzal­ność. Man­trę po­wta­rza się sto
osiem razy, pra­wo­sławni wy­ko­nują znak krzyża trzy­krot­nie, w drewno rów­nież
na­leży od­pu­kać wię­cej niż je­den raz. To jed­nak nie wszystko, bo sam ry­tuał też
jest re­gu­lar­nie po­wta­rzany. W Księ­dze Psal­mów znaj­dziemy ta­kie wer­sety:
„Wie­czo­rem, rano i w po­łu­dnie na­rze­kam i ję­czę”[24] (55, 18) czy „Sie­dem­kroć
na dzień wy­sła­wiam Cie­bie” (119, 164). Mu­zuł­ma­nie mo­dlą się sie­dem razy
dzien­nie, żoł­nie­rze każ­dego dnia pod­no­szą i opusz­czają flagę, w szko­łach
or­ga­ni­zuje się aka­de­mie na ko­niec roku.
Wresz­cie ostat­nia ce­cha: ry­tu­ały są zbędne. Na­wet je­śli mają ja­kiś wpływ na
rze­czy­wi­stość, czę­sto po­trze­bują znacz­nie wię­cej dzia­łań, niż wy­ma­ga­łoby tego
osią­gnię­cie za­mie­rzo­nego celu. Żeby za­cho­wać hi­gienę, wy­star­czy myć ręce
przez dwa­dzie­ścia se­kund, mimo to ob­rzęd oczysz­cze­nia trwa nie­kiedy na­wet
kilka go­dzin. W cza­sie ba­dań zda­rzyło mi się uczest­ni­czyć w hin­du­skich
ce­re­mo­niach, które cią­gnęły się cały ty­dzień, a w ich trak­cie wy­ko­ny­wano
roz­liczne ry­tu­ały. Pro­fe­sor fi­lo­zo­fii in­dyj­skiej Frits Staal za­re­je­stro­wał agni,
we­dyj­ski ry­tuał wy­ko­ny­wany w In­diach, który trwał dwa­na­ście dni i obej­mo­wał
osiem go­dzin wspól­nych re­cy­ta­cji i śpie­wów.
Dość ła­two stwier­dzić, ile trwa i co jaki czas jest po­wta­rzana dana
ce­re­mo­nia. Jak jed­nak zmie­rzyć po­zo­stałe ce­chy – spraw­dzić, jak
ry­go­ry­stycz­nie jest prze­strze­gany sce­na­riusz i w ja­kim stop­niu zbędny jest cały
ob­rzęd? Tra­dy­cyj­nie do­ko­nuje się tego, przy­glą­da­jąc się za­cho­wa­niu
uczest­ni­ków i ro­biąc no­tatkę za każ­dym ra­zem, gdy po­ja­wia się dany ruch czy
dana se­kwen­cja ru­chów. Ta­kie ob­ser­wa­cje kosz­tują sporo wy­siłku, wy­ma­gają
cią­głego sku­pie­nia i po­dej­mo­wa­nia se­rii de­cy­zji, nie­trudno za­tem o po­myłkę.
Na szczę­ście po­stęp tech­niczny po­zwala ten pro­ces zauto­ma­ty­zo­wać. W cza­sie
na­szego ba­da­nia do mie­rze­nia stop­nia zry­tu­ali­zo­wa­nia za­cho­wań
wy­ko­rzy­sta­li­śmy tech­no­lo­gię prze­chwy­ty­wa­nia ru­chu[25]. Po­sta­wi­li­śmy
hi­po­tezę, że ze­stre­so­wani lu­dzie czę­ściej wy­ko­nują ru­chy po­wta­rzalne (stu­kają,
ki­wają się, dra­pią itp.) i zbędne (czyn­no­ści trwają dłu­żej, niż jest to ko­nieczne)
oraz ry­go­ry­stycz­nie trzy­mają się sce­na­riu­sza (całe se­rie ru­chów są
prze­wi­dy­walne). Żeby zwe­ry­fi­ko­wać tę hi­po­tezę, mu­sie­li­śmy wy­wo­łać
nie­po­kój – in­nymi słowy, dać ba­da­nym po­wód do stresu. Dla­tego za­pro­si­li­śmy
ich do pra­cowni, po­ka­za­li­śmy im ozdobny przed­miot i za­da­li­śmy kilka py­tań
na jego te­mat. Uczest­ni­ków po­dzie­li­li­śmy na dwie grupy. Pierwsi do­stali trzy
mi­nuty na za­sta­no­wie­nie, po­tem mieli udzie­lić od­po­wie­dzi i omó­wić je
z pro­wa­dzą­cym ba­da­nie. Nie było to szcze­gól­nie stre­su­jące. Dru­dzy zo­stali
po­sta­wieni w zu­peł­nie in­nej sy­tu­acji. Do­wie­dzieli się, że swoje od­po­wie­dzi
mu­szą za­pre­zen­to­wać przed pa­ne­lem pro­fe­sjo­nal­nych kry­ty­ków sztuki
ze­bra­nych w są­sied­nim po­koju. Na przy­go­to­wa­nie wy­po­wie­dzi dano im tylko
trzy mi­nuty. Lu­dzie czują się bar­dzo nie­kom­for­towo, gdy cała uwaga jest
sku­piona na nich, szcze­gól­nie je­śli mają wy­stą­pić przed pu­blicz­no­ścią zło­żoną
ze spe­cja­li­stów w da­nej dzie­dzi­nie. Lęk przed wy­stą­pie­niami pu­blicz­nymi jest
tak po­wszechny, że ist­nieje na­wet fa­chowe jego okre­śle­nie: glo­so­fo­bia.
Po­nie­waż uczest­nicy ba­da­nia mieli na so­bie urzą­dze­nia do mo­ni­to­ro­wa­nia
bi­cia serca, by­li­śmy w sta­nie spraw­dzić, czy udało nam się wy­wo­łać u nich
stres. Przed wy­gło­sze­niem pre­zen­ta­cji pro­si­li­śmy ich, by prze­tarli opi­sy­wany
przed­miot szmatką, choć gdy we­szli do po­koju, był on zu­peł­nie czy­sty. Wtedy
wła­śnie do ana­lizy ich dzia­łań wy­ko­rzy­sta­li­śmy czuj­nik ru­chu. Od­kry­li­śmy, że
im bar­dziej ze­stre­so­wani byli nasi uczest­nicy, tym bar­dziej zry­tu­ali­zo­wane
czyn­no­ści wy­ko­ny­wali – były to na przy­kład po­wta­rzalne i prze­wi­dy­walne
ru­chy dło­nią lub po­wie­la­nie tych sa­mych sche­ma­tów. Im więk­szy nie­po­kój
od­czu­wali, tym wię­cej rów­nież czasu po­świę­cili na czysz­cze­nie ar­te­faktu.
Ze­stre­so­wani całą sy­tu­acją, pu­co­wali go wręcz ob­se­syj­nie, na­wet gdy nie było
na nim ani pa­proszka.

•••
Wy­daje się więc, że ry­tu­ali­za­cja to na­tu­ralna re­ak­cja na lęk. I nie je­ste­śmy
je­dy­nym ga­tun­kiem, u któ­rego tak to działa.
W 1948 roku znany psy­cho­log z Uni­wer­sy­tetu Ha­rvarda, Bur­r­hus Fre­de­ric
Skin­ner, opu­bli­ko­wał ar­ty­kuł o oso­bli­wym ty­tule Su­per­sti­tion in the Pi­geon
[Prze­sądny go­łąb], w któ­rym przed­sta­wił wy­niki nie­co­dzien­nego
eks­pe­ry­mentu. Skon­stru­ował mia­no­wi­cie urzą­dze­nie, które na­zwał ope­ra­cyjną
ko­morą wa­run­ko­wa­nia (obec­nie jest ono znane przede wszyst­kim jako klatka
Skin­nera). Pro­wa­dził za jego po­mocą roz­ma­ite ba­da­nia na zwie­rzę­tach. W tych
kon­tro­lo­wa­nych wa­run­kach mógł mo­dy­fi­ko­wać je­den czyn­nik na­raz
i spraw­dzać, jak ta kon­kretna zmiana wpływa na za­cho­wa­nie zwie­rzę­cia.
Skin­ner in­te­re­so­wał się pro­ce­sami ucze­nia się po­przez na­gra­dza­nie i ka­ra­nie
okre­ślo­nych za­cho­wań. W jed­nym z jego eks­pe­ry­men­tów przez pod­łogę
skrzynki pły­nął prąd, który można było za­trzy­mać za po­mocą dźwi­gni na
ścia­nie. Znaj­du­jący się w środku szczur od­czu­wał ból i za­czy­nał bie­gać po
klatce. Prę­dzej czy póź­niej wpa­dał na dźwi­gnię, a wtedy prąd prze­sta­wał
pły­nąć. Szczur szybko uczył się wci­skać dźwi­gnię za każ­dym ra­zem, gdy tra­fiał
do skrzynki – na­wet wów­czas, gdy prąd nie pły­nął. W in­nym ba­da­niu Skin­ner
zgłę­biał zja­wi­sko wzmoc­nie­nia po­zy­tyw­nego. Po wci­śnię­ciu dźwi­gni po­ja­wiała
się na­groda w po­staci karmy. Gdy gry­zoń od­krył ten me­cha­nizm, za­czy­nał
ko­ja­rzyć tę czyn­ność z na­grodą i już po kilku pró­bach od razu po wej­ściu do
klatki pę­dził do dźwi­gni.
Na­stęp­nie Skin­ner po­sta­no­wił wpro­wa­dzić ele­ment nie­pew­no­ści. W klatce
umie­ścił głod­nego go­łę­bia i usta­wił me­cha­nizm wy­da­wa­nia karmy tak, żeby
dzia­łał w przy­pad­kowy spo­sób – bez żad­nego związku z za­cho­wa­niem go­łę­bia.
Wy­niki wpra­wiły go w zdu­mie­nie: go­łąb wy­two­rzył skom­pli­ko­wane ry­tu­ały,
jakby był ra­so­wym ha­zar­dzi­stą albo spor­tow­cem. Jak sko­men­to­wał to sam
Skin­ner:

Je­den z pta­ków zo­stał uwa­run­ko­wany tak, by krę­cić się po klatce prze­ciw­nie do


kie­runku ru­chu wska­zó­wek ze­gara. Po­mię­dzy wzmoc­nie­niami wy­ko­ny­wał dwa do
trzech ob­ro­tów. Inny wie­lo­krot­nie wpy­chał głowę w je­den z gór­nych ro­gów klatki.
Trzeci z ko­lei wy­ko­ny­wał czyn­ność po­dobną do pod­rzu­ca­nia nie­wi­dzial­nego
przed­miotu: umiesz­czał głowę jakby za nie­ist­nie­ją­cym prę­tem i pró­bo­wał go
„pod­no­sić”. Dwa ptaki ki­wały głową i ca­łym cia­łem, przy czym ruch głową w jedną
stronę był bar­dziej gwał­towny, a ruch z po­wro­tem – wol­niej­szy. Je­śli wzięły więk­szy
roz­mach, za głową szło całe ciało. Jesz­cze inny ptak wy­ko­ny­wał ta­kie ru­chy, jakby
dzio­bał lub po­cie­rał pod­łogę klatki, ale co­fał dziób, za­nim fak­tycz­nie jej do­tknął[26].

Po­dobne re­ak­cje za­ob­ser­wo­wano póź­niej u dzieci. Gre­gory Wa­gner


i Edward Mor­ris prze­pro­wa­dzili dość nie­po­ko­jące ba­da­nie na gru­pie dzieci.
Mali ba­dani znaj­do­wali się w po­koju wraz z me­cha­nicz­nym klau­nem, z któ­rego
ust wy­do­by­wały się szklane kulki. Dzieci mo­gły je póź­niej wy­mie­niać na
za­bawki. Zu­peł­nie jak ptasi pod­opieczni Skin­nera dzieci za­częły pró­bo­wać
roz­ma­itych ry­tu­ałów, by do­stać kulkę. Nie­które do­ty­kały twa­rzy klauna,
przy­ci­skały nos do jego nosa albo da­wały mu ca­łusa. Inne ro­biły miny lub
bła­galne ge­sty, ki­wały się, krę­ciły albo pod­ska­ki­wały, wy­ko­nu­jąc swego ro­dzaju
„ta­niec desz­czu”[27].
Rów­nież u do­ro­słych ry­tu­ali­za­cja wpływa na ten­den­cyjne po­strze­ga­nie
związ­ków przy­czy­nowo-skut­ko­wych. Struk­tu­ralne ce­chy ry­tu­ału, ta­kie jak
po­wta­rzal­ność i zbęd­ność, spra­wiają, że cały ob­rzęd jest po­strze­gany jako
bar­dziej sku­teczny – co wy­ka­zało ba­da­nie prze­pro­wa­dzone w Bra­zy­lii i Sta­nach
Zjed­no­czo­nych. Uczest­nicy mieli oce­nić sku­tecz­ność sim­pa­tias, czyli for­muł
ma­gicz­nych, za po­mocą któ­rych w róż­nych czę­ściach Bra­zy­lii roz­wią­zuje się
roz­ma­ite pro­blemy ży­cia co­dzien­nego: od po­szu­ki­wa­nia mi­ło­ści do bólu zęba.
Po­szcze­gólne za­klę­cia róż­nią się mię­dzy sobą na przy­kład liczbą czyn­no­ści do
wy­ko­na­nia oraz po­wtó­rzeń, a także tym, jak szcze­gó­łowo są spre­cy­zo­wane
wy­ma­ga­nia oraz jak ry­go­ry­stycz­nie na­leży się ich trzy­mać. Ba­da­cze za­uwa­żyli,
że im bar­dziej po­wta­rzalny, wy­ma­ga­jący i szcze­gó­łowy jest ry­tuał, tym więk­szą
sku­tecz­ność mu się przy­pi­suje[28].
W in­nym ba­da­niu sim­pa­tias, prze­pro­wa­dzo­nym przez ten sam ze­spół,
stwier­dzono, że je­śli po­jawi się ele­ment nie­pew­no­ści, ocze­ki­wa­nia zwią­zane
z ry­tu­ałem będą jesz­cze więk­sze. Pro­wa­dzący dali dwóm gru­pom uczest­ni­ków
za­da­nie po­le­ga­jące na ukła­da­niu zdań z roz­sy­pa­nych ele­men­tów. Sens zdań,
które ukła­dała pierw­sza z grup, zwią­zany był z przy­pad­ko­wo­ścią, na przy­kład:
„Ko­mi­sja działa cha­otycz­nie” czy „Wy­brał po­ma­rań­czę na chy­bił tra­fił”.
Uczest­nicy z dru­giej grupy mieli do czy­nie­nia z wy­ra­zami bez wy­raź­nego
na­ce­cho­wa­nia lub na­ce­cho­wa­nymi pe­jo­ra­tyw­nie, na przy­kład: „Ko­mi­sja jest
le­niwa” czy „Drzwi są zie­lone”. Po wy­ko­na­niu za­da­nia wszy­scy ba­dani
otrzy­mali tę samą li­stę sim­pa­tias. Pierw­sza grupa oce­niła za­klę­cia jako
naj­bar­dziej sku­teczne[29]. Jedna z moż­li­wych in­ter­pre­ta­cji głosi, że lu­dzie
wie­rzą w zwią­zek ry­tu­ałów z in­ter­wen­cją sił nad­przy­ro­dzo­nych. W końcu
za­klę­cia mają przy­wo­łać moce du­chów, bóstw czy karmy, które po­mogą
osią­gnąć za­mie­rzony cel. Tak jest z pew­no­ścią w przy­padku ry­tu­ałów wielu
kul­tur. Czy jed­nak w tych sa­mych kul­tu­rach in­tu­icyjne wią­za­nie ry­tu­ałów
z przy­czy­no­wo­ścią jest nie­za­leżne od tych wie­rzeń? Żeby to spraw­dzić, wraz ze
swoim ze­spo­łem prze­pro­wa­dzi­łem ba­da­nie w swo­jej pra­cowni na Uni­ver­sity of
Con­nec­ti­cut[30].
Wy­ko­rzy­sta­li­śmy na­gra­nia me­czów ko­szy­kówki i po­ka­zy­wa­li­śmy ba­da­nym
frag­menty, na któ­rych za­wod­nicy wy­ko­nują rzuty wolne. Za­trzy­my­wa­li­śmy je
w chwili, gdy piłka od­ry­wała się od ręki gra­cza, i pro­si­li­śmy o ob­sta­wie­nie, czy
rzut się udał. W po­ło­wie przy­pad­ków za­wod­nicy wy­ko­ny­wali przed ak­cją
po­wszech­nie znane wśród ko­szy­ka­rzy ry­tu­ały: krę­cili piłką, od­bi­jali ją lub
ca­ło­wali albo do­ty­kali po­de­szwy buta. Po­zo­stali nic ta­kiego nie ro­bili.
W rze­czy­wi­sto­ści ba­dani oglą­dali do­kład­nie te same rzuty – to my
wy­ko­rzy­sta­li­śmy na­gra­nia z róż­nych per­spek­tyw, by po­ka­zać lub ukryć
ry­tu­alne czyn­no­ści. Oka­zało się, że rzu­tom po­prze­dzo­nym ry­tu­ałom da­wano
o trzy­dzie­ści pro­cent wię­cej szans po­wo­dze­nia. Było to nie­za­leżne od wie­dzy
uczest­ni­ków: tej sa­mej ten­den­cji ule­gali ci, któ­rzy kom­plet­nie nie znali się na
spo­rcie, wierni fani oglą­da­jący każdą roz­grywkę, a na­wet sami za­wod­nicy.
Wię­cej: za­ob­ser­wo­wany efekt na­si­lał się, kiedy dru­żyna prze­gry­wała.
Im mniej­sze były szanse na zwy­cię­stwo – in­nymi słowy, im mniej kon­troli nad
me­czem mieli za­wod­nicy – tym więk­sze na­dzieje uczest­nicy ba­da­nia wią­zali
z dzia­ła­niem ry­tu­ału.
Uzy­skane wy­niki każą są­dzić, że ry­tu­ali­za­cja to nasz na­tu­ralny spo­sób na
zy­ska­nie po­czu­cia kon­troli nad ota­cza­ją­cym nas świa­tem. W stre­su­ją­cych
sy­tu­acjach, na które nie mamy wpływu, spon­ta­nicz­nie wy­ko­nu­jemy ry­tu­alne
czyn­no­ści i in­tu­icyj­nie ocze­ku­jemy, że wy­wo­łają po­żą­dany przez nas sku­tek.
Ale je­śli po­czu­cie kon­troli jest złudne, to jaki z tego po­ży­tek? Dla­czego ta
po­myłka po­znaw­cza nie zo­stała wy­ru­go­wana w pro­ce­sie se­lek­cji na­tu­ral­nej?
Stres to me­cha­nizm, który pełni czy­telną funk­cję ewo­lu­cyjną: po­maga nam
prze­trwać. Kiedy od­czu­wamy nie­po­kój, nasz au­to­no­miczny układ ner­wowy
uwal­nia wiele sub­stan­cji che­micz­nych (hor­mo­nów stresu) in­stru­ują­cych całe
ciało, jak się przy­go­to­wać do kon­fron­ta­cji z za­gro­że­niem. Serce bije szyb­ciej,
żeby prze­pom­po­wać do mię­śni wię­cej krwi. Od­dech staje się ciężki, bo dzięki
temu za­pew­niamy so­bie wię­cej tlenu. Mię­śnie się na­pi­nają, by dać ochronę
przed zra­nie­niem i uła­twić ucieczkę lub walkę. Pot po­zwala schło­dzić ciało.
Wy­ostrza się uwaga i po­pra­wia się re­fleks – dzięki temu mo­żemy za­cho­wać
czuj­ność. Stres daje nam mo­ty­wa­cję, po­maga się skon­cen­tro­wać na celu
i spro­stać za­da­niu nie­za­leż­nie od tego, czy jest to na­uka do eg­za­minu,
pi­lo­to­wa­nie my­śliwca, czy strze­le­nie de­cy­du­ją­cego gola. Mó­wiąc krótko, stres
ma sens.
Pro­blem w tym, że ist­nieje gra­nica, po któ­rej prze­kro­cze­niu stres prze­staje
być po­ży­teczny. Prawo Yer­kesa-Do­dsona mówi o krzy­wo­li­nio­wym (da­ją­cym się
przed­sta­wić w po­staci od­wró­co­nej li­tery U) związku po­mię­dzy stre­sem
a funk­cjami po­znaw­czymi[31] – na­zwa po­cho­dzi od na­zwisk dwóch
psy­cho­lo­gów, któ­rzy na po­czątku dwu­dzie­stego wieku opi­sali ten zwią­zek jako
pierwsi. Do pew­nego mo­mentu stres po­maga nam spraw­niej dzia­łać. Kiedy
prze­kro­czy próg kry­tyczny, za­czyna przy­no­sić szkodę. Tro­chę ner­wów przed
ważną roz­mową o pracę po­maga się sku­pić, mo­ty­wuje do przy­go­to­wań
i po­zwala wy­paść le­piej. Je­śli jed­nak od­czu­wamy eks­tre­malny stres, mo­żemy
do­świad­czyć trud­no­ści z od­dy­cha­niem i czuć ból w klatce pier­sio­wej, ob­leją nas
zimne poty. Sta­jemy się bierni i po­gar­sza się nasz re­fleks. Kręci nam się
w gło­wie, słab­niemy, prze­sta­jemy kon­tak­to­wać. Po­ja­wiają się ataki pa­niki.
Z cza­sem te ob­jawy po­tra­fią się sku­mu­lo­wać i wy­wo­łać dłu­go­fa­lowe skutki
zdro­wotne. Prze­wle­kły stres osła­bia układ od­por­no­ściowy, może wy­wo­łać
nad­ci­śnie­nie i cho­roby układu ser­cowo-na­czy­nio­wego. Po­trafi osła­bić pa­mięć
i kon­cen­tra­cję, a na­wet do­pro­wa­dzić do za­mknię­cia się w so­bie, de­pre­sji
i za­bu­rzeń snu. Tego ro­dzaju stres nie po­maga w prze­trwa­niu. Prze­ciw­nie:
może nieść zgubne skutki zdro­wotne, osła­bić sa­mo­po­czu­cie i utrud­nić
nor­malne funk­cjo­no­wa­nie. Jak to jest, że zwy­kła re­ak­cja bio­lo­giczna po­trafi
nas tak za­wieść?
Z ana­liz pro­ce­sów ewo­lu­cyj­nych wy­nika, że daw­niej me­cha­nizm stresu
wy­glą­dał ina­czej[32]. Przez więk­szość dzie­jów ludz­ko­ści śro­do­wi­sko, w któ­rym
żyli nasi przod­ko­wie, dia­me­tral­nie róż­niło się – fi­zycz­nie i spo­łecz­nie – od tego,
w któ­rym ży­jemy obec­nie. Wy­mu­szało ono two­rze­nie się no­wych cech
mo­gą­cych po­móc w prze­trwa­niu. Zmiany za­cho­dzące w ludz­kim ge­no­mie
i za­cho­wa­niu do­pro­wa­dziły do po­wsta­nia czło­wieka ana­to­micz­nie
współ­cze­snego. Choć nie jest do końca ja­sne, w któ­rym mo­men­cie
wy­ewo­lu­ował on ze swo­jego po­przed­nika, pa­le­oan­tro­po­lo­dzy zga­dzają się, że
nasi przod­ko­wie sprzed przy­naj­mniej pięć­dzie­się­ciu ty­sięcy lat byli w pełni
ludźmi. Miała się jed­nak jesz­cze do­ko­nać znacz­nie więk­sza zmiana.
Pro­ces przej­ścia od zbie­racko-ło­wiec­kiego do osia­dłego trybu ży­cia
roz­po­czął się naj­wcze­śniej dwa­na­ście ty­sięcy lat temu. W ka­te­go­riach ewo­lu­cji
to oka­mgnie­nie. Choć od tego czasu za­szły drobne zmiany ge­ne­tyczne
(na przy­kład do­ty­czące nie­bie­skiego ko­loru oczu i to­le­ran­cji lak­tozy), na­sze
umie­jęt­no­ści fi­zyczne i psy­chiczne po­zo­stały wła­ści­wie ta­kie same. Gdyby
nie­mowlę z tam­tych cza­sów tra­fiło do na­szej epoki i zo­stało za­adop­to­wane
przez współ­cze­sną ro­dzinę, po osią­gnię­ciu do­ro­słego wieku ra­czej nie
od­sta­wa­łoby od ró­wie­śni­ków. Choć przez ostat­nich kilka ty­siąc­leci na­sze
mó­zgi się nie zmie­niły, to wszystko inne – ow­szem. Po­wolna ewo­lu­cja
ludz­kiego or­ga­ni­zmu nie na­dąża za bły­ska­wicz­nym po­stę­pem kul­tu­ro­wym
i tech­nicz­nym. To, co po­ma­gało na­szym pra­sz­czu­rom ra­dzić so­bie w świe­cie,
oka­zuje się cał­kiem nie­przy­datne w śro­do­wi­sku, w któ­rym przy­szło żyć nam –
efekt ten znany jest jako ewo­lu­cyjne nie­do­pa­so­wa­nie (ang. evo­lu­tio­nary
mi­smatch).
Bez wąt­pie­nia w ży­ciu na­szych przod­ków pa­ra­ją­cych się zbie­rac­twem
i ło­wiec­twem nie bra­ko­wało stresu. Za­gra­żały im dra­pieżne zwie­rzęta, ży­wioły
i głód. Mieli jed­nak spo­soby na ła­go­dze­nie cią­głego lęku. Żyli wraz z bli­skimi
krew­nymi, w ma­łych gru­pach, w któ­rych wszy­scy mieli równe prawa
i po­ma­gali so­bie na­wza­jem. Pra­co­wali sto­sun­kowo nie­wiele – tyle wy­star­czyło,
by za­spo­koić co­dzienne po­trzeby – zo­sta­wało im więc sporo wol­nego czasu.
Po­dej­mo­wali re­gu­larną ak­tyw­ność fi­zyczną i po­tra­fili się przy­sto­so­wać do
zmian za­cho­dzą­cych wo­kół nich, bo nie mieli sztyw­nych wy­ma­gań.
Jak już wiemy, rol­nic­two i osia­dły tryb ży­cia przy­spo­rzyły im wię­cej stresu.
Wy­two­rzyły się nie­rów­no­ści spo­łeczne, jedni uci­skali dru­gich, pra­co­wano
w mor­der­czych wa­run­kach, nie­ustan­nie po­ja­wiały się za­gro­że­nia: cho­roby,
na­pa­ści ra­bun­kowe i wojny. Dzięki po­stę­powi spo­łecz­nemu oraz zdo­by­czom
me­dy­cyny współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwa in­du­strialne zdo­łały się upo­rać
z nie­któ­rymi bo­lącz­kami ży­cia rol­ni­ków. Jed­no­cze­śnie po­ja­wiły się nowe
czyn­niki stre­so­genne. Tempo ży­cia stało się za­wrotne – nie do po­rów­na­nia
z żadną wcze­śniej­szą epoką. Człon­ko­wie bliż­szej i dal­szej ro­dziny, któ­rzy
daw­niej sta­no­wili opar­cie w walce z lę­kiem, by­wają te­raz roz­rzu­ceni po ca­łym
świe­cie. Za sprawą no­wych tech­no­lo­gii bły­ska­wicz­nie roz­cho­dzą się złe
wia­do­mo­ści, które nie dają nam spo­koju, przez co po­ja­wiają się nie­znane
wcze­śniej ro­dzaje uza­leż­nień... A to tylko przy­kłady czyn­ni­ków, z po­wodu
któ­rych ewo­lu­cyjne me­cha­ni­zmy ra­dze­nia so­bie ze stre­sem prze­stały być
wy­star­cza­jące.
Wła­śnie dla­tego, że na­sze mó­zgi nie są do­pa­so­wane do stylu ży­cia, jaki
pro­wa­dzimy, sku­teczne tech­niki ra­dze­nia so­bie ze stre­sem mają ogromny
wpływ na na­szą formę i na­sze ogólne sa­mo­po­czu­cie. Nie­wy­klu­czone, że ry­tu­ały
to taki umy­słowy me­cha­nizm, który po­maga nam prze­trwać poza na­szą ni­szą
eko­lo­giczną. To, co z po­czątku było błę­dem w sys­te­mie, stało się cenną
funk­cją – ko­lej­nym po­twier­dze­niem na­szej ela­stycz­no­ści, dzięki któ­rej
po­tra­fimy zmie­nić styl ży­cia i śro­do­wi­sko w taki spo­sób, by pod­bić całą pla­netę.
Czy jed­nak tro­chę się nie po­spie­szy­li­śmy? Na ra­zie do­strze­gli­śmy zwią­zek
po­mię­dzy ry­tu­ałami a lę­kiem i za­uwa­ży­li­śmy, że ry­tuał jest na­szym spo­so­bem
na stres. Czy to sku­teczny spo­sób? A może tylko mar­nu­jemy czas, a na­wet
go­rzej – tra­cimy z oczu praw­dziwe pro­blemy?

•••
Wy­niki ba­dań te­re­no­wych su­ge­rują, że ry­tu­ały rze­czy­wi­ście po­ma­gają ra­dzić
so­bie z nie­po­ko­jem. W cza­sie dru­giej wojny li­bań­skiej w 2006 roku za­da­wano
miesz­kan­kom Izra­ela se­rię py­tań. Oka­zało się, że wśród tych, które miesz­kały
w stre­fie wojny, a więc od­czu­wały stres zwią­zany z kon­flik­tem zbroj­nym,
re­cy­to­wa­nie psal­mów było po­wią­zane z ogól­nym po­zio­mem stresu[33].
Po­dob­nego związku nie stwier­dzono u ko­biet za­miesz­ku­ją­cych bar­dziej
od­da­lone ob­szary. Uczest­niczki ba­da­nia same orze­kały o wła­snym po­zio­mie
lęku, ale po­dobny efekt można za­uwa­żyć rów­nież w re­ak­cjach czy­sto
fi­zjo­lo­gicz­nych. W mo­jej pra­cowni w Uni­ver­sity of Con­nec­ti­cut wraz
z ze­spo­łem pod­da­li­śmy ob­ser­wa­cji grupę stu­den­tów w cza­sie eg­za­mi­nów
śród­se­me­stral­nych, czyli w jed­nym z naj­bar­dziej stre­su­ją­cych mo­men­tów
ca­łego roku aka­de­mic­kiego. Prze­pro­wa­dza­li­śmy an­kiety, po­bie­ra­li­śmy też
próbki wło­sów i śliny, które prze­ba­da­li­śmy, by okre­ślić po­ziom kor­ty­zolu,
hor­monu stresu. Jego stę­że­nie w śli­nie po­trafi ulec zmia­nie w ciągu kilku
mi­nut, dzięki czemu je­ste­śmy w sta­nie zmie­rzyć stres wy­wo­łany kon­kretną
czyn­no­ścią. Kor­ty­zol zbiera się rów­nież we wło­sach. Ana­li­zu­jąc jego ślady,
można ob­ser­wo­wać dłu­go­trwały stres. Wszyst­kie po­miary świad­czyły o tym, że
stu­denci, któ­rzy wy­ko­ny­wali wię­cej ry­tu­ałów, mieli niż­szy po­ziom stresu.
Znów mamy jed­nak do czy­nie­nia tylko z ko­re­la­cją. Stwier­dzamy, że różne
zja­wi­ska wy­stę­pują jed­no­cze­śnie, ale nie mamy do­wo­dów na to, że jedno
po­wo­duje dru­gie. W tym celu na­le­ża­łoby zor­ga­ni­zo­wać eks­pe­ry­ment.
Na szczę­ście w ostat­nich la­tach prze­pro­wa­dzono ta­kich kilka. W ra­mach
jed­nego z nich Mat­thew Ana­stasi i An­drew New­berg do­ko­nali lo­so­wego
po­działu ba­da­nych stu­den­tów na dwie grupy: jedni od­ma­wiali ró­ża­niec,
dru­dzy oglą­dali film o te­ma­tyce re­li­gij­nej. Przed roz­po­czę­ciem za­da­nia i po
jego za­koń­cze­niu mie­rzono ich po­ziom lęku. Oka­zało się, że u od­ma­wia­ją­cych
ró­ża­niec po­ziom nie­po­koju wy­raź­nie się zmniej­szył[34]. Ali­son Bro­oks i jej
ze­spół uzy­skali po­dobne wy­niki, gdy pro­sili uczest­ni­ków swo­jego ba­da­nia
o od­by­cie wy­my­ślo­nego ry­tu­ału, który miał przy­po­mi­nać czary. Za­uwa­żyli, że
dzięki temu osoby, któ­rym przy­dzie­lono stre­su­jące za­da­nia, ta­kie jak pi­sa­nie
te­stu z ma­te­ma­tyki czy udział w ka­ra­oke przed pu­blicz­no­ścią, ła­twiej da­wały
so­bie radę z lę­kiem[35]. W in­nym ba­da­niu Mi­chael Nor­ton i Fran­ce­sca Gino
pro­sili, by uczest­nicy przy­wo­łali w my­ślach ja­kąś stratę, któ­rej do­świad­czyli: by
po­my­śleli o kimś, kto umarł, o ze­rwa­nym związku czy po pro­stu o stra­cie
fi­nan­so­wej. Od­by­cie ry­tu­ału po­ma­gało im le­piej so­bie po­ra­dzić z nie­po­ko­jem
wy­wo­ła­nym przez to przy­kre do­świad­cze­nie[36].
Wyjdźmy jed­nak z la­bo­ra­to­rium i przyj­rzyjmy się praw­dzi­wemu ży­ciu. Wraz
z ze­spo­łem prze­pro­wa­dzi­łem eks­pe­ry­ment na wy­spie Mau­ri­tius na Oce­anie
In­dyj­skim[37]. Aby się prze­ko­nać, czy miej­scowe ry­tu­ały po­ma­gają zmniej­szyć
lęk, do­ko­ny­wa­li­śmy po­mia­rów zmien­no­ści rytmu serca (pa­ra­me­tru
zwią­za­nego z au­to­no­micz­nym ukła­dem ner­wo­wym). Zdrowe serce nie bije
równo jak me­tro­nom. Je­śli nasz puls wy­nosi sześć­dzie­siąt ude­rzeń na mi­nutę,
to nie zna­czy, że serce bije do­kład­nie raz na se­kundę. Mię­dzy ko­lej­nymi
ude­rze­niami nie upływa za­wsze tyle samo czasu, ale śred­nio jest to jedna
se­kunda. Zmien­ność rytmu serca jest wskaź­ni­kiem od­no­szą­cym się wła­śnie do
tych od­chy­leń w od­stę­pach po­mię­dzy ude­rze­niami. Wy­soka war­tość ozna­cza,
że układ ner­wowy jest zrów­no­wa­żony i or­ga­nizm po­trafi le­piej się
przy­sto­so­wać do zmie­nia­ją­cych się wa­run­ków. Lecz kiedy je­ste­śmy
zde­ner­wo­wani, rów­no­waga się chwieje, a serce za­czyna bić w sztyw­niej­szym
ryt­mie – wskaź­nik zmien­no­ści się ob­niża. Ciało wcho­dzi w stan czuj­no­ści, co
dla nas ozna­cza wła­śnie więk­szy lęk.
Ba­da­nie prze­pro­wa­dzi­li­śmy w ry­bac­kiej wio­sce La Gau­lette. Jak to zwy­kle
bywa w ta­kich miej­sco­wo­ściach, ży­cie spo­łecz­no­ści kon­cen­tro­wało się przy
brzegu. Wła­śnie przy dro­dze bie­gną­cej wzdłuż wy­brzeża zlo­ka­li­zo­wane były
wszyst­kie re­stau­ra­cje, sklepy i inne punkty han­dlowe – ale nie tylko, bo były
tam rów­nież po­ste­ru­nek po­li­cji i dwa miej­sca kultu: na po­łu­dniu ko­ściół
ka­to­licki, na pół­nocy hin­du­ska świą­ty­nia. Każ­dego ranka, sie­dząc w ka­wiarni,
wi­dzie­li­śmy, jak miesz­ka­jące w La Gau­lette hin­du­istki w ko­lo­ro­wych sari idą do
świą­tyni na mo­dli­twę. Skła­dały tam ofiary przed po­są­gami bóstw i okrą­żały
po­miesz­cze­nie z ka­dziel­nicą lub ka­dzi­dłem. Do­kład­nie tego typu po­wta­rzalne
dzia­ła­nia sta­no­wiły przed­miot na­szych za­in­te­re­so­wań na­uko­wych, tym
bar­dziej że two­rzyły one część kul­tury, a nie były na­rzu­cone przez nas jako
eks­pe­ry­men­ta­to­rów. Do udziału w ba­da­niu za­pro­si­li­śmy sie­dem­dzie­siąt pięć
ko­biet i po­dzie­li­li­śmy je na dwie grupy. Pierw­sza miała spo­tkać się z na­szym
ze­spo­łem w świą­tyni. Drugą za­pro­si­li­śmy do pro­wi­zo­rycz­nej pra­cowni,
za­aran­żo­wa­nej przez nas w świec­kim bu­dynku o po­dob­nych roz­mia­rach
i wy­stroju. To miała być na­sza grupa kon­tro­lna. Uczest­nicz­kom za­ło­ży­li­śmy
małe urzą­dze­nie mo­ni­to­ru­jące rytm serca, a na­stęp­nie da­li­śmy im za­da­nie,
które miało przy­spo­rzyć im stresu. Po­pro­si­li­śmy mia­no­wi­cie o na­pi­sa­nie
tek­stu, w któ­rym do­ra­dzą, jak się za­cho­wać, gdy nad­cho­dzi po­wódź lub cy­klon.
Ich wy­spę re­gu­lar­nie na­wie­dzały ta­kie ka­ta­kli­zmy – czę­sto do­ko­nu­jące
ka­ta­stro­fal­nych spu­sto­szeń – więc sama myśl o nich wy­wo­ły­wała lęk. W celu
zwięk­sze­nia stresu mó­wi­li­śmy uczest­nicz­kom, że ich praca bę­dzie oce­niana
przez ze­spół eks­per­tów od bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­nego. Po wy­ko­na­niu
stre­su­ją­cego za­da­nia grupa prze­by­wa­jąca w świą­tyni miała pójść do miej­sca
mo­dli­twy i od­być te same ry­tu­ały co zwy­kle. Uczest­niczki wcho­dziły tam same,
za­pa­lały ka­dzi­dło i skła­dały ofiary bó­stwom. Ko­biety z grupy kon­tro­l­nej miały
to samo za­ję­cie, ale nie wy­ko­ny­wały żad­nych czyn­no­ści ry­tu­al­nych. Za­miast
tego po­pro­szono je, by usia­dły i się od­prę­żyły.
Na­sze prze­wi­dy­wa­nia o ko­rzyst­nym wpły­wie ry­tu­ału się po­twier­dziły. U obu
grup my­śle­nie o ka­ta­stro­fach na­tu­ral­nych zwięk­szyło po­ziom lęku, ale
u uczest­ni­czek, które mo­dliły się w świą­tyni, szyb­ciej się on ob­ni­żył.
Zmien­ność ich rytmu serca zwięk­szyła się o trzy­dzie­ści pro­cent, co su­ge­ro­wało,
że le­piej ra­dzą so­bie one ze stre­sem. Same zresztą to czuły: ba­dane, które nie
wy­ko­ny­wały ry­tu­ałów, oce­niły swój lęk jako dwu­krot­nie więk­szy. To nie są
za­nie­dby­walne róż­nice. W ba­da­niach kli­nicz­nych po­dobna roz­bież­ność
wy­stą­piła mię­dzy wy­ni­kami osób zdro­wych a zma­ga­ją­cych się z po­ważną
de­pre­sją[38]. Oka­zuje się, że ry­tu­ały po­tra­fią ła­go­dzić stres ni­czym naj­lep­sze
środki far­ma­ceu­tyczne. Jak to wy­ja­śnić?
•••
Ry­tu­ały mają kla­rowną struk­turę, są po­wta­rzalne (te same czyn­no­ści są
wy­ko­ny­wane kil­ka­krot­nie) i zbędne (nie pro­wa­dzą do kon­kret­nego re­zul­tatu,
mogą trwać bez końca), a ich prze­bieg jest sztywno okre­ślony (mu­szą zo­stać
wy­ko­nane we „wła­ściwy” spo­sób). In­nymi słowy – są prze­wi­dy­walne.
Ta prze­wi­dy­wal­ność wnosi nieco po­rządku do co­dzien­nego cha­osu, w któ­rym
funk­cjo­nu­jemy, i daje nam po­czu­cie pa­no­wa­nia nad sy­tu­acją, gdy wszystko
wy­myka się spod kon­troli. Ba­da­nia wy­ka­zały, że gdy lu­dzie do­świad­czają
nie­pew­no­ści i po­czu­cia utraty kon­troli, są bar­dziej skłonni do do­strze­ga­nia
prze­róż­nych wzor­ców i pra­wi­dło­wo­ści tam, gdzie ich w isto­cie nie ma. Mogą to
być za­równo złu­dze­nia wzro­kowe (na przy­kład do­strze­ga­nie twa­rzy w ukła­dzie
chmur), jak i do­pa­try­wa­nie się związ­ków przy­czy­no­wych w se­rii
przy­pad­ko­wych zda­rzeń czy two­rze­nie teo­rii spi­sko­wych[39]. Ta­kie sy­tu­acje
sprzy­jają rów­nież po­dej­mo­wa­niu dzia­łań ry­tu­al­nych. Zja­wi­sko to nosi na­zwę
kom­pen­sa­cji kon­troli: brak kon­troli nad jed­nym ele­men­tem rze­czy­wi­sto­ści
re­kom­pen­su­jemy so­bie, usi­łu­jąc za­pa­no­wać nad in­nym[40]. Nie ma więk­szego
zna­cze­nia, że po­czu­cie kon­troli jest złudne. Li­czy się to, że ry­tu­ały mogą
sta­no­wić sku­teczny me­cha­nizm ra­dze­nia so­bie w ży­ciu i wła­śnie dla­tego tyle
ich wy­stę­puje w tych jego sfe­rach, w któ­rych mo­żemy wiele zy­skać lub stra­cić,
a skutki na­szego dzia­ła­nia są nie­pewne.
W ba­da­niu prze­pro­wa­dzo­nym przez Ali­son Bro­oks i jej ze­spół za­cho­wa­nia
ry­tu­alne po­ma­gały uczest­ni­kom olim­piad ma­te­ma­tycz­nych i kon­kur­sów
ka­ra­oke. W Izra­elu ko­biety re­cy­tu­jące wię­cej psal­mów miały mniej­szą po­trzebę
za­cho­wy­wa­nia do­dat­ko­wych środ­ków ostroż­no­ści, które mo­głyby utrud­nić im
nor­malne funk­cjo­no­wa­nie. Te na­to­miast, które an­ga­żo­wały się w mniej
za­cho­wań ry­tu­al­nych, przy­tła­czał nie­po­kój. Po ata­kach ra­kie­to­wych sta­rały się
nie prze­by­wać w miej­scach pu­blicz­nych, w au­to­bu­sach, re­stau­ra­cjach ani
w tłu­mie. Można by uznać, że to roz­sądne, do­póki nie jest się świa­do­mym, że
na­wet gdy kon­flikt był naj­bar­dziej na­tę­żony, śmierć w wy­niku ataku
ter­ro­ry­stycz­nego w Izra­elu na­dal sta­no­wiła mniej re­alne za­gro­że­nie niż śmierć
w wy­padku sa­mo­cho­do­wym. Ży­cie w stra­chu może wy­rzą­dzić wię­cej szkody
niż po­żytku, a ry­tu­ały po­ma­gały ba­da­nym ko­bie­tom upo­rać się z lę­kiem
i pro­wa­dzić zwy­kłe ży­cie w trud­nych cza­sach.
Po­dob­nie dzieje się w in­nych sfe­rach ży­cia. Na przy­kład ze­spół nie­miec­kich
psy­cho­lo­gów od­krył, że oso­bom, które miały swoje ry­tu­ały lub drobne ge­sty
„na szczę­ście” (ta­kie jak trzy­ma­nie kciu­ków), le­piej ra­dziły so­bie w róż­no­ra­kich
grach zręcz­no­ścio­wych i w ukła­da­niu puz­zli[41]. Inne ba­da­nia ujaw­niły, że
ko­szy­ka­rze i gol­fi­ści osią­gają lep­sze wy­niki po od­by­ciu przed grą
od­po­wied­niego ry­tu­ału[42]. Je­śli go za­nie­chali, grali sła­biej i rza­dziej tra­fiali[43].
Wy­gląda na to, że ry­tu­ały po­ma­gają spor­tow­com zła­go­dzić lęk i od­zy­skać
po­czu­cie kon­troli.
W ostat­nich la­tach fi­lo­zo­fo­wie, psy­cho­lo­dzy i neu­ro­bio­lo­dzy kwe­stio­nują
do­tych­cza­sowy spo­sób ro­zu­mie­nia funk­cjo­no­wa­nia ludz­kiego mó­zgu. Przez
długi czas utrzy­my­wało się prze­ko­na­nie, że przy­po­mina on urzą­dze­nie do
prze­twa­rza­nia da­nych: od­biera dane z oto­cze­nia i w od­po­wiedni spo­sób na nie
re­aguje. Co­raz wię­cej jed­nak prze­ma­wia za tym, że nasz mózg jest znacz­nie
bar­dziej skom­pli­ko­wany. To urzą­dze­nie do prze­wi­dy­wania, nie tylko
prze­twa­rza­nia. Nie po­prze­staje na bier­nym przy­swa­ja­niu in­for­ma­cji o świe­cie,
ale wy­ko­nuje ak­tywną pracę, by prze­wi­dzieć, jaki bo­dziec otrzyma w da­nej
sy­tu­acji. Prze­wi­dy­wa­nia te są oparte na wcze­śniej­szym do­świad­cze­niu, wie­dzy
zdo­by­tej w pro­ce­sie so­cja­li­za­cji, ob­ser­wo­wa­niu oto­cze­nia i in­for­ma­cjach, które
są w nim za­ko­do­wane.
Weźmy na przy­kład plamkę ślepą w oku. Nerw wzro­kowy, czyli wiązka
włó­kien ner­wo­wych prze­no­szą­cych in­for­ma­cje z oka do mó­zgu, prze­cho­dzi
przez siat­kówkę. Dla­tego w miej­scu, gdzie do­ciera do gałki ocznej, nie ma
fo­to­re­cep­tora, który mógłby re­ago­wać na świa­tło. Stąd wła­śnie na­zwa: plamka
ślepa. Nie od­bie­ramy sy­gna­łów z tego frag­mentu pola wi­dze­nia. Je­śli ni­gdy nie
za­uwa­ży­li­ście, że ma­cie taki punkt, to tylko dla­tego, że mózg wy­peł­nia pu­sty
ob­szar, wy­ko­rzy­stu­jąc in­for­ma­cje o oto­cze­niu.
Nasz mózg po­trafi w taki spo­sób wy­cią­gać wnio­ski w róż­nych
oko­licz­no­ściach. Wy­obraź­cie so­bie, że miesz­ka­cie na przed­mie­ściach San
Fran­ci­sco i pew­nego dnia, gdy się bu­dzi­cie, wa­sze łóżko drży. Oba­wia­cie się, że
to trzę­sie­nie ziemi, i w pierw­szym od­ru­chu usi­łu­je­cie jak naj­szyb­ciej wy­do­stać
się z bu­dynku. Co jed­nak, je­śli miesz­ka­cie w No­wym Jorku, w któ­rym
trzę­sie­nia ziemi nie zda­rzają się tak czę­sto, a obok wa­szego domu bie­gną tory
ko­le­jowe? Je­śli po­czuw­szy drże­nie, od razu w po­śpie­chu wyj­dzie­cie na klatkę
scho­dową, tylko się skom­pro­mi­tu­je­cie, bo są­sie­dzi zo­ba­czą, jak spa­ni­ko­wani
bie­ga­cie w pi­ża­mie po ko­ry­ta­rzu. Kiedy jed­nak już wie­cie, czego się
spo­dzie­wać, po­czuw­szy drże­nie, nie wpad­nie­cie w pa­nikę. Wasz mózg
uak­tu­al­nił in­for­ma­cje i może z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem prze­wi­dzieć, że
su­fit nie spad­nie wam na głowę. Nie ma po­wo­dów do stresu. Z bie­giem lat
re­gu­larne od­głosy prze­jeż­dża­ją­cych po­cią­gów mogą wręcz za­cząć dzia­łać
uspo­ka­ja­jąco.
Po­nie­waż mózg nie­ustan­nie wy­ciąga tego ro­dzaju wnio­ski, wszę­dzie
do­szu­ku­jemy się po­wta­rza­ją­cych się wzor­ców i pra­wi­dło­wo­ści. To nie­zwy­kle
ważne, bo każde urzą­dze­nie ob­li­cze­niowe (a mózg nie jest tu wy­jąt­kiem) działa
znacz­nie spraw­niej, gdy może ko­rzy­stać z wcze­śniej uzy­ska­nej wie­dzy. Dzięki
temu nie mu­simy wszyst­kiego uczyć się od zera. Ten sys­tem ko­gni­tywny ma
jed­nak pewną wadę: gdy moż­li­wo­ści prze­wi­dy­wa­nia są ogra­ni­czone – czyli
kiedy w grę wcho­dzi znaczny ele­ment nie­pew­no­ści – od­czu­wamy nie­po­kój.
Mózg, przy­sto­so­wany do prze­wi­dy­wa­nia, nie znosi nie­prze­wi­dy­wal­no­ści.
Tu wła­śnie spraw­dzają się ry­tu­ały.
Po­wta­rzalne sche­maty czyn­no­ści ty­powe dla ry­tu­ałów to swego ro­dzaju
ko­gni­tywny ga­dżet, który po­maga nam ra­dzić so­bie ze stre­sem. Dzięki temu,
że ta­kie wła­śnie ga­dżety stały się in­te­gralną czę­ścią róż­nych kul­tur, wszy­scy
mo­żemy ko­rzy­stać z ich do­bro­dziejstw. Mo­dli­twa, do któ­rej lu­dzie ucie­kają się
w chwi­lach lęku, składa się z po­wta­rzal­nych for­mu­łek i czyn­no­ści. Japa, czyli
tech­nika me­dy­ta­cji uży­wana w wielu re­li­giach w Azji, wy­maga po­wta­rza­nia
imie­nia bó­stwa lub man­try setki czy na­wet ty­siące razy. Może to być re­cy­ta­cja,
szept lub po pro­stu wy­po­wia­da­nie wy­ma­ga­nej for­muły w my­ślach.
Na po­czątku prak­ty­ku­jący tę tech­nikę mogą li­czyć po­wtó­rze­nia za po­mocą
sznurka ko­ra­li­ków (zwa­nego japa mala), a gdy na­będą wprawy, po­tra­fią
man­tro­wać, wy­ko­nu­jąc przy tym inne czyn­no­ści. Ci naj­bar­dziej do­świad­czeni
osią­gają po­dobno aja­pa­ja­pam, czyli stan cią­głego sku­pie­nia na man­trze.
Po­dobne tech­niki wy­stę­pują w mnó­stwie tra­dy­cji mi­stycz­nych. W Gre­cji i na
Cy­prze po­cząt­kowo ko­ra­li­ków mo­dli­tew­nych uży­wali mnisi, do­piero póź­niej
po­wstała ich po­pu­larna wer­sja, czyli kom­bo­loi (ko­ra­liki zmar­twień). Można się
nimi po­słu­gi­wać na roz­ma­ite spo­soby, ale za­wsze wiąże się to z po­wta­rza­niem
tej sa­mej se­kwen­cji ru­chów. Po­dobno po­maga się to uspo­koić i dla­tego wła­śnie
po kom­bo­loi lu­dzie czę­sto się­gają w stre­su­ją­cych sy­tu­acjach. Na przy­kład greccy
tre­ne­rzy piłki noż­nej ob­ra­cają je w dło­niach w cza­sie waż­nych roz­gry­wek.
•••
Czas spę­dzony wśród Tro­briand­czy­ków uświa­do­mił Ma­li­now­skiemu, że
miesz­kańcy wysp nie róż­nią się aż tak od Eu­ro­pej­czy­ków. Za­nu­rzony w ich
świe­cie, za­czął pa­trzeć na rze­czy­wi­stość ich oczyma. Była to rze­czy­wi­stość
pełna ry­tu­ałów. Po­dob­nie swoje ry­tu­ały mają bry­tyj­scy ry­bacy, osoby
wy­ru­sza­jące na wojnę lub zma­ga­jące się z cho­robą. Miesz­kańcy wysp –
po­dob­nie jak lu­dzie na ca­łym świe­cie – wy­kształ­cili wła­sne ob­rzędy przej­ścia
i inne ce­re­mo­nie to­wa­rzy­szące waż­nym mo­men­tom ży­cia. Przy­by­szowi
z ze­wnątrz mogą się one wy­da­wać nie­ra­cjo­nalne, ale na­sze zdol­no­ści
po­znaw­cze rów­nież nie są ra­cjo­nalne – ich za­da­nie po­lega na ra­dze­niu so­bie
z trud­no­ściami, z któ­rymi bo­ry­kali się nasi przod­ko­wie. Ry­tu­ały są obecne
w każ­dej kul­tu­rze świata, bo po­ma­gają roz­wią­zać nie­które spo­śród tych
pro­ble­mów, a także za­spo­koić część na­szych pod­sta­wo­wych po­trzeb. Je­ste­śmy
przy­wią­zani do tra­dy­cyj­nych ob­rzę­dów i in­nych prak­tyk nie dla­tego, że wy­dają
nam się lo­giczne, lecz dla­tego, że wi­dzimy ich sku­tecz­ność. Być może nie mają
one bez­po­śred­niego wpływu na rze­czy­wi­stość, ale na nas sa­mych – jak
naj­bar­dziej mają wpływ. I dla­tego wła­śnie po­tra­fią w bar­dzo kon­kretny spo­sób
zmie­niać świat.
Roz­dział 4
Spo­iwo

Ry­tu­ały przy­cho­dzą nam na­tu­ral­nie. Po­ja­wiają się w dzie­ciń­stwie i po­zo­stają


z nami do końca ży­cia, by ra­to­wać sy­tu­ację, gdy naj­bar­dziej tego po­trze­bu­jemy.
Po­ma­gają ukoić lęk i dają po­czu­cie upo­rząd­ko­wa­nia w na­szym cha­otycz­nym
świe­cie. Jako lu­dzie je­ste­śmy jed­nak isto­tami spo­łecz­nymi, to­też więk­szość
oby­cza­jów jest osa­dzona w kon­tek­ście spo­łecz­nym. Wła­śnie w ta­kich
oko­licz­no­ściach wy­cho­dzi na jaw cały po­ten­cjał ry­tu­ału.
An­tro­po­lożka Me­gan Bie­sele spę­dziła trzy lata z lu­dem !Kung miesz­ka­ją­cym
w ko­tli­nie Ka­la­hari. We­dług ana­lizy ge­ne­tycz­nej to ple­mię zbie­racko-ło­wiec­kie
z grupy lu­dów, które za­cho­wały jedną z naj­daw­niej­szych li­nii DNA. Ozna­cza to,
że może ono na­le­żeć do naj­star­szych spo­łecz­no­ści na świe­cie. Ist­nieją
an­tro­po­lo­giczne do­wody, że pod wie­loma wzglę­dami od bar­dzo dawna nie
zmie­niła się rów­nież kul­tura !Kung. Czę­sto mówi się, że obej­muje ona
za­cho­wane ele­menty naj­daw­niej­szych zna­nych ludz­kich prak­tyk. Do­sko­na­łym
przy­kła­dem jest ry­tu­alny ta­niec, od ty­siąc­leci prze­ka­zy­wany z po­ko­le­nia na
po­ko­le­nie – jego wy­obra­że­nie od­kryto na po­bli­skich ma­lo­wi­dłach na­skal­nych.
O świ­cie cała spo­łecz­ność zbiera się wo­kół ogni­ska. Ko­biety śpie­wają
i ryt­micz­nie klasz­czą w dło­nie, męż­czyźni za­czy­nają tań­czyć w ota­cza­ją­cym je
kręgu. Roz­lega się dźwięk grze­cho­tek, czyli dłu­gich sznu­rów za­su­szo­nych
ko­ko­nów ciem wy­peł­nio­nych na­sio­nami lub ka­my­kami, które tan­ce­rze
za­wie­szają so­bie na no­gach. Po­ru­szają się jed­no­cze­śnie ma­łymi kro­kami,
sta­wia­jąc tę samą stopę na ziemi dwa lub trzy razy, cza­sem pod­ska­kują na obu
no­gach. W nocy ta­niec stop­niowo na­biera sza­leń­czego rytmu, włą­czają się
w niego wszy­scy ze­brani, przy czym wielu z nich jest w tran­sie.
Miej­scowi twier­dzą, że ta­niec od­pę­dza złe du­chy, le­czy cho­roby i prze­ga­nia
nie­szczę­ście. Wy­ko­nuje się go jed­nak re­gu­lar­nie, co ty­dzień lub dwa, i to na­wet
gdy aku­rat wszy­scy mają się do­brze. Bie­sele do­szła więc do wnio­sku, że
praw­dziwą istotą tego ry­tu­ału jest jego funk­cja spo­łeczna.

W tym wspól­nym wy­siłku uczest­ni­czą wszy­scy człon­ko­wie grupy i wła­śnie stąd tak
sku­teczne jego od­dzia­ły­wa­nie na psy­chikę i emo­cje. Być może ten ta­niec sta­nowi
główny czyn­nik jed­no­czący to ple­mię. Łą­czy on człon­ków ple­mie­nia we wspól­notę
w głę­boki spo­sób, któ­rego do końca nie ro­zu­miemy[1].

Bie­sele nie jest w tym prze­świad­cze­niu od­osob­niona: an­tro­po­lo­dzy od dawna


na­zy­wają wspólne ce­re­mo­nie spo­iwem, kle­jem łą­czą­cym spo­łecz­ność w ja­kiś
nie­uchwytny spo­sób. Jak to jest, że wspól­no­towe ry­tu­ały czy­nią lu­dzi bar­dziej
so­li­dar­nymi? Ja­kie skład­niki spo­iwa i jego wła­ści­wo­ści za­pew­niają mu
sku­tecz­ność?
Otóż na to spo­iwo nie ma jed­nej re­cepty. Ry­tu­ały zwią­zane
z po­szcze­gól­nymi kul­tu­rami są zróż­ni­co­wane i skom­pli­ko­wane, dzia­łają na
roz­ma­ite spo­soby. Ta róż­no­rod­ność nie jest jed­nak nie­skoń­czona, a spo­sób
dzia­ła­nia nie musi wcale być owiany ta­jem­nicą. Ist­nieje kilka me­cha­ni­zmów
psy­cho­lo­gicz­nych, które wy­star­czą jako pod­sta­wowe skład­niki ma­jące moc
jed­no­cze­nia spo­łecz­no­ści. By zro­zu­mieć różne wer­sje prze­pisu na ry­tuał
spa­ja­jący lu­dzi, ba­da­cze ana­li­zo­wali każdy z nich osobno[2].

•••
Jedną z głów­nych cech ry­tu­ałów jest brak przej­rzy­stego związku przy­czy­nowo-
skut­ko­wego po­mię­dzy nimi a ich ce­lem. Jak mó­wi­łem, taki ze­wnętrzny cel
czę­sto w ogóle nie ist­nieje: od­by­cie ry­tu­ału jest ce­lem sa­mym w so­bie. Na­wet
je­żeli da się wska­zać ja­kiś kon­kretny cel, nie ma on wiele wspól­nego
z prze­bie­giem ry­tu­ału. Ob­rzęd oczysz­cze­nia może po­le­gać na po­la­niu wodą,
po­sy­pa­niu solą, po­ma­za­niu zie­mią, pa­le­niu ka­dzi­dła, wdmu­chi­wa­niu
po­wie­trza, dzwo­nie­niu dzwon­kiem, śpie­wie lub jesz­cze in­nych czyn­no­ściach
o zna­cze­niu sym­bo­licz­nym. Dla ob­ser­wa­tora z ze­wnątrz zwią­zek tych
wszyst­kich dzia­łań z czy­sto­ścią nie jest zro­zu­miały. Wła­śnie ze względu na ten
brak po­wią­za­nia da­nego za­cho­wa­nia, to­wa­rzy­szą­cej mu in­ten­cji
i spo­dzie­wa­nego re­zul­tatu ry­tu­ały mogą się wy­da­wać za­ska­ku­jące,
bez­sen­sowne, a na­wet śmieszne. Nie jest to błąd w sys­te­mie, lecz ważna ce­cha,
dzięki któ­rej cały ob­rzęd na­biera sensu i staje się wy­jąt­ko­wym
do­świad­cze­niem.
Co­dzienne czyn­no­ści mają pro­wa­dzić do ja­sno okre­ślo­nego celu,
w przy­padku zaś ry­tu­ałów nie ma ta­kich ocze­ki­wań. Dla­tego me­cha­nizm ich
dzia­ła­nia po­zo­staje za­gadką. Co ważne, nie jest to taka sama za­gadka, jaką dla
wielu z nas jest funk­cjo­no­wa­nie roz­ma­itych urzą­dzeń. Za­zwy­czaj nie do końca
ro­zu­miemy, co do­kład­nie dzieje się po na­ci­śnię­ciu gu­zika pi­lota od te­le­wi­zora,
włą­cze­niu mi­kro­fa­lówki albo wpi­sa­niu ha­sła w okno wy­szu­ki­warki. Gdy­by­śmy
mu­sieli, pew­nie pró­bo­wa­li­by­śmy udzie­lać męt­nych wy­ja­śnień na te­mat
so­czewki apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego, sy­gna­łów bie­gną­cych po ka­blu, fal
ra­dio­wych, pik­seli na ekra­nie czy prądu do­cie­ra­ją­cego do te­le­wi­zora. Tak
na­prawdę na­sza wie­dza o urzą­dze­niach, któ­rymi po­słu­gu­jemy się na co dzień,
jest bar­dzo po­wierz­chowna, a więk­szość eta­pów ich dzia­ła­nia to dla nas czarna
ma­gia. Mimo to je­ste­śmy prze­ko­nani, że każdy z tych eta­pów w ja­kiś spo­sób
przy­bliża nas do ocze­ki­wa­nego efektu. Nie mamy wpraw­dzie po­ję­cia, jak to
działa, ale gdy­by­śmy się uparli, zdo­ła­li­by­śmy zro­zu­mieć, ja­kie fi­zyczne
zja­wi­ska za­cho­dzą. Tym­cza­sem po­wią­za­nie czyn­no­ści ry­tu­al­nych i ich efek­tów
jest z de­fi­ni­cji nie do po­ję­cia. Nie ma szans, że­by­śmy zro­zu­mieli, ja­kim cu­dem
wmu­ro­wa­nie ko­guta w fun­da­menty po­wsta­ją­cego domu ma za­pew­nić
bu­dyn­kowi trwa­łość, a jego miesz­kań­com – do­bro­byt. Tak jest i już.
Ta oso­bliwa umie­jęt­ność ma po­tężny wpływ na to, w jaki spo­sób pa­trzymy
na za­cho­wa­nia ry­tu­alne[3]. Ogól­nie rzecz bio­rąc, nasz sys­tem per­cep­cyjny
bły­ska­wicz­nie, au­to­ma­tycz­nie ana­li­zuje i in­ter­pre­tuje dzia­ła­nia in­nych osób
i po­zwala nam wy­cią­gać wnio­ski do­ty­czące ich ce­lów oraz in­ten­cji[4].
Ta zdol­ność jest klu­czowa dla funk­cjo­no­wa­nia w spo­łe­czeń­stwie, bo po­maga
zro­zu­mieć cu­dze mo­ty­wa­cje i prze­wi­dzieć czy­jeś za­cho­wa­nie, czę­sto ma­łym
kosz­tem. Je­śli zo­ba­czę, że Mary otwiera lo­dówkę, wyj­muje mięso i wa­rzywa
i za­czyna je kroić, nikt nie musi mi mó­wić, że zgłod­niała i chce ugo­to­wać,
a na­stęp­nie zjeść po­si­łek. Sam do tego do­cho­dzę na pod­sta­wie ob­ser­wa­cji jej
za­cho­wa­nia. Nie mu­szę też zwra­cać szcze­gól­nej uwagi na każdy jej ruch, bo
wiele z nich po­tra­fię prze­wi­dzieć, gdyż cała se­kwen­cja czyn­no­ści jest
pod­po­rząd­ko­wana kon­kret­nemu ce­lowi: je­den ruch pro­wa­dzi do ko­lej­nego.
Nasz mózg z ła­two­ścią sam uzu­peł­nia luki, na­wet je­śli cze­goś nie
za­uwa­ży­li­śmy. Na przy­kład za­kłada, że Mary umyła ce­bulę, za­nim za­częła ją
sie­kać, i że przy­pra­wiła wa­rzywa po ich umy­ciu, a nie od­wrot­nie. Co wię­cej,
szcze­góły nie mają więk­szego zna­cze­nia, o ile tylko wszystko za­koń­czy się
suk­ce­sem: nie­ważne, czy sie­ka­jąc ce­bulę, Mary mach­nęła no­żem dzie­sięć czy
dwa­na­ście razy ani czy otwo­rzyła lo­dówkę lewą czy prawą ręką.
Prze­biegu ry­tu­ałów nie da się na­to­miast tak ła­two zin­ter­pre­to­wać. Po­nie­waż
ko­lejne kroki nie wy­ni­kają z po­przed­nich, nasz umysł staje się bez­radny.
Weźmy na przy­kład tak zwane grec­kie pa­pi­rusy ma­giczne, czyli ko­lek­cję
sta­ro­żyt­nych tek­stów stwo­rzo­nych w Egip­cie w okre­sie grecko-rzym­skim,
za­wie­ra­ją­cych spis za­klęć i ry­tu­ałów z tam­tych cza­sów. Je­den z nich, znany jako
nu­mer PGM IV. 3172–3208, za­wiera in­struk­cje do­ty­czące ry­tu­ału ma­ją­cego
wy­wo­łać sny. W tym celu na­leży:

Przed za­cho­dem słońca ze­brać trzy trzciny. Po za­cho­dzie unieść pierw­szą trzcinę,
sto­jąc twa­rzą do wschodu, i trzy­krot­nie wy­po­wie­dzieć: „Ma­skelli Ma­skello
Phno­uken­ta­bao Ore­oba­za­gra, Rhe­xi­kh­thon, Ip­po­kh­ton, Pu­ri­pe­ga­nyx”, na­stęp­nie
ko­lejne sa­mo­gło­ski al­fa­betu, a póź­niej słowa: „Le­pe­tan Aza­ra­kh­tharo, biorę cię, byś
spro­wa­dziła na mnie sen”. Sta­nąć twa­rzą do po­łu­dnia i unieść drugą trzcinę,
po­wta­rza­jąc całe za­klę­cie, przy czym ostat­nią część na­leży za­stą­pić sło­wem
„Thro­beia”. Trzy­ma­jąc trzcinę, wy­ko­nać ob­rót: skie­ro­wać się na pół­noc, a na­stęp­nie
za­chód i trzy­krot­nie wy­mó­wić dru­gie za­klę­cie. Na­stęp­nie unieść trze­cią trzcinę
i wy­po­wie­dzieć te same słowa, do­da­jąc: „Ie, Ie, wy­bie­ram cię do tego celu”. Na każ­dej
trzci­nie za­pi­sać na­stę­pu­jące słowa: na pierw­szej – „Aza­ra­kh­tharo”, na dru­giej –
„Thro­beia”, na trze­ciej – „Ie, Ie”. Póź­niej wziąć lampę, która nie jest po­ma­lo­wana na
czer­wono, i na­peł­nić ją oliwą z oli­wek. Wziąć czy­sty pas ma­te­riału i wy­pi­sać
wszyst­kie na­zwy. Wy­po­wie­dzieć te słowa do lampy sie­dem razy. Lampa po­winna być
skie­ro­wana na wschód, obok niej po­winna stać ka­dziel­nica, a w niej na­leży spa­lić
nie­przy­cięte ka­dzi­dło. Za po­mocą włó­kien palmy dak­ty­lo­wej po­łą­czyć trzciny,
two­rząc z nich trój­nóg, by po­sta­wić na nim lampę. Na gło­wie na­leży mieć ko­ronę
z ga­łą­zek oliw­nych.

W przy­padku ta­kiej se­kwen­cji czyn­no­ści nie może być mowy


o prze­wi­dy­wa­niu ko­lej­nego kroku, tak jak to było w przy­padku pro­ce­dur
zmie­rza­ją­cych do kon­kret­nego celu. Żadna z wy­mie­nio­nych czyn­no­ści –
z wy­jąt­kiem wy­po­wia­da­nych na głos za­klęć o snach – ni­jak nie su­ge­ruje, co
na­stąpi po niej. Nie ma wy­raź­nego po­wodu, dla któ­rego na­leży wy­ko­rzy­stać
aku­rat trzcinę, a nie na przy­kład ka­mień, i użyć lampy in­nej niż czer­wona,
a nie zło­tego kie­li­cha. W do­datku próżno szu­kać ja­kiej­kol­wiek lo­giki
w ko­lej­no­ści tych dzia­łań. Je­śli ktoś zo­ba­czy czło­wieka ob­ra­ca­ją­cego się
z trzciną, nie wy­cią­gnie wnio­sku, że naj­wy­raź­niej wcze­śniej wy­re­cy­to­wał on
od­po­wied­nią for­mułę ani że za chwilę skie­ruje się ku pół­nocy. I wresz­cie
po­nie­waż nie wiemy, na ja­kiej za­sa­dzie wy­brano aku­rat te czyn­no­ści, nie
można wpro­wa­dzić żad­nych zmian. Za­klę­cie na­leży wy­re­cy­to­wać trzy­krot­nie –
nie cztery ani dwa razy.
Rze­czy­wi­ście: ba­da­nia po­twier­dziły, że ry­tu­ały nie funk­cjo­nują w taki sam
spo­sób jak zwy­kłe ludz­kie za­cho­wa­nia. W przy­padku czyn­no­ści
nie­na­kie­ro­wa­nych na kon­kretny cel (czyli ry­tu­al­nych) każdy krok jest
po­strze­gany jako od­rębne dzia­ła­nie, a nie jako lo­giczna kon­se­kwen­cja tego, co
działo się wcze­śniej. Wy­niki ba­dań nad per­cep­cją wska­zują, że świad­ko­wie
ry­tu­ałów po­strze­gają ra­czej wła­śnie pewną liczbę osob­nych czyn­no­ści[5]. O ile
sie­ka­nie wa­rzyw to jedno dzia­ła­nie, o tyle kro­je­nie owo­ców w cza­sie
hin­du­istycz­nej mo­dli­twy wi­dzimy jako se­rię od­ręb­nych czyn­no­ści, ta­kich jak
sied­mio­krot­nie po­wta­rzany ruch no­żem. Dla­tego ry­tu­ały wy­ma­gają wię­cej
uwagi i są opi­sy­wane bar­dziej szcze­gó­łowo[6]. Ina­czej mó­wiąc, in­tu­icyj­nie
po­strze­gamy je jako coś nie­co­dzien­nego.
Do­wie­dli tego Ro­han Ka­pi­tány i Mark Nie­lsen, któ­rzy spraw­dzali, jak lu­dzie
oce­niają zna­cze­nie roz­ma­itych czyn­no­ści[7]. Po­ka­zali oni czte­ry­stu
sie­dem­dzie­się­ciorgu czworgu ba­da­nym na­gra­nia, na któ­rych ktoś na­le­wał do
szklanki na­pój. W pierw­szej wer­sji filmu wszystko wy­glą­dało zwy­czaj­nie:
męż­czy­zna pod­no­sił szklankę, prze­cie­rał ją ście­reczką, wle­wał do niej na­pój
i przy­glą­dał się jej, za­nim od­sta­wił ją na stół. W dru­giej wer­sji cały pro­ces był
zry­tu­ali­zo­wany: choć męż­czy­zna wy­ko­ny­wał to samo za­da­nie, nie­które
czyn­no­ści nie miały wy­raź­nego celu: po pod­nie­sie­niu szklanki ma­chał przy niej
ście­reczką, ale nie do­ty­kał nią szkła, pod­no­sił wy­soko na­pój, za­nim go na­lał,
a przed od­sta­wie­niem szklanki na stół wy­ko­ny­wał przed nią ukłon.
Gdy ba­da­cze spy­tali uczest­ni­ków o na­pój z obu na­grań, zde­cy­do­wana
więk­szość zgo­dziła się, że pod wzglę­dem fi­zycz­nych wła­ści­wo­ści nie ma
mię­dzy nimi żad­nej róż­nicy. Spy­tani o to, który z tych na­po­jów był wy­jąt­kowy,
wska­zy­wali jed­nak ten drugi. Trudno się dzi­wić. Naj­waż­niej­szym chwi­lom
na­szego ży­cia to­wa­rzy­szą ry­tu­ały. To za­tem na­tu­ralne, że gdy wi­dzimy ry­tuał,
za­kła­damy, że wiąże się on z czymś war­to­ścio­wym. Oczy­wi­ście, gdy ba­dani
mieli zde­cy­do­wać, który na­pój wo­le­liby wy­pić, trzy­krot­nie czę­ściej wska­zy­wali
ten uznany za wy­jąt­kowy. Choć mó­wili, że wy­ko­nane czyn­no­ści nic nie
zmie­niły, zmia­nie ule­gło coś in­nego: ich po­strze­ga­nie. To z ko­lei wpły­nęło na
na­sta­wie­nie do na­poju. Co wię­cej, ten efekt się na­si­lał, gdy ba­da­cze wprost
okre­ślili za­pre­zen­to­wane dzia­ła­nia jako ry­tu­alne. Gdy ba­dani do­wia­dy­wali się,
że obej­rzeli frag­ment tra­dy­cyj­nej ce­re­mo­nii z od­le­głych kra­jów – na przy­kład
Ga­bonu, Fi­dżi, Ekwa­doru – dwu­krot­nie chęt­niej wy­bie­rali wy­jąt­kowy na­pój.
Od­kry­cia Ka­pi­tánego i Nie­lsena do­wo­dzą ist­nie­nia waż­nego związku
po­mię­dzy psy­cho­lo­gicz­nym a spo­łecz­nym dzia­ła­niem ry­tu­ału. Ba­da­nia
roz­woju czło­wieka su­ge­rują, że sto­su­jemy dwie różne stra­te­gie przy­swa­ja­nia
in­for­ma­cji, od naj­młod­szych lat je­ste­śmy zdolni za­równo do na­by­wa­nia
prak­tycz­nych umie­jęt­no­ści, jak i do po­zna­wa­nia kon­wen­cji kul­tu­ro­wych.
Psy­cho­lo­go­wie na­zwali te dwie stra­te­gie ucze­nia się po­stawą prak­tyczną
i po­stawą ry­tu­alną[8]. Dzięki tej pierw­szej po­tra­fimy roz­po­znać
i zin­ter­pre­to­wać dzia­ła­nia, które w czy­telny spo­sób pro­wa­dzą do okre­ślo­nego
celu – na przy­kład gdy ktoś za­miata pod­łogę, by po­zbyć się brudu, sieka
wa­rzywa, by ugo­to­wać zupę, lub współ­pra­cuje z in­nymi, by skon­stru­ować łódź.
Po­stawa ry­tu­alna z ko­lei po­zwala roz­po­znać i przy­swoić kon­wen­cje kul­tu­rowe,
gdy wi­dzimy, jak ktoś pali ka­dzi­dło, by oczy­ścić po­miesz­cze­nie, sieka owoce, by
zło­żyć ofiarę, czy gdy grupa lu­dzi zbiera się, by wspól­nie się mo­dlić.
W tych tra­dy­cyj­nych za­cho­wa­niach nie wi­dać związ­ków przy­czy­nowo-
skut­ko­wych, są one od­gór­nie na­rzu­cone, a więc mają zna­cze­nie dla
spo­łecz­no­ści[9]. In­tu­icja nam pod­po­wiada, że je­śli lu­dzie an­ga­żują się w te
same zwy­czajne czyn­no­ści, łą­czy ich wspólny cel. Je­śli współ­pra­cują, bu­du­jąc
łódź, praw­do­po­dob­nie każdy z nich pra­gnie ła­pać ryby. Dzia­ła­nie ma ich
przy­bli­żyć do za­mie­rzo­nego celu. Kiedy jed­nak ce­lem jest czyn­ność sama
w so­bie, na przy­kład uło­że­nie stosu ofiar­nego, praw­do­po­dob­nie lu­dzi
wy­ko­nu­ją­cych tę czyn­ność łą­czą normy kul­tu­rowe i wspólne war­to­ści.
Ba­da­nia psy­cho­lo­giczne po­zwo­liły za­ob­ser­wo­wać po­stawę ry­tu­alną na­wet
u naj­młod­szych. W jed­nym z nich szes­na­sto­mie­sięcz­nym dzie­ciom
po­ka­zy­wano na­gra­nia, na któ­rych dwie osoby wy­ko­ny­wały wspól­nie pewne
ry­tu­ały. Skła­dały się one z se­rii dzia­łań nie­zwią­za­nych przy­czy­nowo-skut­kowo:
prze­su­wa­nia po stole pu­dełka, do­ty­ka­nia go głową i łok­ciami oraz
po­wta­rza­nia: „O!”. W co dru­gim na­gra­niu po wy­ko­na­niu se­rii czyn­no­ści osoby
z na­gra­nia były do sie­bie przy­jaź­nie na­sta­wione: pa­trzyły na sie­bie i się
uśmie­chały. W dru­giej po­ło­wie na­grań po­sta­cie wy­da­wały się so­bie wro­gie:
miały skrzy­żo­wane ręce i marsz­czyły brwi. Ba­da­cze śle­dzili ru­chy oczu dzieci,
by spraw­dzić, jak re­agują na oglą­dane fil­miki. To czę­sto wy­ko­rzy­sty­wana
me­toda w tego typu ba­da­niach, bo małe dzieci dłu­żej wpa­trują się w to, co jest
dla nich nie­ocze­ki­wane lub dziwne. Jak się oka­zało, w tym przy­padku
spo­dzie­wały się, że osoby, które od­były ten sam ry­tuał (ale już nie te, które
od­były różne ry­tu­ały) będą ze sobą w pe­wien spo­sób zwią­zane, i były
za­sko­czone – co prze­ja­wiało się dłuż­szym wpa­try­wa­niem się w na­gra­nie – gdy
osoby te wy­da­wały się nie mieć z sobą żad­nej więzi[10].
Jak pi­sa­łem w roz­dziale dru­gim, dzieci są wy­śmie­ni­tymi na­śla­dow­cami.
Ba­da­nia nad roz­wo­jem pro­wa­dzone w Au­stra­lii, Sta­nach Zjed­no­czo­nych
i wśród lu­dów zbie­racko-ło­wiec­kich z Re­pu­bliki Po­łu­dnio­wej Afryki wy­ka­zały,
że dzieci chęt­niej po­wta­rzają za­cho­wa­nia ry­tu­alne wy­stę­pu­jące w gru­pie, do
któ­rej na­leżą, niż prak­tyczne czyn­no­ści[11]. Wi­dać to szcze­gól­nie do­brze
w przy­padku dzia­łań po­zba­wio­nych wy­raź­nego celu[12]. Do­dat­kowo ocze­kują
one, że inne osoby będą od­twa­rzały te za­cho­wa­nia bar­dzo pre­cy­zyj­nie,
i pro­te­stują, gdy tak się nie dzieje[13]. Musi być ja­kiś po­wód, dla któ­rego mamy
po­znaw­cze i kul­tu­rowe pre­dys­po­zy­cje do przy­swa­ja­nia ob­ser­wo­wa­nych
ry­tu­ałów[14]. Co to za po­wód?

•••
Gdy hin­du­iści biorą udział w ja­kiejś ce­re­mo­nii, mogą otrzy­mać ti­lak (inna
na­zwa to ti­laka), zna­mię na czole wy­ko­ny­wane po­pio­łem z ognia ofiar­nego,
sprosz­ko­wa­nym cy­no­brem lub in­nym ko­lo­ro­wym prosz­kiem. Wprawne oko
osoby obe­zna­nej z tym zwy­cza­jem jest w sta­nie na pod­sta­wie ro­dzaju ti­lak na
czy­imś czole okre­ślić przy­na­leż­ność do odłamu hin­du­izmu, a na­wet do
kon­kret­nej świą­tyni. Po­dobna tra­dy­cja wy­stę­puje w nie­któ­rych Ko­ścio­łach
chrze­ści­jań­skich: na po­czątku Wiel­kiego Po­stu i w cza­sie ob­rzę­dów
wiel­ka­noc­nych na czo­łach wier­nych wy­ko­nuje się po­pio­łem znak krzyża. Są też
ry­tu­ały, w cza­sie któ­rych otrzy­muje się trwałe zna­mię. Gdy chłopcy z ple­mie­nia
Czam­bri w Pa­pui-No­wej Gwi­nei wcho­dzą w do­ro­słość, na­cina się im skórę
bam­bu­so­wym ostrzem w taki spo­sób, by po­wstałe póź­niej bli­zny przy­po­mi­nały
łu­ski kro­ko­dyla. Kiedy męż­czyźni prze­ka­zują so­bie ta­kie zna­mię lub po­ka­zują
so­bie na­wza­jem wła­sne bli­zny, nie tylko wy­ra­żają przy­na­leż­ność do grupy, ale
też ją ak­tyw­nie two­rzą. Ry­tuał od­wo­łuje się bo­wiem do naj­bar­dziej
pod­sta­wo­wych po­trzeb spo­łecz­nych.
Psy­cho­log spo­łeczny Henri Taj­fel aż za do­brze wie­dział, jak silne jest
pra­gnie­nie łą­cze­nia się w grupy. W cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej za­cią­gnął
się jako ochot­nik do ar­mii fran­cu­skiej i zo­stał wzięty do nie­woli przez
Niem­ców. Dzięki temu, że płyn­nie mó­wił po fran­cu­sku, zdo­łał ukryć swoje
pol­sko-ży­dow­skie po­cho­dze­nie. Prze­żył, bo po­da­wał się za Fran­cuza.
Na­to­miast po po­wro­cie do Fran­cji do­wie­dział się, że cała jego ro­dzina zgi­nęła
w cza­sie Ho­lo­kau­stu. Wcze­śniej stu­dio­wał che­mię, ale to wo­jenne
do­świad­cze­nie spra­wiło, że za­in­te­re­so­wał się psy­cho­lo­gią. Miał duży wkład
w ba­da­nia nad uprze­dze­niami.
Taj­fel zda­wał so­bie sprawę z tego, że to, kim je­ste­śmy, wy­pływa z tego, do
ja­kich grup spo­łecz­nych na­le­żymy. Po­czu­cie przy­na­leż­no­ści kształ­tuje na­szą
toż­sa­mość i nasz ob­raz sa­mych sie­bie. Za­miast jed­nak sku­piać się na miej­scu
jed­nostki w gru­pie, Taj­fel wo­lał ba­dać miej­sce grupy w świa­do­mo­ści jed­nostki:
samo po­czu­cie przy­na­leż­no­ści do grupy, choćby naj­mniej­szej. Na po­czątku lat
sie­dem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku roz­po­czął ba­da­nia, by spraw­dzić, jak
głę­boko sięga ta wro­dzona po­trzeba by­cia czę­ścią spo­łecz­no­ści. Chciał się
do­wie­dzieć, ja­kie jest nie­zbędne mi­ni­mum, które wy­star­czy, by wy­two­rzyło się
po­czu­cie przy­na­leż­no­ści. Stąd na­zwa jego me­to­do­lo­gii: pa­ra­dyg­mat grupy
mi­ni­malnej.
Człon­ków nie­któ­rych grup łą­czą istotne ce­chy. Za­wod­nicy z tej sa­mej
dru­żyny ko­szy­kar­skiej mają po­dobne umie­jęt­no­ści, wy­gląd i cel. Oby­wa­teli
Ja­po­nii łą­czą kul­tura i geny. We­ga­nie są do sie­bie po­dobni pod wzglę­dem
spo­sobu od­ży­wia­nia się oraz in­nych ele­men­tów stylu ży­cia. Co jed­nak
z gru­pami, do któ­rych na­leżą przy­pad­kowi lu­dzie? Wła­ści­ciele fio­le­to­wych
ko­szu­lek? Osoby, któ­rych imiona za­czy­nają się na li­terę „E”? Uro­dzeni
21 kwiet­nia? Co się musi stać, by za­częli my­śleć o so­bie jako o gru­pie? Oka­zuje
się, że wcale nie tak wiele.
Jak od­kryli w cza­sie ba­dań Taj­fel i jego ze­spół, na­wet naj­bar­dziej ar­bi­tral­nie
wska­zane ce­chy gru­powe wy­star­czą, by człon­ko­wie uznali, że mają wię­cej
wspól­nego ze sobą na­wza­jem niż z oso­bami z ze­wnątrz. W jed­nym z ba­dań
po­ka­zy­wano dzie­ciom abs­trak­cyjne prace Paula Klee i Was­si­lego
Kan­din­sky’ego i pro­szono, by wska­zały te, które naj­bar­dziej im się po­do­bają.
W stylu obu ar­ty­stów wi­dać znaczne po­do­bień­stwa, ale dzieci nie znały ich
twór­czo­ści. Po do­ko­na­niu wy­boru mali uczest­nicy zo­stali przy­dzie­leni do
grupy Klee i do grupy Kan­din­sky’ego. W rze­czy­wi­sto­ści przy­działu do grup
ba­da­cze do­ko­nali wcze­śniej i zu­peł­nie przy­pad­kowo (dzieci nie wie­działy, kto
na­ma­lo­wał wy­brane przez nie ob­razy). Gdy póź­niej po­pro­szono uczest­ni­ków
ba­da­nia, by roz­dali na­grody fi­nan­sowe ko­le­gom i ko­le­żan­kom, czę­ściej
ob­da­ro­wy­wali oni człon­ków wła­snej grupy. Po­dobne wy­niki otrzy­mano, gdy
przy­dzie­lano ba­da­nych do grup na pod­sta­wie in­nych po­zba­wio­nych więk­szego
zna­cze­nia cech. Łą­czono ze sobą osoby, które zo­ba­czyły wię­cej kro­pek na
ekra­nie, i te, które zo­ba­czyły ich mniej, two­rzono dru­żyny osób ma­ją­cych na
so­bie ko­szulki w ta­kim sa­mym ko­lo­rze, a na­wet zda­wano się na wy­nik rzutu
mo­netą. W każ­dym przy­padku wnio­sek był taki sam: mi­ni­mal­nym wa­run­kiem
wy­stą­pie­nia po­czu­cia przy­na­leż­no­ści do grupy jest samo ist­nie­nie grupy[15].
Nie­trudno zgad­nąć, dla­czego wy­star­czy nam tak nie­wiele. Je­ste­śmy isto­tami
wy­bit­nie spo­łecz­nymi, na­le­żymy do wielu sieci, dzięki któ­rym mo­żemy
prze­trwać i do­brze się mieć. Cha­rak­ter wielu z tych sieci jest nie­zwy­kle
do­kład­nie okre­ślony, ła­two stwier­dzić, kto jest ich człon­kiem. Nie mamy
wąt­pli­wo­ści co do tego, kim są nasi krewni, bo wśród nich do­ra­sta­li­śmy, a inni
człon­ko­wie ro­dziny za­pew­niają nas o łą­czą­cych nas wię­zach krwi. Wiemy, kto
jest na­szym przy­ja­cie­lem, bo wspól­nie spę­dzamy czas i mamy po­dobne
za­in­te­re­so­wa­nia. Nie­które sieci spo­łeczne są jed­nak zbyt roz­le­głe i ni­gdy nie
po­znamy wszyst­kich człon­ków swo­jego na­rodu ani grupy et­nicz­nej, wszyst­kich
wy­znaw­ców tej sa­mej re­li­gii ani osób o tych sa­mych prze­ko­na­niach
po­li­tycz­nych. Umie­jęt­ność ich roz­po­zna­nia jest jed­nak klu­czowa.
W swo­jej książce The World Until Yester­day [Świat do wczo­raj] geo­graf Ja­red
Dia­mond wy­ja­śnia, dla­czego może być to na­wet kwe­stia ży­cia i śmierci.
W No­wej Gwi­nei, gdzie pro­wa­dził ba­da­nia te­re­nowe, człon­ko­wie grup
i miesz­kańcy wio­sek łą­czą się w więk­sze spo­łecz­no­ści, bo mają wspól­nych
przod­ków – ist­nie­ją­cych na­prawdę lub tylko w mi­tach. Po­nie­waż
skon­flik­to­wane ple­miona są w cią­głym sta­nie wojny, każde przy­pad­kowe
spo­tka­nie dwojga nie­zna­jo­mych może mieć tra­giczny fi­nał, o ile nie uznają oni
sie­bie na­wza­jem za człon­ków tej sa­mej wspól­noty. Nie­rzadko się zda­rza, że
w cza­sie przy­pad­ko­wego spo­tka­nia gdzieś w le­sie go­dzi­nami wy­li­czają oni
swo­ich krew­nych i wy­ja­śniają cha­rak­ter więzi ro­dzin­nych, sta­ra­jąc się tra­fić na
wspól­nego przodka i unik­nąć roz­lewu krwi.
Nie trzeba jed­nak wcale wojny. Człon­ko­wie jed­nej grupy wolą han­dlo­wać
i współ­dzia­łać ze sobą na­wza­jem niż z oso­bami z ze­wnątrz. Je­śli nie wia­domo,
z kim ma się do czy­nie­nia, naj­ła­twiej roz­po­znać swo­ich na pod­sta­wie ich
wy­glądu i za­cho­wa­nia – to zja­wi­sko zwane z an­giel­ska phe­no­ty­pic mat­ching
(do­bie­ra­nie się we­dług fe­no­typu): po­dob­nie jak inne zwie­rzęta two­rzące
zło­żone struk­tury spo­łeczne wy­two­rzy­li­śmy w dro­dze ewo­lu­cji me­cha­nizm,
który po­zwala wy­cią­gać wnio­ski na pod­sta­wie po­do­bień­stwa do nas i do
człon­ków na­szej grupy i w ten spo­sób roz­po­zna­wać inne osoby z nami
spo­krew­nione. To bar­dzo przy­datna me­toda heu­ry­styczna, po­nie­waż ce­chy
ge­no­ty­powe i fe­no­ty­powe zwy­kle wy­stę­pują w ko­re­la­cji. In­nymi słowy, osoby
o po­dob­nym ge­no­ty­pie czę­sto łą­czy za­uwa­żalne po­do­bień­stwo, na przy­kład
w wy­glą­dzie lub za­cho­wa­niu (czyli fe­no­typ). Dla­tego nie­rzadko roz­sądne
bę­dzie za­ło­że­nie, że ktoś, kto wy­gląda po­dob­nie do nas, jest z nami
spo­krew­niony bli­żej niż osoba o cał­kiem in­nej po­wierz­chow­no­ści.
Ba­da­nia wy­ka­zały, że czę­sto po­słu­gu­jemy się ta­kimi wska­zów­kami,
po­dej­mu­jąc de­cy­zję, z kim na­wią­zać kon­takt i w jaki spo­sób to zro­bić.
Na przy­kład ro­dzice, zwłasz­cza oj­co­wie, mają ten­den­cję do fa­wo­ry­zo­wa­nia
tych dzieci, które są do nich bar­dziej po­dobne. Na­wet gdy ota­czają nas
nie­zna­jomi, oce­niamy obce nam osoby bar­dziej przy­chyl­nie i chęt­niej im
po­ma­gamy, gdy ich rysy twa­rzy są po­dobne do na­szych[16]. Do­bie­ramy się
we­dług fe­no­typu rów­nież wów­czas, gdy w grę wcho­dzi po­do­bień­stwo
o cha­rak­te­rze sym­bo­licz­nym. Na Mau­ri­tiu­sie prze­pro­wa­dzono ba­da­nie,
któ­rego wy­niki po­ka­zały, że lu­dzie są bar­dziej skłonni ufać ob­cym, gdy zo­ba­czą
znak przy­na­leż­no­ści do wła­snej wspól­noty. Na przy­kład w cza­sie gry
chrze­ści­ja­nie przy­dzie­lają wię­cej pie­nię­dzy in­nym chrze­ści­ja­nom no­szą­cym
krzyż, hin­du­iści zaś – in­nym hin­du­istom ma­ją­cym ti­lak[17]. Wy­znaw­com
wła­snej re­li­gii, któ­rzy no­sili znaki in­nej re­li­gii, czyli na przy­kład hin­du­istom
z krzy­żem, ufano mniej.
Nie je­ste­śmy je­dy­nym ga­tun­kiem, któ­rego przed­sta­wi­ciele do­bie­rają się
we­dług fe­no­typu, by zna­leźć po­ten­cjal­nych sprzy­mie­rzeń­ców, ale nie­zrów­nane
bo­gac­two na­szej kul­tury po­zwala nam ko­rzy­stać z tej stra­te­gii w wy­jąt­kowy
spo­sób. Każde spo­łe­czeń­stwo ma wła­sne, nie­po­wta­rzalne spo­soby eks­pre­sji:
ję­zyk, strój, ma­ki­jaż i – rzecz ja­sna – ry­tu­ały. Po­nie­waż są one ty­powe dla
kon­kret­nej kul­tury, sta­no­wią nie­zwy­kle czy­telne sy­gnały przy­na­leż­no­ści.
We wszyst­kich wspól­no­tach lu­dzie gro­ma­dzą się na po­siłki, ale może tylko
w na­szej gru­pie przed je­dze­niem śpie­wamy je­dyną w swoim ro­dzaju pieśń.
Wszy­scy w ja­kiś spo­sób dbają o czy­stość, ale może my wy­róż­niamy się tym, że
jej oznaką jest dla nas ko­lor nie­bie­ski. Ta­kie szcze­góły mogą być prze­różne, ale
nie­zwy­kle no­śnym zna­kiem są wła­śnie ry­tu­ały, czyli sym­bole łą­czące w so­bie
wy­miar abs­trak­cyjny i bar­dzo kon­kretny, re­ali­zo­wany w okre­ślo­nych
dzia­ła­niach. Ry­tu­ały dają nam wie­dzę o sche­ma­tach ludz­kich za­chowań: ci,
któ­rzy w da­nej sfe­rze ży­cia dzia­łają po­dob­nie do nas, praw­do­po­dob­nie mają
z nami wię­cej wspól­nego[18].

•••
Za­sta­na­wia­li­ście się może kie­dyś, dla­czego żoł­nie­rze, nie­za­leż­nie od tego,
w ja­kim woj­sku służą, po­świę­cają tyle czasu na musz­trę – czyli po pro­stu
ma­sze­ro­wa­nie w tę i z po­wro­tem? W sta­ro­żyt­no­ści jed­nostki woj­skowe
ćwi­czyły w taki spo­sób ma­newry tech­niczne wy­ko­rzy­sty­wane w boju.
We współ­cze­snych cza­sach, gdy pole walki zdo­mi­no­wała broń da­le­kiego
za­sięgu, wy­sła­nie grupy żoł­nie­rzy na otwarty te­ren, by tam ma­sze­ro­wali
w szyku, ozna­cza­łoby jed­nak mi­sję sa­mo­bój­czą. Poza tym na­wet ta­kie ro­dzaje
sił zbroj­nych, które nie an­ga­żują się w walkę na ziemi – jak lot­nic­two –
re­gu­lar­nie prze­cho­dzą musz­trę i ćwi­czą marsz. Po co na­wet naj­bar­dziej
za­awan­so­wane ar­mie świata upar­cie trzy­mają się tej prze­sta­rza­łej prak­tyki?
Na to py­ta­nie pró­bo­wał od­po­wie­dzieć hi­sto­ryk Wil­liam H. McNe­ill w swo­jej
książce Ke­eping To­ge­ther in Time [Trzy­mać się ra­zem przez wieki] z 1995 roku.
We­dług niego dzięki wspól­nemu dzia­ła­niu w wy­raź­nym ryt­mie po­wstają
uczu­cia, a wraz z nimi – więzi mię­dzy żoł­nie­rzami.
McNe­ill wie­dział, o czym mówi. Sam wal­czył w dru­giej woj­nie świa­to­wej:
przez trzy lata słu­żył jako ar­ty­le­rzy­sta w ar­mii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.
W cza­sie pod­sta­wo­wego szko­le­nia w Tek­sa­sie czę­sto czuł się sfru­stro­wany
bra­kiem ćwi­czeń prak­tycz­nych. W jego ba­ta­lio­nie bra­ko­wało sprzętu,
dys­po­no­wano tylko jed­nym dzia­łem prze­ciw­lot­ni­czym, w do­datku
nie­spraw­nym. Z braku lep­szych za­jęć ofi­ce­ro­wie ka­zali pod­wład­nym
go­dzi­nami ma­sze­ro­wać w tę i we w tę. Marsz stał się ce­lem sa­mym w so­bie,
na­rzu­co­nym ra­czej przez tra­dy­cję niż przez fak­tyczną po­trzebę. „Trudno
by­łoby so­bie wy­obra­zić bar­dziej bez­sen­sowne za­da­nie” – pi­sze McNe­ill.
Wkrótce jed­nak zdał so­bie sprawę z tego, że choć z po­zoru było to bez­owocne
ćwi­cze­nie, żoł­nie­rze nie pro­te­sto­wali, gdy ka­zano im pa­ra­do­wać we wspól­nym
tem­pie. On sam nie był wy­jąt­kiem. Prze­ciw­nie – we­dług jego opisu ten
ryt­miczny ry­tuał wpra­wiał ich wręcz w eu­fo­rię i da­wał wszyst­kim
ma­sze­ru­ją­cym wra­że­nie, że dzięki niemu się roz­wi­jają.

Wspólne ćwi­cze­nia od­dzia­ły­wały na nasz or­ga­nizm, do­ko­ny­wało się tam coś


au­ten­tycz­nego, coś, co się­gało ko­rze­niami głę­biej niż ludzki ję­zyk, i co miało
klu­czowe zna­cze­nie dla na­szej hi­sto­rii. Te emo­cje, które się bu­dziły, sta­no­wiły co­raz
to sil­niej­szy bo­dziec, ma­jący moc spa­ja­nia każ­dej spo­łecz­no­ści, która działa ra­zem,
wspól­nie po­ru­sza mię­śniami i śpiewa lub wy­krzy­kuje w jed­nym ryt­mie[19].

McNe­ill na­zwał ten bio­lo­giczny pro­ces „two­rze­niem więzi za po­mocą


mię­śni” (ang. mu­scu­lar bon­ding) i okre­ślił go jako emo­cjo­nalną re­ak­cję, dzięki
któ­rej różni lu­dzie mogą po­czuć się jak grupa ma­jąca ze sobą coś wspól­nego.
Lu­dzie, któ­rzy ra­zem się po­ru­szają, stają się zjed­no­czeni. Na długo przed
po­wsta­niem współ­cze­snego woj­ska i in­nych for­mal­nych in­sty­tu­cji dla na­szych
przod­ków ćwi­cze­nia oparte na po­wtó­rze­niach, mu­zyka, ta­niec i ry­tu­ały były
fi­la­rami spo­łecz­nej so­li­dar­no­ści. Ich zna­cze­nie dla nas dzi­siaj wcale nie jest
mniej­sze.
W ostat­nich la­tach na­ukowcy zaj­mu­jący się roz­ma­itymi dzie­dzi­nami
zna­leźli do­wody po­twier­dza­jące roz­po­zna­nia McNe­illa. Liczne ba­da­nia
wy­ka­zały, że dzięki sko­or­dy­no­wa­nym ru­chom wzmac­niają się więzi
mię­dzy­ludz­kie i czu­jemy się so­bie bliżsi. Ba­da­cze z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda,
Scott Wil­ter­muth i Chip He­ath, zor­ga­ni­zo­wali se­rię wspól­nych spa­ce­rów po
kam­pu­sie uni­wer­sy­tec­kim. W po­ło­wie grup spa­ce­ro­wi­cze szli we wspól­nym
ryt­mie, a w po­ło­wie – każdy w swoim tem­pie. Ci, któ­rzy zsyn­chro­ni­zo­wali krok,
stwier­dzili, że czują więk­szą więź ze swo­imi to­wa­rzy­szami, bar­dziej im ufali
i chęt­niej z nimi współ­pra­co­wali[20]. W in­nych ba­da­niach do­wie­dziono, że
po­dobny sku­tek mogą mieć inne dzia­ła­nia wy­ko­ny­wane syn­chro­nicz­nie, ta­kie
jak śpiew czy ta­niec, a na­wet ba­nalne czyn­no­ści w ro­dzaju stu­ka­nia pal­cami
w tym sa­mym ryt­mie[21].
Wraz z moim ze­spo­łem prze­pro­wa­dzi­li­śmy w Cze­chach ba­da­nie, by
przyj­rzeć się nie­któ­rym me­cha­ni­zmom mo­gą­cym wy­wo­łać taki sam efekt.
W lo­sowy spo­sób po­dzie­li­li­śmy stu dwu­dzie­stu czte­rech uczest­ni­ków na trzy
grupy i po­pro­si­li­śmy, by po­wtó­rzyli se­rię ru­chów dło­nią w ryt­mie wy­bi­ja­nym
przez per­ku­sję[22]. Człon­ko­wie pierw­szej grupy wy­ko­ny­wali za­da­nie
sa­mo­dziel­nie. W po­zo­sta­łych gru­pach na­to­miast każ­demu uczest­ni­kowi
przy­dzie­li­li­śmy part­nera. Part­ner sie­dział w in­nym po­koju i łą­czył się
z uczest­ni­kiem pod­czas trans­mi­sji na żywo – przy­naj­mniej tak
po­wie­dzie­li­śmy. W rze­czy­wi­sto­ści był on ak­to­rem, który wcze­śniej wy­ćwi­czył
za­daną se­kwen­cję ru­chów, ba­dani zaś wi­dzieli nie trans­mi­sję na żywo, ale
na­gra­nie przy­go­to­wane wcze­śniej. Dzięki temu mo­gli­śmy wpro­wa­dzić
klu­czową róż­nicę: w dru­giej gru­pie (okre­śli­li­śmy ją jako „le­piej
zsyn­chro­ni­zo­waną”) ak­tor po­ru­szał dło­nią w rów­nym tem­pie, nie po­peł­nia­jąc
przy tym żad­nych błę­dów, i w re­zul­ta­cie le­piej od­zwier­cie­dlał ru­chy uczest­nika.
W gru­pie trze­ciej (okre­ślo­nej jako „sła­biej zsyn­chro­ni­zo­wana”) ru­chy nie były
tak płynne, ak­tor czę­sto z opóź­nie­niem re­ago­wał na dźwięk per­ku­sji, cza­sem
wy­ko­ny­wał nie­wła­ściwy gest. Żeby mieć po­ję­cie, jak to wy­glą­dało, wy­obraź­cie
so­bie, że usi­łu­je­cie tań­czyć salsę z kimś, kto ma słabe po­czu­cie rytmu i komu
zda­rza się my­lić kroki. Na wszelki wy­pa­dek za­sto­so­wa­li­śmy czuj­niki ru­chu, by
mieć pew­ność, że ru­chy w do­brze zsyn­chro­ni­zo­wa­nych pa­rach były na­prawdę
le­piej zsyn­chro­ni­zo­wane niż w pa­rach sła­biej zsyn­chro­ni­zo­wa­nych. Po każ­dej
se­sji ba­da­li­śmy uczest­ni­ków al­go­me­trem, urzą­dze­niem po­zwa­la­ją­cym oce­nić
próg bó­lowy za po­mocą na­ci­sku wy­wie­ra­nego na tkanki. Oka­zało się, że osoby
z grupy le­piej zsyn­chro­ni­zo­wa­nej ła­twiej zno­siły ból, co su­ge­ro­wało, że ich
or­ga­nizm wy­two­rzył wię­cej en­dor­fin. Te neu­ro­hor­mony są czę­ścią
en­do­gen­nego układu opio­ido­wego, w du­żej mie­rze od­po­wia­da­ją­cego za
mo­ty­wa­cję: po­pra­wiają na­strój, zmniej­szają dys­kom­fort i nie­po­kój,
pod­wyż­szają sa­mo­ocenę i ła­go­dzą ból. Co bar­dzo ważne, en­dor­finy mają też
zna­cze­nie w pro­ce­sie po­wsta­wa­nia bli­sko­ści, bo są od­po­wie­dzialne za po­czu­cie
bez­pie­czeń­stwa, umie­jęt­ność ufa­nia in­nym lu­dziom oraz od­czu­wa­nie więzi
z nimi. Dla­tego ich po­ziom się pod­wyż­sza, gdy sta­jemy się so­bie naj­bar­dziej
bli­scy: do­świad­cza­jąc do­tyku, w cza­sie współ­ży­cia, wspól­nego śmia­nia się
i plot­ko­wa­nia, a u na­szych mał­pich krew­nych rów­nież dzięki iska­niu[23].
Oczy­wi­ście te róż­nice na po­zio­mie neu­ro­lo­gicz­nym niosą ze sobą skutki na
płasz­czyź­nie spo­łecz­nej. Ba­dani z grupy le­piej zsyn­chro­ni­zo­wa­nej czuli
sil­niej­szą więź z part­ne­rem, z któ­rym wy­ko­ny­wali za­da­nie, i uwa­żali, że mają
ze sobą na­wza­jem wię­cej wspól­nego. Mieli wra­że­nie, że do­brze im idzie
współ­praca, i wy­ra­żali chęć jej kon­ty­nu­owa­nia w trak­cie przy­szłych za­dań.
Te wra­że­nia prze­kła­dały się na za­cho­wa­nie. Za­pro­po­no­wa­li­śmy uczest­ni­kom
grę w za­ufa­nie (zwaną też grą in­we­sty­cyjną). Mieli zde­cy­do­wać, czy mogą
za­ufać part­ne­rowi i po­wie­rzyć mu wła­sne pie­nią­dze, li­cząc na to, że on się
od­wza­jemni. W ten spo­sób spraw­dza­li­śmy, czy za de­kla­ra­cją za­ufa­nia pójdą
praw­dziwe czyny. Po­szły. Człon­ko­wie grupy le­piej zsyn­chro­ni­zo­wa­nej mieli do
sie­bie wię­cej za­ufa­nia i prze­ka­zy­wali swoim part­ne­rom o trzy­dzie­ści pro­cent
wię­cej pie­nię­dzy niż osoby z po­zo­sta­łych grup. Wspólne dzia­ła­nie w jed­nym
ryt­mie miało ka­pi­talne zna­cze­nie na po­zio­mie bio­lo­gicz­nym
i psy­cho­lo­gicz­nym, przede wszyst­kim zaś wpły­nęło na za­cho­wa­nie ba­da­nych.
Po­nie­waż je­ste­śmy isto­tami spo­łecz­nymi, mamy na­tu­ralną zdol­ność
do­stra­ja­nia się do tego, w jaki spo­sób za­cho­wują się inni, szcze­gól­nie ci,
z któ­rymi czu­jemy się zwią­zani[24]. Gdy wi­dzimy, że ktoś na­śla­duje inną osobę,
zwy­kle za­kła­damy, że osoby te są so­bie bli­skie[25]. Przy­ja­ciele jed­no­cze­śnie się
uśmie­chają i wy­bu­chają śmie­chem w tych sa­mych mo­men­tach, pod­czas gdy
wróg w re­ak­cji na czyjś uśmiech ra­czej się skrzywi. Za­wod­nicy z tej sa­mej
dru­żyny po­ru­szają się w jed­nym kie­runku, ich prze­ciw­nicy zmie­rzają
w prze­ciwną stronę. Nasz umysł tak spraw­nie roz­po­znaje wzorce zwią­zane
z uczu­ciami i współ­pracą, że wnio­ski z tego wy­ni­ka­jące sto­suje na­wet do
na­szych wła­snych za­cho­wań. Gdy za­cho­wu­jemy się tak jak inni, uwa­żamy się
za po­dob­nych do nich i za­czy­namy da­rzyć ich więk­szą sym­pa­tią. Wła­śnie
dla­tego tak czę­sto ele­men­tem wspól­nych ry­tu­ałów są wy­ko­ny­wane ra­zem
śpiewy, tańce czy in­nego ro­dzaju ru­chy.

•••
Oczy­wi­ście ry­tu­ały są rów­nież po­wszech­nie sto­so­waną me­todą so­cja­li­za­cji
dzieci. Dziś dys­po­nu­jemy wy­ni­kami ba­dań, które po­ka­zują, jak ona działa.
Ni­cole Wen, Pa­tri­cia Her­r­mann i Cri­stine Le­gare z Wy­działu Psy­cho­lo­gii na
Uni­wer­sy­te­cie Tek­sań­skim w lo­sowy spo­sób po­dzie­liły na grupy
sie­dem­dzie­się­cioro je­den dzieci i roz­dały im atry­buty sym­bo­li­zu­jące
przy­na­leż­ność do da­nej dru­żyny[26]. Przez dwa ty­go­dnie dzieci od­były po sześć
spo­tkań, w cza­sie któ­rych two­rzyły na­szyj­niki z ko­ra­li­ków. W po­ło­wie grup
zro­biono z tego ry­tuał: przy na­wle­ka­niu ko­ra­li­ków na­le­żało wy­ko­nać kilka
zbęd­nych czyn­no­ści, mię­dzy in­nymi do­tknąć nimi czoła, kla­snąć w dło­nie
i ukła­dać okre­ślone se­kwen­cje ko­lo­rów. Po­zo­stałe dru­żyny po­słu­żyły jako grupa
kon­tro­lna – po pro­stu dano im ze­staw ko­ra­li­ków i sznu­rek i po­pro­szono
o stwo­rze­nie na­szyj­ni­ków. Wszyst­kim gru­pom po­wie­dziano przy tym, że biorą
udział we wspól­nej za­ba­wie. Na­stęp­nie ba­daczki spraw­dzały, w ja­kim stop­niu
dzieci czują się zwią­zane ze swoją grupą. Oka­zało się, że po­czu­cie
przy­na­leż­no­ści było sil­niej­sze w dru­ży­nie, dla któ­rej wy­ko­ny­wa­nie na­szyj­nika
było formą ry­tu­ału: dzieci wo­lały nie roz­sta­wać się z atry­bu­tami grupy
i chęt­niej wy­bie­rały sie­bie na­wza­jem jako part­ne­rów w in­nych za­da­niach.
Dal­sze ba­da­nia pro­wa­dzone we­dług tego sa­mego wzorca ujaw­niły, że dzieci
bio­rące udział we wspól­nych ry­tu­ałach bar­dziej oba­wiały się ob­cych i bacz­niej
ob­ser­wo­wały ich za­cho­wa­nie[27].
Tu do­cho­dzimy do klu­czo­wego wnio­sku: w cza­sie wspól­nych ce­re­mo­nii
wy­ko­rzy­sty­wane są naj­star­sze spo­soby bu­do­wa­nia więzi ze wspól­notą, ta­kie
jak wi­zu­alne sym­bole przy­na­leż­no­ści czy po­dobne za­cho­wa­nie wszyst­kich
człon­ków. Te ele­menty zna­leźć można w prze­róż­nych dzie­dzi­nach ży­cia
spo­łecz­nego. Spor­towcy, stra­żacy, pie­lę­gnia­rze, a cza­sem i ucznio­wie no­szą
jed­na­kowe stroje i dzia­łają ra­zem, dą­żąc do wspól­nego celu. Dzięki temu ro­dzą
się toż­sa­mość gru­powa i więzi we­wnątrz­gru­powe – nie za­wsze są więc do tego
po­trzebne ry­tu­ały. A jed­nak to wła­śnie one – dzięki temu, że są sym­bo­liczne,
mają od­gór­nie na­rzu­coną struk­turę i nie służą kon­kret­nemu ce­lowi – swoją
sku­tecz­no­ścią znacz­nie prze­wyż­szają inne na­rzę­dzia i po­zwa­lają wy­two­rzyć
ta­kie po­czu­cie więzi, ja­kiego nie przy­nie­sie żadne inne wspólne dzia­ła­nie.
Ry­tuał to pod­sta­wowy pa­ra­dyg­mat grupy mi­ni­mal­nej. Pa­mię­tajmy jed­nak, że
mó­wimy o gru­pie mi­ni­mal­nej. Je­śli jej człon­ko­wie będą no­sić po­dobne
em­ble­maty przy­po­mi­na­jące o przy­na­leż­no­ści do niej, ale za­brak­nie
do­dat­ko­wego wzmoc­nie­nia tego po­czu­cia, to nie wy­star­czy, by roz­wi­nęła się
mię­dzy nimi współ­praca na wy­so­kim po­zio­mie.
Tu wła­śnie za­czyna się ma­gia ry­tu­ału.

•••
Ame­ry­kań­ski fi­lo­zof De­nis Dut­ton był znany z kon­tro­wer­syj­nych po­glą­dów na
sztukę. Twier­dził mia­no­wi­cie, że wszyst­kich lu­dzi łą­czy wro­dzone za­mi­ło­wa­nie
do niej, i kry­ty­ko­wał wszel­kie formy dzia­łal­no­ści ar­ty­stycz­nej prze­zna­czone
je­dy­nie dla wą­skiego grona od­bior­ców. Jako re­dak­tor cza­so­pi­sma „Phi­lo­so­phy
and Li­te­ra­ture” za­po­cząt­ko­wał Bad Wri­ting Con­test [Kon­kurs złego pi­sar­stwa],
w któ­rym przy­zna­wane są na­grody za naj­więk­sze pseu­do­nau­kowe bred­nie
na­pi­sane w naj­bar­dziej pa­skud­nym stylu, któ­rych na­dęci au­to­rzy udają, że
stwo­rzyli coś z sen­sem i głę­bią. W 1984 roku Dut­ton prze­niósł się do No­wej
Ze­lan­dii, by roz­po­cząć pracę na Uni­wer­sy­te­cie Can­ter­bury. Za­fa­scy­no­wała go
sztuka Oce­anii, zwłasz­cza rzeźby wy­ko­ny­wane przez rdzenną lud­ność No­wej
Gwi­nei. Po prze­czy­ta­niu tego, co na te­mat tych dzieł sztuki mieli do
po­wie­dze­nia eu­ro­pej­scy au­to­rzy ana­liz na­uko­wych, za­czął się za­sta­na­wiać, jak
ich opisy i oceny mia­łyby się do opi­nii sa­mych ar­ty­stów. By się tego do­wie­dzieć,
udał się do No­wej Gwi­nei i roz­po­czął ba­da­nia et­no­gra­ficzne
w Yent­chen­man­gua – ma­łej osa­dzie nad rzeką Se­pik, gdzie na­dal kwi­tła
tra­dy­cja wy­ko­ny­wa­nia rzeźb. Więk­szość wie­czo­rów i nocy w Yent­chen­man­gua
Dut­ton spę­dził na in­te­gro­wa­niu się z miesz­kań­cami w tak zwa­nym domu
męż­czyzn – wspól­nej du­żej cha­cie, w któ­rej męż­czyźni z róż­nych ple­mien­nych
spo­łecz­no­ści gro­ma­dzą się, by oma­wiać istotne sprawy i od­by­wać wspólne
ce­re­mo­nie. Jed­nej nocy za­uwa­żył, że ze­brani wy­da­wali się przy­bici i czymś
zmar­twieni. Spy­tał więc, co się dzieje. Jego go­spo­da­rze wy­ja­śnili, że dzięki
wi­zy­tom tu­ry­stów są­sied­nie wio­ski mają za­pew­niony skromny do­chód –
w prze­ci­wień­stwie do Yent­chen­man­gua, któ­rego nikt nie od­wie­dza. Stąd
wła­śnie przy­gnę­bie­nie. Jak mo­gliby przy­cią­gnąć go­ści? Po na­ra­dzie zwró­cili się
do Dut­tona z py­ta­niem, czy ma dla nich ja­kąś radę.
Z braku in­nych po­my­słów rzu­cił pierw­sze, co przy­szło mu do głowy.
Przy­po­mniał so­bie, jak ob­ser­wo­wał tre­ne­rów mo­ty­wa­cyj­nych w No­wej
Ze­lan­dii.
– No nie wiem. Może spró­bo­wa­li­by­ście... cho­dze­nia po ogniu? – wy­pa­lił
żar­tem.
– Co masz na my­śli? – spy­tali za­cie­ka­wieni.
– Roz­pal­cie wiel­kie ogni­sko i prze­chodź­cie po nim boso. Taki wi­dok
z pew­no­ścią przy­cią­gnie tu­ry­stów!
Spo­dzie­wał się, że ta pro­po­zy­cja roz­bawi miej­sco­wych i wprawi ich w nieco
lep­szy hu­mor. Oni wy­da­wali się jed­nak cał­kiem za­in­te­re­so­wani. Wła­ści­wie
wszy­scy uznali, że to zna­ko­mity po­mysł.
– Na­uczysz nas tego? – spy­tali z sze­roko otwar­tymi oczami.
Do Dut­tona za­czy­nało do­cie­rać, że chyba prze­sa­dził.
– Może i tak. Zo­ba­czymy – od­po­wie­dział w na­dziei, że uda mu się zmie­nić
te­mat. Na to było już za późno. – A więc ju­tro! – za­de­cy­do­wał.
Na­za­jutrz rano cała wio­ska ze­brała się i oto­czyła go krę­giem, ocze­ku­jąc na
wska­zówki. Dut­ton był scep­ty­kiem i czę­sto ma­wiał, że w prze­ci­wień­stwie do
tego, co twier­dzą no­wo­ze­landzcy sza­mani, cho­dze­nie po ogniu da się
ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnić za po­mocą praw fi­zyki. Wę­giel słabo prze­wo­dzi cie­pło,
a to ozna­cza, że je­śli się go do­tknie, nie od razu nas spa­rzy – w przy­padku
do­tknię­cia go­rą­cego me­talu dzieje się ina­czej. Można więc cho­dzić po
roz­ża­rzo­nych wę­glach i unik­nąć po­pa­rze­nia. Teo­ria jed­nak to jedno,
a prak­tyka – dru­gie. Poza tym Dut­ton ob­ser­wo­wał dość ta­kich spa­ce­rów, by
zda­wać so­bie sprawę z tego, że mogą się skoń­czyć po­waż­nym uszko­dze­niem
ciała. Był więc prze­ra­żony, gdy po­ma­gał two­rzyć stos i roz­kła­dać wę­gle,
a na­stęp­nie sam miał po nich przejść. Czy to w ogóle może się udać? Co je­śli
ko­muś sta­nie się krzywda? Co je­śli jemu coś się sta­nie? Po­mimo naj­gor­szych
obaw wszystko po­szło do­brze i nikt nie ucier­piał. Spa­cer po ogniu oka­zał się
wiel­kim suk­ce­sem, wie­ści o nim szybko się ro­ze­szły. Gdy or­ga­ni­zo­wano go po
raz drugi, przy­byli miesz­kańcy oko­licz­nych wio­sek. Miej­scowi nie po­zwo­lili im
na udział w ob­rzę­dzie i prędko zga­sili ogień, żeby ni­komu nie przy­szło do
głowy ukraść im po­mysł. Te­raz to był ich ry­tuał.
Przed swym po­wro­tem do domu Dut­ton za­dał miesz­kań­com
Yent­chen­man­gua py­ta­nie:
– Co bę­dzie, je­śli w przy­szło­ści od­wie­dzi was ja­kiś an­tro­po­log i spyta
o ge­nezę ry­tu­ału cho­dze­nia po ogniu? Co mu po­wie­cie?
– O, to pro­ste – usły­szał w od­po­wie­dzi. – Po­wiemy, że za­wsze tak ro­bi­li­śmy.
Nasi oj­co­wie cho­dzili po ogniu, przed nimi ich oj­co­wie, a nasi pra­przod­ko­wie
na­uczyli się tego od bia­łego boga.
Miesz­kańcy Yent­chen­man­gua do­brze ro­zu­mieli, że ob­rzędy mają moc dzięki
tra­dycji. To nie bez zna­cze­nia, bo wcale nie wszystko, co stare, ucho­dzi za
lep­sze. Je­śli po­wiem wam, że mój te­le­fon ko­mór­kowy ma dwa­dzie­ścia lat,
wcale nie doj­dzie­cie do wnio­sku, że z pew­no­ścią jest to zna­ko­mite urzą­dze­nie.
W nie­któ­rych przy­pad­kach to, co stare i nie­zmienne, jest prze­żyt­kiem.
„Tech­no­lo­gie” kul­tu­rowe – w prze­ci­wień­stwie do ga­dże­tów elek­tro­nicz­nych –
z wie­kiem zy­skują moc. Ry­tuał, który ist­nieje od nie­pa­mięt­nych cza­sów, mu­siał
być prak­ty­ko­wany przez nie­zli­czone po­ko­le­nia i naj­wy­raź­niej niósł im ja­kiś
po­ży­tek. Im star­szy jest oby­czaj, tym lep­szy – ni­czym do­bre wino. Dla­tego
wła­śnie uczest­nicy tak czę­sto upar­cie twier­dzą, że w prak­ty­ko­wa­nych przez
nich ce­re­mo­niach od wie­ków nic się nie zmie­niło – na­wet je­śli w isto­cie były
one mo­dy­fi­ko­wane. Człon­ko­wie każ­dej spo­łecz­no­ści, w któ­rej pro­wa­dzi­łem
ba­da­nia, za­pew­niali mnie, że ich tra­dy­cje są prze­ka­zy­wane z po­ko­le­nia na
po­ko­le­nie do­kład­nie w tej sa­mej for­mie. Na­wet je­śli zwra­ca­łem im uwagę na to,
że pewne ele­menty bez wąt­pie­nia wy­glą­dały kie­dyś ina­czej, zby­wali mnie,
mó­wiąc, że to rzadki i nie­istotny wy­ją­tek. „Fak­tycz­nie, kie­dyś skła­da­li­śmy
w ofie­rze woły, a dziś skła­damy owce. Ale to tylko dla­tego, że wo­łów już
w na­szej oko­licy nie ma” – usły­sza­łem od pew­nej Gre­czynki. Cią­głość ma
ogromne zna­cze­nie. Je­śli po­wta­rzamy ry­tuał w ta­kiej sa­mej for­mie, w ja­kiej
wy­ko­ny­wano go przez wieki, to uczest­ni­czymy w czymś znacz­nie więk­szym od
nas sa­mych, a na­wet od ca­łej na­szej spo­łecz­no­ści. Sta­jemy się czę­ścią
wspól­noty ist­nie­ją­cej poza prze­strze­nią i cza­sem.
Choć ten trans­cen­den­talny wy­miar przy­na­leż­no­ści do grupy da się też po
pro­stu wy­ra­zić sło­wami, uczest­ni­cze­nie we wspól­nych ry­tu­ałach po­zwala go
od­czuć w znacz­nie głęb­szy spo­sób. Zdał so­bie z tego sprawę Abra­ham Ma­slow.
Ten ame­ry­kań­ski psy­cho­log za­sły­nął swoją teo­rią mo­ty­wa­cji, opartą na
hie­rar­chii po­trzeb. Przed­sta­wił ją jako pi­ra­midę, w któ­rej na naj­niż­szym
po­zio­mie znaj­dują się po­trzeby naj­bar­dziej pod­sta­wowe, fi­zjo­lo­giczne:
po­ży­wie­nia, schro­nie­nia, pro­kre­acji – ab­so­lutne mi­ni­mum ko­nieczne do
prze­trwa­nia na­szego ga­tunku. Na wyż­szych po­zio­mach Ma­slow umie­ścił
po­trzeby bez­pie­czeń­stwa oso­bi­stego i fi­nan­so­wego, mi­ło­ści i przy­na­leż­no­ści,
uzna­nia. Je­śli za­spo­ko­imy wszyst­kie te po­trzeby, od­czu­wamy za­do­wo­le­nie.
By jed­nak wieść na­prawdę szczę­śliwe ży­cie, mu­simy – we­dług Ma­slowa –
za­spo­koić po­trzebę sa­mo­re­ali­za­cji, umiesz­czoną bli­sko szczytu pi­ra­midy.
Za­wie­rają się w niej mię­dzy in­nymi po­trzeby har­mo­nii i piękna, po­trzeby
po­znaw­cze, po­trzeba zre­ali­zo­wa­nia swo­jego po­ten­cjału, wszystko to, czemu
przy­pi­su­jemy głęb­szy sens. Na sa­mej gó­rze Ma­slow umie­ścił po­trzebę
trans­cen­den­cji. W jed­nym z wy­kła­dów przed­sta­wił, jak stop­niowo za­czę­li­śmy
poj­mo­wać rolę ry­tu­ału w za­spo­ka­ja­niu tej wła­śnie po­trzeby.
Ma­slow pra­co­wał na uczelni, ale uni­kał uro­czy­sto­ści aka­de­mic­kich, które
uwa­żał za czy­stą stratę czasu. Gdy jed­nak za­czął kie­ro­wać swoim wy­dzia­łem,
mu­siał re­gu­lar­nie po­ja­wiać się na za­koń­cze­niu roku. Wraz ze
współ­pra­cow­ni­kami i stu­den­tami uczest­ni­czył w tych ob­cho­dach ubrany
w tra­dy­cyjny strój aka­de­micki. Ob­ser­wo­wał przy tym pa­nu­jące kon­we­nanse
i wy­ko­rzy­sty­wane sym­bole, co spra­wiło, że za­czął pa­trzeć na te ce­re­mo­nie
z no­wej per­spek­tywy. Do­tarło do niego, że udział w co­rocz­nym świę­cie czyni
z niego uczest­nika nie­koń­czą­cego się kul­tu­ro­wego po­chodu. Ro­bert Bel­lah,
so­cjo­log, który przy­słu­chi­wał się wy­kła­dowi Ma­slowa, tak za­pa­mię­tał ten
ob­raz:

Da­leko, da­leko przed nami na czele tego po­chodu szedł So­kra­tes. Nieco za nim, ale
na­dal z przodu [...] Spi­noza. Krok da­lej – Freud, na­uczy­ciele Ma­slowa i on sam,
a na­stęp­nie jego stu­denci i ich ucznio­wie, po­ko­le­nie za po­ko­le­niem, wraz z tymi,
któ­rzy jesz­cze się nie na­ro­dzili[28].

W póź­niej­szych la­tach Bel­lah za­uwa­żył, że kon­takt z Ma­slo­wem po­zwo­lił mu


po­znać praw­dziwą na­turę aka­de­mii jako świę­tej wspól­noty na­uko­wej, która
prze­kra­cza gra­nice czasu i prze­strzeni.

Praw­dziwy uni­wer­sy­tet nie jest ani hur­tow­nią wie­dzy dla spo­łe­czeń­stwa


kon­sump­cyj­nego, ani na­rzę­dziem walki klas, choć w prak­tyce staje się tro­chę jed­nym
i dru­gim. Je­śli jed­nak u pod­staw bra­kuje mu sym­bo­licz­nego punktu od­nie­sie­nia,
który prze­kra­cza czy­sto prag­ma­tyczne my­śle­nie o dzia­ła­niu w świe­cie i który kłóci się
z ta­kim my­śle­niem, to zna­czy, że stra­cił ra­cję bytu[29].

Wszel­kie tra­dy­cje wy­dają się mieć zna­cze­nie, ale ry­tu­ały wy­róż­niają się na
ich tle. W se­rii ba­dań pro­wa­dzo­nych pod kie­run­kiem Da­niela Ste­ina na
Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim w Ber­ke­ley jego ze­spół spraw­dzał, jak lu­dzie
re­agują na zmianę tra­dy­cji[30]. Oka­zało się, że wszel­kie mo­dy­fi­ka­cje wy­wo­łują
obu­rze­nie, bo są po­strze­gane jako ob­raza wspól­nych świę­to­ści. Na przy­kład
człon­ko­wie bractw stu­denc­kich mó­wili, że nie wolno po­mi­jać ta­kich ry­tu­ałów
jak od­ma­wia­nie wy­zna­nia wiary i wy­li­cza­nie na­zwisk za­ło­ży­cieli, i byli
po­iry­to­wani i sfru­stro­wani, gdy nowi człon­ko­wie je za­nie­dby­wali. Nie
re­ago­wali jed­nak ta­kim gnie­wem, je­śli ktoś nie usza­no­wał mniej
zry­tu­ali­zo­wa­nych tra­dy­cji, na przy­kład nie po­ja­wił się w dniu za­pi­sów na
za­ję­cia albo nie przy­szedł na wspólną na­ukę. Ba­da­cze usze­re­go­wali różne
ele­menty ży­cia stu­denc­kiego we­dług stop­nia zry­tu­ali­zo­wa­nia, wziąw­szy pod
uwagę liczbę po­wtó­rzeń, zbęd­ność lub przy­dat­ność, sztyw­ność za­sady.
Zo­rien­to­wali się, że otrzy­mana ko­lej­ność od­zwier­cie­dla osąd mo­ralny
wy­ra­żony przez uczest­ni­ków: im więk­sza ry­tu­ali­za­cja, tym więk­sze było ich
wzbu­rze­nie w przy­padku po­mi­nię­cia da­nej czyn­no­ści.
W in­nym ba­da­niu py­tano miesz­kań­ców Sta­nów Zjed­no­czo­nych, jak
za­re­ago­wa­liby na zmianę daty jed­nego ze świąt pań­stwo­wych. Pro­szono
uczest­ni­ków, by wy­obra­zili so­bie, że rząd po­sta­no­wił „ob­cho­dzić święto
o ty­dzień wcze­śniej”. Nie by­łaby to zresztą pre­ce­den­sowa sy­tu­acja. W 1939 roku
pre­zy­dent Fran­klin De­lano Ro­ose­velt wy­dał pro­kla­ma­cję, na mocy któ­rej
ob­chody Święta Dzięk­czy­nie­nia miały zo­stać prze­nie­sione, tak żeby
kon­su­menci wy­dali wię­cej pod­czas prze­dłu­żo­nego w ten spo­sób se­zonu
bo­żo­na­ro­dze­nio­wego. Wy­wo­łało to ogromną wrzawę. Więk­szo­ści
Ame­ry­ka­nów nie spodo­bała się ta zmiana (która prze­szła do hi­sto­rii jako
Franks­gi­ving[31]), liczne stany od­mó­wiły jej wpro­wa­dze­nia. Nic więc dziw­nego,
że i uczest­ni­kom ba­da­nia nie przy­pa­dła do gu­stu po­dobna pro­po­zy­cja. Nie
wszyst­kie jed­nak święta li­czyły się tak samo – i nie cho­dziło by­naj­mniej o to,
czy mowa o uro­czy­sto­ści re­li­gij­nej, czy świec­kiej. Próba prze­nie­sie­nia tych,
które wiążą się z okre­ślo­nymi ry­tu­ałami – Bo­żego Na­ro­dze­nia, Święta
Dzięk­czy­nie­nia, No­wego Roku – wy­wo­ły­wała dwu­krot­nie wię­cej zło­ści niż
pro­po­zy­cja prze­su­nię­cia daty Dnia Ko­lumba, Święta Pracy lub ob­cho­dów
rocz­nicy uro­dzin Geo­rge’a Wa­shing­tona. Co wię­cej, ba­dani oce­nili
pro­po­no­waną zmianę jako nie tylko iry­tu­jącą i nie­prak­tyczną, ale też mo­ral­nie
nie­wła­ściwą. W dal­szych ba­da­niach ujaw­niono, że wy­star­czy na­wet mniej
zna­cząca mo­dy­fi­ka­cja, na przy­kład do­ty­cząca jed­nego ze skład­ni­ków
świą­tecz­nego po­siłku, by wy­wo­łać ta­kie obu­rze­nie, że lu­dzie za­czną ka­rać
człon­ków wła­snej grupy za sprze­nie­wie­rze­nie się wspól­nej tra­dy­cji.

•••
Dzięki sym­bo­lom przy­po­mi­na­ją­cym o przy­na­leż­no­ści do grupy i o cią­gło­ści
tra­dy­cji, łą­czą­cym idee z dzia­ła­niem i na­da­ją­cym sens do­świad­cze­niu, ry­tu­ały
wy­wo­łują po­czu­cie jed­no­ści, dzięki któ­remu zbie­ra­nina po­je­dyn­czych osób
staje się wspól­notą. Po­nie­waż te uczu­cia wiążą się z kon­kret­nymi
czyn­no­ściami i wy­da­rze­niami, ich skutki są ulotne. To samo w so­bie nie
wy­star­czy, by za­pew­nić spo­łeczne spo­iwo, które utrwali i wzmocni więzi
mię­dzy­ludz­kie. Aby je na do­bre sce­men­to­wać, w ry­tu­ały trzeba włą­czyć
do­dat­kowe me­cha­ni­zmy.
W 2011 roku psy­cho­log Qu­en­tin At­kin­son i an­tro­po­log Har­ley Whi­te­ho­use
spraw­dzili, co an­tro­po­lo­gom udało się do­tąd usta­lić w spra­wie po­do­bieństw
łą­czą­cych ry­tu­ały prak­ty­ko­wane na ca­łym świe­cie. Prze­szu­kali bazę Hu­man
Re­la­tions Area Fi­les (HRAF) – naj­więk­sze na świe­cie ar­chi­wum et­no­gra­ficzne na
Uni­wer­sy­te­cie Yale i ze­brali dane o sze­ściu­set czter­dzie­stu pię­ciu ry­tu­ałach
od­by­wa­nych przez sie­dem­dzie­siąt cztery różne kul­tury. Były to roz­ma­ite
prak­tyki: od prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści przez afry­kań­ski lud Azande do
krwa­wych ob­rzę­dów ini­cja­cji Czar­nych Stóp, czyli grupy ple­mion
za­miesz­ku­ją­cych Ame­rykę Pół­nocną[32]. Po głęb­szej ana­li­zie oka­zało się, że ta
róż­no­rod­ność ma gra­nice: więk­szość ry­tu­ałów opiera się na dwóch stra­te­giach
zwięk­sza­ją­cych ich sku­tecz­ność.
Z jed­nej strony ist­nieją ry­tu­ały czę­sto po­wta­rzane: co mie­siąc, co ty­dzień,
na­wet kilka razy dzien­nie. Ra­czej nie są szcze­gól­nie efek­towne ani eks­cy­tu­jące.
Z dru­giej strony mamy ce­re­mo­nie wy­ko­ny­wane rza­dziej (raz w roku, raz na
po­ko­le­nie, na­wet je­dy­nie raz w ży­ciu), ale wy­wo­łu­jące silne emo­cje i bar­dzo
wi­do­wi­skowe[33]. Wy­gląda na to, że wła­śnie te dwa czyn­niki sta­no­wią
o atrak­cyj­no­ści ry­tu­ału: po­wta­rzal­ność i zdol­ność bu­dze­nia sil­nych emo­cji.
Choć co­dzien­nie po­ja­wia się ja­kiś nowy ry­tuał, więk­szość zo­sta­nie szybko
za­po­mniana. Te z nich, które prze­trwają próbę czasu i staną się tra­dy­cją,
od­zna­czają się jedną z tych cech[34].
Wnio­sek ten zga­dza się z za­pro­po­no­wa­nym przez Whi­te­ho­use’a po­dzia­łem
ry­tu­ałów na dwa typy: dok­try­nalny oraz ima­gi­na­cyjny. To dwa różne ro­dzaje
do­świad­czeń i dwie różne drogi do stwo­rze­nia więzi w gru­pie.
Jed­nym ze spo­so­bów utrwa­le­nia tej więzi jest wła­śnie czę­ste do­kła­da­nie
spo­łecz­nego spo­iwa. Wy­peł­nia ono wszyst­kie ubytki, każda nowa war­stwa
wzmac­nia re­la­cję. Dla chrze­ści­jan jest to nie­dzielna msza, dla mu­zuł­ma­nów –
piąt­kowa mo­dli­twa, dla ży­dów – sza­bat. W każ­dej z naj­waż­niej­szych re­li­gii
świata wierni zbie­rają się na wspólne prak­tyki. Dzieje się tak zresztą rów­nież
w rze­czy­wi­sto­ści świec­kiej. W więk­szo­ści szkół w Sta­nach Zjed­no­czo­nych
każ­dego dnia przed lek­cjami ucznio­wie ślu­bują wier­ność fla­dze pań­stwo­wej,
a na otwar­ciu za­wo­dów spor­to­wych śpiewa się hymn. Żoł­nie­rze roz­po­czy­nają
dzień od uro­czy­stego pod­nie­sie­nia flagi. W wielu kor­po­ra­cjach ist­nieje zwy­czaj
wspól­nego roz­po­czy­na­nia week­endu, na przy­kład piąt­kową wi­zytą w ba­rze.
Ta­kie wła­śnie ry­tu­ały Whi­te­ho­use za­kla­sy­fi­ko­wałby jako dok­try­nalne.
Po­wta­rzal­ność jest szcze­gól­nie istotna dla grup ce­nią­cych so­bie wspólną
toż­sa­mość i wspólne war­to­ści. Re­gu­larne eks­po­no­wa­nie sym­bolu spo­łecz­no­ści
(krzyża, logo kor­po­ra­cji, fir­mo­wych ma­te­ria­łów pro­mo­cyj­nych) nie po­zwala
za­po­mnieć o łą­czą­cym jej człon­ków po­do­bień­stwie i o jed­no­ści, dzięki któ­rym
wy­kuwa się toż­sa­mość wspól­no­towa. Prak­ty­ko­wa­nie sta­łych oby­cza­jów
i przy­po­mi­na­nie o war­to­ściach po­dzie­la­nych przez wszyst­kich po­maga
przy­swoić obo­wią­zu­jące w gru­pie normy i gwa­ran­tuje, że nie odejdą one
w za­po­mnie­nie i będą prze­ka­zy­wane da­lej.
Co wię­cej, dzięki nie­ustan­nie przy­po­mi­na­nym ry­tu­ałom ła­twiej
zi­den­ty­fi­ko­wać za­an­ga­żo­wa­nych człon­ków spo­łecz­no­ści i za­uwa­żyć wszel­kie
od­chy­le­nia od przy­ję­tych za­sad. Czyn­no­ści ry­tu­alne mają ści­śle okre­ślony
prze­bieg: na­leży je wy­ko­ny­wać z dużą pre­cy­zją. By przy­swoić so­bie cały
po­rzą­dek skom­pli­ko­wa­nego ob­rzędu, trzeba czę­sto go prak­ty­ko­wać – dzięki
re­gu­lar­nemu ćwi­cze­niu po­szcze­gólne ge­sty wcho­dzą w krew. Do­świad­czeni
uczest­nicy dzia­łają póź­niej nie­mal od­ru­chowo, tym­cza­sem dla po­stron­nych
ob­ser­wa­to­rów każdy ruch jest owiany ta­jem­nicą i dla­tego ła­two ich nie
za­uwa­żyć. Nie wy­star­czy na­śla­do­wać in­nych. Je­żeli kie­dy­kol­wiek
uczest­ni­czy­li­ście po raz pierw­szy w prak­ty­kach wy­znaw­ców ob­cej dla was
re­li­gii, praw­do­po­dob­nie nie by­li­ście pewni, jak się za­cho­wać. Wszy­scy
po­zo­stali do­sko­nale wie­dzieli, co ro­bić, gdzie usiąść, kiedy uklęk­nąć, wstać czy
śpie­wać, jak zwra­cać się do in­nych, kiedy cała ce­re­mo­nia się roz­po­czyna i kiedy
koń­czy. Pew­nie czu­li­ście się nie­zbyt kom­for­towo, bo wszy­scy do­sko­nale
wi­dzieli, że je­ste­ście przy­by­szami z ze­wnątrz. I o to wła­śnie cho­dzi.
In­nym spo­so­bem na wzmoc­nie­nie ry­tu­al­nego spo­iwa jest wpro­wa­dze­nie
ka­ta­li­za­tora – ta­kiego ele­mentu, który w po­łą­cze­niu z po­zo­sta­łymi skład­ni­kami
sprawi, że wspólny ob­rzęd z jesz­cze więk­szą ła­two­ścią bę­dzie jed­no­czył
spo­łecz­ność. Tego wzmoc­nie­nia nie za­pew­nia po­wta­rzal­ność. Po­ja­wia się ono
dzięki roz­ma­chowi, pod­nio­słej at­mos­fe­rze i zdol­no­ści wzbu­dza­nia sil­nych
emo­cji[35]. Weźmy na przy­kład co­roczną ce­re­mo­nię otwar­cia no­wej se­sji
par­la­mentu w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Przed uro­czy­sto­ścią król lub kró­lowa w asy­ście
ka­wa­le­rii wy­ru­szają z pa­łacu Buc­kin­gham w zło­tej ka­rocy do Izby Lor­dów
w Pa­łacu West­min­ster­skim. W in­nym po­wo­zie na ozdob­nej po­duszce
prze­wo­żone są in­sy­gnia kró­lew­skie: ko­rona, tra­dy­cyjne na­kry­cie głowy i miecz.
Rola stró­żów tych kró­lew­skich kosz­tow­no­ści to za­szczyt prze­cho­dzący
z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Od­dziel­nie trans­por­to­wane są dwie złote kró­lew­skie
bu­ławy. Na miej­sce przy­bywa też książę Wa­lii. Setki funk­cjo­na­riu­szy
pań­stwo­wych w ko­lo­ro­wych stro­jach mają za za­da­nie je­dy­nie stać, ma­sze­ro­wać
i cza­sem się ukło­nić. Gdy skoń­czą ma­chać bia­łymi i czar­nymi la­skami,
srebr­nymi mie­czami i zło­tymi bu­ła­wami, zja­wia się mo­nar­cha w od­święt­nych
sza­tach. Ma na so­bie mię­dzy in­nymi po­nad­pię­cio­me­trowy płaszcz
z czer­wo­nego ak­sa­mitu (tak zwaną Robe of State), który nie­sie za nim czwórka
dzieci, i klej­noty o war­to­ści po­nad pię­ciu mi­liar­dów do­la­rów. Głowa pań­stwa
za­siada na zło­tym tro­nie i od­bywa się uro­czy­ste po­wi­ta­nie – to tra­dy­cyjna rola
człon­ków Izby Lor­dów w uro­czy­stych sza­tach i sę­dziów bry­tyj­skiego Sądu
Naj­wyż­szego (High Co­urt of Ju­stice) w spe­cjal­nych pe­ru­kach. Lord kanc­lerz
przy­klęka, wyj­muje z je­dwab­nego wo­reczka kartkę z tek­stem prze­mó­wie­nia
i wrę­cza ją mo­nar­sze. Do­piero po wy­gło­sze­niu mowy człon­ko­wie par­la­mentu
mogą udać się na se­sję, by tam oma­wiać sprawy pań­stwa.
Tak efek­towną oprawę mogą mieć nie tylko uro­czy­sto­ści na szcze­blu
pań­stwo­wym. Rów­nież w ży­ciu pry­wat­nym lu­bimy z roz­ma­chem świę­to­wać
naj­waż­niej­sze oka­zje. Od roz­ma­itych prze­ło­mo­wych mo­men­tów, ta­kich jak
osiem­na­ste uro­dziny albo ślub, do ro­dzin­nych spo­tkań w Boże Na­ro­dze­nie,
Cha­nukę czy Święto Dzięk­czy­nie­nia – wszyst­kie wiążą się z wi­do­wi­sko­wymi
ry­tu­ałami. Te­atralny cha­rak­ter od­dzia­łu­jący na wszyst­kie zmy­sły spra­wia, że
cał­kiem przy­ziemne i zwy­czajne sprawy zmie­niają się w coś nad­zwy­czaj­nego.
Po­ja­wiają się świa­tła i ko­lory, mu­zyka, śpiew i ta­niec, za­pach je­dze­nia
i ka­dzi­dła, cza­sem też – do­słow­nie i w prze­no­śni – fa­jer­werki. Te ele­menty
uru­cha­miają me­cha­ni­zmy psy­cho­lo­giczne zwią­zane z oce­nia­niem i apro­batą.
Gdy uczest­ni­czymy w ta­kim nie­sa­mo­wi­tym ry­tu­ale, ja­kiś głos w na­szej gło­wie
szep­cze: „Bądź czujny, za­pa­mię­taj tę chwilę, bo oto dzieje się coś waż­nego, co
ma ol­brzy­mie zna­cze­nie”. Im bar­dziej istotny mo­ment, tym bar­dziej
wy­jąt­kowy jest ry­tuał. To tak, jakby ktoś do­ło­żył sta­rań, by nadać chwili więk­sze
zna­cze­nie. Dla­tego wła­śnie przy­wódcy, któ­rym brak po­par­cia wśród ludu,
wy­pra­wiają piękne ce­re­mo­nie chęt­niej niż ci wy­brani de­mo­kra­tycz­nie. Tłumne
wiece i szumne pa­rady woj­skowe naj­czę­ściej zo­ba­czymy w pań­stwie
kie­ro­wa­nym przez ty­rana albo w kra­jach rzą­dzo­nych przez mo­nar­chów
po­zba­wio­nych re­al­nej wła­dzy. W nie­któ­rych czę­ściach Eu­ropy ko­ro­na­cji
to­wa­rzy­szy więk­szy prze­pych niż in­au­gu­ra­cji ka­den­cji pre­miera lub mi­ni­stra,
któ­rzy dzierżą fak­tyczną wła­dzę. Olśnie­wa­jące ry­tu­ały prze­ma­wiają do
wszyst­kich zmy­słów i tak ro­dzą się wy­jąt­kowe wspo­mnie­nia. Za­chwy­camy się
tym roz­ma­chem. Są jed­nak ta­kie uro­czy­sto­ści, które pod­no­szą po­przeczkę
jesz­cze wy­żej.

•••
Ka­to­lik spy­tany o uczest­ni­cze­nie we mszy praw­do­po­dob­nie za­cznie opi­sy­wać
to, co za­zwy­czaj dzieje się w cza­sie li­tur­gii, a nie jedną kon­kretną mszę,
w któ­rej wziął udział. Bez wąt­pie­nia od­two­rzy z pa­mięci wszyst­kie szcze­góły.
Bę­dzie w sta­nie to zro­bić, bo wie­lo­krot­nie uczest­ni­czył w po­wta­rzal­nych
ce­re­mo­niach, które za­pi­sały się w jego pa­mięci se­man­tycznej. Choć jed­nak
prak­tyka czyni mi­strza, to emo­cje prze­obra­żają zwy­kłe chwile w wy­jąt­kowy
czas. Ry­tu­ały ima­gi­na­cyjne to nie­za­po­mniane do­świad­cze­nia, które stają się
in­te­gralną czę­ścią na­szej toż­sa­mo­ści i bio­gra­fii. Po­zo­sta­wiają po so­bie
wspo­mnie­nia ma­jące dla nas oso­bi­ste zna­cze­nie. Okre­ślamy je jako
epi­zo­dyczne.
Aby po­jąć róż­nicę po­mię­dzy pa­mię­cią se­man­tyczną a epi­zo­dyczną,
wy­obraź­cie so­bie, że idzie­cie przez łąkę po­ro­śniętą wy­soką trawą. Przy każ­dym
kroku jej źdźbła ugi­nają się pod wa­szymi sto­pami, więc zo­sta­wia­cie za sobą
wi­doczny ślad. Gdy­by­ście chcieli wró­cić tą samą drogą, wy­star­czy­łoby pew­nie
iść po tych śla­dach. Je­śli na­to­miast pój­dzie­cie w inną stronę, trawa za­cznie się
uno­sić. Po kilku dniach nie bę­dzie wi­dać, któ­rędy prze­szli­ście. Je­żeli jed­nak
przez dłuż­szy czas bę­dzie­cie co­dzien­nie po­wta­rzać tę samą trasę, stop­niowo
wy­dep­cze­cie wy­raź­niej­szą ścieżkę, która tak szybko nie znik­nie. Bę­dzie to efekt
wie­lo­krot­nych spa­ce­rów, nie jed­nego z nich. Po­dob­nie two­rzą się wspo­mnie­nia
se­man­tyczne. Każde do­świad­cze­nie ak­ty­wuje okre­ślony wzo­rzec neu­ro­nowy
w na­szym mó­zgu. Więk­szość z nich szybko znika, ale je­śli bę­dziemy czę­ściej
prze­ży­wać ta­kie samo do­świad­cze­nie, po­wstaną trwal­sze wzorce. Jak ma­wiał
Do­nald Hebb, neu­rony, które są ra­zem ak­ty­wo­wane, łą­czą się (ang. Neu­rons that
fire to­ge­ther, wire to­ge­ther).
Te­raz wy­obraź­cie so­bie, że za­miast iść przez łąkę, wjeż­dża­cie na nią
bul­do­że­rem. Za­głę­bia się on w ziemi, wy­rywa ro­śliny z ko­rze­niami i wy­rzyna
trwałą trasę, która po­zo­sta­nie wi­doczna przez kil­ka­dzie­siąt lat, choćby trawa
od­ro­sła. Jego dzia­łal­ność można po­rów­nać do tego, co z na­szymi mó­zgami
ro­bią na­prawdę wy­jąt­kowe do­świad­cze­nia. Już jedno zda­rze­nie po­trafi
do­pro­wa­dzić do wy­two­rze­nia się wzorca neu­ro­no­wego, który bę­dzie ak­tywny
dłu­gie lata. Naj­bar­dziej oso­bliwe ry­tu­ały za­pa­mię­tu­jemy jako żywe ob­razy –
a nie ogólne sche­maty – dla­tego wła­śnie na­zy­wamy je ima­gi­na­cyj­nymi.
Wspo­mnie­nia epi­zo­dyczne są zwią­zane z wy­jąt­ko­wymi, czę­sto
trau­ma­tycz­nymi zda­rze­niami, sil­nie dzia­ła­ją­cymi na na­sze emo­cje, ta­kimi jak
do­świad­cze­nie śmierci, na­ro­dziny dziecka lub wi­dok wła­snego domu
w pło­mie­niach. Ta­kie chwile mają na nas głę­boki wpływ, kształ­tują na­szą
toż­sa­mość i to, w jaki spo­sób po­strze­gamy sie­bie.
Eks­tre­malne ry­tu­ały – cho­dze­nie po ogniu w Gre­cji i Hisz­pa­nii, prze­bi­ja­nie
ciała przez Hin­du­sów, otrzę­siny w col­lege’u, wy­ma­ga­jące za­da­nia na
roz­po­czę­cie służby w woj­sku lub w jed­nost­kach pa­ra­mi­li­tar­nych na ca­łym
świe­cie – to do­świad­cze­nia for­ma­cyjne, które ze zbie­ra­niny ob­cych so­bie osób
two­rzą grupę. To wła­śnie ty­powe prze­kłady ry­tu­ałów ima­gi­na­cyj­nych
w ro­zu­mie­niu Whi­te­ho­use’a. Po­nie­waż ważne dla nas chwile dzie­limy z in­nymi
oso­bami, mamy za­równo oso­bi­ste, jak i wspólne wspo­mnie­nia, za­ciera się
gra­nica po­mię­dzy jed­nostką a spo­łecz­no­ścią. Kiedy na­sze do­świad­cze­nie może
zro­zu­mieć je­dy­nie krąg osób, które wraz z nami prze­szły pewną próbę,
za­czy­nają nas łą­czyć nie­zwy­kle silne więzi. Whi­te­ho­use pi­sze na­wet o pew­nego
ro­dzaju na­by­tym po­kre­wień­stwie – człon­ko­wie ro­dziny ra­zem sta­wiają czoła
ży­cio­wym trud­no­ściom i to ich do sie­bie zbliża. Po­czu­cie psy­chicz­nego
po­kre­wień­stwa może się wy­two­rzyć rów­nież po wspól­nym prze­ży­ciu
trau­ma­tycz­nego ry­tu­ału. Ma to od­bi­cie w do­bo­rze słów – uczest­nicy czę­sto
zwra­cają się do sie­bie „bra­cie” i „sio­stro”.
Ce­re­mo­nie ima­gi­na­cyjne po­zo­sta­wiają po so­bie nie­po­wta­rzalne
wspo­mnie­nia, mają rów­nież ol­brzymi wpływ na grupę jako ca­łość. Ze względu
na swój eks­pre­syjny cha­rak­ter na­leżą do nie­wdzięcz­nych przed­mio­tów ba­dań.
An­tro­po­lo­go­wie od dawna przy­pusz­czali, że wspól­nie prze­żyty ob­rzęd może
sca­lić grupę, ale nie uda­wało się tego po­twier­dzić w spo­sób na­ukowy.
W efek­cie długo nie mo­gli­śmy w pełni zro­zu­mieć tej sta­rej i jakże sku­tecz­nej
tech­niki spo­łecz­nej, a co za tym idzie – rów­nież wy­ko­rzy­stać jej po­ten­cjału.
Wszystko bły­ska­wicz­nie się zmie­niło za sprawą in­ter­dy­scy­pli­nar­nych ba­dań
hu­ma­ni­stycz­nych, które po­zwo­liły spoj­rzeć na ry­tu­ały z no­wej per­spek­tywy
i le­piej po­jąć ich na­turę.
Roz­dział 5
Unie­sie­nie

Oj­ciec za­brał mnie na pierw­szy mecz piłki noż­nej, kiedy mia­łem ja­kieś osiem
lat. I nie, nie był to fut­bol ame­ry­kań­ski, ale naj­praw­dziw­sza piłka nożna. Ża­den
inny sport na świe­cie nie cie­szy się taką po­pu­lar­no­ścią ani nie ma ta­kiego
wpływu na całe spo­łe­czeń­stwo, w żad­nej też dys­cy­pli­nie nie ob­raca się ta­kimi
pie­niędzmi.
Zja­wi­li­śmy się na miej­scu dwie go­dziny przed me­czem, żeby za­jąć do­bre
miej­sca. Ulu­bieńcy ki­bi­ców z mo­jego mia­sta byli wła­śnie na naj­lep­szej dro­dze
do zwy­cię­stwa w mi­strzo­stwach, więc zda­wa­li­śmy so­bie sprawę z tego, że
sta­dion bę­dzie szczel­nie wy­peł­niony ludźmi. W tam­tych cza­sach nie ku­po­wało
się bi­le­tów z kon­kret­nym nu­me­rem sie­dze­nia. Wła­ści­wie nie było na­wet
sie­dzeń – je­dy­nie rzędy be­to­no­wych scho­dów, a zaj­mo­wa­nie ich prze­bie­gało
w myśl za­sady „kto pierw­szy, ten lep­szy”. Można było za kilka drachm ku­pić od
ulicz­nych sprze­daw­ców pro­sto­kątne ka­wałki po­li­sty­renu słu­żące za po­duszki.
Ze zdu­mie­niem prze­ko­na­łem się, że były one uży­wane je­dy­nie przed
roz­po­czę­ciem me­czu. Skoro tylko na­sza dru­żyna wy­szła na bo­isko, lu­dzie
ze­rwali się na równe nogi, wy­rzu­cili po­duszki w po­wie­trze i już wię­cej nie
usie­dli. Przez więk­szość roz­grywki oj­ciec pró­bo­wał mnie pod­no­sić, że­bym
mógł śle­dzić ak­cję. Nie to było jed­nak dla mnie naj­waż­niej­sze. Naj­cie­kaw­sze
działo się wła­śnie na scho­dach. Czter­dzie­ści ty­sięcy fa­nów ubra­nych na biało-
czarno – to był do­piero wi­dok. Pierw­szy dźwięk gwizdka za­dzia­łał na ki­bi­ców
jak ude­rze­nie pio­runa. Na­gle jakby zni­kąd po­ja­wiły się ty­siące pło­ną­cych flar,
które fa­lo­wały w rę­kach pod­ska­ku­ją­cych ki­bi­ców, do tego roz­legł się wspólny
śpiew. Sta­dion spo­wity gę­stą czer­woną chmurą wy­glą­dał tak, jakby ja­kiś
wul­kan urzą­dzał po­kaz plu­cia lawą. Po kilku mi­nu­tach trzeba było prze­rwać
mecz, żeby dym opadł. Przez ko­lejne dzie­więć­dzie­siąt mi­nut zgro­ma­dzeni ani
na chwilę nie uci­chli. Wszy­scy znali słowa. Nie tylko śpie­wali pio­senki, ale
każdy prze­ży­wał je ca­łym sobą. Wy­krzy­ki­wali z ca­łych sił i pod­ska­ki­wali
w jed­nym ryt­mie, jakby wy­zna­cza­nym przez nie­wi­dzial­nego dy­ry­genta.
Wy­glą­dało to tak, jakby cały tłum stał się jed­nym or­ga­ni­zmem. Tego wła­śnie
dnia zo­sta­łem za­go­rza­łym ki­bi­cem.
Po­dobne sceny co week­end roz­gry­wają się na ca­łym świe­cie. Pod wie­loma
wzglę­dami przy­po­mi­nają naj­bar­dziej pier­wotne ce­re­mo­nie, w li­te­ra­tu­rze
an­tro­po­lo­gicz­nej roi się od po­dob­nych spo­strze­żeń. Ry­tu­ały od­wo­łu­jące się do
emo­cji mają w so­bie siłę, która elek­try­zuje lu­dzi i zmie­nia ich w coś wię­cej niż
tylko zgro­ma­dze­nie przy­pad­ko­wych ga­piów. So­cjo­log Émile Dur­kheim,
o któ­rym mó­wi­łem w roz­dziale dru­gim, twier­dził, że wspólny udział
w ce­re­mo­niach to je­dyne w swoim ro­dzaju do­świad­cze­nie, pod­czas któ­rego
wszy­scy uczest­nicy prze­ży­wają po­dobne emo­cje – to zja­wi­sko zwie się
zbio­ro­wym unie­sie­niem. W 1912 roku w książce za­ty­tu­ło­wa­nej Ele­men­tarne
formy ży­cia re­li­gij­nego opi­sał to wy­jąt­kowe po­ru­sze­nie i po­czu­cie wspól­noty,
zna­jome wszyst­kim, któ­rzy kie­dy­kol­wiek wzięli udział w emo­cjo­nu­ją­cym
ry­tu­ale.

Otóż już sam fakt zgro­ma­dze­nia się lu­dzi działa jak wy­jąt­kowo silny bo­dziec.
Bli­skość zgro­ma­dzo­nych lu­dzi wy­zwala pe­wien ro­dzaj ener­gii, która bły­ska­wicz­nie
wy­nosi ich do po­ziomu wy­jąt­ko­wej eg­zal­ta­cji. Ja­ki­kol­wiek wy­raz uczuć bez
prze­szkód znaj­dzie od­dźwięk w tych wszyst­kich umy­słach, sze­roko wtedy otwar­tych
na do­zna­nia ze­wnętrzne, i każdy z nich za­dźwię­czy echem in­nych. A więc
po­cząt­kowy im­puls roz­cho­dzi się, po­tęż­nie­jąc dzięki od­bi­ciom, tak jak po­tęż­nieje
su­nąca la­wina[1].

To uczu­cie nie­obce wielu z nas. Je­śli kie­dyś mie­li­ście gę­sią skórkę, po­dry­gu­jąc
na kon­cer­cie ra­zem z ty­sią­cem in­nych słu­cha­czy, tego wła­śnie
do­świad­czy­li­ście: zbio­ro­wego unie­sie­nia. Je­śli zda­rzyło wam się onie­mieć
z wra­że­nia na wi­dok tłumu de­mon­stran­tów wy­krzy­ku­ją­cych ha­sła w jed­nym
ryt­mie, mo­że­cie być pewni, że wła­śnie to miał na my­śli Dur­kheim. Sam ni­gdy
w ży­ciu nie prze­pu­ści­łem oka­zji, by wró­cić na ten grecki sta­dion, a za każ­dym
ra­zem, gdy włą­czam się we wspólny śpiew, prze­cho­dzą mnie dresz­cze.
W cza­sie swo­ich ba­dań et­no­gra­ficz­nych by­łem świad­kiem tego, jak
człon­ko­wie ob­ser­wo­wa­nych przeze mnie spo­łecz­no­ści wy­raź­nie się oży­wiają
w cza­sie waż­nych wspól­nych świąt. Ich uczest­ni­kom dziw­nie trudno było
jed­nak opi­sać to do­świad­cze­nie. „Słowa tego nie wy­rażą” – po­wie­dział mi je­den
z mło­dych lu­dzi. Po­twier­dzam: je­śli ni­gdy nie za­wę­dro­wa­li­ście na sta­dion
dru­żyny z mo­jego ro­dzin­nego mia­sta, ni­gdy nie zdo­łam wam przy­bli­żyć
pa­nu­ją­cej tam at­mos­fery. Skoro nie spo­sób opi­sać tych wra­żeń, ich na­ukowe
ba­da­nie rów­nież jest pro­ble­ma­tyczne – na­wet je­śli każdy z nas prze­żył coś
po­dob­nego. Jak bo­wiem zmie­rzyć we­wnętrzny stan wspólny dla ca­łego tłumu?

•••
Lu­dzie mają pier­wotną po­trzebę, by się gro­ma­dzić. Od zbie­ra­czy-łow­ców po
współ­cze­snych miesz­kań­ców miast – na ca­łym świe­cie całe tłumy uczest­ni­czą
we wspól­nych wy­da­rze­niach, dzięki któ­rym mogą się ode­rwać od sza­rej
co­dzien­no­ści i po­czuć jed­no­ścią.
Ta sama pier­wotna po­trzeba ka­zała na­szym przod­kom sprzed dwu­na­stu
ty­sięcy lat wy­ru­szać w kil­ku­ty­go­dniową wę­drówkę, by od­wie­dzić Göbe­kli Tepe.
Po­nie­waż w tam­tym cza­sie nie ist­niały mia­sta, to wła­śnie tłum piel­grzy­mów
był naj­więk­szym zbio­ro­wi­skiem lu­dzi. Można za­tem po­wie­dzieć, że od za­ra­nia
cy­wi­li­za­cji naj­więk­sze zgro­ma­dze­nia miały cha­rak­ter ry­tu­alny.
Sza­cuje się, że w 1953 roku w ko­ro­na­cji kró­lo­wej Elż­biety II w Lon­dy­nie
wzięły udział trzy mi­liony lu­dzi. W cza­sie Świa­to­wych Dni Mło­dzieży w roku
1995 w Lu­neta Park w fi­li­piń­skiej Ma­nili na mszy od­pra­wia­nej przez Jana
Pawła II ze­brało się ich około pię­ciu mi­lio­nów. W Te­he­ra­nie w 1989 roku po­nad
dzie­sięć mi­lio­nów uczest­ni­ków zgro­ma­dziło się na po­grze­bie za­ło­ży­ciela
Is­lam­skiej Re­pu­bliki Iranu, aja­tol­laha Ru­hol­laha Cho­me­iniego. Na­wet jed­nak
te ol­brzy­mie tłumy to nic w po­rów­na­niu z naj­więk­szymi piel­grzym­kami na
świe­cie. W Iraku po­nad trzy­dzie­ści mi­lio­nów szy­itów ściąga do sank­tu­arium
imama Hu­sajna w Kar­bali w rocz­nicę jego mę­czeń­skiej śmierci. W In­diach co
dwa­na­ście lat z oka­zji święta Kumbh Mela od­bywa się ma­sowa piel­grzymka do
brze­gów czte­rech świę­tych rzek. W 2019 roku na ob­chody przy­było do
Pra­ja­gradź (w sta­nie Ut­tar Pra­deś) około stu pięć­dzie­się­ciu mi­lio­nów
wier­nych – było to naj­licz­niej­sze zgro­ma­dze­nie w hi­sto­rii ludz­ko­ści.
Do­świad­cze­nia uczest­nic­twa w tego ro­dzaju uro­czy­sto­ściach nie da się
od­two­rzyć w żad­nym la­bo­ra­to­rium.
Cho­dzi nie tylko o liczbę przy­by­łych. Ma­sowe ry­tu­ały trudno ba­dać zza
biurka rów­nież ze względu na to, że każdy z nich jest osa­dzony w bar­dzo
szcze­gól­nym kon­tek­ście. Od­by­wają się w ści­śle okre­ślo­nym cza­sie i miej­scu:
w przy­droż­nych ka­plicz­kach, pod je­ro­zo­lim­ską Ścianą Pła­czu, na brze­gach
in­dyj­skiego Gan­gesu. Pro­wa­dzący i uczest­nicy ob­rzędu oraz re­kwi­zyty nie
za­leżą od przy­padku. Zgro­ma­dzeni prze­ży­wają silne emo­cje oraz wy­ko­nują
stre­su­jące, bo­le­sne, na­wet nie­bez­pieczne czyn­no­ści, czyli na przy­kład
oka­le­czają się, do­pro­wa­dzają się do stanu wy­czer­pa­nia albo znę­cają nad sobą
na­wza­jem. Weźmy na przy­kład ry­tuał na­ghol prak­ty­ko­wany przez
miesz­kań­ców Re­pu­bliki Va­nu­atu, a kon­kret­nie le­żą­cej na Oce­anie Spo­koj­nym
wy­spy Pen­te­cost. Czę­sto się mówi, że oby­czaj ten jest po­przed­ni­kiem sko­ków
na bun­gee: uczest­nicy ze­ska­kują głową w dół z drew­nia­nych wież, które mogą
mieć na­wet trzy­dzie­ści me­trów wy­so­ko­ści. Przed śmier­cią chro­nią ich tylko
dwa pędy wi­no­ro­śli ob­wią­zane wo­kół ko­stek. Dłu­gość pną­czy zo­staje sta­ran­nie
wy­mie­rzona w taki spo­sób, by ska­czący do­słow­nie otarł się o zie­mię, ale nie
skrę­cił so­bie karku. Na­ghol to ry­tuał ma­jący za­pew­nić ob­fite zbiory po­chrzynu,
ale po­nie­waż jest prze­zna­czony tylko dla mę­skich przed­sta­wi­cieli spo­łecz­no­ści,
uważa się go rów­nież za ry­tuał wej­ścia w do­ro­słość. Chłopcy biorą w nim udział
od siód­mego roku ży­cia. Ta­kich rze­czy ni­gdy nie od­two­rzy się w la­bo­ra­to­rium.
Oczy­wi­ście po­szcze­gólne ele­menty ry­tu­ału można za­aran­żo­wać i czę­sto
warto to zro­bić. Ba­da­cze spraw­dzali na przy­kład, jaki wpływ na lu­dzi mają
wy­ko­ny­wa­nie po­wta­rzal­nych czyn­no­ści, po­ru­sza­nie się w jed­nym ryt­mie,
sym­bole przy­na­leż­no­ści do grupy i po­bu­dze­nie psy­chiczne. Każdy z tych
ele­men­tów ma swój udział w do­świad­cze­niu ry­tu­ału, a można je ob­ser­wo­wać
w kon­tro­lo­wa­nych wa­run­kach. Cho­ciaż można wiele wy­nieść z ba­da­nia
wła­ści­wo­ści mąki, wody i droż­dży, to je­śli in­te­re­suje nas pro­ces ro­bie­nia
chleba, mu­simy sku­pić się na tym, jak po­szcze­gólne skład­niki ra­zem wy­ra­stają
w piecu.
Skoro ist­nieje tak wiele ogra­ni­czeń, w jaki spo­sób ba­dać wspólne ry­tu­ały?
Może trzeba do tego po­dejść kre­atyw­nie. Ba­da­nia te­re­nowe i la­bo­ra­to­ryjne dają
wiele ko­rzy­ści, ale naj­wię­cej można zy­skać, gdy się je po­łą­czy. To w grun­cie
rze­czy pro­sty po­mysł: za­miast wy­ry­wać uczest­ni­ków ry­tu­ału z ich śro­do­wi­ska
i za­pra­szać do ste­ryl­nej pra­cowni, le­piej za­brać pra­cow­nię do tego śro­do­wi­ska.

•••
Po raz pierw­szy spró­bo­wa­łem ta­kiej mie­sza­nej me­to­do­lo­gii w hisz­pań­skim
mia­steczku San Pe­dro Man­ri­que, przez jego miesz­kań­ców na­zy­wa­nym po
pro­stu San Pe­dro. Leży ono w au­to­no­micz­nej wspól­no­cie Ka­sty­lia i León na
pół­noc­nym wscho­dzie Hisz­pa­nii. Po­wstało już w sta­ro­żyt­no­ści, pod­czas
wę­dró­wek lu­dów cel­ty­be­ryj­skich. Choć cały re­gion wie­lo­krot­nie sta­wał się
przed­mio­tem pod­bo­jów, za­wsze miał dużą nie­za­leż­ność. Za­wdzię­czał to
po­ło­że­niu na ubo­czu i nie­rów­nej rzeź­bie te­renu, na­da­ją­cego się naj­wy­żej do
ho­dowli owiec. Wła­śnie za sprawą han­dlu owcami i wełną w śre­dnio­wie­czu
San Pe­dro osią­gnęło do­bro­byt, gdy we­szło w skład po­tęż­nego sto­wa­rzy­sze­nia
ho­dow­ców by­dła o na­zwie Me­sta. W szczy­to­wym punk­cie roz­woju
w mia­steczku, po­dzie­lo­nym na cztery okręgi ad­mi­ni­stra­cyjne, żyły cztery
ty­siące osób. Pa­miątką daw­nej świet­no­ści są ru­iny śre­dnio­wiecz­nych mu­rów,
za­mek i kilka ko­ścio­łów, ale od tam­tego czasu wiele się tu­taj zmie­niło.
Obec­nie pro­win­cja So­ria na­leży do naj­mniej za­lud­nio­nych ob­sza­rów Eu­ropy,
a San Pe­dro, za­miesz­kane przez sześć­set osób, to jedna z jej naj­mniej­szych
miej­sco­wo­ści. W ciągu dnia wą­skie bru­ko­wane uliczki są prze­waż­nie nie­mal
pu­ste, bo więk­szość miesz­kań­ców pra­cuje w fa­bryce szynki albo w są­sied­nich
mia­stecz­kach. W week­en­dowe wie­czory kilka ba­rów i re­stau­ra­cji ry­wa­li­zuje
o spo­ra­dycz­nie zja­wia­ją­cych się klien­tów, choć trzeba przy­znać, że tro­chę ży­cia
wno­szą mło­dzi lu­dzie, któ­rzy wy­je­chali na stu­dia, ale wra­cają do domu na
so­botę i nie­dzielę. Jest jesz­cze miej­ski ośro­dek sportu i to wszystko. Raz w roku
San Pe­dro znaj­duje się jed­nak w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia ca­łego re­gionu.
W czerwcu od­bywa się tu bo­wiem fe­sti­wal San Juan, który trwa cały ty­dzień.
Naj­waż­niej­szą rolę od­gry­wają trzy młode miesz­kanki zwane món­di­das,
wy­bie­rane co roku lo­sowo. Wraz ze swo­imi ro­dzi­nami idą one na czele
pro­ce­sji, de­kla­mują wier­sze, or­ga­ni­zują po­siłki i przy­ję­cia. Można rów­nież
pójść na kon­cert albo tańce, po­słu­chać wy­gła­sza­nych pu­blicz­nie prze­mó­wień,
wziąć udział w na­bo­żeń­stwie lub obej­rzeć wy­ścig konny na głów­nym placu.
To jed­nak nic w po­rów­na­niu z naj­bar­dziej wi­do­wi­sko­wym ry­tu­ałem w Eu­ro­pie,
od­by­wa­ją­cym się tam w prze­si­le­nie let­nie. Do San Pe­dro ścią­gają wów­czas
ty­siące go­ści, chcą­cych po­pa­trzeć, jak miesz­kańcy i miesz­kanki cho­dzą boso po
ogniu.
Po­czątki tego święta giną w po­mroce dzie­jów. Nie­któ­rzy twier­dzą, że to
pa­miątka po sta­ro­żyt­nych ob­rzę­dach Cel­to­ibe­rów lub że món­di­das wcie­lają się
w role po­gań­skich ka­pła­nek Ce­res, rzym­skiej bo­gini rol­nic­twa i płod­no­ści. Inni
są prze­ko­nani, że món­di­das mają przy­po­mi­nać o za­koń­cze­niu tra­gicz­nego
okresu w hi­sto­rii tego re­gionu. Le­genda głosi, że chrze­ści­ja­nie z pół­nocy
Hisz­pa­nii byli zmu­szani do pła­ce­nia Mau­rom z is­lam­skiego emi­ratu Kor­doby
co­rocz­nej kon­try­bu­cji w po­staci stu dzie­wic w za­mian za za­cho­wa­nie
nie­pod­le­gło­ści. Każ­dego roku San Pe­dro od­da­wało trójkę dziew­cząt – aż
do 844 roku, kiedy to ro­ze­grała się bi­twa pod Cla­vijo. Król Astu­rii, Ra­miro I,
po­ko­nał w niej Mau­rów i po­ło­żył kres strasz­li­wemu pro­ce­de­rowi. To tylko
le­genda i wcale nie ma pew­no­ści, czy kryje się w niej choć ziarnko prawdy, ale
miej­scowi za nią prze­pa­dają.
Tra­fi­łem do San Pe­dro po raz pierw­szy w cza­sie stu­diów dok­to­ranc­kich.
Te­ma­tem mo­jej roz­prawy było cho­dze­nie po ogniu w Gre­cji i Buł­ga­rii, więc gdy
tylko do­wie­dzia­łem się o ist­nie­niu po­dob­nej tra­dy­cji w Hisz­pa­nii, mu­sia­łem ją
zba­dać. Choć kilku hisz­pań­skich ba­da­czy folk­loru pi­sało już o niej
w cza­so­pi­smach o za­sięgu lo­kal­nym, wie­dza na ten te­mat była ogra­ni­czona.
Dla­tego nie wie­dzia­łem, czego wła­ści­wie się spo­dzie­wać. Czy cho­dze­nie po
ogniu na­dal jest tam ważne, czy to jedna z tych za­ni­ka­ją­cych tra­dy­cji
prak­ty­ko­wa­nych je­dy­nie przez garstkę star­szy­zny, tak jak w Buł­ga­rii? Czy ktoś
w ogóle pa­mięta o tym zwy­czaju?
Szybko stało się ja­sne, że dla miej­sco­wych jest on nie­zwy­kle istotny.
Na go­dle i pie­częci miej­sco­wo­ści wid­nieją osoba cho­dząca po ogniu i trzy
ce­sta­ños, ozdobne ko­sze, które món­di­das niosą w cza­sie pro­ce­sji. Nie­które
miej­scowe firmy mają na­zwy w stylu Paso del Fu­ego [Spa­cer po Ogniu] czy
La Ho­gu­era [Ogni­sko]. W skle­pach i ba­rach można zo­ba­czyć pla­katy
i ka­len­da­rze ze zdję­ciami z ce­re­mo­nii, a miesz­kańcy wie­szają w sa­lo­nach
fo­to­gra­fie ze swo­jego udziału w tym ry­tu­ale. W mia­steczku za­miesz­ka­nym
przez za­le­d­wie sześć­set osób wznie­siono am­fi­te­atr z miej­scami dla trzech
ty­sięcy wi­dzów spe­cjal­nie po to, żeby raz w roku mo­gła się tam od­by­wać ta
ce­re­mo­nia. Miej­scowi na­zy­wają to miej­sce el re­cinto, co po hisz­pań­sku zna­czy
po pro­stu „miej­sce”. Naj­wy­raź­niej nie trzeba było na­wet pre­cy­zo­wać, do czego
owo „miej­sce” służy. Zie­mia w cen­trum am­fi­te­atru, od­dzie­lona od ka­mien­nych
scho­dów me­ta­lo­wym ogro­dze­niem, była miej­scami wi­docz­nie spa­lona.

•••
Kiedy tylko po­ru­sza­łem te­mat cho­dze­nia po ogniu w roz­mo­wie
z miesz­kań­cami San Pe­dro, chęt­nie za­czy­nali snuć opo­wie­ści
o do­tych­cza­so­wych ce­re­mo­niach. Choć ry­tuał co roku wy­gląda tak samo,
nie­które lata miały dla uczest­ni­ków szcze­gólne zna­cze­nie: rok pierw­szej
ce­re­mo­nii, rok, w któ­rym się po­pa­rzyli, rok, w któ­rym prze­nie­śli ko­goś po
roz­ża­rzo­nych wę­glach. Bur­mistrz, który wła­śnie za­mie­rzał po­że­gnać się
z urzę­dem po dwu­dzie­stu kilku la­tach, uznał, że zbli­ża­jąca się ce­re­mo­nia
bę­dzie uko­ro­no­wa­niem jego ka­riery. „Nie tylko dla­tego, że po raz ostatni będę
nad­zo­ro­wał przy­go­to­wa­nia – po­wie­dział – ale też dla­tego, że tym ra­zem
prze­niosę przez ogień swoją córkę”. Wszy­scy pod­kre­ślali nie­zwy­kłe zna­cze­nie
ry­tu­ału. Cią­gle po­wta­rzali, że dzięki niemu na­prawdę czują, że po­cho­dzą z San
Pe­dro – i że bez niego San Pe­dro nie by­łoby tym, czym jest. Mó­wili o du­mie,
jaką od­czu­wają jako stróże tej tra­dy­cji, i opo­wia­dali, jak nie­cier­pli­wie cze­kają
na te­go­roczną ce­re­mo­nię – i na każdą ko­lejną. Na py­ta­nie, ja­kie zna­cze­nie ma
dla nich ry­tuał cho­dze­nia po ogniu, je­den z męż­czyzn od­po­wie­dział: „W skali
od jed­nego do dzie­się­ciu – dwa­dzie­ścia”. Inni po­prze­sta­wali na stwier­dze­niu,
że to naj­waż­niej­sze chwile w ich ży­ciu.
Przy­go­to­wa­nia za­czy­nają się z kil­ku­mie­sięcz­nym wy­prze­dze­niem.
At­mos­fera wy­cze­ki­wa­nia stop­niowo na­ra­sta, aż na­stę­puje wy­buch ra­do­ści
i eks­cy­ta­cji. Na­wet po za­koń­cze­niu uro­czy­sto­ści po­ru­sze­nie trwa jesz­cze kilka
ty­go­dni, w cza­sie któ­rych oma­wia się i ana­li­zuje każdy szcze­gół. A póź­niej
przy­cho­dzi słodko-gorzka tę­sk­nota. Przez ko­lejne mie­siące miesz­kańcy
z jed­nej strony z przy­jem­no­ścią wra­cają do wspo­mnień z ry­tu­ału, a z dru­giej –
cze­kają na ko­lejny. Roz­mo­wie o cho­dze­niu po ogniu to­wa­rzy­szą wes­tchnie­nia,
roz­ma­rzony wzrok i me­lan­cho­lijny uśmiech. Gdy py­ta­łem miesz­kań­ców, jak to
jest cho­dzić po roz­ża­rzo­nych wę­glach, opi­sy­wali to jako eks­cy­tu­jące – wręcz
eks­ta­tyczne – do­świad­cze­nie wszech­ogar­nia­ją­cej ener­gii i jed­no­ści ze
wszyst­kimi zgro­ma­dzo­nymi. „Tego uczu­cia nie wy­rażą słowa. Są tam ty­siące
lu­dzi, ale wszy­scy czują się jed­no­ścią”. Nikt nie był w sta­nie do­kład­nie
po­wie­dzieć, dla­czego prak­ty­ko­wany jest ten ry­tuał, wska­zy­wano je­dy­nie
tra­dy­cję. Czę­sto wspo­mi­nano na­to­miast o jego skut­kach. Jak po­wie­działa mi
jedna z ko­biet: „Czu­jesz się wtedy człon­kiem spo­łecz­no­ści mia­steczka, ro­dzi
się po­czu­cie przy­na­leż­no­ści, jed­no­ści z grupą”.
Te opisy bar­dzo przy­po­mi­nają zbio­rowe unie­sie­nie opi­sane przez
Dur­khe­ima. W cza­sie bu­dzą­cych silne emo­cje ry­tu­ałów wszy­scy do­świad­czają
po­dob­nego, elek­try­zu­ją­cego uczu­cia i wpa­dają w po­dobny stan, dzięki czemu
ro­dzi się mię­dzy nimi spo­łeczna więź. Choć jed­nak an­tro­po­lo­dzy od stu lat
mó­wią, pi­szą i uczą o kon­cep­cji Dur­khe­ima, ni­komu nie udało się po­ka­zać
me­cha­ni­zmu tego zja­wi­ska. Jak bo­wiem zmie­rzyć łą­czące wszyst­kich
jed­na­kowe emo­cje i po­czu­cie jed­no­ści w trak­cie ry­tu­al­nego spa­ceru po ogniu?

•••
Po dok­to­ra­cie za­pro­po­no­wano mi za­trud­nie­nie na eta­cie na­uko­wym na
Uni­wer­sy­te­cie w Aar­hus. Mia­łem pra­co­wać w in­sty­tu­cie zaj­mu­ją­cym się
ko­gni­ty­wi­zmem, MINDLab. Za­czą­łem tam oma­wiać swoje ba­da­nia
et­no­gra­ficzne z in­nym mło­dym na­ukow­cem, Uffe Schjød­tem, który wła­śnie
otrzy­mał ty­tuł dok­tora psy­cho­lo­gii re­li­gii. Aku­rat za­koń­czył pro­jekt ba­daw­czy
do­ty­czący mo­dli­twy, w któ­rym wy­ko­rzy­sty­wał ob­ra­zo­wa­nie mó­zgu. Mój
po­mysł, że zja­wi­sko ze­stro­je­nia emo­cjo­nal­nego w cza­sie ry­tu­ału da­łoby się
za­ob­ser­wo­wać na po­zio­mie fi­zjo­lo­gii, padł na po­datny grunt. W tym sa­mym
in­sty­tu­cie po­zna­li­śmy póź­niej Ivanę Ko­nva­linkę, dok­to­rantkę zaj­mu­jącą się
bio­in­ży­nie­rią, która ana­li­zo­wała ko­or­dy­na­cję ru­chów u par lu­dzi. Ivana
pra­co­wała w wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych, lecz chciała wy­pró­bo­wać swoje
me­tody w cza­sie ba­dań te­re­no­wych. Ra­zem ze­bra­li­śmy ze­spół
i za­pro­jek­to­wa­li­śmy od­po­wied­nie ba­da­nie. Za­mie­rza­li­śmy się sku­pić na
ak­ty­wa­cji au­to­no­micz­nego układu ner­wo­wego, który od­grywa klu­czową rolę
w pro­ce­sie po­wsta­wa­nia su­biek­tyw­nych do­świad­czeń emo­cjo­nal­nych.
Jak pi­sa­łem w roz­dziale trze­cim, au­to­no­miczny układ ner­wowy jest dla ciała
ni­czym emo­cjo­nalny ter­mo­stat, uwal­nia­jący hor­mony po­ma­ga­jące re­gu­lo­wać
sto­pień po­bu­dze­nia. Składa się on z dwóch czę­ści. Współ­czulna część
od­po­wiada za go­to­wość do dzia­ła­nia, przy­współ­czulna uspo­kaja i po­maga się
od­prę­żyć. Ra­zem re­gu­lują mnó­stwo funk­cji ży­cio­wych nie­za­leż­nych od
ludz­kiej woli, mię­dzy in­nymi bi­cie serca, prze­pływ krwi, od­dy­cha­nie,
wy­dzie­la­nie potu. Je­śli ko­goś in­te­re­sują fi­zjo­lo­giczne oznaki po­bu­dze­nia
emo­cjo­nal­nego, od ba­da­nia tego wła­śnie układu po­wi­nien za­cząć.
W prze­szło­ści nie­moż­liwe by­łoby zmie­rze­nie ak­tyw­no­ści au­to­no­micz­nego
układu ner­wo­wego w cza­sie cho­dze­nia po ogniu bez za­kłó­ca­nia ca­łej
ce­re­mo­nii. My mie­li­śmy szczę­ście, bo dzięki po­stę­powi tech­no­lo­gicz­nemu
nie­długo przed roz­po­czę­ciem na­szych ba­dań po­ja­wiły się czuj­niki
umoż­li­wia­jące re­je­stro­wa­nie re­ak­cji fi­zjo­lo­gicz­nych w na­tu­ral­nych
oko­licz­no­ściach. Taki czuj­nik wy­star­czy przy­piąć do ciała. Nie mu­sie­li­śmy więc
ga­niać za uczest­ni­kami z cięż­kim sprzę­tem i wlec za sobą ka­bli. Urzą­dze­nie
mie­rzące rytm serca, lek­kie i nie­in­wa­zyjne, można było wy­god­nie no­sić pod
ubra­niem, a więc po­zo­sta­wało nie­wi­doczne. Dziś są one po­wszech­nie do­stępne
i nie­zbyt dro­gie. Wła­ści­wie nie­wy­klu­czone, że na­wet kiedy czy­ta­cie tę książkę,
ma­cie jedno z ta­kich urzą­dzeń na nad­garstku – ja mam, kiedy ją pi­szę.
W tam­tych cza­sach była to jed­nak luk­su­sowa i kosz­towna no­winka tech­niczna,
na którą mo­gli so­bie po­zwo­lić za­wo­dowi spor­towcy czy woj­sko, ale na pewno
nie my. Po­nie­waż w miej­scach, w któ­rych za­mie­rza­li­śmy z nich ko­rzy­stać,
miała pa­no­wać tem­pe­ra­tura wyż­sza niż w piecu prze­my­sło­wym, wy­po­ży­cze­nie
ta­kich ga­dże­tów nie wcho­dziło w grę.
Po­pro­si­li­śmy o po­moc Ar­mina Ge­ertza, który pro­wa­dził wtedy grupę
ba­daw­czą Re­li­gion, Co­gni­tion and Cul­ture [Re­li­gia, pro­cesy po­znaw­cze
i kul­tura], oraz An­dre­asa Ro­ep­storffa, jed­nego z kie­row­ni­ków MINDLab.
Przed­sta­wi­li­śmy im nasz plan: je­dziemy do San Pe­dro i przy­pi­namy
urzą­dze­nia mo­ni­to­ru­jące pracę serca lu­dziom cho­dzą­cym boso po ogniu.
An­dreas uważ­nie nas wy­słu­chał i po dłu­gim mil­cze­niu stwier­dził:
– W ży­ciu nie sły­sza­łem bar­dziej wa­riac­kiego po­my­słu na ba­da­nie. – A po
chwili do­dał: – Zróbmy to.
Wresz­cie nad­szedł ten czas. San Pe­dro wy­glą­dało na­prawdę świą­tecz­nie.
Od­ma­lo­wano bu­dynki, bal­kony ozdo­biono fla­gami, po­sa­dzono ro­śliny.
Wy­cięto trzy drzewa z po­bli­skiego lasu i każde z nich w osob­nej pro­ce­sji
prze­wie­ziono do mia­steczka. Przy­stro­jono je wstąż­kami, ba­lo­nami
i lam­pio­nami, umiesz­czono w do­ni­cach i usta­wiono przed do­mami món­di­das.
Przez cały dzień drzwi po­zo­sta­wały otwarte, a prze­chod­nie mo­gli zajść na
po­czę­stu­nek. Dziew­częta oraz ich ro­dziny pę­kały z dumy, ob­słu­gu­jąc licz­nych
go­ści. Ser­wo­wano nie­zli­czone ilo­ści hisz­pań­skiej szynki i czer­wo­nego wina –
z tych pro­duk­tów sły­nie ten re­gion. Ja zja­dłem coś wcze­śniej i to był błąd, bo
go­spo­da­rze na­le­gali, że­bym spró­bo­wał wszyst­kiego, i pil­no­wali, żeby tak się
stało. Zła­jali mnie za to, że ode­rwa­łem tłuszcz z szynki, i po­in­for­mo­wali, że to
jej naj­lep­sza część, samo zdro­wie. Mu­sia­łem usłu­chać.
Bru­ko­wane ulice szczel­nie wy­peł­niali lu­dzie. Osoby po­cho­dzące z San Pe­dro,
które wy­pro­wa­dziły się do więk­szych miast, wzięły wolne, żeby móc
uczest­ni­czyć w świę­cie. Go­ście zje­chali się z ca­łego kraju, a na­wet z za­gra­nicy.
Było ich tylu, że w pro­mie­niu kilku ki­lo­me­trów za­re­zer­wo­wano wszyst­kie
miej­sca noc­le­gowe – choć na co dzień tu­ry­stów nie po­ka­zuje się tu wielu.
Au­to­bus z po­bli­skiej So­rii, który zwy­kle jeź­dzi sześć razy w ty­go­dniu, te­raz
kur­so­wał co kilka go­dzin. Sznur za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów cią­gnął się
da­leko poza gra­nice mia­steczka. Naj­więk­sze po­ru­sze­nie dało się za­ob­ser­wo­wać
wo­kół dwóch pla­ców i wzdłuż dwóch łą­czą­cych je krę­tych, wą­skich uli­czek.
Bary i re­stau­ra­cje pę­kały w szwach. Ci, któ­rzy nie zmie­ścili się w środku, mo­gli
na ze­wnątrz sko­rzy­stać z usług ba­rów na kół­kach. Uliczni sprze­dawcy
roz­sta­wili budki i stoły, ofe­ro­wali ka­pe­lu­sze, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, ob­razy
o te­ma­tyce re­li­gij­nej i pa­miątki.
Wie­czór roz­po­czął się od pa­rady pro­wa­dzo­nej przez món­di­das, to­wa­rzy­szyli
im or­kie­stra miej­ska i przed­sta­wi­ciele władz. Z naj­więk­szego ko­ścioła
wy­pro­wa­dzono wi­ze­runki pa­trona mia­sta oraz Matki Bo­żej i nie­siono do
ka­pliczki zwa­nej hu­mil­la­dero. W tym sa­mym cza­sie grupa męż­czyzn zaj­mo­wała
się przy­go­to­wa­niem ogni­ska. Użyli w tym celu dwóch ton drewna dę­bo­wego,
które uło­żyli w stos o roz­mia­rach nie­wiel­kiego po­koju. Po pod­ło­że­niu ognia
w niebo wy­strze­lił pięt­na­sto­me­trowy pło­mień. Męż­czyźni mieli do­świad­cze­nie
i wie­dzieli, kiedy roz­pa­lić drewno – miało pło­nąć przez kilka go­dzin, żeby
o pół­nocy zo­stała war­stwa wę­giel­ków.
Dla nas pro­wa­dze­nie ba­dań w środku tego dzi­kiego za­mie­sza­nia wcale nie
było ła­twe. To­wa­rzy­szył nam duży stres, do­słow­nie nic nie szło po na­szej my­śli.
Tak to już jed­nak jest z ba­da­niami w praw­dzi­wym ży­ciu. Na szczę­ście
osta­tecz­nie wszystko się po­ukła­dało i udało nam się wy­ko­rzy­stać wszyst­kie
mo­ni­tory pracy serca – za­ło­żyli je i ci, któ­rzy mieli przejść po ogniu,
i zgro­ma­dzeni wi­dzo­wie. Wła­ści­wie nie wy­star­czyło nam ich dla wszyst­kich
chęt­nych.
Tym­cza­sem wo­kół ra­tu­sza za­czął się zbie­rać spory tłu­mek. Grała or­kie­stra,
wszy­scy wło­żyli stroje przy­go­to­wane spe­cjal­nie na tę oka­zję. Osoby ma­jące
cho­dzić po ogniu miały wo­kół szyi prze­wią­zane czer­wone chu­s­teczki. Gdy
zbli­żał się ich czas, wy­raz ich twa­rzy świad­czył o tym, że są co­raz bar­dziej
po­ru­szone. W końcu cze­kały na tę noc przez cały rok, a od wiel­kiego fi­nału
dzie­liło je za­le­d­wie kilka go­dzin.
Kiedy na­de­szła pora, dwóch do­brze mi zna­nych miesz­kań­ców wzięło mnie
za ręce. Sta­łem się czę­ścią dłu­giego łań­cu­cha lu­dzi, który wła­śnie za­czy­nał się
po­ru­szać. By­łem świa­dom, że nie mogę się z tego łań­cu­cha wy­rwać, bo zmie­rza
on w stronę miej­sca naj­waż­niej­szego wy­da­rze­nia. Wie­dzia­łem, że jest ono
prze­peł­nione, bo dzwo­ni­łem do ko­le­gów z ze­społu, któ­rzy wcze­śniej za­jęli tam
do­brą po­zy­cję do fil­mo­wa­nia ry­tu­ału. Miej­scowi też o tym wie­dzieli, więc
przy­byli z wy­prze­dze­niem, ale wielu go­ści nie zdo­łało do­stać się do środka.
Łań­cuch szybko prze­miesz­czał się po wzgó­rzu, a za nim cały tłum. Po kilku
mi­nu­tach prze­cho­dzi­li­śmy przez ogro­dze­nie re­cinto. Wkra­cza­li­śmy na śro­dek
areny przy dźwię­kach or­kie­stry, wi­tani przez ty­siące wi­dzów, i było w tym coś
nie­zwy­kle emo­cjo­nu­ją­cego. Dla cho­dzą­cych po ogniu, któ­rzy zda­wali so­bie
sprawę, że wszyst­kie oczy są zwró­cone na nich, mu­siało to być wręcz
przy­tła­cza­jące. Czu­li­śmy cie­pło roz­cho­dzące się z dłu­giego rowu wy­peł­nio­nego
ża­rzą­cymi się wę­giel­kami. Od sa­mego pa­trze­nia na nie czu­łem się, jak­bym
wło­żył głowę do pieca. Nasz pi­ro­metr (przy­rząd słu­żący do po­miaru
eks­tre­mal­nych tem­pe­ra­tur bez bez­po­śred­niego kon­taktu z ba­da­nym cia­łem)
po­ka­zał sześć­set sie­dem­dzie­siąt sie­dem stopni Cel­sju­sza na po­wierzchni
wę­giel­ków i za­czął się to­pić. Wi­dzia­łem wcze­śniej wiele ce­re­mo­nii cho­dze­nia
po ogniu, ale żadna z nich nie była tak dzika. Wi­dzo­wie sta­wali się co­raz
bar­dziej roz­em ­ o­cjo­no­wani, a uczest­nicy – co­raz po­waż­niejsi. Nic w tym
dziw­nego: za­raz mieli przejść boso po po­wierzchni, która mo­głaby sto­pić
alu­mi­nium.
Wła­śnie ze względu na tę tem­pe­ra­turę wielu lu­dzi jest prze­ko­na­nych, że
mu­szą w tym tkwić ja­kieś sztuczki. W rze­czy­wi­sto­ści nie ma szcze­gól­nych
przy­go­to­wań: żad­nych ma­ści ani nar­ko­ty­ków, żad­nych ta­jem­nic. Daw­niej
mó­wiło się, że miej­scowi mają zro­go­wa­ciałe po­de­szwy stóp, po­nie­waż cho­dzą
boso do pracy w polu. Na­wet gdyby w tej wąt­pli­wej teo­rii było kie­dyś tro­chę
prawdy, te­raz już tak nie jest. W San Pe­dro mało kto cho­dzi dziś boso wię­cej
niż prze­ciętny miesz­ka­niec du­żego mia­sta. Nie­któ­rzy twier­dzą, że ochronę
za­pew­nia ich sto­pom pot albo woda, dzięki któ­rym po­zo­stają one wil­gotne.
Re­cinto jest jed­nak po­kryte ubitą zie­mią, która od ognia schnie na wiór. Poza
tym mo­cze­nie stóp nie by­łoby naj­lep­szym po­my­słem, bo żar mógłby się
przy­kle­jać do mo­krej skóry i wy­rzą­dzić jesz­cze więk­szą krzywdę. Cho­dze­nie po
ogniu bez opa­rzeń jest moż­liwe wy­łącz­nie dzięki temu, że ża­rzące się drewno
słabo prze­wo­dzi cie­pło, a uczest­nicy mają z nim kon­takt przez krótki czas.
To jest moż­liwe, lecz nie ma gwa­ran­cji, że żad­nemu ze śmiał­ków nic się nie
sta­nie. Na­wet naj­mniej­sza nie­rów­ność może spra­wić, że po­ja­wią się pę­che­rze.
Ogromne za­gro­że­nie sta­no­wią też drobne ka­mie­nie, ka­wałki me­talu i wszel­kie
obce ele­menty, które przy­pad­kowo zna­la­złyby się w ża­rze. Przy zbyt wol­nym
tem­pie cho­dze­nia stopy za­czy­nają się przy­pie­kać. Z ko­lei kiedy idzie się zbyt
szybko, stopy głę­biej za­pa­dają się w żar i sku­tek jest jesz­cze gor­szy. Dla­tego
je­śli ktoś wpad­nie w pa­nikę i spró­buje biec, naj­praw­do­po­dob­niej się po­pa­rzy.
Klu­czem do suk­cesu jest kon­cen­tra­cja: je­den fał­szywy krok lub mo­ment
za­wa­ha­nia ozna­czają cięż­kie ob­ra­że­nia i upo­ko­rze­nie przed całą spo­łecz­no­ścią.
Mu­zyka uci­chła. Uczest­nicy ry­tu­ału zdjęli buty i od­byli ostat­nią na­radę, by
usta­lić ko­lej­ność przej­ścia. Każdy z nich miał na ple­cach prze­nieść po ogniu
jedną osobę, zwy­kle ko­goś bli­skiego. Naj­pierw miały być nie­sione trzy
món­di­das. Do­kład­nie o pół­nocy roz­legł się ja­zgo­tliwy dźwięk trąbki,
ob­wiesz­cza­jący po­czą­tek ry­tu­ału. Za­pa­dła ci­sza. Za­szczyt otwar­cia ce­re­mo­nii
przy­padł Ale­jan­drowi, naj­bar­dziej do­świad­czo­nemu z uczest­ni­ków. Męż­czy­zna
wstał i pod­szedł do jed­nej z món­di­das – swo­jej wnuczki. Ale­jan­dro miał
sie­dem­dzie­siąt pięć lat, dziew­czyna była od niego o głowę wyż­sza. Gdy
usa­do­wiła się na ple­cach Ale­jan­dra, przez chwilę wy­da­wało się, że on z tru­dem
może ustać, jakby pró­bo­wał utrzy­mać w pio­nie ciężką wieżę z gry Jenga.
Wszy­scy wstrzy­mali od­dech. Kilku męż­czyzn po­de­szło, by spraw­dzić, czy nie
jest po­trzebna po­moc. Ale­jan­dro od­pra­wił ich szyb­kim ru­chem dłoni.
Znów za­brzmiała trąbka. Na­stał już czas. Wszy­scy zgro­ma­dzeni za­mil­kli.
Ale­jan­dro spoj­rzał na dziew­czynę sie­dzącą na jego ple­cach i po­pro­sił, żeby
mocno się trzy­mała. Wziął głę­boki od­dech i przez kilka se­kund w sku­pie­niu
wpa­try­wał się w ogień. Póź­niej skie­ro­wał oczy ku niebu, zbie­ra­jąc w so­bie
od­wagę, i zro­bił pierw­szy krok. Szedł z nie­za­chwianą de­ter­mi­na­cją. Trzy­mał
głowę wy­soko, wy­glą­dał na pew­nego sie­bie i peł­nego za­pału – jak wo­jow­nik
w ogniu walki. Wresz­cie zna­lazł się po dru­giej stro­nie. Z tłumu wy­do­był się ryk.
Dziew­czyna zsu­nęła się na zie­mię i le­dwo zdą­żyła przy­tu­lić dziadka, gdy
po­de­szły ich ro­dziny, by uści­skać trium­fu­jącą dwójkę.
Tej nocy po ogniu prze­szło jesz­cze kil­ka­dzie­siąt par. Uczest­nicy pew­nie
sta­wiali kroki, jakby pró­bu­jąc uga­sić ogień, spod ich stóp strze­lały iskry. Czę­sto
się sły­szy, że pró­bują oni ujarz­mić ogień i po­ka­zać, że ni­czego się nie lę­kają.
Nie­wy­klu­czone, że fak­tycz­nie wła­śnie to chcą za­de­mon­stro­wać pu­blicz­no­ści,
przede wszyst­kim zaś so­bie sa­mym. Pa­trzy­łem na ten sam ogień co oni
i czu­łem jego po­tęgę na­wet ze znacz­nie więk­szej od­le­gło­ści, więc mo­głem tylko
so­bie wy­obra­żać, jak przej­mu­jące jest całe do­świad­cze­nie. Żeby do­dać so­bie
otu­chy w cza­sie ocze­ki­wa­nia, uczest­nicy czę­sto wy­ko­nują znak krzyża, ści­skają
ta­li­zmany, me­dy­tują lub mo­dlą się, pró­bu­jąc oczy­ścić umysł i się
skon­cen­tro­wać. Cały spa­cer trwa za­le­d­wie kilka se­kund, ale wy­daje się to
wiecz­no­ścią. Sami uczest­nicy mó­wią, że czują się, jakby po­ru­szali się
w zwol­nio­nym tem­pie, dzięki czemu są świa­domi każ­dego kroku i każ­dej
mi­ja­ją­cej chwili. Opo­wia­dają, że w tym cza­sie nic wię­cej się nie li­czy, że ich
umy­słu nie za­prząta żadna inna myśl. Są tylko oni i ten ogień. A już po
wszyst­kim – czas świę­to­wać.
Po każ­dym uda­nym przej­ściu po­cząt­kowy strach i nie­po­kój ustę­po­wały
miej­sca uldze, ra­do­ści i du­mie. Do cho­dzą­cego po ogniu i osoby, którą wła­śnie
prze­niósł, pod­bie­gali przy­ja­ciele i ro­dzina, by ich wy­ści­skać. Na po­czątku szli
do­świad­czeni męż­czyźni dźwi­ga­jący na ple­cach do­ro­słych: żony, ro­dzi­ców,
sy­nów, córki albo inne bli­skie im osoby. Za nimi – ko­biety i mniej za­pra­wieni
uczest­nicy nio­sący dzieci lub idący sami. Ku ucie­sze tłumu przez ogień
prze­szedł miej­scowy ka­płan. Był też chło­pak o imie­niu Fer­nando, który
za­mie­rzał prze­nieść swoją dziew­czynę, ale kilka dni wcze­śniej się po­kłó­cili
i ona nie do­tarła. Wszystko wska­zy­wało na to, że Fer­nando bę­dzie szedł sam.
Gdy jed­nak przy­szła jego ko­lej, spoj­rzał na swego ojca i wziął go za rękę. Ten
cały się roz­pro­mie­nił z dumy i szczę­ścia. Fer­nando kro­czył po ogniu z su­ro­wym
wy­ra­zem twa­rzy, jego oj­ciec uśmie­chał się roz­anie­lony[2]. Gdy zna­leźli się po
dru­giej stro­nie i oj­ciec sta­nął z po­wro­tem na ziemi, ser­decz­nie się uści­skali.
Po ostat­nim przej­ściu po ogniu na arenę wlał się tłum i uczest­nicy
wy­mie­szali się z ob­ser­wa­to­rami. Or­kie­stra znów grała i wszy­scy za­częli
scho­dzić do mia­steczka. Mi­nęła druga w nocy, ale emo­cje były zbyt duże, by
kto­kol­wiek my­ślał o po­wro­cie do domu. Roz­po­częła się im­preza – jedna z tych,
które umieją wy­pra­wić tylko Hisz­pa­nie. Aż do świtu trwały tańce i śpiewy na
uli­cach. Piwo i wino pły­nęły stru­mie­niami z be­czek, które miesz­kańcy trzy­mali
w ga­ra­żach spe­cjal­nie na tę oka­zję. Od tego pod­eks­cy­to­wa­nia więk­szość
na­szych ba­da­nych za­po­mniała, że ma na so­bie urzą­dze­nia mie­rzące rytm
serca.

•••
Po przyj­rze­niu się pierw­szym ana­li­zom od razu wie­dzie­li­śmy, że od­kry­li­śmy
coś na­prawdę nie­zwy­kłego[3]. Po pierw­sze, oka­zało się, że rytm serca
spa­ce­ru­ją­cych po ogniu w du­żym stop­niu się zsyn­chro­ni­zo­wał. Było to
za­ska­ku­jące, je­śli weź­mie się pod uwagę, że każdy uczest­nik ro­bił coś in­nego.
Gdyby wszy­scy tań­czyli do tej sa­mej me­lo­dii lub wy­ko­ny­wali tę samą se­kwen­cję
ru­chów, spo­dzie­wa­li­by­śmy się, że bę­dzie to miało od­bi­cie w fi­zjo­lo­gii.
Tym­cza­sem w da­nej chwili po ogniu prze­cho­dziła tylko jedna osoba, bo
po­zo­stałe cze­kały na swoją ko­lej. Mimo wszystko w żad­nym in­nym mo­men­cie
tego wy­jąt­ko­wego dnia ich serca nie biły tak syn­chro­nicz­nie jak w cza­sie
sa­mego ry­tu­ału – nie ze­stro­iły się ze sobą bar­dziej na­wet pod­czas wspól­nego
mar­szu czy tańca w pa­rach.
Taką syn­chro­ni­za­cję funk­cji fi­zjo­lo­gicz­nych można czę­sto za­ob­ser­wo­wać
w mó­zgu – od­po­wia­dają za to neu­rony lu­strzane. Je­żeli dana osoba wi­dzi, że
ktoś po­słu­guje się młot­kiem, dzięki tym neu­ro­nom w jej mó­zgu ak­ty­wują się
ob­szary, które by­łyby po­bu­dzone, gdyby to ona uży­wała młotka. Czy
syn­chro­ni­za­cja pracy serca w cza­sie ry­tu­ału cho­dze­nia po ogniu była tym
sa­mym zja­wi­skiem? Gdy­by­śmy sku­pili się je­dy­nie na da­nych bio­me­trycz­nych,
pew­nie by­śmy tak uznali. Po­nie­waż jed­nak wzię­li­śmy pod uwagę rów­nież
kon­tekst spo­łeczny, na jaw wy­szedł jesz­cze je­den klu­czowy szcze­gół: nie
wszy­scy ule­gli tej emo­cjo­nal­nej syn­chro­ni­za­cji. Miej­scowi nie re­ago­wali w taki
sam spo­sób jak przy­by­sze spoza mia­steczka. Dla tych pierw­szych było to
na­prawdę do­nio­słe wy­da­rze­nie. Dla dru­gich – tylko spek­takl.
Waga czyn­nika spo­łecz­nego stała się jesz­cze wy­raź­niej za­uwa­żalna, gdy
stwo­rzy­li­śmy sche­mat sieci spo­łecz­nych uczest­ni­ków na­szego ba­da­nia – czyli
li­stę ich przy­ja­ciół oraz człon­ków ro­dziny – i uzu­peł­ni­li­śmy ją uzy­skaną od nich
sa­mych in­for­ma­cją o tym, jak silne więzi ich łą­czą. Oka­zało się, że im bliż­sza
re­la­cja, tym bar­dziej syn­chro­ni­zo­wały się emo­cje w cza­sie ce­re­mo­nii – do tego
stop­nia, że dało się okre­ślić cha­rak­ter tej re­la­cji je­dy­nie na pod­sta­wie po­miaru
pracy serca da­nych osób[4]. Pary przy­ja­ciół i krew­nych po­dob­nie prze­ży­wały
emo­cje, co było wi­dać w wy­ni­kach ba­dań, za­nim jesz­cze przy­stą­pi­li­śmy do
ana­lizy sta­ty­stycz­nej. Para bliź­niąt miała nie­mal iden­tyczny rytm serca – na­wet
wów­czas, gdy jedno z nich sie­działo, a dru­gie szło po ogniu. Rów­nież
miej­scowi wi­dzo­wie i uczest­nicy ce­re­mo­nii re­ago­wali bar­dzo po­dob­nie. Nie
wy­stą­piły na­to­miast żadne tego typu ana­lo­gie w po­mia­rach pracy serca
nie­zwią­za­nych ze sobą ob­ser­wa­to­rów po­cho­dzą­cych spoza mia­steczka. To nie
była au­to­ma­tyczna od­po­wiedź mó­zgu po­le­ga­jąca na wczu­wa­niu się w cu­dze
emo­cje. To było zja­wi­sko o cha­rak­te­rze spo­łecz­nym.

•••
Ten spo­łeczny wy­miar emo­cji prze­ży­wa­nych pod­czas ry­tu­ału zna­lazł od­bi­cie
rów­nież w ba­da­niach neu­ro­lo­gicz­nych. Paul Zak to eko­no­mi­sta i neu­ro­log
z Cla­re­mont Gra­du­ate Uni­ver­sity, spe­cja­li­zu­jący się w neu­ro­che­mii więzi
mię­dzy­ludz­kich. Dla­tego zy­skał przy­do­mek Dr Love [Dok­tor Mi­łość]. W swo­jej
pra­cowni w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej wraz z ze­spo­łem od­krył, że kiedy oka­zu­jemy
ko­muś za­ufa­nie i sami przed­sta­wiamy sie­bie jako god­nych za­ufa­nia
(na przy­kład w sy­tu­acji, gdy prze­le­wamy ko­muś pie­nią­dze, li­cząc na to, że ten
ktoś rów­nież prze­leje nam pewną sumę), nasz mózg wy­twa­rza więk­sze ilo­ści
oksy­to­cyny. Ten neu­ro­hor­mon od­grywa fun­da­men­talną rolę w two­rze­niu więzi
spo­łecz­nych. Wy­dziela się w du­żych ilo­ściach w cza­sie po­rodu i kar­mie­nia
pier­sią, po­maga się wy­ci­szyć i sku­pić, dzięki czemu mat­kom ła­twiej jest
na­wią­zać więź z nowo na­ro­dzo­nym dziec­kiem. Po­ziom oksy­to­cyny szy­buje
w górę rów­nież w cza­sie sto­sunku sek­su­al­nego, dzięki czemu ła­twiej nam
od­czu­wać przy­jem­ność, ale też zbu­do­wać bli­skość z part­ne­rem dzięki em­pa­tii
i czu­ło­ści. Kiedy ze­spół Zaka po­dał ba­da­nym oksy­to­cynę w sprayu do nosa, stali
się oni hoj­niejsi i bar­dziej ufni. Part­ne­rzy otrzy­mu­jący oksy­to­cynę czę­ściej
pa­trzyli so­bie w oczy i zga­dzali się ze sobą, a także czuli się ra­zem bez­piecz­niej.
Zak za­ob­ser­wo­wał te efekty w la­bo­ra­to­rium i za­pra­gnął spraw­dzić, jak to
wy­gląda w praw­dzi­wym ży­ciu. Nada­rzyła się ku temu oka­zja, gdy do­stał
za­pro­sze­nie na pe­wien ślub.
Linda Ged­des jest bry­tyj­ską au­torką ksią­żek o te­ma­tyce na­uko­wej,
naj­bar­dziej znaną z pu­bli­ka­cji o ciąży i wy­cho­wa­niu dzieci. Na­pi­sała kilka
ar­ty­ku­łów o wpły­wie oksy­to­cyny na więzi mię­dzy oso­bami w związku, a także
mię­dzy ro­dzi­cami a dziećmi. Za­częła się też za­sta­na­wiać nad rolą czą­steczki
czu­ło­ści (ang. cud­dle mo­le­cule) – jak ją na­zwała – w prak­ty­kach kul­tu­ro­wych
zwią­za­nych z sil­nymi emo­cjami, na przy­kład w ce­re­mo­nii za­ślu­bin. Po­nie­waż
nie ist­niały wów­czas ta­kie ba­da­nia, po­sta­no­wiła sama po­słu­żyć za kró­lika
do­świad­czal­nego. Jaka oka­zja mo­głaby być do tego lep­sza niż jej wła­sny ślub?
Ged­des na­wią­zała kon­takt z Za­kiem, któ­rego ba­da­nia śle­dziła od lat,
i spy­tała, czy nie miałby ochoty po­brać pró­bek krwi od jej go­ści we­sel­nych.
Oczy­wi­ście Zak miał na to wielką ochotę – nie bez po­wodu czę­sto mówi się, że
pro­wa­dzi ba­da­nia we­dług za­sad eko­no­mii wam­pira (ang. vam­pire eco­no­mics).
Spa­ko­wał gar­ni­tur, wi­rówkę la­bo­ra­to­ryjną, spory za­pas su­chego lodu oraz
mnó­stwo strzy­ka­wek, pro­bó­wek i pla­strów (cał­kiem nor­malny ba­gaż, je­śli jest
się Pau­lem Za­kiem) i wsiadł w sa­mo­lot do An­glii. Na miej­scu po­brał po dwie
próbki krwi od róż­nych przy­ja­ciół i krew­nych pary mło­dej: jedną przed
ce­re­mo­nią, drugą tuż po zło­że­niu przy­sięgi ślub­nej. Dzięki temu zmie­rzył
wpływ tego po­ru­sza­ją­cego ry­tu­ału na po­ziom oksy­to­cyny u go­ści.
Wy­niki ana­lizy pró­bek po­twier­dziły jego prze­wi­dy­wa­nia: ce­re­mo­nia
wy­wo­łała skok oksy­to­cyny, choć nie taki sam u wszyst­kich. Po­ziom oksy­to­cyny
za­le­żał od cha­rak­teru więzi spo­łecz­nej, po­dob­nie jak w na­szym ba­da­niu osób
cho­dzą­cych po ogniu. Naj­więk­sza róż­nica mię­dzy dwiema prób­kami wy­stą­piła
u panny mło­dej, tro­chę mniej­sze róż­nice za­no­to­wano ko­lejno u ro­dzi­ców
obojga, u bli­skich przy­ja­ciół i krew­nych pana mło­dego, a jesz­cze mniej­sze –
u dal­szych zna­jo­mych. We­dług Zaka „wzrost po­ziomu oksy­to­cyny był wprost
pro­por­cjo­nalny do praw­do­po­dob­nego po­ziomu emo­cjo­nal­nego za­an­ga­żo­wa­nia
w to, co się dzieje”[5]. Być może wła­śnie dla­tego ce­re­mo­nie za­ślu­bin na­leżą do
naj­star­szych ry­tu­ałów: po­zwa­lają stwo­rzyć więzi mię­dzy młodą parą a te­ściami
i resztą no­wej ro­dziny – przy czym więzi te nie są czy­sto sym­bo­liczne, ale
za­zna­czają się rów­nież na po­zio­mie mo­le­ku­lar­nym. Oma­wia­jąc zja­wi­sko
zbio­ro­wego unie­sie­nia, Dur­kheim za­uwa­żył, że jego funk­cja „nie ogra­ni­cza się
tylko do wy­wo­ły­wa­nia emo­cji, ale po­lega rów­nież na two­rze­niu bar­dziej
in­tym­nej i dy­na­micz­nej re­la­cji”[6].

•••
Po ba­da­niach prze­pro­wa­dzo­nych w San Pe­dro pro­si­łem miesz­kań­ców, by
osza­co­wali po­ziom swo­jego po­ru­sze­nia w cza­sie róż­nych czę­ści ry­tu­ału.
Wszy­scy bez wy­jątku uznali, że naj­spo­koj­niejsi byli pod­czas swo­jego przej­ścia
po ogniu. Kilka osób chciało się na­wet za­ło­żyć, że bę­dzie to wi­dać w ana­li­zach.
Po­nie­waż wcze­śniej rzu­ci­li­śmy na nie okiem, nie przy­ję­li­śmy za­kładu – by­łoby
to nie­uczciwe, skoro wie­dzie­li­śmy, że wła­śnie w cza­sie spa­ceru wszy­scy byli
skraj­nie po­bu­dzeni, bar­dziej na­wet niż w cza­sie tańca czy wbie­ga­nia na
wzgó­rze wraz z pro­ce­sją. Ich serca biły czę­sto szyb­ciej niż dwie­ście razy na
mi­nutę. Puls więk­szo­ści z nich był po­wy­żej bez­piecz­nego po­ziomu, co ozna­cza,
że przej­ście po roz­ża­rzo­nych wę­glach mo­gło się dla nich skoń­czyć ata­kiem
serca. Gdy po­ka­za­łem im wy­niki ba­da­nia rytmu serca, przyj­rzeli się im
z za­cie­ka­wie­niem. Byli za­sko­czeni.
Tu po­ja­wia się in­try­gu­jące py­ta­nie: czego wła­ści­wie do­świad­cza śmia­łek
cho­dzący po ogniu, skoro czuje się (do­kład­nie mó­wiąc: pa­mięta, że czuł się)
błogo i spo­koj­nie, a w rze­czy­wi­sto­ści serce wali mu z czę­sto­tli­wo­ścią dwu­stu
razy na mi­nutę? Tak na­prawdę – nie wia­domo. Ta ude­rza­jąca roz­bież­ność
po­mię­dzy fi­zjo­lo­gią (pro­ce­sami za­cho­dzą­cymi we­wnątrz ciała)
a fe­no­me­no­lo­gią (prze­ży­tym do­świad­cze­niem) do­wo­dzi, że je­śli
za­do­wo­li­li­by­śmy się jedną me­todą ba­da­nia, wiele by nam umknęło. Do­piero
gdy po­łą­czy­li­śmy obie me­tody, zda­li­śmy so­bie sprawę z ist­nie­nia tego ro­dzaju
za­ga­dek. Je­żeli ba­da­nia prze­pro­wa­dzone za po­mocą róż­nych me­tod da­dzą te
same wnio­ski, mo­żemy pa­trzeć na nie z więk­szą pew­no­ścią. Je­żeli nie –
bę­dziemy mo­gli za­dać ko­lejne, jesz­cze bar­dziej in­te­re­su­jące py­ta­nia. Tak
wła­śnie do­ko­nuje się po­stęp na­ukowy.
Od­czyty świad­czące jed­nak o syn­chro­ni­za­cji ani tro­chę nie zdzi­wiły
miesz­kań­ców San Pe­dro. Gdy po kilku mie­sią­cach mie­li­śmy pierw­sze ana­lizy,
po­ka­za­li­śmy im kilka wy­kre­sów do­wo­dzą­cych tego, jak bar­dzo pod­czas ry­tu­ału
ich serca ze­stro­iły się z ser­cami ich bli­skich. Pa­trząc na wi­zu­ali­za­cję da­nych,
ki­wali głową z apro­batą. Wielu z nich sko­men­to­wało je sło­wem „re­zo­nans”
(re­so­nan­cia). Uzna­łem, że to bar­dzo cie­kawe, bo do­kład­nie tym sa­mym
ter­mi­nem po­słu­żyli się fi­zycy, któ­rych po­pro­si­li­śmy o po­moc w ana­li­zo­wa­niu
na­szych da­nych bio­me­trycz­nych. Je­den z uczest­ni­ków ry­tu­ału wska­zał na
wy­kresy i po­wie­dział: „Mó­wi­łem wam, że trudno mi wy­ra­zić, co czu­łem
pod­czas ce­re­mo­nii. Tak wła­śnie się czu­łem. Na­sze serca stały się jed­nym”.

•••
Wła­śnie na spa­ce­rach po ogniu sku­pia się duża część mo­ich za­in­te­re­so­wań
na­uko­wych. Ba­da­łem je w róż­nych kon­tek­stach, na­wet swój dok­to­rat
na­pi­sa­łem o ry­tu­ale zwa­nym ana­ste­na­ria od­by­wa­nym w Gre­cji[7]. Przez całe
lata kiedy da­wa­łem wy­kłady, jedno z pierw­szych py­tań od słu­cha­czy brzmiało:
„A pró­bo­wał pan tego sam?”. Na­stę­po­wało dłu­gie wy­ja­śnie­nie, dla­czego nie
wcho­dziło to w grę w oko­licz­no­ściach, w któ­rych pro­wa­dzi­łem ba­da­nia.
To zna­czy... nie wcho­dziło, do­póki w 2009 roku nie roz­po­czą­łem pracy na
Mau­ri­tiu­sie.
Przy­by­łem tam wraz ze swoją dziew­czyną (obec­nie – żoną) i wy­na­ję­li­śmy
miesz­ka­nie w nad­mor­skim mia­steczku Po­inte aux Pi­ments. Z okien
wi­dzie­li­śmy za­chody słońca nad hin­du­istyczną świą­ty­nią na po­bli­skiej plaży,
zbu­do­waną z be­to­no­wych blo­ków i bla­chy fa­li­stej. Maha Kali Mata Man­dir – bo
tak brzmiała jej ofi­cjalna na­zwa – to było ka­li­mai, czyli sank­tu­arium
po­świę­cone Bo­gini-Matce, Kali. W cen­tral­nej czę­ści stał po­sąg tej wo­jow­ni­czej
bo­gini. Trzy­mała w rę­kach trój­ząb, za­krwa­wiony miecz, ob­ciętą głowę
i czaszkę, do któ­rej spły­wała z niej krew. Przez pierw­sze mie­siące na
Mau­ri­tiu­sie więk­szość czasu spę­dza­łem wła­śnie w po­bliżu świą­tyni. Rano
wy­pi­ja­łem fi­li­żankę her­baty w re­stau­ra­cyjce po dru­giej stro­nie ulicy,
przy­pa­tru­jąc się wier­nym, któ­rzy szli się mo­dlić i skła­dać ofiary. Przez cały
dzień to wła­śnie w oko­licy świą­tyni mo­głem spo­tkać naj­wię­cej osób do
roz­mowy. W in­nych miej­scach pra­wie nic się nie działo. Wie­czo­rami
na­to­miast uczest­ni­czy­łem w roz­ma­itych ce­re­mo­niach, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, by
za­da­wać bar­dziej szcze­gó­łowe py­ta­nia na te­mat miej­sco­wych prak­tyk.
W Maha Kali Mata Man­dir, po­dob­nie jak w in­nych przy­byt­kach
po­świę­co­nych Bo­gini-Matce, co roku or­ga­ni­zo­wano ry­tuał cho­dze­nia po ogniu
zwany thi­mi­thi. Już od dwóch ty­sięcy lat od­bywa się on w Ta­mil Nadu, sta­nie
le­żą­cym na po­łu­dniu In­dii. Dziś prak­ty­kują go liczne wspól­noty hin­du­istów na
ca­łym świe­cie. We­dług le­gendy ry­tuał ma zwią­zek z Drau­padi, młodą ko­bietą
uwa­żaną czę­sto za wcie­le­nie Kali. Drau­padi na­ro­dziła się z ognia ofiar­nego;
była nie­zwy­kle piękną i pełną wdzięku księż­niczką, a jed­no­cze­śnie po­tężną
wo­jow­niczką. Nie miała jed­nak szczę­ścia. Wsku­tek strasz­li­wego
nie­po­ro­zu­mie­nia zo­stała po­ślu­biona wszyst­kim pię­ciu Pan­da­wom, sy­nom
króla Pandu. Gdy ich ku­zyni, Kau­ra­wo­wie, za­kwe­stio­no­wali ich prawo do
tronu, Drau­padi zo­stała za­mie­szana w wojnę o suk­ce­sję, w cza­sie któ­rej
spo­tkało ją wiele nie­szczęść. Za­bito jej pię­ciu sy­nów, ona sama zaś zo­stała
po­rwana, gdy Pan­da­wo­wie prze­grali ją w ko­ści. Do­świad­czyła licz­nych
upo­ko­rzeń, wie­lo­krot­nie pró­bo­wano ją zhań­bić. Po­mo­gła swym mę­żom
po­ko­nać Kau­ra­wów, a póź­niej mu­siała pod­dać się pró­bie ognia. By udo­wod­nić,
że jest cno­tliwa i po­bożna, we­szła w pło­mie­nie i wy­nu­rzyła się z nich bez
żad­nych ob­ra­żeń. To wła­śnie na cześć księż­niczki co roku od­bywa się thi­mi­thi.
Po­dob­nie jak Drau­padi uczest­nicy po­ko­nują liczne trud­no­ści, punk­tem
kul­mi­na­cyj­nym jest ich wła­sna próba ognia. Mówi się, że sama księż­niczka
chroni ich przed pło­mie­niami, zmie­nia­jąc roz­ża­rzone wę­gle w kwiaty.
Zbli­żał się dzień uro­czy­sto­ści. Więk­szość czasu spę­dza­łem, przy­glą­da­jąc się
przy­go­to­wa­niom i za­da­jąc py­ta­nia wy­znaw­com oraz oso­bom ze służby
świą­tyn­nej. Gdy pew­nego po­ranka roz­ma­wia­łem z jedną z ko­biet w po­bli­skim
gaju, za­uwa­ży­łem, że część męż­czyzn pro­wa­dzi przed świą­ty­nią oży­wioną
dys­ku­sję. Co rusz spo­glą­dali w moją stronę. W końcu główny ka­płan, Pra­kash,
wstał i przy­wo­łał mnie ru­chem dłoni. Pod­sze­dłem do niego.
– Di­mi­tris – po­wie­dział dość ofi­cjal­nie. – Tak się za­sta­na­wiam. Od jak dawna
już miesz­kasz w na­szym mia­steczku?
– Od kilku mie­sięcy.
– Spę­dzasz z nami czas, dzie­lisz z nami po­siłki, cho­dzisz na na­sze mo­dli­twy.
– Tak – po­twier­dzi­łem, nie wie­dząc, do czego zmie­rza.
– Je­steś te­raz jed­nym z nas – ogło­sił Pra­kash.
By­łem bar­dzo za­szczy­cony, ale rów­nież prze­ko­nany, że nie wo­łali mnie po
to, by po­wie­dzieć mi miłe słowa.
– Cóż, nie chcę uda­wać, że po­cho­dzę stąd – od­po­wie­dzia­łem. – Przy­je­cha­łem,
żeby do­wie­dzieć się cze­goś o wa­szym ży­ciu i wa­szych oby­cza­jach.
Pra­kash prze­szedł do rze­czy.
– Skoro tak, to rów­nież po­wi­nie­neś od­być spa­cer po ogniu.
W Hisz­pa­nii udział w ce­re­mo­nii to za­szczyt za­re­zer­wo­wany dla ro­do­wi­tych
miesz­kań­ców San Pe­dro. Nie może w niej uczest­ni­czyć nikt, kogo
z miesz­kań­cami nie łą­czą więzy krwi. Rów­nież w Gre­cji prawo do udziału
prze­cho­dzi z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie i przy­jęło się, że po ogniu mogą przejść
tylko osoby z re­gionu, w któ­rym na­ro­dziła się ta tra­dy­cja (dziś leży on na
te­re­nie Buł­ga­rii)[8]. W ciągu ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat ze­zwo­lono na udział
paru oso­bom z ze­wnątrz, ale działo się to stop­niowo, całe przed­się­wzię­cie było
nie­zwy­kle de­li­katne, nowi uczest­nicy zo­stali grun­tow­nie spraw­dzeni przez
miej­scową star­szy­znę. By stać się jed­nym z ana­ste­nari, trzeba do­świad­czyć
pry­wat­nego ob­ja­wie­nia. Czę­sto przy­cho­dzi ono w for­mie snu lub wi­zji
i pro­wa­dzi do du­cho­wej zmiany oraz na­wią­za­nia oso­bi­stej re­la­cji ze świę­tymi.
Mnie się to nie przy­tra­fiło. Poza tym przy­na­leż­ność do ana­ste­nari to
zo­bo­wią­za­nie na całe ży­cie. Gdy­bym wziął udział w ry­tu­ale, a póź­niej nie
wra­cał co roku, miej­scowi by­liby roz­cza­ro­wani. Krótko mó­wiąc, nie
spo­dzie­wa­łem się ta­kiego za­pro­sze­nia.
Przez chwilę przy­pa­try­wa­łem się Pra­ka­showi, sta­ra­jąc się wy­czuć sy­tu­ację.
Jego słowa brzmiały bez­tro­sko. Te­raz ki­wał głową, utwier­dza­jąc mnie
w prze­ko­na­niu, że mó­wił se­rio. Wszyst­kie oczy były zwró­cone na mnie.
Uprzej­mie od­mó­wi­łem. Wy­ja­śni­łem, że to wielki za­szczyt, ale mó­wimy o ich
tra­dy­cji. Ja nie po­cho­dzę z Mau­ri­tiusa ani nie je­stem wy­znawcą hin­du­izmu.
Je­stem tylko ob­co­kra­jow­cem, an­tro­po­lo­giem, który przy­je­chał, by
prze­pro­wa­dzić ba­da­nia. Chcia­łem ob­ser­wo­wać i do­ku­men­to­wać ry­tuał
prak­ty­ko­wany w ich miej­sco­wo­ści, który wła­śnie mia­łem zo­ba­czyć po raz
pierw­szy.
– No, do­brze. – Pra­kash wy­glą­dał na roz­ba­wio­nego. – Je­śli Bóg chce, że­byś
od­był ten ry­tuał, to go od­bę­dziesz.
– Wierz mi, Pra­kash, Bóg nie chce, że­bym cho­dził po ogniu.
Gdy nad­szedł dzień thi­mi­thi, po­ru­sze­nie za­częło się bar­dzo wcze­śnie.
O świ­cie w po­bli­skim mia­steczku Trio­let gro­ma­dzili się uczest­nicy ob­rzędu
i ich ro­dziny, by się mo­dlić i do­ko­nać oczysz­cze­nia. Mieli na so­bie tra­dy­cyjne
stroje, prze­waż­nie ja­skra­wo­żółte: ko­biety – dłu­gie sari, męż­czyźni – dhoti.
Wielu spo­śród ze­bra­nych trzy­mało srebrne ta­le­rze z kwia­tami i ofia­rami
z po­kar­mów dla bo­gini. Po kilku go­dzi­nach ufor­mo­wała się pro­ce­sja, która
prze­mie­rzyła cztery ki­lo­me­try główną ulicą i do­tarła do świą­tyni na plaży.
Sze­dłem ra­zem z nimi, ob­ser­wo­wa­łem wszyst­kich, ro­bi­łem zdję­cia
i spo­rzą­dza­łem no­tatki gło­sowe. Przej­ście trwało kilka go­dzin – uczest­nicy
pro­ce­sji idą boso po roz­pa­lo­nym as­fal­cie i za­trzy­mują się na każ­dym
skrzy­żo­wa­niu, by za­tań­czyć. Wielu z nich wpa­dało w trans i za­czy­nało
wy­da­wać roz­pacz­liwe okrzyki, ki­wa­jąc się i wi­ru­jąc przy dźwię­kach bęb­nów
i róż­nych in­stru­men­tów dę­tych. Jesz­cze za­nim do­tar­li­śmy do świą­tyni, by­łem
wy­czer­pany i od­wod­niony od prze­by­wa­nia w tro­pi­kal­nym słońcu. Wą­ski rów
wy­ko­pany przed wej­ściem do świą­tyni te­raz wy­peł­niały roz­pa­lone wę­gle, cały
te­ren oto­czono sznu­rem, który miał od­gro­dzić cho­dzą­cych po ogniu od tłumu.
Cała prze­strzeń przy­po­mi­nała nieco scenę w te­atrze i wi­dow­nię. Wresz­cie
wszy­scy ze­brali się przed ro­wem z ogniem. Po­czu­łem to na­pię­cie.
Przy­glą­da­łem się temu, jak ko­lejne osoby prze­cho­dziły po ogniu. Pierw­szy
szedł ka­płan, po nim Pra­kash oraz inne osoby ze świą­tyni, póź­niej cała reszta.
Po­zwo­lono mi stać przed sznu­rem, że­bym miał lep­szy wi­dok. Ogromne
wra­że­nie zro­biły na mnie iskry strze­la­jące z wę­giel­ków przy każ­dym kroku.
Sta­ra­łem się je uchwy­cić na zdję­ciach. W pew­nym mo­men­cie or­ga­ni­za­to­rzy
uznali, że po­wi­nie­nem sta­nąć bli­żej ognia – wtedy zdję­cia le­piej wyjdą.
Fak­tycz­nie było to do­god­niej­sze miej­sce. Przy­klęk­ną­łem i za­czą­łem
fo­to­gra­fo­wać. Ry­tu­alny spa­cer od­by­wali męż­czyźni, ko­biety, na­wet dzieci. Przy
każ­dym przej­ściu tłum wy­śpie­wy­wał „Om Śakti” – we­zwa­nie do bo­skiej matki.
Zwró­ci­łem uwagę na dziew­czynkę cze­ka­jącą w ko­lejce – mo­gła mieć
dzie­więć albo dzie­sięć lat. Bar­dzo się de­ner­wo­wała i cią­gle zer­kała na
ro­dzi­ców, któ­rzy pró­bo­wali do­dać jej otu­chy. Gdy na­de­szła jej ko­lej,
znie­ru­cho­miała – wy­glą­dała na na­prawdę prze­ra­żoną. Na tym eta­pie nie wolno
jed­nak zre­zy­gno­wać, bo by­łaby to znie­waga dla Kali. Ja­kiś męż­czy­zna szarp­nął
dziew­czynkę za ra­mię, żeby za­częła iść. Nie udało się, ona za­częła pła­kać,
ko­pać i krzy­czeć. Wtedy na ra­tu­nek ru­szył Pra­kash. Mach­nię­ciem ręki od­go­nił
męż­czy­znę i szep­nął dziew­czynce coś do ucha. Wziął ją na ręce i prze­niósł
przez ogień. Wy­glą­dało na to, że jej ro­dzi­com ulżyło, choć ona sama
jesz­cze przez ja­kiś czas pła­kała. Naj­wy­raź­niej mało kto się tym przej­mo­wał.
Przez ogień prze­nie­siono jesz­cze kil­koro dzieci, na­wet nie­mow­ląt. By­łem
za­fa­scy­no­wany wy­ra­zem twa­rzy zgro­ma­dzo­nych: od prze­ra­że­nia do
de­ter­mi­na­cji, od bólu do roz­anie­le­nia. Pró­bo­wa­łem uchwy­cić te wszyst­kie
emo­cje na zdję­ciach. Cał­ko­wi­cie sku­pi­łem się na tym, co wi­dać w obiek­ty­wie,
i tak mnie to po­chło­nęło, że nie za­uwa­ży­łem, jak wo­kół mnie za­wią­zuje się
mały spi­sek.
Po kilku chwi­lach po­czu­łem, że ktoś stuka mnie w ra­mię. Unio­słem wzrok
i zo­ba­czy­łem Pra­ka­sha, który da­wał mi znak, że­bym wstał. Po­słu­cha­łem
i spoj­rza­łem na niego, cze­ka­jąc na dal­sze po­le­ce­nia.
– Od­wróć się – po­pro­sił.
Gdy to zro­bi­łem, zda­łem so­bie sprawę, że wła­śnie stoję przy ro­wie z ogniem.
Wszy­scy zgro­ma­dzeni wpa­try­wali się we mnie.
– Te­raz już bę­dziesz wie­dział, jaki jest ogień – po­wie­dział uśmiech­nięty
Pra­kash.
Nie mia­łem wyj­ścia. Gdy­bym od­mó­wił, ob­ra­ził­bym swo­ich go­spo­da­rzy,
stra­cił­bym twarz w oczach ca­łej spo­łecz­no­ści i praw­do­po­dob­nie za­kłó­cił­bym
dal­szy prze­bieg ce­re­mo­nii, bo za mną usta­wiło się w ko­lejce kil­koro chęt­nych.
Zdą­ży­łem tylko rzu­cić:
– Po­trzy­maj­cie mi apa­rat.
To, że wzięli mnie z za­sko­cze­nia, miało swoje do­bre strony. Po­nie­waż
wcze­śniej ba­da­łem tętno lu­dzi bio­rą­cych udział w po­dob­nych ry­tu­ałach,
wie­dzia­łem, że naj­bar­dziej przy­spie­sza ono tuż przed spa­ce­rem po ogniu.
Skoro nie wie­dzia­łem, że we­zmę udział w ry­tu­ale, to całe stre­su­jące
ocze­ki­wa­nie mnie omi­nęło. Cie­kawe więc, jaki byłby wy­nik po­miaru, gdy­bym
miał wtedy na so­bie mo­ni­tor pracy serca. Być może tak jak uczest­nicy
z Hisz­pa­nii był­bym skraj­nie po­bu­dzony, na­wet o tym nie wie­dząc.
Nie­wy­klu­czone, że wła­śnie dla­tego mia­łem wra­że­nie, że tych kilka se­kund to
tak na­prawdę kilka mi­nut. Czas nie­zno­śnie spo­wol­nił. By­łem mak­sy­mal­nie
sku­piony. Mie­rzy­łem wcze­śniej tem­pe­ra­turę wę­giel­ków na tra­sie uczest­ni­ków
ce­re­mo­nii, więc wie­dzia­łem, że wy­nosi od czte­ry­stu do ośmiu­set stopni
Cel­sju­sza. Nie mia­łem tylko po­ję­cia, jak to jest, gdy fak­tycz­nie prze­cho­dzi się
po tak roz­grza­nej po­wierzchni.
Przy jed­nym z kro­ków po­czu­łem wy­jąt­kowo do­tkliwy ból i od razu
wie­dzia­łem, że zo­sta­nie mi po nim pę­cherz, ale udało mi się po­wstrzy­mać
przed oka­za­niem cier­pie­nia – a przy­naj­mniej tak mi póź­niej po­wie­dziano.
Wcze­śniej wi­dzia­łem, jak spod stóp in­nych uczest­ni­ków strze­lają pło­mie­nie.
Za­sta­na­wia­łem się, czy pod mo­imi sto­pami dzieje się to samo, ale wo­la­łem nie
spo­glą­dać w dół. Pa­trzy­łem na tłum, choć nie wi­dzia­łem w nim ni­kogo
kon­kret­nego. Tak jak to opi­sy­wali miesz­kańcy San Pe­dro, by­łem cał­ko­wi­cie
świa­domy tego, co się dzieje, a jed­no­cze­śnie wszystko mi się za­cie­rało. Kiedy
było po wszyst­kim, a tłum wzno­sił okrzyki ra­do­ści, po­czu­łem przy­pływ
eks­cy­ta­cji i swego ro­dzaju dumę – zu­peł­nie tak, jak­bym sam z wła­snej woli
po­sta­no­wił przejść się po ogniu.
Po za­koń­cze­niu ce­re­mo­nii wiele osób chciało za­dać mi parę py­tań. Cie­ka­wiło
je, czego do­świad­czy­łem, jak się czu­łem i co skło­niło mnie do pod­ję­cia
wy­zwa­nia – były to ty­powe py­ta­nia, ja­kie sam za­da­wa­łem swoim roz­mów­com.
Od­po­wia­da­łem szcze­rze, mó­wi­łem, że tego nie pla­no­wa­łem, a do przej­ścia
na­kło­niło mnie kilku miesz­kań­ców. Całe do­świad­cze­nie było sza­le­nie
emo­cjo­nu­jące, nie­mal odu­rza­jące. Czu­łem skok ad­re­na­liny w ca­łym ciele
i eu­fo­rię, która trwała dłu­żej niż do końca dnia. Gdy póź­niej wra­ca­łem my­ślami
do tam­tego dnia, zdu­mie­wało mnie, że tak krót­kie do­świad­cze­nie wy­wo­łało tak
silne i dłu­go­trwałe emo­cje.
Choć z pew­no­ścią nie prze­ży­łem tego sa­mego co miej­scowi uczest­nicy,
udział w spa­ce­rze po ogniu po­mógł mi zro­zu­mieć silne emo­cje to­wa­rzy­szące
tego ro­dzaju ob­rzę­dom. Wła­śnie sza­lona mie­szanka stra­chu, dumy, eks­cy­ta­cji
i ra­do­ści spra­wia, że jest to je­dyne w swoim ro­dzaju do­świad­cze­nie – tak jak
opi­sy­wali to moi roz­mówcy. Ja sam, choć po­cho­dzi­łem z ze­wnątrz,
przy­naj­mniej w ma­łym stop­niu od­czu­łem tę jed­no­czącą moc ry­tu­ału. W moim
przy­padku było to wra­że­nie, że zo­sta­łem za­ak­cep­to­wany przez spo­łecz­ność,
którą przy­je­cha­łem ba­dać. Miej­scowi na­to­miast ode­brali mój spa­cer jako znak,
że je­stem go­tów ro­bić to co oni, na­wet cho­dzić po ogniu. Nic bar­dziej mnie do
nich nie zbli­żyło. Mi­nęło wiele lat, a z wie­loma oso­bami na­dal utrzy­mu­jemy
kon­takt. Kiedy je­stem na Mau­ri­tiu­sie, za­wsze je od­wie­dzam, na­wet je­śli
pro­wa­dzę ba­da­nia w in­nej czę­ści kraju. Skoro całe to zda­rze­nie miało tak
ol­brzymi wpływ na przy­by­sza z ze­wnątrz, jak mu­siało dzia­łać na człon­ków
spo­łecz­no­ści?
To do­świad­cze­nie przy­wo­dzi na myśl inne moje ba­da­nie z San Pe­dro,
pod­czas któ­rego ana­li­zo­wa­łem wspo­mnie­nia osób cho­dzą­cych po ogniu[9].
Oka­zało się wtedy, że choć wszy­scy mieli w pa­mięci żywe ob­razy ca­łej
uro­czy­sto­ści, to szcze­góły ule­gły za­tar­ciu. Uczest­nicy pa­mię­tali główne
zda­rze­nie – wła­sny udział w ce­re­mo­nii – i to­wa­rzy­szące mu uczu­cia. Mó­wili
o eks­cy­ta­cji, en­tu­zja­zmie i stra­chu. „To ta­kie silne uczu­cie – wspo­mi­nała jedna
z mło­dych ko­biet. – Czu­łam prze­ra­że­nie, ale i za­chwyt”. Inna do­dała: „By­łam
tak pod­eks­cy­to­wana, że mia­łam wra­że­nie, jak­bym uno­siła się na fa­lach”. Poza
tymi emo­cjami nie­wiele pa­mię­tały. Na py­ta­nia o szcze­góły uro­czy­sto­ści – o to,
kto sie­dział obok, z kim roz­ma­wiały i do­kąd po­szły póź­niej – nie po­tra­fiły
zna­leźć od­po­wie­dzi. Nikt nie pa­mię­tał na­wet wy­wiadu ze mną. „Cie­bie... chyba
tam wczo­raj nie było, prawda?” – py­tali czę­sto. Tym­cza­sem w rze­czy­wi­sto­ści
przez cały czas sta­łem przo­dem do grupy ubrany w ja­skra­wo­żółtą ko­szulkę
i pod­cho­dzi­łem do nich, by za­da­wać im py­ta­nia.
Pro­fe­sor psy­cho­lo­gii Mi­hály Csík­szent­mi­hályi na­zy­wał ta­kie za­wę­że­nie
per­cep­cji an­giel­skim ter­mi­nem flow (prze­pływ). Jest to stan, w któ­rym je­ste­śmy
tak po­chło­nięci ja­kimś zda­rze­niem, że nasz umysł od­siewa wszyst­kie po­boczne
szcze­góły, dzięki czemu mo­żemy sku­pić się tylko na cen­tral­nym punk­cie[10].
To „opty­malne” do­świad­cze­nie czę­sto okre­śla się jako au­to­te­liczne – to zna­czy,
że dzia­ła­nie staje się ce­lem sa­mym w so­bie i nie po­trze­bu­jemy żad­nej
ze­wnętrz­nej mo­ty­wa­cji ani do­dat­ko­wego uza­sad­nie­nia, żeby się w nie
an­ga­żo­wać. Wszyst­kie tego typu zda­rze­nia łą­czy to, że ich uczest­nicy tracą
po­czu­cie czasu i kon­cen­trują się na tym, co dzieje się tu i te­raz, inne sprawy
prze­stają się li­czyć. Czują też moc i mają wra­że­nie, że wszystko przy­cho­dzi im
bez wy­siłku – jakby nio­sła ich fala (stąd wła­śnie flow). To głę­boko du­chowe
uczu­cie za­tra­ce­nia w chwili obec­nej jest fun­da­men­talne dla nie­któ­rych spo­śród
naj­waż­niej­szych ludz­kich dzia­łań.
Csík­szent­mi­hályi zwra­cał uwagę na moż­liwy zwią­zek flow i unie­sie­nia.
Unie­sie­nie to jed­nak dużo wię­cej niż flow. Tego dru­giego można do­świad­czyć
we wspól­no­cie, ale z na­tury jest to pry­watne prze­ży­cie. Pi­loci my­śliw­ców,
spor­towcy, sza­chi­ści, mu­zycy i inni ar­ty­ści opi­sują flow jako stan cał­ko­wi­tego
za­an­ga­żo­wa­nia w dzia­ła­nie, w któ­rym czło­wiek cały staje się tym, co robi.
Wiele osób może do­świad­czyć cze­goś ta­kiego pod­czas zaj­mo­wa­nia się swoją
pa­sją, seksu albo ćwi­czeń fi­zycz­nych. Naj­waż­niej­sze chwile na­szego ży­cia
cza­sem wpra­wiają nas wła­śnie w taki stan. Ist­nieje też kilka sprzy­ja­ją­cych mu
oso­bi­stych ry­tu­ałów, na przy­kład mo­dli­twa, me­dy­ta­cja lub po­wta­rzalne
czyn­no­ści, mię­dzy in­nymi man­tro­wa­nie i two­rze­nie man­dal. Wszyst­kie –
po­dob­nie jak inne do­świad­cze­nia du­chowe – łą­czy to, że pod­czas nich na­sze
po­czu­cie toż­sa­mo­ści się roz­mywa, cza­sem wręcz znika. Cali za­tra­camy się
w tym, co ro­bimy, i czer­piemy z tego nie­biań­skie szczę­ście. Poza tym liczne
przy­kłady po­twier­dzają, że stan flow nie musi wy­wo­ły­wać po­bu­dze­nia
emo­cjo­nal­nego.
Nie­które wspólne ry­tu­ały to jed­nak bar­dziej skom­pli­ko­wane do­świad­cze­nia.
Wy­wo­łują one stan emo­cjo­nal­nego i psy­chicz­nego po­bu­dze­nia, które, co
ważne, od­czu­wają wszy­scy uczest­nicy. Dzięki tej emo­cjo­nal­nej łącz­no­ści stają
się dy­na­micz­nym or­ga­ni­zmem, oso­bi­ste prze­ży­cia jed­nej osoby wpły­wają na
od­czu­cia po­zo­sta­łych i je po­tę­gują. To tak, jakby ty­siąc osob­nych stru­mieni
po­łą­czyło się, by stwo­rzyć rzekę – tak po­tężną i szybko pły­nącą, że ża­den
stru­mień nie mógłby się z nią rów­nać. Gdy wy­stę­puje ten in­te­rak­tywny flow,
po­czu­cie wła­snej toż­sa­mo­ści się wzmacnia, a po­je­dyn­cze osoby za­czy­nają
od­czu­wać du­chową jed­ność z grupą.
We­dług Dur­khe­ima zja­wi­sko zbio­ro­wego unie­sie­nia wy­stę­puje wów­czas,
gdy grupa lu­dzi jed­no­cze­śnie prze­żywa po­bu­dze­nie. Jest to coś więk­szego niż
pro­sta suma prze­żyć człon­ków grupy. Zda­niem Dur­khe­ima to ca­łość de­fi­niuje
po­szcze­gólne ele­menty, a nie od­wrot­nie. Pod­czas gdy sa­motny mi­styk stara się
od­na­leźć w so­bie Boga, wspólne ry­tu­ały stwa­rzają wa­runki, w któ­rych osoby je
prak­ty­ku­jące mogą się stać czę­ścią grupy, do­świad­czyć jed­no­ści. Dzięki temu,
że wy­ko­nują po­szcze­gólne czyn­no­ści ra­zem z in­nymi i od­czu­wają te same
emo­cje, za­czyna je łą­czyć silna więź – tak silna, że za­ciera się gra­nica po­mię­dzy
„ja” a „my”. Tak wła­śnie uj­mo­wali to moi roz­mówcy: „Na miej­scu są ty­siące
lu­dzi, ale czu­je­cie się jed­no­ścią”. Eu­fo­ryczne do­świad­cze­nie daje po­czu­cie celu
i spra­wia, że uczest­nicy chcą prze­żyć to jesz­cze raz[11].
Dur­kheim pod­kre­ślał za­sad­ni­cze zna­cze­nie zbio­ro­wego unie­sie­nia dla
wcze­snych spo­łecz­no­ści ludz­kich. Dzięki temu, że ich człon­ko­wie re­gu­lar­nie
się gro­ma­dzili, by od­być ob­rzędy wy­wo­łu­jące silne emo­cje, wy­kształ­cili silną
toż­sa­mość gru­pową – Dur­kheim na­zy­wał ją „świa­do­mo­ścią zbio­rową”.
Po­nie­waż za­cho­wują się i czują jak je­den or­ga­nizm, ist­nieje więk­sze
praw­do­po­do­bień­stwo, że będą po­dob­nie my­śleć. Te do­świad­cze­nia mają tak
wielką moc, że wy­dają się świę­to­ścią. Dla­tego wła­śnie Dur­kheim uzna­wał, że
rów­nież re­li­gia po­wstaje na grun­cie tych nie­po­wta­rzal­nych uczuć
wy­wo­ły­wa­nych przez wspólne ry­tu­ały.

•••
W stycz­niu 2016 roku opu­bli­ko­wane w ser­wi­sie YouTube na­gra­nie z we­sela
Aaliyah i Ben­ja­mina Arm­stronga w No­wej Ze­lan­dii stało się wi­ra­lem. W ciągu
kilku go­dzin obej­rzało je po­nad dwa­dzie­ścia mi­lio­nów osób.
Na trzy­mi­nu­to­wym fil­miku można zo­ba­czyć, jak spora grupa go­ści wy­ko­nuje
ry­tu­alny ma­ory­ski ta­niec zwany haka. To bar­dzo dy­na­miczny ta­niec
ze­spo­łowy, pod­czas któ­rego wszy­scy uczest­nicy jed­no­cze­śnie wy­ko­nują se­rię
ru­chów, mię­dzy in­nymi ude­rzają się w piersi i uda oraz tu­pią. To­wa­rzy­szą
temu bo­jowa po­stawa oraz gło­śne, ryt­micz­nie wzno­szone okrzyki. Udaną hakę
po­znaje się po ihi – za­równo tan­ce­rze, jak i ob­ser­wa­to­rzy mają gę­sią skórkę i są
pod­eks­cy­to­wani.
Po­kaz zor­ga­ni­zo­wał świa­dek pana mło­dego – był to ukłon w stronę
po­li­ne­zyj­skiego po­cho­dze­nia mło­dej pary. Grupę dru­hen i druż­bów
po­pro­wa­dził brat Ben­ja­mina. No­wo­żeńcy wzru­szyli się do łez, po chwili
włą­czyli się w ta­niec wraz z licz­nymi go­śćmi. Pod ko­niec układu tan­ce­rze byli
spo­ceni i zdy­szani, wy­czer­pani wy­sił­kiem i po­ru­szeni emo­cjo­nal­nie. Ści­skali
się na­wza­jem i sta­no­wili żywy do­wód na jed­no­czącą moc ry­tu­ału. Pa­trząc na to
na­gra­nie, można się mocno zdzi­wić na wieść, że haka jest tra­dy­cyj­nym tań­cem
wo­jen­nym, ma w za­ło­że­niu przy­go­to­wać do boju i prze­stra­szyć prze­ciw­ni­ków
przed star­ciem. Gdy nie to­czy się wojna, hakę można cza­sem zo­ba­czyć
w nie­któ­rych jed­nost­kach woj­sko­wych w No­wej Ze­lan­dii. Jesz­cze bar­dziej
znana jest jed­nak jako ta­niec no­wo­ze­landz­kiej na­ro­do­wej dru­żyny rugby, All
Blacks. Po­prze­dza każdy ich mecz i ma być ma­ni­fe­sta­cją siły i go­to­wo­ści do
walki. Gdy by­łem w No­wej Ze­lan­dii, wy­bra­łem się na je­den z ich me­czów.
Dru­żyna Ma­ory­sów wy­ko­ny­wała hakę we wspól­nym ryt­mie, za­wod­nicy
ude­rzali się w klatkę pier­siową, tu­pali i wy­da­wali do­no­śne okrzyki, ro­biąc
groźne miny w stronę wi­downi. Nie był to jed­nak ta­niec wo­jenny. Haka ma być
wy­ra­zem nie tylko agre­sji wo­bec prze­ciw­ni­ków, ale też go­ścin­no­ści wo­bec
przy­ja­ciół. Czę­sto tań­czy się ją wła­śnie na cześć ho­no­ro­wych go­ści, z oka­zji
waż­nych wy­da­rzeń w ży­ciu czy w cza­sie po­wi­ta­nia przy­by­szów.
Po­dwójny cha­rak­ter tej ma­ory­skiej tra­dy­cji to nie wy­ją­tek. Na po­łu­dniu
Iraku grupy szy­itów wy­ko­nują ta­niec wo­jenny o na­zwie hosa. Po­ru­szają się
w jed­nym ryt­mie i śpie­wają w taki spo­sób, by wpro­wa­dzić się w stan
po­bu­dze­nia, dzięki któ­remu wo­jow­nicy mają wię­cej od­wagi, by sta­wić czoła
wro­gom. Ten sam ry­tuał od­bywa się też w cza­sie ra­do­snych oka­zji, ta­kich jak
śluby czy inne uro­czy­sto­ści. Gdy te te­reny od­wie­dził Sad­dam Hu­sajn,
miesz­ka­jące tam ple­miona za­tań­czyły hosę spe­cjal­nie dla niego. Jak to
moż­liwe, że ten sam ob­rzęd wzru­sza lu­dzi do łez i wzbu­dza nie­chęć do in­nych?
Wspólne ry­tu­ały to po­tężne na­rzę­dzia spo­łeczne, które po­tra­fią po­bu­dzić,
po­ru­szyć i zjed­no­czyć lu­dzi, a na­wet za­in­spi­ro­wać ich do stwo­rze­nia mi­tów
i re­li­gii lub do po­szu­ki­wa­nia sensu w inny spo­sób. Można się nimi po­słu­żyć,
po­dob­nie jak każ­dym na­rzę­dziem, w bar­dziej lub mniej szla­chet­nym celu.
Wszyst­kie roz­wa­ża­nia o pięk­nych aspek­tach zbio­ro­wego unie­sie­nia na nic by
się zdały, gdy­by­śmy nie wspo­mnieli o tym, że może ono też do­pro­wa­dzić do
po­dzia­łów, dys­kry­mi­na­cji i nie­na­wi­ści. Pełne emo­cji ce­re­mo­nie czę­sto są
przy­brane w barwy okre­ślo­nej ide­olo­gii, wy­ko­rzy­stuje się je do kształ­to­wa­nia
fa­na­ty­zmu i wro­go­ści wo­bec ob­cych. Wy­star­czy po­my­śleć o unie­sie­niu
prze­ży­wa­nym pod­czas mar­szów na­zi­stów i na­cjo­na­li­stów, spo­tkań fa­na­ty­ków
re­li­gij­nych czy ki­boli, które może in­spi­ro­wać do naj­gor­szych za­cho­wań.

•••
Jako na­sto­la­tek po­je­cha­łem z ko­legą na mecz piłki noż­nej do Aten. By­li­śmy na
miej­scu wcze­śniej, więc po­sta­no­wi­li­śmy tro­chę po­zwie­dzać. Włó­czy­li­śmy się
po oko­licy przez kilka go­dzin, gdy na­gle po­czu­łem, że ktoś ude­rzył mnie od tyłu
w głowę. Za­nim zda­łem so­bie sprawę z tego, co się dzieje, le­ża­łem już na ziemi,
a kilku go­ści mnie biło. Czu­łem ciosy i kop­nię­cia ze wszyst­kich stron, ktoś
uży­wał na­wet pałki. Nie za­mie­rzali mnie tylko na­stra­szyć, ale chcieli wy­rzą­dzić
mi jak naj­więk­szą krzywdę. Pró­bo­wa­łem ochro­nić głowę, a jed­no­cze­śnie ba­łem
się, że ktoś za­raz wy­cią­gnie nóż – w ta­kich sy­tu­acjach dość czę­sto się to zda­rza.
Ża­den z ata­ku­ją­cych nie ode­zwał się ani sło­wem – nie było ta­kiej po­trzeby. Sam
od razu wie­dzia­łem, że po­wo­dem na­pa­ści stał się ko­lor mo­jego sza­lika. To byli
ki­bice in­nej dru­żyny, na­wet nie tej, z którą mie­li­śmy grać tego wie­czoru.
Naj­wy­raź­niej cho­dzili po uli­cach, szu­ka­jąc za­czepki.
Ra­tu­nek rów­nież przy­szedł znie­nacka. Przy­pad­kiem po­ja­wiła się inna grupa
ki­bi­ców – tym ra­zem no­szą­cych od­po­wied­nie barwy. Mój przy­ja­ciel pod­biegł do
nich i po­pro­sił o po­moc. Na­past­nicy, bę­dący te­raz w mniej­szo­ści, ucie­kli.
Ostat­nią rze­czą, którą za­pa­mię­ta­łem, było to, jak bie­gli ulicą, a moi
wy­ba­wi­ciele rzu­cali w nich ka­mie­niami i bu­tel­kami po pi­wie.
W wielu czę­ściach świata ta­kie sceny to aż na­zbyt czę­sty wi­dok. Ki­bice są do
tego stop­nia przy­wią­zani do swo­jej ulu­bio­nej dru­żyny, że w jej obro­nie go­towi
są za­ry­zy­ko­wać wła­sne ży­cie lub ode­brać je ko­muś in­nemu. Na sta­dio­nach
i w ich oko­li­cach nie­ustan­nie do­cho­dzi do ta­kich po­ty­czek. Bandy ki­bi­ców
po­tra­fią prze­mie­rzyć długą drogę, na­wet po­je­chać za gra­nicę, by tam wdać się
w uliczną bi­ja­tykę. Nie­jed­no­krot­nie ata­kują mi­ło­śni­ków wro­giej dru­żyny
go­łymi pię­ściami, fla­rami, ka­mie­niami, pał­kami, bro­nią palną. W 2019 roku
prze­wod­ni­czący klubu ki­bi­ców serb­skiej dru­żyny Par­ti­zan zo­stał za­strze­lony
w cen­trum Bel­gradu – oto ko­lejna od­słona współ­cze­snej wojny ple­mien­nej.
Nie­długo wcze­śniej wy­szedł z wię­zie­nia, gdzie od­sia­dy­wał wy­rok za bru­talne
mor­der­stwo ki­bica dru­żyny z fran­cu­skiej Tu­luzy, który przy­je­chał do Bel­gradu
na mecz obu dru­żyn. Śmierć Serba wy­glą­dała na eg­ze­ku­cję w ak­cie ze­msty.
Pod wie­loma wzglę­dami ki­bi­co­wa­nie wy­bra­nej dru­ży­nie to zja­wi­sko
po­dobne do re­li­gii, na­cjo­na­li­zmu czy in­nych ide­olo­gii. W ta­kich sy­tu­acjach
więk­szość lu­dzi przej­muje upodo­ba­nia ro­dzi­ców i ró­wie­śni­ków albo po pro­stu
za­czyna ki­bi­co­wać naj­po­pu­lar­niej­szemu ze­spo­łowi z oko­licy. To jed­nak, co
z po­czątku jest od­gór­nie na­rzu­co­nym wy­bo­rem albo tylko tra­dy­cją, może
z cza­sem zy­skać wy­miar ide­olo­giczny. Ka­ta­li­za­to­rem tego pro­cesu są na
przy­kład ry­tu­ały sprzy­ja­jące zbio­ro­wym unie­sie­niom, od­by­wane na
sta­dio­nach, w świą­ty­niach i pod­czas wie­ców.
Wy­niki ba­da­nia, które prze­pro­wa­dzi­li­śmy w USA, po­twier­dzają, że gdy ki­bice
oglą­dają mecz na sta­dio­nie, prze­ży­wają te same emo­cje, a rytm ich serc
ze­straja się w więk­szym stop­niu niż u osób oglą­da­ją­cych wspól­nie mecz
w te­le­wi­zji. Człon­ko­wie sta­dio­no­wej wi­downi mó­wili, że do­świad­czyli cze­goś
głęb­szego, co miało wpływ na ich toż­sa­mość, poza tym de­kla­ro­wali więk­szą
lo­jal­ność wo­bec spo­łecz­no­ści ki­bi­ców. Ten jed­no­czący efekt udziału
w wy­da­rze­niu spor­to­wym nie wziął się ani z po­bu­dze­nia emo­cjo­nal­nego, ani
z sa­mego me­czu. Był ra­czej zwią­zany z tym, w ja­kim stop­niu te emo­cje były
prze­ży­wane wspól­nie z grupą, rów­nież na po­zio­mie fi­zjo­lo­gicz­nym[12].
Oczy­wi­ście ist­nieje wię­cej po­wo­dów, dla któ­rych piłka nożna jest tak
sza­le­nie po­pu­lar­nym spor­tem. Skrajna lo­jal­ność wo­bec wy­bra­nej dru­żyny,
która spra­wia, że ki­bice prze­ciw­ni­ków stają się śmier­tel­nymi wro­gami, może
się wy­kształ­cić je­dy­nie w cza­sie ry­tu­ałów prze­ży­wa­nych wspól­nie na wi­downi.
Nikt nie stał się ki­bo­lem od sie­dze­nia na ka­na­pie przed ekra­nem. Gdy zaś
sprawy wy­mkną się spod kon­troli, moc ry­tu­ału może stać się śmier­cio­no­śna.
Trudno jed­nak wy­cią­gnąć taki wnio­sek, za­nim prze­ana­li­zuje się ludz­kie
za­cho­wa­nia mo­gące po­słu­żyć za do­wód. Gdy roz­po­czą­łem ba­da­nia nad
ry­tu­ałami, chcia­łem do­wie­dzieć się wię­cej o ich spo­łecz­nym od­dzia­ły­wa­niu –
o roli, którą od­gry­wają w pro­ce­sie two­rze­nia więzi mię­dzy uczest­ni­kami.
Ba­da­nia an­tro­po­lo­giczne, wy­wiady pro­wa­dzone przez psy­cho­lo­gów, po­miary
do­ko­nane przez bio­lo­gów i dane neu­ro­bio­lo­giczne po­twier­dzają, że uczest­nicy
wspól­nych ob­rzę­dów do­świad­czają iden­tycz­nego po­bu­dze­nia, w wy­niku
któ­rego two­rzy się po­czu­cie jed­no­ści. Sam jako uczest­nik po­sma­ko­wa­łem tego,
jak dzia­łają na emo­cje. Poza swo­imi in­tu­icjami nie mia­łem jed­nak twar­dych
do­wo­dów na to, że ry­tu­ały mogą spa­jać spo­łecz­ność. Czy ry­tu­ały, które bu­dzą
silne emo­cje, na­prawdę po­tra­fią wpły­wać na na­sze za­cho­wa­nie? I jak to
spraw­dzić?
Roz­dział 6
Spo­iwo nad spo­iwa

Głę­boko w le­sie desz­czo­wym w bra­zy­lij­skiej czę­ści Ama­zo­nii grupka


ze­stre­so­wa­nych chło­pa­ków z ple­mie­nia Sa­teré-Mawé czeka na ob­rzęd wej­ścia
w do­ro­słość. Star­szy­zna przy­go­to­wuje parę rę­ka­wic z li­ści pal­mo­wych i pta­sich
piór. Chłopcy będą mu­sieli mieć je na rę­kach przez kilka mi­nut – to całe
wy­zwa­nie. Jest jed­nak pe­wien ha­czyk: kilka go­dzin wcze­śniej z lasu
przy­nie­siono w wy­drą­żo­nym pniu bam­busa sto mró­wek z ga­tunku Pa­ra­po­nera
cla­vata. Te ogromne in­sekty mają nie­pro­por­cjo­nal­nie duże żu­waczki o kształ­cie
po­dob­nym do ob­cę­gów i bez pro­blemu po­tra­fią prze­ciąć nimi skórę.
Naj­więk­sze za­gro­że­nie czai się jed­nak po dru­giej stro­nie ich ciała, w żą­dle.
Za jego po­mocą mrówki wstrzy­kują jad za­wie­ra­jący neu­ro­tok­synę, wy­wo­łu­jącą
pa­ra­liż i ból tak ogromny, że po­dobno nie da się go po­rów­nać z użą­dle­niem
żad­nego in­nego owada. En­to­mo­log Ju­stin O. Schmidt, który dał się za­ata­ko­wać
róż­nym ga­tun­kom in­sek­tów, by na­stęp­nie opra­co­wać tak zwaną skalę bólu
Schmidta, okre­ślił ból po użą­dle­niu ama­zoń­skiej mrówki jako „cho­dze­nie po
pło­ną­cym wę­glu z sied­mio­ipół­cen­ty­me­tro­wym gwoź­dziem wbi­tym w piętę”[1].
Inni twier­dzą, że po­je­dyn­cze użą­dle­nie wy­wo­łuje uczu­cie po­dobne do
po­strzału z broni pal­nej (stąd hisz­pań­ska na­zwa owada: hor­miga bala, czyli
„mrówka po­ci­skowa”).
Aby uniesz­ko­dli­wić te groźne sta­wo­nogi, sza­man za­nu­rza je w wy­wa­rze
z po­kru­szo­nych ner­kow­ców. Na ja­kiś czas tracą wtedy przy­tom­ność. Na­stęp­nie
za­szywa się je w rę­ka­wi­cach tak, żeby nie mo­gły uciec i żeby miały żą­dła
skie­ro­wane do środka. Na prze­bu­dzone mrówki sza­man dmu­cha dy­mem, by je
po­draż­nić. Kiedy mło­dzi uczest­nicy ry­tu­ału za­łożą rę­ka­wice, wście­kłe owady
za­czy­nają żą­dlić i gryźć.
Na efekty nie trzeba długo cze­kać. Na­tych­miast po­ja­wia się po­tworny ból,
jad po­wo­duje puch­nię­cie i pa­ra­liż. Chłopcy pocą się i trzęsą, nie pa­nują nad
wła­snym cia­łem. Za­nim sza­man prze­każe rę­ka­wice ko­lej­nemu, każdy zo­sta­nie
użą­dlony setki razy. Starsi człon­ko­wie ple­mie­nia od­wra­cają ich uwagę,
wcią­ga­jąc ich do tańca, ale z cza­sem jest tylko co­raz go­rzej. Chłopcy go­rącz­kują
i mają ha­lu­cy­na­cje, czują pa­lący ból, ich ręce po­kry­wają się pę­che­rzami.
W We­ne­zu­eli te in­sekty na­zywa się hor­miga ve­in­ti­cu­atro (czyli „mrówka
dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzinna”), bo po użą­dle­niu ból trwa całą dobę. Jest on tak
doj­mu­jący, że krążą opo­wie­ści o męż­czy­znach, któ­rzy chcieli od­ciąć so­bie
dło­nie, byle tylko go już nie czuć. To jed­nak do­piero po­czą­tek udręki. Jedna
próba nie wy­star­czy: aby zo­stać wo­jow­ni­kiem, każdy chło­piec bę­dzie mu­siał
od­być ry­tuał dwa­dzie­ścia razy.
Ini­cja­cja z mrów­kami po­ci­sko­wymi może wy­da­wać się skraj­nym po­my­słem.
Sa­teré-Mawé nie są jed­nak w tym od­osob­nieni. Et­no­gra­fo­wie opi­sali bar­dzo
wiele trau­ma­tycz­nych ry­tu­ałów, które wy­wo­łują tak silny stres i ogromne
cier­pie­nie, że mówi się o nich „ry­tu­ały stra­chu” (ang. ri­tes of ter­ror, okre­śle­nie
Ha­rveya Whi­te­ho­use’a)[2]. An­tro­po­lo­dzy lu­bią się ze sobą spie­rać. Tym bar­dziej
nie­zwy­kłe wy­daje się za­tem to, że rzadko kwe­stio­nują wpływ tego typu prak­tyk
na umac­nia­nie po­rządku spo­łecz­nego. Mimo zgod­no­ści co do tej tezy do
nie­dawna bar­dzo rzadko po­dej­mo­wano próby jej na­uko­wego po­twier­dze­nia.
Nie wy­ni­kało to by­naj­mniej z braku za­in­te­re­so­wa­nia. Jak mó­wi­łem,
eks­tre­malne ry­tu­ały trudno ba­dać. Nic więc dziw­nego, że pierw­sze próby
zmie­rze­nia ich dzia­ła­nia w na­ukowy spo­sób można było pro­wa­dzić je­dy­nie
w la­bo­ra­to­rium.

•••
W 1959 roku psy­cho­lo­go­wie spo­łeczni El­liot Aron­son i Jud­son Mills za­pro­sili
sześć­dzie­siąt trzy stu­dentki Uni­wer­sy­tetu Stan­forda do grupy dys­ku­syj­nej
po­świę­co­nej psy­cho­lo­gii seksu[3]. By do­łą­czyć do grupy, na­le­żało naj­pierw
przejść „test wstydu”. Uczest­nicz­kom mó­wiono, że ma on po­twier­dzić ich
go­to­wość do wy­po­wia­da­nia się na de­li­katne te­maty, które będą przed­mio­tem
dys­ku­sji. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak był to swego ro­dzaju ob­rzęd ini­cja­cyjny.
W cza­sie te­stu stu­dentki miały prze­czy­tać po­zo­sta­łym frag­ment tek­stu.
Nie­któ­rym lo­sowo przy­dzie­lono wer­sję „ła­god­nie wsty­dliwą”, czyli li­stę słów
zwią­za­nych z sek­sem, ale nie­wy­wo­łu­jącą dys­kom­fortu, ta­kich jak „dzie­wica”,
„pro­sty­tutka” czy „pet­ting”. In­nym dano „ciężką” wer­sję, za­wie­ra­jącą
wul­ga­ry­zmy – ta­kie jak „pie­prze­nie” lub „ku­tas” – i opisy czyn­no­ści sek­su­al­nych
o cha­rak­te­rze por­no­gra­ficz­nym. Po ukoń­cze­niu za­da­nia uczest­niczki słu­chały
na­gra­nia wy­jąt­kowo nud­nych za­jęć grupy czy­tel­ni­czej. Kilka sen­nych osób
to­czyło długą, wni­kliwą dys­ku­sję na te­mat dru­go­rzęd­nych zwy­cza­jów
go­do­wych pta­ków. Te osoby uży­wały su­chego ję­zyka, ro­biły dłu­gie prze­rwy,
po­wta­rzały się, po­peł­niały błędy i same so­bie prze­czyły. Aron­son i Mills
stwier­dzili, że dys­ku­sja na­le­żała do „naj­bar­dziej bez­war­to­ścio­wych
i nie­cie­ka­wych, ja­kie tylko można so­bie wy­obra­zić”.
Po za­koń­cze­niu na­gra­nia stu­dentki miały oce­nić całą grupę dys­ku­syjną
i po­szcze­gól­nych jej człon­ków, bio­rąc pod uwagę mię­dzy in­nymi bły­sko­tli­wość
i urok oso­bi­sty dys­ku­tan­tów oraz to, na ile cie­kawa oka­zała się roz­mowa.
Ko­biety z grupy prze­cho­dzą­cej ła­godną ini­cja­cję od­po­wia­dały tak samo jak te
z grupy kon­tro­l­nej, która do­łą­czyła do roz­mowy bez żad­nego te­stu.
Uczest­niczki prze­cho­dzące trud­niej­szą ini­cja­cję oce­niły za­równo całą grupę,
jak i jej człon­ków bar­dziej przy­chyl­nie. Choć wszyst­kie stu­dentki
przy­słu­chi­wały się tej sa­mej dys­ku­sji, te, które mu­siały na po­czątku wy­ko­nać
trud­niej­sze za­da­nie, stwier­dziły, że była ona cie­kaw­sza, a roz­mów­ców uznały
za bar­dziej sym­pa­tycz­nych.
Pa­mię­tajmy, że mó­wimy o ame­ry­kań­skim spo­łe­czeń­stwie z póź­nych lat
pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, w któ­rym dziew­częta wy­cho­wy­wano
pru­de­ryj­nie, a seks był te­ma­tem tabu. Wy­ko­na­nie za­da­nia przed całą grupą
mu­siało wią­zać się z na­prawdę du­żym wsty­dem. Jedna z uczest­ni­czek po
zo­ba­cze­niu li­sty wy­ra­zów do od­czy­ta­nia wstała i opu­ściła salę, re­zy­gnu­jąc tym
sa­mym z udziału. To za­da­nie wer­balne nie mo­gło się jed­nak rów­nać z sil­nie
po­bu­dza­ją­cymi fi­zycz­nie i emo­cjo­nal­nie praw­dzi­wymi ry­tu­ałami, które czę­sto
wiążą się z bó­lem, oka­le­cze­niem i traumą psy­chiczną.
Kilka lat póź­niej dwóch psy­cho­lo­gów z Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego
w Ri­ver­side po­sta­no­wiło pod­nieść stawkę[4]. Ha­rold Ge­rard i Gro­ver
Ma­thew­son prze­pro­wa­dzili po­dobne ba­da­nie, ale za­pro­jek­to­wali jesz­cze
bar­dziej nie­kom­for­tową ini­cja­cję. Za­miast po­pro­sić o czy­ta­nie
za­wsty­dza­ją­cego słow­nic­twa, ra­zili nie­szczę­snych ochot­ni­ków prą­dem, by
wy­wo­łać ból. Było to w 1966 roku, za­nim jesz­cze na więk­szo­ści uczelni
wpro­wa­dzono re­gu­la­cje do­ty­czące etycz­nego trak­to­wa­nia uczest­ni­ków ba­dań,
więc tego ro­dzaju me­tody na­ukowe nie na­le­żały do rzad­ko­ści. Wy­niki ba­da­nia
były po­dobne do tych uzy­ska­nych przez Aron­sona i Mil­lsa. Osoby, które przed
do­łą­cze­niem zo­stały po­ra­żone prą­dem, w bar­dziej po­zy­tywny spo­sób
po­strze­gały całą grupę i jej po­szcze­gól­nych człon­ków. Co wię­cej, ci, któ­rym
za­ser­wo­wano bar­dziej bo­le­sne po­ra­że­nia, oce­niali grupę przy­chyl­niej niż ci,
któ­rzy do­świad­czyli ła­god­niej­szego bólu.
Te kla­syczne ba­da­nia po­mo­gły zro­zu­mieć spo­sób dzia­ła­nia wy­ma­ga­ją­cych
ry­tu­ałów. Choć ba­da­cze po­słu­gi­wali się okre­śle­niem „ini­cja­cja”, wy­kre­owane
przez nich sy­tu­acje nie miały wiele wspól­nego z praw­dzi­wymi ob­rzę­dami.
Za­pro­po­no­wane wy­zwa­nie po­wią­zano z człon­ko­stwem w gru­pach
czy­tel­ni­czych, ale funk­cjo­no­wa­niu tych ostat­nich da­leko było do in­te­rak­cji
z ludźmi zna­nych z ży­cia co­dzien­nego. Co jesz­cze waż­niej­sze, po­zy­tywne
na­sta­wie­nie do wła­snej grupy było istotne tylko o tyle, o ile wpły­wało na
fak­tyczny spo­sób za­cho­wa­nia. Opi­sane ba­da­nia były war­to­ściowe, bo po­mo­gły
wska­zać kie­ru­nek po­szu­ki­wań, ale na­dal nie dys­po­no­wa­li­śmy zbyt wie­loma
do­wo­dami na­uko­wymi zwią­za­nymi z praw­dzi­wymi ry­tu­ałami od­by­wa­nymi
w na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku.

•••
W ba­da­niach na­uko­wych czę­sto ze­sta­wiamy ze sobą różne wy­niki.
Do­ko­nu­jemy pew­nej zmiany i po­rów­nu­jemy stan pier­wotny z póź­niej­szym.
Pod­da­jemy dwie grupy lu­dzi róż­nym te­ra­piom i po­rów­nu­jemy re­zul­taty.
Po­rów­nu­jemy to, co dzieje się w róż­nych po­pu­la­cjach – i tak da­lej. Je­ste­śmy
w sta­nie wpro­wa­dzać róż­nego ro­dzaju mo­dy­fi­ka­cje w sztucz­nych wa­run­kach
la­bo­ra­to­ryj­nych dzięki temu, że mamy kon­trolę nad tym, czego do­świad­czają
uczest­nicy (a czego nie) i co mogą (a czego nie mogą) zro­bić.
Kiedy wyj­dziemy z la­bo­ra­to­rium do praw­dzi­wego świata, tra­cimy więk­szość
kon­troli. Nie mo­żemy w lo­sowy spo­sób dzie­lić lu­dzi na grupy ani ma­ni­pu­lo­wać
wa­run­kami eks­pe­ry­mentu. Dla­tego sto­su­jemy cał­kiem inne po­dej­ście. Za­miast
pro­jek­to­wać sy­tu­ację, mu­simy zna­leźć ta­kie miej­sce i taki czas, w któ­rych
bę­dzie ona wy­stę­po­wała na­tu­ral­nie. Ja po­trze­bo­wa­łem ta­kiej wspól­noty
kul­tu­ro­wej, któ­rej człon­ko­wie od­by­wają ry­tu­ały znacz­nie róż­niące się stop­niem
dra­stycz­no­ści: od cał­kiem zwy­czaj­nych po eks­tre­malne.
Spo­rzą­dzi­łem li­stę po­ten­cjal­nych miejsc na ba­da­nia te­re­nowe i za­czą­łem
zbie­rać o nich in­for­ma­cje. Każde da­wało inne moż­li­wo­ści, ale też z każ­dym
wią­zały się pewne wy­zwa­nia, więc de­cy­zja nie była ła­twa. Ba­da­nia
an­tro­po­lo­giczne można pro­wa­dzić wszę­dzie tam, gdzie żyją wspól­noty
ludz­kie. Ich wiel­kość nie ma zna­cze­nia – może to być ple­mię z la­sów
desz­czo­wych czy za­łoga Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej. U mnie aku­rat
lot w ko­smos nie wcho­dził w grę, ale i na Ziemi nie bra­ko­wało opcji do
roz­wa­że­nia. Za­czą­łem za­wę­żać wy­bór, bio­rąc pod uwagę czyn­niki istotne dla
mo­jego pro­jektu, zwią­zane z na­tu­ral­nie wy­stę­pu­ją­cymi wa­run­kami.
Po od­rzu­ce­niu więk­szo­ści miejsc w końcu tra­fi­łem na jedno, które zda­wało się
speł­niać wszyst­kie moje wy­ma­ga­nia: była to mała tro­pi­kalna wy­spa od­da­lona
o nie­spełna ty­siąc ki­lo­me­trów od wschod­niego wy­brzeża Ma­da­ga­skaru.
Mau­ri­tius, bo o nim mó­wię, trudno doj­rzeć na ma­pie: to wy­sepka
o po­wierzchni rów­nej po­ło­wie naj­mniej­szego stanu USA, czyli Rhode Is­land,
le­żąca na ogrom­nym Oce­anie In­dyj­skim. Nie­któ­rzy ko­ja­rzą Mau­ri­tius
z pta­kami dodo, du­żymi nie­lo­tami, które wy­gi­nęły, gdy tylko czło­wiek
roz­po­czął swoją dzia­łal­ność na wy­spie. Inni ni­gdy o nim nie sły­szeli. Ta mała
plamka na ma­pie świata jest jed­nak wy­jąt­ko­wym miej­scem.
Mau­ri­tius na­leży do za­miesz­ka­nych te­ry­to­riów, które naj­póź­niej uzy­skały
nie­pod­le­głość. W swo­jej krót­kiej hi­sto­rii był ko­lo­ni­zo­wany przez Ho­len­drów,
Fran­cu­zów i Bry­tyj­czy­ków, aż w 1968 roku stał się su­we­ren­nym pań­stwem.
Wcze­śniejsi ad­mi­ni­stra­to­rzy spro­wa­dzili z Ma­da­ga­skaru, Mo­zam­biku i in­nych
czę­ści Afryki ty­siące nie­wol­ni­ków do pracy na plan­ta­cjach trzciny cu­kro­wej.
Po znie­sie­niu nie­wol­nic­twa na wy­spę przy­było do pracy znacz­nie wię­cej osób
z Azji, mię­dzy in­nymi z In­dii i Chin. Po­tom­ko­wie wszyst­kich tych grup
et­nicz­nych stali się na­prawdę barw­nym na­ro­dem mó­wią­cym róż­nymi
ję­zy­kami i wy­zna­ją­cym różne re­li­gie. Wła­śnie dzięki tej róż­no­rod­no­ści
Mau­ri­tius to wy­ma­rzone miej­sce do ba­da­nia ry­tu­ałów. W pro­mie­niu za­le­d­wie
kilku ki­lo­me­trów można zna­leźć świą­ty­nie wszyst­kich głów­nych re­li­gii świata
i wziąć udział w roz­ma­itych ce­re­mo­niach.
Część z naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­cych miej­sco­wych ry­tu­ałów przy­wę­dro­wała tu
wraz z ta­mil­skimi hin­du­istami w dzie­więt­na­stym wieku. Ta­mi­lo­wie to grupa
et­niczna, któ­rej dzieje li­czą kilka ty­sięcy lat. Po­cho­dzą z po­łu­dnia In­dii
i pół­nocy Sri Lanki, ale kilka mi­lio­nów z nich żyje też w roz­pro­sze­niu na ca­łym
świe­cie. Po­słu­gują się ję­zy­kiem ta­mil­skim, na­le­żą­cym do naj­star­szych na
świe­cie, i prak­ty­kują liczne pra­dawne tra­dy­cje: cho­dzą po ogniu, wspi­nają się
po ostrzu mie­cza i prze­kłu­wają ciało.
Naj­bar­dziej wi­do­wi­skową z ich ce­re­mo­nii jest praw­do­po­dob­nie Tha­ipu­sam
Ka­vadi – długa i nie­zwy­kle wy­ma­ga­jąca piel­grzymka od­by­wana na cześć
hin­du­skiego boga Mu­ru­gana, syna Śiwy i Par­wati, która tak jak Kali na­leży do
per­so­ni­fi­ka­cji Bo­gini-Matki. Uro­czy­stość przy­pada w cza­sie pełni w ta­mil­skim
mie­siącu tai i sta­nowi kul­mi­na­cję ob­cho­dów Tha­ipu­sam, naj­waż­niej­szego
wy­da­rze­nia dla spo­łecz­no­ści Ta­mi­lów.
Po­czątki Tha­ipu­sam giną w po­mroce dzie­jów. Od­bywa się ono dla
upa­mięt­nie­nia dnia, w któ­rym Mu­ru­gan otrzy­mał od matki swą po­tężną
włócz­nię. De­mon Śūra­padmā zdo­łał pod­stę­pem prze­ko­nać Śiwę, żeby nadał
mu wy­jąt­kową moc. Przez ty­siąc lat wy­śpie­wy­wał mu po­chwały, aż w końcu
do­stał bło­go­sła­wień­stwo. Miało ono spra­wić, że de­mona bę­dzie mógł po­ko­nać
je­dy­nie syn Śiwy. Po­nie­waż jed­nak ten nie miał dzieci, Śūra­padmā zy­skał
nie­śmier­tel­ność. Tak go to ośmie­liło, że za­pra­gnął zre­ali­zo­wać per­fidny plan.
Z po­mocą braci prze­jął niebo i zie­mię, po­rwał bo­gów i zro­bił z nich swo­ich
nie­wol­ni­ków. Bo­go­wie po­pro­sili o po­moc Śiwę i za­aran­żo­wali jego ślub
z Par­wati. Owo­cem ich związku był Mu­ru­gan, który po­pro­wa­dził ar­mię bo­gów
do walki z de­mo­nami. Za­cie­kłe star­cie trwało trzy dni, w końcu Mu­ru­gan
wy­grał, a zwy­cię­ski cios za­dał włócz­nią otrzy­maną od matki. Śūra­padmā
od­po­ku­to­wał winy i bła­gał boga, by po­zwo­lił mu żyć i przy­jął go na służbę.
Mu­ru­gan zgo­dził się i zmie­nił go w pa­wia. Śūra­padmā ni­gdy nie od­zy­skał swej
pier­wot­nej po­staci. By uczcić triumf Mu­ru­gana, uczest­nicy Tha­ipu­sam Ka­vadi
prze­kłu­wają ciała igłami, sym­bo­li­zu­ją­cymi włócz­nię boga, i skła­dają ofiary
przy­stro­jone pa­wimi pió­rami.
Jest to je­den z naj­star­szych i naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nych
eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów na świe­cie. Od­by­wają go mi­liony hin­du­istów
ta­mil­skiego po­cho­dze­nia od RPA do Au­stra­lii, od Eu­ropy i Ame­ryki Pół­noc­nej
po wy­sepki roz­siane na oce­anach In­dyj­skim i Spo­koj­nym oraz Ka­ra­iby.
Ob­chody skła­da­jące się z wielu eta­pów trwają kilka dni. Naj­bar­dziej
nie­zwy­kłym wy­da­rze­niem jest ka­vadi at­tam, pod­czas któ­rego czci­ciele
Mu­ru­gana po­zwa­lają so­bie prze­kłuć ciała, biorą też udział w dłu­giej pro­ce­sji do
jego świą­tyni, nio­sąc na bar­kach cięż­kie oł­ta­rze (ka­vadi). Czę­sto udział w ca­łym
ry­tu­ale to wy­peł­nie­nie ślu­bów zło­żo­nych bó­stwu, a w za­mian uczest­nicy pro­szą
o coś kon­kret­nego, na przy­kład o uzdro­wie­nie, ko­lejny krok w ka­rie­rze
za­wo­do­wej czy po­wo­dze­nie na stu­diach dla dzieci. Inni skła­dają taką obiet­nicę,
by po­dzię­ko­wać za już uzy­skane bło­go­sła­wień­stwo. Jest poza tym wiele osób,
które po­dej­mują trud piel­grzymki z po­wo­dów spo­łecz­nych.
Py­ta­łem nie­mało osób, dla­czego od­by­wają Tha­ipu­sam Ka­vadi. Wiele z nich
jako po­wody wska­zy­wało tra­dy­cję i przy­na­leż­ność do grupy. „Je­ste­śmy
Ta­mi­lami, a Ta­mi­lo­wie wła­śnie to ro­bią”. „Tak każe oby­czaj”. Wy­ja­śniali mi, że
od dzie­ciń­stwa wi­dzieli, jak inni prak­ty­kują ten ob­rzęd, i dla­tego pra­gnęli
rów­nież kie­dyś wziąć w nim udział. Inni mó­wili o swo­ich przod­kach: „Ro­bili to
nasi oj­co­wie i oj­co­wie na­szych oj­ców, a więc my idziemy w ich ślady”.
Dzień, w który przy­pada Tha­ipu­sam, jest na Mau­ri­tiu­sie wolny od pracy.
W któ­rym­kol­wiek miej­scu się wtedy znaj­dziemy, nie mo­żemy nie za­uwa­żyć, że
bę­dzie się działo coś nie­sa­mo­wi­tego. Po­nad sto świą­tyń z róż­nych za­kąt­ków
wy­spy or­ga­ni­zuje swoje pro­ce­sje. Naj­mniej­sza gro­ma­dzi kil­ku­set piel­grzy­mów,
uczest­ni­ków więk­szych trzeba li­czyć w ty­sią­cach. Każda jest nie­zwy­kłym
wi­do­wi­skiem, ale jedna szcze­gól­nie się wy­róż­nia. Świą­ty­nia Ko­vil Mon­ta­gne
stoi w mia­steczku Qu­atre Bor­nes, na szczy­cie wznie­sie­nia przy gó­rze Corps de
Garde, z któ­rej roz­ciąga się wi­dok na wy­spę – od Oce­anu In­dyj­skiego na
za­cho­dzie do wy­żyn na wscho­dzie. Wła­śnie tam po­nad sto lat temu
zor­ga­ni­zo­wano pierw­sze święto Tha­ipu­sam. Dziś to ważny cel piel­grzy­mek, do
któ­rego ścią­gają wierni z ca­łego kraju, a na­wet z za­gra­nicy.
Wszystko za­czyna się w świą­tyni od uro­czy­stego pod­nie­sie­nia flagi – to
sy­gnał, że ru­szają przy­go­to­wa­nia. Na fla­dze znaj­dują się atry­buty Mu­ru­gana:
włócz­nia (vel) i paw. Każdy dzień przy­bliża uczest­ni­ków do Tha­ipu­sam. Po­sąg
bó­stwa jest ob­my­wany mle­kiem i na­pa­rem z kur­kumy, ubie­rany, przy­stra­jany
kwia­tami. Wierni od­ma­wiają w do­mach do­dat­kowe mo­dli­twy. Oczysz­czają się,
re­zy­gnu­jąc ze spo­ży­wa­nia mięsa i al­ko­holu oraz ze współ­ży­cia. Nie­któ­rzy śpią
na pod­ło­dze, inni od­ma­wiają so­bie drob­nych przy­jem­no­ści: oglą­da­nia
te­le­wi­zji, słu­cha­nia mu­zyki, upra­wia­nia sportu, je­dze­nia sło­dy­czy lub pi­cia
słod­kich na­po­jów. Co­dzien­nie przez kilka go­dzin bu­dują swoje ka­vadi, czyli
prze­no­śne oł­ta­rze skon­stru­owane na drew­nia­nych lub me­ta­lo­wych ra­mach
i sta­ran­nie ude­ko­ro­wane ob­ra­zami przed­sta­wia­ją­cymi bó­stwa, kwia­tami,
li­śćmi palmy ko­ko­so­wej i pa­wimi pió­rami. Póź­niej będą je nie­śli na ra­mio­nach,
by na ko­niec kil­ku­go­dzin­nej pro­ce­sji ofia­ro­wać je bó­stwu.
Już o świ­cie w dniu Tha­ipu­sam uczest­nicy zbie­rają się przy rzece
w tra­dy­cyj­nych sza­tach w ko­lo­rach ja­skra­wej fuk­sji i sza­franu. Piel­grzymi wraz
z przy­ja­ciółmi i człon­kami ro­dziny przy­no­szą swoje ka­vadi i ukła­dają je
w rów­nych rzę­dach wzdłuż brzegu, by wszy­scy mo­gli je po­dzi­wiać. Dzień
roz­po­czyna się od ob­rzę­dów oczysz­cze­nia w płyt­kich wo­dach rzeki. Uczest­nicy
ob­my­wają się wodą z kur­kumą, a na­stęp­nie za­kła­dają prze­pa­ski na bio­dra
i na­cie­rają ciała świę­tym po­pio­łem. Mo­dlą się do Mu­ru­gana i jego matki,
Par­wati, bła­ga­jąc o siłę i od­wagę po­trzebne w cza­sie zbli­ża­ją­cego się wy­zwa­nia.
W hin­du­izmie wszyst­kie rzeki są uwa­żane za święte ze względu na
sym­bo­liczny zwią­zek z Gan­ge­sem. Ry­tu­alna ką­piel oczysz­cza za­równo ciało,
jak i du­szę.
Wkrótce ci­szę prze­ry­wają gło­śne okrzyki. Przed roz­po­czę­ciem pro­ce­sji
piel­grzymi mu­szą pod­dać się bo­le­snej ce­re­mo­nii prze­kłu­wa­nia ciała. Igła
prze­szy­wa­jąca ję­zyk sym­bo­li­zuje śluby mil­cze­nia – i wy­mu­sza ich za­cho­wa­nie
aż do osią­gnię­cia celu wę­drówki. Nie­które ko­biety w za­mian za­wią­zują so­bie
wo­kół ust szal, który służy temu sa­memu ce­lowi. Więk­szość męż­czyzn znosi
jed­nak prze­kłu­cia, i to w wielu miej­scach. Cza­sem po­prze­stają na kilku igłach
wbi­tych w po­liczki i czoło, cza­sem po­zwa­lają so­bie wbić w całe ciało setki ostrzy
i ha­ków, na któ­rych za­wie­szane są dzwonki i li­metki. Wy­ko­nane ze sre­bra igły
sym­bo­li­zują włócz­nię Mu­ru­gana. Ich końce mają kształt li­ści. Na­wet gdy jest
ich bar­dzo wiele, nie wy­glą­dają cha­otycz­nie, ale two­rzą sy­me­tryczne wzory na
ple­cach, klatce pier­sio­wej, rę­kach i no­gach.
Spy­ta­łem raz wy­cho­dzą­cego ze świą­tyni chło­paka, w ilu miej­scach prze­kłuto
mu ciało. Miał pew­nie ja­kieś pięt­na­ście lat. Wy­glą­dał na wy­czer­pa­nego, ale
uśmie­chał się z dumą. „Pięć­set” – od­po­wie­dział ła­maną an­gielsz­czy­zną.
Wpa­try­wa­łem się w niego, nie mo­gąc uwie­rzyć temu, co sły­szę. Na każ­dym
z jego po­licz­ków wi­dzia­łem dużą bli­znę, na klatce pier­sio­wej i rę­kach
kil­ka­dzie­siąt ran kłu­tych, ale na pewno nie pięć­set.
– Chcia­łeś po­wie­dzieć: pięć­dzie­siąt? – do­py­ta­łem.
– Nie – upie­rał się chło­pak. – Pięć­set!
To mu­siało być nie­po­ro­zu­mie­nie, spy­ta­łem więc znowu, tym ra­zem swoją
ła­maną fran­cusz­czy­zną:
– Ci­nqu­ante? Ci­nqzéro?
– Nie – od­rzekł, wy­raź­nie wy­ma­wia­jąc każdą sy­labę. – Pięć-set. Pięć-zero-
zero. – Od­wró­cił się, by po­ka­zać mi plecy.
Wy­glą­dały jak sito, nie było jed­nego cen­ty­me­tra bez prze­kłu­cia.
Pod­czas do­ko­ny­wa­nia prze­kłuć w tłu­mie roz­le­gają się gło­śne krzyki. Osoby
pod­da­jące się ob­rzę­dowi do­świad­czają doj­mu­ją­cego bólu, ale naj­gło­śniej
krzy­czą ko­biety pa­trzące na tor­turę, któ­rej pod­da­wani są ich sy­no­wie, mę­żo­wie
i bra­cia. Po­czu­cie zjed­no­cze­nia spra­wia, że za­czy­namy od­czu­wać te same
emo­cje co po­zo­stałe osoby z na­szej wspól­noty – tak wła­śnie działo się
w Hisz­pa­nii pod­czas cho­dze­nia po ogniu. Gdy wierni pod­dają się bo­le­snemu
ry­tu­ałowi, ich naj­bliżsi współ­uczest­ni­czą w cier­pie­niu, co po­głę­bia po­czu­cie
jed­no­ści.
Rów­nież przy­by­szowi z ze­wnątrz wcale nie jest ła­two na to pa­trzeć. W cza­sie
dłu­go­let­nich ba­dań by­łem świad­kiem, jak na wi­dok prze­kłuć słabną, pła­czą
i mdleją stu­dentki i stu­denci oraz osoby z mo­jego ze­społu ba­daw­czego.
Z cza­sem ła­twiej to znieść, jed­nak żo­łą­dek wciąż mi się skręca, gdy pa­trzę, jak
ko­muś prze­bija się po­liczki włócz­nią. Czę­sto ra­tuję się, pa­trząc na to przez
obiek­tyw ka­mery – to po­maga na­brać dy­stansu.
Wielu uczest­ni­ków ry­tu­ału po­suwa się jesz­cze da­lej i po­zwala so­bie wbić
w po­liczki me­ta­lowe pręty o gru­bo­ści kija od szczotki i dłu­go­ści na­wet kilku
me­trów. Ze względu na dłu­gość i cię­żar trzeba je przy­trzy­my­wać obiema
rę­kami i przy­gry­zać, żeby me­tal nie prze­rył ca­łej twa­rzy. Jakby tego było mało,
do ha­ków w ple­cach nie­któ­rych uczest­ni­ków przy­pięte są więk­sze wer­sje
ka­vadi, wy­glą­da­jące jak oł­ta­rze na ko­łach. Są bo­gato ude­ko­ro­wane, cza­sem
znaj­dują się na nich po­sągi wiel­ko­ści czło­wieka albo wy­obra­że­nia scen
z mi­to­lo­gii. Mogą mieć wiele po­zio­mów, cza­sem są tak wy­so­kie, że aby
umoż­li­wić im prze­jazd, trzeba bam­bu­so­wym ki­jem uno­sić prze­wody
elek­tryczne znaj­du­jące się na tra­sie pro­ce­sji. Któ­re­goś razu wi­dzia­łem
męż­czy­znę wlo­ką­cego kilka ta­kich po­łą­czo­nych oł­ta­rzy, ja­dą­cych łącz­nie na
osiem­na­stu ko­łach – sko­ja­rzył mi się z lo­ko­mo­tywą pro­wa­dzącą po­ciąg. Ktoś
inny cią­gnął mo­del góry, zbu­do­wany z ka­wał­ków bla­chy, z po­są­giem
Mu­ru­gana na szczy­cie i drze­wami na zbo­czach. We­dług le­gendy Mu­ru­gan jest
władcą re­gio­nów gór­skich, dla­tego jego świą­ty­nie wznosi się pod szczy­tami.
Po do­ko­na­niu prze­kłuć uczest­nicy for­mują pro­ce­sje do świą­tyni Mu­ru­gana.
Kładą so­bie ka­vadi na bar­kach jak jarzmo, któ­rego się nie po­zbędą, póki nie
do­trą do celu. Słowo ka­vadi ozna­cza w ję­zyku ta­mil­skim „brze­mię”, za­tem jest
to od­po­wied­nia na­zwa. Kon­struk­cje te mogą osią­gać wy­so­kość do trzech
me­trów i wagę po­nad pięć­dzie­się­ciu ki­lo­gra­mów. Każda za­wiera wi­ze­ru­nek
Mu­ru­gana, ofiary z po­kar­mów i bla­szane garnki pełne mleka, które rów­nież
zo­sta­nie na miej­scu zło­żone w ofie­rze bó­stwu. Mówi się, że Mu­ru­gan chroni
mleko przed ze­psu­ciem. Piel­grzymi prze­mie­rzają sze­ścio­ki­lo­me­trową trasę
boso. Nie­któ­rzy de­cy­dują się na do­dat­kowe umar­twie­nie i wkła­dają buty na­bite
gwoź­dziami. Na­wet bez tego jest jed­nak wy­star­cza­jąco nie­przy­jem­nie, bo
trzeba iść po go­rą­cym as­fal­cie przy­pie­ka­nym przez tro­pi­kalne słońce w cza­sie
prze­si­le­nia let­niego. Każdy krok po­wo­duje nie­zno­śny ból.
Pro­ce­sja po­suwa się wolno, świą­ty­nia ka­vadi za­wsze znaj­duje się z przodu.
Za­szczyt nie­sie­nia jej to bło­go­sła­wień­stwo, które przy­pada co roku ko­muś
in­nemu. Obok idą osoby nio­sące pa­wia, po­sąg Mu­ru­gana, złotą włócz­nię,
drew­niane kije i lin­gam, fal­liczny sym­bol Śiwy. Rytm na­daje grupa mu­zy­ków,
któ­rzy grają na in­stru­men­tach nad­ha­swa­ram i tha­vil – pierw­szy z nich to długi
klar­net, drugi – becz­ko­waty bę­ben. Na każ­dym skrzy­żo­wa­niu tłum
piel­grzy­mów się za­trzy­muje, by wy­ko­nać ry­tuał od­pę­dza­jący zło. Jak w wielu
in­nych kul­tu­rach roz­staje dróg uważa się tu za prze­strze­nie gra­niczne,
w któ­rych spo­tkać można du­chy oraz inne złe moce. W cza­sie po­stoju mu­zycy
grają co­raz szyb­ciej, a piel­grzymi za­czy­nają tań­czyć i ko­ły­sać się do rytmu, cały
czas trzy­ma­jąc na bar­kach swoje brze­miona. Rytm staje się co­raz szyb­szy,
dźwięki – co­raz gło­śniej­sze, wielu uczest­ni­ków wpada w trans, ob­ra­cają się
wkoło, oczy ucie­kają im w górę. Nie­któ­rzy krzy­czą, fala sil­nych emo­cji
prze­pływa przez cały tłum. Ko­lejne osoby za­czy­nają trząść się i wi­ro­wać,
naj­wy­raź­niej nie zda­jąc so­bie sprawy z tego, co dzieje się wo­kół nich. Kiedy
wy­daje się, że cał­kiem tracą kon­trolę, to­wa­rzy­szący im człon­ko­wie ro­dziny
mogą de­li­kat­nie ich do­tknąć, by wró­ciła im świa­do­mość. Wkrótce mu­zyka
zwal­nia i pro­ce­sja ru­sza da­lej – aż do ko­lej­nego skrzy­żo­wa­nia.
W tym tem­pie doj­ście do celu zaj­mie pro­ce­sji kilka go­dzin. Piel­grzymi
do­cie­rają na miej­sce wy­cień­czeni i od­wod­nieni, tym­cza­sem naj­bar­dziej
wy­ma­ga­jące za­da­nie do­piero przed nimi. Aby do­trzeć do świą­tyni, mu­szą
wnieść swoje cię­żary na wzgó­rze. Do po­ko­na­nia mają dwie­ście czter­dzie­ści
dwa schody wy­kute z czar­nej skały wul­ka­nicz­nej, która w peł­nym słońcu
nie­mi­ło­sier­nie się roz­grzewa. Na tym eta­pie wielu pąt­ni­ków le­dwo trzyma się
na no­gach, ale ja­kimś cu­dem wszy­scy idą da­lej. No, pra­wie wszy­scy.
Bra­łem udział w Tha­ipu­sam przez kilka lat i tylko raz by­łem świad­kiem tego,
jak ko­muś nie udało się ukoń­czyć piel­grzymki. Był to męż­czy­zna,
praw­do­po­dob­nie czter­dzie­sto­kil­ku­letni, który niósł na szczyt ogromne ka­vadi.
Wi­dzia­łem, że za­czy­nał się wspi­nać cał­ko­wi­cie wy­zuty z sił. Co kilka scho­dów
ro­bił długą prze­rwę, trzy­mał pręt jedną ręką, a drugą pod­pie­rał ka­vadi na
ra­mio­nach. Jego ro­dzina wy­glą­dała na za­tro­skaną, ktoś za­pro­po­no­wał, że
weź­mie od niego cię­żar, by on od­zy­skał siły. Po­trzą­snął głową i da­lej piął się na
szczyt – po­woli i z wiel­kim bó­lem. Wkrótce jed­nak znów się za­trzy­mał.
Przy­gar­bił się i po chwili upadł na ko­lano, by utrzy­mać rów­no­wagę ka­vadi
trzy­ma­nej na bar­kach. Jego bli­scy bła­gali go wtedy, żeby po­zwo­lił so­bie po­móc.
Na­wet nie chciał o tym sły­szeć. To było jego brze­mię i to on mu­siał je nieść.
Pro­sili, żeby choć od­po­czął. Na to przy­stał.
Zo­stał w tej po­zy­cji kilka mi­nut. Po­tem chciał wstać – bez po­wo­dze­nia.
Od­po­czął jesz­cze chwilę i pod­jął ko­lejną próbę. Dwóch męż­czyzn wzięło go pod
ręce, ale on za­raz znów upadł. Kilka ko­lej­nych prób rów­nież się nie po­wio­dło.
Uniósł głowę i spoj­rzał na świą­ty­nię. Wy­glą­dał na zroz­pa­czo­nego. Był tak
bli­sko – bra­ko­wało za­le­d­wie kilku kro­ków! Wy­trzy­mał prze­kłu­cia, wy­trwał
pod­czas ca­ło­dnio­wej pro­ce­sji i w pie­ką­cym słońcu niósł ka­vadi. Wdra­pał się
pra­wie na szczyt. Dał z sie­bie wszystko i nic mu nie zo­stało. W końcu po­zwo­lił
bli­skim prze­jąć cię­żar i wy­buchł pła­czem. Zo­stał tak, po­ko­nany i upo­ko­rzony.
Mógł tylko pa­trzeć, jak jego ka­vadi do­ciera do świą­tyni bez niego.
Nie­długo po­tem zo­ba­czy­łem go wy­cho­dzą­cego ze świą­tyni. Chcia­łem z nim
po­roz­ma­wiać, ale grzecz­nie od­mó­wił i od­szedł.

•••
Tha­ipu­sam Ka­vadi stwo­rzył mi do­sko­nałą oka­zję do prze­pro­wa­dze­nia ba­da­nia
na uczest­ni­kach w na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku. W cza­sie uro­czy­sto­ści cała
spo­łecz­ność od­bywa roz­ma­ite ry­tu­ały, jej człon­ko­wie od­gry­wają liczne role,
an­ga­żu­jąc się w róż­nym stop­niu. To zna­czy, że moż­liwe po­winno być
spraw­dze­nie wpływu tych czyn­ni­ków na po­stawy i za­cho­wa­nia lu­dzi w ich
na­tu­ral­nym oto­cze­niu.
Pod­czas co­wie­czor­nych wspól­nych mo­dlitw w świą­tyni uczest­nicy ce­re­mo­nii
ca­łymi go­dzi­nami sie­dzą i śpie­wają. Nie czują na­pię­cia fi­zycz­nego ani
emo­cjo­nal­nego – ten stan to ja­skrawe prze­ci­wień­stwo skraj­nego po­bu­dze­nia
to­wa­rzy­szą­cego piel­grzy­mom przy ka­vadi at­tam. Teo­rie an­tro­po­lo­gów na te­mat
spo­łecz­nego zna­cze­nia tych ry­tu­ałów każą po­sta­wić py­ta­nie: czy udział
w ry­tu­ałach sil­nie dzia­ła­ją­cych na emo­cje spra­wia, że lu­dzie stają się bar­dziej
skłonni do za­cho­wań pro­spo­łecz­nych?
Nie wszy­scy mie­rzą się z ta­kim sa­mym tru­dem. Jedne nie­sione ka­vadi są
mniej­sze, inne – ol­brzy­mie. Nie­któ­rym uczest­ni­kom prze­kłuwa się ciało
w jed­nym miej­scu, in­nym wbija się setki igieł. Każda igła i każdy hak spra­wiają
ból, ale jesz­cze in­nym do­świad­cze­niem jest prze­bi­cie twa­rzy gru­bym prę­tem.
Stąd moje dru­gie py­ta­nie: czy ci, któ­rzy do­świad­czają sil­niej­szego bólu, będą
bar­dziej sko­rzy do po­ma­ga­nia in­nym?
I ostat­nia sprawa. Piel­grzy­mom nio­są­cym swój cię­żar to­wa­rzy­szą
człon­ko­wie ro­dzin, któ­rzy nie pod­dają się bo­le­snym ob­rzę­dom. Czy
pro­spo­łeczne efekty ry­tu­ału będą wi­doczne rów­nież u nich?
Jedną z naj­czę­ściej sto­so­wa­nych me­tod mie­rze­nia za­cho­wań pro­spo­łecz­nych
są w na­ukach be­ha­wio­ral­nych „gry eko­no­miczne”, czyli za­da­nia, pod­czas
któ­rych uczest­nicy (zwani gra­czami) do­ko­nują se­rii trans­ak­cji pie­nięż­nych na
za­sa­dach okre­ślo­nych przez ba­da­czy. Naj­prost­sza z tych sy­mu­la­cji znana jest
jako gra „Dyk­ta­tor”. Gra­cze otrzy­mują okre­śloną kwotę pie­nię­dzy. Mają sami
zde­cy­do­wać, ile za­cho­wają dla sie­bie, a ile prze­każą in­nemu uczest­ni­kowi.
Do­ko­nane wy­bory to dla ba­da­czy in­for­ma­cja o hoj­no­ści każ­dego gra­cza.
Naj­więk­sza za­leta gier eko­no­micz­nych po­lega na tym, że uczest­nicy ob­ra­cają
praw­dzi­wymi pie­niędzmi. Za­miast od­da­wać je in­nym, mo­gliby scho­wać całą
kwotę do wła­snej kie­szeni. To klu­czowy aspekt sy­mu­la­cji. Kiedy bo­wiem
ba­da­cze py­tają lu­dzi o ich po­stawy i za­cho­wa­nia, otrzy­mane od­po­wie­dzi nie
za­wsze od­zwier­cie­dlają praw­dziwe my­śli i fak­tyczny spo­sób po­stę­po­wa­nia.
Szcze­gól­nie pro­ble­ma­tyczne oka­zuje się mó­wie­nie o ce­chach po­strze­ga­nych
w da­nej spo­łecz­no­ści jako po­zy­tywne i war­to­ściowe[5]. Lu­dzie na ca­łym świe­cie
wy­ka­zują mniej lub bar­dziej uświa­do­mioną ten­den­cję do przy­pi­sy­wa­nia so­bie
ta­kich po­żą­da­nych cech. Gry eko­no­miczne po­zwa­lają roz­wią­zać ten pro­blem,
bo uczest­nicy wy­ko­nują praw­dziwe trans­ak­cje. Za­miast py­tać ich, ile pie­nię­dzy
by­liby skłonni od­dać, le­piej prze­cież spraw­dzić, ile rze­czy­wi­ście od­dadzą.
W ciągu ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat dzięki ta­kim wła­śnie grom
do­wie­dzie­li­śmy się bar­dzo dużo o ludz­kiej na­tu­rze. Na przy­kład w wielu
dzie­dzi­nach teo­rii eko­no­mii przez długi czas pa­no­wało prze­ko­na­nie, że lu­dzie
po­dej­mują de­cy­zje, kie­ru­jąc się ra­cjo­nal­nymi i bar­dzo ego­istycz­nymi
kal­ku­la­cjami, dą­żąc do jak naj­więk­szej ko­rzy­ści – ten mo­del znany jest jako
homo oeco­no­mi­cus. Gdy jed­nak ba­da­cze za­częli przy­glą­dać się pro­ce­sowi
po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji w cza­sie gier, oka­zało się, że homo oeco­no­mi­cus to je­dy­nie
kon­strukt teo­re­tyczny. W praw­dzi­wym ży­ciu na za­cho­wa­nie czło­wieka
wpły­wają in­stynkty, emo­cje, nie­uświa­do­mione uprze­dze­nia i ocze­ki­wa­nia
spo­łeczne – i to na różne spo­soby.
Mimo swo­jej nie­za­prze­czal­nej war­to­ści gry eko­no­miczne, pro­wa­dzone ści­śle
we­dług okre­ślo­nych re­guł, mają dużą wadę: uczest­ni­kom mogą wy­dać się
dziwne, a to może ich znie­chę­cić. Za­cho­wa­nia pod­czas gry są ode­rwane od
kon­tek­stu i nie przy­po­mi­nają sy­tu­acji, z któ­rymi można się spo­tkać w ży­ciu –
bo kiedy ostat­nio ktoś za­trzy­mał was na ulicy, by wrę­czyć wam dy­chę i spy­tać,
czy nie chcie­li­by­ście się nią po­dzie­lić z ja­kąś obcą osobą?
Żeby obejść tę trud­ność, za­pro­po­no­wa­li­śmy za­da­nie przy­po­mi­na­jące coś,
z czym uczest­nicy mogą mieć do czy­nie­nia w praw­dzi­wym ży­ciu: od­da­wa­nie
pie­nię­dzy na cel cha­ry­ta­tywny. Za­pra­sza­li­śmy uczest­ni­ków do udziału
w ba­da­niu i wy­pła­ca­li­śmy im wy­na­gro­dze­nie w wy­so­ko­ści dwu­stu ru­pii (jak na
te oko­licz­no­ści była to znaczna suma). Na­stęp­nie in­for­mo­wa­li­śmy ich
o moż­li­wo­ści prze­ka­za­nia czę­ści kwoty na cel do­bro­czynny i spraw­dza­li­śmy,
jaką sumę ze­chcą od­dać. Żeby mo­gli po­dzie­lić swój za­ro­bek w naj­róż­niej­sze
spo­soby, wy­pła­ci­li­śmy go im w mo­ne­tach dwu­dzie­sto­ru­pio­wych. To po­zwo­liło
nam oce­niać ich hoj­ność na skali od jed­nego do dzie­się­ciu.
Udało nam się zwięk­szyć re­alizm ba­da­nia, ale po­ja­wiły się nie­prze­wi­dziane
trud­no­ści. Mu­sie­li­śmy wziąć skądś kilka ty­sięcy mo­net, a to oka­zało się
trud­niej­sze, niż są­dzi­łem. Naj­bar­dziej oczy­wi­stym miej­scem były banki. Sęk
w tym, że z ja­kie­goś po­wodu w żad­nej z miej­sco­wych pla­có­wek nie chciano
nam wy­dać ta­kiej ilo­ści bi­lonu. Gdy zbli­żały się uro­czy­sto­ści, a nam na­dal
bra­ko­wało mo­net, zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy spo­tka­nie. Zgo­dzi­li­śmy się, że
nad­zwy­czajne sy­tu­acje wy­ma­gają nad­zwy­czaj­nych środ­ków. Po­nie­waż na­pad
na bank nie wcho­dził w grę, po­sta­no­wi­li­śmy udać się do je­dy­nego miej­sca,
w któ­rym można do­stać taką go­tówkę od ręki: do ka­syna.
Rów­nież tam przy­jęto nas nie­uf­nie. Kru­pier we­zwał me­ne­dżera, żeby zgło­sić
na­szą po­dej­rzaną prośbę. Ten grzecz­nie nas po­in­for­mo­wał, że ka­syno wy­daje
pie­nią­dze je­dy­nie klien­tom. My ich nie do­sta­niemy, ale je­śli chcemy, mo­żemy
zo­stać i o nie za­grać. Po­krę­ci­li­śmy się tro­chę i za­uwa­ży­li­śmy, że ma­szyny
cza­sem na­gra­dzają gra­czy, wy­plu­wa­jąc mo­nety dwu­dzie­sto­ru­piowe. Poza tym
każda ma­szyna miała przy­cisk po­zwa­la­jący na zwrot wpła­co­nych środ­ków. Czy
rów­nież był wy­pła­cany w dwu­dzie­sto­ru­piów­kach, nie zaś w bank­no­tach,
że­to­nach albo w for­mie vo­uchera? Cały w emo­cjach wsu­ną­łem do ma­szyny
bank­not ty­siąc­ru­piowy. Za­żar­to­wa­łem, że trzeba te­raz wy­ko­nać ja­kiś ry­tuał,
i wszy­scy ja­kiś wy­my­ślili. Ktoś po­ca­ło­wał ma­szynę, ktoś inny trzy­mał kciuki,
a ja po­pro­si­łem o po­moc sa­mego Mu­ru­gana. Gdy wci­sną­łem gu­zik, wszy­scy
wstrzy­mali od­dech. Pięć­dzie­siąt szyb­kich me­ta­licz­nych brzęk­nięć było dla nas
naj­pięk­niej­szą mu­zyką. Za­nim wie­czór się skoń­czył, mie­li­śmy wszystko, czego
było nam trzeba.

•••
Gdy nad­szedł Tha­ipu­sam, przy­szli­śmy do świą­tyni przed cza­sem. Po­zwo­lono
nam się za­trzy­mać w po­koju go­ścin­nym u stóp wzgó­rza. Zo­sta­wi­li­śmy tam
sprzęt i cze­ka­li­śmy. Wie­dzie­li­śmy, że gdy wszy­scy dojdą na miej­sce, za­cznie się
chaos, a my bę­dziemy mieli tylko kilka go­dzin na zna­le­zie­nie uczest­ni­ków
ba­da­nia, za­nim ostatni piel­grzym opu­ści świą­ty­nię.
Pąt­nicy wspięli się po stop­niach na szczyt wzgó­rza i utwo­rzyli ko­lejkę. Przed
wej­ściem sta­wiali ka­vadi na ziemi, a na­stęp­nie po­je­dyn­czo wkra­czali do środka,
żeby zło­żyć ofiary Mu­ru­ga­nowi, przy­jąć bło­go­sła­wień­stwo i po­zwo­lić ka­pła­nom
usu­nąć ze swo­ich ciał igły, pręty i inne przed­mioty. Z ra­do­ści i ulgi wielu
za­le­wało się łzami. Po wszyst­kich tru­dach ca­łego dnia prze­cho­dzili na drugą
stronę wzgó­rza do zej­ścia.
Tam wła­śnie cze­kali na nich nasi asy­stenci, by za­pro­sić ich do udziału
w ba­da­niu. Ci, któ­rzy wy­ra­zili zgodę, wcho­dzili do po­koju, gdzie da­wa­li­śmy im
kwe­stio­na­riusz do wy­peł­nie­nia. Mieli oce­nić, jak bar­dzo bo­le­sne było dla nich
całe do­świad­cze­nie. Na­stęp­nie wy­pła­ca­li­śmy im wy­na­gro­dze­nie. Przy wyj­ściu
z po­koju stał wy­na­jęty przez nas ak­tor, który py­tał, czy nie chcie­liby prze­ka­zać
czę­ści pie­nię­dzy miej­sco­wej or­ga­ni­za­cji do­bro­czyn­nej. Wrę­czał im ko­pertę
i kie­ro­wał ich do ka­biny, w któ­rej mo­gli umie­ścić da­tek w skrzynce tak, żeby
nikt nie wi­dział, ile wrzu­cają. Każda ko­perta była za­ko­do­wana, że­by­śmy mo­gli
ją po­łą­czyć z od­po­wie­dziami udzie­lo­nymi na py­ta­nia z kwe­stio­na­riu­sza, ale
przy za­cho­wa­niu ano­ni­mo­wo­ści.
Po­nie­waż chcie­li­śmy po­rów­nać kwoty prze­ka­zy­wane pod­czas róż­nych
oka­zji, prze­pro­wa­dzi­li­śmy ta­kie samo ba­da­nie w róż­nych oko­licz­no­ściach.
Kilka dni wcze­śniej za­pro­si­li­śmy uczest­ni­ków wspól­nych mo­dlitw w tej sa­mej
świą­tyni pod­czas tego sa­mego święta. Po kilku ty­go­dniach zbie­ra­li­śmy dane
w in­nym miej­scu, nie­zwią­za­nym z kul­tem re­li­gij­nym, od grupy kon­tro­l­nej,
która nie uczest­ni­czyła w żad­nym ry­tu­ale. Wszy­scy ba­dani miesz­kali w jed­nym
mie­ście. Po­nie­waż wy­bie­ra­li­śmy ich lo­sowo, wszel­kie za­ob­ser­wo­wane róż­nice
w ich za­cho­wa­niu na­le­ża­łoby po­wią­zać wła­śnie z od­by­wa­niem ry­tu­ału, nie zaś
z ce­chami oso­bo­wo­ści lub pro­fi­lem de­mo­gra­ficz­nym.
Po prze­ana­li­zo­wa­niu da­nych stwier­dzi­li­śmy, że osoby z grupy kon­tro­l­nej
od­da­wały na cel do­bro­czynny śred­nio dwa­dzie­ścia sześć pro­cent za­ro­bio­nych
pie­nię­dzy[6]. To sporo, zwa­żyw­szy, że mo­gły za­cho­wać całą kwotę, ale mniej
wię­cej tyle wła­śnie zwy­kle od­dają uczest­nicy gry „Dyk­ta­tor”. Ba­dani, któ­rzy
uczest­ni­czyli we wspól­nej mo­dli­twie (czyli w ry­tu­ale nie­bu­dzą­cym sil­nych
emo­cji), od­da­wali znacz­nie wię­cej: śred­nio około czter­dzie­stu pro­cent.
Naj­hoj­niej­szą grupą oka­zali się jed­nak uczest­nicy ka­vadi at­tam, któ­rzy od­da­wali
nie­mal dwu­krot­nie wię­cej: śred­nio na­wet sie­dem­dzie­siąt pięć pro­cent
wy­na­gro­dze­nia. Po­wtó­rzę: po od­by­ciu bo­le­snego ry­tu­ału od­da­wano na cele
do­bro­czynne na­wet trzy czwarte za­ro­bio­nych pie­nię­dzy.
Przy­glą­da­jąc się da­nym do­ty­czą­cym bólu i wy­so­ko­ści datku, od­kry­li­śmy
istotną ko­re­la­cję: im więk­szego cier­pie­nia do­świad­czali uczest­nicy ry­tu­ału, tym
więk­sze kwoty prze­zna­czali na cel do­bro­czynny. Pro­spo­łeczne efekty tego
ry­tu­ału nie wy­stę­po­wały jed­nak wy­łącz­nie u osób od­czu­wa­ją­cych ból. Znaczne
sumy od­da­wali rów­nież ci, któ­rzy to­wa­rzy­szyli im w trak­cie pro­ce­sji – stali
obok pod­czas prze­kłu­wa­nia ciała, szli u ich boku, gdy nie­śli cięż­kie ka­vadi,
pod­trzy­my­wali ich na du­chu i pła­kali na wi­dok ich cier­pie­nia. Tym sa­mym
po­śred­nio sami do­świad­czali ich po­świę­ce­nia. Nie tylko czuli się po­dob­nie, ale
też po­dob­nie się za­cho­wy­wali. W dniu ka­vadi at­tam cała spo­łecz­ność stała się
hoj­niej­sza.
My aku­rat sku­pi­li­śmy się na tych aspek­tach ry­tu­ału, które dało się zmie­rzyć.
Ist­nieją jed­nak też inne prze­jawy pro­spo­łecz­nego na­sta­wie­nia, wi­doczne
go­łym okiem. W dniu Tha­ipu­sam gro­ma­dzą się wszy­scy miesz­kańcy. Gdy
przez mia­sto prze­cho­dzi pro­ce­sja, lu­dzie otwie­rają drzwi nie tylko po to, by
po­pa­trzeć na piel­grzy­mów – chcą też po­ma­gać. Wy­no­szą węże ogro­dowe
i dzbany z wodą, by zro­sić stopy pąt­ni­ków i w ten spo­sób ulżyć im w tru­dzie
wę­drówki boso po roz­pa­lo­nym as­fal­cie. Wy­cie­rają im pot z twa­rzy. Trosz­czą się
też o ty­siące osób to­wa­rzy­szą­cych w dro­dze: wy­sta­wiają stoły i pro­wi­zo­ryczne
ka­napy, na któ­rych można od­po­cząć w cie­niu, po­czę­sto­wać się na­po­jami
i owo­cami. W świą­tyni przez cały dzień wo­lon­ta­riu­sze sprzą­tają, po­ma­gają
or­ga­ni­za­cyj­nie i przy­go­to­wują po­siłki, któ­rymi wie­czo­rem będą wszyst­kich
czę­sto­wać. Skład­niki ku­puje się z se­tek dat­ków. Po­nadto tego wie­czoru każda
ro­dzina go­tuje sept curry, czyli skom­pli­ko­wany po­si­łek zło­żony z sied­miu
róż­nych we­ge­ta­riań­skich curry po­da­wany na li­ściu ba­na­nowca wraz z ry­żem,
de­se­rem z ta­pioki oraz roz­ma­itymi prze­ką­skami i na­po­jami. Po­wo­dem do
dumy dla miesz­kań­ców jest to, że za­pra­szają na po­czę­stu­nek nie tylko wła­sną
ro­dzinę i przy­ja­ciół, ale też nie­zna­jo­mych. Naj­bar­dziej za­możni na­kar­mią setki
go­ści. Sam by­łem za­pra­szany na ta­kie uczty za każ­dym ra­zem, gdy po­ja­wia­łem
się na ka­vadi at­tam. Miej­scowi pro­po­no­wali mi go­ścinę tak ser­decz­nie i tak
nie­ustę­pli­wie, że nie­rzadko w ciągu wie­czora lą­do­wa­łem na ko­la­cji w kilku
róż­nych do­mach.

•••
Oso­bom spoza lo­kal­nej spo­łecz­no­ści eks­tre­malne ry­tu­ały ta­kie jak Tha­ipu­sam
Ka­vadi mogą wy­da­wać się nie­zro­zu­miałe. To wła­śnie jed­nak skrajny trud,
któ­rego wy­ma­gają, zwięk­sza ich pro­spo­łeczne efekty. Być może wy­ku­wa­jące się
w ob­li­czu wspól­nego cier­pie­nia silne więzi spo­łeczne to ro­dzaj ewo­lu­cyj­nego
przy­sto­so­wa­nia, dzięki któ­remu grupy lu­dzi od naj­wcze­śniej­szych cza­sów
po­tra­fiły się jed­no­czyć i ra­zem sta­wiać czoła prze­ciw­no­ściom losu: woj­nom,
dra­pież­ni­kom, klę­skom ży­wio­ło­wym. Dla­tego wła­śnie w ob­li­czu naj­więk­szych
za­gro­żeń jed­no­czymy się czę­sto w naj­bar­dziej nie­wia­ry­godny spo­sób.
An­tro­po­log Brian McQu­inn do­łą­czył do grupy re­be­lian­tów wal­czą­cych
z re­żi­mem li­bij­skiego dyk­ta­tora Mu­am­mara Kad­da­fiego. W cza­sie tych ba­dań
te­re­no­wych za­ob­ser­wo­wał, że re­la­cje mię­dzy bo­jow­ni­kami były rów­nie bli­skie
jak te, które łą­czyły ich z wła­sną ro­dziną, a cza­sem na­wet bliż­sze. Gdy ze­brał
dane od ca­łego ba­ta­lionu, oka­zało się, że mię­dzy żoł­nie­rzami z pierw­szej li­nii
frontu bio­rą­cymi bez­po­średni udział w walce zbroj­nej z wro­giem wy­two­rzyła
się sil­niej­sza więź niż mię­dzy pra­cow­ni­kami lo­gi­styki, na przy­kład me­dy­kami
czy me­cha­ni­kami, któ­rzy sami nie brali udziału w star­ciach. Wal­czący sta­wali
się so­bie tak bli­scy, że nie­rzadko byli go­towi zgi­nąć, by ochro­nić ko­le­gów.
Łą­czyła ich praw­dzi­wie bra­ter­ska re­la­cja – wielu z nich po­twier­dzało, że na­wet
człon­ko­wie ro­dziny nie są dla nich tak ważni. Py­tani o emo­cje, wy­ja­śniali, że
do­świad­cze­nie walki to coś, czego ni­gdy nie zro­zu­mieją osoby, które tego nie
prze­żyły. Świa­do­mość, że ich to­wa­rzy­sze prze­szli wraz z nimi przez to samo,
była klu­czowa w pro­ce­sie two­rze­nia się tej nie­zwy­kłej więzi.
Jak po­wie­dział ma­jor Ro­bert J. Re­illy, we­te­ran wojny w Wiet­na­mie:

[...] naj­sil­niej­szą mo­ty­wa­cją do zno­sze­nia tru­dów walki [...] jest więź po­mię­dzy
człon­kami szwa­dronu czy plu­tonu. Bez tego po­czu­cia jed­no­ści żoł­nie­rze nie by­liby do
tego zdolni. Mó­wiąc pro­sto, to inni człon­ko­wie ich jed­nostki dają im siły do walki.
[...]. Więk­szość z nich nie na­raża ży­cia ze względu na wznio­słe ide­ały [...], ale robi to
dla in­nych człon­ków grupy[7].

Jesse G. Gray, pro­fe­sor fi­lo­zo­fii, który słu­żył w cza­sie dru­giej wojny


świa­to­wej jako pod­po­rucz­nik, po­wie­dział:

Wielu żoł­nie­rzy – mniej lub bar­dziej ocho­czo – wcale nie od­dało ży­cia za kraj, za
ho­nor, za wiarę czy inne abs­trak­cyjne war­to­ści. Zgi­nęli, bo zdali so­bie sprawę z tego,
że je­śli opusz­czą swoją po­zy­cję i ocalą wła­sne ży­cie, na­rażą na wiel­kie
nie­bez­pie­czeń­stwo to­wa­rzy­szy broni. To nie ża­den -izm ani -yzm, nie na­cjo­na­lizm
ani nie pa­trio­tyzm, żadna z emo­cji, które można wy­wo­łać, a po­tem wy­ko­rzy­stać;
czy­ste bra­ter­stwo, lo­jal­ność wo­bec grupy – oto istota du­cha walki. [...] Do­wódca,
który po­trafi je utrwa­lić i wzmoc­nić, wie, że wszyst­kie inne czyn­niki psy­cho­lo­giczne
przy tym nikną[8].
Krótko mó­wiąc, eks­tre­malne ry­tu­ały po­zwa­lają wy­ko­rzy­stać pro­spo­łeczny
wpływ tego zja­wi­ska na ludz­kie za­cho­wa­nie. Za­miast cze­kać na wy­buch wojny
albo inną ka­ta­strofę, liczne spo­łecz­no­ści są w sta­nie zmo­ty­wo­wać swo­ich
człon­ków do dzia­ła­nia, za­pew­nia­jąc im do­świad­cze­nie ry­tu­ału. Oka­zuje się, że
uczest­nicy ry­tu­ałów wy­wo­łu­ją­cych silne emo­cje do­świad­czają cze­goś bar­dzo
po­dob­nego do prze­żyć żoł­nie­rzy. Pe­wien młody czło­wiek, który brał udział
w tego typu wy­da­rze­niu, po­wie­dział mi:

Gdy na­stęp­nego dnia zo­ba­czysz na ulicy ko­goś, kto prze­szedł przez to samo, już jest
mię­dzy wami więź, już czu­jesz, że łą­czy was ja­kaś re­la­cja. Na­wet je­śli wcze­śniej był to
twój wróg, te­raz sta­li­ście się to­wa­rzy­szami, na­wet braćmi.

To dzięki temu głę­bo­kiemu i bez­wa­run­ko­wemu utoż­sa­mie­niu się z in­nymi


człon­kami grupy wy­twa­rza się wy­jąt­kowa więź[9].
Zwy­kle gdy na­le­żymy do ja­kiejś grupy, mu­simy się zgo­dzić na pe­wien
kom­pro­mis mię­dzy na­szą toż­sa­mo­ścią (tym, kim się czu­jemy jako jed­nostka)
a toż­sa­mo­ścią spo­łeczną (tym, co wspólne dla ca­łej grupy). Na­sze wła­sne ja
kształ­tuje się dzięki na­szym nie­po­wta­rzal­nym do­świad­cze­niom, naj­waż­niej­sze
chwile ży­cia wpły­wają na na­szą oso­bo­wość. Toż­sa­mość spo­łeczna jest
na­to­miast wy­pad­kową bar­dziej abs­trak­cyj­nych idei, ide­ałów i prze­ko­nań –
do­ty­czą­cych na przy­kład na­rodu czy re­li­gii – i ge­ne­ra­li­za­cji na te­mat
po­zo­sta­łych człon­ków grupy. Toż­sa­mość spo­łeczna i jed­nost­kowa są ze sobą
zwią­zane w taki spo­sób, że gdy jedna jest sil­niej­sza, druga słab­nie. Kiedy my­ślę
o so­bie jako o Greku, nie sku­piam się na swo­ich ce­chach i prze­ży­ciach.
Przy­wo­łuję ce­chy, sym­bole i prze­ko­na­nia, które są dla mnie sy­no­ni­mem
grec­ko­ści, na przy­kład wy­obra­żam so­bie flagę na­ro­dową, za­rys pań­stwa na
ma­pie, wy­da­rze­nia z hi­sto­rii, kul­turę lub ste­reo­typy o cha­rak­te­rze Gre­ków,
które mam w gło­wie lub które przez lata wo­kół nas na­ro­sły. Nie przy­cho­dzą mi
też na myśl moje re­la­cje z kon­kret­nymi oso­bami – ro­dzi­cami, sio­strą,
przy­ja­ciółmi. To dzieje się ra­czej wów­czas, gdy my­ślę o swoim ja, bo są one
ważne nie dla wszyst­kich Gre­ków, tylko dla mnie.
Ta abs­trak­cyjna forma iden­ty­fi­ka­cji spo­łecz­nej to owoc so­cja­li­za­cji. Gdy
re­gu­lar­nie uczest­ni­czymy w zwy­cza­jach da­nej grupy i mamy kon­takt
z ty­po­wymi dla niej prze­ko­na­niami, nor­mami, sym­bo­lami i tra­dy­cjami,
za­czy­namy po­strze­gać sie­bie jako człon­ków wspól­no­to­wego or­ga­ni­zmu,
któ­rych z po­zo­sta­łymi jego człon­kami łą­czą liczne za­in­te­re­so­wa­nia i inne
po­do­bień­stwa. Wła­śnie ta­kie my­śle­nie spaja skom­pli­ko­wane, nie­jed­no­rodne
grupy, bo sprzyja ak­cep­to­wa­niu i re­spek­to­wa­niu abs­trak­cyj­nego po­rządku
spo­łecz­nego. Do ugrun­to­wa­nia so­li­dar­no­ści wy­star­czą czę­sto od­by­wane
ry­tu­ały o nie­wiel­kim wpły­wie na emo­cje, które Whi­te­ho­use okre­ślił jako
dok­try­nalne. Re­gu­larne na­bo­żeń­stwa dla wspól­not re­li­gij­nych, co­dzienne
wzno­sze­nie flagi w woj­sku czy co­ty­go­dniowy czas re­kre­acji w fir­mie
wzmac­niają toż­sa­mość spo­łeczną, a osła­biają po­czu­cie toż­sa­mo­ści
jed­nost­ko­wej.
Ry­tu­ały ima­gi­na­cyjne dzia­łają ina­czej. Gdy spra­wiamy, że człon­ko­wie grupy
mają to samo nie­zwy­kłe do­świad­cze­nie, ak­ty­wują się jed­no­cze­śnie toż­sa­mość
spo­łeczna oraz jed­nost­kowa. Osoby, które prze­szły przez ten sam ob­rzęd
ini­cja­cji, czują się wspól­notą nie dla­tego, że wpo­jono im te same prze­ko­na­nia,
ale przede wszyst­kim ze względu na łą­czące je prze­ży­cie. Ry­tu­ały ima­gi­na­cyjne
nie tłu­mią po­czu­cia od­ręb­no­ści, lecz ra­czej je wy­do­by­wają, przy czym spa­jają je
z po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści do grupy.
Psy­cho­lo­go­wie na­zwali to po­czu­cie fu­zją toż­sa­mo­ści – toż­sa­mość
jed­nost­kowa zlewa się z toż­sa­mo­ścią spo­łeczną[10]. Ba­da­cze opra­co­wali wiele
me­tod po­zwa­la­ją­cych na jego uchwy­ce­nie. Po­miar wer­balny można
prze­pro­wa­dzić za po­mocą an­kiety, w któ­rej re­spon­denci za­zna­czają, w ja­kim
stop­niu zga­dzają się z ta­kimi stwier­dze­niami jak: „Ja i grupa to jed­ność”,
„Grupa daje mi siłę”, „Moja grupa to ja”. Inna me­toda wy­maga uży­cia po­mocy
wi­zu­al­nej w po­staci ry­sunku przed­sta­wia­ją­cego dwa okręgi: pierw­szy
sym­bo­li­zuje jed­nostkę, drugi – grupę, do któ­rej ta jed­nostka na­leży. Ba­dani
opi­sują to, jak wi­dzą sie­bie sa­mych w re­la­cji do grupy, usta­wia­jąc te dwa okręgi
tak bli­sko sie­bie – lub tak da­leko od sie­bie – jak uznają za sto­sowne. Ci, któ­rzy
czują się w pełni po­łą­czeni z grupą, mogą na­wet na­ło­żyć je­den okrąg na drugi,
sy­gna­li­zu­jąc, że czują się jed­no­ścią z po­zo­sta­łymi człon­kami wspól­noty.
Czło­wiek mocno wra­sta­jący w grupę łą­czy się nie tylko z abs­trak­cyjną
wspól­notą, ale też z po­szcze­gól­nymi jej człon­kami. Two­rzą się mię­dzy nimi
ta­kie więzi – rze­czy­wi­ste lub tylko wy­obra­żone – jak w ro­dzi­nie. Stają się oni
braćmi i sio­strami, któ­rych łą­czą wspólny cel i po­dobne prze­ko­na­nia. Je­żeli
jed­nemu z nich coś za­graża, inni re­agują, jakby to ktoś z ro­dziny był
w po­trze­bie[11]. W ta­kiej sy­tu­acji to­wa­rzy­sze są bar­dziej skłonni do po­mocy
i walki o wspólne war­to­ści niż osoby mniej zin­te­gro­wane z grupą, choćby
po­moc wią­zała się z du­żym po­świę­ce­niem. Czę­ściej de­kla­rują też go­to­wość do
za­an­ga­żo­wa­nia w bój, a na­wet od­da­nia ży­cia za wspól­notę[12]. To wła­śnie
ry­tu­ały ima­gi­na­cyjne mają moc wy­twa­rza­nia ta­kiego łą­czą­cego grupę
wy­jąt­ko­wego spo­iwa.
An­tro­po­log Da­vid Ze­itlyn ba­dał ob­rzędy ini­cja­cyjne ple­mie­nia Mam­bila
w Ka­me­ru­nie. Co roku grupa chłop­ców jest pro­wa­dzona do ogro­dzo­nej czę­ści
lasu zwa­nej jere. Wstęp mają tam je­dy­nie męż­czyźni. Od­bywa się tam
ce­re­mo­nia, pod­czas któ­rej mło­dzi skła­dają tajną przy­sięgę i są sma­ro­wani
bło­tem. Pod­czas gdy od­by­wają ko­lejne etapy ry­tu­ału, nie wi­dzą, że
w ciem­no­ściach kryje się męż­czy­zna prze­brany za złego du­cha z twa­rzą
za­sło­niętą nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą ma­ską. W pew­nym mo­men­cie wy­ska­kuje
on z kry­jówki i rzuca się na nich od tyłu. Prze­ra­żeni chłopcy pró­bują uciec, ale
do­ro­śli ła­pią ich i wpy­chają z po­wro­tem w ręce złego du­cha.

Chłopcy, któ­rym nie uda­wało się prze­śli­zgnąć obok za­ma­sko­wa­nego męż­czy­zny


i uciec z jere, od­czu­wali ogromny ucisk w gar­dle, pró­bu­jąc zna­leźć w so­bie od­wagę, by
pod­jąć wy­zwa­nie. Byli wy­raź­nie prze­ra­żeni, choć wie­dzieli, że ich starsi ko­le­dzy
mu­sieli wie­lo­krot­nie zmie­rzyć się z czymś po­dob­nym. [...] Do­ro­śli stali przy
ogro­dze­niu, śmie­jąc się lub po­ma­ga­jąc Ma­sce, wy­ła­pu­jąc chłop­ców sta­ra­ją­cych się
wy­mknąć, gdy Ma­ska był za­jęty kimś in­nym. Je­den z chłop­ców, wy­jąt­kowo
prze­ra­żony, prze­bił się przez ogro­dze­nie. Inni, już schwy­tani, usi­ło­wali zro­bić to
samo[13].

Kil­ka­dzie­siąt lat po ukoń­cze­niu ba­dań te­re­no­wych Ze­itlyn wró­cił do


Ka­me­runu z ze­spo­łem współ­pra­cow­ni­ków, by spraw­dzić wpływ tego ob­rzędu
ini­cja­cji na for­mo­wa­nie się więzi wspól­no­to­wych[14]. Prze­pro­wa­dzili an­kietę
wśród pra­wie czte­ry­stu męż­czyzn z ple­mie­nia Mam­bila – mniej wię­cej po­łowa
z nich prze­szła w mło­do­ści ry­tuał. Oka­zało się, że ci, któ­rzy zo­stali pod­dani tej
pró­bie, czuli się bar­dziej zwią­zani ze swoją spo­łecz­no­ścią i – jak de­kla­ro­wali –
byli bar­dziej skłonni do tego, by jej bro­nić w walce oraz go­dzić się na
wy­rze­cze­nia dla jej do­bra. Choć od ich ini­cja­cji mi­nęło kilka de­kad, całe
do­świad­cze­nie po­zo­sta­wiło nie­za­tarty ślad na ich po­czu­ciu toż­sa­mo­ści
spo­łecz­nej.
•••
Skutki dzia­ła­nia tego ry­tu­al­nego spo­iwa są oczy­wi­ste i dłu­go­fa­lowe. Ob­rzędy
ima­gi­na­cyjne sprzy­jają two­rze­niu się sil­nie zin­te­gro­wa­nych grup, które będą
ra­zem na do­bre i na złe. Gdy li­czy się to, żeby wszy­scy mieli po­czu­cie
przy­na­leż­no­ści do grupy, udział w tych ob­rzę­dach sta­nowi istotny czyn­nik
jed­no­czący. Prze­ko­na­li­śmy się o tym na przy­kład wtedy, gdy
prze­pro­wa­dzi­li­śmy ba­da­nie an­kie­towe wśród uczest­ni­ków Tha­ipu­sam Ka­vadi
na Mau­ri­tiu­sie. Jest to święto pań­stwowe, na które czę­sto ścią­gają człon­ko­wie
in­nych wspól­not re­li­gij­nych – wszy­scy żyją ze sobą względ­nie po­ko­jowo.
W tych wła­śnie oko­licz­no­ściach od­kry­li­śmy, że udział w ry­tu­ale wzmac­nia
po­czu­cie jed­no­ści w ca­łym na­ro­dzie. Po pod­da­niu się bo­le­snym ob­rzę­dom
uczest­nicy de­kla­ro­wali więk­szą dumę na­ro­dową – w więk­szym stop­niu
iden­ty­fi­ko­wali się z Mau­ri­tiu­sem. Jed­no­cze­śnie po­strze­gali rów­nież inne
miej­scowe spo­łecz­no­ści jako bar­dziej mau­ry­tyj­skie. Co cie­kawe, ich
prze­ko­na­nia miały zwią­zek z tym, w ja­kim stop­niu po­zo­stałe grupy
an­ga­żo­wały się w Tha­ipu­sam Ka­vadi. We­dług nich, jak się można do­my­ślać, ich
wła­sna wspól­nota, czyli wy­znawcy hin­du­izmu, miała być naj­bar­dziej
mau­ry­tyj­ska, za nieco mniej mau­ry­tyj­skich uznali chrze­ści­jan, czę­sto bio­rą­cych
udział w ob­cho­dach, za naj­mniej mau­ry­tyj­skich – mu­zuł­ma­nów, po­ja­wia­ją­cych
się rza­dziej.
Wśród spo­łecz­no­ści, które mu­szą sta­wić czoła za­gro­że­niom z ze­wnątrz (czy
to praw­dzi­wym, czy wy­obra­żo­nym), tego typu ry­tu­ały wzmac­niają jed­nak
wro­gość i sprzy­jają prze­mocy. Na przy­kład w Bra­zy­lii ba­da­cze stwier­dzili, że
ki­bice piłki noż­nej, czu­jący sil­niej­szą więź z dru­żyną, czę­ściej sto­so­wali
prze­moc wo­bec ki­bi­ców dru­żyny prze­ciw­nej[15]. Pod­czas ba­da­nia
prze­pro­wa­dzo­nego na hisz­pań­skich więź­niach za­uwa­żono na­to­miast, że ci,
któ­rzy sil­niej iden­ty­fi­kują się ze swoją wspól­notą re­li­gijną, czę­ściej
do­pusz­czają się ak­tów ter­ro­ry­zmu[16].
Przyj­rze­li­śmy się na ra­zie kilku me­cha­ni­zmom psy­cho­lo­gicz­nym
spra­wia­ją­cym, że udział w eks­tre­mal­nych ry­tu­ałach sprzyja two­rze­niu się
więzi. Wnio­ski z ba­dań prze­pro­wa­dzo­nych w Hisz­pa­nii i na Mau­ri­tiu­sie każą
jed­nak są­dzić, że to nie wszystko i że ist­nieje jesz­cze je­den nie­zwy­kle ważny
aspekt tych ry­tu­ałów, wią­żący się z ich dzia­ła­niem spo­łecz­nym. Wpły­wają one
mia­no­wi­cie nie tylko na garstkę lu­dzi, któ­rzy prze­szli przez tę samą
trau­ma­tyczną próbę, ale – dzięki od­po­wied­nim wa­run­kom – na całą wspól­notę.
Aby le­piej zro­zu­mieć, jak do tego do­cho­dzi, za­miast sku­piać się na tym, co
dzieje się w umy­słach kon­kret­nych osób, zaj­miemy się te­raz tym, co wy­da­rza
się po­mię­dzy ludźmi. W tym celu za­sta­no­wimy się, jak to jest, że sym­bo­liczny
cha­rak­ter ry­tu­ałów czyni z nich nie­zwy­kle sku­teczne na­rzę­dzie ko­mu­ni­ka­cji.
Roz­dział 7
Po­świę­ce­nie

W 1860 roku Ka­rol Dar­win na­pi­sał w li­ście do swo­jego przy­ja­ciela Asy Graya:
„Na wi­dok pióra z pa­wiego ogona od razu do­staję mdło­ści!”[1].
Dar­win re­ago­wał w taki spo­sób, bo eks­tra­wa­gancki pawi ogon sta­no­wił dla
niego nie lada za­gadkę. Zgod­nie z teo­rią ewo­lu­cji ła­twiej jest bo­wiem
prze­trwać osob­ni­kom le­piej przy­sto­so­wa­nym do ży­cia w ich śro­do­wi­sku.
Osob­niki, któ­rym się to udało, prze­każą po­tom­kom ce­chy de­cy­du­jące
o suk­ce­sie. W ko­lej­nych po­ko­le­niach przy­datne ce­chy się roz­po­wszech­nią,
za­nikną zaś te mniej po­trzebne. Na tym wła­śnie po­lega do­bór na­tu­ralny.
Więk­szość cech, na­wet tych naj­bar­dziej oso­bli­wych, ma nie­za­prze­czalną
war­tość. Długi ogon po­maga ge­par­dowi utrzy­mać rów­no­wagę i skrę­cać
pod­czas szyb­kiego biegu. Wy­dłu­żony dziób ko­li­bra po­zwala mu wy­sy­sać nek­tar
z rur­ko­wa­tych kie­li­chów kwia­tów. Dzięki dłu­gim igłom je­żo­zwierz może
od­pę­dzać dra­pież­niki. Ja­kiego ro­dzaju przy­sto­so­wa­nie miałby sta­no­wić
skan­da­licz­nie wielki ogon pa­wia? Ma on aż dwa me­try i z an­giel­ska okre­śla się
go jako train (czyli „tren”), bo zwięk­sza opór pod­czas lotu, ob­ciąża ptaka,
zmniej­sza jego zwin­ność, a jed­no­cze­śnie uła­twia dra­pież­ni­kom za­uwa­że­nie
ofiary. Jak to moż­liwe, że taka prze­szkoda po­mo­gła pa­wiom utrzy­mać się
w ewo­lu­cyj­nej grze?
Dar­win gło­wił się nad tym i gło­wił, aż zna­lazł roz­wią­za­nie: do­bór płciowy[2].
Po­mo­gło mu w tym wzię­cie pod lupę tych osob­ni­ków, które nie cią­gną za sobą
wiel­kiego ogona – czyli sa­mic. Je­śli żeń­skie przed­sta­wi­cielki ga­tunku za­czną
pre­fe­ro­wać u sam­ców kon­kretną ce­chę (na przy­kład dużą grzywę albo ja­skrawe
upie­rze­nie), będą ła­ska­wiej przyj­mo­wać awanse osob­ni­ków, które mogą się
taką ce­chą po­szczy­cić. W re­zul­ta­cie ce­cha ta za­cznie wy­stę­po­wać u sam­ców
w prze­sa­dzo­nym wy­da­niu – co za­pewni im więk­sze po­wo­dze­nie. Po­nie­waż
paw z ko­lo­ro­wym ogo­nem jest wy­jąt­kowo po­żą­da­nym part­ne­rem, sa­mica,
która się z nim zwiąże, wyda na świat bar­dziej atrak­cyj­nych sy­nów, a to z ko­lei
zwięk­szy jej szanse na prze­ka­za­nie ge­nów ko­lej­nym po­ko­le­niom. Co wię­cej,
matki prze­każą swoje upodo­ba­nie do dłu­gich ogo­nów cór­kom i w ten spo­sób
koło się za­mknie. Oczy­wi­ście moż­liwa jest też sy­tu­acja od­wrotna, je­śli to samce
za­czną in­te­re­so­wać się ja­kąś eks­tra­wa­gancką ce­chą u po­ten­cjal­nych part­ne­rek.
W ten spo­sób barwna ozdoba i prze­waga w pro­ce­sie ewo­lu­cji są ze sobą
po­wią­zane, a to sprzę­że­nie zwrotne spra­wia, że atrak­cyjna ce­cha wy­stę­puje
co­raz czę­ściej, choć sama w so­bie nie po­maga przy­sto­so­wać się do śro­do­wi­ska
(zja­wi­sko to okre­śla się an­giel­skim ter­mi­nem ru­na­way se­lec­tion)[3].
Amoc Za­hawi, izra­el­ski bio­log, za­uwa­żył, że ce­chy te – do­ty­czące wy­glądu lub
za­cho­wa­nia – od­gry­wają istotną rolę w ko­mu­ni­ka­cji[4]. In­te­re­so­wał go mię­dzy
in­nymi pe­wien oso­bliwy zwy­czaj jed­nego z ga­tun­ków z ro­dziny an­ty­lop. Gdy
ga­zelka pło­cha za­uważy dra­pież­nika, czę­sto za­czyna pod­ska­ki­wać naj­wy­żej,
jak tylko po­trafi, uno­sząc wszyst­kie cztery nogi. Ta re­ak­cja po an­giel­sku jest
na­zy­wana stot­ting lub pron­king (ni­der­landz­kie pron­ken – „po­pi­sy­wać się”).
Na pierw­szy rzut oka ta­kie za­cho­wa­nie wy­daje się zu­peł­nie nie­zro­zu­miałe.
Na wi­dok lwa ga­zelka po­winna prze­cież po­ło­żyć się w tra­wie w na­dziei, że
po­zo­sta­nie nie­zau­wa­żona, albo rzu­cić się do ucieczki. Gim­na­sty­ko­wa­nie się
przed oczami głod­nego dra­pież­nika to chyba naj­gor­szy po­mysł, na jaki
mo­głaby wpaść – na­wet je­śli on jesz­cze jej nie za­uwa­żył, te­raz bez wąt­pie­nia się
to zmieni.
Z per­spek­tywy ob­ser­wa­tora pron­king to za­cho­wa­nie dzi­waczne, wręcz
sa­mo­bój­cze. I rze­czy­wi­ście nie­któ­rzy eto­lo­go­wie tak je in­ter­pre­to­wali: jako
do­bro­wolne po­świę­ce­nie jed­nego zwie­rzę­cia, które przy­ciąga uwagę
dra­pież­nika, by dać po­zo­sta­łym człon­kom stada szansę ucieczki. Ga­zelka
wy­daje się kpić z lwa, nie­mal pro­wo­kuje go do ataku. Je­śli to nie sa­mo­bój­stwo,
jak ina­czej wy­ja­śnić jej dzi­waczne za­cho­wa­nie?
Hi­po­teza al­tru­istycz­nego sa­mo­bój­stwa ma jed­nak pewną lukę. Gdyby
naj­bar­dziej skłonne do bez­in­te­re­sow­nych po­świę­ceń ga­zelki były po­że­rane
przez lwy, a swoje geny mia­łyby szansę prze­ka­zać ra­czej te, które sal­wo­wały się
ucieczką albo ukryły w tra­wie, to za­cho­wa­nie w końcu by wy­ga­sło. Choćby
nie­które osob­niki rze­czy­wi­ście po­peł­niały al­tru­istyczne sa­mo­bój­stwo, pro­ces
ewo­lu­cji w końcu wy­eli­mi­no­wałby ten sche­mat. Poza tym gdyby je­dy­nym ce­lem
pron­kingu było umoż­li­wie­nie in­nym człon­kom stada ucieczki, ga­zelki
pod­ska­ki­wa­łyby tylko wów­czas, gdyby znaj­do­wali się oni w po­bliżu. Jak się
oka­zuje, jest wręcz prze­ciw­nie: ga­zelki za­cho­wują się tak na­wet czę­ściej, je­śli
znajdą się sam na sam z dra­pież­ni­kiem. Jak za­tem wy­ja­śnić to eks­cen­tryczne
za­cho­wa­nie?
Po prze­pro­wa­dze­niu do­kład­nych ob­ser­wa­cji i ana­lizy ilo­ścio­wej in­te­rak­cji
dra­pież­ni­ków z ich ofia­rami na przy­kła­dzie ga­zel oraz in­nych ga­tun­ków
Za­hawi uświa­do­mił so­bie, że ist­nieje inne roz­wią­za­nie tej za­gadki.
Te eks­tra­wa­ganc­kie po­pisy wcale nie spra­wiały, że ga­zele czę­ściej sta­wały się
ce­lem ataku lwa. Wręcz prze­ciw­nie: pron­ku­jące zwie­rzęta były ata­ko­wane
rza­dziej.
Za­hawi za­uwa­żył rów­nież, że skow­ronki czę­sto śpie­wają, gdy ściga je
ja­strząb. Wy­da­wa­łoby się, że w trak­cie sza­leń­czego po­ścigu, nie­zmier­nie
wy­czer­pu­ją­cego dla płuc, ta­kie mar­no­wa­nie cen­nej ener­gii nie może skoń­czyć
się do­brze. Mimo to śpie­wa­jące skow­ronki zwy­kle ucho­dzą z ży­ciem, bo
ja­strzę­bie re­zy­gnują z po­lo­wa­nia na nie.
Na pod­sta­wie tych ob­ser­wa­cji Za­hawi do­szedł do wnio­sku, że te po­kazy
fan­ta­zji, które mogą zda­wać się nie­ra­cjo­nalne, to w isto­cie sy­gnały dla
dra­pież­nika, ko­mu­ni­katy o ce­chach trudno do­strze­gal­nych go­łym okiem.
Utrud­nia­jąc so­bie ży­cie, zwie­rzę w grun­cie rze­czy wcale nie zdra­dza swo­jej
bez­bron­no­ści – ono chwali się spraw­no­ścią. Tylko naj­sil­niej­sze osob­niki mogą
so­bie po­zwo­lić na mar­no­tra­wie­nie tak cen­nych za­so­bów. Tak zwana hi­po­teza
upo­śle­dze­nia (ang. han­di­cap prin­ci­ple) Za­ha­wiego może wy­ja­śnić, dla­czego
fi­zyczne i be­ha­wio­ralne ce­chy pod­kre­śla­jące spraw­ność zwie­rzę­cia są
wspie­rane w pro­ce­sie ewo­lu­cji, mimo że wiążą się z po­zor­nie nie­po­trzeb­nym
kosz­tem.
Gdy ktoś wy­zywa drugą osobę na walkę na pię­ści i za­strzega przy tym, że
jedną rękę bę­dzie mieć przy­wią­zaną za ple­cami, wy­syła prze­ciw­ni­kowi czy­telny
sy­gnał: jest ab­so­lut­nie pewny swo­jej fi­zycz­nej siły. To rów­nież kosz­towny
sy­gnał. Je­śli bo­wiem wy­zwany po­wie: „spraw­dzam”, bra­wu­rowy blef może
spo­wo­do­wać po­ważne uszko­dze­nie ciała. Dla­tego słab­sze osob­niki, na wy­rost
prze­chwa­la­jące się umie­jęt­no­ścią szyb­kiego lotu, mają do stra­ce­nia wię­cej niż
te silne, po­tra­fiące spro­stać za­da­niu mimo utrud­nie­nia. Osoba, któ­rej rzu­cono
ta­kie wy­zwa­nie, praw­do­po­dob­nie dwa razy się za­sta­nowi, za­nim je po­dej­mie.
Skoro bo­wiem ktoś jest go­tów do walki mimo ta­kiego utrud­nie­nia, musi być
na­prawdę sprawny – albo tro­chę sza­lony, a to też działa znie­chę­ca­jąco.
Po­dobną sy­tu­ację można za­ob­ser­wo­wać w nie­któ­rych spor­tach. Na przy­kład
w cza­sie wy­ści­gów ko­nie dźwi­gają cza­sem do­dat­kowe ob­cią­że­nie. Naj­szyb­sze
z nich do­stają naj­więk­szy cię­żar, wol­niej­sze zaś – mniej­szy. Na­wet bez wie­dzy
o kon­dy­cji każ­dego zwie­rzę­cia ob­ser­wa­tor zi­den­ty­fi­kuje naj­lep­sze ko­nie
je­dy­nie na pod­sta­wie masy ich ob­cią­że­nia. Han­di­cap in­for­muje za­tem
o spraw­no­ści, którą bez niego trud­niej by­łoby od razu do­strzec.
W przy­ro­dzie tego typu sy­gnały roz­wi­jają się w pro­ce­sie ewo­lu­cji, o ile
przy­no­szą ko­rzyść za­równo zwie­rzę­tom ob­da­rzo­nym daną ce­chą, jak i tym,
które ją do­strze­gają. Je­śli bo­wiem zdrowa do­ro­sła ga­zelka w porę za­uważy
nad­cho­dzą­cego dra­pież­nika, zdoła mu umknąć, za­tem ten dla wła­snego do­bra
po­wi­nien za­po­lo­wać na inną: młod­szą, star­szą albo ranną. Na­leży za­zna­czyć,
że zde­cy­do­wana więk­szość ata­ków koń­czy się nie­po­wo­dze­niem,
a w afry­kań­skim upale każda próba zdo­by­cia po­ży­wie­nia po­chła­nia ogromną
ener­gię – jest to wy­czer­pu­jące i dla łowcy, i dla po­ten­cjal­nej ofiary. Za­nim
dra­pież­nik od­zy­ska siły i bę­dzie mógł ru­szyć na ko­lejne po­lo­wa­nie, miną dłu­gie
go­dziny. Rzu­ca­nie się na pierw­szego lep­szego osob­nika ozna­cza ry­zyko
śmierci z głodu. Dla­tego na tej oso­bli­wej for­mie ko­mu­ni­ka­cji za po­mocą
pod­sko­ków ko­rzy­stają oboje: ga­zelka ra­tuje ży­cie, dra­pież­nik oszczę­dza so­bie
ja­ło­wego wy­siłku.
To jed­nak nie wszystko, bo mogą sko­rzy­stać rów­nież inne zwie­rzęta,
przy­glą­da­jące się ca­łemu zda­rze­niu. Na przy­kład człon­ko­wie tego sa­mego
stada oce­niają na tej pod­sta­wie spraw­ność po­ten­cjal­nych part­ne­rów, siłę
po­ten­cjal­nych ry­wali, a także – je­żeli na­leżą do ga­tunku spo­łecz­nego – war­tość
po­ten­cjal­nych so­jusz­ni­ków.

•••
Rów­nież lu­dzie mają moż­li­wość wy­sy­ła­nia ta­kich kosz­tow­nych sy­gna­łów,
o czym naj­do­bit­niej świad­czą wła­śnie ry­tu­ały. Od­pra­wia­nie ce­re­mo­nii przed
ob­ser­wa­to­rami po­ciąga za sobą znaczny wy­da­tek – naj­czę­ściej czasu i ener­gii.
Można go osza­co­wać, wziąw­szy pod uwagę to, co uczest­nicy ro­bią (na przy­kład
piel­grzymka po­chła­nia czas i siły) lub z czego re­zy­gnują (co mo­gliby ro­bić,
za­miast uczest­ni­czyć w ry­tu­ale). Czas trwa­nia ry­tu­ału jest ogra­ni­czony, ale się
su­muje. Je­śli cho­dzi­cie do ko­ścioła w każdy nie­dzielny po­ra­nek, to może się
oka­zać, że w ciągu ca­łego ży­cia spę­dzi­li­ście tam łącz­nie okrą­gły rok.
Mo­gli­by­ście te wszyst­kie go­dziny spo­żyt­ko­wać w inny spo­sób: po­świę­cić je na
pracę za­wo­dową, dba­nie o zwią­zek albo opiekę nad dziećmi.
Do tego więk­szość ry­tu­ałów wy­maga in­we­sty­cji fi­nan­so­wej – na przy­kład
po­dróży, ku­pie­nia spe­cjal­nego stroju oraz in­nych ak­ce­so­riów, zło­że­nia ofiary
lub wy­pra­wie­nia wspa­nia­łej uczty. Nie­które z nich wiążą się na­wet z fi­zycz­nym
ry­zy­kiem. Cho­dze­nie po ogniu, ta­niec z wę­żami bądź sa­mo­oka­le­cza­nie mogą
się skoń­czyć uszko­dze­niem ciała, in­fek­cją, a na­wet – w skraj­nych
przy­pad­kach – śmier­cią. Wła­śnie dzięki temu, że w grę wcho­dzą kon­kretne
koszty, ry­tu­ały stają się czy­tel­nym sy­gna­łem.
Słynny do­wód na to, że ry­tu­ały mogą być uży­teczne mię­dzy in­nymi dzięki
temu, że wiążą się z pew­nym kosz­tem, można od­na­leźć w ce­re­mo­nii po­tla­czu
prak­ty­ko­wa­nej przez ro­do­wi­tych miesz­kań­ców pół­noc­no­ame­ry­kań­skiego
Wy­brzeża Pół­nocno-Za­chod­niego[5]. Po­tlacz to wy­stawna uro­czy­stość
or­ga­ni­zo­wana przez za­moż­nych i wpły­wo­wych człon­ków wspól­noty dla
uczcze­nia wy­jąt­ko­wych oka­zji. Mogą to być na­ro­dziny dziecka lub nada­nie mu
imie­nia, ślub lub po­grzeb albo prze­ka­za­nie przy­wi­le­jów naj­star­szemu sy­nowi
go­spo­da­rza. W cza­sie uczty go­ście są ob­da­ro­wy­wani cen­nymi da­rami – samo
słowo „po­tlacz” ozna­cza w ję­zyku czi­nuk „da­wać”.
Daw­niej ce­re­mo­nia po­tla­czu prze­ra­dzała się nie­rzadko w za­ciętą ry­wa­li­za­cję
po­mię­dzy moż­nymi, któ­rzy prze­ści­gali się w hoj­no­ści, ofia­ro­wy­wali so­bie
war­to­ściowe do­bra, a na­wet wrzu­cali kosz­tow­no­ści do ognia. Mo­gły to być
czółna, fu­tra, tkane koce czy duże, ozdobne ta­le­rze wy­ko­nane z dro­giej
im­por­to­wa­nej mie­dzi, na które mo­gła so­bie po­zwo­lić tylko elita. W skraj­nych
przy­pad­kach pod­pa­lano całą wio­skę i skła­dano w ofie­rze nie­wol­ni­ków.
Ci, któ­rzy po­zbyli się cen­niej­szych dóbr niż ich ry­wale, pod­no­sili swój sta­tus
spo­łeczny i zdo­by­wali wyż­szą po­zy­cję w miej­sco­wej hie­rar­chii. Tych zaś, któ­rzy
nie mo­gli im do­rów­nać w roz­rzut­no­ści, cze­kały nie­rzadko ban­kruc­two
i upo­ko­rze­nie[6].
W 1885 roku rząd Ka­nady wy­dał za­kaz or­ga­ni­zo­wa­nia ce­re­mo­nii po­tla­czu,
po­nie­waż uznano ją za prze­jaw mar­no­traw­stwa nie­zgod­nego z chrze­ści­jań­ską
wi­zją cnoty umiar­ko­wa­nia. Na­to­miast dwu­dzie­sto­wieczni mark­si­ści
wy­chwa­lali po­tlacz jako przy­kład go­spo­darki nie­ryn­ko­wej. W la­tach
pięć­dzie­sią­tych jedno z naj­waż­niej­szych fran­cu­skich awan­gar­do­wych pism
no­siło wła­śnie taki ty­tuł: „Po­tlatch”. Nie było sprze­da­wane, można było je­dy­nie
po­da­ro­wać je ko­lej­nej oso­bie.
Pa­ra­dok­sal­nie po­tlacz ob­ra­zuje jedną z naj­waż­niej­szych cech no­wo­cze­snego
spo­łe­czeń­stwa ka­pi­ta­li­stycz­nego: klasy wyż­sze wy­ko­rzy­stują swoje bo­gac­two,
by za­de­mon­stro­wać i umoc­nić swoją wła­dzę oraz swój sta­tus spo­łeczny
po­przez osten­ta­cyjne mar­no­traw­stwo. Ku­pują luk­su­sowe do­bra, na przy­kład
dro­gie sa­mo­chody i cenne ob­razy, płacą za eks­klu­zywne usługi: lot pry­wat­nym
od­rzu­tow­cem lub moż­li­wość nada­nia na­zwy pro­duk­towi bądź bu­dyn­kowi
w za­mian za do­ta­cję dla in­sty­tu­cji czy or­ga­ni­za­cji. So­cjo­log Thor­stein Ve­blen
opi­sał tę stra­te­gię jako „osten­ta­cyjną kon­sump­cję”[7]. Po­no­sząc wy­datki, które
nie prze­kła­dają się na wy­raźne ko­rzy­ści, osten­ta­cyjni kon­su­menci do­ko­nują
wy­miany ka­pi­tału fi­nan­so­wego na spo­łeczny. Ro­bią to wła­śnie dla­tego, że
za­ku­pione to­wary nie mają war­to­ści użyt­ko­wej, która mo­głaby uza­sad­nić ich
cenę. To­rebka od Lo­uisa Vu­it­tona za cztery ty­siące do­la­rów nie jest bar­dziej
prak­tyczna niż taka naj­zwy­klej­sza, którą można mieć za dwa­dzie­ścia do­la­rów.
Je­śli do­jeż­dża­cie do pracy w mie­ście spor­to­wym au­tem za mi­lion do­la­rów, nie
do­trze­cie do celu szyb­ciej niż bar­dziej prze­stron­nym (i cich­szym) sa­mo­cho­dem
za dwa­dzie­ścia ty­sięcy.
Wy­da­jąc pie­nią­dze na luk­su­sowe przed­mioty, kon­su­menci w rze­czy­wi­sto­ści
płacą za pre­stiż. Żeby mo­gła się do­ko­nać wy­miana ka­pi­tału fi­nan­so­wego na
spo­łeczny, naj­pierw trzeba go uwi­docz­nić. Na tej sa­mej za­sa­dzie można się
zo­rien­to­wać, ja­kim ma­jąt­kiem dys­po­nuje wpły­wowy czło­nek ple­mie­nia,
pa­trząc na to, w ja­kim stop­niu skłonny jest nim sza­stać. Tylko bar­dzo za­można
osoba bę­dzie mo­gła so­bie po­zwo­lić na nisz­cze­nie cen­nych ta­le­rzy – wła­śnie
dla­tego jest to czy­telny ko­mu­ni­kat do­ty­czący ka­pi­tału fi­nan­so­wego.
Dzięki temu, że po­tra­fimy wy­sy­łać sy­gnały mó­wiące o waż­nych, ale
nie­wi­docz­nych go­łym okiem ce­chach uczest­ni­ków wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałów,
mogą one po­móc w roz­wią­za­niu wielu pro­ble­mów spo­łecz­nych. Jedno
z naj­więk­szych wy­zwań, któ­rym musi sta­wić czoła każdy or­ga­nizm
roz­mna­ża­jący się płciowo, jest wy­bór part­nera lub part­nerki. Sęk w tym, że nie
wszyst­kie po­żą­dane ce­chy są ła­two do­strze­galne. Trudno od razu stwier­dzić,
czy ktoś cie­szy się do­brym zdro­wiem, płod­no­ścią i spraw­no­ścią fi­zyczną,
dys­po­nuje ka­pi­ta­łem ma­te­rial­nym i spo­łecz­nym. Poza tymi atry­bu­tami
fi­zycz­nymi są jesz­cze ce­chy oso­bo­wo­ści: lo­jal­ność, hoj­ność i sza­cu­nek dla norm
spo­łecz­nych. W hi­sto­rii ro­dzaju ludz­kiego ten pro­blem po­ma­gały roz­wią­zać
różne ry­tu­ały pod­po­wia­da­jące, kto może mieć te war­to­ściowe ce­chy.
Na przy­kład wiele tra­dy­cyj­nych ce­re­mo­nii pełni funk­cję wy­re­ży­se­ro­wa­nych
za­lo­tów. Są one ści­śle zwią­zane z łą­cze­niem się w pary. Ich uczest­nicy czę­sto
tań­czą lub do­ko­nują trud­nych lub na­wet nie­bez­piecz­nych czy­nów – to
zna­ko­mity spo­sób na za­de­mon­stro­wa­nie wa­lo­rów fi­zycz­nych: sy­me­trycz­nej
bu­dowy ciała, ko­or­dy­na­cji ru­cho­wej, siły i wy­trzy­ma­ło­ści. Człon­ko­wie
ko­czow­ni­czego ple­mie­nia Wo­da­abe z Afryki Za­chod­niej ry­wa­li­zują o part­nerki,
wy­ko­nu­jąc ta­niec ge­re­wol. Przez kilka nocy chłopcy z twa­rzami po­ma­lo­wa­nymi
ja­skrawą farbą, ubrani w ko­lo­rowe stroje i ma­jący na so­bie błysz­czącą
bi­żu­te­rię, przez wiele go­dzin tań­czą na oczach ca­łej wspól­noty. Zgro­ma­dzeni
ob­ser­wa­to­rzy ko­men­tują ich wy­gląd, tech­nikę ta­neczną i wy­trzy­ma­łość. Pod
ko­niec ce­re­mo­nii dziew­częta wy­bie­rają naj­lep­szych tan­ce­rzy i za­pra­szają do
wspól­nego spę­dze­nia nocy.
Po­dobne zna­cze­nie ma słynny ry­tuał Ma­sa­jów adumu (zwany też „skocz­nym
tań­cem”), ele­ment ob­rzędu wej­ścia mło­dych wo­jow­ni­ków w do­ro­słość (eu­noto).
Pod­czas tańca mło­dzi męż­czyźni na zmianę pod­ska­kują naj­wy­żej, jak po­tra­fią,
wciąż za­cho­wu­jąc wy­pro­sto­waną po­stawę ciała, co jest ogrom­nie wy­czer­pu­jące
fi­zycz­nie. Za­wody ob­ser­wuje cała spo­łecz­ność, dzięki czemu tan­ce­rze mogą
za­pre­zen­to­wać siłę i wy­trzy­ma­łość po­ten­cjal­nym wy­bran­kom[8]. In­nym
przy­kła­dem jest ce­re­mo­nia uMh­langa, w trak­cie któ­rej dziew­częta z lu­dów
Zu­lu­sów i Su­azi wy­ko­nują tak zwany wy­soki wy­kop, tra­dy­cyjny ruch ta­neczny
znany wśród kilku ple­mion afry­kań­skich, a po­le­ga­jący na unie­sie­niu nogi
naj­wy­żej, jak się tylko po­trafi – nie­rzadko tak wy­soko, że stopa znaj­duje się nad
głową[9]. Taka akro­ba­cja wy­maga nie­zwy­kłej gięt­ko­ści i jest czy­tel­nym
sy­gna­łem mó­wią­cym o zdro­wiu, spraw­no­ści i płod­no­ści.
Ry­tu­ały – poza tym, że pod­kre­ślają spraw­ność oraz zwin­ność – po­zwa­lają
po­chwa­lić się urodą, do­brym gu­stem i zdro­wiem. W nie­któ­rych re­jo­nach
Eu­ropy i Sta­nów Zjed­no­czo­nych dziew­częta z klasy wyż­szej, które osią­gnęły
wiek po­zwa­la­jący na za­mąż­pój­ście, są w for­malny spo­sób przed­sta­wiane
oso­bom z elity spo­łecz­nej w trak­cie balu de­biu­tan­tek. Choć cha­rak­ter tych
uro­czy­sto­ści zmie­nił się w ostat­nich cza­sach, to w tra­dy­cyj­nej for­mie nie­wiele
róż­niły się one od wspo­mnia­nych na po­czątku tej książki go­do­wych tań­ców
fla­min­gów.
Do naj­waż­niej­szych wy­da­rzeń tego typu za­li­cza się Mię­dzy­na­ro­dowy Bal
De­biu­tan­tek or­ga­ni­zo­wany co dwa lata w no­wo­jor­skim ho­telu Wal­dorf-
Asto­ria. Biorą w nim udział dzieci gwiazd i osób zna­nych z ży­cia pu­blicz­nego –
po­li­ty­ków, mi­liar­de­rów, ary­sto­kra­tów. Przy­go­to­wa­nia trwają po­nad rok:
uczest­niczki wy­bie­rają su­kienki oraz po­bie­rają lek­cje tańca i ety­kiety. Przed
wiel­kim dniem udają się na tak zwany ba­che­lors’ brunch [brunch z ka­wa­le­rami],
by tam po­znać za­moż­nych człon­ków naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych klu­bów
ka­wa­le­rów. Sama im­preza od­bywa się na­to­miast w wy­staw­nej sali ba­lo­wej
ozdo­bio­nej na tę oka­zję de­ko­ra­cjami w ko­lo­rach zło­tym i ró­żo­wym. Dziew­częta
są ubrane ni­czym panny młode, każda wcho­dzi do sali w to­wa­rzy­stwie
męż­czy­zny (za­zwy­czaj wy­bra­nego pod­czas brun­chu). Prze­cho­dzą
(są „pre­zen­to­wane”) po­je­dyn­czo przed go­śćmi. Na­stęp­nie za­czy­nają się tańce
i roz­mowy z za­pro­szo­nymi męż­czy­znami. Przez całą noc oce­niane będą
wy­gląd, umie­jęt­no­ści ta­neczne i ma­niery de­biu­tan­tek. Po­nie­waż obo­wią­zuje
wstęp za za­pro­sze­niem, a na opła­ce­nie udziału nie­któ­rzy mo­gliby pra­co­wać
cały rok, nie ma wąt­pli­wo­ści, że go­ście po­cho­dzą z za­moż­nych ro­dzin
z do­sko­na­łymi ko­nek­sjami.
Bale de­biu­tan­tek są zwy­kle za­re­zer­wo­wane dla śmie­tanki to­wa­rzy­skiej, ale
po­dob­nych tra­dy­cji nie bra­kuje w róż­nych kul­tu­rach. W obu Ame­ry­kach
dziew­częta świę­tują qu­in­ce­añera, czyli pięt­na­ste uro­dziny. Ten ry­tuał wej­ścia
w do­ro­słość łą­czy w so­bie rdzenne oby­czaje z ele­men­tami tra­dy­cji ka­to­lic­kich.
Po­cząt­kowo słu­żył do przed­sta­wia­nia miej­sco­wej spo­łecz­no­ści mło­dej ko­biety
jako kan­dy­datki na żonę. Z tą ini­cja­cją wią­zały się przy­wi­leje za­re­zer­wo­wane
dla do­ro­słych ko­biet, ta­kie jak no­sze­nie ma­ki­jażu, bi­żu­te­rii i szpi­lek, go­le­nie
nóg, re­gu­lo­wa­nie brwi czy prawo do rand­ko­wa­nia. Miesz­kanki Sta­nów
Zjed­no­czo­nych i Ka­nady czę­sto biorą udział w ta­kim ry­tu­ale rok póź­niej,
świę­tu­jąc swoją sweet si­xteen [słodką szes­nastkę]. Ta­kie uro­dziny pod wie­loma
wzglę­dami przy­po­mi­nają próby we­selne. Dziew­częta ubie­rają się jak panny
młode, przy­jeż­dżają dro­gimi au­tami w to­wa­rzy­stwie męż­czyzn i przez cały
wie­czór tań­czą, wi­tają się z go­śćmi i przyj­mują pre­zenty.
Bale de­biu­tan­tek dla ary­sto­kra­cji oraz qu­in­ce­añe­ras i słod­kie szes­nastki dla
wszyst­kich po­zwa­lają dziew­czę­tom po­czuć się jak gwiazda przed tłu­mem
po­ten­cjal­nych part­ne­rów, któ­rych mogą ocza­ro­wać urodą, szy­kiem i ru­chami
peł­nymi gra­cji. Dla­tego wła­śnie za­możni ro­dzice sta­rają się czę­sto za­pew­nić
cór­kom więk­szą wi­dow­nię: re­zer­wują duże lo­kale, opła­cają ogło­sze­nia w pra­sie
i wy­naj­mują spe­cja­li­stów, któ­rzy stwo­rzą i udo­stęp­nią on­line na­gra­nia z tych
im­prez. Udział w tych ry­tu­ałach przy­nosi ko­rzy­ści rów­nież go­ściom, wy­po­saża
ich bo­wiem w istotną wie­dzę na te­mat wa­lo­rów go­spo­dyni. Przez cały wie­czór
dziew­częta są w cen­trum uwagi. Ca­łymi go­dzi­nami tań­czą przed tłu­mem
go­ści, któ­rzy skru­pu­lat­nie oce­niają każdy ich ruch.
Ta­niec jest nie­odzow­nym ele­men­tem za­lo­tów nie tylko dla­tego, że sprzyja
bli­sko­ści. Do­star­cza rów­nież ob­ser­wa­to­rom in­for­ma­cji o bio­lo­gicz­nych
wa­lo­rach tan­ce­rza lub tan­cerki. Osoby, które do­brze tań­czą, są po­strze­gane
jako bar­dziej atrak­cyjne, przy czym ba­da­nia po­ka­zują, że ru­chy uzna­wane za
naj­bar­dziej sek­sowne są różne w za­leż­no­ści od płci.
Ze­spół psy­cho­lo­gów pro­wa­dzą­cych ba­da­nia w An­glii na­grał tań­czące
ko­biety, a na­stęp­nie wy­ko­rzy­stał tech­no­lo­gię prze­chwy­ty­wa­nia ru­chu do
stwo­rze­nia trój­wy­mia­ro­wych cy­fro­wych awa­ta­rów. Od­zwier­cie­dlały one tylko
ruch, nie rysy twa­rzy lub inne cha­rak­te­ry­styczne ce­chy mo­de­lek. Ani­ma­cje
po­ka­zano dwu­stu oso­bom i po­pro­szono o ocenę każ­dej tan­cerki[10]. Oka­zało
się, że dla uzy­ska­nia wy­so­kiej noty klu­czowe były dwa ro­dzaje ru­chów:
ko­ły­sa­nie bio­drami (ko­ja­rzone z ko­biecą płod­no­ścią) i asy­me­tryczne ru­chy ud
i ra­mion, mo­gące świad­czyć o zdro­wiu oraz do­brej ko­or­dy­na­cji ru­cho­wej.
Na­to­miast w in­nym ba­da­niu wy­ka­zano, że naj­sek­sow­niej­sze u męż­czyzn są
ru­chy do­wo­dzące siły i do­mi­na­cji: po­ru­sza­nie górną czę­ścią ciała
i przyj­mo­wa­nie po­zy­cji po­zwa­la­ją­cych za­jąć więk­szą prze­strzeń[11].
Na­tu­ral­nie pre­fe­ren­cje es­te­tyczne, a tym bar­dziej te zwią­zane z tań­cem, nie
są ta­kie same w każ­dej kul­tu­rze. Są jed­nak ta­neczne ru­chy ucho­dzące za
naj­bar­dziej atrak­cyjne w wielu kul­tu­rach, czego do­wie­dziono w ba­da­niach,
w któ­rych po­rów­ny­wano Ame­ry­ka­nów z Ko­re­ań­czy­kami, a Niem­ców –
z Bra­zy­lij­czy­kami[12].
Upodo­ba­nia es­te­tyczne to jed­nak nie wszystko. Przy wy­bo­rze dłu­go­let­niego
part­nera naj­bar­dziej li­czą się czę­sto te atuty, które naj­trud­niej za­uwa­żyć[13].
Są to mię­dzy in­nymi wier­ność jed­nemu part­ne­rowi sek­su­al­nemu
i po­sza­no­wa­nie war­to­ści ro­dzin­nych. Rów­nież w tym za­kre­sie ry­tu­ały mogą
dać ważne in­for­ma­cje o po­ten­cjal­nym part­ne­rze, bo bra­nie w nich udziału
świad­czy o re­spek­to­wa­niu etosu da­nego spo­łe­czeń­stwa. Ktoś, kto po­nosi
koszty udziału w ce­re­mo­nii, wy­syła sy­gnał, że zrobi wiele, by być do­brym
człon­kiem grupy i prze­strze­gać jej ko­deksu mo­ral­nego. Po­twier­dziło to
ba­da­nie prze­pro­wa­dzone w No­wej Ze­lan­dii, z któ­rego wy­nika, że sta­ty­stycz­nie
rzecz bio­rąc, udział w ry­tu­ałach ko­re­luje z więk­szą dziet­no­ścią. Stąd wnio­sek,
że osoby, które czę­ściej uczest­ni­czą w ry­tu­ałach, są po­strze­gane jako le­piej
na­da­jące się na part­ne­rów ży­cio­wych[14].
Na­tu­ral­nie na py­ta­nie o to, czy ktoś, kto po­niósł pe­wien koszt w cza­sie
ry­tu­ału, bę­dzie po­strze­gany jako lep­szy part­ner, można od­po­wie­dzieć po
ze­bra­niu da­nych em­pi­rycz­nych. Żeby to zro­bić, wraz z ze­spo­łem
prze­pro­wa­dzi­łem na Mau­ri­tiu­sie pewne ba­da­nie. Utwo­rzy­li­śmy na por­talu
rand­ko­wym pro­file miej­sco­wych mło­dych męż­czyzn i po­ka­za­li­śmy je gru­pie
mło­dych nie­za­męż­nych ko­biet. Po­pro­si­li­śmy, by oce­niły każdy pro­fil pod
ką­tem tego, w ja­kim stop­niu by­łyby skłonne umó­wić się z da­nym męż­czy­zną
oraz w ja­kim stop­niu ich zda­niem na­daje się on na męża. Nie wie­działy jed­nak,
że pro­file zo­stały przez nas sta­ran­nie zma­ni­pu­lo­wane. Chcie­li­śmy stwo­rzyć
trzy różne kon­tek­sty. Nie zmie­nia­li­śmy zdjęć twa­rzy ani in­nych szcze­gó­łów
wy­glądu, ale w tle umie­ści­li­śmy różne zdję­cia, które miały prze­ka­zać pewne
in­for­ma­cje o tym, czy i w ja­kich ry­tu­ałach biorą udział nasi kan­dy­daci.
W pierw­szym przy­padku były one neu­tralne – kra­jo­brazy, abs­trak­cyjne
dzieła sztuki. W dru­gim – su­ge­ro­wały, że wła­ści­ciel pro­filu re­gu­lar­nie bie­rze
udział w pu­blicz­nych ry­tu­ałach. Mo­gło to być zdję­cie świą­tyni albo ti­lak, czyli
plamka na czole, którą po­pio­łem lub pa­stą z cy­no­bru ma­luje się na czole
hin­du­istom pod­czas roz­ma­itych ce­re­mo­nii. W trze­cim przy­padku do­brane
przez nas zdję­cia, na przy­kład pro­ce­sji albo ka­pliczki nie­sio­nej przez pąt­ni­ków,
su­ge­ro­wały, że męż­czy­zna wziął udział w wy­ma­ga­ją­cym ry­tu­ale Tha­ipu­sam
Ka­vadi, wią­żą­cym się z ogrom­nym bó­lem i cier­pie­niem. W ten spo­sób
chcie­li­śmy spraw­dzić, jak udział w ry­tu­ale wpły­nie na po­strze­ga­nie
atrak­cyj­no­ści męż­czyzn. Do­dat­kowo spy­ta­li­śmy jesz­cze grupę ro­dzi­ców, czy
nasi kan­dy­daci by­liby do­brą par­tią dla ich có­rek. Ści­śle rzecz bio­rąc,
za­da­wa­li­śmy py­ta­nie, w ja­kim stop­niu by­liby za­do­wo­leni, gdyby ich córka
wy­brała się z każ­dym z nich na randkę, i czy uzna­liby, że może to być do­bry
mąż.
Za­uwa­ży­li­śmy, że udział w ry­tu­ale miał ogromny wpływ na ich osąd.
Za­równo ko­biety, jak i ro­dzice wy­żej oce­niali męż­czyzn, któ­rzy od­byli wię­cej
ry­tu­ałów – było to szcze­gól­nie wi­doczne, gdy w grę wcho­dziło py­ta­nie
o po­ten­cjalne mał­żeń­stwo. Co wię­cej, o ile same panny młode in spe ra­czej nie
zwra­cały na to uwagi, o tyle ich ro­dzice wy­raź­nie pre­fe­ro­wali kan­dy­da­tów,
któ­rzy prze­szli przez wy­ma­ga­jące ob­rzędy. Nie li­czyły się wiek, wy­kształ­ce­nie
ani re­li­gij­ność – uczest­nicy ry­tu­ałów byli uzna­wani za lep­szy ma­te­riał na męża.
Po­nadto im więk­szy wy­si­łek kan­dy­dat wło­żył w przej­ście ce­re­mo­nii, tym
le­piej – a naj­bar­dziej przy­chyl­nie pa­trzono na tych, któ­rzy mu­sieli zmie­rzyć się
z bó­lem.
Oceny ro­dzi­ców są istotne, po­nie­waż ro­dzina od wie­ków od­grywa ogromną
rolę w wy­bo­rze part­nera ży­cio­wego. Jest to szcze­gól­nie wi­doczne wśród
hin­du­istów z Mau­ri­tiusa – ich ro­dziny su­ge­rują, kogo wy­brać, szcze­gó­łowo
przy­glą­dają się kan­dy­da­tom, od­rzu­cają jed­nych, a in­nych wręcz na­rzu­cają
swoim dzie­ciom. Oczy­wi­ście i na Mau­ri­tiu­sie, i w więk­szo­ści kra­jów świata ta
ten­den­cja szybko się zmie­nia, bo mło­dzi lu­dzie mają co­raz więk­szy wpływ na
po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji o związku. Nie zmie­nia to faktu, że hi­sto­rycz­nie rzecz
uj­mu­jąc, mał­żeń­stwo słu­żyło do bu­do­wa­nia stra­te­gicz­nych so­ju­szy po­mię­dzy
ro­dzi­nami, które na­ci­skały na wy­bór wła­ści­wego part­nera ży­cio­wego.
Pra­gnie­nie przy­po­do­ba­nia się krew­nym wy­branka lub wy­branki serca było
jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych chęt­niej prak­ty­ko­wano ry­tu­ały ak­cep­to­wane
przez daną kul­turę.
Ry­tu­ały mogą po­móc w roz­wią­zy­wa­niu pro­ble­mów spo­łecz­nych
wy­kra­cza­ją­cych da­leko poza więzi ro­dzinne, po­zwa­lają prze­ka­zy­wać istotne
in­for­ma­cje. Prze­trwa­nie każ­dej grupy lu­dzi za­leży od tego, czy jej człon­ko­wie
będą ze sobą sys­te­ma­tycz­nie współ­pra­co­wać. W ma­łych spo­łecz­no­ściach
zwy­kle nie sta­nowi to pro­blemu. Po­nie­waż więk­szość osób jest z sobą
spo­krew­niona, ich re­la­cje mają bar­dziej oso­bi­sty cha­rak­ter, czę­sto można też
mó­wić o ist­nie­niu wspól­nego in­te­resu. To, co do­bre dla grupy, zwy­kle bę­dzie
też do­bre dla po­szcze­gól­nych jej człon­ków. Gdy jed­nak spo­łecz­ność się roz­ra­sta
i kom­pli­kuje się jej struk­tura, trud­niej dzia­łać wspól­nie, bo czę­ściej po­ja­wiają
się osoby ko­rzy­sta­jące z cu­dzego wy­siłku.
Wy­obraźmy so­bie dużą ro­dzinę miesz­ka­jącą na jed­nej działce. Od kilku
po­ko­leń jej człon­ko­wie miesz­kają wo­kół du­żego, cen­tral­nie usy­tu­owa­nego
po­dwórka, mło­dzi aż do ślubu dzielą dom z ro­dzi­cami, a na­stęp­nie
do­bu­do­wują wła­sne pię­tro lub wzno­szą wła­sny dom tuż obok. Dla­tego
pięć­dzie­się­cioro miesz­kań­ców działki jest z sobą spo­krew­nio­nych lub
spo­wi­no­wa­co­nych i żyje wśród po­tom­ków, ro­dzeń­stwa, ku­zy­no­stwa, cio­tek,
wu­jów i ro­dziny mał­żonka. Tak to naj­czę­ściej wy­glą­dało w hi­sto­rii ludz­ko­ści
i do dziś po­zo­stało jed­nym z naj­bar­dziej ty­po­wych ukła­dów.
Wy­obraźmy so­bie te­raz, że któ­rejś nocy do jed­nego z ta­kich do­mów pró­buje
się we­drzeć przez okno dwóch wła­my­wa­czy. Za­uważa ich ku­zyn go­spo­da­rza,
więc wzywa na po­moc swo­ich braci. Ra­zem ota­czają bu­dy­nek i wdają się
w bi­ja­tykę z in­tru­zami, by bro­nić wła­sno­ści ro­dzin­nej. Po­ma­ga­jąc
go­spo­da­rzowi, dzia­łają też we wła­snym in­te­re­sie, bo wie­dzą, że on w ra­zie
po­trzeby zrobi dla nich to samo. Poza tym im le­piej wie­dzie się ich krew­nym,
tym sil­niej­sze jest wza­jemne wspar­cie, z któ­rego będą mo­gli sko­rzy­stać, je­śli
znajdą się w po­trze­bie fi­nan­so­wej. Bro­niąc krew­niaka, chro­nią jed­no­cze­śnie
wła­snych sio­strzeń­ców, któ­rzy prze­każą da­lej ich geny. Wszy­scy są wy­grani.
A te­raz wy­obraźmy so­bie, że je­den z ku­zy­nów za­ciąga się do woj­ska.
Pew­nego dnia są­sied­nie pań­stwo wy­po­wiada wojnę jego oj­czyź­nie. Nie­długo
i on zo­staje skie­ro­wany na front. Wraz ze swoim ba­ta­lio­nem ma wal­czyć
z wro­gami. Musi do­ko­nać wy­boru: za­cho­wać się jak bo­ha­ter, sta­nąć z przodu
i ry­zy­ko­wać wła­sne ży­cie, by obro­nić to­wa­rzy­szy broni, albo nie wy­chy­lać się,
ukryć w tłu­mie i sku­pić na tym, by prze­żyć, z na­dzieją, że inni znajdą w so­bie
wię­cej od­wagi, by za­pew­nić zwy­cię­stwo ca­łej gru­pie. Który spo­sób
po­stę­po­wa­nia wy­bie­rze?
W tym sce­na­riu­szu z punktu wi­dze­nia grupy naj­le­piej by­łoby oczy­wi­ście,
gdyby wszy­scy ze sobą współ­pra­co­wali. Je­śli żoł­nie­rze sko­or­dy­nują dzia­ła­nia
i wy­każą się mę­stwem, od­niosą zwy­cię­stwo. Je­śli stchó­rzą i zro­bią wszystko, by
unik­nąć walki, wszy­scy zginą. Je­śli jed­nak grupa jest dość liczna, zwy­cię­stwo
jest moż­liwe na­wet w sy­tu­acji, gdy część żoł­nie­rzy uchyli się od swo­ich
obo­wiąz­ków. O ile tylko wy­star­cza­jąca ich liczba sta­nie na wy­so­ko­ści za­da­nia,
osią­gnię­cie wspól­nego celu bę­dzie moż­liwe. Sęk w tym, że z per­spek­tywy
każ­dego kon­kret­nego członka grupy naj­le­piej by­łoby, gdyby on sam mógł się
nie an­ga­żo­wać, li­cząc na to, że po­zo­stali po­dejmą współ­pracę. Mógłby wtedy
sko­rzy­stać z owo­ców wspól­nego trudu bez na­ra­ża­nia się na
nie­bez­pie­czeń­stwo.
Ta­kich sy­tu­acji nie bra­kuje rów­nież w in­nych dzie­dzi­nach ży­cia. Wszy­scy
czer­pią ko­rzy­ści z po­dat­ków. Każdy oby­wa­tel wo­lałby jed­nak unik­nąć ich
pła­ce­nia, nie re­zy­gnu­jąc jed­no­cze­śnie z ochrony, którą daje mu pań­stwo,
z opieki spo­łecz­nej i in­fra­struk­tury opła­ca­nych przez po­zo­sta­łych. Osoby
skłonne do współ­pracy opła­cają za­tem wyż­szą stawkę, a te nie­chętne na nich
pa­so­ży­tują.
W in­nych oko­licz­no­ściach współ­praca może wy­ma­gać dzia­ła­nia z umia­rem.
Gdy grupa ma do­stęp do ogra­ni­czo­nych za­so­bów, po­ja­wia się pro­blem
wspól­nej puli. Dajmy na to, pewna grupa ry­ba­ków utrzy­muje się z po­ło­wów
w tym sa­mym je­zio­rze. Żyje w nim dość ryb, by wy­star­czyło dla każ­dego. Na­wet
gdyby kilku z nich zło­wiło wię­cej, niż im przy­słu­guje, nie uszczu­pli­łoby to
po­pu­la­cji ryb. Je­śli jed­nak wielu ry­ba­ków za­czę­łoby po­stę­po­wać w taki spo­sób,
ryb ubę­dzie. Tego typu sy­tu­acje czę­sto na­zy­wane są „tra­ge­dią wspól­nego
pa­stwi­ska”, po­nie­waż z per­spek­tywy grupy sy­tu­acja jest na­prawdę
dra­ma­tyczna: cała grupa zy­skuje na współ­pracy, ale dla każ­dej jed­nostki
z osobna naj­ko­rzyst­niej by­łoby jej od­mó­wić. Je­żeli każdy – a przy­naj­mniej
więk­szość – po­stąpi zgod­nie z wła­snym in­te­re­sem, stracą na tym wszy­scy.
Stawka jest naj­wyż­sza z moż­li­wych, dla­tego tego ro­dzaju dy­le­mat zmu­sza nas
do za­da­wa­nia so­bie do­nio­słego py­ta­nia: jak spo­łecz­no­ści, któ­rych człon­ków nie
łą­czą więzy krwi, mogą unik­nąć wy­zy­sku ze strony sa­mo­lub­nych jed­no­stek
sku­pio­nych na wła­snej ko­rzy­ści?

•••
W 2018 roku sąd fe­de­ralny w Bo­sto­nie ska­zał Jo­ela Mar­ti­neza na czter­dzie­ści
lat wię­zie­nia za za­szty­le­to­wa­nie pięt­na­sto­let­niego Irvina de Paza.
Przed­sta­wiono nie­kwe­stio­no­wane do­wody: pro­ku­ra­tor otrzy­mał na­grany
z ukry­cia film, na któ­rym Mar­ti­nez prze­chwa­lał się swoją zbrod­nią.
Mor­der­stwo nie zo­stało po­peł­nione z przy­czyn oso­bi­stych. Mar­ti­nez ni­gdy
wcze­śniej nie spo­tkał swo­jej ofiary. Za­bi­cie chłopca było wy­mo­giem, bez
któ­rego speł­nie­nia nie mógłby do­łą­czyć do Mara Sa­lva­tru­cha, sły­ną­cego
z bez­względ­no­ści gangu zna­nego też jako MS-13.
Ini­cja­cja no­wych człon­ków składa się z dwóch eta­pów. Naj­pierw kan­dy­daci
mu­szą prze­pro­wa­dzić eg­ze­ku­cję ko­goś z wro­giego gangu, po­li­cjanta albo in­nej
osoby, która na­ra­ziła się przy­wód­com gangu. Je­żeli im się po­wie­dzie,
prze­cho­dzą do ko­lej­nego etapu: wo­kół kan­dy­data gro­ma­dzą się człon­ko­wie
gangu, któ­rzy przez trzy­na­ście se­kund bru­tal­nie go biją. Na nie­szczę­ście
Mar­ti­neza rów­nież ten mo­ment zo­stał na­grany. Na fil­mie wi­dać, jak
przy­wódcy po­woli li­czą do trzy­na­stu, a inni gang­ste­rzy po­wa­lają Mar­ti­neza na
zie­mię i ko­pią. Gdy koń­czą, przy­wódca po­maga mu wstać, przy­tula
go i stwier­dza z uśmie­chem: „Wi­taj w Mara, su­kin­synu”. Ry­tu­ały ini­cja­cji w MS-
13 nie są ni­czym szcze­gól­nym. Or­ga­ni­za­cje prze­stęp­cze na ca­łym świe­cie
pod­dają kan­dy­da­tów na człon­ków po­dob­nym strasz­li­wym pró­bom. Kan­dy­daci
są ob­rzu­cani pe­tar­dami, na­cie­rani od­cho­dami, wy­ko­rzy­sty­wani sek­su­al­nie,
mu­szą pić wła­sną krew, po­peł­nić mor­der­stwo lub inną zbrod­nię – a to je­dy­nie
przy­kłady okrut­nych fi­zycz­nych i psy­chicz­nych wy­zwań, któ­rym mu­szą
spro­stać, żeby za­słu­żyć na przy­na­leż­ność do gangu.
Tego ro­dzaju ini­cja­cje po­zwa­lają so­bie po­ra­dzić z wy­żej opi­sa­nym
dy­le­ma­tem: je­śli grupa ma prze­trwać, jej człon­ko­wie mu­szą się wy­ka­zy­wać
lo­jal­no­ścią. Tylko jak spraw­dzić, komu można ufać? To oczy­wi­ste, że każdy, kto
chce do­łą­czyć do grupy, za­de­kla­ruje go­to­wość do po­świę­ceń. Słowa nie­wiele
jed­nak zna­czą. W de­cy­du­ją­cym mo­men­cie za­cho­wa­nie jed­nej nie­lo­jal­nej osoby
(która, na przy­kład, do­nie­sie po­li­cji) może być zgubne dla reszty. Ten pro­blem
roz­wiąże na­ka­za­nie wszyst­kim, by z góry drogo za­pła­cili za miej­sce.
Mó­wi­łem o pron­ku­ją­cych ga­zel­kach i tań­czą­cych Ma­sa­jach – ta­kie
za­cho­wa­nia są kon­kret­nym ko­mu­ni­ka­tem dzięki temu, że wprost łą­czą się
z ce­chą, którą trudno mar­ko­wać (lub jest to w ogóle nie­moż­liwe) – na przy­kład
in­for­mują o fi­zycz­nej spraw­no­ści. Stara lub zra­niona ga­zelka nie pod­sko­czy
tak wy­soko jak ta w pełni sił; chory lub słaby tan­cerz rów­nież nie po­doła
wy­zwa­niu. Ska­ka­nie staje się bez­po­śred­nim do­wo­dem do­brej kon­dy­cji, któ­rej
nie można w ła­twy spo­sób uda­wać. Ta­kich cech jak go­to­wość do po­świę­ceń
i lo­jal­ność nie da się jed­nak za­ob­ser­wo­wać wprost – można o nich wnio­sko­wać
na pod­sta­wie do­wo­dów po­śred­nich. Nie­które ry­tu­ały po­zwa­lają roz­wią­zać ten
pro­blem: one rów­nież nie dają bez­po­śred­nich do­wo­dów na ist­nie­nie
okre­ślo­nych cech, ale po­zwa­lają je za­sy­gna­li­zo­wać w spo­sób po­średni. Przej­ście
tych ry­tu­ałów – przed­sta­wie­nie do­wodu na po­sia­da­nie po­żą­da­nych cech –
wy­maga po­nie­sie­nia kosz­tów tak do­tkli­wych, że nikt z wła­snej woli by się tego
nie pod­jął, gdyby nie trak­to­wał człon­ko­stwa w gru­pie po­waż­nie i nie li­czył się
z fak­tem, że do­sta­nie się do niej wy­maga znacz­nych po­świę­ceń. Czyny mó­wią
wię­cej niż słowa, a im wyż­szą cenę za­płaci cała grupa, je­śli wy­kru­szy się je­den
z jej człon­ków, tym gło­śniej te czyny mu­szą mó­wić, by nikt nie wąt­pił w ich
szcze­rość.
W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku praw­nik Dean M. Kel­ley
pró­bo­wał do­ciec, dla­czego w Sta­nach Zjed­no­czo­nych pręż­nie roz­wi­jają się
Ko­ścioły kon­ser­wa­tywne, a te li­be­ralne – wręcz prze­ciw­nie[15].
We współ­cze­snym świe­cie lu­dzie mogą swo­bod­nie wy­bie­rać spo­śród ca­łej
pa­lety wspól­not re­li­gij­nych. Można by się spo­dzie­wać, że ra­czej nie­chęt­nie
będą się trzy­mać tych, które gło­szą, że za zba­wie­nie na­leży słono za­pła­cić,
i chęt­niej przy­staną do tych, które ofe­rują bar­dziej przy­stępną cenę. Dla­czego
tak się nie dzieje?
Od­po­wiedź Kel­leya była cał­kiem nie­in­tu­icyjna: stwier­dził, że Ko­ścioły
kon­ser­wa­tywne, bar­dziej wy­ma­ga­jące wo­bec wier­nych, prze­ży­wają roz­kwit
wła­śnie dla­tego, że ta­kie są, nie zaś po­mimo tego. Wy­dają się bar­dziej
atrak­cyjne, po­nie­waż na­rzu­cają swoim człon­kom ści­słe ogra­ni­cze­nia do­ty­czące
roz­ma­itych sfer ży­cia: tego, co mają oni jeść i pić, jak się ubie­rać, czym się
zaj­mo­wać i z kim się spo­ty­kać – tak przy­naj­mniej stwier­dził ba­dacz.
Im więk­sze wy­ma­ga­nia sta­wiają Ko­ścioły, tym po­waż­niej­sze i bar­dziej
war­to­ściowe wy­dają się wier­nym.
Eko­no­mi­sta Lau­rence Ian­nac­cone szcze­gó­łowo prze­ana­li­zo­wał dane na
te­mat róż­nych wy­znań i za­uwa­żył, że po­twier­dzają one teo­rię Kel­leya[16].
Te Ko­ścioły, które sta­wiają więk­sze wy­ma­ga­nia, cie­szą się dużą fre­kwen­cją
i otrzy­mują wię­cej dat­ków od wier­nych. Po­mię­dzy ich człon­kami wy­twa­rzają
się sil­niej­sze więzi, mniej­sze jest ry­zyko odej­ścia ze wspól­noty. Ian­nac­cone
do­szedł do wnio­sku, że to wy­soki koszt wią­żący się z przy­na­leż­no­ścią do grupy
znie­chęca po­ten­cjal­nych kan­dy­da­tów, któ­rzy mo­gliby chcieć ko­rzy­stać
z przy­wi­le­jów bez da­wa­nia ni­czego z sie­bie. Po­nie­waż ry­go­ry­styczne
wspól­noty nie mają w swo­ich sze­re­gach ta­kich osób, za to przy­cią­gają
kan­dy­da­tów bar­dziej za­an­ga­żo­wa­nych, ja­wią się jako bar­dziej war­to­ściowe
i nie mają pro­blemu z za­trzy­ma­niem no­wych wier­nych na dłu­żej.
Dla­tego wła­śnie grupy, w któ­rych li­czy się lo­jal­ność, zwy­kle de­cy­dują się na
do­tkliwe ob­rzędy ini­cja­cji. Or­ga­ni­za­cje woj­skowe na ca­łym świe­cie
uwzględ­niają w szko­le­niach trudne do przej­ścia ry­tu­ały. Im bar­dziej eli­tarna
jed­nostka, tym bar­dziej wy­ma­ga­ją­cym pró­bom pod­daje swo­ich człon­ków. Aby
do­łą­czyć do Ma­ry­narki Wo­jen­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych (jed­nej z naj­bar­dziej
sku­tecz­nych jed­no­stek do ope­ra­cji spe­cjal­nych), trzeba prze­trwać „pie­kielny
ty­dzień” (ang. hell week), swoją na­zwę za­wdzię­cza­jący bez­względ­nym
za­da­niom, któ­rym kan­dy­daci mu­szą spro­stać. Wiele eks­tre­mal­nie
ob­cią­ża­ją­cych fi­zycz­nie i psy­chicz­nie wy­zwań gwa­ran­tuje, że wszy­scy nie dość
har­dzi i zde­ter­mi­no­wani ka­deci po pro­stu od­padną. Cały pro­gram jest tak
bru­talny, że w ostat­nich la­tach wię­cej żoł­nie­rzy gi­nie pod­czas tre­nin­gów niż na
polu walki.
Rów­nież an­tro­po­lo­dzy za­uwa­żyli pewną pra­wi­dło­wość: te spo­łe­czeń­stwa,
w któ­rych osią­gnię­cie wspól­nych ce­lów w więk­szej mie­rze za­leży od
so­li­dar­no­ści, mają zwy­kle bar­dziej wy­ma­ga­jące ob­rzędy ini­cja­cji[17]. Z ana­lizy
hi­sto­rycz­nej wy­nika, że koszt po­no­szony przez no­wych człon­ków jest we
wszyst­kich kul­tu­rach sko­re­lo­wany ze stop­niem trud­no­ści wy­zwań zwią­za­nych
ze współ­pracą, któ­rym dana spo­łecz­ność musi sta­wić czoła[18]. Na pod­sta­wie
da­nych et­no­gra­ficz­nych przyj­rzano się ry­tu­ałom dla męż­czyzn w gru­pie
re­pre­zen­ta­tyw­nej zło­żo­nej z sześć­dzie­się­ciu spo­łecz­no­ści z ca­łego świata.
Ba­da­cze stwier­dzili, że ry­tu­ały w spo­łecz­no­ściach po­dzie­lo­nych we­wnętrz­nie
były mniej bru­talne, a ich efekty oka­zy­wały się krót­ko­trwałe. Mo­gło to być na
przy­kład po­kry­wa­nie ciała farbą lub do­świad­cza­nie de­pry­wa­cji sen­so­rycz­nej.
W gru­pach, które to­czyły wojny z in­nymi, a więc miały do czy­nie­nia
z więk­szymi za­gro­że­niami, ob­rzędy ini­cja­cyjne wy­ma­gały zwy­kle znacz­nie
więk­szej od­wagi oraz de­ter­mi­na­cji i po­zo­sta­wiały ślad na cia­łach
uczest­ni­ków – ska­ry­fi­ka­cję, oka­le­cze­nie ge­ni­ta­liów, prze­kłu­cia ciała czy
bo­le­sny ta­tuaż – wi­doczny znak przy­na­leż­no­ści do grupy.
Sa­mica pa­wia oce­nia spraw­ność samca na pod­sta­wie wy­siłku, któ­rego
wy­maga utrzy­ma­nie tak eks­tra­wa­ganc­kiej ozdoby, jaką jest ogon. Po­dob­nie
człon­ko­wie grupy prze­ko­nują się o go­to­wo­ści kan­dy­data do po­świę­ceń na
pod­sta­wie wy­siłku, jaki wkłada on w spro­sta­nie wy­myśl­nym za­da­niom. Dzięki
temu ry­tu­ały stają się na­rzę­dziem po­zwa­la­ją­cym na od­rzu­ce­nie jed­no­stek
że­ru­ją­cych na cu­dzej wspa­nia­ło­myśl­no­ści i przy­ję­cie tych go­to­wych dbać
o do­bro grupy. Dają ko­rzy­ści za­równo tym, któ­rzy za ich po­mocą wy­sy­łają
ko­mu­ni­kat, jak i tym, któ­rzy go od­czy­tują.
Zysk osoby pod­da­ją­cej się ry­tu­ałowi po­lega głów­nie na pod­wyż­sze­niu jej
sta­tusu, po­nie­waż w sym­bo­liczny spo­sób przyj­muje ona war­to­ści ważne dla
człon­ków grupy. Sama zaś grupa jest bar­dziej skłonna wie­rzyć, że ktoś, kto
wło­żył tak wielki wy­si­łek w przej­ście ry­tu­ału, bę­dzie też bar­dziej skłonny do
usza­no­wa­nia wy­zna­wa­nych przez nią war­to­ści, a za­tem można mu za­ufać.
Po­tlacz umoż­li­wia za­mianę ka­pi­tału fi­nan­so­wego na spo­łeczny, nie­które
z eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów po­zwa­lają na­to­miast za po­mocą ka­pi­tału
so­ma­tycz­nego (w po­staci wła­snego ciała) pod­wyż­szyć sta­tus spo­łeczny.
Ta lo­gika wy­sy­ła­nia ko­mu­ni­ka­tów nie po­zo­staje bez wpływu na uczest­ni­ków
ry­tu­ałów. Aldo Ci­mino prze­pro­wa­dził se­rię ba­dań, w cza­sie któ­rych naj­pierw
pro­sił lu­dzi, by wy­obra­zili so­bie, że są człon­kami róż­nych grup, a na­stęp­nie by
wy­my­ślili pa­su­jący do nich ob­rzęd ini­cja­cji[19]. Każda grupa zo­stała opi­sana,
po­ka­zy­wano rów­nież zdję­cia osób wy­ko­nu­ją­cych za­da­nia zwią­zane z jej
spe­cy­fiką. W po­ło­wie z grup osią­gnię­cie wspól­nych ce­lów wy­ma­gało ści­słej
współ­pracy. Jedna z nich od­by­wała wy­prawę na Ark­tykę, mu­siała się wspi­nać
na nie­bez­pieczne czapy lo­dowe i szu­kać schro­nie­nia przed eks­tre­mal­nymi
wa­run­kami po­go­do­wymi oraz dzi­kimi zwie­rzę­tami. Inna do­star­czała po­moc
hu­ma­ni­tarną do kra­jów do­tknię­tych wojną, przy czym nie­kiedy jej człon­ko­wie
tra­fiali pod ostrzał i mu­sieli wspól­nie wal­czyć o ży­cie.
W dru­giej po­ło­wie grup współ­praca nie była aż tak istotna. Ich człon­ko­wie
mieli wspólne za­in­te­re­so­wa­nia – byli to na przy­kład przy­rod­nicy albo
me­lo­mani, któ­rzy or­ga­ni­zo­wali wy­stawy lub ry­wa­li­zo­wali ze sobą na­wza­jem.
Ci­mino za­uwa­żył, że ba­dani in­tu­icyj­nie łą­czyli współ­pra­cu­jące grupy z bar­dziej
wy­ma­ga­ją­cymi ry­tu­ałami. Wy­my­śla­jąc dla nich ob­rzędy ini­cja­cji, dwu­krot­nie
czę­ściej wy­bie­rali te bar­dziej stre­su­jące i za­kła­dali, że wszy­scy człon­ko­wie
grupy po­winni pod­dać się pró­bie.
Pe­wien świeżo upie­czony gang­ster z Bro­oklynu tak mó­wił o swo­jej ini­cja­cji:
„Za­wsze będę to pa­mię­tał, ła­piesz? W ży­ciu tego gówna nie za­po­mnę. Ni­gdy
w ży­ciu”. Choć całą twarz miał po­si­nia­czoną i spuch­niętą od cio­sów, a z oka
na­dal są­czyła mu się krew, z życz­li­wo­ścią wy­po­wia­dał się o swo­ich opraw­cach,
któ­rzy sami do­świad­czyli kie­dyś tego sa­mego:

Ko­cham swo­ich braci, zro­bili, co mu­sieli zro­bić. Oni ku­mają, jak to jest, bo sami
przez to prze­szli. Mu­sieli, ła­piesz? Wiem, że na tych go­ści mogę li­czyć w każ­dej
bi­twie. Sami prze­szli przez to samo co ja dzi­siaj. To było coś cho­ler­nie
praw­dzi­wego[20].
Wła­śnie dzięki tym spo­łecz­nym ko­rzy­ściom osoby nie­ma­jące wy­so­kiego
sta­tusu spo­łecz­nego są go­towe za­in­we­sto­wać do­dat­kowy wy­si­łek, wziąć udział
w wy­ma­ga­ją­cym czy bru­tal­nym ob­rzę­dzie, by za­sy­gna­li­zo­wać go­to­wość do
po­świę­ceń dla grupy. Na przy­kład w cza­sie ba­da­nia ce­re­mo­nii prze­kłu­wa­nia
ciała na Mau­ri­tiu­sie za­uwa­ży­li­śmy, że w ta­kich sa­mych oko­licz­no­ściach lu­dzie
z róż­nych grup spo­łecz­nych za­cho­wują się cał­kiem róż­nie. Osoby o wyż­szym
sta­tu­sie spo­łecz­nym wy­ko­rzy­sty­wały ka­pi­tał fi­nan­sowy, by skon­stru­ować
więk­sze i pięk­niej ude­ko­ro­wane oł­ta­rze, które w cza­sie święta skła­dały
w ofie­rze Mu­ru­ga­nowi. Te o niż­szym sta­tu­sie wbi­jały so­bie na­to­miast w ciało
wię­cej igieł, by trud piel­grzymki stał się jesz­cze bar­dziej do­tkliwy. Po­nie­waż
bra­ko­wało im ka­pi­tału fi­nan­so­wego, za swój sta­tus pła­ciły je­dyną wa­lutą, jaką
dys­po­no­wały: krwią, po­tem i łzami[21].

•••
Ist­nieją za­tem ry­tu­ały wy­ma­ga­jące od uczest­ni­ków wiel­kiego po­świę­ce­nia. Czy
jed­nak fak­tycz­nie ta in­we­sty­cja po­płaca? Pod­czas ba­dań te­re­no­wych na
po­łu­dniu In­dii an­tro­po­lożka Ele­anor Po­wer py­tała człon­ków dwóch wiej­skich
spo­łecz­no­ści, jak oce­niają cha­rak­ter in­nych miesz­kań­ców. Oka­zało się, że tym,
któ­rzy po­świę­cili wię­cej czasu i wy­siłku na pu­bliczne od­by­cie ry­tu­ałów,
przy­pi­sy­wano nie tylko więk­sze za­an­ga­żo­wa­nie, ale też wiele cech
pro­spo­łecz­nych, ta­kich jak pra­co­wi­tość, hoj­ność i mą­drość[22].
Aby się prze­ko­nać, czy uczest­nicy ry­tu­ałów po­tra­fią czer­pać ko­rzy­ści z tego
po­zy­tyw­nego ob­razu, Po­wer przy­glą­dała się ist­nie­ją­cym w tych wio­skach
sie­ciom spo­łecz­nym, zwra­ca­jąc uwagę na róż­nego ro­dzaju re­la­cje, w któ­rych
jedna osoba udzie­lała po­mocy dru­giej. To po­zwo­liło jej za­ob­ser­wo­wać, do kogo
lu­dzie się udają, gdy po­trze­bują wspar­cia emo­cjo­nal­nego lub fi­nan­so­wego, rad
w ma­łych spra­wach i po­rad ży­cio­wych, przy­sługi lub po­mocy w za­ła­twie­niu
cze­goś. Oka­zało się, że miesz­kań­ców in­we­stu­ją­cych wię­cej w od­by­wa­nie
pu­blicz­nych ry­tu­ałów – czy to re­gu­lar­nie bio­rą­cych udział w mało
wy­ma­ga­ją­cych ob­rzę­dach przez cały rok, czy to uczest­ni­czą­cych raz w roku
w jed­nym, ale po­łą­czo­nym z do­zna­wa­niem wy­jąt­kowo sil­nego bólu – łą­czyło
z po­zo­sta­łymi wię­cej więzi, z któ­rych mo­gli sko­rzy­stać w po­trze­bie[23].
Czy jed­nak wiara w to, że uczest­nicy ry­tu­ałów są bar­dziej za­an­ga­żo­wa­nymi
człon­kami wspól­noty, ma opar­cie w fak­tach? Wiele ba­dań em­pi­rycz­nych
su­ge­ruje, że je­śli da­rzymy za­ufa­niem tych, któ­rzy sporo za­in­we­sto­wali
w prak­ty­ko­wa­nie ry­tu­ałów, nie je­ste­śmy w błę­dzie. Miesz­kańcy izra­el­skich
ki­bu­ców po­świę­ca­jący wię­cej czasu na udział we wspól­nych ry­tu­ałach bar­dziej
an­ga­żo­wali się we współ­pracę pod­czas gier eko­no­micz­nych z in­nymi
człon­kami swo­jej wspól­noty[24]. Wy­znawcy afro­bra­zy­lij­skiej re­li­gii can­dom­blé
od­by­wa­jący wię­cej pu­blicz­nych ry­tu­ałów wy­ka­zują się więk­szą hoj­no­ścią[25].
Wspo­mi­na­łem, że na Mau­ri­tiu­sie osoby, które znio­sły wię­cej bólu w cza­sie
ce­re­mo­nii, od­da­wały wię­cej pie­nię­dzy na cele do­bro­czynne. W dal­szych
ba­da­niach za­uwa­ży­li­śmy, że rów­nież ci, któ­rzy w ciągu ca­łego ży­cia re­gu­lar­nie
prak­ty­ko­wali ob­rzędy po­wo­du­jące ból, po­stę­po­wali bar­dziej al­tru­istycz­nie[26].
Wy­gląda na to, że nie­za­leż­nie od kon­kret­nych oko­licz­no­ści uczest­nicy
wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałów fak­tycz­nie są naj­bar­dziej skłonni do współ­pracy.
Te cięż­kie prak­tyki, które po­zwa­lają człon­kom spo­łecz­no­ści się zo­rien­to­wać,
w ja­kim stop­niu inni są lo­jalni, uspraw­niają współ­pracę i wzmac­niają
spo­łeczne spo­iwo. W cza­sie ana­lizy sieci spo­łecz­nych w In­diach Ele­anor Po­wer
fak­tycz­nie za­ob­ser­wo­wała, że mię­dzy oso­bami, które wspól­nie od­by­wały
ob­rzędy, wy­twa­rzała się sil­niej­sza więź, a im bar­dziej wy­ma­ga­jący był ry­tuał,
tym moc­niej jed­no­czyła się cała wspól­nota[27].
Dzięki wy­ma­ga­ją­cym ry­tu­ałom cała wspól­nota ro­śnie w siłę, a to może mieć
ka­pi­talny wpływ na to, czy ona prze­trwa i się roz­wi­nie. Do­wio­dła tego
hi­sto­ryczna ana­liza dzie­więt­na­sto­wiecz­nych ko­mun ame­ry­kań­skich[28].
Po za­po­zna­niu się z li­te­ra­turą na te­mat osiem­dzie­się­ciu trzech ta­kich wspól­not
ży­ją­cych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych ba­da­cze okre­ślili koszt wią­żący się
z przy­na­leż­no­ścią do nich, usta­liw­szy, ja­kich norm mu­sieli prze­strze­gać
człon­ko­wie. Szcze­gólną uwagę zwra­cali na dwie ka­te­go­rie wy­ma­gań. Pierw­sza
z nich to czyn­no­ści, które osoby na­le­żące do wspól­noty mu­siały wy­ko­ny­wać,
choć nie miały z tego bez­po­śred­niego po­żytku, na przy­kład ucze­nie się na
pa­mięć tek­stów re­li­gij­nych lub ku­po­wa­nie i no­sze­nie okre­ślo­nego ro­dzaju
ubrań. Druga – dzia­ła­nia, które przy­nio­słyby pewne ko­rzy­ści, a mimo to
człon­kom ko­muny nie było wolno ich po­dej­mo­wać, na przy­kład współ­ży­cie
sek­su­alne lub utrzy­my­wa­nie kon­tak­tów ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Na­stęp­nie
ba­da­cze przyj­rzeli się temu, jak długo prze­trwała dana spo­łecz­ność.
Za­ob­ser­wo­wali ko­re­la­cję po­mię­dzy liczbą wy­ma­ga­ją­cych za­sad a ży­wot­no­ścią
grupy. In­nymi słowy: im więk­sza była cena człon­ko­stwa, tym dłu­żej
spo­łecz­ność ist­niała.

•••
Wy­ma­ga­jące ry­tu­ały mó­wią wiele o oso­bach, które je prak­ty­kują, ale to nie
wszystko. Do­star­czają też rów­nie istot­nych in­for­ma­cji na te­mat sa­mej
wspól­noty i jej prze­ko­nań. Każdy z nas zdo­bywa wie­dzę o świe­cie w spo­sób
kul­tu­rowy. Nie mu­simy wszyst­kiego od­kry­wać sami, więk­szość da­nych ktoś
nam prze­ka­zuje. Czer­piemy duże ko­rzy­ści z tego, że bie­rzemy przy­kład
z in­nych. Bez­kry­tyczne na­śla­do­wa­nie ra­czej nie uczyni nas jed­nak
mą­drzej­szymi. W dro­dze ewo­lu­cji wy­kształ­ci­li­śmy więc zmysł pod­po­wia­da­jący,
które osoby będą do­brym wzo­rem do na­śla­do­wa­nia oraz kiedy warto po­dą­żyć
za ich przy­kła­dem[29].
Na przy­kład za­równo dzieci, jak i do­ro­śli we wszyst­kich spo­łecz­no­ściach
chęt­niej na­śla­dują za­cho­wa­nia osób cie­szą­cych się po­wszech­nym po­dzi­wem,
które od­nio­sły suk­ces, zwłasz­cza na­le­żą­cych do tej sa­mej spo­łecz­no­ści co
oni[30]. Ta­kie osoby wie­dzą już, jaką na­leży mieć wie­dzę i ja­kie umie­jęt­no­ści, by
od­nieść suk­ces i zdo­być wy­soki sta­tus w tej kon­kret­nej spo­łecz­no­ści. Głę­boko
za­ko­rze­nione w lu­dziach sku­pie­nie na pre­stiżu ła­two wy­ko­rzy­stać – dzieje się
to na przy­kład wów­czas, gdy twórcy re­klam za­trud­niają sławne osoby, by
za­chę­cały do kupna usługi lub pro­duktu, na­wet je­śli nie mają spe­cja­li­stycz­nej
wie­dzy z da­nej dzie­dziny. W pro­ce­sie ewo­lu­cji każda ak­cja wy­wo­łuje re­ak­cję.
Skoro za­tem nasz kul­tu­rowy mo­del ucze­nia się może spra­wić, że pad­niemy
ofiarą ma­ni­pu­la­cji, ewo­lu­cja zmu­siła nas do szu­ka­nia kon­kret­nych do­wo­dów
świad­czą­cych o uczci­wo­ści na­szych wzo­rów do na­śla­do­wa­nia. I tu do­cho­dzimy
do CRED.
CRED to skrót od an­giel­skiego ter­minu Cre­di­bi­lity En­han­cing Di­splay,
ozna­cza­ją­cego „za­cho­wa­nie zwięk­sza­jące wia­ry­god­ność” – można też spo­tkać
się z na­zwą „po­stawy uwia­ry­gad­nia­jące”. Ter­min ten za­pro­po­no­wał Jo­seph
Hen­rich, an­tro­po­log ewo­lu­cyjny z Ha­rvardu. Sta­rał się on wy­ja­śnić, w jaki
spo­sób pewne wy­ma­ga­jące za­cho­wa­nia mogą zwięk­szyć wia­ry­god­ność
prze­ko­nań lub ide­ałów, z któ­rymi się wiążą[31]. Za­nim za­an­ga­żu­jemy się
w ja­kąś sprawę, szu­kamy do­wo­dów po­twier­dza­ją­cych, że jest ona warta
na­szych wy­sił­ków. W tym celu spraw­dzamy, ile są skłonni dla niej po­świę­cić
inni człon­ko­wie na­szej spo­łecz­no­ści. Je­śli lu­dzie de­kla­rują wiarę w Świę­tego
Mi­ko­łaja, ale nie biorą re­gu­lar­nie udziału w na­bo­żeń­stwach ku jego czci, to
na­wet małe dziecko w końcu zro­zu­mie, że nie jest on szcze­gól­nie wpły­wową
istotą nad­przy­ro­dzoną. Je­śli jed­nak czci­ciele Mu­ru­gana da­dzą so­bie dla niego
prze­bić po­liczki szpi­kul­cem, to nie tylko udo­wod­nią, że trak­tują jego kult
po­waż­nie, ale też za­świad­czą, że Mu­ru­gan jest bo­giem god­nym wiel­kich
po­świę­ceń. Czyny mó­wią wię­cej niż słowa[32].
W ta­kich sy­tu­acjach udział w wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałach staje się
za­cho­wa­niem po­zwa­la­ją­cym wy­słać ko­mu­ni­kat o za­an­ga­żo­wa­niu. Ko­rzy­stają
z tego uczest­nik ob­rzędu oraz jego wspól­nota, a także cała kul­tura, two­rzy się
za­tem pę­tla po­zy­tyw­nego wzmoc­nie­nia. Za­an­ga­żo­wani człon­ko­wie pod­no­szą
swój sta­tus i wzmac­niają więzi z in­nymi, a dzięki ich za­an­ga­żo­wa­niu grupa
sil­niej się jed­no­czy. Dla­tego spo­łecz­no­ści, w któ­rych ocze­kuje się od­by­wa­nia
wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałów, mają ewo­lu­cyjną prze­wagę nad in­nymi. Jed­no­cze­śnie
skoro prze­ko­na­nia ko­ja­rzone z tymi ob­rzę­dami wy­dają się bar­dziej
wia­ry­godne, zy­skają no­wych wy­znaw­ców w in­nych spo­łecz­no­ściach. Po­nie­waż
te prze­ko­na­nia znaj­dują wy­raz w od­pra­wia­niu wy­ma­ga­ją­cych ob­rzę­dów, nowi
wy­znawcy chęt­niej we­zmą w tym udział – i koło się za­myka. Tego typu ry­tu­ały
mają wielką moc spo­łeczną i psy­cho­lo­giczną. Niosą bo­wiem prze­kaz do­ty­czący
osób je prak­ty­ku­ją­cych – do­ciera on na ze­wnątrz, czyli do in­nych człon­ków
grupy, może też być skie­ro­wany do we­wnątrz, do świa­do­mo­ści da­nej osoby.
Tak więc wy­ma­ga­jące ry­tu­ały nie tylko świad­czą o za­an­ga­żo­wa­niu, ale też
sku­tecz­nie je bu­dują – czyli same na­dają so­bie zna­cze­nie.

•••
W 1951 roku młody psy­cho­log Leon Fe­stin­ger przy­był na Uni­wer­sy­tet
Min­ne­soty, by ob­jąć po­sadę w pra­cowni zaj­mu­ją­cej się sto­sun­kami
spo­łecz­nymi. W wieku trzy­dzie­stu dwóch lat był już ce­niony za swoje ba­da­nia
la­bo­ra­to­ryjne. W prze­ci­wień­stwie jed­nak do swo­ich po­przed­ni­ków pod­kre­ślał
rów­nież wagę ba­da­nia zja­wisk spo­łecz­nych bez ogra­ni­czeń na­rzu­co­nych przez
la­bo­ra­to­rium i ob­ser­wo­wa­nia ich w praw­dzi­wym ży­ciu. Z za­pa­łem czy­tał prace
o teo­riach an­tro­po­lo­gicz­nych, a pod ko­niec ka­riery za­wo­do­wej za­mknął swoją
pra­cow­nię i za­in­te­re­so­wał się ar­che­olo­gią pra­dzie­jową. Na uni­wer­sy­te­cie
spo­tkał ba­da­czy my­ślą­cych w po­dobny spo­sób – byli wśród nich jego dawny
stu­dent Stan­ley Schach­ter i inny młody na­uko­wiec Henry Riec­ken, który
nie­dawno prze­niósł się tam z Ha­rvardu. Całą trójkę łą­czyło za­in­te­re­so­wa­nie
tym, jak to się dzieje, że lu­dzie za­czy­nają przy­pi­sy­wać róż­nym
do­świad­cze­niom sens i zna­cze­nie oraz że po­tra­fią po­go­dzić sprzeczne ze sobą
prze­ko­na­nia, emo­cje i za­cho­wa­nia.
Oka­zja, by się temu przyj­rzeć, nada­rzyła się, kiedy Fe­stin­ger w ga­ze­cie
prze­czy­tał o dzia­ła­ją­cej w Chi­cago sek­cie czczą­cej UFO. Grupa na­zy­wała się
The Se­ekers (Po­szu­ku­jący) i sku­piała się na przy­go­to­wa­niach do końca świata.
Prze­wo­dząca jej Do­ro­thy Mar­tin twier­dziła, że sama otrzy­muje te­le­pa­tyczny
prze­kaz od Opie­ku­nów, rasy istot po­za­ziem­skich po­cho­dzą­cych z pla­nety
Cla­rion. Istoty te na­wią­zały kon­takt z Mar­tin, by ją ostrzec: oto nad­cho­dzi
strasz­liwe trzę­sie­nie ziemi, a po nim – ogromna fala pły­wowa. 21 grud­nia
1954 roku więk­sza część obu Ame­ryk (wraz ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi)
prze­sta­nie ist­nieć. Reszta świata znik­nie z po­wierzchni Ziemi nie­długo
póź­niej. Na szczę­ście dla tych, któ­rzy uwie­rzą w prze­po­wied­nię, jest na­dzieja:
miesz­kańcy Cla­rion obie­cali wy­słać la­ta­jący spodek, by Mar­tin i jej wy­znawcy
mo­gli bez­piecz­nie ewa­ku­ować się na ich pla­netę.
Grupa sku­piona wo­kół Mar­tin nie była zbyt liczna, za to jej zwo­len­ni­kom nie
bra­ko­wało żar­li­wo­ści. W prze­ko­na­niu, że zbliża się ko­niec, wielu z nich
opu­ściło ro­dziny, rzu­ciło pracę i po­zbyło się ma­jątku. Gro­ma­dzili się na
spo­tka­niach i ce­re­mo­niach i szy­ko­wali na apo­ka­lipsę. Po prze­czy­ta­niu ar­ty­kułu
Fe­stin­ger za­dał so­bie py­ta­nia: A co, je­śli świat nie skoń­czy się w nad­cho­dzą­cym
grud­niu? Co wtedy po­wie­dzą i co zro­bią Po­szu­ku­jący? Zła­pał te­le­fon i wy­krę­cił
nu­mer Mar­tin, by wy­ra­zić za­in­te­re­so­wa­nie do­łą­cze­niem do jej sekty
i roz­po­czę­ciem no­wego ży­cia na pla­ne­cie Cla­rion. Już kilka dni póź­niej wraz
z Schach­te­rem, Riec­ke­nem i grupą dok­to­ran­tów za­si­lili sze­regi sekty, by
prze­pro­wa­dzić tajne ba­da­nie et­no­gra­ficzne.
W ostat­nich dniach po­prze­dza­ją­cych prze­czu­wany ko­niec świata
spo­dzie­wano się licz­nych wi­zyt ob­cych. Przed każ­dym z nich człon­ko­wie
grupy – na ży­cze­nie przy­by­szów – byli pro­szeni o zdję­cie wszyst­kich
me­ta­lo­wych przed­mio­tów. Ocho­czo zrzu­cali z sie­bie pa­ski, ze­garki, oku­lary
i biu­sto­no­sze, wy­ry­wali z ubrań gu­ziki i zamki bły­ska­wiczne. Zgro­ma­dzeni
w ogro­dzie Mar­tin ca­łymi go­dzi­nami cze­kali w śniegu, wy­pa­tru­jąc na nie­bie
la­ta­ją­cego spodka. On jed­nak ni­gdy się nie po­ja­wił. Za każ­dym ra­zem, gdy
prze­po­wied­nia się nie speł­niała, Po­szu­ku­jący tylko utwier­dzali się w swo­ich
prze­ko­na­niach – po­mimo po­cząt­ko­wego roz­cza­ro­wa­nia. Sądny dzień ma­ja­czył
na ho­ry­zon­cie i zni­kał, a grupa do­szła osta­tecz­nie do wnio­sku, że ka­ta­strofy
udało się unik­nąć dzięki jej sta­ra­niom. Wspólne mo­dły przy­nio­sły tyle świa­tła,
że Opie­ku­no­wie po­sta­no­wili oszczę­dzić Zie­mię.
Po­szu­ku­jący nie po­rzu­cili swo­ich prze­ko­nań. Wręcz prze­ciw­nie – w re­ak­cji
na nie­speł­nioną prze­po­wied­nię po­dwo­ili wy­siłki. Wcze­śniej spo­ty­kali się
po­ta­jem­nie, te­raz za­częli or­ga­ni­zo­wać pu­bliczne ce­re­mo­nie, w cza­sie któ­rych
wzy­wali la­ta­jący spodek. Wcze­śniej uni­kali dzien­ni­ka­rzy i ostroż­nie do­bie­rali
no­wych człon­ków, te­raz sami pro­po­no­wali, że udzielą wy­wia­dów,
i in­ten­syw­nie wer­bo­wali ko­lej­nych wy­znaw­ców. Li­czeb­ność grupy za­częła
ro­snąć – ale nie trwało to długo. W związku ze skar­gami wno­szo­nymi przez
miej­scową spo­łecz­ność po­li­cja za­częła gro­zić pod­ję­ciem środ­ków praw­nych.
Za­nie­po­ko­jeni ta­kim ob­ro­tem spraw przy­wódcy grupy ucie­kli z mia­sta. Mar­tin
prze­nio­sła się do Peru, skąd na­dal in­for­mo­wała Po­szu­ku­ją­cych o no­wych
ob­ja­wie­niach – te­raz drogą pocz­tową. Po kilku la­tach spę­dzo­nych w an­dyj­skim
klasz­to­rze wró­ciła do Sta­nów Zjed­no­czo­nych jako sio­stra The­dra i za­ło­żyła
nową sektę – tym ra­zem w Ari­zo­nie.
Po­kło­siem czasu, który Fe­stin­ger spę­dził wśród Po­szu­ku­ją­cych, była jedna
z naj­waż­niej­szych ksią­żek w hi­sto­rii psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej: Gdy pro­roc­two
za­wo­dzi. Ko­niec świata, który nie na­stą­pił[33]. Au­to­rzy wy­ja­śniają w niej, że
lu­dziom nie­zwy­kle za­leży na za­cho­wa­niu we­wnętrz­nej spój­no­ści. Kiedy na­sze
czyny stoją w sprzecz­no­ści z na­szymi prze­ko­na­niami, do­świad­czamy
dys­kom­fortu psy­chicz­nego – Fe­stin­ger na­zwał go dy­so­nan­sem po­znaw­czym.
By zła­go­dzić ten dys­kom­fort, usi­łu­jemy zna­leźć spo­sób na po­go­dze­nie tego,
w co wie­rzymy, z tym, jak po­stę­pu­jemy. Wy­da­wa­łoby się, że po­win­ni­śmy
dzia­łać zgod­nie ze swo­imi prze­ko­na­niami, lecz Fe­stin­ger stwier­dził, że może
być też prze­ciw­nie – na­sze dzia­ła­nia mają moc wpły­wa­nia na na­sze
prze­ko­na­nia – to był naj­bar­dziej od­kryw­czy wnio­sek z jego ba­dań.
Wróćmy te­raz do Po­szu­ku­ją­cych. Człon­ko­wie tej sekty bar­dzo dużo
po­świę­cili dla swo­ich prze­ko­nań: rzu­cili pracę, zo­sta­wili ro­dziny i wy­wró­cili
całe swoje ży­cie do góry no­gami. Nie­zwy­kle trudno by­łoby im po­go­dzić się
z tym, że wszystko to na nic się zdało. Aby zła­go­dzić ten dy­so­nans, do­ko­nali
wstecz­nej mo­dy­fi­ka­cji pro­roc­twa i sta­rali się zdo­być dla swych wie­rzeń więk­sze
po­par­cie spo­łeczne, wer­bu­jąc no­wych człon­ków. Skoro co­raz wię­cej osób
przyj­mo­wało ich prze­ko­na­nia, mu­siały one prze­cież być praw­dziwe.
Po pu­bli­ka­cji książki Fe­stin­gera po­ja­wiła się fala ko­lej­nych prac em­pi­rycz­nych
i teo­re­tycz­nych po­świę­co­nych temu, w jaki spo­sób lu­dzie in­ter­pre­tują swoje
dzia­ła­nia[34]. Ba­da­nie do­ty­czące wy­ma­ga­ją­cych ob­rzę­dów ini­cja­cji, o któ­rym
wspo­mi­na­łem w roz­dziale szó­stym, zo­stało prze­pro­wa­dzone wła­śnie w celu
zwe­ry­fi­ko­wa­nia tez Fe­stin­gera (El­liot Aron­son, główny au­tor pu­bli­ka­cji na ten
te­mat, był zresztą kie­dyś jego stu­den­tem). Po­zwo­liło ono za­uwa­żyć, że osoby,
któ­rym lo­sowo przy­dzie­lono do wy­ko­na­nia trudne za­da­nie jako wa­ru­nek
przy­ję­cia do ja­kiejś grupy, przy­pi­sy­wały jej więk­szą war­tość. Ba­da­cze na­zy­wają
to zja­wi­sko uza­sad­nie­niem wy­siłku (ang. ef­fort ju­sti­fi­ca­tion): pewne rze­czy są
po­strze­gane jako war­to­ściowe nie po­mimo kosz­tów, które na­leży po­nieść, by je
zdo­być, ale wła­śnie ze względu na te wy­so­kie koszty.
W róż­nych oko­licz­no­ściach oka­zuje się, że to, co wiele kosz­tuje, ma wy­soką
war­tość: do­sta­jemy to, za co pła­cimy. Spor­to­wiec, który co­dzien­nie ciężko
tre­nuje, praw­do­po­dob­nie osią­gnie lep­sze wy­niki niż ten, który ćwi­czy tylko
dwa razy w ty­go­dniu. Czte­ro­let­nie stu­dia wy­po­sażą nas w lep­sze umie­jęt­no­ści
niż te dwu­let­nie. To, co cenne, nie przy­cho­dzi bez wy­siłku. To nie przy­pa­dek,
że nie­które z naj­waż­niej­szych spraw w ży­ciu – zwy­cię­stwo w mi­strzo­stwach
spor­to­wych, obrona gra­nic pań­stwa lub wy­cho­wa­nie dzieci – wy­ma­gają
znacz­nego trudu[35]. Zdro­wo­roz­sąd­kowa za­sada, że je­śli coś wy­maga
wy­rze­czeń, musi mieć wielką war­tość, jest uży­teczną heu­ry­styką wy­da­wa­nia
są­dów, czyli uprosz­czo­nym spo­so­bem wy­cią­ga­nia wnio­sków, w tym przy­padku
do­ty­czą­cych względ­nej war­to­ści. Bar­dzo czę­sto służy nam do oceny
za­cho­wa­nia in­nych lu­dzi, a na­wet nie­świa­do­mie sto­su­jemy ją rów­nież do
oceny wła­snych dzia­łań. To wła­śnie – w du­żym skró­cie – mówi teo­ria
spo­strze­ga­nia sie­bie, która po­zwala za­równo roz­wi­nąć, jak i przed­sta­wić
w uprosz­cze­niu ob­ser­wa­cje Fe­stin­gera[36].
Je­śli tak na to spoj­rzeć, okaże się, że ry­tu­ały są do­wo­dem na za­an­ga­żo­wa­nie
w sprawę nie tylko dla ob­ser­wa­to­rów, ale też dla sa­mych uczest­ni­ków. Skoro
ry­tu­ały prak­ty­ko­wane w da­nej gru­pie mają sym­bo­liczny zwią­zek
z prze­ko­na­niami i war­to­ściami w niej wy­zna­wa­nymi, to po­ma­gają rów­nież
człon­kom grupy je zin­ter­na­li­zo­wać. A za­tem – jak na­pi­sał an­tro­po­log Roy
Rap­pa­port – udział w ce­re­mo­nii nie­roz­łącz­nie wiąże się z ich przy­ję­ciem:

To, że wy­ko­nawcy uczest­ni­czą lub stają się czę­ściami po­rząd­ków, ja­kie re­ali­zują,
ozna­cza, że nadawcy-od­biorcy sta­piają się z ko­mu­ni­ka­tami, ja­kie na­dają i od­bie­rają.
Do­sto­so­wu­jąc się do po­rząd­ków, które swą re­ali­za­cją po­wo­łują do ży­cia i które w ich
wy­ko­na­niu się oży­wiają, wy­ko­nawcy stają się tym­cza­sowo nie­odróż­nialni od tych
po­rząd­ków, stają się ich czę­ściami. [...] Dla­tego też, re­ali­zu­jąc po­rzą­dek li­tur­giczny,
uczest­nicy ak­cep­tują, a także wska­zują so­bie sa­mym i in­nym, że ak­cep­tują wszystko,
co jest za­ko­do­wane w ka­no­nie tego po­rządku[37].

Inny an­tro­po­log, Edward Evans-Prit­chard, pod­su­mo­wał ten efekt bar­dziej


zwięźle: „Je­śli trzeba dzia­łać, jak gdyby się wie­rzyło, do­cho­dzi się do wiary
[...]”[38].
Ry­tu­ały nie tylko in­for­mują o przy­na­leż­no­ści do grupy, lecz także wpły­wają
na po­wsta­nie i umac­nia­nie się po­czu­cia przy­na­leż­no­ści. W kon­se­kwen­cji
na­wet pry­watne prak­tyki – mo­dli­twa w sa­mot­no­ści albo wcią­ga­nie flagi na
maszt we wła­snym ogródku, gdy nikt nie pa­trzy – mogą wzmoc­nić czy­jeś
przy­wią­za­nie do da­nej war­to­ści oraz grupy, z którą dana prak­tyka jest
ko­ja­rzona. Oczy­wi­ście, jak za­zna­czał Rap­pa­port, sam udział w spo­łecz­nych
ry­tu­ałach nie gwa­ran­tuje jesz­cze prze­strze­ga­nia norm spo­łecz­nych: „Wszy­scy
wiemy, że można uczest­ni­czyć w li­tur­gii gło­szą­cej za­kaz cu­dzo­łó­stwa
i kra­dzieży, po czym, wy­cho­dząc z ko­ścioła, wy­kraść pie­nią­dze ze skar­bonki
lub pójść na schadzkę z żoną są­siada”[39]. Ry­tu­ały kul­tu­rowe do­star­czają
pew­nego sche­matu po­stę­po­wa­nia uwa­ża­nego za spo­łecz­nie ak­cep­to­walny, ale
nie mają bez­po­śred­nio wpły­wać na ludz­kie za­cho­wa­nie.

Uczest­nic­two w ry­tu­ale, w któ­rym ktoś wraz z in­nymi wy­gła­sza za­kaz cu­dzo­łó­stwa,


nie­ko­niecz­nie musi go po­wstrzy­mać od po­peł­nie­nia cu­dzo­łó­stwa, lecz na pewno
okre­śla za­kaz cu­dzo­łó­stwa jako re­gułę, którą on sam oży­wia i ak­cep­tuje. Zo­bo­wią­zuje
się on do prze­strze­ga­nia tej re­guły bez względu na to, czy fak­tycz­nie to robi. Je­śli tego
nie robi, to ła­mie zo­bo­wią­za­nie, które sam przy­jął[40].

I druga kon­se­kwen­cja: wpływ udziału w ry­tu­ałach na fak­tyczne za­cho­wa­nie


za­leży od in­ten­syw­no­ści prak­tyk. Im wię­cej ener­gii po­świę­camy na od­by­wa­nie
ob­rzę­dów, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że przyj­miemy war­to­ści, które
się z nimi wiążą. Do­dat­kowo, po­nie­waż o tych war­to­ściach przy­po­mina się
w trak­cie uro­czy­stych ce­re­mo­nii, wy­dają się one bar­dziej cenne i uświę­cone.
Jak mó­wi­łem w roz­dziale czwar­tym, dzia­ła­nia ry­tu­alne są po­strze­gane jako coś
wy­jąt­ko­wego. Po­nie­waż jed­nak nie za­uważa się w nich bez­po­śred­nich
związ­ków przy­czy­nowo-skut­ko­wych, do­ma­gają się pew­nej in­ter­pre­ta­cji.
Im więk­szego wy­siłku wy­ma­gają te dzia­ła­nia, tym bar­dziej doj­mu­jąca staje się
po­trzeba od­na­le­zie­nia w nich sensu. Dla­tego koszt ry­tu­ałów nie tylko wpływa
na to, w jaki spo­sób ich uczest­nicy wi­dzą sa­mych sie­bie i całą grupę, ale też
spra­wia, że wy­ko­ny­wa­nym czyn­no­ściom przy­pi­sują oni więk­sze zna­cze­nie.
Ten me­cha­nizm po­twier­dziła em­pi­ria. Moje ba­da­nia et­no­gra­ficzne
i prze­pro­wa­dzone an­kiety wy­ka­zały, że w kilku róż­nych spo­łecz­no­ściach
bar­dziej wy­ma­ga­ją­cym ob­rzę­dom przy­pi­sy­wano wię­cej zna­cze­nia i uwa­żano,
że są w ży­ciu bar­dziej istotne[41].
Je­śli spoj­rzeć z ta­kiej per­spek­tywy, te tra­dy­cje, któ­rych pie­lę­gno­wa­nie
z po­czątku wy­daje się stratą czasu, stają się po­tęż­nym na­rzę­dziem spo­łecz­nym,
po­zwa­la­ją­cym człon­kom wspól­noty zin­ter­na­li­zo­wać ważne dla niej war­to­ści,
zbu­do­wać za­ufa­nie i na­uczyć się współ­pracy. Dzięki tym wie­lo­po­zio­mo­wym
ko­rzy­ściom do­stępne staje się dla nich coś, co jest być może naj­bar­dziej
za­dzi­wia­jącą funk­cją ry­tu­ałów. Jak zo­ba­czymy w ko­lej­nym roz­dziale, wła­śnie
dzięki tym tru­dom, wy­sił­kom i cier­pie­niom, które trzeba za­in­we­sto­wać
w ry­tu­alne prak­tyki, mogą one spra­wić, że ży­cie sta­nie się lep­sze.
Roz­dział 8
Do­bro­stan

Mała wio­ska w kon­ty­nen­tal­nej Gre­cji. Grupa lu­dzi gro­ma­dzi się w du­żym


po­miesz­cze­niu o asce­tycz­nym wy­stroju. Poza kil­koma dłu­gimi drew­nia­nymi
ław­kami po le­wej i pra­wej stro­nie oraz ka­pliczką z pa­roma iko­nami
za­sło­nię­tymi czer­wo­nym suk­nem wła­ści­wie nic tu nie ma. Stop­niowo robi się
eks­tre­mal­nie tłoczno. Wy­gląda na to, że więk­szość przy­by­łych już to miej­sce
zna: wi­tają się wy­lew­nie, ale za­cho­wują przy tym po­wagę. Ogólny na­strój nie
ma wiele wspól­nego z ra­do­ścią. Wszy­scy są nie­spo­kojni, nie­mal przy­gnę­bieni.
Znaj­du­jący się w sali mu­zyk za­czyna grać na li­rze. Za­pada ci­sza. Twa­rze
po­sęp­nieją.
Zgro­ma­dzeni po­woli za­czy­nają się ko­ły­sać do me­lo­dii, od­dy­chają ciężko,
a ich wes­tchnie­nia su­ge­rują, że czują się nie­kom­for­towo. Naj­wy­raź­niej coś ich
trapi, choć nie wi­dać po­wodu tego zmar­twie­nia. Jedna ze star­szych ko­biet
wciąż wy­ma­chuje rę­kami unie­sio­nymi wy­soko i gło­śno krzy­czy, jakby usi­ło­wała
po­ko­nać nie­wi­dzial­nego wroga. Inni pró­bują ją po­cie­szyć, lecz ona od­py­cha ich
gwał­tow­nie, wy­krzy­ku­jąc: „Nie, nie, nie!”. Do liry do­łą­czają dwa duże bębny
sza­mań­skie po­kryte ko­zią skórą. Ko­bieta w rytm mu­zyki ma­łymi kro­kami
pod­cho­dzi do ka­pliczki. Bie­rze ka­dziel­nicę i okrąża z nią całe po­miesz­cze­nie.
Lu­dzie na­chy­lają się, by za­cią­gnąć się dy­mem. Je­den ze star­szych męż­czyzn
bie­rze ikonę i wraz z ko­bietą tań­czy wo­kół po­miesz­cze­nia. Po­zo­stałe osoby po
ko­lei rów­nież włą­czają się w hip­no­tyczny, im­pro­wi­zo­wany ta­niec z iko­nami
i kręcą się wo­kół sali.
Sala jest cia­sna, prze­grzana i pełna lu­dzi, te­raz do­dat­kowo wy­peł­nia ją
du­sząca woń ka­dzi­dła. Bębny ło­mo­czą tak gło­śno, że nie­mal czuje się ich bi­cie
w trze­wiach. Tan­ce­rze wi­rują w sza­lo­nym tańcu po za­tło­czo­nym
po­miesz­cze­niu, pocą się, wzdy­chają, krzy­czą i pła­czą. Emo­cje, które oka­zują, są
tak silne, że wielu ob­ser­wa­to­rów rów­nież wzru­sza się do łez. Sami tan­ce­rze
na­to­miast nie spo­czną jesz­cze przez go­dzinę, cza­sem wy­czer­pani upadną na
pod­łogę, lecz tylko po to, by za chwilę znów ze­rwać się do tańca. W końcu
mu­zyka zwolni i ze­brani się za­trzy­mają... ale nie na długo. Po krót­kiej prze­rwie
wszystko za­cznie się od po­czątku, po­tem jesz­cze raz i znowu – i tak przez
nie­mal trzy dni.
Taką scenę za­sta­łem, gdy w 2005 roku po raz pierw­szy od­wie­dzi­łem wio­skę
Agia Eleni, która miała póź­niej stać się miej­scem mo­ich ba­dań te­re­no­wych
w cza­sie pi­sa­nia dok­to­ratu. Jest to jedna z kilku ma­łych spo­łecz­no­ści, które
pra­wo­sławni na­zy­wają ana­ste­na­riami, zna­nych z wy­jąt­ko­wego kultu Świę­tego
Kon­stan­tyna i Świę­tej He­leny. Eks­ta­tyczne ry­tu­ały, które od­by­wają na cześć
tych świę­tych, ode­grały klu­czową rolę w pro­ce­sie sca­la­nia wspól­not na­wet
wów­czas, gdy przez całe stu­le­cia ich człon­ko­wie byli wy­pę­dzani z miej­sca
za­miesz­ka­nia i prze­śla­do­wani. Oni sami zresztą uznają ten wspólny ta­niec za
naj­waż­niej­szy ele­ment swo­jej toż­sa­mo­ści – za­równo in­dy­wi­du­al­nej, jak
i gru­po­wej, choć nie jest to dla nich ra­do­sna uro­czy­stość. Prze­ciw­nie: wiąże się
dla nich z ogrom­nym stre­sem, wręcz bó­lem. Opi­su­jąc ją, uży­wają mię­dzy
in­nymi okre­śleń „na­pię­cie”, „zma­ga­nie”, „cier­pie­nie”. Sama na­zwa
spo­łecz­no­ści oraz ry­tu­ału po­cho­dzi od grec­kiego cza­sow­nika ana­ste­nāzo,
ozna­cza­ją­cego „wes­tchnąć” – to sko­ja­rze­nie z ję­kami wy­da­wa­nymi przez
tan­ce­rzy. Mimo wszystko mó­wią rów­nież o po­czu­ciu głę­bo­kiego speł­nie­nia,
które może przy­nieść uzdro­wie­nie du­chowe, a na­wet fi­zyczne.
Za przy­kład niech po­służy Stella, star­sza ko­bieta, która tego wie­czoru
pro­wa­dziła tan­ce­rzy. Gdy za­py­ta­łem, dla­czego bie­rze udział w ce­re­mo­nii,
od­rze­kła: „Dla­tego, że kie­dyś za­cho­ro­wa­łam. Bar­dzo cier­pia­łam. Gdyby nie
ana­ste­na­ria, toby mnie za­mknęli [w szpi­talu psy­chia­trycz­nym – przyp. D. X.]”.
W mło­do­ści Stella zma­gała się z cho­robą psy­chiczną. Do­świad­czała lęku
i stra­ciła całą ra­dość ży­cia. Czuła się zmę­czona, nie mo­gła się zmu­sić do
wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków do­mo­wych. W końcu prze­stała spo­ty­kać się
z ludźmi, nie chciała na­wet wyjść z domu. Bez­czyn­nie pa­trzyła, jak jej mło­dość
prze­mija. „Przez dwa lata sie­dzia­łam na krze­śle i wpa­try­wa­łam się w okno” –
po­wie­działa mi. Zmar­twiona ro­dzina za­brała ją do mia­sta na wi­zytę u le­ka­rza,
który po­twier­dził, że Stellę do­tknęła de­pre­sja (wtedy na­zy­wano ją
me­lan­cho­lią). W tam­tym cza­sie do­piero za­czy­nano wy­ko­rzy­sty­wać zdo­by­cze
me­dy­cyny do ra­dze­nia so­bie z za­bu­rze­niami na­stroju, więc le­karz nie­wiele
mógł zdzia­łać. Zde­ter­mi­no­wana ro­dzina we­zwała star­szych wio­ski. Po dłu­gich
roz­trzą­sa­niach do­szli oni do wnio­sku, że Stella po­winna wziąć udział
w ana­ste­na­riach. Tak zro­biła – i zmie­niło to jej ży­cie. De­pre­sja ustą­piła.
Stella nie jest żad­nym wy­jąt­kiem. W roz­ma­itych kul­tu­rach z ca­łego świata
prak­ty­kuje się uzdra­wia­jące ry­tu­ały. W pierw­szej chwili można wąt­pić w ich
sku­tecz­ność. Nie­które niosą bo­wiem dla zdro­wia wię­cej za­gro­żeń niż
za­uwa­żal­nych ko­rzy­ści. Jak już się jed­nak prze­ko­na­li­śmy, to, że dany ry­tuał nie
ma bez­po­śred­niego wpływu na świat ma­te­rialny, nie ozna­cza, że nie wpływa
zu­peł­nie na nic. Po­twier­dze­niem tego są nie tylko liczne oso­bi­ste świa­dec­twa,
które zgro­ma­dzili et­no­gra­fo­wie. Ist­nieje rów­nież wiele ba­dań po­ka­zu­ją­cych, że
ry­tu­ały fak­tycz­nie wpły­wają na zdro­wie i sa­mo­po­czu­cie – w spo­sób trudny do
uchwy­ce­nia, ale istotny. Że ich dzia­ła­nie można ba­dać, wy­ja­śniać i mie­rzyć.

•••
Ko­lebką wielu spo­śród naj­star­szych ry­tu­ałów świata są In­die. Nic więc
dziw­nego, że liczne ba­da­nia prze­pro­wa­dzono wła­śnie tam. W cza­sie jed­nego
z nich mię­dzy­na­ro­dowa grupa na­ukow­ców przy­glą­dała się efek­tom udziału
w Di­wali, hin­du­skim fe­sti­walu świa­tła[1]. Uro­czy­stość, która z po­czątku była
świę­tem plo­nów, sta­nowi oka­zję do uczcze­nia zwy­cię­stwa świa­tła nad
ciem­no­ścią. Ob­chody trwają pięć dni i przez więk­szość tego czasu na­leży
prze­strze­gać ści­śle okre­ślo­nych za­sad, na przy­kład od­by­wać wspólne mo­dli­twy
i spo­ży­wać ra­zem po­siłki. Na sam ko­niec or­ga­ni­zo­wany jest po­kaz sztucz­nych
ogni. Ze­spół pro­wa­dzący ba­da­nie za­pra­szał do udziału osoby, które
uczest­ni­czyły w Di­wali w dwóch róż­nych me­tro­po­liach w pół­noc­nej czę­ści
In­dii. Ba­da­cze skła­dali im wi­zytę przed fe­sti­wa­lem, w trak­cie ob­cho­dów i po
ich za­koń­cze­niu. Za każ­dym ra­zem prze­pro­wa­dzali liczne wy­wiady i an­kiety,
by oce­nić sa­mo­po­czu­cie spo­łeczne, umy­słowe i emo­cjo­nalne uczest­ni­ków.
Oka­zało się, że w cza­sie fe­sti­walu ba­dani byli w lep­szym na­stroju, do­świad­czali
wię­cej po­zy­tyw­nych emo­cji i czuli się bar­dziej zwią­zani z całą spo­łecz­no­ścią.
Wła­ści­wie efekty te za­częły być wi­doczne jesz­cze przed roz­po­czę­ciem
uro­czy­sto­ści. Im wię­cej czasu spę­dzano na przy­go­to­wa­niach, tym bar­dziej
po­pra­wiało się sa­mo­po­czu­cie – można więc wy­snuć wnio­sek, że samo
ocze­ki­wa­nie może przy­nieść ko­rzystne re­zul­taty.
Po­dobne ba­da­nie prze­pro­wa­dził an­tro­po­log Jef­frey Snod­grass w po­bli­skim
sta­nie Ma­dhya Pra­deś – ale oko­licz­no­ści były cał­kiem inne[2]. Przez dwa lata
Snod­grass pro­wa­dził ba­da­nia te­re­nowe wśród kilku ple­mion Sa­ha­riya, które
od se­tek lat żyją w le­sie tro­pi­kal­nym nad rzeką Kuno. Kiedy na czę­ści tego
ob­szaru utwo­rzono Park Na­ro­dowy Kuno, miesz­kań­ców dwu­dzie­stu czte­rech
wio­sek wy­sie­dlono i każ­dej ro­dzi­nie przy­dzie­lono zie­mię uprawną kilka
ki­lo­me­trów od gra­nicy parku. Mu­sieli te­raz na­uczyć się pro­wa­dzić osia­dły,
rol­ni­czy tryb ży­cia, a to była dia­me­tralna zmiana. Co gor­sza, po­nie­waż zo­stali
od­izo­lo­wani za­równo te­ry­to­rial­nie, jak i spo­łecz­nie stali się ła­twym ce­lem
wy­praw łu­pież­czych oraz ata­ków do­ko­ny­wa­nych przez pa­ste­rzy, ma­ją­cych tam
znaczne wpływy po­li­tyczne. Wszyst­kie te nowe oko­licz­no­ści od­dzia­ły­wały na
ich zdro­wie. Po re­lo­ka­cji człon­ko­wie ple­mion mu­sieli się mie­rzyć z ogrom­nym
stre­sem, który od­tąd to­wa­rzy­szył im już stale. Ana­lizy DNA wy­ka­zały, że
wy­sie­dleńcy mieli skró­cone te­lo­mery (koń­cówki chro­mo­so­mów, chro­niące
or­ga­nizm przed sta­rze­niem się i cho­ro­bami)[3]. Taki stan te­lo­me­rów wska­zuje
na stres psy­chiczny, łą­czy się ze sła­bym zdro­wiem i mniej­szą dłu­go­ścią ży­cia.
Wie­rze­nia ple­mion Sa­ha­riya to mie­szanka hin­du­izmu i na­le­cia­ło­ści
miej­sco­wych. Ich człon­ko­wie prak­ty­kują wiele spo­śród naj­waż­niej­szych
hin­du­skich ry­tu­ałów. Snod­grass i jego ze­spół chcieli się prze­ko­nać, czy udział
w nich po­może w ra­dze­niu so­bie ze stre­sem. Dla­tego po­sta­no­wili zba­dać
wpływ dwóch uro­czy­sto­ści re­li­gij­nych na zdro­wie. Pierw­szą z nich była Holi,
znana też jako święto ko­lo­rów. Od­bywa się w marcu dla uczcze­nia końca zimy
i na­dej­ścia wio­sny. Ob­chody roz­po­czy­nają się dzień wcze­śniej: wierni ukła­dają
stosy drewna na ogni­ska i palą wi­ze­runki złego de­mona o imie­niu Ho­lika.
W dniu Holi wszy­scy wy­cho­dzą na ulice, po­le­wają się na­wza­jem wodą
i ob­sy­pują prosz­kiem w ja­skra­wych ko­lo­rach. Draż­nią się ze sobą i ro­bią so­bie
psi­kusy. Ofiarą żar­tów mogą paść na­wet osoby z wyż­szych szcze­bli hie­rar­chii
spo­łecz­nej, bo w tym wy­jąt­ko­wym dniu można ła­mać za­sady – te same, które są
tak re­stryk­cyj­nie prze­strze­gane przez resztę roku.
Dru­gie święto to Na­wa­ra­tri, rów­nież od­by­wa­jące się wio­sną, kilka ty­go­dni
po Holi. Or­ga­ni­zo­wane jest na cześć kilku bo­giń, na przy­kład Durgi, Lakszmi
lub Sa­ra­swati – za­leż­nie od miej­sco­wych upodo­bań. Na­wa­ra­tri także
po­prze­dzają różne przy­go­to­wa­nia. Naj­waż­niej­sze ob­chody trwają dwa dni
i obej­mują pro­ce­sje, mo­dli­twy, tańce i śpiewy, nie­rzadko wy­ko­ny­wane
w tran­sie lub opę­ta­niu, a koń­czą się wspól­nym po­sił­kiem. Ba­da­cze co­dzien­nie
po­bie­rali od uczest­ni­ków obu świąt próbki śliny i na ich pod­sta­wie mie­rzyli
po­ziom kor­ty­zolu, hor­monu, któ­rego po­ziom pod­nosi się pod wpły­wem stresu.
Do­dat­kowo prze­pro­wa­dzali an­kiety po­zwa­la­jące stwier­dzić ob­jawy lęku
i de­pre­sji.
Za­uwa­żyli, że w cza­sie obu fe­sti­wali czę­sto wy­stę­po­wały na­pię­cia spo­łeczne.
Po­nie­waż na uli­cach i w do­mach do­cho­dziło do licz­nych spo­tkań du­żych grup
lu­dzi, nie­trudno było o fru­stra­cję, nie­po­ro­zu­mie­nia, a na­wet bi­ja­tyki. Po­mimo
tych na­pięć, gdy ba­da­cze prze­ana­li­zo­wali zgro­ma­dzone dane i po­rów­nali je
z po­cząt­ko­wymi po­mia­rami, zo­ba­czyli, że ob­rzędy miały po­zy­tywny wpływ na
zdro­wie fi­zyczne i psy­chiczne osób bio­rą­cych w nich udział. Istot­nie
zmniej­szyły się ob­jawy de­pre­sji i lęku, za to ba­dani de­kla­ro­wali, że ich kon­dy­cja
umy­słowa i emo­cjo­nalna znacz­nie się po­pra­wiła. Ta su­biek­tyw­nie od­czu­wana
po­prawa do­bro­stanu zna­la­zła od­bi­cie w po­mia­rach po­ziomu kor­ty­zolu: spa­dał
on po każ­dym z ry­tu­ałów. Mimo spo­ra­dycz­nych na­pięć, które mogą się zda­rzyć
pod­czas każ­dego zgro­ma­dze­nia, ta­kie fe­sti­wale jak Di­wali, Holi i Na­wa­ra­tri są
ra­do­sne, przy­po­mi­nają kar­na­wał czy ostatki. W końcu – nie­za­leż­nie od in­nych
funk­cji – wspól­nie od­pra­wiane ry­tu­ały od za­wsze są źró­dłem ucie­chy,
po­zwa­lają na chwilę odło­żyć na bok co­dzienne obo­wiązki i po pro­stu przez
mo­ment cie­szyć się ży­ciem. Nic więc dziw­nego, że udział w nich po­zy­tyw­nie na
nas wpływa.
Zwią­zek mię­dzy udzia­łem w ry­tu­ałach a do­brym sa­mo­po­czu­ciem nie
ogra­ni­cza się jed­nak do wy­da­rzeń peł­nych eu­fo­rii. W wielu sy­tu­acjach ry­tu­ały,
które mogą wy­da­wać się stre­su­jące, bo­le­sne lub wprost nie­bez­pieczne, są
za­le­ca­nym w da­nej kul­tu­rze re­me­dium na roz­ma­ite do­le­gli­wo­ści. Na przy­kład
ce­re­mo­nia zār prak­ty­ko­wana w róż­nych re­jo­nach Afryki i Bli­skiego Wschodu,
w cza­sie któ­rej uczest­nicy ca­łymi go­dzi­nami tań­czą, aż nie­mal pa­dają z nóg,
ma po­ma­gać w po­ko­na­niu de­pre­sji, po­zby­ciu się lę­ków i in­nych przy­pa­dło­ści
ko­ja­rzo­nych z opę­ta­niem. W Mek­syku czci­ciele Santa Mu­erte po­ko­nują długą
drogę, czoł­ga­jąc się w bło­cie, aby bła­gać bó­stwo o ule­cze­nie z nie­płod­no­ści oraz
in­nych pro­ble­mów zdro­wot­nych. Rdzenne ple­miona Ame­ryki Pół­noc­nej
prak­ty­kują ta­niec słońca – uzdra­wia­jącą ce­re­mo­nię, w cza­sie któ­rej na­kłuwa się
lub wręcz roz­szar­puje ciało. Na ca­łym świe­cie lu­dzie po­dej­mują trud
piel­grzy­mek i prze­kra­czają wów­czas gra­nice wła­snej wy­trzy­ma­ło­ści, by
od­na­leźć roz­wią­za­nie swo­ich pro­ble­mów.
Można by po­wie­dzieć, że ry­tu­ały te przy­spa­rzają wię­cej stresu oso­bom je
ob­ser­wu­ją­cym niż uczest­ni­kom. Czy nie przej­mują się oni fi­zycz­nym
cier­pie­niem? A może ich próg bólu jest wyż­szy? Lu­dzie czę­sto py­tają mnie, czy
te eks­tre­malne ry­tu­ały nie mają w so­bie przy­pad­kiem cze­goś z ma­so­chi­zmu.
A może osoby, które chęt­nie biorą udział w tego typu prak­ty­kach, zwy­czaj­nie
lu­bują się w bólu i od­czu­wają go jako coś przy­jem­nego? Nie są­dzę – ta­kiej
in­ter­pre­ta­cji prze­czą też do­wody an­tro­po­lo­giczne.
Uczest­nicy tego typu ry­tu­ałów mó­wią ra­czej o cier­pie­niu niż o przy­jem­no­ści.
Na­wet wów­czas, gdy wszy­scy ocze­kują, że wy­każą się oni od­wagą i nie zdra­dzą
oznak bólu, wy­star­czy spoj­rzeć na ich twa­rze. Do­kład­nie to ro­bi­li­śmy wraz
z moim ze­spo­łem w cza­sie ba­da­nia mi­miki pod­czas ce­re­mo­nii cho­dze­nia po
ogniu. Na­gra­li­śmy całe zda­rze­nie za po­mocą ka­mer HD i wy­bra­li­śmy z niego
po­nad dwa ty­siące stop-kla­tek z twa­rzami lu­dzi, któ­rzy wła­śnie szli po
roz­ża­rzo­nych wę­glach. Na­stęp­nie po­ka­zy­wa­li­śmy stop-klatki nie­za­leż­nym
spe­cja­li­stom w pra­cowni, pro­sząc o okre­śle­nie, ja­kie emo­cje ma­lują się na tych
twa­rzach. Na­wet je­śli cho­dzący po ogniu sta­rali się wy­glą­dać tak, jakby za nic
mieli stres i pa­lący ból, wszy­scy py­tani byli w sta­nie roz­po­znać oznaki
fi­zycz­nego cier­pie­nia, które na­si­lało się, gdy osoby wid­nie­jące na zdję­ciach
sta­wiały ko­lejne kroki[4].
Wy­niki te zga­dzały się z da­nymi bio­me­trycz­nymi. Za każ­dym ra­zem, gdy
ba­da­łem stan psy­chiczny uczest­ni­ków eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów, zdu­mie­wało
mnie to, jak sil­nie re­ago­wały ich ciała. Jak mó­wi­łem, tętno osią­gało ta­kie
war­to­ści, któ­rych ni­gdy bym się nie spo­dzie­wał u zdro­wej osoby. Inna miara
po­ziomu po­bu­dze­nia, czyli re­ak­cja skórno-gal­wa­niczna, wska­zała, że pod­czas
Tha­ipu­sam Ka­vadi po­ziom stresu był o rząd wiel­ko­ści wyż­szy niż w trak­cie
in­nych stre­su­ją­cych sy­tu­acji z ży­cia co­dzien­nego uczest­ni­ków[5]. Wi­doczne
oznaki stresu za­ob­ser­wo­wano rów­nież u osób bio­rą­cych udział w ry­tu­ale
prze­kłu­cia ciała w cza­sie kon­wentu BDSM (a wy­da­wa­łoby się, że aku­rat dla
ama­to­rów ta­kich wra­żeń ból jest czymś przy­jem­nym). Ba­da­cze, któ­rzy
po­bie­rali tam próbki śliny, stwier­dzili dwu­stu­pięć­dzie­się­cio­pro­cen­towy wzrost
po­ziomu kor­ty­zolu[6].
Eks­tre­malne ry­tu­ały wy­wo­łują nie tylko ból i stres. Wiele z nich może
po­zo­sta­wić bli­zny albo skoń­czyć się uszko­dze­niem ciała lub in­fek­cją. Czę­sto
od­by­wają się one w cza­sie ma­so­wych zgro­ma­dzeń, gdy lu­dzie są stło­czeni,
a wa­runki sa­ni­tarne po­zo­sta­wiają wiele do ży­cze­nia. W ta­kich oko­licz­no­ściach
ła­two mogą się roz­prze­strze­niać cho­roby za­kaźne – to ogromne wy­zwa­nie dla
układu od­por­no­ścio­wego. Wziąw­szy pod uwagę te za­gro­że­nia, Świa­towa
Or­ga­ni­za­cja Zdro­wia zwró­ciła uwagę na kwe­stię zdro­wia i bez­pie­czeń­stwa
piel­grzy­mów, w 2012 roku zaś czo­łowe cza­so­pi­smo me­dyczne „The Lan­cet”
po­świę­ciło cały nu­mer re­ko­men­da­cjom do­ty­czą­cym or­ga­ni­zo­wa­nia tego typu
wy­da­rzeń[7]. Dla­czego za­tem czę­sto mówi się o ko­rzy­ściach zdro­wot­nych
pły­ną­cych z prak­ty­ko­wa­nia tych nie­bez­piecz­nych ry­tu­ałów? Czy to może być
prawda?

•••
W 2012 roku opi­sano ko­lejne prze­pro­wa­dzone w In­diach ba­da­nie do­ty­czące
wpływu uczest­nic­twa w ma­so­wych zgro­ma­dze­niach re­li­gij­nych na zdro­wie[8].
Okre­śle­nie „ma­sowe” nie jest tu prze­sadą. Kumbh Mela to jedna
z naj­waż­niej­szych piel­grzy­mek hin­du­istów. Jej ko­rze­nie giną w po­mroce
dzie­jów. Piel­grzymi przy­by­wają nad brzegi czte­rech głów­nych rzek, by się
mo­dlić i zmyć z sie­bie grze­chy dzięki ką­pieli w świę­tej wo­dzie. Naj­waż­niej­sze
uro­czy­sto­ści od­by­wają się co dwa­na­ście lat, co sześć lat ob­cho­dzone jest
na­to­miast po­dobne święto na mniej­szą skalę. Na­wet na te skrom­niej­sze
piel­grzymki wy­ru­sza po­nad dwa­dzie­ścia mi­lio­nów lu­dzi. Żadne jed­nak
wy­da­rze­nie na świe­cie nie gro­ma­dzi ich tylu co główna piel­grzymka, czyli
Maha Kumbh Mela. Sza­cuje się, że w ostat­nich la­tach przy­cią­gnęła ona nad
brzeg Gan­gesu nie­opo­dal mia­sta Pra­ja­gradź na­wet sto pięć­dzie­siąt mi­lio­nów
wy­znaw­ców. Uro­czy­sto­ści trwają mie­siąc, wielu piel­grzy­mów cały ten czas żyje
w nie­zwy­kle su­ro­wych wa­run­kach, co pro­wa­dzi do fi­zycz­nego wy­czer­pa­nia.
Miesz­kają w pro­wi­zo­rycz­nych na­mio­tach lub śpią na ziemi, wy­sta­wieni na
sub­tro­pi­kalne słońce w dzień i tem­pe­ra­tury bli­skie zera nocą, zdani na ła­skę
ży­wio­łów. Ką­pią się w Gan­ge­sie, z niego też czer­pią wodę do pi­cia, choć jest
jedną z naj­bar­dziej za­nie­czysz­czo­nych rzek na Ziemi, pełną od­pa­dów
che­micz­nych, śmieci i nie­oczysz­czo­nych ście­ków spły­wa­ją­cych z licz­nych miast
le­żą­cych wzdłuż jej biegu. W do­datku jest bar­dzo gło­śno, pa­nuje ogromny ścisk
i bra­kuje pod­sta­wo­wych pro­duk­tów i usług.
Można by się spo­dzie­wać, że w ta­kich wa­run­kach zdro­wie tylko się po­gor­szy.
Ba­da­cze po­sta­no­wili to spraw­dzić: po­rów­nać czte­ry­stu szes­na­stu piel­grzy­mów,
któ­rzy przy­byli na Kumbh Mela, z grupą kon­tro­lną zło­żoną z osób, które się
tam nie uda­wały. Na mie­siąc przed piel­grzymką uczest­nicy ba­da­nia mieli
opi­sać wy­stę­pu­jące u nich ob­jawy do­le­gli­wo­ści fi­zycz­nych i psy­chicz­nych oraz
oce­nić swoje ogólne sa­mo­po­czu­cie. An­kietę po­wtó­rzono po uro­czy­sto­ści, by
oce­nić, co się zmie­niło. Wy­niki ana­lizy były za­ska­ku­jące: u uczest­ni­ków
piel­grzymki de­kla­ro­wane wcze­śniej ob­jawy ule­gły zła­go­dze­niu i po­pra­wiło się
ogólne sa­mo­po­czu­cie.
Oczy­wi­ście choć Kumbh Mela to wy­ma­ga­jący ry­tuał, osoby bio­rące w nim
udział mogą od­po­cząć nad rzeką. Co jed­nak z in­nymi ry­tu­ałami, które po­le­gają
na za­da­wa­niu bólu i cier­pie­nia? Po­nie­waż wnio­ski z ba­da­nia
prze­pro­wa­dzo­nego pod­czas Kumbh Mela mnie za­cie­ka­wiły, skon­tak­to­wa­łem
się z jed­nym z jego au­to­rów. Spy­ta­łem, czy uważa, że po­dobne pra­wi­dło­wo­ści
mo­głyby wy­stą­pić w cza­sie eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów, które sam ba­dam.
Po­nadto – choć nikt mnie o to nie pro­sił – wy­gło­si­łem kilka kry­tycz­nych uwag
na te­mat za­sto­so­wa­nej przez nich me­to­do­lo­gii. Sam­myh Khan, psy­cho­log
spo­łeczny, za­cho­wał się jak na po­rząd­nego na­ukowca przy­stało i po­dzię­ko­wał
za moje ko­men­ta­rze, a póź­niej roz­po­częła się długa se­ria wir­tu­al­nych roz­mów
o moż­li­wych efek­tach eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów oraz o tym, jak można je ba­dać.
Oka­zało się, że mamy po­dobne za­in­te­re­so­wa­nia, po­sta­no­wi­li­śmy za­tem się
spo­tkać i omó­wić ewen­tu­alną współ­pracę. Za­pro­si­łem go na swój wy­dział, by
wy­gło­sił tam wy­kład, pra­co­wa­li­śmy rów­nież nad wnio­skiem gran­to­wym, który
miał nam za­pew­nić fi­nan­so­wa­nie ca­łego pro­jektu: chcie­li­śmy zba­dać wpływ
mau­ry­tyj­skiego ry­tu­ału Tha­ipu­sam Ka­vadi na zdro­wie uczest­ni­ków. Udało
nam się zdo­być fun­du­sze na za­kup sprzętu. Ze­bra­li­śmy też ze­spół.
Nie można było so­bie wy­ma­rzyć lep­szych oko­licz­no­ści do prze­pro­wa­dze­nia
na­szego ba­da­nia niż wła­śnie wy­ma­ga­jący od uczest­ni­ków ol­brzy­miego
fi­zycz­nego wy­siłku Tha­ipu­sam. W wy­niku licz­nych prze­kłuć ciała po­wstają
wów­czas rany, które przez cały dzień nie mogą się za­skle­pić i są nie­ustan­nie
po­draż­niane, co stwa­rza ry­zyko in­fek­cji skóry lub krwi. Od wbi­ja­nia
szpi­kul­ców w po­liczki po­wstają duże otwory, przez co skóra może się rwać,
może rów­nież dojść do uszko­dze­nia ner­wów. Wśród za­gro­żeń są też krwo­toki,
ziar­ni­niaki, bli­znowce i trwałe oszpe­ce­nie. Ry­tuał od­bywa się w pie­ką­cym
tro­pi­kal­nym słońcu, roz­grze­wa­ją­cym as­fal­towe ulice. Piel­grzymi po­ru­szają się
pie­szo, więc do­znają opa­rzeń, ich stopy po­kry­wają się pę­che­rzami. Nie­rzadko
ktoś z po­wodu upału traci przy­tom­ność. W cza­sie mo­ich wie­lo­let­nich ba­dań
sporo człon­ków mo­jego ze­społu do­stało udaru sło­necz­nego i opa­rzeń, mimo że
mo­gli­śmy – w prze­ci­wień­stwie do pąt­ni­ków – szu­kać schro­nie­nia przed
spie­kotą. Wszystko to czy­niło z ry­tu­ału do­sko­nały przed­miot ba­da­nia, ale
jed­no­cze­śnie sta­wiało przed nami wiele wy­zwań. Chcie­li­śmy zmie­rzyć wpływ
tego nie­zwy­kle trud­nego do­świad­cze­nia na sa­mo­po­czu­cie fi­zyczne
i psy­chiczne osób, które się z nim mie­rzyły. W tym celu mu­sie­li­śmy oce­nić
do­tkli­wość po­dej­mo­wa­nych dzia­łań – ale jak? Mo­gli­śmy przyj­rzeć się
ze­wnętrz­nym przy­czy­nom cier­pie­nia i w ja­kiś spo­sób oce­nić na­tę­że­nie bólu
od­czu­wa­nego przez każ­dego z uczest­ni­ków. Mo­gli­śmy też sku­pić się ra­czej na
skut­kach i mie­rzyć cie­le­sne oznaki od­czu­wa­nego cier­pie­nia. Po­sta­no­wi­li­śmy
po­łą­czyć jedno z dru­gim. Do naj­bar­dziej do­tkli­wych tor­tur za­da­wa­nych
pod­czas Tha­ipu­sam Ka­vadi na­leży prze­bi­ja­nie ciała me­ta­lo­wymi ostrzami.
Jedni za­do­wa­lają się po­je­dyn­czą igłą w ję­zyku, inni mają ich setki wbite w całe
ciało. Je­żeli po­li­czymy liczbę prze­kłuć, bę­dziemy w sta­nie osza­co­wać, jak silny
ból od­czu­wał dany uczest­nik.
Można za­ło­żyć, że ten ból – w po­łą­cze­niu ze wszyst­kimi in­nymi tru­dami –
wy­woła wy­soki po­ziom stresu. Jak wy­soki? By się tego do­wie­dzieć, mie­rzy­li­śmy
re­ak­cję skórno-gal­wa­niczną, re­je­stru­jąc prze­wod­nic­two elek­tryczne skóry. Gdy
je­ste­śmy ze­stre­so­wani, zo­staje po­bu­dzony współ­czulny układ ner­wowy
i gru­czoły ekry­nowe za­czy­nają wy­dzie­lać więk­sze ilo­ści potu. To dla­tego, gdy
je­ste­śmy zde­ner­wo­wani lub się bo­imy, pocą nam się dło­nie. Pot spra­wia, że
skóra le­piej prze­wo­dzi prąd, więc je­śli umie­ści się dwie małe elek­trody
w kil­ku­cen­ty­me­tro­wej od­le­gło­ści od sie­bie i zbada prze­pływ prądu, można
zmie­rzyć re­ak­cję współ­czul­nego układu ner­wo­wego. Jest to jego au­to­ma­tyczna
od­po­wiedź, któ­rej nie je­ste­śmy w sta­nie świa­do­mie kon­tro­lo­wać, dla­tego
wła­śnie prze­wod­nic­two skóry to je­den z głów­nych ele­men­tów ba­dań
po­li­gra­ficz­nych (ko­ja­rzo­nych czę­sto z ba­da­niem wa­rio­gra­fem, zwa­nym
wy­kry­wa­czem kłamstw). Prze­ko­na­nie o tym, że w taki spo­sób można
fak­tycz­nie wy­kryć kłam­stwo, pach­nie wpraw­dzie pseu­do­nauką, ale aku­rat
z wy­kry­wa­niem stresu to ba­da­nie ra­dzi so­bie zna­ko­mi­cie.
Dru­gim wy­zwa­niem było przed­sta­wie­nie wpływu udziału w ry­tu­ale
w licz­bach, nie opi­sowo – zdro­wie to wszak po­ję­cie nie­zwy­kle zło­żone.
Na szczę­ście Sam­myh Khan był spe­cja­li­stą od fi­lo­zo­fii zdro­wia i miał po­tężne
do­świad­cze­nie z gro­ma­dze­niem tego typu da­nych. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy liczne
ba­da­nia an­kie­towe po­zwa­la­jące oce­nić su­biek­tywne wra­że­nia zwią­zane ze
zdro­wiem oraz z sa­mo­po­czu­ciem i w ten spo­sób po­zy­ska­li­śmy dane od grupy
uczest­ni­ków Tha­ipu­sam Ka­vadi i od grupy kon­tro­l­nej (osób miesz­ka­ją­cych na
tym sa­mym te­re­nie i zwią­za­nych z tą samą kul­turą, które w da­nym roku nie
wzięły udziału w ce­re­mo­nii). Poza an­kie­tami zbie­ra­li­śmy rów­nież dane
fi­zjo­lo­giczne. Ob­ser­wo­wa­li­śmy oby­dwie grupy w su­mie przez dwa mie­siące:
przed uro­czy­sto­ścią, w jej trak­cie i po niej.
Poza spra­wami tech­nicz­nymi mu­sie­li­śmy jesz­cze zde­cy­do­wać, jak
prze­pro­wa­dzić ba­da­nie, by nie po­wo­do­wać za­mętu w cza­sie ry­tu­ału. Dla
człon­ków miej­sco­wej spo­łecz­no­ści jest to naj­waż­niej­szy czas w roku, sama
ce­re­mo­nia na cześć naj­więk­szego bó­stwa od­bywa się zaś w naj­święt­szej dla
nich świą­tyni. Z pew­no­ścią nikt nie ży­czyłby so­bie, by za­kłó­cali ją pa­łę­ta­jący się
mię­dzy pąt­ni­kami ba­da­cze. Na szczę­ście z po­mocą przy­szedł nam po­stęp
tech­no­lo­giczny, który umoż­li­wia prze­pro­wa­dze­nie po­mia­rów zdal­nie, dzięki
czemu wszystko mo­gło prze­biec w nie­zmą­cony spo­sób. Da­li­śmy ba­da­nym
prze­no­śny mo­ni­tor zdro­wia, małe urzą­dze­nie o roz­mia­rach ze­garka na rękę,
które no­sili na ra­mie­niu. Re­je­stro­wało ono ak­tyw­ność fi­zyczną, po­ziom stresu,
tem­pe­ra­turę ciała i ja­kość snu. Po­nie­waż ba­te­ria wy­star­cza na cały ty­dzień, nie
mu­sie­li­śmy nie­po­koić ba­da­nych w dniu ry­tu­ału. Przez mie­siąc po­prze­dza­jący
święto i jesz­cze mie­siąc po jego za­koń­cze­niu co ty­dzień od­wie­dza­li­śmy ich, by
po­brać dane i wy­ko­nać do­dat­kowo po­miar czę­sto­tli­wo­ści ak­cji serca, ci­śnie­nia
krwi oraz in­deksu masy ciała (BMI).
Zgro­ma­dzone dane do­wo­dzą, jak wy­ma­ga­jący jest cały ry­tuał. Ba­da­nym
przez nas uczest­ni­kom prze­bi­jano ciało śred­nio w sześć­dzie­się­ciu trzech
miej­scach, przy czym nie­któ­rym wbito po­nad czte­ry­sta igieł. Nie po­zo­stało to
bez wpływu na fi­zjo­lo­gię: ich re­ak­cja skórno-gal­wa­niczna była znacz­nie wyż­sza
niż w in­nych dniach, co wska­zuje, że do­świad­czali na­prawdę eks­tre­mal­nego
bólu. Nie­któ­rzy po­su­wali się wy­jąt­kowo da­leko: osoby cier­piące na cho­roby
prze­wle­kłe wy­bie­rały naj­bar­dziej eks­tre­malne formy ry­tu­ału, po­dob­nie zresztą
jak uczest­nicy wy­klu­czeni spo­łecz­nie z uwagi na ni­ski sta­tus spo­łeczno-
eko­no­miczny. Krótko mó­wiąc – ci, któ­rzy byli w więk­szej po­trze­bie, byli go­towi
za­pła­cić wyż­szą cenę. A mó­wię o na­prawdę wy­so­kiej stawce: uczest­nicy
zma­ga­jący się z cho­ro­bami zno­sili dzie­się­cio­krot­nie wię­cej prze­kłuć niż
po­zo­stali. Co zna­mienne, cier­pie­nie nie miało dłu­go­fa­lo­wego wpływu na
or­ga­nizm. Już po kilku dniach pod każ­dym wzglę­dem ich zdro­wie wró­ciło do
normy. Wię­cej – wy­raź­nie po­pra­wił się stan ich zdro­wia psy­chicz­nego.
W do­datku po­prawa była pro­por­cjo­nalna do po­ziomu bólu od­czu­wa­nego
w cza­sie ce­re­mo­nii. Na przy­kład po­lep­sze­nie zdro­wia psy­chicz­nego u tej
po­łowy uczest­ni­ków, któ­rej wbito naj­wię­cej igieł, była o trzy­dzie­ści pro­cent
więk­sza niż u po­łowy po­trak­to­wa­nej bar­dziej ulgowo. U osób, które nie brały
udziału w ry­tu­ale, nie za­ob­ser­wo­wano po­lep­sze­nia sa­mo­po­czu­cia ani ja­ko­ści
ży­cia.
Na pierw­szy rzut oka wy­gląda to na pa­ra­doks, skoro cały czas mowa
o do­świad­cze­niach wy­wo­łu­ją­cych ol­brzymi stres i sta­no­wią­cych bez­po­śred­nie
za­gro­że­nie dla zdro­wia. A jed­nak je­żeli weź­mie się pod uwagę wszystko to, co
już wiemy o ry­tu­ałach, ta­kie wy­niki nie po­winny za­ska­ki­wać. Nie­które
z opi­sy­wa­nych tra­dy­cji są prak­ty­ko­wane od ty­siąc­leci wła­śnie ze względu na
ich dzia­ła­nie na po­zio­mie fi­zycz­nym i fi­zjo­lo­gicz­nym oraz spo­łecz­nym –
po­dobne efekty można za­ob­ser­wo­wać w in­nych sfe­rach ży­cia, ale to
w kon­tek­ście ry­tu­ału wszyst­kie sprzę­gają się z sobą w nie­po­wta­rzalny spo­sób.
Jak już mó­wi­łem, ry­tu­ały w istotny spo­sób wpły­wają na psy­chikę. Dzięki
temu, że mają ści­śle okre­śloną struk­turę i są prze­wi­dy­walne, po­ma­gają nam się
za­ko­twi­czyć w tym burz­li­wym świe­cie. Dają po­czu­cie upo­rząd­ko­wa­nia
i kon­troli nad peł­nymi cha­osu sy­tu­acjami w ży­ciu co­dzien­nym, nad któ­rymi
czę­sto trudno za­pa­no­wać – dzięki temu ła­twiej ra­dzimy so­bie z lę­kiem.
Co wię­cej, re­gu­larne uczest­ni­cze­nie w ry­tu­ałach wy­maga wy­siłku i po­świę­ceń,
więc sta­jemy się bar­dziej zdy­scy­pli­no­wani i zy­sku­jemy więk­szą sa­mo­kon­trolę.
Po­twier­dziły to liczne ba­da­nia – wy­ka­zały, że osoby od­by­wa­jące ry­tu­ały
do­ko­nują roz­sąd­niej­szych wy­bo­rów ży­wie­nio­wych, le­piej so­bie ra­dzą
z do­star­cza­niem or­ga­ni­zmowi od­po­wied­niej liczby ka­lo­rii oraz mają sil­niej­szą
mo­ty­wa­cję do pro­wa­dze­nia zdro­wego trybu ży­cia[9]. Tra­dy­cje re­li­gijne, które
na­dają ry­tu­ałom cha­rak­ter sa­kralny i za­chę­cają do re­gu­lar­nych prak­tyk,
po­tę­gują jesz­cze ich wpływ na umie­jęt­ność sa­mo­re­gu­la­cji. Sys­temy kul­tu­rowe
sta­wiają na­to­miast przed nami kon­kretne cele i mo­ty­wują nas do
po­dej­mo­wa­nia wy­siłku, który po­zwoli je osią­gnąć. Cele te same w so­bie wcale
nie mu­szą być czymś przy­jem­nym – mało kto lubi gło­do­wać lub wbi­jać so­bie
igły w ciało. Ta­kie osią­gnię­cia wy­ma­gają du­żej siły woli wzmac­nia­ją­cej się
ni­czym mię­sień, gdy się ją ćwi­czy[10]. Po­czu­cie speł­nie­nia, które przy­cho­dzi
wraz z osią­gnię­ciem celu, zwięk­sza pew­ność sie­bie i po­maga się zmo­ty­wo­wać
do sta­wie­nia czoła in­nym wy­zwa­niom. Być może wła­śnie dla­tego osoby
re­li­gijne mają czę­sto zdrowe na­wyki, na przy­kład rza­dziej nad­uży­wają
sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych. Poza tym an­ga­żują się w bez­piecz­niej­sze
za­cho­wa­nia sek­su­alne[11].
Czę­sto nie za­uwa­żamy na­wet tych skut­ków, ale z ry­tu­ałami wią­żemy
kon­kretne ocze­ki­wa­nia. Zwra­ca­łem już uwagę na to, że in­tu­icyj­nie
przy­pi­su­jemy im moc wpły­wa­nia na rze­czy­wi­stość. Świet­nym przy­kła­dem są
ba­da­nia wspo­mniane w roz­dziale dru­gim i trze­cim: dzieci w wieku
przed­szkol­nym uwa­żały, że ro­bimy się starsi za sprawą przy­jęć uro­dzi­no­wych,
a do­ro­słym ko­szy­ka­rzom, któ­rzy przed rzu­tem wy­ko­nali swój ry­tuał, da­wano
więk­sze szanse na zdo­by­cie punktu. Ry­tu­ały zdają się po­twier­dzać ten
in­tu­icyj­nie wy­czu­wany zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy. Spra­wiają, że
ocze­ku­jemy po­zy­tyw­nych re­zul­ta­tów i mamy wię­cej na­dziei.
Gdy pa­cjent po­łknie ta­bletkę z cu­kru otrzy­maną od le­ka­rza, który po­wie, że
to praw­dziwy lek, czę­sto do­zna po­prawy stanu zdro­wia. To znany efekt
pla­cebo. Dzięki temu, że pa­cjent ma po­zy­tywne na­sta­wie­nie do te­ra­pii, może
się u niego ob­ni­żyć po­ziom hor­mo­nów stresu. Układ od­por­no­ściowy jest dzięki
temu mniej ob­cią­żony, a to po­maga wró­cić do zdro­wia. Choć pla­cebo nie
sprawi, że zro­śnie się kość ani że zmniej­szy się guz, po­trafi w pew­nym stop­niu
zła­go­dzić ból, mi­grenę, bez­sen­ność, lęk i de­pre­sję. Za­nim jesz­cze do­wie­dziono
tego na­ukowo, we wszyst­kich kul­tu­rach od wie­ków wy­ko­rzy­sty­wano ry­tu­ały
uzdra­wia­jące, by sty­mu­lo­wać układ od­por­no­ściowy. In­tu­icyjne ocze­ki­wa­nie, że
wy­ko­na­nie pew­nego ob­rzędu przy­nie­sie sku­tek, może się łą­czyć z wiarą
w ist­nie­nie sił nad­przy­ro­dzo­nych, a także w praw­dzi­wość wie­dzy
prze­ka­zy­wa­nej kul­tu­rowo: skoro tylu lu­dzi za­ufało tej ce­re­mo­nii, to coś musi
być na rze­czy.
Do­dat­kowo po­móc może spo­łeczny kon­tekst ry­tu­ałów uzdra­wia­nia. Osoby
pró­bu­jące się wy­le­czyć za ich po­mocą czę­sto zma­gają się z cho­ro­bami
psy­chicz­nymi lub za­bu­rze­niami psy­cho­so­ma­tycz­nymi. Nic w tym dziw­nego.
Więk­szość lu­dzi bez wa­ha­nia pój­dzie do le­ka­rza ze zła­ma­niem ko­ści, bę­dzie
jed­nak czuła opór przed wi­zytą u psy­chia­try w przy­padku sta­nów lę­ko­wych lub
de­pre­sji. W wielu czę­ściach świata za­bu­rze­nia psy­chiczne są po­wo­dem do
wstydu lub wiążą się z utratą sta­tusu spo­łecz­nego – stąd nie­chęć do szu­ka­nia
po­mocy u spe­cja­li­sty. Pod­czas wi­zyty u uzdro­wi­ciela każdą cho­robę można
na­to­miast przy­pi­sać dzia­ła­niu złych du­chów, wiedźm albo in­nych sił
ze­wnętrz­nych. Dzięki temu daje się ona zre­in­ter­pre­to­wać w taki spo­sób, że
staje się bar­dziej ak­cep­to­walna spo­łecz­nie, a także bar­dziej zno­śna dla cho­rego.
Wię­cej: to, co wy­da­wało się cho­robą, można te­raz uznać za bło­go­sła­wień­stwo.
W spo­łecz­no­ści ana­ste­na­ria o oso­bach, które przy­cho­dzą po uzdro­wie­nie, są­dzi
się, że cier­pią, po­nie­waż zo­stały wy­brane przez świę­tych. Ich ob­jawy są nie
symp­to­mem cho­roby, tylko trudną, lecz za­szczytną i wartą po­świę­ceń drogą do
przy­ję­cia po­wo­ła­nia.
Być może naj­waż­niej­sza rola ry­tu­ału po­lega na two­rze­niu po­czu­cia więzi
z in­nymi. Uczest­nicy wspól­nych ob­rzę­dów są człon­kami trwa­łej spo­łecz­no­ści
osób, które łą­czą te same do­świad­cze­nia i war­to­ści. Udział w tych prak­ty­kach
po­zwala sce­men­to­wać więź i staje się sym­bo­licz­nym zna­kiem przy­na­leż­no­ści
oraz do­wo­dem od­da­nia gru­pie. Dzięki nim można pod­nieść swój sta­tus,
a także wzmoc­nić i roz­wi­nąć sieć spo­łeczną we wspól­no­cie.
Bar­dziej roz­wi­nięte więzi spo­łeczne to wię­cej przy­ja­ciół, do któ­rych można
się zwró­cić w po­trze­bie, wię­cej osób, które wy­słu­chają na­szych pro­ble­mów,
wię­cej wie­dzy i in­nych za­so­bów, z któ­rych można czer­pać. Dla­tego wła­śnie
oso­bom ma­ją­cym sil­niej­szą sieć wspar­cia ła­twiej po­ra­dzić so­bie ze stre­sem,
pro­wa­dzić zdrowy tryb ży­cia i cie­szyć się do­brymi re­la­cjami z ludźmi[12].
Osoby, które nie mogą li­czyć na silne wspar­cie, czę­ściej cier­pią z po­wodu
sa­mot­no­ści, de­pre­sji i wy­klu­cze­nia spo­łecz­nego[13]. Wy­stę­puje u nich więk­sze
ry­zyko cho­rób układu krą­że­nia, nad­uży­wa­nia sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych
i sa­mo­bój­stwa, czę­ściej też młodo umie­rają. Dla­tego wspar­cie in­nych osób jest
uzna­wane za klu­czowy czyn­nik za­pew­nia­jący zdro­wie i ogólny do­bro­stan.
Ry­tu­ały mogą rów­nież w bez­po­średni spo­sób od­dzia­ły­wać na pro­cesy
che­miczne za­cho­dzące w mó­zgu. Świet­nym przy­kła­dem jest układ na­grody,
od­po­wie­dzialny za re­gu­lo­wa­nie po­ziomu neu­ro­prze­kaź­ni­ków ta­kich jak
do­pa­mina i se­ro­to­nina. To wła­śnie ten pro­ces wy­czula zmy­sły, po­pra­wia
na­strój i ogólne sa­mo­po­czu­cie. Po­wstał w toku ewo­lu­cji, by mo­ty­wo­wać nas do
dzia­łań nie­zbęd­nych do prze­trwa­nia – jak choćby je­dze­nie czy współ­ży­cie.
Dla­tego wła­śnie wy­rzut do­pa­miny daje po­czu­cie szczę­ścia i głęb­szego sensu,
które czę­sto przy­po­mina zmie­niony stan świa­do­mo­ści. Me­cha­nizm ten bar­dzo
sku­tecz­nie uru­cha­miają sub­stan­cje uza­leż­nia­jące: nar­ko­tyki re­kre­acyjne czy
al­ko­hol. Od sta­ro­żyt­no­ści w róż­nych spo­łecz­no­ściach za­żywa się środki
ha­lu­cy­no­genne, by bez­po­śred­nio po­bu­dzić pro­duk­cję do­pa­miny i se­ro­to­niny
w celu wzbu­dze­nia sil­nych uczuć. Sub­stan­cje te są tak sku­teczne
w wy­wo­ły­wa­niu prze­żyć du­cho­wych, że na­zywa się je en­te­oge­nami
(z grec­kiego en­theós – „bóg we­wnątrz”).
En­te­ogeny to jed­nak nie tylko nar­ko­tyki. Ta­kie same do­świad­cze­nia można
wy­wo­łać, dzia­ła­jąc na ciało i umysł – do­brym przy­kła­dem są ry­tu­ały, które
dyk­tują, jak się po­ru­szać, jaką przy­jąć po­stawę i jak od­dy­chać, oraz za­pew­niają
sty­mu­la­cję zmy­słów. Ba­da­nia wy­ka­zały mię­dzy in­nymi, że stan głę­bo­kiej
me­dy­ta­cji może sil­nie wpły­nąć na pro­cesy che­miczne w mó­zgu. Prak­ty­ko­wa­nie
jogi ni­dry pro­wa­dzi do zwięk­sze­nia po­ziomu do­pa­miny w czę­ści mó­zgu
zwa­nej prąż­ko­wiem[14], me­dy­ta­cja Vi­pas­sana, me­dy­ta­cja mind­ful­ness
i me­dy­ta­cja trans­cen­den­talna wpły­wają na po­ziom se­ro­to­niny[15]. Co cie­kawe,
tak skraj­nie różne stany po­zwa­la­jące do­świad­czyć trans­cen­den­cji jak
spo­czy­nek (cał­ko­wite od­prę­że­nie wy­wo­łane przez głę­boką me­dy­ta­cję)
i nad­mierne po­bu­dze­nie wy­wo­łane przez trans sza­mań­ski mogą wpro­wa­dzić
czło­wieka w stan ab­sorp­cji (cał­ko­wi­tego po­chło­nię­cia przez wy­ko­ny­waną
czyn­ność), a na­wet dy­so­cja­cji.
Prak­ty­ko­wa­nie po­bu­dza­ją­cych ry­tu­ałów, które wiążą się z od­czu­wa­niem
sil­nych emo­cji, fi­zycz­nego bólu i wy­czer­pa­nia, po­wta­rzalną mu­zyką, tań­cem,
po­szcze­niem lub prze­bodź­co­wa­niem, wy­wo­łuje praw­dziwą elek­tro­che­miczną
bu­rzę w mó­zgu i spra­wia, że układ na­grody uwal­nia mie­szankę czą­ste­czek
za­pew­nia­ją­cych nam do­bre sa­mo­po­czu­cie. Se­ro­to­nina po­maga pa­no­wać nad
na­stro­jem, blo­ku­jąc ne­ga­tywne uczu­cia: działa jak lek uspo­ka­ja­jący, tłumi ból,
po­pra­wia ja­kość snu, zmniej­sza agre­sję i spra­wia, że sta­jemy się bar­dziej
to­wa­rzy­scy. Do­pa­mina z ko­lei w bar­dziej bez­po­średni spo­sób wiąże się
z od­czu­wa­niem przy­jem­no­ści, poza tym daje eks­cy­ta­cję i mo­ty­wa­cję do jej
ak­tyw­nego po­szu­ki­wa­nia. Gdy rów­no­waga mię­dzy se­ro­to­niną a do­pa­miną
zo­sta­nie za­bu­rzona, mo­żemy do­świad­czać sa­mot­no­ści, lęku, de­pre­sji lub
ca­łego wa­chla­rza in­nych za­bu­rzeń. Dla­tego wła­śnie dzia­ła­nie więk­szo­ści le­ków
prze­ciw­de­pre­syj­nych po­lega na przy­wra­ca­niu od­po­wied­niego po­ziomu
każ­dego z tych hor­mo­nów w mó­zgu.
Je­żeli stan po­bu­dze­nia utrzy­muje się przez dłuż­szy czas, or­ga­nizm może
zo­stać zmo­ty­wo­wany do pro­du­ko­wa­nia en­do­gen­nych sub­stan­cji wy­wo­łu­ją­cych
eu­fo­rię – nar­ko­ty­ków re­kre­acyj­nych na­szego mó­zgu. Sub­stan­cje te peł­nią
istotną funk­cję zwią­zaną z mo­ty­wa­cją: po­pra­wiają na­strój, zmniej­szają
dys­kom­fort i lęk, ła­go­dzą ból. Ból sam w so­bie jest nam bar­dzo po­trzebny,
po­nie­waż po­maga unik­nąć nie­bez­piecz­nych sy­tu­acji. Można uznać, że skoro
ja­kaś czyn­ność wy­wo­łuje ból, na­leży jej za­prze­stać (jest kilka wy­jąt­ków, choćby
wi­zyta u den­ty­sty). Je­śli jed­nak do­świad­czamy prze­wle­kłego bólu, stresu lub
wy­czer­pa­nia fi­zycz­nego, mózg otrzy­muje sy­gnał, że to­czy się walka
o prze­trwa­nie. Po­ród, wojna, walka i ucieczka oraz inne sy­tu­acje na gra­nicy
ży­cia i śmierci czę­sto zmu­szają nas, by­śmy prze­kra­czali swoje ogra­ni­cze­nia.
W ta­kich oko­licz­no­ściach ból może nas roz­pra­szać albo nam prze­szka­dzać.
En­do­genny układ opio­idowy spra­wia, że na­sze ciało nie pod­daje się na­wet
w eks­tre­mal­nie trud­nych sy­tu­acjach. Zo­sta­li­śmy za­tem wy­po­sa­żeni przez
ewo­lu­cję we wła­sne środki prze­ciw­bó­lowe, dzięki któ­rym cier­pie­nie nas nie
za­trzy­muje, gdy mu­simy dać z sie­bie wszystko.
Po­myślmy o bie­ga­czach dłu­go­dy­stan­so­wych. Kiedy po­ko­nują ko­lejne
ki­lo­me­try, osią­gają cza­sem stan zwany eu­fo­rią bie­ga­cza: sil­niej od­czu­wają
eks­cy­ta­cję, sła­biej – dys­kom­fort. Eu­fo­rii bie­ga­cza czę­sto to­wa­rzy­szą
od­re­al­nione wra­że­nie uno­sze­nia się w po­wie­trzu i utrata po­czu­cia czasu.
Bie­ga­cze opi­sują ten stan jako po­dobny do la­ta­nia, odu­rze­nia nar­ko­ty­ko­wego
lub do­świad­cze­nia wyj­ścia z ciała. Ma on w so­bie coś hip­no­tycz­nego, ale daje
siłę i ener­gię, a za­ra­zem po­zwala się od­prę­żyć i za­po­mnieć o zmar­twie­niach.
Te nie­zwy­kłe efekty to za­sługa kon­kret­nych ob­wo­dów mó­zgo­wych, ta­kich
wła­śnie jak en­do­genny układ opio­idowy oraz układ en­do­kan­na­bi­no­idowy.
W cza­sie ba­da­nia, które prze­pro­wa­dzi­łem ze swoim ze­spo­łem, od­kry­li­śmy,
że lu­dzie do­świad­czają po­dob­nych efek­tów, gdy we­zmą udział
w wy­ma­ga­ją­cych i bo­le­snych ce­re­mo­niach: prze­kłu­wa­niu ciała, tańcu
i cho­dze­niu po ostrzach noży lub roz­ża­rzo­nych wę­glach. Osoby, które po­rwały
się na ta­kie wy­czer­pu­jące i bo­le­sne wy­zwa­nie, do­świad­czały ogrom­nego stresu,
co po­twier­dzały re­ak­cje ich or­ga­ni­zmu: tętno się­gało dwu­stu ude­rzeń na
mi­nutę – po­dobne wy­niki za­re­je­stro­wa­li­śmy w Hisz­pa­nii. Dzięki temu
cier­pie­niu te osoby po­czuły się jed­nak le­piej: im wię­cej trudu wkła­dały
w za­da­nie, tym mniej zmę­czone były póź­niej i tym więk­szą czuły eu­fo­rię[16].
En­do­genne sub­stan­cje wy­wo­łu­jące eu­fo­rię, po­dob­nie jak ich syn­te­tyczne
od­po­wied­niki, po­ma­gają le­czyć prze­wle­kły ból i de­pre­sję, uspraw­niają
funk­cjo­no­wa­nie układu od­por­no­ścio­wego i po­pra­wiają sa­mo­po­czu­cie.
To dla­tego osoby, które re­gu­lar­nie ćwi­czą, mają lep­szy na­strój, rza­dziej cier­pią
na de­pre­sję i za­bu­rze­nia lę­kowe. Środki far­ma­ko­lo­giczne prze­pi­sy­wane na
tego ro­dzaju scho­rze­nia wpły­wają wła­śnie na nie­które neu­ro­prze­kaź­niki
po­bu­dzane pod­czas od­pra­wia­nia eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów. Ba­da­nia me­dyczne
wska­zują też, że in­ten­sywny wy­si­łek fi­zyczny może le­czyć de­pre­sję kli­niczną
rów­nie sku­tecz­nie jak leki. Sęk w tym, że osoby do­tknięte za­bu­rze­niami
na­stroju zwy­kle nie mają mo­ty­wa­cji do pod­ję­cia ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej – i tak
po­wstaje błędne koło. Ry­tu­ały kul­tu­rowe mogą po­móc je prze­rwać dzięki temu,
że po­ja­wia się ze­wnętrzna pre­sja skła­nia­jąca do dzia­ła­nia.
W związku z tym so­cjo­log Ja­mes McC­le­non za­su­ge­ro­wał, że to wła­śnie
ry­tu­ały sza­mań­skie wią­żące się z ab­sorp­cją, dy­so­cja­cją i od­mien­nymi sta­nami
świa­do­mo­ści dały bio­lo­giczne pod­stawy do wy­kształ­ce­nia się re­li­gii
i du­cho­wo­ści. Jak twier­dzi, ry­tu­ały te były pod­sta­wo­wymi me­to­dami
lecz­ni­czymi we wcze­snych spo­łecz­no­ściach ludz­kich. Po­nie­waż do­bro­czyn­nie
wpły­wały na zdro­wie, w pro­ce­sie se­lek­cji na­tu­ral­nej zwięk­szyły się szanse
ge­no­ty­pów zwią­za­nych z po­dat­no­ścią na hip­nozę. Kiedy te ge­no­typy zy­skały
prze­wagę w spo­łecz­no­ściach, mo­gły się po­ja­wić uczu­cia re­li­gijne, mity oraz
inne wy­obra­że­nia, za po­mocą któ­rych na­stęp­nie za­częto uza­sad­niać ist­nie­nie
ry­tu­ałów[17]. To hi­po­teza oparta je­dy­nie na do­my­słach, ale wy­daje się nie­zwy­kle
in­try­gu­jąca. Je­śli jest w niej choć tro­chę prawdy, zna­czy­łoby to, że ko­rzy­ści
z sza­mań­skich ry­tu­ałów po­mo­gły w toku ewo­lu­cji prze­trwać tym, któ­rzy byli na
nie po­datni. A to z ko­lei by ozna­czało, że je­ste­śmy po­tom­kami lu­dzi, któ­rym
geny ka­zały po­szu­ki­wać pew­nego ro­dzaju ry­tu­ałów. Do­słow­nie
wy­ewo­lu­owa­li­śmy po to, by je prak­ty­ko­wać.
Cier­pie­nie od­czu­wane pod­czas od­pra­wia­nia eks­tre­mal­nych ry­tu­ałów ma
przy­nieść po­prawę stanu zdro­wia oraz ko­rzy­ści spo­łeczne. Wy­da­wa­łoby się, że
z fi­zycz­nym bó­lem wiążą się też za­gro­że­nia dla zdro­wia: na przy­kład ist­nieje
ry­zyko, że uczest­nicy ry­tu­ałów będą zwięk­szać in­ten­syw­ność wy­siłku, co może
do­pro­wa­dzić do osła­bie­nia ich układu od­por­no­ścio­wego, a na­wet do
po­waż­nych ura­zów. Co dziwne, ta­kie przy­padki na­leżą do rzad­ko­ści.
Ma­ra­toń­czycy za­zwy­czaj nie bie­gną, aż padną na atak serca. Wy­gląda na to, że
rów­nież uczest­nicy ry­tu­ałów znają gra­nicę swo­jej wy­trzy­ma­ło­ści
i (z nie­licz­nymi wy­jąt­kami) umieją za­trzy­mać się tuż przed tą gra­nicą.
Do po­ten­cjal­nych skut­ków ubocz­nych ce­re­mo­nii uzdra­wia­ją­cych na­leży
prze­sadna wiara w ich moc. Choć udo­ku­men­to­wano ich do­bro­czynne
dzia­ła­nie, ry­tu­ały nie są pa­na­ceum, nie za­stą­pią też le­cze­nia
kon­wen­cjo­nal­nego. Szczę­śli­wie więk­szość osób w nich uczest­ni­czą­cych zdaje
so­bie z tego sprawę. Na­wet je­śli rol­nicy od­pra­wiają ob­rzęd ma­jący za­pew­nić
ob­fity plon, nie ozna­cza to, że prze­staną dbać o ro­śliny. Na­dal ko­rzy­stają
z do­bro­dziejstw tech­niki i wkła­dają wy­si­łek fi­zyczny w upra­wia­nie ziemi.
Więk­szość uczest­ni­ków ry­tu­ałów nie re­zy­gnuje z wi­zyt u le­ka­rza. Za­zwy­czaj
ob­rzędy i me­dy­cyna ra­czej się uzu­peł­niają, nie prze­szka­dzają so­bie na­wza­jem.
Naj­wy­raź­niej na­wet je­śli ktoś wie­rzy, że ry­tu­ały mają re­alny wpływ na
rze­czy­wi­stość, ro­zu­mie rów­nież, że nie dzia­łają we­dług za­sad zwy­kłego
związku przy­czy­nowo-skut­ko­wego.
Znacz­nie bar­dziej nie­bez­pieczna jest wiara w pseu­do­nau­kowe prak­tyki
w ro­dzaju ho­me­opa­tii. Po­dob­nie jak ry­tu­ały nie­kiedy dają one pewne ko­rzy­ści
wy­ni­ka­jące z efektu pla­cebo, co wzmac­nia wiarę w ist­nie­nie na­uko­wych
pod­staw ich dzia­ła­nia. Z tego po­wodu by­wają trak­to­wane jako
rów­no­war­to­ściowa al­ter­na­tywa dla me­dy­cyny kon­wen­cjo­nal­nej, a to z ko­lei
może mieć fa­talne kon­se­kwen­cje dla zdro­wia.
Nie­któ­rzy ży­wią prze­ko­na­nie, że ry­tu­ały przy­no­szą re­alne, bez­po­śred­nie
skutki. Z tego po­wodu może dojść do tra­ge­dii. Za przy­kład niech po­służy
prze­dziwne zja­wi­sko zwane śmier­cią wudu. Gdy ktoś wie­rzy, że rzu­cono na
niego zły urok, z prze­ra­że­nia za­czyna do­świad­czać po­waż­nych ob­ja­wów
psy­cho­so­ma­tycz­nych pro­wa­dzą­cych do cho­roby, a na­wet – w skraj­nych
przy­pad­kach – do śmierci. To prze­ci­wień­stwo efektu pla­cebo zwane jest
efek­tem no­cebo: gdy pa­cjent zo­sta­nie po­in­for­mo­wany o tym, że lek ma
nie­po­żą­dane skutki uboczne, ist­nieje duża szansa, że te skutki się po­ja­wią. Nic
dziw­nego, że więk­szość opi­sów tego rzad­kiego zja­wi­ska po­cho­dzi od le­ka­rzy.
Au­to­rem jed­nego z nich był Wal­ter Can­non, wy­kła­dowca z Ha­rvard Me­di­cal
School, który za­fa­scy­no­wał się tym te­ma­tem na po­czątku dwu­dzie­stego wieku
i za­czął zbie­rać in­for­ma­cje o śmierci wudu w róż­nych kul­tu­rach na ca­łym
świe­cie[18]. Jak się oka­zuje, w pew­nych kul­tu­rach rdzen­nych miesz­kań­ców
Au­stra­lii ist­nieje na przy­kład prze­ko­na­nie, że gdy wy­ce­lu­jemy w ko­goś kość,
mo­żemy spro­wa­dzić na niego śmierć. Kość musi po­cho­dzić od kon­kret­nego
zwie­rzę­cia – emu, kan­gura lub na­wet czło­wieka. Przy­go­to­wuje się ją w cza­sie
szcze­gól­nej ce­re­mo­nii. Cza­sem na­leży prze­wlec przez nią ludzki włos. Mogą
się nią po­słu­gi­wać tylko ry­tu­alni za­bójcy z da­nego ple­mie­nia. Fak­tycz­nie
ist­nieje kilka świa­dectw et­no­gra­ficz­nych o oso­bach, które za­cho­ro­wały i zmarły
po tym, jak wy­ce­lo­wano w nie taką kość. Zja­wi­sko to jest rów­nież znane jako
syn­drom wy­ce­lo­wa­nej ko­ści (ang. bone-po­in­ting syn­drome). We­dług in­ter­pre­ta­cji
Can­nona w isto­cie do­cho­dzi do śmierci ze stra­chu: ofiara na­prawdę uwie­rzy,
że czeka ją śmierć, od­czuwa przy­tła­cza­jący strach, staje się apa­tyczna,
prze­staje jeść i po pro­stu czeka na swój ko­niec. Można więc mó­wić
o sa­mo­speł­nia­ją­cej się prze­po­wiedni.
Istot­nym czyn­ni­kiem jest oto­cze­nie da­nej osoby. Nie tylko ofiara ob­rzędu
żyje w prze­ko­na­niu, że jej los zo­stał przy­pie­czę­to­wany – to prze­świad­cze­nie
po­dzie­lają wszy­scy człon­ko­wie spo­łecz­no­ści, co znaj­duje od­zwier­cie­dle­nie
w ich za­cho­wa­niu. Mogą na przy­kład prze­stać roz­ma­wiać z nie­szczę­śni­kiem,
uni­kać go lub igno­ro­wać, li­to­wać się nad nim, a na­wet wy­ko­nać ob­rzędy
po­grze­bowe. Nie jest to za­tem tra­ge­dia prze­ży­wana tylko oso­bi­ście, bo wo­kół
ofiary ry­tu­ału dia­me­tral­nie zmie­nia się cały świat, co przy­spie­sza speł­nie­nie się
prze­po­wiedni. Jest to ro­dzaj wy­mu­szo­nego sa­mo­bój­stwa albo – jak chcą
nie­któ­rzy – „psy­cho­lo­giczne za­bój­stwo”.
Ma­xwell Maltz, znany chi­rurg pla­styczny, opi­sał przy­pa­dek pa­cjenta
o na­zwi­sku Rus­sell, który zgło­sił się do jego ga­bi­netu w No­wym Jorku w la­tach
pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku. Rus­sell uro­dził się na jed­nej z ka­ra­ib­skich
wysp. Wiara w moc wudu była tam po­wszechna. Gdy po­wie­dział swo­jej
dziew­czy­nie, że wy­dał wszyst­kie oszczęd­no­ści na ope­ra­cję dol­nej wargi, ta
wście­kła się i oświad­czyła, że rzu­ciła na niego za­klę­cie wudu. On z po­czątku
nie­spe­cjal­nie się tym prze­jął. Na­za­jutrz od­krył jed­nak małe zgru­bie­nie po
we­wnętrz­nej stro­nie wargi i uznał, że to znany z le­gendy „afry­kań­ski
chrząszcz”, który po­woli po­chło­nie jego du­szę. Kilka ty­go­dni póź­niej wró­cił do
Maltza jako wrak czło­wieka. Maltz wspo­mi­nał:

Kiedy pan Rus­sell po­ja­wił się u mnie po raz pierw­szy, wy­glą­dał bar­dzo do­brze, miał
tylko tro­chę za dużą dolną wargę. Był po­staw­nym męż­czy­zną o atle­tycz­nej bu­do­wie,
za­cho­wy­wał się god­nie, ema­no­wał z niego ja­kiś we­wnętrzny ma­gne­tyzm. [...]
Na­to­miast pan Rus­sell, który sie­dział przede mną po wszyst­kich tych przej­ściach,
spra­wiał wra­że­nie star­szego o przy­naj­mniej 20 lat. Drżały mu ręce. Oczy i po­liczki
miał za­pad­nięte. Schudł przy­naj­mniej 15 ki­lo­gra­mów. Zmiany w jego wy­glą­dzie były
cha­rak­te­ry­styczne dla pro­cesu, który w me­dy­cy­nie (z braku lep­szego ter­minu)
na­zywa się sta­rze­niem[19].

Dla Maltza nie był to pierw­szy taki przy­pa­dek. Nie za­kwe­stio­no­wał więc
tego, co usły­szał. Usu­nął zgru­bie­nie (oka­zało się, że to po pro­stu
po­wierz­chowna bli­zna po ope­ra­cji) i po­ka­zał je Rus­sel­lowi. Ten, prze­ko­nany, że
za­klę­cie zo­stało zdjęte, szybko wró­cił do zdro­wia.
We­dług re­la­cji Can­nona miej­scowi sza­mani usi­ło­wali za­po­bie­gać śmierci
wudu w po­dobny spo­sób: wy­ko­ny­wali małe na­cię­cie w ciele osoby, na którą
rzu­cono urok, i po­ka­zy­wali jej mały frag­ment ko­ści, ząb lub pa­zur. Osoba ta
była wtedy prze­ko­nana, że przy­czyna jej cier­pień zo­stała zlo­ka­li­zo­wana
i usu­nięta, a za­tem po­tężny urok zo­stał zdjęty. Po­nie­waż praw­dzi­wym
po­wo­dem był stres psy­cho­so­ma­tyczny wy­wo­łany prze­świad­cze­niem
o sku­tecz­no­ści ma­gii wudu, cały pro­ces fak­tycz­nie przy­no­sił uzdro­wie­nie.
Można by po­my­śleć, że hi­sto­rie Can­nona i Maltza to tylko aneg­dotki pełne
wy­ol­brzy­mień, prze­siąk­nięte ty­po­wym dla tam­tych cza­sów ra­si­zmem, i że nie
na­leży brać ich na po­waż­nie. Tomy pu­bli­ka­cji me­dycz­nych pę­kają jed­nak
w szwach od opi­sów po­dob­nych przy­pad­ków, a prze­pro­wa­dzone eks­pe­ry­menty
po­twier­dzają, że na­sze ocze­ki­wa­nia mogą mieć na zdro­wie ol­brzymi wpływ –
za­równo po­zy­tywny, jak i ne­ga­tywny[20]. Ry­tu­ały od­gry­wały rolę pla­cebo
i no­cebo na długo przed tym, jak za­częto uży­wać ta­ble­tek z cu­kru.

•••
Zja­wi­ska ta­kie jak śmierć wudu na­leżą jed­nak do rzad­ko­ści. W więk­szo­ści
kul­tur źle wi­dziane jest wy­ko­rzy­sty­wa­nie ry­tu­ałów do wy­rzą­dza­nia krzywdy
lub do za­pew­nia­nia so­bie prze­wagi nad in­nymi. Tego typu dzia­ła­nia są
uzna­wane za czarną ma­gię. W spo­łe­czeń­stwach, w któ­rych po­wszechna jest
wiara w ich sku­tecz­ność, zwy­kle ist­nieją za­sady za­ka­zu­jące tego ro­dzaju
prak­tyk. Za przy­kład niech po­służy ko­deks karny Re­pu­bliki
Środ­ko­wo­afry­kań­skiej, który prze­wi­duje za nie karę od pię­ciu do dzie­się­ciu lat
wię­zie­nia, grzywny i przy­mu­sowe ro­boty. To jed­nak nie są naj­gor­sze
kon­se­kwen­cje. W Ara­bii Sau­dyj­skiej upra­wia­nie ma­gii ka­rane jest na­wet
wy­ro­kiem śmierci.
Tak więc całe po­ko­le­nia drogą prób i błę­dów two­rzyły wła­sne tra­dy­cje, które
miały przy­no­sić ko­rzy­ści na róż­nych po­zio­mach. Skutki zwią­zane z fi­zycz­nym
do­świad­cze­niem uczest­ni­ków ry­tu­ałów, oso­bi­ste ocze­ki­wa­nia do­ty­czące
sku­tecz­no­ści ob­rzędu i spo­łeczne re­zul­taty udziału w nim – wszyst­kie te
czyn­niki się łą­czą i w bar­dzo ko­rzystny spo­sób wpły­wają na zdro­wie. Liczne
ba­da­nia po­twier­dziły, że osoby re­li­gijne cie­szą się lep­szym zdro­wiem
fi­zycz­nym i psy­chicz­nym, od­czu­wają więk­szą sa­tys­fak­cję z ży­cia, a jego ogólna
ja­kość jest lep­sza. Co istotne, ten po­zy­tywny wpływ wiąże się nie z wie­rze­niami
re­li­gij­nymi, lecz z udzia­łem w ry­tu­ałach wraz z całą spo­łecz­no­ścią[21].
Na­tu­ral­nie ry­tu­ały nie za­stą­pią le­cze­nia kon­wen­cjo­nal­nego. W wielu jed­nak
sy­tu­acjach, a zwłasz­cza wów­czas, gdy do­stęp do opieki zdro­wot­nej jest
utrud­niony, mogą peł­nić funk­cję uzu­peł­nia­jącą. Po­ma­gają po­ra­dzić so­bie ze
stre­sem, zna­leźć od­wagę i mo­ty­wa­cję do dzia­ła­nia. Naj­le­piej wi­dać to
w przy­padku za­bu­rzeń psy­chicz­nych, któ­rym może to­wa­rzy­szyć styg­ma­ty­za­cja
spo­łeczna. Nie­które wspo­mniane przeze mnie ry­tu­ały są prak­ty­ko­wane przez
ko­lejne po­ko­le­nia od ty­sięcy lat. To jesz­cze nie ozna­cza, że nie wolno
kwe­stio­no­wać ich sku­tecz­no­ści, ale z pew­no­ścią na­leży po­trak­to­wać je
po­waż­nie. Przede wszyst­kim zaś nie po­win­ni­śmy za szybko wy­klu­czać, że
fak­tycz­nie coś one dają tym mi­lio­nom lu­dzi, któ­rzy po­świę­cają na nie czas.
Dziś mamy już do­wody na to, że wiele z tych prak­tyk, na­wet ta­kich, które mogą
się wy­da­wać straszne lub od­ra­ża­jące, przy­nosi po­cie­sze­nie, wspar­cie, a na­wet
pro­wa­dzi do uzdro­wie­nia.
Przede wszyst­kim zaś ry­tu­ały, na­wet te eks­tre­malne, mają dla uczest­ni­ków
głę­bo­kie zna­cze­nie. W książce Złoty śro­dek. O przy­jem­no­ściach cier­pie­nia
i po­szu­ki­wa­niu sensu psy­cho­log Paul Bloom twier­dzi, że – choć czę­sto mówi się
coś od­wrot­nego – lu­dzie nie są z na­tury he­do­ni­stami. Oczy­wi­ście kom­fort
i przy­jem­no­ści są dla nich ważne, ale same w so­bie nie wy­star­czą, by wieść
do­bre ży­cie. Dla­tego wła­śnie Abra­ham Ma­slow umie­ścił po­trzebę
bez­pie­czeń­stwa na środ­ko­wym pię­trze swo­jej pi­ra­midy, nie na jej czubku.
By mieć pełną sa­tys­fak­cję z ży­cia, lu­dzie mu­szą rów­nież an­ga­żo­wać się
w dzia­ła­nia, które wy­ma­gają wy­siłku i po­ko­ny­wa­nia trud­no­ści. Bloom
roz­róż­nia dwa ro­dzaje do­bro­wol­nego cier­pie­nia. Jako przy­kłady cier­pień
pierw­szego ro­dzaju wy­mie­nia za­ży­wa­nie go­rą­cych ką­pieli, ra­cze­nie się
pi­kant­nymi po­tra­wami, in­ten­sywne ćwi­cze­nia fi­zyczne i prak­tyki
sa­do­ma­so­chi­styczne. Je­śli ktoś jest ich ama­to­rem, czer­pie z nich przy­jem­ność.
Drugi ro­dzaj, cał­kiem od­mienny, to ta­kie dzia­ła­nia jak wspi­naczka gór­ska,
wy­cho­wy­wa­nie dzieci i od­da­wa­nie się eks­tre­mal­nym ry­tu­ałom. Trudno
twier­dzić, że kon­tu­zje i bu­rze śnieżne są dla wspi­na­czy źró­dłem przy­jem­no­ści.
Ro­dzi­ców też ra­czej nie za­chwyca wieczne nie­do­spa­nie. Osoby cho­dzące po
ogniu nie cie­szą się z opa­rzeń, a uczest­nicy Tha­ipu­sam Ka­vadi nie są wcale
za­chwy­ceni, gdy wbija im się w ciało igły i szpi­kulce. „Ta­kie dzia­ła­nia
wy­ma­gają wy­siłku i czę­sto są nie­przy­jemne. Są jed­nak czę­ścią do­brze
prze­ży­tego ży­cia”[22].
Roz­dział 9
Jak wy­ko­rzy­stać moc ry­tu­ału?

Kiedy pi­sa­łem tę książkę, świat sta­nął w ob­li­czu naj­więk­szego – jak do­tąd –


za­gro­że­nia w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. W grud­niu 2019 roku w Chi­nach
wy­kryto nowy wi­rus o na­zwie SARS-CoV-2. Uwa­żano, że pa­to­gen ten, czę­ściej
okre­ślany jako „ko­ro­na­wi­rus”, po­cho­dzi od któ­re­goś z ga­tunku ssa­ków, może
nie­to­pe­rza lub jed­nego z łu­skow­ców, i do­stał się do or­ga­ni­zmów osób, które
miały kon­takt z za­ka­żo­nym zwie­rzę­ciem, praw­do­po­dob­nie na targu z ży­wymi
zwie­rzę­tami w chiń­skim mie­ście Wu­han. Od­kąd za­ka­ził się pierw­szy czło­wiek,
wi­rus za­czął się szybko prze­no­sić na ko­lejne osoby, u któ­rych wy­wo­ły­wał
CO­VID-19, nie­zwy­kle groźny i za­gra­ża­jący ży­ciu ze­spół nie­wy­dol­no­ści
od­de­cho­wej. Do stycz­nia 2020 roku po­zy­tywny wy­nik te­stu uzy­skało po­nad
ty­siąc pa­cjen­tów, a wi­rus wy­kryto w wielu kra­jach poza Chi­nami. Po trzech
mie­sią­cach za­ka­żo­nych był już mi­lion, po ko­lej­nym kwar­tale – dzie­sięć
mi­lio­nów, a wresz­cie sto. Wi­rus roz­prze­strze­niał się w tem­pie wy­kład­ni­czym.
Świa­towa Or­ga­ni­za­cja Zdro­wia ogło­siła pan­de­mię. Na świe­cie prak­tycz­nie nie
było miej­sca, do któ­rego wi­rus by nie do­tarł.
Pan­de­mia ko­ro­na­wi­rusa wstrzą­snęła ca­łym świa­tem i zmu­siła rządy państw
do wpro­wa­dze­nia bez­pre­ce­den­so­wych środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Ogło­szono
mnó­stwo za­sad do­ty­czą­cych za­cho­wa­nia dy­stansu spo­łecz­nego, co
do­pro­wa­dziło do dra­stycz­nego zmniej­sze­nia kon­tak­tów mię­dzy ludźmi
w miej­scach pu­blicz­nych. Za­mknięto szkoły, liczne in­sty­tu­cje
i przed­się­bior­stwa. Za­ka­zano po­dróży mię­dzy­na­ro­do­wych, od­wo­łano im­prezy,
oby­wa­te­lom za­le­cono, by zo­stali w domu. W ca­łych pań­stwach za­rzą­dzono
lock­down. Je­śli ktoś bez po­zwo­le­nia wy­szedł na dwór, był ka­rany do­tkliwą
grzywną lub na­wet za­trzy­my­wany. W nie­któ­rych czę­ściach świata na­ru­sze­nie
za­kazu opusz­cza­nia domu gro­ziło karą cie­le­sną wy­mie­rzaną pu­blicz­nie przez
po­li­cję. Na skutki nie trzeba było długo cze­kać: na ca­łym świe­cie znacz­nie
zmniej­szyły się przy­chody, wiele osób stra­ciło pracę, do­szło do za­ła­ma­nia ca­łej
go­spo­darki, stopa bez­ro­bo­cia na świe­cie po­szy­bo­wała do po­ziomu naj­wyż­szego
od stu lat. Li­czono na wspar­cie przy­wód­ców po­li­tycz­nych, ale nie­stety wielu
z nich nie sta­nęło na wy­so­ko­ści za­da­nia – byli nie­zde­cy­do­wani i wy­da­wali
sprzeczne za­rzą­dze­nia. Spe­cja­li­ści od me­dy­cyny, któ­rzy zna­leźli się na
nie­zna­nym te­re­nie, co chwilę ogła­szali nowe re­ko­men­da­cje. Na­to­miast me­dia
bom­bar­do­wały nas po­nu­rymi wi­do­kami i sta­ty­sty­kami oraz przy­po­mi­nały
o ro­sną­cej licz­bie ofiar śmier­tel­nych. Wy­glą­dało na to, że za­ra­dzić ka­ta­stro­fie
nie są w sta­nie na­wet naj­po­tęż­niej­sze kraje świata. Przez długi czas nie wi­dać
było żad­nego świa­tełka w tu­nelu. Do­póki nie opra­co­wano szcze­pionki, do­póty
nie da­wało się prze­wi­dzieć, kiedy na­stąpi po­wrót do nor­mal­no­ści, ani na­wet
tego, jak bę­dzie wy­glą­dać ta „nowa nor­mal­ność”.
Pan­de­mia zmie­niła na­sze ży­cie w bez­pre­ce­den­sowy spo­sób i spra­wiła, że na
nowo zda­li­śmy so­bie sprawę z nie­zwy­kle istot­nych ele­men­tów ludz­kiej na­tury.
Za sprawą no­wych za­sad do­ty­czą­cych dy­stansu spo­łecz­nego po­ję­li­śmy, jak
ważne są re­la­cje z in­nymi i kon­takt z nimi na żywo. Sa­mo­izo­la­cja
przy­po­mniała, że pra­gniemy być bli­sko przy­rody. Kry­zys po­ka­zał na­to­miast, że
po­trze­bu­jemy ry­tu­ałów i że mają one moc zmie­nia­nia rze­czy­wi­sto­ści.

•••
Pod­czas pan­de­mii CO­VID-19 uni­wer­sy­tety na ca­łym świe­cie za­wie­siły wszel­kie
formy dzia­łal­no­ści pro­wa­dzone na swoim te­re­nie. W ten spo­sób włą­czyły się
we wspólne wy­siłki na rzecz ogra­ni­cze­nia roz­prze­strze­nia­nia się wi­rusa.
Na­uka miała od­tąd od­by­wać się on­line, za­mknięto aka­de­miki, wstrzy­mano
ba­da­nia. W ciągu jed­nej tylko doby ży­cie mi­lio­nów stu­den­tów zmie­niło się
w spo­sób, ja­kiego jesz­cze kilka ty­go­dni wcze­śniej nikt nie zdo­łałby
prze­wi­dzieć. Mój uni­wer­sy­tet nie na­le­żał do wy­jąt­ków. Dzień po ogło­sze­niu
lock­downu spo­tka­łem się ze stu­den­tami, jak się oka­zało, po raz ostatni
w tam­tym roku aka­de­mic­kim. Wszy­scy byli ogrom­nie ze­stre­so­wani. Nie­wiele
się tego dnia na­uczyli, bo przez więk­szość za­jęć roz­ma­wia­li­śmy o tym, co
bę­dzie da­lej, a ja usi­ło­wa­łem tro­chę pod­nieść ich na du­chu. Sy­tu­acja była
nie­cie­kawa, ale wie­dzie­li­śmy, że ja­koś so­bie po­ra­dzimy.
Po­da­łem stu­den­tom in­for­ma­cje o zmia­nie trybu za­jęć i zo­sta­wi­łem czas na
py­ta­nia. Zgło­siło się wiele osób, lecz pierw­sze py­ta­nie w ogóle nie do­ty­czyło
mo­jego kursu: „Czy bę­dzie uro­czy­ste za­koń­cze­nie roku?”. Wy­glą­dało na to, że
wszy­scy cze­kają na od­po­wiedź. Wy­ja­śni­łem, że na ra­zie uro­czy­sto­ści nie
od­wo­łano, po­dej­rze­wam jed­nak, że to tylko kwe­stia czasu – przy­szłość
po­twier­dziła moje po­dej­rze­nia. Są­dząc po mi­nach stu­den­tów, tego dnia nic nie
roz­cza­ro­wało ich aż tak.
Je­śli do­czy­ta­li­ście moją książkę do tego miej­sca, za­pewne nie dziwi was ta
re­ak­cja. Wszyst­kim bar­dzo za­leży na prak­ty­ko­wa­niu ry­tu­ałów, bo po­ma­gają
nam one od­na­leźć w ży­ciu sens i po­ra­dzić so­bie z roz­ma­itymi wy­zwa­niami.
Dzięki temu, że mają ści­śle okre­śloną struk­turę, dają wra­że­nie, że na świe­cie
ist­nieje coś prze­wi­dy­wal­nego i że pa­nu­jemy nad pełną nie­pew­no­ści
co­dzien­no­ścią. Dzięki temu, że lu­dzie gro­ma­dzą się na wspólne ce­re­mo­nie,
zy­skują po­czu­cie więzi i jed­no­ści. Po­nie­waż od­pra­wiamy ry­tu­ały
w naj­waż­niej­szych chwi­lach ży­cia, dają one też wra­że­nie, że się roz­wi­jamy
i osią­gamy ko­lejne cele. Gdy na świe­cie wszystko nie­ustan­nie się zmie­nia,
ry­tu­ały są pewną stałą, któ­rej tak bar­dzo po­trze­bu­jemy. Pan­de­mia
ko­ro­na­wi­rusa prze­wró­ciła wszystko do góry no­gami i po­sta­wiła nas przed
wy­zwa­niem, z ja­kim jesz­cze ni­gdy nie mu­sie­li­śmy się mie­rzyć. W cza­sach,
w któ­rych to­wa­rzy­szy nam skrajny nie­po­kój, in­tu­icyj­nie gar­niemy się do
ry­tu­ałów, by szu­kać w nich po­wta­rzal­no­ści i nor­mal­no­ści. Gdy na­ka­zano nam
po­zo­stać w do­mach, nie­które spo­śród po­wszech­nie wy­ko­rzy­sty­wa­nych
stra­te­gii ra­dze­nia so­bie z trud­no­ściami na­gle zna­la­zły się jed­nak poza na­szym
za­się­giem. Po­trzeba zjed­no­cze­nia się z całą spo­łecz­no­ścią da­wała o so­bie znać
wy­raź­niej niż kie­dy­kol­wiek, ale ogra­ni­cze­nia w prze­miesz­cza­niu się i na­kaz
za­cho­wa­nia dy­stansu spo­łecz­nego spra­wiły, że na­wią­za­nie kon­taktu stało się
nie­zwy­kle trudne.
W tych wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach lu­dzie za­częli po­szu­ki­wać ry­tu­ałów
tam, gdzie się tylko dało. W Go­ogle’u ni­gdy wcze­śniej tak czę­sto nie szu­kano
mo­dlitw, a liczba wy­szu­kań po­dwa­jała się po każ­dych ko­lej­nych
osiem­dzie­się­ciu ty­sią­cach przy­pad­ków CO­VID-19[1]. Two­rzono też cał­kiem nowe
ry­tu­ały, skro­jone na miarę no­wych po­trzeb, i znaj­do­wano ory­gi­nalne spo­soby
świę­to­wa­nia. Ame­ry­kań­ski ak­tor Jimmy Kim­mel z żoną Molly za­chę­cali osoby
pod­dane kwa­ran­tan­nie do ce­le­bro­wa­nia „for­mal­nych piąt­ków”, czyli
co­ty­go­dnio­wych uro­czy­stych ko­la­cji, do któ­rych do­mow­nicy mieli za­siąść
w stroju wie­czo­ro­wym. „Cho­dzi o to, żeby się wy­stroić tak, jak­by­śmy się gdzieś
wy­bie­rali, na­wet je­żeli sie­dzimy w domu” – wy­ja­śniał. Ta­kie małe ry­tu­ały
po­ma­gały lu­dziom za­cho­wać wra­że­nie nor­mal­no­ści i po­rządku oraz od­zy­skać
po­czu­cie kon­troli. Kim­mel ujął to w na­stę­pu­jący spo­sób: „To po­zwala nam
uda­wać, że je­ste­śmy ludźmi, a nie pa­pu­gami za­mknię­tymi w klatce. Je­śli więc
masz smo­king, wy­cią­gnij go te­raz i włóż”.
Do­mowe ry­tu­ały dość ła­two prak­ty­ko­wać. Więk­szym wy­zwa­niem były
wspólne ce­re­mo­nie – jak je prze­pro­wa­dzić w cza­sie izo­la­cji spo­łecz­nej?
A jed­nak we wszyst­kich za­kąt­kach świata lu­dzie się nie pod­da­wali i znaj­do­wali
nie­tu­zin­kowe spo­soby na utrzy­ma­nie więzi z in­nymi. Na przy­kład miesz­kańcy
jed­nego z osie­dli we wło­skim mia­steczku Bella uznali, że za­sady dy­stansu
spo­łecz­nego nie mu­szą ich ska­zy­wać na sa­mot­ność. Zro­bili so­bie
z bam­bu­so­wych ki­jów coś w ro­dzaju wę­dek, na któ­rych umo­co­wali kie­liszki
z wi­nem. Po­zo­sta­jąc na wła­snym bal­ko­nie, mo­gli za ich po­mocą wznieść to­ast
i stuk­nąć się kie­lisz­kami z każ­dym z są­sia­dów.
Miesz­kańcy miast na ca­łym świe­cie wy­cho­dzili zresztą na bal­kony, by oka­zać
sza­cu­nek i po­dzię­ko­wać pra­cow­ni­kom opieki zdro­wot­nej, któ­rzy stali się
bo­ha­te­rami tych kry­zy­so­wych mie­sięcy. Co dzień o tej sa­mej po­rze otwie­rano
okna, by krzy­czeć na ich cześć, kla­skać lub po pro­stu wa­lić w garnki i pa­tel­nie
i owa­cjami na sto­jąco wy­ra­zić wdzięcz­ność za pracę tych, któ­rzy zna­leźli się
te­raz na li­nii frontu. W ca­łych mia­stach roz­brzmie­wały okla­ski i wi­waty, a sam
ry­tuał szybko stał się sym­bo­lem więzi mię­dzy­ludz­kich i trwa­nia mimo
wy­jąt­ko­wych trud­no­ści. Da­wał po­czu­cie jed­no­ści, niósł po­krze­pie­nie. Wszy­scy
by­li­śmy w tym ra­zem i wspól­nie mie­li­śmy zwy­cię­żyć.
Na ca­łym świe­cie za po­mocą ry­tu­ałów do­ce­niano bo­ha­te­rów i jed­no­czono się
w ob­li­czu kry­zysu. Na wielu ame­ry­kań­skich osie­dlach na­uczy­ciele szkół
pod­sta­wo­wych or­ga­ni­zo­wali pa­rady sa­mo­cho­dowe, by po­pra­wić hu­mor swoim
uczniom. Ci zaś wraz z ro­dzi­cami prze­jeż­dżali pod do­mami na­uczy­cieli
i dzię­ko­wali im za oka­zane wspar­cie, trą­biąc, roz­wie­sza­jąc pla­katy i wy­pi­su­jąc
kredą na chod­ni­kach wia­do­mo­ści. Po­li­cjanci z Ma­jorki dzię­ko­wali
miesz­kań­com, śpie­wa­jąc i tań­cząc na uli­cach. Grupa li­ce­ali­stów
z ka­li­for­nij­skiej miej­sco­wo­ści San Ber­nar­dino zsyn­chro­ni­zo­wała głosy na
od­le­głość, by utwo­rzyć wir­tu­alny chór.
Kry­zys wy­wo­łany przez CO­VID-19 spra­wił, że lu­dzie mu­sieli zre­zy­gno­wać
z co­dzien­nych czyn­no­ści: do­jeż­dża­nia do pracy, ro­bie­nia za­ku­pów czy
cho­dze­nia do szkoły. Czę­sto czu­li­śmy, że czas prze­cieka nam przez palce, że
ko­lejne dni prze­stają mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Co gor­sza, stra­ci­li­śmy
wy­jąt­kowe chwile, które wcze­śniej w ja­kiś spo­sób nas de­fi­nio­wały i da­wały
po­czu­cie roz­woju oso­bi­stego oraz sa­tys­fak­cji z ko­lej­nych osią­gnięć. Co­kol­wiek
się jed­nak działo, ry­tu­ały były po pro­stu zbyt ważne, by z nich zre­zy­gno­wać.
Te­raz uczest­ni­czy­li­śmy w nich on­line. Na wir­tu­al­nych ba­lach ma­tu­ral­nych
w for­mie wi­de­okon­fe­ren­cji ucznio­wie mo­gli po­być ra­zem, cho­ciaż każdy
po­zo­sta­wał w swoim po­koju. W ten wy­jąt­kowy wie­czór mieli szansę ze sobą
po­roz­ma­wiać, a na­wet po­tań­czyć. MTV, „Teen Vo­gue” i inne me­dia
or­ga­ni­zo­wały stud­niówki dla ty­sięcy uczniów z ca­łego kraju. Uświet­niały je
kon­certy na żywo i prze­mó­wie­nia za­pro­szo­nych gwiazd. Jed­no­cze­śnie za­częto
ob­cho­dzić uro­dziny w nowy spo­sób: były to jedne z pierw­szych uro­czy­sto­ści
sa­mo­cho­do­wych. Przy­ja­ciele i ro­dzina zjeż­dżali się w au­tach ude­ko­ro­wa­nych
ba­lo­nami, ser­pen­ty­nami i trans­pa­ren­tami, trą­bili, wy­krzy­ki­wali ży­cze­nia
i wy­rzu­cali pre­zenty przez okna sa­mo­cho­dów. Cza­sem od­by­wało się to
w for­mie pa­rady – ko­lejne auta usta­wiały się w rzę­dzie. Nie­ba­wem po­dobną
formę przy­brały qu­in­ce­añe­ras, bar mi­cwy oraz inne ob­rzędy przej­ścia.
Do świę­tu­ją­cych do­łą­czali są­sie­dzi, a cza­sem także zu­peł­nie obcy lu­dzie.
Nie­które ro­dziny za po­śred­nic­twem lo­kal­nej prasy za­pra­szały na­wet
wszyst­kich z oko­licy, by przy­je­chali i wy­trą­bili ży­cze­nia.
W szko­łach or­ga­ni­zo­wano uro­czy­sto­ści za­koń­cze­nia roku w for­mie
wir­tu­al­nej lub sa­mo­cho­do­wej, cza­sem zresztą sta­wały się one na­prawdę
nie­zwy­kłym do­świad­cze­niem. W In­dyj­skim In­sty­tu­cie Tech­no­lo­gii w Bom­baju
dla każ­dego ze stu­den­tów stwo­rzono sper­so­na­li­zo­wany awa­tar i wszyst­kich
za­pro­szono na ce­re­mo­nię on­line, w cza­sie któ­rej dy­plomy wrę­czał sam Dun­can
Hal­dane, lau­reat Na­grody No­bla – rów­nież on zja­wił się tam w po­staci
cy­fro­wej. Ken­nett High School w New Hamp­shire wy­pra­wiła za­koń­cze­nie roku
na szczy­cie góry Cran­more. Ko­lejni ucznio­wie wraz z ro­dzi­nami wjeż­dżali
wy­cią­giem nar­ciar­skim na szczyt i tam otrzy­my­wali dy­plom oraz po­zo­wali do
zdję­cia. Nie­które szkoły od­wo­łały uro­czy­sto­ści, ale wów­czas ucznio­wie
i ro­dzice brali sprawy w swoje ręce. Gdy oj­ciec jed­nej z li­ce­ali­stek w Lu­izja­nie
zo­ba­czył, że jego córka pła­cze z po­wodu od­wo­ła­nia uro­czy­sto­ści za­koń­cze­nia
szkoły, po­sta­no­wił dzia­łać. Zbu­do­wał na wła­snym po­dwórku scenę wraz
z po­dium, skon­stru­ował na­gło­śnie­nie i miej­sca dla wi­downi. Za­mó­wił
uro­czy­stą togę, a na­wet spro­wa­dził dwie osoby, które miały wy­gło­sić
prze­mó­wie­nie: cio­cię przy­szłej ab­sol­wentki i miej­sco­wego pa­stora.
Re­illy Jen­nings i Amanda Whe­eler wła­śnie za­mie­rzały się po­brać
w no­wo­jor­skim urzę­dzie, gdy usły­szały złą no­winę: z po­wodu wy­bu­chu
epi­de­mii za­wie­szono wszyst­kie miej­skie ce­re­mo­nie – z efek­tem
na­tych­mia­sto­wym i do od­wo­ła­nia. Na­rze­czone były zdru­zgo­tane. Mimo
po­cząt­ko­wego za­wodu stwier­dziły jed­nak, że nie po­zwolą, by co­kol­wiek
znisz­czyło im naj­szczę­śliw­szy dzień ży­cia. Po­pro­siły o po­moc zna­jo­mego
ka­płana i już dwie go­dziny póź­niej zło­żyły so­bie przy­sięgę mał­żeń­ską pod jego
oknem. Na chod­niku stało kil­koro go­ści, a po­zo­stali sie­dzieli w sa­mo­cho­dach
z otwar­tym da­chem i słu­chali, jak ce­le­brans od­czy­tuje frag­ment Mi­ło­ści
w cza­sach za­razy Ga­briela Gar­cíi Márqu­eza. Chwilę póź­niej ogło­sił on, że
mał­żeń­stwo zo­stało za­warte, wo­kół roz­le­gły się dźwięki klak­so­nów i wi­waty
miesz­kań­ców wy­glą­da­ją­cych przez okna.
Nie­które ry­tu­ały od­by­wamy, by świę­to­wać nowy po­czą­tek, inne – by
za­mknąć pe­wien etap. Epi­de­mia ko­ro­na­wi­rusa zmie­niła mię­dzy in­nymi
rów­nież i to, w jaki spo­sób ra­dzi­li­śmy so­bie z ża­łobą. W hi­sto­rii ludz­ko­ści
wy­kształ­ciły się roz­ma­ite ob­rzędy ku czci zmar­łych: po­zwa­lają one w oso­bi­sty
spo­sób po­że­gnać bli­ską osobę, czę­sto są bar­dzo skom­pli­ko­wane. Na przy­kład
mu­zuł­ma­nie przed zło­że­niem ciała do grobu do­kład­nie je ob­my­wają. Hin­du­iści
zbie­rają się na brzegu Gan­gesu lub in­nej rzeki, by spa­lić ciało na sto­sie
po­grze­bo­wym. Chrze­ści­ja­nie or­ga­ni­zują czu­wa­nia lub po­że­gna­nia przy
otwar­tej trum­nie, by ro­dzina i przy­ja­ciele mo­gli od­dać cześć zmar­łej oso­bie.
Ży­dzi czu­wają w domu przy zmar­łym przez sie­dem dni ża­łoby. We wszyst­kich
kul­tu­rach lu­dzie przy­go­to­wują i ubie­rają ciała bli­skich, ca­łują je i gła­skają.
Od­kąd ist­nieje nasz ga­tu­nek, te głę­boko ludz­kie za­cho­wa­nia po­ma­gają
po­go­dzić się ze śmier­cią, wy­ra­zić smu­tek, od­na­leźć po­cie­sze­nie i siłę do
dal­szego ży­cia. Wpro­wa­dzone w cza­sie pan­de­mii ogra­ni­cze­nia i obawa przed
za­ka­że­niem ode­brały mi­lio­nom lu­dzi moż­li­wość tra­dy­cyj­nego prze­ży­wa­nia
ża­łoby, co za­dało im do­dat­kowy ból i wy­wo­łało po­czu­cie bez­sil­no­ści.
W licz­nych kra­jach za­ka­zano od­wie­dzin w szpi­ta­lach i do­mach opieki. Wielu
cho­rych prze­by­wa­ją­cych w ho­spi­cjach naj­bar­dziej na świe­cie bało się, że
przyj­dzie im umie­rać sa­mot­nie. Ich ro­dziny naj­bar­dziej na świe­cie bały się, że
stracą bli­skich i nie będą mo­gły ich po­że­gnać w godny spo­sób. Na­wet jed­nak
w tak dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach ry­tu­ały zwią­zane ze śmier­cią oka­zały się
zbyt ważne, by z nich tak po pro­stu zre­zy­gno­wać. Wiele osób ła­mało za­kazy
i na­ra­żało się na kon­takt z wi­ru­sem, grzywnę, a na­wet karę wię­zie­nia, by
od­pra­wić po­grzeb. Inni mu­sieli do­sto­so­wać formę ob­rzę­dów do no­wej
rze­czy­wi­sto­ści. Ża­łob­nicy brali udział w wir­tu­al­nych po­chów­kach, pa­sto­rzy
udzie­lali na­masz­cze­nia cho­rych przez te­le­fon, a cmen­ta­rze trans­mi­to­wały
uro­czy­sto­ści na żywo, by ro­dziny mo­gły po­pa­trzeć na pra­cow­ni­ków za­kła­dów
po­grze­bo­wych w ma­skach sto­ją­cych nad gro­bem ich bli­skich.

•••
Wszyst­kie te nowe formy sta­rych ce­re­mo­nii, które po­ja­wiły się w cza­sie
pan­de­mii, uka­zują ważną prawdę o ry­tu­ałach: za­zwy­czaj nie są one po­datne na
zmiany, ale ze względu na to, że speł­niają istotne funk­cje, lu­dzie nie po­tra­fią
bez nich żyć. Dla­tego je­śli sy­tu­acja tego wy­maga, można je bły­ska­wicz­nie
do­sto­so­wać do no­wych oko­licz­no­ści. Tak działo się wcze­śniej i bę­dzie się działo
w przy­szło­ści. Do­brym przy­kła­dem ad­ap­ta­cji do ta­kich no­wych oko­licz­no­ści
były ce­re­mo­nie pro­wa­dzone na wy­dzia­łach ana­to­micz­nych roz­ma­itych uczelni
na ca­łym świe­cie.
Bez wie­dzy zy­ski­wa­nej dzięki ba­da­niom ciał zmar­łych w me­dy­cy­nie nie
do­ko­nałby się ogrom po­stępu w prze­róż­nych jej dzie­dzi­nach: od chi­rur­gii
i trans­plan­to­lo­gii po ra­dio­lo­gię, sto­ma­to­lo­gię oraz in­ternę. Sek­cje zwłok
po­zwo­liły uzy­skać mnó­stwo in­for­ma­cji o tym, jak funk­cjo­nuje ludzki
or­ga­nizm. Stu­denci me­dy­cyny otrzy­mują dzięki nim bez­cenną prak­tykę,
na­ukowcy zaś wy­pró­bo­wują nowe tech­niki ba­dań. Szyb­ciej zo­stają opra­co­wane
nowe me­tody le­cze­nia i za­biegi, które w do­datku są bez­piecz­niej­sze i bar­dziej
sku­teczne, a więc po­zwa­lają ura­to­wać ży­cie rze­szom lu­dzi. W skró­cie: żeby
móc za­jąć się ży­wymi, le­ka­rze mu­szą ćwi­czyć na zmar­łych. Choć jed­nak nie
spo­sób wąt­pić w zna­cze­nie ta­kich ba­dań i choć śmierć to je­dyne, co w ży­ciu
pewne, ciał udo­stęp­nio­nych do ce­lów ba­daw­czych za­wsze bra­kuje.
Aby zdo­być ich wię­cej, w prze­szło­ści ana­to­mo­wie ucie­kali się czę­sto do
po­stęp­ków wąt­pli­wych mo­ral­nie. Wy­kra­dano zwłoki z cmen­ta­rzy, bez zgody
ro­dziny wy­no­szono ciała zmar­łych ze szpi­tali i od­bie­rano z wię­zień po
eg­ze­ku­cji, ku­po­wano je też na czar­nym rynku, by nie na­ra­zić się na
nie­wy­godne py­ta­nia. Za­po­trze­bo­wa­nie było tak ol­brzy­mie, że dość czę­sto
po­peł­niano mor­der­stwo je­dy­nie po to, by po­zy­skać ciało, które można było
na­stęp­nie sprze­dać ba­da­czom. Oczy­wi­ście dziś ta­kie prak­tyki są już
nie­do­pusz­czalne. Ćwi­cze­nia i ba­da­nia pro­wa­dzi się na do­bro­wol­nie
prze­ka­za­nych zwło­kach, tyle że wciąż jest ich zbyt mało.
Lu­dzie nie­chęt­nie de­kla­rują chęć prze­ka­za­nia ciała – wła­snego lub bli­skiej
osoby – na po­trzeby na­uki. Po­wstają obawy o to, czy dawca ciała odej­dzie
w godny spo­sób i czy jego ro­dzina bę­dzie miała po­czu­cie, że od­po­wied­nio się
z nim po­że­gnała. Bez ob­rzę­dów po­grze­bo­wych za­równo zmarli, jak i żywi
tkwią w sta­nie za­wie­sze­nia. Dla­tego wła­śnie w więk­szo­ści uczelni me­dycz­nych
i la­bo­ra­to­riów ana­to­micz­nych na ca­łym świe­cie or­ga­ni­zuje się ce­re­mo­nie ku
czci daw­ców ciał[2]. Na wy­dziale ana­to­micz­nym Uni­wer­sy­tetu Otago w No­wej
Ze­lan­dii każdy rok aka­de­micki za­czyna się od uro­czy­stego „oczysz­cza­nia
drogi”. W cza­sie tego tra­dy­cyj­nego ma­ory­skiego ob­rzędu skra­pia się
pro­sek­to­rium wodą i uznaje ciała zmar­łych za święte (tapu). Pod ko­niec roku
od­bywa się na­to­miast ce­re­mo­nia po­dzię­ko­wa­nia ro­dzi­nom i przy­ja­cio­łom.
W Taj­lan­dii każdy se­mestr za­jęć w pro­sek­to­rium za­czyna się od uho­no­ro­wa­nia
daw­ców ciał w cza­sie uro­czy­sto­ści z udzia­łem bud­dyj­skich mni­chów.
Od­czy­tuje się na­zwi­ska daw­ców i na­daje się im ty­tuł Wiel­kich Na­uczy­cieli. Pod
ko­niec kursu w pod­nio­słej pro­ce­sji stu­denci niosą swych „na­uczy­cieli” na
miej­sce kre­ma­cji[3]. W Chi­nach osoby od­by­wa­jące staż le­kar­ski skła­dają ukłon
cia­łom, wcho­dząc do pra­cowni, a gdy w dniu Święta Zmar­łych (ob­cho­dzo­nego
tam 5 kwiet­nia) Chiń­czycy od­wie­dzają groby bli­skich, lo­dówki w kost­nicy są
przy­stra­jane kwia­tami. Rów­nież w Chi­nach, kon­kret­nie na uni­wer­sy­te­cie
w Da­lian, zbu­do­wano spe­cjalną salę pa­mięci, by uho­no­ro­wać ży­cie i za­sługi
daw­ców ciał i or­ga­nów. W ame­ry­kań­skiej kli­nice Mayo pod ko­niec roku
aka­de­mic­kiego pra­cow­nicy wy­działu ana­to­micz­nego i stu­denci skła­dają
uro­czy­ste po­dzię­ko­wa­nia, które mogą mieć formę prze­mó­wie­nia, wier­sza,
pio­senki lub pracy pla­stycz­nej. Na wszyst­kie te ce­re­mo­nie za­pra­szane są
ro­dziny daw­ców, które mogą oso­bi­ście uczcić pa­mięć swo­ich bli­skich,
od­czy­tu­jąc ne­kro­logi. Do­dat­kowo la­bo­ra­to­ria ana­to­mii po­kry­wają koszty
kre­ma­cji szcząt­ków zgod­nie z miej­sco­wymi zwy­cza­jami lub ży­cze­niami
sa­mych daw­ców.
Wszyst­kie te ry­tu­ały są nie­zwy­kle ważne nie tylko dla ro­dzin, ale też dla
uczelni me­dycz­nych i ca­łego spo­łe­czeń­stwa. Stu­den­tom, wy­kła­dow­com
i ba­da­czom dają oka­zję do wy­ra­że­nia wdzięcz­no­ści daw­com oraz ich bli­skim.
Po­ma­gają też zła­go­dzić nie­po­kój i dys­kom­fort od­czu­wane pod­czas
zaj­mo­wa­nia się zwło­kami, bo dają po­czu­cie, że nie ma w tym nic
nie­sto­sow­nego ani świę­to­krad­czego, więc nie trzeba mieć w związku z tym
po­czu­cia winy. Co wię­cej – wbrew daw­nemu prze­ko­na­niu, że le­karz nie
po­wi­nien czuć więzi z pa­cjen­tami – ry­tuał po­zwala spoj­rzeć na zmar­łego jak na
czło­wieka, któ­remu na­leżą się sza­cu­nek i wdzięcz­ność. Ro­dzi­nom daw­ców
stwa­rza na­to­miast oka­zję do ostat­niego po­że­gna­nia i po­maga po­go­dzić się ze
stratą.
Nie bez zna­cze­nia jest i to, że ta­kie ob­rzędy przy­po­mi­nają, jak ważne jest
prze­ka­zy­wa­nie ciał do ce­lów ba­daw­czych i edu­ka­cyj­nych. Prze­ko­nują też
spo­łe­czeń­stwo, że ciała trak­to­wane są z na­leż­nym sza­cun­kiem. Dzięki temu
po­ten­cjal­nym daw­com ła­twiej pod­jąć de­cy­zję, gdyż wi­dzą, że zo­staną
od­po­wied­nio uho­no­ro­wani, a ich ro­dziny będą mo­gły od­dać cześć ich pa­mięci
i w godny spo­sób za­mknąć pe­wien etap. Można po­wie­dzieć, że ry­tu­ały
upa­mięt­nie­nia daw­ców po­ma­gają ra­to­wać ży­cie wła­śnie dla­tego, że ce­le­brują
śmierć.

•••
Straty i ża­łoby do­świad­czamy nie tylko w kon­fron­ta­cji ze śmier­cią. Śmierci od
nie­pa­mięt­nych cza­sów to­wa­rzy­szą jed­nak ry­tu­ały, a in­nym ro­dza­jom straty –
nie­ko­niecz­nie. Do­sko­na­łym przy­kła­dem jest roz­wód. We wszyst­kich kul­tu­rach
ist­nieją szcze­gólne ry­tu­ały zwią­zane ze ślu­bem, ry­tu­ały zaś roz­wo­dowe są
ra­czej nie­spo­ty­kane. Do wy­jąt­ków na­leżą Zjed­no­czony Ko­ściół Chry­stusa
i Zjed­no­czony Ko­ściół Me­to­dy­styczny, które mają li­tur­gię i mo­dli­twy na
oko­licz­ność roz­wodu. W nie­któ­rych re­li­giach, ta­kich jak ju­da­izm i is­lam,
ist­nieje spe­cjalna pro­ce­dura roz­wo­dowa, ale ma ona ra­czej cha­rak­ter prawny
niż ce­re­mo­nialny i naj­bar­dziej przy­po­mina prze­słu­cha­nie w są­dzie. Drugą
skraj­no­ścią jest Ko­ściół ka­to­licki, który w ogóle nie do­pusz­cza roz­wodu,
a je­dy­nie – w wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach – stwier­dze­nie nie­waż­no­ści
mał­żeń­stwa. Dla więk­szo­ści lu­dzi roz­wód jest za­tem dzia­ła­niem wy­łącz­nie
praw­nym. Mał­żeń­stwo za­wiera się w cza­sie uro­czy­stej ce­re­mo­nii, ale żeby je
roz­wią­zać, wy­star­czy pod­pi­sać do­ku­ment. Tak na­prawdę w więk­szo­ści kul­tur
roz­wód jest je­dyną prze­ło­mową zmianą w ży­ciu, któ­rej nie to­wa­rzy­szy osobny
ob­rzęd przej­ścia.
Po­wody ta­kiego stanu rze­czy można od­na­leźć w hi­sto­rii. Jesz­cze do
nie­dawna roz­wody na­le­żały do rzad­ko­ści. Ze względu na kon­ser­wa­tywne
normy kul­tu­rowe, ogra­ni­cze­nia re­li­gijne i prawne, a także niż­szą po­zy­cję
ko­biet roz­sta­nie mał­żon­ków było w więk­szej czę­ści świata pra­wie nie­moż­liwe.
Na­wet je­śli teo­re­tycz­nie ist­niała taka ewen­tu­al­ność, to z po­wodu wy­so­kich
kosz­tów, biu­ro­kra­cji oraz pre­sji spo­łecz­nej roz­wód i tak był poza za­się­giem
więk­szo­ści lu­dzi. W dwu­dzie­stym wieku to się gwał­tow­nie zmie­niło i dziś
w nie­któ­rych kra­jach roz­wi­nię­tych po­nad po­łowa mał­żeństw koń­czy się
roz­wo­dem. W uboż­szych kra­jach, w któ­rych obec­nie wię­cej ko­biet roz­po­czyna
pracę, by zy­skać nie­za­leż­ność fi­nan­sową, zmie­niają się na­stroje spo­łeczne
i w związku z tym rów­nież do­cho­dzi do co­raz więk­szej liczby roz­wo­dów.
W kon­se­kwen­cji mi­liony lu­dzi co roku stają w ob­li­czu jed­nej z naj­bar­dziej
po­ru­sza­ją­cych, stre­su­ją­cych i brze­mien­nych w skutki ży­cio­wych zmian –
a przy­pie­czę­to­wuje ją tylko zło­że­nie pod­pisu. Byli mał­żon­ko­wie mogą się
zma­gać z po­czu­ciem pustki i mieć pro­blem z przy­ję­ciem no­wej toż­sa­mo­ści
osoby sa­mot­nej lub sa­mo­dziel­nego ro­dzica. Nie­rzadko roz­po­czę­cie no­wego
etapu ży­cia przy­cho­dzi im z wiel­kim tru­dem.
W od­po­wie­dzi na te trud­no­ści nie­które in­sty­tu­cje re­li­gijne i świec­kie two­rzą
zu­peł­nie nowe ry­tu­ały roz­wo­dowe. Ogrom­nym po­wo­dze­niem cie­szą się one
mię­dzy in­nymi w Ja­po­nii. Świą­ty­nia Man­toku w pre­fek­tu­rze Gunma da­wała
w prze­szło­ści schro­nie­nie ko­bie­tom, które ucie­kły od prze­mo­co­wych mę­żów.
Dziś mogą tam one przejść ry­tuał roz­wo­dowy: spi­sują wszyst­kie żale na kartce,
którą na­stęp­nie spusz­czają w świą­tyn­nej to­a­le­cie. Rów­nież w Ja­po­nii
or­ga­ni­zo­wane są świec­kie ce­re­mo­nie, w trak­cie któ­rych para może roz­trza­skać
młot­kiem ob­rączki i od­wo­łać przy­sięgę mał­żeń­ską. Czę­sto świeżo upie­czo­nym
roz­wod­ni­kom to­wa­rzy­szą człon­ko­wie ro­dziny i przy­ja­ciele.
Tego typu ce­re­mo­nie zy­skują po­pu­lar­ność na ca­łym świe­cie. W Sta­nach
Zjed­no­czo­nych są one czę­sto or­ga­ni­zo­wane przez „co­acha roz­wo­do­wego” albo
„ko­or­dy­na­tora roz­wodu”. Ich prze­bieg jest cza­sem cał­kiem pro­sty, choć bywa
i nie­zwy­kle skom­pli­ko­wany. Mogą być ka­me­ralne i pod­nio­słe, cza­sem zaś
przy­bie­rają formę ra­do­snych im­prez z tłu­mem uczest­ni­ków. Je­śli para jest
skon­flik­to­wana, ele­men­tem ce­re­mo­nii może być nisz­cze­nie wspól­nych
fo­to­gra­fii i pa­mią­tek. Je­śli mał­żon­ko­wie roz­stali się w zgo­dzie, dzię­kują so­bie
na­wza­jem. W każ­dej sy­tu­acji cel jest je­den: ry­tuał ma uła­twić przej­ście
z jed­nego etapu ży­cia do ko­lej­nego. Para może prze­żyć ża­łobę po za­koń­czo­nym
związku i po­go­dzić się ze zmianą stanu cy­wil­nego. Po­nadto zmianę ogła­sza się
zna­jo­mym, co uła­twia wszyst­kim przy­ję­cie jej do wia­do­mo­ści. Roz­wod­nicy
zaj­mują miej­sce w swo­jej ma­łej spo­łecz­no­ści w no­wej roli: jako nie­za­leżne
osoby. Ry­tuał uro­czy­ście wy­zna­cza nie tylko ko­niec związku, lecz także
po­czą­tek no­wego ży­cia.

•••
Inne współ­cze­sne po­my­sły na wy­ko­rzy­sta­nie mocy ry­tu­ału do­ty­czą znacz­nie
więk­szych grup. Na ko­niec każ­dego roku tłumy lu­dzi z ca­łego świata gro­ma­dzą
się w Ne­wa­dzie, by wziąć udział w fe­sti­walu Bur­ning Man. Na środku pu­styni
Black Rock bu­duje się pro­wi­zo­ryczne mia­steczko wiel­ko­ści wło­skiej Pizy tylko
po to, żeby za kilka dni je ro­ze­brać – nie zo­sta­nie po nim na­wet ślad. Przez cały
ty­dzień uczest­nicy biorą udział w ist­nym sza­leń­stwie: prze­bie­rają się
w naj­dziw­niej­sze stroje, jeż­dżą cu­dacz­nymi au­tami, po­dzi­wiają nie­sa­mo­wite
wi­do­wi­ska świetlne i oglą­dają roz­ma­ite in­te­rak­tywne in­sta­la­cje ar­ty­styczne –
to praw­dziwa uczta dla zmy­słów. Gwoź­dziem pro­gramu jest uro­czy­ste spa­le­nie
dwóch ol­brzy­mich kon­struk­cji wznie­sio­nych w cen­trum mia­steczka.
Przed­ostat­niej nocy pod­pala się gó­ru­jącą nad bu­dyn­kami drew­nianą ku­kłę
okre­ślaną jako Czło­wiek (The Man), wi­doczną z każ­dego punktu na te­re­nie
im­prezy. Ostat­niej nocy na­to­miast od­bywa się naj­bar­dziej wi­do­wi­skowe
wy­da­rze­nie: wszy­scy zbie­rają się, by zo­ba­czyć, jak pło­nie fe­sti­wa­lowa
świą­ty­nia.
Rzeź­biarz Da­vid Best po­pro­szony o skon­stru­owa­nie in­sta­la­cji ar­ty­stycz­nej
na Bur­ning Mana za­czął zbie­rać resztki drewna z fa­bryki za­ba­wek. Nie miał
jed­nak kon­kret­nego po­my­słu na to, jaki zro­bić z nich uży­tek. Kilka dni przed
roz­po­czę­ciem im­prezy w wy­padku mo­to­cy­klo­wym zgi­nął Mi­chael Hef­flin,
który rów­nież pra­co­wał przy tym przed­się­wzię­ciu. Zda­niem człon­ków ekipy
Mi­chael chciałby, żeby do­koń­czyli wspólny pro­jekt. Wy­brali się więc na
pu­sty­nię, żeby „coś” zbu­do­wać, i za­częli wzno­sić drew­nianą kon­struk­cję.
Wtedy uczest­nicy fe­sti­walu, któ­rzy sły­szeli o tra­gicz­nej śmierci Hef­flina,
za­częli spon­ta­nicz­nie wy­pi­sy­wać na po­wsta­ją­cej in­sta­la­cji imiona bli­skich,
któ­rych stra­cili. Ostat­niego dnia zgro­ma­dzili się przy kon­struk­cji, by zo­ba­czyć,
jak pło­nie. Do­piero wtedy Best po­jął, że zbu­do­wał świą­ty­nię.
Po roku po­pro­szono go o wznie­sie­nie ko­lej­nej. Na­zwał ją Świą­ty­nią Łez
(Tem­ple of Te­ars). Tym ra­zem jej spa­le­nie oglą­dały już ty­siące osób, które
wy­pi­sały na kon­struk­cji imiona swo­ich zmar­łych bli­skich. Choć w ko­lej­nym
roku in­sta­la­cja no­siła na­zwę Świą­tyni Ra­do­ści (Tem­ple of Joy), na­dal
po­strze­gano ją jako miej­sce pa­mięci, prze­strzeń, w któ­rej można prze­żyć
ża­łobę i po­że­gnać się z prze­szło­ścią.
Od tej pory co roku ściany świą­tyni po­kry­wają się ty­sią­cami no­ta­tek,
fo­to­gra­fii i pa­mią­tek. Wielu fe­sti­wa­lo­wi­czów przy­nosi pa­miątki po nie­uda­nym
związku, który chcą zo­sta­wić za sobą, a także pro­chy lub ulu­bione przed­mioty
zmar­łych, któ­rych ko­chali – ale rów­nież cza­sem tych, któ­rych nie­na­wi­dzili:
prze­mo­co­wych współ­mał­żon­ków czy ro­dzi­ców. Więk­szość po­zo­sta­wia
w świą­tyni rów­nież po­ru­sza­jące li­ściki. Ktoś pi­sze: „Jesz­cze z tobą nie
skoń­czy­łam, John”. Ktoś inny: „Mamo i Tato, z ca­łej siły pró­buję się upo­rać ze
swoją zło­ścią”. Ktoś my­śli naj­wy­raź­niej o zbli­ża­ją­cym się roz­wo­dzie: „Wkrótce
bę­dziemy wieść ży­cie osobno. Mam na­dzieję, że od­naj­dziesz to, czego szu­kasz,
i że cię to uszczę­śliwi”. Nie­któ­rzy opła­kują stratę uko­cha­nego zwie­rzę­cia, inni
sta­rają się po­ko­nać lęk, po­go­dzić się z po­rażką albo ża­lem. „Wy­bacz,
ma­leń­stwo, nie by­li­śmy na cie­bie go­towi” – brzmi jedna z po­zo­sta­wio­nych
wia­do­mo­ści. W in­nej ktoś obie­cuje: „Będę lep­szym przy­ja­cie­lem niż
part­ne­rem”. Te pro­ste sym­bo­liczne ge­sty są naj­wy­raź­niej za­ska­ku­jąco ważne
dla osób, które przy­cho­dzą tu, by prze­pra­co­wać ża­łobę, po­zbyć się bo­le­snych
wspo­mnień i świę­to­wać nowy po­czą­tek. Ty­siące zgro­ma­dzo­nych pa­trzą
w ci­szy, jak świą­ty­nia zmie­nia się w po­piół. Czę­sto po­ja­wiają się łzy. Pa­nuje
pod­nio­sła at­mos­fera, cał­ko­wi­cie od­mienna od tej, jaka pa­no­wała po­przed­niej
nocy, kiedy pło­nęła ku­kła Czło­wieka – temu ra­do­snemu wi­do­wi­sku
to­wa­rzy­szyły po­kazy sztucz­nych ogni, mu­zyka i sza­lone im­prezy.
Bur­ning Man wy­myka się jed­no­znacz­nej de­fi­ni­cji. Uczest­nicy wy­raź­nie
pod­kre­ślają, że jest to zde­cy­do­wa­nie coś wię­cej niż fe­sti­wal. Je­śli mu­szą ja­koś
go opi­sać, mó­wią o wspól­no­cie, ru­chu, eks­pe­ry­men­cie spo­łecz­nym, a na­wet
piel­grzymce. Nie­za­leż­nie od uży­tych okre­śleń trzeba przy­znać, że jest to
fe­no­men kul­tu­rowy, który od­niósł ol­brzymi suk­ces. Od pierw­szej edy­cji
w 1986 roku liczba uczest­ni­ków wzro­sła z kil­ku­dzie­się­ciu do po­nad
osiem­dzie­się­ciu ty­sięcy – poza oso­bami przy­jeż­dża­ją­cymi do Ne­wady
do­dat­ko­wych kil­ka­set ty­sięcy bie­rze udział w zwią­za­nych z Bur­ning Ma­nem
im­pre­zach na ca­łym świe­cie. Ta­jem­nica suk­cesu Bur­ning Mana tkwi w tym, że
uczest­nicy opusz­czają pu­sty­nię bo­gatsi o nie­zwy­kle ważne do­świad­cze­nie.
W prze­pro­wa­dza­nych co roku an­kie­tach zde­cy­do­wana więk­szość
fe­sti­wa­lo­wi­czów mówi o sil­nym po­czu­ciu zjed­no­cze­nia i więzi, które
to­wa­rzy­szyło im pod­czas im­prezy, oraz o tym, że ogól­nie wzrósł ich po­ziom
za­do­wo­le­nia[4]. Co roku po­nad trzy czwarte z nich twier­dzi, że prze­żyło coś, co
ich zmie­niło, na­wet je­śli nie po to przy­je­chali i zu­peł­nie się tego nie
spo­dzie­wali. Dzie­więć­dzie­siąt pro­cent do­daje, że to do­świad­cze­nie prze­miany
trwało dłu­żej niż po­byt w Black Rock City, a po­nad osiem­dzie­siąt pro­cent – że
zo­stało z nimi na za­wsze.
Nic więc dziw­nego, że Bur­ning Man może się po­szczy­cić rze­szą wy­jąt­kowo
lo­jal­nych uczest­ni­ków. Znaczna więk­szość przy­by­wa­ją­cych do Ne­wady
iden­ty­fi­kuje się z tym wy­da­rze­niem (sami sie­bie okre­ślają zaś jako bur­nersi)
i pla­nuje jesz­cze tam wró­cić – zwy­kle zresztą tak wła­śnie się dzieje. Po­nad trzy
czwarte uczest­ni­ków z 2019 roku wcze­śniej brało udział w wy­da­rze­niu, a wielu
z nich po­wraca na pu­sty­nię co roku.
Te głę­bo­kie du­chowe do­świad­cze­nia, o któ­rych opo­wia­dają bur­nersi jak
rów­nież lo­jal­ność i po­czu­cie wspól­noty mogą się ko­ja­rzyć z gru­pami
re­li­gij­nymi. I fak­tycz­nie – pa­dały ta­kie po­rów­na­nia. Z Bur­ning Ma­nem nie
wiąże się jed­nak ża­den do­gmat, nie ma tam też żad­nego przy­wódcy ani
głów­nego au­to­ry­tetu. Pro­fil de­mo­gra­ficzny uczest­ni­ków wska­zuje, że nie
przy­by­wają tam osoby re­li­gijne: je­dy­nie nieco po­nad pięć pro­cent z nich
okre­śla się w taki spo­sób, pod­czas gdy sama du­cho­wość ważna jest nie­mal dla
pięć­dzie­się­ciu pro­cent. Mimo wszystko po­do­bień­stwa do re­li­gii nie są
przy­pad­kowe.
Aby za­pew­nić przy­by­wa­ją­cym do­świad­cze­nie, które bę­dzie dla nich miało
głę­boki sens, twórcy fe­sti­walu Bur­ning Man sko­rzy­stali z pod­ręcz­nika dla
ru­chów re­li­gij­nych. Chcąc zro­zu­mieć, na czym po­lega moc ry­tu­ałów, dzięki
któ­rej po­tra­fią one zmie­nić rze­czy­wi­stość, Larry Ha­rvey wczy­ty­wał się
w kla­syczne pu­bli­ka­cje z dzie­dziny an­tro­po­lo­gii, psy­cho­lo­gii i so­cjo­lo­gii.
Za za­słoną tych wszyst­kich do­gma­tów, prawd wiary i me­ta­fi­zycz­nych aspek­tów
re­li­gii – pi­sał – kryje się kon­kretne do­świad­cze­nie. Żywa wiara bie­rze się wła­śnie
z tego pier­wot­nego świata. [...] Ludzka po­trzeba sa­kra­li­zo­wa­nia wy­da­rzeń,
przed­mio­tów, czyn­no­ści i osób po­trafi przy­bie­rać różne formy[5].

Ha­rvey po­pro­sił uczest­ni­ków, by za­po­mnieli o wszel­kich swo­ich


prze­ko­na­niach i po pro­stu za­nu­rzyli się w do­świad­cze­niu ry­tu­ałów, które są
ser­cem Bur­ning Mana. Jak wy­ja­śnia, ob­rzędy te za­spo­ka­jają fun­da­men­talne
ludz­kie po­trzeby: „Pra­gnie­nie przy­na­leż­no­ści do miej­sca i czasu,
przy­na­leż­no­ści do sie­bie na­wza­jem, przy­na­leż­no­ści do cze­goś więk­szego niż
my sami – na­wet w tym ab­so­lut­nie nie­trwa­łym świe­cie”[6].
Dla bur­ner­sów do­świad­cze­nie ry­tu­ału roz­po­czyna się już w mo­men­cie, gdy
prze­kra­czają bramę. Wszy­scy się przy­tu­lają i wi­tają sło­wami „Wi­taj w domu!”.
Black Rock City to dla nich dom, wszystko poza tym miej­scem to „do­myślny
świat”. Ten pię­cio­kątny te­ren zwany do­mem jest chro­niony przed ska­la­niem
przez świat ze­wnętrzny. Na za­koń­cze­nie fe­sti­walu bur­nersi usu­wają wszystko,
co jest „Nie na Swoim Miej­scu” (co na­zy­wają skró­tem MOOP – Mat­ter Out of
Place). Kon­cep­cję tę za­po­ży­czono z my­śli an­tro­po­lożki Mary Do­uglas, która za
jej po­mocą wy­ja­śniała, jak uży­wamy po­jęć „czy­stość” i „zmaza”, by wska­zać
obiekty uwa­żane za święte. Zgod­nie z teo­rią Do­uglas ry­tu­ały oczysz­cze­nia
two­rzą sym­bo­liczne gra­nice roz­dzie­la­jące sfery sa­crum i pro­fa­num. Wszystko, co
prze­kra­cza te gra­nice, jawi się jako nie­czy­ste i groźne – nie dla­tego, że samo
w so­bie jest nie­czy­ste, ale dla­tego, że zgod­nie z nor­mami kul­tu­ro­wymi jest
poza swoim wła­ści­wym miej­scem. W cen­trum han­dlo­wym no­sze­nie bu­tów
ucho­dzi za czy­ste, cho­dze­nie boso – za nie­czy­ste. W wielu świą­ty­niach jest na
od­wrót. Je­śli nie da się unik­nąć prze­kro­cze­nia gra­nicy, od­bywa się ce­re­mo­nię
oczysz­cze­nia, żeby nie stało się nic złego. Na przy­kład przed po­dej­ściem do
oł­ta­rza ka­płan musi do­ko­nać ob­rzędu oczysz­cze­nia. Pod ko­niec Bur­ning Mana
bur­nersi usta­wiają się w sze­regu i prze­cho­dzą przez te­ren fe­sti­walu, żeby
usu­nąć wszyst­kie MOOP-y. Ist­nieją bar­dzo pre­cy­zyjne za­sady do­ty­czące tego, ile
osób po­winno iść w sze­regu, jak po­winny się usta­wić i jak bli­sko sie­bie
po­winny się znaj­do­wać. Na­leży usu­nąć każdy naj­mniej­szy dro­biazg: włosy,
drza­zgi czy dro­binki bro­katu. Cały te­ren jest do­kład­nie spraw­dzany, a efekty
pracy są do­ku­men­to­wane. Za­ło­żono na­wet cały blog po­świę­cony sztuce MOOP-
owa­nia. Ko­lejne ry­tu­ały po­zwa­lają jesz­cze bar­dziej zde­cy­do­wa­nie od­dzie­lić
Bur­ning Mana od świata ze­wnętrz­nego. Tak jak w trak­cie in­nych ob­rzę­dów
przej­ścia, uczest­nicy czę­sto po­zo­sta­wiają za bramą swoje zwy­kłe imię
i przyj­mują nowe – uro­czy­ście na­daje im je inny bur­ner.
Poza te­re­nem fe­sti­walu na­leży zo­sta­wić rów­nież wszel­kie trans­ak­cje
pie­niężne. W myśl „ra­dy­kal­nej sa­mo­wy­star­czal­no­ści” bur­nersi są
od­po­wie­dzialni za swoje po­trzeby i mu­szą za­brać ze sobą wszystko, czego im
trzeba do prze­ży­cia na pu­styni. Je­dy­nym miej­scem na te­re­nie fe­sti­walu, gdzie
można co­kol­wiek ku­pić za pie­nią­dze, jest główna ka­wiar­nia. Poza tym nie
wolno ni­czego ku­po­wać ani sprze­da­wać. Je­śli ktoś zo­sta­nie przy­ła­pany na
uży­wa­niu pie­nię­dzy, może zo­stać wy­pro­szony. Nie­do­zwo­lony jest rów­nież
bar­ter. Jedną z głów­nych za­sad Bur­ning Mana jest ob­da­ro­wy­wa­nie się
na­wza­jem. Fe­sti­wa­lo­wi­cze roz­dają so­bie roz­ma­ite pre­zenty – to, co po­tra­fią
sami zro­bić, co wiąże się z ich za­in­te­re­so­wa­niami lub po pro­stu na co mogą
so­bie po­zwo­lić. Po­da­runki nie mu­szą też być ma­te­rialne, może to być
wszystko: je­dze­nie, al­ko­hol, nar­ko­tyki, usługi fry­zjer­skie, ma­saże, za­ję­cia jogi
i – jak­żeby ina­czej – pro­jekty ar­ty­styczne. Mile wi­dziane jest bez­in­te­re­sowne
ob­da­ro­wy­wa­nie in­nych, bez li­cze­nia na re­wanż. Poza do­brami ma­te­rial­nymi
i usłu­gami bur­nersi dają so­bie na­wza­jem swój czas i swoją ener­gię, gdyż
wszystko tam opiera się na pracy wo­lon­ta­riu­szy. Ta eko­no­mia po­da­run­ków jest
wzo­ro­wana na tra­dy­cyj­nych ce­re­mo­niach. Weźmy na przy­kład kul­turę
Mas­si­mów z Pa­pui-No­wej Gwi­nei. Ist­nieje w niej skom­pli­ko­wany sys­tem
ry­tu­al­nej wy­miany dóbr, pod­czas któ­rej prze­ka­zy­wane są na­szyj­niki
i bran­so­letki z mu­sze­lek. Choć same w so­bie ani nie mają wiel­kiej war­to­ści, ani
nie są szcze­gól­nie uży­teczne, miesz­kańcy wy­spy wkła­dają ol­brzymi wy­si­łek
w utrzy­ma­nie tego zwy­czaju. Po­ko­nują duże od­le­gło­ści i chy­bo­tli­wymi
czół­nami prze­pra­wiają się przez zdra­dliwe wody Oce­anu Spo­koj­nego – dzięki
temu trwa obieg po­da­run­ków znany jako kula. Można by stwier­dzić, że nie
nie­sie on żad­nych ko­rzy­ści, bo przed­mioty po pro­stu prze­cho­dzą nie­ustan­nie
z rąk do rąk. Jak jed­nak za­uwa­żył fran­cu­ski so­cjo­log Mar­cel Mauss w zna­nym
eseju Szkic o da­rze, cały cykl ma istotne zna­cze­nie spo­łeczne. Sys­tem
zry­tu­ali­zo­wa­nej wy­miany po­da­run­ków pro­wa­dzi do wy­two­rze­nia sieci
spo­łecz­nych zo­bo­wią­zań. O ile w przy­padku wy­miany eko­no­micz­nej można
li­czyć na uzy­ska­nie rów­no­war­to­ści prze­ka­za­nych dóbr, o tyle gdy lu­dzie
prze­ka­zują so­bie na­wza­jem do­bra, są so­bie wdzięczni i mają po­czu­cie jed­no­ści.
Ro­śnie więc za­równo po­ziom oso­bi­stego za­do­wo­le­nia, jak i so­li­dar­ność
mię­dzy­ludzka. Tak na­prawdę nie ist­nieje bo­wiem coś ta­kiego jak
bez­in­te­re­sowny dar. Za każ­dym ra­zem, gdy ofia­ru­jemy coś in­nej oso­bie,
ocze­ku­jemy od­płaty w ja­kiejś for­mie. Dzięki wy­mia­nie pre­zen­tów w ra­mach
kula po­wstaje koło wza­jem­nych zo­bo­wią­zań i sieć re­la­cji obej­mu­jąca całą
wspól­notę.
Re­zy­gna­cja z trans­ak­cji pie­nięż­nych to nie je­dyne wy­rze­cze­nie, któ­rego
ocze­kuje się od bur­ner­sów. Na te­re­nie im­prezy nie ma skle­pów ani re­stau­ra­cji,
prysz­ni­ców ani sy­gnału sieci ko­mór­ko­wej. W dzień pali pu­stynne słońce, noce
są lo­do­wate. Bu­rze pia­skowe nie na­leżą do rzad­ko­ści, wszystko przy­krywa
wów­czas miałki piach, który do­staje się do­słow­nie wszę­dzie, na­wet do płuc.
Ma tak sil­nie za­sa­dowy od­czyn, że stopy po­kry­wają się po­pa­rze­niami
che­micz­nymi (ta przy­pa­dłość ma na­wet wła­sną na­zwę: playa foot). Jak pi­sa­łem
w roz­dziale siód­mym, po­świę­ce­nie może spra­wić, że ro­śnie na­sze
za­an­ga­żo­wa­nie. Ci, któ­rzy nie chcą zre­zy­gno­wać z co­dzien­nych wy­gód,
zo­staną od­siani, a po­zo­stają osoby iden­ty­fi­ku­jące się z war­to­ściami
wy­zna­wa­nymi przez całą wspól­notę. Ła­two też wy­chwy­cić tych, któ­rzy
chcie­liby tylko ko­rzy­stać bez da­wa­nia ni­czego od sie­bie. Nie są tu mile
wi­dziane gwiazdy ani osoby za­możne, spo­dzie­wa­jące się luk­su­sów. Samo
ob­ser­wo­wa­nie tego, jak inni go­dzą się na wy­rze­cze­nia w trud­nym pu­styn­nym
śro­do­wi­sku, spra­wia, że ła­twiej so­bie na­wza­jem za­ufać i ze sobą
współ­pra­co­wać. Ci, któ­rzy przy­by­wają do Black Rock City po raz pierw­szy,
do­stają na­to­miast sy­gnał, że przy­na­leż­ność do bur­ner­sów jest czymś cen­nym
i po­żą­da­nym.
Można od­nieść wra­że­nie, że Bur­ning Man to fe­sti­wal he­do­ni­zmu. Nie
bra­kuje tu prze­cież mu­zyki, al­ko­holu, seksu ani naj­róż­niej­szych im­prez.
O wszyst­kie te przy­jem­no­ści dużo ła­twiej jed­nak w in­nych oko­licz­no­ściach.
Na­prawdę nie trzeba je­chać na pu­sty­nię, żeby się upić, po­eks­pe­ry­men­to­wać
z nar­ko­ty­kami czy zna­leźć part­nera sek­su­al­nego. Bur­ning Man od­niósł tak
nie­sa­mo­wity suk­ces nie tylko dzięki ta­kim atrak­cjom, ale też – może na­wet
przede wszyst­kim – ze względu na wy­si­łek i trud, dzięki któ­rym udział staje się
nie­po­wta­rzal­nym do­świad­cze­niem. Trzeba za­zna­czyć, że na sa­mym po­czątku
było cał­kiem ła­two i przy­jem­nie: po raz pierw­szy fe­sti­wal – zwany wów­czas
Burn – od­był się na Ba­ker Be­ach w San Fran­ci­sco. Mimo że mógł w nim
uczest­ni­czyć każdy, im­preza roz­wi­jała się bar­dzo po­woli, bra­ko­wało też
za­an­ga­żo­wa­nia ze strony zgro­ma­dzo­nych. Kiedy or­ga­ni­za­to­rzy wy­brali nowe
miej­sce na środku pu­styni i za­częli sprze­da­wać dro­gie wej­ściówki, liczba
za­in­te­re­so­wa­nych za­częła ro­snąć w tem­pie wy­kład­ni­czym, aż in­ter­we­nio­wały
wła­dze fe­de­ralne i wpro­wa­dziły li­mit uczest­ni­ków. Aby nikt z ze­wnątrz nie
mógł się do­stać na te­ren Black Rock City, za­mon­to­wano ogro­dze­nie, któ­rego
strzegą pa­trole wy­po­sa­żone w nok­to­wi­zory i ra­dary. Wkrótce w in­nych
re­gio­nach, a osta­tecz­nie i poza Sta­nami Zjed­no­czo­nymi za­częto or­ga­ni­zo­wać
do­dat­kowe wy­da­rze­nia zwią­zane z tym fe­sti­wa­lem.
Suk­ces Bur­ning Mana nie­zbi­cie do­wo­dzi, że ry­tu­ały mają moc two­rze­nia
waż­nych do­świad­czeń i bu­do­wa­nia więzi. Pa­mię­tajmy jed­nak, że całe to
do­świad­cze­nie trwa je­dy­nie kilka dni, a póź­niej wszy­scy wra­cają do zwy­kłego
ży­cia. Nie­ła­two jest na­kło­nić ty­siące lu­dzi, żeby przez ty­dzień ja­koś się
do­ga­dali, chcieli ze sobą współ­pra­co­wać i ra­zem się ba­wić. Praw­dzi­wym
wy­zwa­niem by­łoby jed­nak zbu­do­wa­nie zjed­no­czo­nych grup, które ze­chcia­łyby
wspól­nie pra­co­wać na dłuż­szą metę. Skoro ry­tu­ały są tak sku­tecz­nym
na­rzę­dziem, gdy chcemy stwo­rzyć uto­pijną spo­łecz­ność, to czy mo­głyby
rów­nież po­móc ze sobą współ­pra­co­wać oso­bom, które spę­dzają ze sobą czas na
co dzień?

•••
Po prze­pro­wadzce z Gre­cji do Da­nii czę­sto za­dzi­wiały mnie róż­nice po­mię­dzy
kul­tu­rami obu kra­jów. Do­świad­cza­łem szoku kul­tu­ro­wego. Opo­wieść
o oso­bli­wo­ściach ży­cia w Da­nii pi­sana z per­spek­tywy nie-Duń­czyka
po­cho­dzą­cego znad Mo­rza Śród­ziem­nego wy­peł­ni­łaby całą książkę.
Szcze­gól­nie ude­rza­jące było dla mnie to, co działo się w miej­scu pracy. Da­nia
znaj­duje się w czo­łówce kra­jów, które mogą się po­szczy­cić naj­więk­szym
wskaź­ni­kiem pro­duk­tyw­no­ści. Pręż­nie roz­wija się tam prze­mysł, nie bra­kuje
wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej ka­dry, ad­mi­ni­stra­cja działa spraw­nie. Poza tym Duń­czycy
słyną z kon­for­mi­zmu i umi­ło­wa­nia do prze­strze­ga­nia za­sad. Skoro tak, można
by się spo­dzie­wać, że duń­skie firmy funk­cjo­nują jak do­brze na­oli­wiona
ma­szyna i że pra­cow­nicy – ni­czym małe ro­boty – nie­stru­dze­nie, na­wet
bez­myśl­nie wy­peł­niają roz­kazy zwierzch­ni­ków. Nic bar­dziej myl­nego.
Nie­mal ża­den na­ród na świe­cie nie pra­cuje tak mało jak Duń­czycy i nie
bie­rze tylu dni wol­nych. We­dług da­nych Or­ga­ni­za­cji Współ­pracy Go­spo­dar­czej
i Roz­woju (OECD) w 2019 roku osoby za­trud­nione w Da­nii wy­ra­biały za­le­d­wie
dwa­dzie­ścia sześć i pół go­dziny pracy ty­go­dniowo, pod­czas gdy Grecy,
znaj­du­jący się w eu­ro­pej­skiej czo­łówce, pra­co­wali trzy­dzie­ści sie­dem i cztery
dzie­siąte go­dziny ty­go­dniowo. Ozna­czało to, że rocz­nie w Da­nii pra­co­wano
o trzy­sta czter­dzie­ści sześć go­dzin mniej, niż wy­no­siła śred­nia kra­jów OECD,
o trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć go­dzin mniej niż w Sta­nach Zjed­no­czo­nych
i aż o sie­dem­set pięć­dzie­siąt sie­dem go­dzin mniej niż w Mek­syku – osoby tam
miesz­ka­jące pra­cują naj­wię­cej[7]. Nic więc dziw­nego, że gdy za­czą­łem pierw­szą
pracę w Da­nii, mu­sia­łem się prze­sta­wić na mniej in­ten­sywny tryb dzia­ła­nia.
Wła­ści­wie wielu ob­co­kra­jow­ców tam­tej­szy spo­sób pracy uwa­żało za aż na­zbyt
swo­bodny, bo na­wet w tym krót­kim cza­sie, który spę­dza­łem w fir­mie, nie­wiele
się tam działo. Duża część dnia upły­wała nam na po­zor­nie bez­pro­duk­tyw­nych
dzia­ła­niach: pi­li­śmy kawę, je­dli­śmy lunch, ra­czy­li­śmy się cia­stem i pi­wem.
Mie­li­śmy też re­gu­larne spo­tka­nia – na­wet wów­czas, gdy nie było nic
kon­kret­nego do omó­wie­nia. Or­ga­ni­zo­wano wspólne wy­jazdy, w cza­sie któ­rych
głów­nie śpie­wa­li­śmy, pi­li­śmy i ra­zem w coś gra­li­śmy. Do­dat­kowo od­by­wały się
liczne im­prezy i uro­czy­sto­ści spon­so­ro­wane przez pra­co­daw­ców.
Z po­czątku wszystko to było dla mnie dziwne, czę­sto za­bawne, chwi­lami –
na­wet iry­tu­jące. Ktoś z ze­wnątrz uznałby, że Duń­czycy mają kiep­ską etykę
pracy, a przy­naj­mniej brak im po­czu­cia obo­wiązku. Sta­ty­styki mó­wią jed­nak
cał­kiem co in­nego. Duń­czycy zaj­mują wy­so­kie miej­sce wśród osób pra­cu­ją­cych
na ca­łym świe­cie pod wzglę­dem nie tylko pro­duk­tyw­no­ści i in­no­wa­cyj­no­ści,
lecz także po­ziomu szczę­ścia – tu pla­sują się na jed­nym z naj­wyż­szych miejsc.
Na pierw­szy rzut oka liczne ry­tu­ały od­by­wane w pracy wy­da­wały się
dzi­wac­twem i stratą czasu. Kiedy jed­nak do nich przy­wy­kłem, za­czą­łem
ro­zu­mieć, że wno­szą one coś nie­zwy­kle waż­nego i to mię­dzy in­nymi dzięki
nim działa się efek­tyw­nie, a śro­do­wi­sko pracy jest przy­jemne. Wła­śnie ze
względu na to, że ry­tu­ały wpły­wają na śro­do­wi­sko pracy, nie­które firmy
osią­ga­jące naj­więk­sze suk­cesy z za­ło­że­nia dzia­łają w spo­sób zry­tu­ali­zo­wany.
W więk­szo­ści miejsc pracy w Da­nii w ciągu dnia jest kilka przerw: zwy­kle na
po­ranną kawę, na lunch i na po­po­łu­dniową kawę. Nie cho­dzi tylko o to, by
ode­rwać się od pracy. To małe spo­łeczne wy­da­rze­nia sprzy­ja­jące two­rze­niu się
więzi mię­dzy współ­pra­cow­ni­kami. Na­wet osoby, które aku­rat nie są głodne
albo przy­nio­sły wła­sny po­si­łek z domu, spo­ty­kają się z całą resztą w fir­mo­wej
ja­dalni lub w bu­fe­cie. Je­śli ktoś nie weź­mie udziału we wspól­nym po­siłku, bo
in­ten­syw­nie pra­cuje nad pro­jek­tem, na pewno nie za­punk­tuje u szefa. Duń­skie
firmy – i te duże, i mniej­sze – za­chę­cają do or­ga­ni­zo­wa­nia ta­kich spo­tkań
i same hoj­nie je do­fi­nan­so­wują. W więk­szo­ści sie­dzib znaj­dują się w pełni
wy­po­sa­żone kuch­nie, dro­gie eks­presy do kawy i duże ja­dal­nie, w któ­rych
można wspól­nie coś zjeść. Zwierzch­nik mo­jej żony za­trud­nił na­wet szefa
kuchni, który co­dzien­nie go­to­wał po­siłki.
Firmy te wcale nie uwa­żają, że mar­nują pie­nią­dze. Ko­rzy­ści spo­łeczne
pły­nące ze spo­tkań przy wspól­nym stole mają dla nich więk­szą war­tość niż
fi­nan­sowe koszty tych in­we­sty­cji. Je­śli ra­zem jemy, to zna­czy, że je­ste­śmy
z sobą bli­sko. Zwy­kle wspólne po­siłki są za­re­zer­wo­wane dla bliż­szej ro­dziny
i przy­ja­ciół. Dzie­le­nie się je­dze­niem świad­czy o po­czu­ciu jed­no­ści i wzmac­nia
więzi po­mię­dzy współ­pra­cow­ni­kami. Ba­da­nia po­ka­zują, że lu­dzie wolą jeść
ra­zem niż sa­mot­nie oraz że je­dze­nie sma­kuje le­piej, gdy mamy to­wa­rzy­stwo.
Już od nie­mow­lęc­twa je­dze­nie po­maga nam bu­do­wać więzi z in­nymi. Osoby,
które dzielą się po­sił­kiem, są po­strze­gane jako bar­dziej z sobą za­przy­jaź­nione
i bliż­sze so­bie na­wza­jem. Po­nadto osoby, które wspól­nie je­dzą, bar­dziej so­bie
ufają i sku­tecz­niej współ­pra­cują. Na Uni­wer­sy­te­cie Cor­nella prze­pro­wa­dzono
ba­da­nie, które ujaw­niło, że osoby czę­stu­jące się ze wspól­nego ta­le­rza są
bar­dziej skłonne do współ­pracy i mniej za­in­te­re­so­wane ry­wa­li­zo­wa­niem ze
sobą na­wza­jem niż te, które je­dzą z osob­nych ta­le­rzy[8].
Pew­nie wła­śnie dla­tego wiele po­tęż­nych firm tech­no­lo­gicz­nych z Do­liny
Krze­mo­wej za­pra­sza pra­cow­ni­ków na dar­mowe po­siłki lub za­trud­nia na pełny
etat sze­fów kuchni i ba­ri­stów. W sie­dzi­bie Airbnb w San Fran­ci­sco ku­cha­rze
przy­go­to­wują prze­ką­ski i na­poje. Pra­cow­nicy Fa­ce­bo­oka mają do dys­po­zy­cji
wiele re­stau­ra­cji, ka­wiarni, a na­wet lo­dziarni, w któ­rych można za­mó­wić coś
na koszt firmy. Pin­te­rest w każdy pią­tek or­ga­ni­zuje dla wszyst­kich happy hour.
W ogro­dzie na da­chu sie­dziby Kick­star­tera pra­cow­nicy mogą zbie­rać świeże
owoce i wa­rzywa. Żeby za­chę­cić człon­ków róż­nych ze­spo­łów do spę­dza­nia
czasu ra­zem, firma Go­ogle spryt­nie umie­ściła po­mię­dzy po­szcze­gól­nymi
dzia­łami sta­no­wi­ska ku­chenne, na­zwane mi­kro­kuch­niami. Jak na iro­nię, na
tym tle do­cho­dzi do kon­flik­tów z miej­sco­wymi wła­dzami – i to nie dla­tego, że
firmy wy­dają zbyt mało na swo­ich pra­cow­ni­ków. Wręcz prze­ciw­nie:
w 2018 roku San Fran­ci­sco ule­gło pre­sji lobby re­stau­ra­to­rów i za­bro­niło
pra­co­daw­com wy­da­wa­nia za­trud­nio­nym dar­mo­wych po­sił­ków. Za­kaz ten
wy­wo­ły­wał kon­tro­wer­sje i był ne­ga­tyw­nie oce­niany, a po roku go znie­siono.
Ry­tu­ały w miej­scu pracy nie są za­re­zer­wo­wane dla czasu wol­nego. W Da­nii
sil­nie zry­tu­ali­zo­wane są też ze­bra­nia. Za­wsze mają ten sam po­rzą­dek,
od­by­wają się w tym sa­mym cza­sie i miej­scu, a w ich trak­cie ser­wo­wane są te
same prze­ką­ski i na­poje. Nie miało zna­cze­nia, czy było aku­rat do omó­wie­nia
coś pil­nego, bo więk­szość praw­dzi­wych za­dań i tak wy­ko­ny­wało się
w mniej­szych ze­spo­łach od­po­wie­dzial­nych za po­szcze­gólne pro­jekty.
Oczy­wi­ście w cza­sie ze­brań każdy ze­spół mógł do­stać cenny fe­ed­back, przede
wszyst­kim była to jed­nak oka­zja do spę­dze­nia czasu z in­nymi gru­pami,
wy­miany in­for­ma­cji o tym, kto czym się aku­rat zaj­muje, i uczcze­nia
naj­now­szych suk­ce­sów. Za­wsze pod­kre­ślało się, że są to wspólne osią­gnię­cia,
tak żeby każdy mógł po­czuć się z nich dumny. Gdy coś się nie udało,
od­po­wie­dzial­ność była roz­my­wana, żeby nikt oso­bi­ście nie obar­czał sie­bie
winą za po­rażkę.
Poza re­gu­lar­nymi spo­tka­niami i atrak­cjami za­pla­no­wa­nymi na prze­rwy
or­ga­ni­zo­wano też wy­da­rze­nia, by świę­to­wać roz­ma­ite oka­zje. Cza­sem miały
one zwią­zek z na­szym ży­ciem pry­wat­nym: ra­zem cie­szy­li­śmy się z na­ro­dzin
dzieci, awansu czy przej­ścia na eme­ry­turę. Dzięki temu, że ce­le­bro­wa­li­śmy
oso­bi­ste ra­do­ści w sfe­rach ży­cia, w któ­rych nikt z ni­kim nie ry­wa­li­zo­wał, ro­sły
za­pał i mo­ty­wa­cja pra­cow­ni­ków, a także po­czu­cie jed­no­ści i przy­na­leż­no­ści do
grupy. Re­gu­lar­nie od­by­wały się też inne uro­czy­sto­ści. Każ­dego ty­go­dnia
stu­denci i wy­kła­dowcy uda­wali się na piąt­kową im­prezę w ba­rze z mu­zyką,
tań­cami i drin­kami. Pierw­szym punk­tem pro­gramu w każdy po­nie­dział­kowy
po­ra­nek było spo­tka­nie przy ka­wie z cia­stem. Te cy­kliczne ry­tu­ały wy­zna­czały
rytm ty­go­dnia pracy, jego po­czą­tek i ko­niec. Dzięki temu pra­cow­ni­kom ła­twiej
było się od­prę­żyć w cza­sie week­endu. Czas wolny uwa­żany jest w Da­nii za
świę­tość – w końcu to kraj szczy­cący się do­sko­nałą rów­no­wagą mię­dzy ży­ciem
za­wo­do­wym a pry­wat­nym.
Pod ko­niec każ­dego roku po­szcze­gólne ze­społy or­ga­ni­zo­wały przy­ję­cie
świą­teczne. Trak­to­wano je po­waż­nie i an­ga­żo­wano się w sze­roko za­kro­jone
przy­go­to­wa­nia. Z kil­ku­ty­go­dnio­wym, a na­wet kil­ku­mie­sięcz­nym
wy­prze­dze­niem wy­sy­łano za­pro­sze­nia do pra­cow­ni­ków, ich mał­żon­ków
i part­ne­rów z prośbą o od­po­wiedź. Kie­row­nic­two nie tylko uczest­ni­czyło
w ca­łym wy­da­rze­niu, ale też po­świę­cało sporo czasu na nad­zo­ro­wa­nie
or­ga­ni­za­cji, pro­wa­dze­nie im­prezy i pil­no­wa­nie, by wszyst­kim tra­dy­cjom stało
się za­dość. Mu­siały być pod­nio­słe prze­mó­wie­nia, de­ko­ra­cje i świece, gry
i liczne to­a­sty, któ­rym to­wa­rzy­szyło chó­ral­nie wy­śpie­wy­wane „hurra, hurra,
hurra”. Dzięki temu, że pod­czas ta­kich im­prez nie bra­kuje wra­żeń i emo­cji,
wy­daje się, że cała firma jest po­strze­gana jako bar­dziej pre­sti­żowa
i war­to­ściowa, a pra­cow­nicy, któ­rych łą­czą wspólne zwy­czaje i sym­bole, sil­niej
się z sobą in­te­grują. Liczne prze­mó­wie­nia i opo­wia­dane aneg­dotki do­dat­kowo
wzmac­niają etos i war­to­ści wy­zna­wane przez fir­mową wspól­notę. Wszy­scy po
pro­stu do­brze się z sobą ba­wili, dzięki czemu pra­cow­nicy lu­bili na nich by­wać
i wy­cze­ki­wali ich nie­cier­pli­wie.
Tego ro­dzaju wspólne atrak­cje po­zwa­lają sku­tecz­nie wy­ko­rzy­sty­wać ry­tu­ały
oraz ich moc za­cie­śnia­nia re­la­cji mię­dzy­ludz­kich oraz in­te­gro­wa­nia ze­spo­łów.
Ba­da­nia po­twier­dzają, że firmy, które w prze­my­ślany spo­sób uwzględ­niają
ry­tu­ały w struk­tu­rze swo­jego dzia­ła­nia, mają bar­dziej or­ga­niczną
i de­mo­kra­tyczną kul­turę, a ich pra­cow­ni­kom ła­twiej przy­cho­dzi współ­praca[9].
Po­nadto dzięki ry­tu­ałom pra­cow­nicy przy­pi­sują wy­ko­ny­wa­nym za­da­niom
wię­cej sensu, co zwięk­sza ich za­do­wo­le­nie i pro­duk­tyw­ność[10].
W roz­dziale czwar­tym przyj­rze­li­śmy się kilku pod­sta­wo­wym skład­ni­kom
ry­tu­al­nego spo­iwa. Wiele z nich daje się w pro­sty spo­sób wkom­po­no­wać
w struk­turę or­ga­ni­za­cyjną. Wspól­nym po­sił­kom i re­gu­lar­nym spo­tka­niom
można nadać wy­miar sym­bo­liczny i przy ich oka­zji eks­po­no­wać znaki
przy­na­leż­no­ści do grupy. Re­gu­larne po­wta­rza­nie ta­kich spo­tkań spo­tę­guje ich
dzia­ła­nie. Inne klu­czowe skład­niki prze­pisu na udany ry­tuał w przy­padku
nie­któ­rych grup nie będą już tak ła­two osią­galne. Spo­iwo spo­łeczne działa
sil­niej, je­śli uwzględ­nimy jed­no­cze­sny ruch, ob­fi­tość wra­żeń zmy­sło­wych
i po­bu­dze­nie emo­cjo­nalne wszyst­kich uczest­ni­ków. Ła­twiej o to za­dbać
w dru­ży­nie spor­to­wej czy w woj­sku niż w biu­rze. Chcąc jed­nak wy­ko­rzy­stać te
do­dat­kowe skład­niki, wiele firm roz­myśl­nie pro­po­nuje pra­cow­ni­kom dzia­ła­nia
ko­ja­rzące się ze spor­tem lub z woj­skiem. Ry­tu­ały in­te­gru­jące ze­społy mogą
uwzględ­niać wspólny śpiew i ta­niec, wi­zyty w escape ro­omach, pa­int­ball,
sporty eks­tre­malne, a na­wet atrak­cje dla od­waż­nych w stylu cho­dze­nia po
tłu­czo­nym szkle.
Przez długi czas tra­dy­cyjne miej­sca pracy były bez­oso­bową prze­strze­nią
słu­żącą je­dy­nie do do­ko­ny­wa­nia trans­ak­cji. Wcho­dziło się tam, od­da­wało kilka
go­dzin ży­cia i wra­cało do domu. Dla­tego je­śli za­trud­nimy się w fir­mie, w któ­rej
in­te­gral­nym ele­men­tem struk­tury or­ga­ni­za­cyj­nej są ry­tu­ały, wszyst­kie te
na­boż­nie prak­ty­ko­wane ce­re­mo­nie mogą się nam wy­da­wać przy­tła­cza­jące –
zwłasz­cza je­żeli przy­wy­kli­śmy do bar­dziej ty­po­wego śro­do­wi­ska. Dzięki temu
jed­nak, że ry­tu­ały są czę­sto po­wta­rzane, szybko się do nich przy­zwy­cza­jamy
i za­czy­namy je po­strze­gać jako znaki szcze­gólne wy­róż­nia­jące kul­turę na­szej
firmy. Dzięki nim wy­kuwa się toż­sa­mość gru­powa, a po­szcze­gólni pra­cow­nicy
ła­twiej od­naj­dują wła­sne miej­sce w ca­łej struk­tu­rze. Do­star­czają one waż­nych
do­świad­czeń, dają po­czu­cie spraw­czo­ści i celu. W końcu to wła­śnie
w mo­men­cie, gdy eg­zo­tyczne, dzi­waczne czy na­wet śmieszne ry­tu­ały grupy
stają się czymś do­sko­nale nam zna­nym, za­pew­niają po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa,
wręcz wy­dają się świę­to­ścią, wiemy, że już na­le­żymy do da­nej kul­tury.

•••
Ce­re­mo­nie za­pro­jek­to­wane w od­po­wie­dzi na nowe wy­zwa­nia i te
prak­ty­ko­wane pod­czas Bur­ning Mana lub w róż­nych miej­scach pracy po­ka­zują
istotną prawdę o ludz­kiej na­tu­rze. Ry­tu­ały za­spo­ka­jają pier­wotne ludz­kie
po­trzeby, fun­da­men­talne z punktu wi­dze­nia ży­cia oso­bi­stego i spo­łecz­nego.
Z tego wła­śnie względu re­li­gio­znaw­czyni Ca­the­rine Bell okre­śliła ry­tu­ały jako
kul­tu­rową stra­te­gię ży­cia w świe­cie[11]. Jak twier­dzi, nie są one je­dy­nie
na­wy­kiem, ale po­zwa­lają roz­wią­zy­wać pro­blemy wpi­sane w ludz­kie ży­cie.
Cza­sem sto­su­jemy je sami z sie­bie, cza­sem z po­mocą przy­cho­dzi kul­tura.
Dzięki temu, a także z uwagi na to, że ry­tu­ały po­zwa­lają w ja­kiś spo­sób okre­ślić
abs­trak­cyjne re­la­cje mię­dzy­ludz­kie, sko­or­dy­no­wać my­śli i dzia­ła­nia, od
wie­ków z po­wo­dze­niem służą ru­chom re­li­gij­nym i pań­stwom[12]. Po­nie­waż te
in­sty­tu­cje tak sku­tecz­nie wy­ko­rzy­stują moc ry­tu­ałów, wy­daje nam się, że
ry­tu­ały są za­re­zer­wo­wane wła­śnie dla nich. Choć re­li­gie i pań­stwa fak­tycz­nie
usi­łują za­własz­czyć ry­tu­ały, mają one znacz­nie dłuż­szą hi­sto­rię, a współ­cze­śnie
wy­stę­pują też poza tymi sfe­rami.
W no­wo­cze­snej rze­czy­wi­sto­ści in­sty­tu­cje re­li­gijne i pań­stwowe tracą
kon­trolę nad ry­tu­ałami[13]. Spo­łe­czeń­stwa uprze­my­sło­wione się la­icy­zują, ich
struk­tury nie kształ­tują już ide­olo­gie re­li­gijne. Co­raz mniej osób uczest­ni­czy
w ży­ciu li­tur­gicz­nym zor­ga­ni­zo­wa­nych re­li­gii, a te, które cał­kiem z tego nie
zre­zy­gno­wały, prak­ty­kują rza­dziej. Jed­no­cze­śnie spo­łe­czeń­stwa się
de­mo­kra­ty­zują: ogól­nie rzecz bio­rąc, na świe­cie ni­gdy nie ist­niało tyle państw
de­mo­kra­tycz­nych, ile ich jest w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. Z tego po­wodu
na­rzu­cane przez pań­stwo ry­tu­ały, za sprawą któ­rych in­sty­tu­cje to­ta­li­tarne
pod­kre­ślają swoją wła­dzę, po­woli od­cho­dzą w za­po­mnie­nie. Mimo to na­tura
ludzka wciąż do­maga się ry­tu­ałów, więc po­wstałą pustkę wy­peł­niają co­raz
licz­niej­sze ob­rzędy zwią­zane z in­nymi sfe­rami ży­cia. Nie za­wsze jed­nak pro­ces
ten prze­biega tak, jak by­śmy się spo­dzie­wali.
Nowe ry­tu­ały po­wstają każ­dego dnia, ale tylko nie­liczne prze­trwają dłu­żej.
Tym ce­re­mo­niom, które mo­żemy ob­ser­wo­wać, to się udało: po­myśl­nie prze­szły
długi i bez­li­to­sny pro­ces se­lek­cji kul­tu­ro­wej. Próby za­przę­gnię­cia mocy ry­tu­ału
w służbę so­cjo­tech­nik są więc ska­zane na po­rażkę, chyba że za­pro­jek­to­wane
ce­re­mo­nie będą po­dobne do tych tra­dy­cyj­nych. Nie­stety, tu na­po­ty­kamy
ko­lejne wy­zwa­nie: ry­tu­ały mają głę­boki sens je­dy­nie wów­czas, gdy są
prak­ty­ko­wane w od­po­wied­nim kon­tek­ście. Na­sza no­wo­cze­sna rze­czy­wi­stość
pod wie­loma wzglę­dami zde­cy­do­wa­nie różni się od tej, w któ­rej funk­cjo­no­wali
nasi przod­ko­wie – na­wet ci sprzed za­le­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu lat. Tempo ży­cia
przy­spie­szyło, a na­sze grupy spo­łeczne są więk­sze, roz­rzu­cone na więk­szym
te­re­nie i mniej jed­no­rodne niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Gdy­by­śmy po­prze­stali
na ko­pio­wa­niu daw­nych ob­rzę­dów, nie mie­li­by­śmy żad­nej gwa­ran­cji, że będą
one miały po­dobne dzia­ła­nie. Mo­żemy w to­wa­rzy­stwie ró­wie­śni­ków i star­szych
osób z na­szej spo­łecz­no­ści przejść wy­ma­ga­jącą ce­re­mo­nię wej­ścia w do­ro­słość,
którą od kilku stu­leci od­by­wali nasi przod­ko­wie – to jedna rzecz. Zu­peł­nie
czym in­nym jest zno­sze­nie upo­ko­rzeń ze strony ko­le­gów z dru­giego roku
w cza­sie ob­rzędu ini­cja­cji w brac­twie stu­denc­kim. Wy­zna­nie grze­chów
ka­pła­nowi może mieć dzia­ła­nie oczysz­cza­jące, ale gdy szef wy­py­tuje nas
o szcze­góły ży­cia oso­bi­stego w cza­sie fir­mo­wej in­te­gra­cji, robi się nie­zręcz­nie.
Gdy krzy­czymy z ca­łych sił, oglą­da­jąc mecz na sta­dio­nie, jed­no­czymy się
z in­nymi ki­bi­cami, ale je­śli do tak samo ży­wio­ło­wego za­cho­wa­nia bę­dzie nas
za­chę­cał mówca mo­ty­wa­cyjny w gar­ni­tu­rze, bę­dzie to co­kol­wiek ko­miczne.
Pro­ces słab­nię­cia zna­cze­nia tra­dy­cyj­nych ry­tu­ałów w roz­wi­nię­tych kra­jach
za­chod­nich nie­po­ko­jąco zbiegł się z dłu­gim okre­sem względ­nej sta­bi­li­za­cji –
przez lata nie ży­li­śmy w cie­niu po­waż­nych za­gro­żeń. Trudno wszakże są­dzić,
że ta sy­tu­acja bę­dzie trwała w nie­skoń­czo­ność. Pan­de­mia CO­VID-19 bar­dzo
sku­tecz­nie przy­po­mniała nam, jak kru­che jest bez­pie­czeń­stwo
w no­wo­cze­snym świe­cie. Nie­wy­klu­czone, że to do­piero po­czątki epoki
nie­po­ko­jów na­zna­czo­nej przez nie­zrów­no­wa­żony roz­wój, nad­uży­wa­nie
za­so­bów na­szej pla­nety, kry­zys kli­ma­tyczny i klę­ski po­li­tyczne. Je­śli w isto­cie
tak bę­dzie, to w trud­nych cza­sach, które mamy przed sobą, może się oka­zać, że
po­trze­bu­jemy mocy ry­tu­ałów – one przy­wrócą nam po­kój du­cha, wzmoc­nią
po­stawy so­li­dar­no­ściowe, da­dzą po­czu­cie sensu i cią­gło­ści hi­sto­rii. Czy ry­tu­ały
na­szych cza­sów, które nie­rzadko ra­czej są wy­my­ślane ad hoc, niż ro­dzą się
w dłu­go­trwa­łym pro­ce­sie po­dej­mo­wa­nia licz­nych prób i po­peł­nia­nia błę­dów,
spro­stają temu wy­zwa­niu? I czy przy­szłe po­ko­le­nia będą umiały tę moc
wy­ko­rzy­stać tak in­tu­icyj­nie i sku­tecz­nie, jak to się przez całe ty­siąc­le­cia
uda­wało na­szym przod­kom?
Na po­czątku mo­jej po­dróży by­łem scep­tycz­nie na­sta­wiony do ry­tu­ałów. Nie
ro­zu­mia­łem tej ob­se­sji na punk­cie od­pra­wia­nia roz­ma­itych ce­re­mo­nii. Nie ja
je­den: przez długi czas ry­tu­ały rzadko wy­bie­rano na przed­miot ba­dań
na­uko­wych. Albo od razu uzna­wano, że do ni­czego nie służą, albo spo­sób ich
dzia­ła­nia uzna­wano za nie­roz­wią­zy­walną za­gadkę. Do­piero dziś
in­ter­dy­scy­pli­narna re­flek­sja nad ry­tu­ałami po­zwala nam so­bie uświa­do­mić, że
te za­cho­wa­nia, które wy­dają się stratą czasu, mogą mieć głę­boki sens i nieść
znaczne ko­rzy­ści. Dwie de­kady, które po­świę­ci­łem na ba­da­nie tych ko­rzy­ści,
pod wie­loma wzglę­dami otwo­rzyły mi oczy. Dziś pa­trzę ina­czej nie tylko na
same ry­tu­ały, ale też na lu­dzi. Ce­re­mo­nie są wpi­sane w na­szą na­turę, po­ma­gają
nam na­wią­zy­wać re­la­cje, od­na­leźć w ży­ciu sens i od­kryć, kim je­ste­śmy. Bez
ry­tu­ałów nasz ga­tu­nek nie ist­nieje.
Po­dzię­ko­wa­nia

Jak wszystko w ży­ciu, tak i ta książka nie po­wsta­łaby, gdyby nie splot
prze­róż­nych oko­licz­no­ści, które za­ist­niały, za­nim jesz­cze za­czą­łem nad nią
pra­co­wać. Mia­łem szczę­ście po­znać wielu wspa­nia­łych, życz­li­wych
i po­moc­nych lu­dzi, któ­rzy wpły­nęli na mój spo­sób my­śle­nia i za­in­spi­ro­wali
mnie do pod­ję­cia ba­dań. Gdy­bym pró­bo­wał ich wszyst­kich wy­mie­nić, bez
wąt­pie­nia po­mi­nął­bym ko­goś waż­nego. Poza tym wie­dza na­ukowa to za­wsze
wspólne przed­się­wzię­cie, wolę więc my­śleć nie tyle o kon­kret­nych oso­bach, ile
o sy­tu­acjach i gru­pach lu­dzi.
Byli jed­nak tacy, któ­rzy za­dzia­łali na moją pracę jak praw­dziwy ka­ta­li­za­tor.
Moż­li­wość pracy pod kie­run­kiem pro­fe­sora Pa­na­gio­tisa Pa­chisa
z Uni­wer­sy­tetu Ary­sto­te­lesa w Sa­lo­ni­kach stała się iskrą, która roz­pa­liła moje
za­in­te­re­so­wa­nie re­li­gią. Stu­dia w Gre­cji nie od razu szły mi do­brze, przez
pierw­sze lata z tru­dem znaj­do­wa­łem w so­bie mo­ty­wa­cję i cał­kiem po­waż­nie
roz­wa­ża­łem moż­li­wość ich po­rzu­ce­nia. Pro­fe­sor Pa­chis był na­uczy­cie­lem,
men­to­rem i przy­ja­cie­lem, to dzięki niemu od­na­la­złem w so­bie pa­sję
i wsze­dłem na ścieżkę, która oka­zała się po­cząt­kiem wspa­nia­łej po­dróży.
W tej po­dróży mia­łem szczę­ście zna­leźć się wśród wła­ści­wych lu­dzi we
wła­ści­wym cza­sie i tra­fić do wła­ści­wych ze­spo­łów. Były to mię­dzy in­nymi:
In­te­rac­ting Minds Cen­tre i Ośro­dek Ba­dań nad Re­li­gią, Po­zna­niem i Kul­turą
na Uni­wer­sy­te­cie w Aar­hus w Da­nii, gdzie by­łem naj­pierw stu­den­tem,
a póź­niej wy­kła­dowcą, In­sti­tute of Co­gni­tion and Cul­ture na Qu­een’s
Uni­ver­sity w Bel­fa­ście w Ir­lan­dii Pół­noc­nej, gdzie zro­bi­łem dok­to­rat, Se­eger
Cen­ter for Hel­le­nic Stu­dies na Uni­wer­sy­te­cie Prin­ce­ton w New Jer­sey, gdzie
od­by­łem staż po­dok­tor­ski. Były to punkty zwrotne w mo­jej ka­rie­rze
aka­de­mic­kiej – do­sta­łem tam cenne wska­zówki, wspar­cie i swo­bodę, o ja­kich
ma­rzy każdy młody ba­dacz.
Kiedy peł­ni­łem funk­cję dy­rek­tora pra­cowni LE­VYNA na Uni­wer­sy­te­cie
Ma­sa­ryka w Cze­chach, zaj­mu­ją­cej się eks­pe­ry­men­tal­nymi ba­da­niami nad
re­li­gią, mia­łem przy­jem­ność ze­tknąć się z nie­zwy­kłymi ludźmi – wielu z nich
zna­la­zło się póź­niej wśród mo­ich naj­bar­dziej za­ufa­nych współ­pra­cow­ni­ków,
a jesz­cze więk­sza grupa do­łą­czyła do grona mo­ich przy­ja­ciół.
Póź­niej, już na Uni­ver­sity of Con­nec­ti­cut, ko­le­dzy i stu­denci z wy­dzia­łów
an­tro­po­lo­gii i psy­cho­lo­gii oraz jed­no­stek zaj­mu­ją­cych się ba­da­niami
ko­gni­tyw­nymi i hu­ma­ni­stycz­nymi byli dla mnie źró­dłem po­my­słów i in­spi­ra­cji.
Szcze­gól­nie war­to­ściowy wkład w po­wsta­nie tej książki ma Hu­ma­ni­ties
In­sti­tute – gdy­bym nie do­stał tam sty­pen­dium, może ni­gdy nie zna­la­zł­bym
czasu na pracę nad nią.
Prze­pro­wa­dze­nie ba­dań, o któ­rych wspo­mi­nam, nie by­łoby moż­liwe bez
wspar­cia mo­ich licz­nych współ­pra­cow­ni­ków i współ­au­to­rów pu­bli­ka­cji:
stu­den­tów, któ­rzy pra­co­wali w mo­jej pra­cowni zaj­mu­ją­cej się an­tro­po­lo­gią
eks­pe­ry­men­talną w Con­nec­ti­cut, i wielu po­moc­ni­ków pro­wa­dzą­cych wraz ze
mną ba­da­nia te­re­nowe na Mau­ri­tiu­sie. Oczy­wi­ście nie do­szłyby one do skutku
rów­nież bez po­mocy i życz­li­wo­ści ze strony człon­ków roz­ma­itych miej­sco­wych
spo­łecz­no­ści, które ob­ser­wo­wa­łem w cza­sie re­ali­zo­wa­nia swo­jego pro­jektu.
Je­stem prze­ko­nany, że ni­gdy nie na­uczy­łem się tak wiele jak przez lata
spę­dzone wśród nich.
Je­stem rów­nież wdzięczny agen­cji li­te­rac­kiej Science Fac­tory i moim
wy­daw­com: bry­tyj­skiemu Pro­file Bo­oks i ame­ry­kań­skiemu Lit­tle, Brown Spark.
Osoby w nich za­trud­nione, kie­ru­jące nimi i z nimi współ­pra­cu­jące
prze­pro­wa­dziły mnie przez eks­cy­tu­jący, acz znojny pro­ces zwią­zany
z przed­sta­wia­niem szer­szemu od­biorcy wnio­sków z ba­dań na­uko­wych. Cały
pro­jekt do­szedł do skutku wła­śnie dzięki ich wspar­ciu, za­ufa­niu i po­my­słowi
na tę książkę.
Na ko­niec chcę wspo­mnieć o dwóch oso­bach, bez któ­rych nie stał­bym się
tym, kim je­stem – są to moi ro­dzice. Choć nie mieli szansy ani środ­ków na
uzy­ska­nie wyż­szej edu­ka­cji, za­wsze wpa­jali swoim dzie­ciom to, jak ważna jest
na­uka. Tylko dzięki ich licz­nym po­świę­ce­niom mo­głem re­ali­zo­wać wła­sną
drogę i dla­tego to wła­śnie im de­dy­kuję tę książkę.
Bi­blio­gra­fia

Amin M., Wil­letts D., Eames J., The Last of the Ma­asai, Lon­don: Bo­dley Head, 1987.
Ana­stasi M. W., New­berg A. B., A pre­li­mi­nary study of the acute ef­fects of re­li­gious ri­tual on
anxiety, „Jo­ur­nal of Al­ter­na­tive and Com­ple­men­tary Me­di­cine” 2008, nr 14, z. 2,
s. 163–165.
Ar­cher J., The Na­ture of Grief: The Evo­lu­tion and Psy­cho­logy of Re­ac­tions to Loss, Lon­don:
Ro­utledge, 1999.
Aron­son E.,Mills J., The ef­fect of se­ve­rity of in­it­ ia­tion on li­king for a group, „The Jo­ur­nal of
Ab­nor­mal and So­cial Psy­cho­logy” 1959, nr 59, z. 2, s. 177–181.
At­kin­son Q., Whi­te­ho­use Q i H., The cul­tu­ral mor­pho­space of ri­tual form, „Evo­lu­tion and
Hu­man Be­ha­viour” 2011, nr 32, z. 1, s. 50–62.
Ba­ra­now­ski-Pinto G., Pro­feta V. L. S., New­son M., Whi­te­ho­use H., Xy­ga­la­tas D., Be­ing
in a crowd bonds pe­ople via phy­sio­lo­gi­cal syn­chrony, „Scien­ti­fic Re­ports” 2022, nr 12,
ar­ty­kuł 613.
Be­koff M., Ani­mal emo­tions, wild ju­stice and why they mat­ter: Grie­ving mag­pies, a pissy
ba­boon, and em­pa­thic ele­phants, „Emo­tion, Space and So­ciety” 2009, nr 2, z. 2, s. 82–
85.
Bell C., Ri­tual The­ory, Ri­tual Prac­tice, Oxford: Oxford Uni­ver­sity Press, 1992.
Bel­lah R. N., Re­li­gion in Hu­man Evo­lu­tion: From the Pa­le­oli­thic to the Axial Age, Cam­bridge,
MA: Ha­rvard Uni­ver­sity Press, 2011.
Bem D. J., Self-Per­cep­tion: An al­ter­na­tive in­ter­pre­ta­tion of co­gni­tive dis­so­nance phe­no­mena,
„Psy­cho­lo­gi­cal Re­view” 1967, nr 74, s. 183–200.
Bent­zen J. S., In Cri­sis, We Pray: Re­li­gio­sity and the CO­VID-19 Pan­de­mic, Lon­don: Cen­tre
for Eco­no­mic Po­licy Re­se­arch, 2020.
Ber­nieri F., Re­znick J., Ro­sen­thal R., Syn­chrony, pseu­do­syn­chrony, and dis­syn­chrony:
Me­asu­ring the en­tra­in­ment pro­cess in mo­ther–in­fant in­te­rac­tions, „Jo­ur­nal of
Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 1988, nr 54, z. 2, s. 243–253.
Bie­sele M., Re­li­gion and folk­lore, w: P. V. To­bias (ed.), The Bu­sh­men, Cape Town: Hu­man
& Ro­us­seau, 1978.
Bleak J. L., Fre­de­rick C. M., Su­per­sti­tious be­ha­vior in sport: le­vels of ef­fec­ti­ve­ness and
de­ter­mi­nants of use in three col­le­giate sports, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 1998, nr 21,
z. 1, s. 1–15.
Bloom P., Złoty śro­dek. O przy­jem­no­ściach cier­pie­nia i po­szu­ki­wa­niu sensu,
przeł. T. Chaw­ziuk, Kra­ków: Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2022.
Bo­cquet-Ap­pel J.-P., The agri­cul­tu­ral de­mo­gra­phic trans­it­ ion du­ring and after the agri­cul­ture
in­ven­tions, „Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2011, t. 52, nr S4, s. 497–510.
Bo­othby E. J., Clark M. S., Bargh J. A., Sha­red expe­rien­ces are am­pli­fied, „Psy­cho­lo­gi­cal
Science” 2014, nr 25, z. 12, s. 2209–2216.
Boyer P., A re­duc­tio­ni­stic mo­del of di­stinct mo­des of re­li­gious trans­mis­sion, w: H. Whi­te­ho­use,
R. N. McCau­ley (eds), Mind and Re­li­gion: Psy­cho­lo­gi­cal and Co­gni­tive Fo­un­da­tions of
Re­li­gio­sity, Wal­nut Creek, CA: Al­ta­Mira Press, 2005.
Boyer P., Li­énard P., Why ri­tu­ali­zed be­ha­vior? Pre­cau­tion sys­tems and ac­tion par­sing in
de­ve­lop­men­tal, pa­tho­lo­gi­cal and cul­tu­ral ri­tu­als, „Be­ha­vio­ral and Brain Science” 2006,
nr 29, s. 595–650.
Bren­ner S. L., Jo­nes J. P., Ru­ta­nen-Wha­ley R. H., Par­ker W., Flinn M. V.,
Mu­eh­len­bein M. P., Evo­lu­tio­nary mi­smatch and chro­nic psy­cho­lo­gi­cal stress, „Jo­ur­nal of
Evo­lu­tio­nary Me­di­cine” 2015, nr 3, s. 1–11.
Bre­vers D., Dan B., Noel X., Nils F., Sport su­per­sti­tion: Me­dia­tion of psy­cho­lo­gi­cal ten­sion on
non­pro­fes­sio­nal spor­ts­ men’s su­per­sti­tious ri­tu­als, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 2011,
nr 34, z. 1, s. 3–24.
Bro­oks A. W., Schro­eder J., Ri­sen J. L., Gino F., Ga­lin­sky A. D., Hor­ton M. I.,
Schwe­it­zer M. E., Don’t stop be­lie­ving: Ri­tu­als im­prove per­for­mance by de­cre­asing
anxiety, „Or­ga­ni­za­tio­nal Be­ha­vior and Hu­man De­ci­sion Pro­ces­ses” 2016, nr 137,
s. 71–85.
Buhr­me­ster M. D., Ze­itlyn D., Whi­te­ho­use H., Ri­tual, fu­sion, and con­flict: The ro­ots of agro-
pa­sto­ral vio­lence in ru­ral Ca­me­roon, „Group Pro­ces­ses & In­ter­group Re­la­tions” 2020,
https://doi.org/10.1177/1368430220959705.
Bul­bu­lia J., Sha­ver J. H., Gre­aves L., So­sis R., Si­bley C., Re­li­gion and pa­ren­tal co­ope­ra­tion:
An em­pi­ri­cal test of Slone’s se­xual si­gna­ling mo­del, w: J. Slone, J. van Slyke (eds),
The At­trac­tion of Re­li­gion, Lon­don: Blo­oms­bury, 2015.
Bul­bu­lia J., Xy­ga­la­tas D., Schjodt U., Fon­de­vila S., Si­bley C., Ko­nva­linka I., Ima­ges from
a jo­in­tly-aro­using col­lec­tive ri­tual re­veal emo­tio­nal po­la­ri­za­tion, „Fron­tiers in
Psy­cho­logy” 2013, nr 4, ar­ty­kuł 960.
Burns J. (reż.), In­side a Gang In­it­ ia­tion with the Si­lent Mur­der Crips, Vice vi­deo, 2017.
Can­non W. B., ‘Vo­odoo’ de­ath, „Ame­ri­can An­th­ro­po­lo­gist” 1942, nr 44, z. 2, s. 169–181.
Ca­stro J.M. de, Ca­stro E.S. de, Spon­ta­ne­ous meal pat­terns of hu­mans: In­flu­ence of the pre­sence
of other pe­ople, „The Ame­ri­can Jo­ur­nal of Cli­ni­cal Nu­tri­tion” 1989, nr 50, s. 237–247.
Chang Z., Li J., The im­pact of in-ho­use un­na­tu­ral de­ath on pro­perty va­lues: Evi­dence from Hong
Kong, „Re­gio­nal Science and Urban Eco­no­mics” 2018, nr 73, s. 112–126.
Char­trand T., Bargh J., The cha­me­leon ef­fect: The per­cep­tion–be­ha­viour link and so­cial
in­te­rac­tion, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 1999, nr 6, z. 76, s. 893–
910.
Ci­mino A., The evo­lu­tion of ha­zing: Mo­ti­va­tio­nal me­cha­ni­sms and the abuse of new­co­mers,
„Jo­ur­nal of Co­gni­tion and Cul­ture” 2011, nr 11, s. 241–267.
Clegg J. M., Le­gare C. H., In­stru­men­tal and co­nven­tio­nal in­ter­pre­ta­tions of be­ha­vior are
as­so­cia­ted with di­stinct out­co­mes in early chil­dhood, „Child De­ve­lop­ment” 2016, nr 87,
s. 527–542.
Csik­szent­mi­ha­lyi M., Flow. Stan prze­pływu, przeł. A. Ha­duła, War­szawa: Wy­daw­nic­two
Fe­eria, 2022.
Da­misch L., Sto­be­rock B., Mus­swe­iler T., Keep your fin­gers cros­sed! How su­per­sti­tion
im­pro­ves per­for­mance, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2010, nr 21, z. 7, s. 1014–1020.
Dar­win Cor­re­spon­dence Pro­ject, „Let­ter no. 2743”,
http://www.dar­win­pro­ject.ac.uk/DCP-LETT-2743, do­stęp: 23.10.2021.
Dar­win K., O po­cho­dze­niu czło­wieka, przeł. L. My­ciel­ski, Kra­ków: Wy­daw­nic­two „Kraju”,
1874.
De­acon T., The Sym­bo­lic Spe­cies: The Co-Evo­lu­tion of Lan­gu­age and the Brain, New York:
Nor­ton & Co, 1997.
Del­fab­bro P. H., Wi­ne­feld A. H., Pre­dic­tors of ir­ra­tio­nal thin­king in re­gu­lar slot ma­chine
gam­blers, „Jo­ur­nal of Psy­cho­logy: In­ter­di­sci­pli­nary and Ap­plied” 2000, nr 134, z. 2,
s. 117–128.
Dis­sa­nay­ake E., What Is Art For?, Se­at­tle, WA: Uni­ver­sity of Wa­shing­ton Press, 1998.
Dömötör Z., Ruíz-Ba­rquin R., Szabo A., Su­per­sti­tious be­ha­vior in sport: A li­te­ra­ture re­view,
„Scan­di­na­vian Jo­ur­nal of Psy­cho­logy” 2016, nr 57, z. 4, s. 368–382.
Du­la­ney S., Fi­ske A., Cul­tu­ral ri­tu­als and ob­ses­sive–com­pul­sive di­sor­der: Is there a com­mon
psy­cho­lo­gi­cal me­cha­nism?, „Ethos” 1994, nr 3, s. 243–283.
Dun­bar R., Brid­ging the bon­ding gap: The trans­it­ ion from pri­ma­tes to hu­mans, „Phi­lo­so­phi­cal
Trans­ac­tions of The Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2012, nr 367, z. 1597,
s. 1837–1846.
Dur­kheim É., Ele­men­tarne formy ży­cia re­li­gij­nego, przeł. A. Za­dro­żyń­ska, War­szawa: PWN,
2010.
Evans D. W., Mi­la­nak M. E., Me­de­iros B., Ross J. L., Ma­gi­cal be­liefs and ri­tu­als in young
chil­dren, „Child Psy­chia­try and Hu­man De­ve­lop­ment” 2002, nr 33, z. 1, s. 43–58.
Evans-Prit­chard E. E., Czary, wy­rocz­nie i ma­gia u Azande, przeł. S. Szy­mań­ski, War­szawa:
PIW, 2008.
Evans-Prit­chard E. E., So­cial An­th­ro­po­logy, Lon­don: Co­hen & West, 1951.
Fa­ir­lie R. W., Hof­f­mann F., Ore­opo­ulos P., A com­mu­nity col­lege in­struc­tor like me: Race and
eth­ni­city in­te­rac­tions in the clas­sroom, „Ame­ri­can Eco­no­mic Re­view” 2014, nr 104, z. 8,
s. 2567–2591.
Fe­stin­ger L., Riec­ken H. W., Schach­ter S., Gdy pro­roc­two za­wo­dzi. Ko­niec świata, który nie
na­stą­pił, przeł. M. Hołda, Kra­ków: Wy­daw­nic­two WAM, 2012.
Fink B., We­ege B., Ne­ave N., Ried B., Lago O.C. do, Fe­male per­cep­tions of male body
mo­ve­ment, w: V. We­ekes-Shac­kel­ford, T. K. Shac­kel­ford (eds), Evo­lu­tio­nary
Per­spec­ti­ves on Hu­man Se­xual Psy­cho­logy and Be­ha­vior, Ber­lin: Sprin­ger, 2014.
Fi­scher R., Xy­ga­la­tas D., Mit­ki­dis P., Red­dish P., Tok P., Ko­nva­linka I., Bul­bu­lia J., The
fire-wal­ker’s high: af­fect and phy­sio­lo­gi­cal re­spon­ses in an extreme col­lec­tive ri­tual, „PLOS
ONE” 2014, nr 9, ar­ty­kuł e88355.
Fi­sher R. A., The Ge­ne­ti­cal The­ory of Na­tu­ral Se­lec­tion, Oxford: Cla­ren­don Press, 1930.
Fi­ske A., Ha­slam N., Is ob­ses­sive–com­pul­sive di­sor­der a pa­tho­logy of the hu­man di­spo­si­tion to
per­form so­cially me­aning­ful ri­tu­als? Evi­dence of si­mi­lar con­tent, „The Jo­ur­nal of Ne­rvous
and Men­tal Di­se­ase” 1997, nr 185, s. 211–222.
Fla­na­gan E., Su­per­sti­tious Ri­tual in Sport and the Com­pe­ti­tive Anxiety Re­sponse in Elite and
Non–Elite Ath­le­tes, nie­pu­bli­ko­wana praca dy­plo­mowa, DBS eSo­urce, Du­blin
Bu­si­ness School, 2013.
Fo­ster D. J., Wie­gand D. A., Ba­ines D., The ef­fect of re­mo­ving su­per­sti­tious be­ha­vior and
in­tro­du­cing a pre­per­for­mance ro­utine on ba­sket­ball free-throw per­for­mance, „Jo­ur­nal of
Ap­plied Sport Psy­cho­logy” 2006, nr 18, s. 167–171.
Fra­zer J. G., Złota ga­łąź. Stu­dia z ma­gii i re­li­gii, przeł. J. Lu­tyń­ski, War­szawa: Pań­stwowy
In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, 1962.
Gay­ton W. F., Cie­lin­ski K. L., Fran­cis-Ke­ni­ston W. J., He­arns J. F., Ef­fects of pre­shot ro­utine
on free-throw sho­oting, „Per­cep­tual and Mo­tor Skills” 1989, nr 68, s. 317–318.
Ge­rard H. B., Ma­thew­son G. C., The ef­fect of se­ve­rity of in­it­ ia­tion on li­king for a group:
A re­pli­ca­tion, „Jo­ur­nal of Expe­ri­men­tal So­cial Psy­cho­logy” 1966, nr 2, z. 3, s. 278–287.
Gmelch G., Ba­se­ball ma­gic, „Hu­man Na­ture” 1978, nr 1, z. 8, s. 32–39.
Gó­mez A., Be­lan­ger J. J., Chin­chilla J., Va­zquez A., Schumpe B. M., Nisa C. F.,
Chic­lana S., Ad­mi­ra­tion for Is­la­mist gro­ups en­co­ura­ges self-sa­cri­fice thro­ugh iden­tity
fu­sion, „Hu­ma­ni­ties and So­cial Scien­ces Com­mu­ni­ca­tions” 2021, nr 8, z. 1, ar­ty­kuł
54.
Go­odall J., Pri­mate spi­ri­tu­ality, w: B. Tay­lor (ed.), The En­cyc­lo­pe­dia of Re­li­gion and Na­ture,
New York: Tho­em­mes Con­ti­nuum, 2005.
Gray J. G., The War­riors, Lin­coln, NE: Uni­ver­sity of Ne­bra­ska Press, 1959.
Han­dwerk B., Snake han­dlers hang on in Ap­pa­la­chian chur­ches, „Na­tio­nal Geo­gra­phic
News”, 7 kwiet­nia 2003.
Har­rod J. B., The case for chim­pan­zee re­li­gion, „Jo­ur­nal for the Study of Re­li­gion, Na­ture
and Cul­ture” 2014, nr 8, z. 1, s. 16–25.
Ha­rvey L., Bur­ning Man 2017: Ra­di­cal Ri­tual,
https://jo­ur­nal.bur­ning­man.org/2016/12/black-rock-city/par­ti­ci­pa­tein-
brc/bur­ning-man-2017-ra­di­cal-ri­tual/, 2016, do­stęp: 20.09.2020.
Hen­rich J., The evo­lu­tion of co­stly di­splays, co­ope­ra­tion and re­li­gion, „Evo­lu­tion and Hu­man
Be­ha­vior” 2009, nr 30, z. 4, s. 244–260.
Hen­rich J., The Se­cret of Our Suc­cess: How Cul­ture Is Dri­ving Hu­man Evo­lu­tion,
Do­me­sti­ca­ting Our Spe­cies, and Ma­king Us Smar­ter, Prin­ce­ton, NJ: Prin­ce­ton
Uni­ver­sity Press, 2015.
Hen­rich N. S., Hen­rich J., Why Hu­mans Co­ope­rate: A Cul­tu­ral and Evo­lu­tio­nary
Expla­na­tion, Oxford: Oxford Uni­ver­sity Press, 2007.
Hen­slin J., Craps and ma­gic, „Ame­ri­can Jo­ur­nal of So­cio­logy” 1967, nr 73, s. 316–330.
Her­r­mann P. A., Le­gare C. H., Har­ris P. L., Whi­te­ho­use H., Stick to the script: The ef­fect of
wit­nes­sing mul­ti­ple ac­tors on chil­dren’s imi­ta­tion, „Co­gni­tion” 2013, nr 129, z. 3, s. 536–
543.
Hoc­key G. R. J., Com­pen­sa­tory con­trol in the re­gu­la­tion of hu­man per­for­mance un­der stress and
high wor­kload: A co­gni­tive–ener­ge­ti­cal fra­me­work, „Bio­lo­gi­cal Psy­cho­logy” 1997, nr 45,
s. 73–93.
Ho­mans G. C., Anxiety and ri­tual: The the­ories of Ma­li­now­ski and Radc­liffe-Brown,
„Ame­ri­can An­th­ro­po­lo­gist” 1941, nr 43, z. 2, s. 164–172.
Hor­ner V., Whi­ten A., Cau­sal know­ledge and imi­ta­tion/emu­la­tion swit­ching in chim­pan­zees
(Pan tro­glo­dy­tes) and chil­dren (Homo sa­piens), „Ani­mal Co­gni­tion” 2004, nr 8, z. 3,
s. 164–181.
Hove M., Ri­sen J., It’s all in the ti­ming: In­ter­per­so­nal syn­chrony in­cre­ases af­fi­lia­tion, „So­cial
Co­gni­tion” 2009, nr 27, z. 6.
Ian­nac­cone L., Why strict chur­ches are strong, „Ame­ri­can Jo­ur­nal of So­cio­logy” 1994, nr 99,
z. 5, s. 1180–1211.
In­gle­hart R. F., Gi­ving up on God: The glo­bal dec­line of re­li­gion, „Fo­re­ign Af­fa­irs” 2020,
nr 99, s. 110.
In­zlicht M., Shen­hav A., Oli­vola C. Y., The ef­fort pa­ra­dox: Ef­fort is both co­stly and va­lued,
„Trends in Co­gni­tive Science” 2018, nr 22, z. 4, s. 337–349.
Jau­bert J., Ver­hey­den S., Genty D., So­ulier M., Cheng H., Bla­mart D., Bur­let C.,
Ca­mus H., De­laby S., Del­di­cque D., Edwards R. L., Fer­rier C., La­crampe-
Cuy­au­bere F., Le­ve­que F., Mak­sud F., Mora P., Muth X., Re­gnier E., Ro­uzaud J.-N.,
San­tos F., Early Ne­an­der­thal con­struc­tions deep in Bru­ni­quel Cave in so­uth­we­stern
France, „Na­ture” 2016, nr 534, z. 7605, s. 111–114.
Jo­na­itis A., Chie­fly Fe­asts: The En­du­ring Kwa­kiutl Po­tlatch, Se­at­tle, WA: Uni­ver­sity of
Wa­shing­ton Press, 1991.
Jo­ukha­dor J., Błasz­czyn­ski A., Mac­cal­lum F., Su­per­sti­tious be­liefs in gam­bling among
pro­blem and non­pro­blem gam­blers: Pre­li­mi­nary data, „Jo­ur­nal of Gam­bling Stu­dies”
2004, nr 20, z. 2, s. 171–180.
Ka­pi­tány R., Nie­lsen M., Ad­op­ting the ri­tual stance: The role of opa­city and con­text in ri­tual
and eve­ry­day ac­tions, „Co­gni­tion” 2015, nr 145, s. 13–29.
Ke­inan G., Ef­fects of stress and to­le­rance of am­bi­gu­ity on ma­gi­cal thin­king, „Jo­ur­nal of
Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 1994, nr 67, s. 48–55.
Ke­inan G., The ef­fects of stress and de­sire for con­trol on su­per­sti­tious be­ha­vior, „Per­so­na­lity
and So­cial Psy­cho­logy Bul­le­tin” 2002, nr 28, z. 1, s. 102–108.
Kel­ley D. M., Why Con­se­rva­tive Chur­ches Are Gro­wing: A Study in So­cio­logy of Re­li­gion, New
York: Har­per & Row, 1972.
Kim T., Se­zer O., Schro­eder J., Ri­sen J., Gino F., Nor­ton M. I., Work group ri­tu­als en­hance
the me­aning of work, „Or­ga­ni­za­tio­nal Be­ha­viour and Hu­man De­ci­sion Pro­ces­ses”
2021, nr 165, s. 197–212.
Kjaer T. W., Ber­tel­sen C., Pic­cini P., Bro­oks D., Alving J., Lou H. C., In­cre­ased do­pa­mine
tone du­ring me­di­ta­tio­nin­du­ced change of con­scio­usness, „Co­gni­tive Brain Re­se­arch”
2002, nr 13, z. 2, s. 255–259.
Kla­vir R., Le­iser D., When astro­nomy, bio­logy, and cul­ture co­nverge: Chil­dren’s con­cep­tions
about bir­th­days, „The Jo­ur­nal of Ge­ne­tic Psy­cho­logy” 2002, nr 163, z. 2, s. 239–253.
Kle­ment K. R., Lee E. M., Am­bler J. K., Han­son S. A., Com­ber E., Wiet­ting D., Wa­gner
M.F. i in., Extreme ri­tu­als in a BDSM con­text: The phy­sio­lo­gi­cal and psy­cho­lo­gi­cal ef­fects
of the ‘dance of so­uls’, „Cul­ture, He­alth & Se­xu­ality” 2017, nr 19, z. 4, s. 453–469.
Kni­ght C., Ri­tual and the ori­gins of lan­gu­age, w: C. Kni­ght, C. Po­wer (eds), Ri­tual and the
Ori­gins of Sym­bo­lism, Lon­don: Uni­ver­sity of East Lon­don So­cio­logy De­part­ment,
1994.
Ko­nva­linka I., Xy­ga­la­tas D., Bul­bu­lia J., Schjodt U., Je­gindo E., Wal­lot S., Or­den G. van,
Ro­ep­storff A., Syn­chro­ni­zed aro­usal be­tween per­for­mers and re­la­ted spec­ta­tors in a fire-
wal­king ri­tual, „Pro­ce­edings of the Na­tio­nal Aca­demy of Scien­ces (PNAS)” 2011,
nr 108, z. 20, s. 8514–8519.
Kühl H. S., Ka­lan A. K., Aran­dje­lo­vic M., Au­bert F., D’Au­ver­gne L., Go­ed­ma­kers A.,
Jo­nes S., Ke­hoe L., Re­gnaut S., Tic­kle A., Ton E., Schijn­del J. van, Abwe E. E.,
An­ge­da­kin S., Ag­bor A., Ay­imi­sin E. A., Ba­iley E., Bes­sone M., Bon­net M.,
Bo­esch C., Chim­pan­zee ac­cu­mu­la­tive stone thro­wing, „Scien­ti­fic Re­ports” 2016, nr 6,
z. 1, ar­ty­kuł 22219.
Lang M., Krátký J., Sha­ver J. H., Je­ro­ti­je­vić D., Xy­ga­la­tas D., Ef­fects of anxiety on
spon­ta­ne­ous ri­tu­ali­zed be­ha­vior, „Cur­rent Bio­logy” 2015, nr 25, z. 14, s. 1892–1897.
Lang M., Bahna V., Sha­ver J. H., Red­dish P., Xy­ga­la­tas D., Sync to link: En­dor­phin-
Me­dia­ted syn­chrony ef­fects on co­ope­ra­tion, „Bio­lo­gi­cal Psy­cho­logy” 2017, nr 127, s. 191–
197.
Lang M., Krátký J., Sha­ver J. H., Je­ro­ti­je­vić D., Xy­ga­la­tas D., Is ri­tual be­ha­vior a re­sponse to
anxiety?, w: J. Slone, W. McCor­kle, The Co­gni­tive Science of Re­li­gion: A Me­tho­do­lo­gi­cal
In­tro­duc­tion to Key Em­pi­ri­cal Stu­dies, Lon­don: Blo­oms­bury, 2019.
Lang M., Krátký J., Xy­ga­la­tas D., The role of ri­tual be­ha­viour in anxiety re­duc­tion:
An in­ve­sti­ga­tion of Ma­ra­thi re­li­gious prac­ti­ces in Mau­ri­tius, „Phi­lo­so­phi­cal
Trans­ac­tions of the Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2020, nr 375,
https://doi.org/10.1098/rstb.2019.0431.
Lar­sen C. S., The agri­cul­tu­ral re­vo­lu­tion as envi­ron­men­tal ca­ta­stro­phe: Im­pli­ca­tions for he­alth
and li­fe­style in the Ho­lo­cene, „Qu­ater­nary In­ter­na­tio­nal” 2006, nr 150, z. 1, s. 12–20.
Le­eu­wen E. J. C. van, Cro­nin K. A., Haun D. B. M., Mun­dry R., Bo­da­mer M. D.,
Ne­igh­bo­uring chim­pan­zee com­mu­ni­ties show dif­fe­rent pre­fe­ren­ces in so­cial gro­oming
be­ha­viour, „Pro­ce­edings of the Royal So­ciety B: Bio­lo­gi­cal Scien­ces” 2012, nr 279,
z. 1746, s. 4362–4367.
Le­gare C. H., Nie­lsen M., Imi­ta­tion and in­no­va­tion: The dual en­gi­nes of cul­tu­ral le­ar­ning,
„Trends in Co­gni­tive Scien­ces” 2015, nr 19, z. 11, s. 688–699.
Le­gare C. H., So­uza A. L., Eva­lu­ating ri­tual ef­fi­cacy: Evi­dence from the su­per­na­tu­ral,
„Co­gni­tion” 2012, nr 124, z. 1, s. 1–15.
Le­gare C. H., So­uza A. L., Se­ar­ching for con­trol: Pri­ming ran­dom­ness in­cre­ases the eva­lu­ation
of ri­tual ef­fi­cacy, „Co­gni­tive Science” 2013, nr 38, z. 1, s. 152–161.
Le­gare C. H., Wen N. J., Her­r­mann P. A., Whi­te­ho­use H., Imi­ta­tive fle­xi­bi­lity and the
de­ve­lop­ment of cul­tu­ral le­ar­ning, „Co­gni­tion” 2015, nr 142, s. 351–361.
Le­ster D., Vo­odoo de­ath, „OMEGA Jo­ur­nal of De­ath and Dy­ing” 2009, nr 59, s. 1–18.
Li­ber­man Z., Kin­zler K. D., Wo­odward A. L., The early so­cial si­gni­fi­cance of sha­red ri­tual
ac­tions, „Co­gni­tion” 2016, nr 171, s. 42–51.
Li­ber­man Z., Wo­odward A. L., Sul­li­van K. R., Kin­zler K. D., Early emer­ging sys­tem for
re­aso­ning about the so­cial na­ture of food, „Pro­ce­edings of the Na­tio­nal Aca­demy of
Scien­ces” 2018, nr 113, z. 34, s. 9480–9485.
Liu L., Gou Z., Zuo J., So­cial sup­port me­dia­tes lo­ne­li­ness and de­pres­sion in el­derly pe­ople,
„Jo­ur­nal of He­ath Psy­cho­logy” 2014, nr 21, z. 5, s. 750–758.
Lyons D. E., Dam­rosch D. H., Lin J. K., Ma­cris D. M., Keil F. C., The scope and li­mits of
ove­ri­mi­ta­tion in the trans­mis­sion of ar­te­fact cul­ture, „Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of the
Royal So­ciety B: Bio­lo­gi­cal Science” 2011, nr 366, z. 1567, s. 1158–1167.
Mad­den J. R., Do bo­wer­birds exhi­bit cul­tu­res?, „Ani­mal Co­gni­tion” 2008, nr 11, z. 1, s. 1–12.
Ma­li­now­ski B., Ar­go­nauci Za­chod­niego Pa­cy­fiku, red. i przeł. A. Wa­li­gór­ski, War­szawa:
PWN, 1967.
Ma­li­now­ski B., Ma­gia, na­uka i re­li­gia, przeł. T. Święcka, w: te­goż, Szkice z teo­rii kul­tury,
War­szawa: Książka i Wie­dza, 1958, s. 390–466.
Ma­li­now­ski B., Mit w psy­cho­lo­gii lu­dów pier­wot­nych, przeł. T. Święcka, w: te­goż, Szkice
z teo­rii kul­tury, War­szawa: Książka i Wie­dza, 1958, s. 469–522.
Maltz M., Psy­cho­cy­ber­ne­tyka, przeł. W. Tu­ro­pol­ski, Stu­dio Emka, War­szawa, 2022.
Mauss M., Szkic o da­rze. Forma i pod­stawa wy­miany w spo­łe­czeń­stwach ar­cha­icz­nych, w:
te­goż, So­cjo­lo­gia i an­tro­po­lo­gia, przeł. M. Król, K. Po­mian, J. Szacki, War­szawa: PWN,
1973.
McCarty K., Dar­win H., Cor­ne­lis­sen P., Sa­xton T., To­vee M., Ca­plan N., Ne­ave N.,
Opti­mal asym­me­try and other mo­tion pa­ra­me­ters that cha­rac­te­rise high-qu­ality fe­male
dance, „Scien­ti­fic Re­ports” 2017, nr 7, z. 1, ar­ty­kuł 42435.
McCau­ley R. N., Law­son T., Brin­ging Ri­tual to Mind: Psy­cho­lo­gi­cal Fo­un­da­tions of Cul­tu­ral
Forms, Cam­bridge: Cam­bridge Uni­ver­sity Press, 2002.
McC­le­non J., Sha­ma­nic he­aling, hu­man evo­lu­tion, and the ori­gin of re­li­gion, „Jo­ur­nal for the
Scien­ti­fic Study of Re­li­gion” 1997, nr 36, z. 3, s. 345.
McCor­mick A., In­fant mor­ta­lity and child-na­ming: A ge­ne­alo­gi­cal explo­ra­tion of Ame­ri­can
trends, „Jo­ur­nal of Pu­blic and Pro­fes­sio­nal So­cio­logy” 2010, nr 3, z. 1.
McCul­lo­ugh M. E., Hoyt W. T., Lar­son D. B., Ko­enig H. G., Tho­re­sen C., Re­li­gious
in­vo­lve­ment and mor­ta­lity: A meta-ana­ly­tic re­view, „He­alth Psy­cho­logy” 2000, nr 19,
z. 3, s. 211–222.
McCul­lo­ugh M. E., Wil­lo­ughby B. L. B., Re­li­gion, sel­fre­gu­la­tion, and self-con­trol:
As­so­cia­tions, expla­na­tions, and im­pli­ca­tions, „Psy­cho­lo­gi­cal Bul­le­tin” 2009, nr 135,
s. 69–93.
McEl­re­ath R., Boyd R., Ri­cher­son P. J., Sha­red norms and the evo­lu­tion of eth­nic mar­kers,
„Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2003, nr 44, s. 122–130.
McGu­igan N., Ma­kin­son J., Whi­ten A., From ove­ri­mi­ta­tion to su­per-co­py­ing: Adults imi­tate
cau­sally ir­re­le­vant aspects of tool use with hi­gher fi­de­lity than young chil­dren, „Bri­tish
Jo­ur­nal of Psy­cho­logy” 2011, nr 102, z. 1, s. 1–18.
McNe­ill W. H., Ke­eping To­ge­ther in Time, Ha­rvard Uni­ver­sity Press, Cam­bridge, Mass.,
1997.
Meg­gitt M. J., Ga­djari among the Wal­biri abo­ri­gi­nes of cen­tral Au­stra­lia, „Oce­ania” 1966,
nr 36, s. 283–315.
Me­mish Z. A., Ste­phens G. M., Stef­fen R., Ah­med Q. A., Emer­gence of me­di­cine for mass
ga­the­rings: Les­sons from the hajj, „Lan­cet In­fec­tious Di­se­ases” 2012, nr 12, z. 1, s. 56–
65.
Me­re­dith M., Ele­phant De­stiny: Bio­gra­phy of an En­dan­ge­red Spe­cies in Africa, Ca­nada:
Pu­bli­cAf­fa­irs, 2004.
Mil­ler L., Rozin P., Fi­ske A. P., Food sha­ring and fe­eding ano­ther per­son sug­gest in­ti­macy: Two
stu­dies of Ame­ri­can col­lege stu­dents, „Eu­ro­pean Jo­ur­nal of So­cial Psy­cho­logy” 1998,
nr 28, s. 423–436.
Mon­te­pare J. M., Ze­bro­witz L. A., A cross-cul­tu­ral com­pa­ri­son of im­pres­sions cre­ated by age-
re­la­ted va­ria­tions in gait, „Jo­ur­nal of No­nver­bal Be­ha­vior” 1993, nr 17, s. 55–68.
Na­dal R., Car­lin J., Rafa, przeł. M. Stu­dencki, Wro­cław: Bu­kowy Las, 2012.
Ne­ave N., McCarty K., Frey­nik J., Ca­plan N., Ho­ne­kopp J., Fink B., Male dance mo­ves that
catch a wo­man’s eye, „Bio­logy Let­ters” 2010, nr 7, z. 2, s. 221–224.
Ne­me­roff C., Rozin P., The con­ta­gion con­cept in adult thin­king in the Uni­ted Sta­tes:
Trans­mis­sion of germs and in­ter­per­so­nal in­flu­ence, „Ethos” 1994, nr 22, s. 158–186.
New­berg A., Wald­man M. R., How God Chan­ges Your Brain, New York: Bal­lan­tine Bo­oks,
2010.
New­son M., Bor­to­lini T., Buhr­me­ster M., Si­lva S.R. da, Aqu­ino J. N. Q. da,
Whi­te­ho­use H., Bra­zil’s fo­ot­ball war­riors: So­cial bon­ding and in­ter-group vio­lence,
„Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2018, nr 39, z. 6, s. 675–683.
Nie­lbo K. L., Mi­chal F., Mort J., Za­mir R., Eilam D., Struc­tu­ral dif­fe­ren­ces among
in­di­vi­du­als, gen­ders and ge­ne­ra­tions as the key for ri­tual trans­mis­sion, ste­reo­typy and
fle­xi­bi­lity, „Be­ha­viour” 2017, nr 154, s. 93–114.
Nie­lbo K. L., Schjo­edt U., Søren­sen J., Hie­rar­chi­cal or­ga­ni­za­tion of seg­men­ta­tion in non-
func­tio­nal ac­tion se­qu­en­ces, „Jo­ur­nal for the Co­gni­tive Science of Re­li­gion” 2012, nr 1,
s. 71–97.
Nie­lbo K. L., Søren­sen J., Spon­ta­ne­ous pro­ces­sing of func­tio­nal and non-func­tio­nal ac­tion
se­qu­en­ces, „Re­li­gion, Brain & Be­ha­vior” 2011, nr 1, z. 1, s. 18–30.
Nie­lsen M., The so­cial glue of cu­mu­la­tive cul­ture and ri­tual be­ha­vior, „Child De­ve­lop­ment
Per­spec­ti­ves” 2018, nr 12, s. 264–268.
Nie­lsen M., Ka­pi­tány R., El­kins R., The per­pe­tu­ation of ri­tu­ali­stic ac­tions as re­ve­aled by young
chil­dren’s trans­mis­sion of nor­ma­tive be­ha­vior, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2015,
nr 36, z. 3, s. 191–198.
Nie­lsen M., To­ma­selli K., Ka­pi­tány R., The in­flu­ence of goal de­mo­tion on chil­dren’s
re­pro­duc­tion of ri­tual be­ha­vior, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2018, nr 39, s. 343–
348.
No­ren­zayan A., Big Gods: How Re­li­gion Trans­for­med Co­ope­ra­tion and Con­flict, Prin­ce­ton, NJ:
Prin­ce­ton Uni­ver­sity Press, 2013.
Nor­ton M. I., Gino F., Ri­tu­als al­le­viate grie­ving for lo­ved ones, lo­vers, and lot­te­ries, „Jo­ur­nal of
Expe­ri­men­tal Psy­cho­logy: Ge­ne­ral” 2014, nr 143, z. 1, s. 266–272.
OECD, Ho­urs Wor­ked (In­di­ca­tor), https://doi.org/10.1787/47be­1c78-en, do­stęp: 13.09.2020.
Over H., Car­pen­ter M., Pri­ming third-party ostra­cism in­cre­ases af­fi­lia­tive imi­ta­tion in
chil­dren, „De­ve­lop­men­tal Science” 2009, nr 12, s. F1–F8.
Over H., Car­pen­ter M., Put­ting the so­cial into so­cial le­ar­ning: Expla­ining both se­lec­ti­vity and
fi­de­lity in chil­dren’s co­py­ing be­ha­vior, „Jo­ur­nal of Com­pa­ra­tive Psy­cho­logy” 2012,
nr 126, z. 2, 182.
Ozbay F., John­son D., Di­mo­ulas E., Mor­gan C., Char­ney D., So­uth­wick S., So­cial sup­port
and re­si­lience to stress: From neu­ro­bio­logy to cli­ni­cal prac­tice, „Psy­chia­try” 2007, nr 4,
z. 5, s. 35–40.
Ozenc F., Ha­gan M., Ri­tual de­sign: Cra­fting team ri­tu­als for me­aning­ful or­ga­ni­za­tio­nal
change, „Ad­van­ces in In­tel­li­gent Sys­tems and Com­pu­ting: Pro­ce­edings of the
Ap­plied Hu­man Fac­tors and Er­go­no­mics In­ter­na­tio­nal Con­fe­rence” 2017, New
York: Sprin­ger Press.
Park J. H., Schal­ler M., Vugt M. V., Psy­cho­logy of hu­man kin re­co­gni­tion: Heu­ri­stic cues,
er­ro­ne­ous in­fe­ren­ces, and their im­pli­ca­tions, „Re­view of Ge­ne­ral Psy­cho­logy” 2007,
nr 12, s. 215–235.
Paw­lina W., Ham­mer R. R., Strauss J. D., He­ath S. G., Zhao K. D., Sa­hota S., Re­gnier
T.D. i in., The hand that gi­ves the rose, „Mayo Cli­nic Pro­ce­edings” 2011, nr 86, z. 2,
s. 139–144.
Per­rot C., Se­xual di­splay com­ple­xity va­ries non­li­ne­arly with age and pre­dicts bre­eding sta­tus in
gre­ater fla­min­gos, „Na­ture Scien­ti­fic Re­ports” 2016, nr 6, ar­ty­kuł 36242.
Pe­sco F. dal, Fi­scher J., Gre­etings in male Gu­inea ba­bo­ons and the func­tion of ri­tu­als in
com­plex so­cial gro­ups, „Jo­ur­nal of Hu­man Evo­lu­tion” 2018, nr 125, s. 87–89.
Po­ole J., Co­ming of Age with Ele­phants, Chi­cago, IL: Tra­fal­gar Squ­are, 1996.
Po­wer E. A., Col­lec­tive ri­tual and so­cial sup­port ne­tworks in ru­ral So­uth In­dia, „Pro­ce­edings
of the Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2018, nr 285,
https://doi.org/10.1098/rspb.2018.0023.
Po­wer E. A., Di­scer­ning de­vo­tion: Te­sting the si­gna­ling the­ory of re­li­gion, „Evo­lu­tion and
Hu­man Be­ha­vior” 2017a, nr 38, z. 1, s. 82–91.
Po­wer E. A., So­cial sup­port ne­tworks and re­li­gio­sity in ru­ral So­uth In­dia, „Na­ture Hu­man
Be­ha­viour” 2017b, nr 1, z. 3, s. 1–6.
Ra­ko­czy H., War­ne­ken F., To­ma­sello M., The so­ur­ces of nor­ma­ti­vity: Young chil­dren’s
awa­re­ness of the nor­ma­tive struc­ture of ga­mes, „De­ve­lop­men­tal Psy­cho­logy” 2008,
nr 44, z. 3, s. 875–881.
Rap­pa­port R. A., Ry­tuał i re­li­gia w roz­woju ludz­ko­ści, przeł. A. Mu­siał, Kra­ków: Za­kład
Wy­daw­ni­czy No­mos, 2008.
Red­dish P., Fi­scher R., Bul­bu­lia J., Let’s dance to­ge­ther: Syn­chrony, sha­red in­ten­tio­na­lity and
co­ope­ra­tion, „PLOS ONE” 2013, nr 8, z. 8, ar­ty­kuł e71182.
Reg­gente M. A. L., Alves F., Ni­co­lau C., Fre­itas L., Ca­gnazzi D., Ba­ird R. W., Galli P.,
Nur­tu­rant be­ha­vior to­ward dead con­spe­ci­fics in free-ran­ging mam­mals: New re­cords for
odon­to­ce­tes and a ge­ne­ral re­view, „Jo­ur­nal of Mam­ma­logy” 2016, nr 97, z. 5, s. 1428–
1434.
Rielly R. J., Con­fron­ting the ti­ger: Small unit co­he­sion in bat­tle, „Mi­li­tary Re­view” 2000,
nr 80, s. 61–65.
Ros­sano M. J., Su­per­na­tu­ral Se­lec­tion: How Re­li­gion Evo­lved, Oxford: Oxford Uni­ver­sity
Press 2010.
Ros­sano M. J., The re­li­gious mind and the evo­lu­tion of re­li­gion, „Re­view of Ge­ne­ral
Psy­cho­logy 2006, nr 10, z. 4, s. 346–364.
Ruf­fle B., So­sis R., Does it pay to pray? Co­stly ri­tual and co­ope­ra­tion, „The B. E. Jo­ur­nal of
Eco­no­mic Ana­ly­sis & Po­licy” 2007, nr 7, z. 1, ar­ty­kuł 18.
Sah­lins M., Stone Age Eco­no­mics, Chi­cago, IL: Al­dine, 1972.
Sah­lins M. D., Pier­wotne spo­łe­czeń­stwo do­bro­bytu, przeł. P. Nie­sio­łow­ski, w: M. Kempny,
E. No­wicka (red.), Ba­da­nie kul­tury. Ele­menty teo­rii an­tro­po­lo­gicz­nej, War­szawa: PWN,
2005, s. 275–306.
Sah­lins M. D., Poor man, rich man, big-man, chief: Po­li­ti­cal ty­pes in Me­la­ne­sia and Po­ly­ne­sia,
„Com­pa­ra­tive Stu­dies in So­ciety and Hi­story” 1963, nr 5, z. 3, s. 285–303.
Schach­ner A., Ca­rem S., Re­aso­ning about ‘ir­ra­tio­nal’ ac­tions: When in­ten­tio­nal mo­ve­ments
can­not be expla­ined, the mo­ve­ments them­se­lves are seen as the goal, „Co­gni­tion” 2013,
nr 129, z. 2, s. 309–327.
Schip­pers M. C., Lange P. A. M. van, The psy­cho­lo­gi­cal be­ne­fits of su­per­sti­tious ri­tu­als in top
sport: A study among top spor­ts­ per­sons, „Jo­ur­nal of Ap­plied So­cial Psy­cho­logy” 2006,
nr 36, z. 10, s. 2532–2553.
Schmidt J. O., The Sting of the Wild, Bal­ti­more, MD: Johns Hop­kins Uni­ver­sity Press,
2016.
Scott J., Aga­inst the Grain: A Deep Hi­story of the Ear­liest Sta­tes, New Ha­ven, CT, and
Lon­don: Yale Uni­ver­sity Press, 2017.
Sha­ver J. H., Lang M., Kratky J., Klo­cova E. K., Kundt R., Xy­ga­la­tas D., The bo­un­da­ries of
trust: Cross-re­li­gious and cross-eth­nic field expe­ri­ments in Mau­ri­tius, „Evo­lu­tio­nary
Psy­cho­logy” 2018, nr 16, z. 4, https://doi.org/10.1177/1474704918817644.
Shev A. B., De­Vaul D.L, Be­au­lieu-Pre­vost D., Hel­ler S.M. i 2019 Cen­sus Lab, Black Rock
City Cen­sus: 2013–2019 Po­pu­la­tion Ana­ly­sis, Black Rock, NE: Black Rock City Cen­sus,
2020.
Singh P., Te­wari S., Kes­berg R., Karl J., Bul­bu­lia J., Fi­scher R., Time in­ve­st­ments in ri­tu­als
are as­so­cia­ted with so­cial bon­ding, af­fect and sub­jec­tive he­alth: A lon­gi­tu­di­nal study of
Di­wali in two In­dian com­mu­ni­ties, „Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of the Royal So­ciety
B: Bio­lo­gi­cal Scien­ces” 2020, nr 375, z. 1805, https://doi.org/10.1098/rstb.2019.0430.
Skin­ner B. F., ‘Su­per­sti­tion’ in the pi­geon, „Jo­ur­nal of Expe­ri­men­tal Psy­cho­logy” 1948,
nr 121, z. 3, s. 273–274.
Slone J., The at­trac­tion of re­li­gion: A se­xual se­lec­tio­nist ac­co­unt, w: J. Bul­bu­lia, R. So­sis,
E. Har­ris, R. Ge­net, C. Ge­net, K. Wy­man (eds), The Evo­lu­tion of Re­li­gion, Santa
Mar­ga­rita, CA: Col­lins Fo­un­da­tion Press, 2008.
Snod­grass J., Most D., Upa­dhyay C., Re­li­gious ri­tual is good me­di­cine for in­di­ge­nous In­dian
con­se­rva­tion re­fu­gees: Im­pli­ca­tions for glo­bal men­tal he­alth, „Cur­rent An­th­ro­po­logy”
2017, nr 58, z. 2, s. 257–284.
So­ler M., Co­stly si­gna­ling, ri­tual and co­ope­ra­tion: Evi­dence from Can­dom­ble, an Afro-Bra­zi­lian
re­li­gion, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2012, nr 33, z. 4, s. 346–356.
So­sis R., Psalms for sa­fety, „Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2007, nr 48, z. 6, s. 903–911.
So­sis R., Bres­sler E., Co­ope­ra­tion and com­mune lon­ge­vity: A test of the co­stly si­gna­ling the­ory
of re­li­gion, „Cross-Cul­tu­ral Re­se­arch” 2003, nr 37, z. 2, s. 211–239.
So­sis R., Han­dwer­ker P., Psalms and co­ping with un­cer­ta­inty, „Ame­ri­can An­th­ro­po­lo­gist”
2011, nr 113, z. 1, s. 40–55.
So­sis R., Kress H., Bo­ster J., Scars for war: Eva­lu­ating al­ter­na­tive si­gna­ling expla­na­tions for
cross-cul­tu­ral va­riance in ri­tual co­sts, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2007, nr 28,
s. 234–247.
Stein D., Schro­eder J., Hob­son N., Gino F., Nor­ton M. I., When al­te­ra­tions are vio­la­tions:
Mo­ral outrage and pu­ni­sh­ment in re­sponse to (even mi­nor) al­te­ra­tions to ri­tu­als, „Jo­ur­nal
of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 2021, https://doi.org/10.1037/pspi­0000352.
Štr­kalj G., Pa­ther N. (eds), Com­me­mo­ra­tions and Me­mo­rials: Explo­ring the Hu­man Face of
Ana­tomy, Sin­ga­pore: World Scien­ti­fic Pu­bli­shing Co, 2017.
Swann W. B., Gó­mez A., Hu­ici C., Mo­ra­les J. F., Hi­xon J. G., Iden­tity fu­sion and self-
sa­cri­fice: Aro­usal as a ca­ta­lyst of pro-group fi­gh­ting, dy­ing, and hel­ping be­ha­vior, „Jo­ur­nal
of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 2010, nr 99, z. 5, s. 824–841.
Swann W. B., Gó­mez A., Seyle D. C., Mo­ra­les J. F., Hu­ici C., Iden­tity fu­sion: The in­ter­play
of per­so­nal and so­cial iden­ti­ties in extreme group be­ha­vior, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and
So­cial Psy­cho­logy” 2009, nr 96, z. 5, s. 995–1011.
Taj­fel H., Expe­ri­ments in in­ter­group di­scri­mi­na­tion, „Scien­ti­fic Ame­ri­can” 1970, nr 223,
s. 96–102.
Te­wari S., Khan S., Hop­kins N., Sri­ni­va­san N., Re­icher S., Par­ti­ci­pa­tion in mass ga­the­rings
can be­ne­fit well-be­ing: Lon­gi­tu­di­nal and con­trol data from a North In­dian Hindu
pil­gri­mage event, „PLOS ONE” 2012, nr 7, z. 10, ar­ty­kuł e47291.
Tian A. D., Schro­eder J., Haubl G., Ri­sen J. L., Nor­ton M. I., Gino F., Enac­ting ri­tu­als to
im­prove self­con­trol, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 2018, nr 114,
s. 851–876.
Todd M., Brown C., Cha­rac­te­ri­stics as­so­cia­ted with su­per­sti­tious be­ha­vior in track and field
ath­le­tes: Are there NCAA di­vi­sio­nal le­vel dif­fe­ren­ces?, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 2003,
nr 26, z. 2, s. 168–187.
Udupa K., Sa­thy­apra­bha T. N., Thir­thalli J., Ki­shore K. R., La­ve­kar G. S., Raju T. R.,
Gan­ga­dhar B. N., Al­te­ra­tion of car­diac au­to­no­mic func­tions in pa­tients with ma­jor
de­pres­sion: A study using he­art rate va­ria­bi­lity me­asu­res, „Jo­ur­nal of Af­fec­tive
Di­sor­ders” 2007, nr 100, s. 137–141.
Ve­blen T., Teo­ria klasy próż­nia­czej, przeł. J. i K. Za­gór­scy, War­szawa: PWN, 1971.
Waal F. de, Good Na­tu­red: The Ori­gins of Ri­ght and Wrong in Hu­mans and Other Ani­mals,
Cam­bridge, MA: Ha­rvard Uni­ver­sity Press, 1996.
Wa­gner G. A., Mor­ris E. K., ‘Su­per­sti­tious’ be­ha­vior in chil­dren, „The Psy­cho­lo­gi­cal Re­cord”
1987, nr 37, z. 4, s. 471–488.
Wal­ker C. J., Expe­rien­cing flow: Is do­ing it to­ge­ther bet­ter than do­ing it alone?, „The Jo­ur­nal of
Po­si­tive Psy­cho­logy” 2010, nr 5, z. 1, s. 3–11.
Wat­son T., Wha­les mo­urn their dead, just like us, „Na­tio­nal Geo­gra­phic”, 2016, 18 lipca.
Wat­son-Jo­nes R., Whi­te­ho­use H., Le­gare C., In-Group ostra­cism in­cre­ases high-fi­de­lity
imi­ta­tion in early chil­dhood, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2015, nr 27, z. 1, s. 34–42.
Wayne H., Bro­ni­slaw Ma­li­now­ski: The in­flu­ence of va­rious wo­men on his life and works,
„Ame­ri­can Eth­no­lo­gist” 1985, nr 12, z. 3, s. 529–540.
Wen N. J., Her­r­mann P., Le­gare C., Ri­tual in­cre­ases chil­dren’s af­fi­lia­tion with in-group
mem­bers, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­viour” 2016, nr 37, z. 1, s. 54–60.
Wen N. J., Wil­lard A. K., Cau­ghy M., Le­gare C. H., Watch me, watch you: Ri­tual
par­ti­ci­pa­tion in­cre­ases in-group di­splays and out-group mo­ni­to­ring in chil­dren,
„Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of the Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2020,
nr 375, z. 1805, https://doi.org/10.1098/rstb.2019.0437.
Whi­te­ho­use H., Dy­ing for the group: To­wards a ge­ne­ral the­ory of extreme self-sa­cri­fice,
„Be­ha­vio­ral and Brain Scien­ces” 2018, nr 41, ar­ty­kuł e192.
Whi­te­ho­use H., Mo­des of Re­li­gio­sity, Wal­nut Creek, CA: Al­ta­mira, 2004.
Whi­te­ho­use H., Ri­tes of ter­ror: Emo­tion, me­ta­phor and me­mory in Me­la­ne­sian in­it­ ia­tion cults,
„The Jo­ur­nal of the Royal An­th­ro­po­lo­gi­cal In­sti­tute” 1996, nr 2, s. 703–715.
Whi­te­ho­use H., Lan­man J. A., The ties that bind us, „Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2014, nr 55,
z. 6, s. 674–695.
Whit­son J. A., Ga­lin­sky A. D., Lac­king con­trol in­cre­ases il­lu­sory pat­tern per­cep­tion, „Science”
2008, nr 322, z. 5898, s. 115–117.
Wilks M., Ka­pi­tány R., Nie­lsen M., Pre­school chil­dren’s le­ar­ning proc­li­vi­ties: When the ri­tual
stance trumps the in­stru­men­tal stance, „Bri­tish Jo­ur­nal of De­ve­lop­men­tal Psy­cho­logy”
2016, nr 34, z. 3, s. 402–414.
Wil­ter­muth S., He­ath C., Syn­chrony and co­ope­ra­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2009, nr 20,
z. 1, s. 1–5.
Wood C., Ri­tual well-be­ing: To­ward a so­cial si­gna­ling mo­del of re­li­gion and men­tal he­alth,
„Re­li­gion, Brain & Be­ha­vior” 2016, nr 7, z. 3, s. 262–265.
Wo­ol­ley J. D., Rho­ads A. M., Now I’m 3: Young chil­dren’s con­cepts of age, aging, and bir­th­days,
„Ima­gi­na­tion, Co­gni­tion and Per­so­na­lity” 2017, nr 38, z. 3, s. 268–289.
Wo­ol­ley K., Fi­sh­bach A., A re­cipe for friend­ship: Si­mi­lar food con­sump­tion pro­mo­tes trust and
co­ope­ra­tion, „Jo­ur­nal of Con­su­mer Psy­cho­logy” 2017, nr 27, s. 1–10.
Wo­ol­ley K., Fi­sh­bach A., Sha­red pla­tes, sha­red minds: Con­su­ming from a sha­red plate
pro­mo­tes co­ope­ra­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2018, nr 30, z. 4, s. 541–552.
Wri­ght P. B., Er­dal K. J., Sport su­per­sti­tion as a func­tion of skill le­vel and task dif­fi­culty,
„Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 2008, nr 31, z. 2, s. 187–199.
Xy­ga­la­tas D., Fi­re­wal­king in Nor­thern Gre­ece: A co­gni­tive ap­pro­ach to high-aro­usal ri­tu­als,
roz­prawa dok­tor­ska, Qu­een’s Uni­ver­sity Bel­fast, 2007.
Xy­ga­la­tas D., The bio­so­cial ba­sis of col­lec­tive ef­fe­rve­scence: An expe­ri­men­tal an­th­ro­po­lo­gi­cal
study of a fire-wal­king ri­tual, „Fiel­dwork in Re­li­gion” 2014, nr 9, z. 1, s. 53–67.
Xy­ga­la­tas D., The Bur­ning Sa­ints: Co­gni­tion and Cul­ture in the Fire-wal­king Ri­tu­als of the
Ana­ste­na­ria, Lon­don: Ro­utledge, 2012.
Xy­ga­la­tas D., Khan S., Lang M., Kundt R., Kund­tová-Klo­cová E., Kratky J., Sha­ver J.,
Ef­fects of extreme ri­tual prac­ti­ces on he­alth and well-be­ing, „Cur­rent An­th­ro­po­logy”
2019, nr 60, z. 5, s. 699–707.
Xy­ga­la­tas D., Ko­nva­linka I., Ro­ep­storff A., Bul­bu­lia J., Qu­an­ti­fy­ing col­lec­tive ef­fe­rve­scence:
He­art-rate dy­na­mics at a fire-wal­king ri­tual, „Com­mu­ni­ca­tive & In­te­gra­tive Bio­logy”
2011, nr 4, z. 6, s. 735–738.
Xy­ga­la­tas D., Ko­the­rová S., Maňo P., Kundt R., Ci­gán J., Kund­tová-Klo­cowá E., Lang M.,
Big gods in small pla­ces: The ran­dom al­lo­ca­tion game in Mau­ri­tius, „Re­li­gion, Brain and
Be­ha­vior” 2017, nr 8, z. 2, s. 243–261.
Xy­ga­la­tas D., Lang M., Pro­so­cia­lity and re­li­gion, w: N. Ka­sumi Cle­ments (ed.), Men­tal
Re­li­gion, New York: Mac­mil­lan, 2016, s. 119–133.
Xy­ga­la­tas D., Maňo P., Bahna V., Kundt R., Kund­tová-Klo­cová E., Sha­ver J., So­cial
in­eq­ u­ality and si­gna­ling in a co­stly ri­tual, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2021b,
nr 42, s. 524–533.
Xy­ga­la­tas D., Maňo P., Ba­ra­now­ski Pinto G., Ri­tu­ali­za­tion in­cre­ases the per­ce­ived ef­fi­cacy of
in­stru­men­tal ac­tions, „Co­gni­tion” 2021a, nr 215, ar­ty­kuł 104823.
Xy­ga­la­tas D., Maňo P., Ri­tual exe­ge­sis among Mau­ri­tian Hin­dus, „Re­li­gion” 2022, nr 52,
z. 3, s. 429–449.
Xy­ga­la­tas D., Mit­ki­dis P., Fi­scher R., Red­dish P., Ske­wes J., Ge­ertz A. W., Ro­ep­storff A.,
Bul­bu­lia J., Extreme ri­tu­als pro­mote pro­so­cia­lity, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2013b, nr 24,
z. 8, s. 1602–1605.
Xy­ga­la­tas D., Schjodt U., Bul­bu­lia J., Ko­nva­linka I., Je­gindo E., Red­dish E., Ge­ertz A. W.,
Ro­ep­storff A., Au­to­bio­gra­phi­cal me­mory in a fire-wal­king ri­tual, „Jo­ur­nal of Co­gni­tion
and Cul­ture” 2013a, nr 13, z. 1–2, s. 1–16.
Yer­kes R. M., Do­dson J. D., The re­la­tion of strength of sti­mu­lus to ra­pi­dity of ha­bit-for­ma­tion,
„Jo­ur­nal of Com­pa­ra­tive Neu­ro­logy and Psy­cho­logy” 1908, nr 18, s. 459–482.
Young F., In­it­ ia­tion Ce­re­mo­nies: A Cross-Cul­tu­ral Study of Sta­tus Dra­ma­ti­za­tion,
In­dia­na­po­lis: Bobbs-Mer­rill, 1965.
Young S. M., Be­ny­shek D. C., In se­arch of hu­man pla­cen­to­phagy: A cross-cul­tu­ral su­rvey of
hu­man pla­centa con­sump­tion, di­spo­sal prac­ti­ces, and cul­tu­ral be­liefs, „Eco­logy of Food
and Nu­tri­tion” 2010, nr 49, z. 6, s. 467–484.
Za­cks J. M., Tver­sky B., Event struc­ture in per­cep­tion and con­cep­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal
Bul­le­tin” 2001, nr 127, z. 1, s. 3–21.
Za­havi A., Mate se­lec­tion: A se­lec­tion for a han­di­cap, „Jo­ur­nal of The­ore­ti­cal Bio­logy” 1975,
nr 53, z. 1, s. 205–214.
Za­hran S., Snod­grass J., Ma­ra­non D., Upa­dhyay C., Gran­ger D., Ba­iley S., Stress and
te­lo­mere shor­te­ning among cen­tral In­dian con­se­rva­tion re­fu­gees, „Pro­ce­edings of the
Na­tio­nal Aca­demy of Scien­ces of the Uni­ted Sta­tes of Ame­rica” 2015, nr 112, z. 9,
s. E928–936.
Zak P. J., The Mo­ral Mo­le­cule: The So­urce of Love and Pro­spe­rity, Bo­ston, MA: Dut­ton, 2012.
Za­ugg M. K., Su­per­sti­tious Be­liefs of Ba­sket­ball Play­ers, praca dy­plo­mowa, Uni­ver­sity of
Mon­tana, 1980.
Ze­itlyn D., Mam­bila Tra­di­tio­nal Re­li­gion: Sua in So­mie, roz­prawa dok­tor­ska, Uni­ver­sity of
Cam­bridge, 1990.
Zo­har A., Felz L., Ri­tu­ali­stic be­ha­viour in young chil­dren, „Jo­ur­nal of Ab­nor­mal Child
Psy­cho­logy” 2001, nr 29, z. 2, s. 121–128.
Przy­pisy

Roz­dział 1. Pa­ra­doks ry­tu­ałów


[1] B. Han­dwerk, Snake han­dlers hang on in Ap­pa­la­chian chur­ches, „Na­tio­nal Geo­gra­phic
News”, 7 kwiet­nia 2002.

[2] https://www.pgsin­dia.org/Sin­gle­Page.php?PageID=15, do­stęp: 8.05.2023.

[3] G. C. Ho­mans, Anxiety and ri­tual: The the­ories of Ma­li­now­ski and Radc­liffe-Brown,
„Ame­ri­can An­th­ro­po­lo­gist” 1941, nr 43, z. 2, s. 164–172. (Je­żeli nie za­zna­czono ina­czej,
prze­kłady po­cho­dzą od tłu­maczki).

Roz­dział 2. Ga­tu­nek, który po­trze­buje ry­tu­ału


[1] C. Per­rot, Se­xual di­splay com­ple­xity va­ries non­li­ne­arly with age and pre­dicts bre­eding sta­tus
in gre­ater fla­min­gos, „Na­ture Scien­ti­fic Re­ports” 2016, nr 6, ar­ty­kuł 36242.

[2] J. R. Mad­den, Do bo­wer­birds exhi­bit cul­tu­res?, „Ani­mal Co­gni­tion” 2008, nr 11, z. 1, s. 1–


12.

[3] M. Be­koff, Ani­mal emo­tions, wild ju­stice and why they mat­ter: Grie­ving mag­pies, a pissy
ba­boon, and em­pa­thic ele­phants, „Emo­tion, Space and So­ciety” 2009, nr 2, z. 2, s. 82–85.

[4] M. A. L. Reg­gente i in., Nur­tu­rant be­ha­vior to­ward dead con­spe­ci­fics in free-ran­ging


mam­mals: New re­cords for odon­to­ce­tes and a ge­ne­ral re­view, „Jo­ur­nal of Mam­ma­logy” 2016,
nr 97, z. 5, s. 1428–1434; T. Wat­son, Wha­les mo­urn their dead, just like us, „Na­tio­nal
Geo­gra­phic”, 2016, 18 lipca.

[5] J. Po­ole, Co­ming of Age with Ele­phants, Chi­cago, IL: Tra­fal­gar Squ­are, 1996.

[6] M. Me­re­dith, Ele­phant De­stiny: Bio­gra­phy of an En­dan­ge­red Spe­cies in Africa, Ca­nada:


Pu­bli­cAf­fa­irs, 2004.

[7] J. B. Har­rod, The case for chim­pan­zee re­li­gion, „Jo­ur­nal for the Study of Re­li­gion, Na­ture
and Cul­ture” 2014, nr 8, z. 1, s. 16–25.
[8] J. Go­odall, Pri­mate spi­ri­tu­ality, w: B. Tay­lor (ed.), The En­cyc­lo­pe­dia of Re­li­gion and
Na­ture, New York: Tho­em­mes Con­ti­nuum, 2005.

[9] H. S. Kühl i in., Chim­pan­zee ac­cu­mu­la­tive stone thro­wing, „Scien­ti­fic Re­ports” 2016, nr 6,
z. 1, ar­ty­kuł 22219.
[10] M. J. Ros­sano, The re­li­gious mind and the evo­lu­tion of re­li­gion, „Re­view of Ge­ne­ral
Psy­cho­logy 2006, nr 10, z. 4, s. 346–364; Tenże, Su­per­na­tu­ral Se­lec­tion: How Re­li­gion
Evo­lved, Oxford: Oxford Uni­ver­sity Press, 2010.
[11] E. J. C. van Le­eu­wen i in., Ne­igh­bo­uring chim­pan­zee com­mu­ni­ties show dif­fe­rent
pre­fe­ren­ces in so­cial gro­oming be­ha­viour, „Pro­ce­edings of the Royal So­ciety B: Bio­lo­gi­cal
Scien­ces” 2012, nr 279, z. 1746, s. 4362–4367; F. dal Pe­sco, J. Fi­scher, Gre­etings in male
Gu­inea ba­bo­ons and the func­tion of ri­tu­als in com­plex so­cial gro­ups, „Jo­ur­nal of Hu­man
Evo­lu­tion” 2018, nr 125, s. 87–89.
[12] M. J. Meg­gitt, Ga­djari among the Wal­biri abo­ri­gi­nes of cen­tral Au­stra­lia, „Oce­ania” 1966,
nr 36, s. 283–315.
[13] F. de Waal, Good Na­tu­red: The Ori­gins of Ri­ght and Wrong in Hu­mans and Other Ani­mals,
Cam­bridge, MA: Ha­rvard Uni­ver­sity Press, 1996.

[14] T. De­acon, The Sym­bo­lic Spe­cies: The Co-Evo­lu­tion of Lan­gu­age and the Brain, New York:
Nor­ton & Co, 1997; C. Kni­ght, Ri­tual and the ori­gins of lan­gu­age, w: C. Kni­ght,
C. Po­wer (eds), Ri­tual and the Ori­gins of Sym­bo­lism, Lon­don: Uni­ver­sity of East Lon­don
So­cio­logy De­part­ment, 1994.
[15] E. Dis­sa­nay­ake, What Is Art For?, Se­at­tle, WA: Uni­ver­sity of Wa­shing­ton Press, 1998.

[16] J. Jau­bert i in., Early Ne­an­der­thal con­struc­tions deep in Bru­ni­quel Cave in so­uth­we­stern
France, „Na­ture” 2016, nr 534, z. 7605, s. 111–114.
[17] É. Dur­kheim, Ele­men­tarne formy ży­cia re­li­gij­nego, przeł. A. Za­dro­żyń­ska, War­szawa:
PWN, 2010, s. 187.

[18] R. A. Rap­pa­port, Ak­ty­wa­cja zna­cze­nia, przeł. A. Mu­siał, w: te­goż, Ry­tuał i re­li­gia


w roz­woju ludz­ko­ści, Kra­ków: Za­kład Wy­daw­ni­czy No­mos, 2008, s. 159.

[19] M. D. Sah­lins, Pier­wotne spo­łe­czeń­stwo do­bro­bytu, przeł. P. Nie­sio­łow­ski,


w: M. Kempny, E. No­wicka (red.), Ba­da­nie kul­tury. Ele­menty teo­rii an­tro­po­lo­gicz­nej,
War­szawa: PWN, 2005, s. 275–306; Tenże, Stone Age Eco­no­mics, Chi­cago, IL: Al­dine, 1972.

[20] J.-P. Bo­cquet-Ap­pel, The agri­cul­tu­ral de­mo­gra­phic trans­it­ ion du­ring and after the
agri­cul­ture in­ven­tions, „Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2011, t. 52, nr S4, s. 497–510.
[21] J. Scott, Aga­inst the Grain: A Deep Hi­story of the Ear­liest Sta­tes, New Ha­ven, CT, and
Lon­don: Yale Uni­ver­sity Press, 2017.

[22] C. S. Lar­sen, The agri­cul­tu­ral re­vo­lu­tion as envi­ron­men­tal ca­ta­stro­phe: Im­pli­ca­tions for


he­alth and li­fe­style in the Ho­lo­cene, „Qu­ater­nary In­ter­na­tio­nal” 2006, nr 150, z. 1, s. 12–20.

[23] S. Du­la­ney, A. Fi­ske, Cul­tu­ral ri­tu­als and ob­ses­sive–com­pul­sive di­sor­der: Is there a com­mon
psy­cho­lo­gi­cal me­cha­nism?, „Ethos” 1994, nr 3, s. 243–283.

[24] P. Boyer, P. Li­énard, Why ri­tu­ali­zed be­ha­vior? Pre­cau­tion sys­tems and ac­tion par­sing in
de­ve­lop­men­tal, pa­tho­lo­gi­cal and cul­tu­ral ri­tu­als, „Be­ha­vio­ral and Brain Science” 2006, nr 29,
s. 595–650.
[25] A. Fi­ske, N. Ha­slam, Is ob­ses­sive–com­pul­sive di­sor­der a pa­tho­logy of the hu­man di­spo­si­tion
to per­form so­cially me­aning­ful ri­tu­als? Evi­dence of si­mi­lar con­tent, „The Jo­ur­nal of Ne­rvous
and Men­tal Di­se­ase” 1997, nr 185, s. 211–222.

[26] A. Zo­har, L. Felz, Ri­tu­ali­stic be­ha­viour in young chil­dren, „Jo­ur­nal of Ab­nor­mal Child
Psy­cho­logy” 2001, nr 29, z. 2, s. 121–128.

[27] D. W. Evans i in., Ma­gi­cal be­liefs and ri­tu­als in young chil­dren, „Child Psy­chia­try and
Hu­man De­ve­lop­ment” 2002, nr 33, z. 1, s. 43–58.

[28] R. Kla­vir, D. Le­iser, When astro­nomy, bio­logy, and cul­ture co­nverge: Chil­dren’s con­cep­tions
about bir­th­days, „The Jo­ur­nal of Ge­ne­tic Psy­cho­logy” 2002, nr 163, z. 2, s. 239–253; J.
D. Wo­ol­ley, A. M. Rho­ads, Now I’m 3: Young chil­dren’s con­cepts of age, aging, and bir­th­days,
„Ima­gi­na­tion, Co­gni­tion and Per­so­na­lity” 2017, nr 38, z. 3, s. 268–289.

[29] R. Wat­son-Jo­nes, H. Whi­te­ho­use, C. Le­gare, In-Group ostra­cism in­cre­ases high-fi­de­lity


imi­ta­tion in early chil­dhood, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2015, nr 27, z. 1, s. 34–42; C. H. Le­gare
i in., Imi­ta­tive fle­xi­bi­lity and the de­ve­lop­ment of cul­tu­ral le­ar­ning, „Co­gni­tion” 2015, nr 142,
s. 351–361.

[30] H. Ra­ko­czy, F. War­ne­ken, M. To­ma­sello, The so­ur­ces of nor­ma­ti­vity: Young chil­dren’s


awa­re­ness of the nor­ma­tive struc­ture of ga­mes, „De­ve­lop­men­tal Psy­cho­logy” 2008, nr 44, z. 3,
s. 875–881.
[31] V. Hor­ner, A. Whi­ten, Cau­sal know­ledge and imi­ta­tion/emu­la­tion swit­ching in
chim­pan­zees (Pan tro­glo­dy­tes) and chil­dren (Homo sa­piens), „Ani­mal Co­gni­tion” 2004,
nr 8, z. 3, s. 164–181.
[32] D. E. Lyons i in., The scope and li­mits of ove­ri­mi­ta­tion in the trans­mis­sion of ar­te­fact
cul­ture, „Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of the Royal So­ciety B: Bio­lo­gi­cal Science” 2011,
nr 366, z. 1567, s. 1158–1167.
[33] N. McGu­igan, J. Ma­kin­son, A. Whi­ten, From ove­ri­mi­ta­tion to su­per-co­py­ing: Adults
imi­tate cau­sally ir­re­le­vant aspects of tool use with hi­gher fi­de­lity than young chil­dren, „Bri­tish
Jo­ur­nal of Psy­cho­logy” 2011, nr 102, z. 1, s. 1–18.

[34] H. Over, M. Car­pen­ter, Put­ting the so­cial into so­cial le­ar­ning: Expla­ining both se­lec­ti­vity
and fi­de­lity in chil­dren’s co­py­ing be­ha­vior, „Jo­ur­nal of Com­pa­ra­tive Psy­cho­logy” 2012,
nr 126, z. 2, s. 182.

[35] C. H. Le­gare, M. Nie­lsen, Imi­ta­tion and in­no­va­tion: The dual en­gi­nes of cul­tu­ral le­ar­ning,
„Trends in Co­gni­tive Scien­ces” 2015, nr 19, z. 11, s. 688–699.
[36] R. W. Fa­ir­lie, F. Hof­f­mann, P. Ore­opo­ulos, A com­mu­nity col­lege in­struc­tor like me: Race
and eth­ni­city in­te­rac­tions in the clas­sroom, „Ame­ri­can Eco­no­mic Re­view” 2014, nr 104, z. 8,
s. 2567–2591.

[37] R. Wat­son-Jo­nes, H. Whi­te­ho­use, C. Le­gare, In-Group..., dz. cyt.

[38] H. Over, M. Car­pen­ter, Pri­ming third-party ostra­cism in­cre­ases af­fi­lia­tive imi­ta­tion in


chil­dren, „De­ve­lop­men­tal Science” 2009, nr 12, s. F1–F8.

[39] S. M. Young, D. C. Be­ny­shek, In se­arch of hu­man pla­cen­to­phagy: A cross-cul­tu­ral su­rvey


of hu­man pla­centa con­sump­tion, di­spo­sal prac­ti­ces, and cul­tu­ral be­liefs, „Eco­logy of Food and
Nu­tri­tion” 2010, nr 49, z. 6, s. 467–484.

[40] A. McCor­mick, In­fant mor­ta­lity and child-na­ming: A ge­ne­alo­gi­cal explo­ra­tion of Ame­ri­can


trends, „Jo­ur­nal of Pu­blic and Pro­fes­sio­nal So­cio­logy” 2010, nr 3, z. 1.

[41] J. Ar­cher, The Na­ture of Grief: The Evo­lu­tion and Psy­cho­logy of Re­ac­tions to Loss, Lon­don:
Ro­utledge, 1999.

Roz­dział 3. Po­rzą­dek
[1] H. Wayne, Bro­ni­slaw Ma­li­now­ski: The in­flu­ence of va­rious wo­men on his life and works,
„Ame­ri­can Eth­no­lo­gist” 1985, nr 12, z. 3, s. 529–540.

[2] E. E. Evans-Prit­chard, So­cial An­th­ro­po­logy, Lon­don: Co­hen & West, 1951.

[3] B. Ma­li­now­ski, Mit w psy­cho­lo­gii lu­dów pier­wot­nych, przeł. T. Święcka, w: te­goż, Szkice
z teo­rii kul­tury, War­szawa: Książka i Wie­dza, 1958, s. 521.

[4] Tamże.
[5] B. Ma­li­now­ski, Ar­go­nauci Za­chod­niego Pa­cy­fiku, red. i przeł. A. Wa­li­gór­ski, War­szawa:
PWN, 1967, s. 174.

[6] Tenże, Mit w psy­cho­lo­gii..., dz. cyt., s. 514.

[7] B. Ma­li­now­ski, Ma­gia, na­uka i re­li­gia, przeł. T. Święcka, w: te­goż, Szkice z teo­rii kul­tury,
War­szawa: Książka i Wie­dza, 1958, s. 464–465.

[8] P. H. Del­fab­bro, A. H. Wi­ne­feld, Pre­dic­tors of ir­ra­tio­nal thin­king in re­gu­lar slot ma­chine


gam­blers, „Jo­ur­nal of Psy­cho­logy: In­ter­di­sci­pli­nary and Ap­plied” 2000, nr 134, z. 2, s. 117–
128.
[9] J. Jo­ukha­dor, A. Błasz­czyń­ski, F. Mac­cal­lum, Su­per­sti­tious be­liefs in gam­bling among
pro­blem and non­pro­blem gam­blers: Pre­li­mi­nary data, „Jo­ur­nal of Gam­bling Stu­dies” 2004,
nr 20, z. 2, s. 171–180.

[10] J. Hen­slin, Craps and ma­gic, „Ame­ri­can Jo­ur­nal of So­cio­logy” 1967, nr 73, s. 316–330.
[11] J. G. Fra­zer, Złota ga­łąź. Stu­dia z ma­gii i re­li­gii, przeł. J. Lu­tyń­ski, War­szawa:
Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, 1962.

[12] C. Ne­me­roff, P. Rozin, The con­ta­gion con­cept in adult thin­king in the Uni­ted Sta­tes:
Trans­mis­sion of germs and in­ter­per­so­nal in­flu­ence, „Ethos” 1994, nr 22, s. 158–186.

[13] Z. Chang, J. Li, The im­pact of in-ho­use un­na­tu­ral de­ath on pro­perty va­lues: Evi­dence from
Hong Kong, „Re­gio­nal Science and Urban Eco­no­mics” 2018, nr 73, s. 112–126.

[14] G. Gmelch, Ba­se­ball ma­gic, „Hu­man Na­ture” 1978, nr 1, z. 8, s. 32–39.


[15] M. K. Za­ugg, Su­per­sti­tious Be­liefs of Ba­sket­ball Play­ers, praca dy­plo­mowa, Uni­ver­sity of
Mon­tana, 1980; M. C. Schip­pers, P. A. M. van Lange, The psy­cho­lo­gi­cal be­ne­fits of
su­per­sti­tious ri­tu­als in top sport: A study among top spor­ts­ per­sons, „Jo­ur­nal of Ap­plied So­cial
Psy­cho­logy” 2006, nr 36, z. 10, s. 2532–2553; P. B. Wri­ght, K. J. Er­dal, Sport su­per­sti­tion as
a func­tion of skill le­vel and task dif­fi­culty, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 2008, nr 31, z. 2,
s. 187–199; M. Todd, C. Brown, Cha­rac­te­ri­stics as­so­cia­ted with su­per­sti­tious be­ha­vior in track
and field ath­le­tes: Are there NCAA di­vi­sio­nal le­vel dif­fe­ren­ces?, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior”
2003, nr 26, z. 2, s. 168–187; D. Bre­vers i in., Sport su­per­sti­tion: Me­dia­tion of psy­cho­lo­gi­cal
ten­sion on non­pro­fes­sio­nal spor­ts­ men’s su­per­sti­tious ri­tu­als, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 2011,
nr 34, z. 1, s. 3–24; Z. Dömötör, R. Ruíz-Ba­rquin, A. Szabo, Su­per­sti­tious be­ha­vior in sport:
A li­te­ra­ture re­view, „Scan­di­na­vian Jo­ur­nal of Psy­cho­logy” 2016, nr 57, z. 4, s. 368–382.

[16] E. Fla­na­gan, Su­per­sti­tious Ri­tual in Sport and the Com­pe­ti­tive Anxiety Re­sponse in Elite
and Non–Elite Ath­le­tes, nie­pu­bli­ko­wana praca dy­plo­mowa, DBS eSo­urce, Du­blin Bu­si­ness
School, 2013, do­stęp: 8.05.2023.

[17] J. L. Bleak, C. M. Fre­de­rick, Su­per­sti­tious be­ha­vior in sport: le­vels of ef­fec­ti­ve­ness and


de­ter­mi­nants of use in three col­le­giate sports, „Jo­ur­nal of Sport Be­ha­vior” 1998, nr 21, z. 1, s. 1–
15.

[18] R. Na­dal, J. Car­lin, Rafa, przeł. M. Stu­dencki, Wro­cław: Bu­kowy Las, 2012, s. 20.

[19] G. Ke­inan, Ef­fects of stress and to­le­rance of am­bi­gu­ity on ma­gi­cal thin­king, „Jo­ur­nal of
Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 1994, nr 67, s. 48–55.
[20] R. So­sis, Psalms for sa­fety, „Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2007, nr 48, z. 6, s. 903–911.

[21] G. Ke­inan, The ef­fects of stress and de­sire for con­trol on su­per­sti­tious be­ha­vior, „Per­so­na­lity
and So­cial Psy­cho­logy Bul­le­tin” 2002, nr 28, z. 1, s. 102–108.

[22] M. Lang i in., Is ri­tual be­ha­vior a re­sponse to anxiety?, w: J. Slone, W. McCor­kle,


The Co­gni­tive Science of Re­li­gion: A Me­tho­do­lo­gi­cal In­tro­duc­tion to Key Em­pi­ri­cal Stu­dies,
Lon­don: Blo­oms­bury, 2019.

[23] Pol­skie brzmie­nie przy­sięgi za prze­kła­dem z Bi­blio­teki Sej­mo­wej:


http://libr.sejm.gov.pl/te­k01/txt/konst/usa-2.html, do­stęp: 10.01.2023 (przyp. tłum.).

[24] Tłu­ma­cze­nie wszyst­kich psal­mów za Bi­blią Ty­siąc­le­cia (przyp. tłum.).

[25] M. Lang i in., Ef­fects of anxiety on spon­ta­ne­ous ri­tu­ali­zed be­ha­vior, „Cur­rent Bio­logy”
2015, nr 25, z. 14, s. 1892–1897.

[26] B. F. Skin­ner, ‘Su­per­sti­tion’ in the pi­geon, „Jo­ur­nal of Expe­ri­men­tal Psy­cho­logy” 1948,


nr 121, z. 3, s. 273–274.

[27] G. A. Wa­gner, E. K. Mor­ris, ‘Su­per­sti­tious’ be­ha­vior in chil­dren, „The Psy­cho­lo­gi­cal


Re­cord” 1987, nr 37, z. 4, s. 471–488.

[28] C. H. Le­gare, A. L. So­uza, Se­ar­ching for con­trol: Pri­ming ran­dom­ness in­cre­ases the
eva­lu­ation of ri­tual ef­fi­cacy, „Co­gni­tive Science” 2013, nr 38, z. 1, s. 152–161.

[29] C. H. Le­gare, A. L. So­uza, Eva­lu­ating ri­tual ef­fi­cacy: Evi­dence from the su­per­na­tu­ral,
„Co­gni­tion” 2012, nr 124, z. 1, s. 1–15.

[30] D. Xy­ga­la­tas, P. Maňo, G. Ba­ra­now­ski Pinto, Ri­tu­ali­za­tion in­cre­ases the per­ce­ived


ef­fi­cacy of in­stru­men­tal ac­tions „Co­gni­tion” 2021a, nr 215, ar­ty­kuł 104823.

[31] R. M. Yer­kes, J. D. Do­dson, The re­la­tion of strength of sti­mu­lus to ra­pi­dity of ha­bit-


for­ma­tion, „Jo­ur­nal of Com­pa­ra­tive Neu­ro­logy and Psy­cho­logy” 1908, nr 18, s. 459–482.
[32] S. L. Bren­ner i in., Evo­lu­tio­nary mi­smatch and chro­nic psy­cho­lo­gi­cal stress, „Jo­ur­nal of
Evo­lu­tio­nary Me­di­cine” 2015, nr 3, s. 1–11.
[33] R. So­sis, P. Han­dwer­ker, Psalms and co­ping with un­cer­ta­inty, „Ame­ri­can
An­th­ro­po­lo­gist” 2011, nr 113, z. 1, s. 40–55.
[34] M. W. Ana­stasi, A. B. New­berg, A pre­li­mi­nary study of the acute ef­fects of re­li­gious ri­tual
on anxiety, „Jo­ur­nal of Al­ter­na­tive and Com­ple­men­tary Me­di­cine” 2008, nr 14, z. 2, s. 163–
165.

[35] A. W. Bro­oks i in., Don’t stop be­lie­ving: Ri­tu­als im­prove per­for­mance by de­cre­asing anxiety,
„Or­ga­ni­za­tio­nal Be­ha­vior and Hu­man De­ci­sion Pro­ces­ses” 2016, nr 137, s. 71–85.
[36] M. I. Nor­ton, F. Gino, Ri­tu­als al­le­viate grie­ving for lo­ved ones, lo­vers, and lot­te­ries,
„Jo­ur­nal of Expe­ri­men­tal Psy­cho­logy: Ge­ne­ral” 2014, nr 143, z. 1, s. 266–272.
[37] M. Lang, J. Krátký, D. Xy­ga­la­tas, D., The role of ri­tual be­ha­viour in anxiety re­duc­tion:
An in­ve­sti­ga­tion of Ma­ra­thi re­li­gious prac­ti­ces in Mau­ri­tius, „Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of
the Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2020, nr 375, doi:10.1098/rstb.2019.0431.
[38] K. Udupa i in., Al­te­ra­tion of car­diac au­to­no­mic func­tions in pa­tients with ma­jor de­pres­sion:
A study using he­art rate va­ria­bi­lity me­asu­res, „Jo­ur­nal of Af­fec­tive Di­sor­ders” 2007, nr 100,
s. 137–141.
[39] J. A. Whit­son, A. D. Ga­lin­sky, Lac­king con­trol in­cre­ases il­lu­sory pat­tern per­cep­tion,
„Science” 2008, nr 322, z. 5898, s. 115–117.
[40] G. R. J. Hoc­key, Com­pen­sa­tory con­trol in the re­gu­la­tion of hu­man per­for­mance un­der stress
and high wor­kload: A co­gni­tive–ener­ge­ti­cal fra­me­work, „Bio­lo­gi­cal Psy­cho­logy” 1997, nr 45,
s. 73–93.
[41] L. Da­misch, B. Sto­be­rock, T. Mus­swe­iler, Keep your fin­gers cros­sed! How su­per­sti­tion
im­pro­ves per­for­mance, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2010, nr 21, z. 7, s. 1014–1020.

[42] W. F. Gay­ton i in., Ef­fects of pre­shot ro­utine on free-throw sho­oting, „Per­cep­tual and
Mo­tor Skills” 1989, nr 68, s. 317–318.

[43] D. J. Fo­ster, D. A. Wie­gand, D. Ba­ines, The ef­fect of re­mo­ving su­per­sti­tious be­ha­vior and
in­tro­du­cing a pre­per­for­mance ro­utine on ba­sket­ball free-throw per­for­mance, „Jo­ur­nal of Ap­plied
Sport Psy­cho­logy” 2006, nr 18, s. 167–171.

Roz­dział 4. Spo­iwo
[1] M. Bie­sele, Re­li­gion and folk­lore, w: P. V. To­bias (ed.), The Bu­sh­men, Cape Town: Hu­man
& Ro­us­seau, 1978, s. 169.

[2] P. Boyer, A re­duc­tio­ni­stic mo­del of di­stinct mo­des of re­li­gious trans­mis­sion,


w: H. Whi­te­ho­use, R. N. McCau­ley (eds), Mind and Re­li­gion: Psy­cho­lo­gi­cal and Co­gni­tive
Fo­un­da­tions of Re­li­gio­sity, Wal­nut Creek, CA: Al­ta­Mira Press, 2005.

[3] P. Boyer, P. Li­énard, Why ri­tu­ali­zed be­ha­vior? Pre­cau­tion sys­tems and ac­tion par­sing in
de­ve­lop­men­tal, pa­tho­lo­gi­cal and cul­tu­ral ri­tu­als, „Be­ha­vio­ral and Brain Science” 2006, nr 29.

[4] J. M. Za­cks, B. Tver­sky, Event struc­ture in per­cep­tion and con­cep­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal


Bul­le­tin” 2001, nr 127, z. 1, s. 3–21.

[5] K. L. Nie­lbo, J. Søren­sen, Spon­ta­ne­ous pro­ces­sing of func­tio­nal and non-func­tio­nal ac­tion


se­qu­en­ces, „Re­li­gion, Brain & Be­ha­vior” 2011, nr 1, z. 1, s. 18–30.
[6] K. L. Nie­lbo, U. Schjo­edt, J. Søren­sen, Hie­rar­chi­cal or­ga­ni­za­tion of seg­men­ta­tion in non-
func­tio­nal ac­tion se­qu­en­ces, „Jo­ur­nal for the Co­gni­tive Science of Re­li­gion” 2012, nr 1, s. 71–
97.
[7] R. Ka­pi­tány, M. Nie­lsen, Ad­op­ting the ri­tual stance: The role of opa­city and con­text in ri­tual
and eve­ry­day ac­tions. „Co­gni­tion” 2015, nr 145, s. 13–29.
[8] P. A. Her­r­mann i in., Stick to the script: The ef­fect of wit­nes­sing mul­ti­ple ac­tors on chil­dren’s
imi­ta­tion, „Co­gni­tion” 2013, nr 129, z. 3, s. 536–543.
[9] A. Schach­ner, S. Ca­rem, Re­aso­ning about ‘ir­ra­tio­nal’ ac­tions: When in­ten­tio­nal mo­ve­ments
can­not be expla­ined, the mo­ve­ments them­se­lves are seen as the goal, „Co­gni­tion” 2013, nr 129,
z. 2, s. 309–327.
[10] Z. Li­ber­man i in., Early emer­ging sys­tem for re­aso­ning about the so­cial na­ture of food,
„Pro­ce­edings of the Na­tio­nal Aca­demy of Scien­ces” 2016, nr 113, z. 34, s. 9480–9485.
[11] M. Nie­lsen, R. Ka­pi­tány, R. El­kins, The per­pe­tu­ation of ri­tu­ali­stic ac­tions as re­ve­aled by
young chil­dren’s trans­mis­sion of nor­ma­tive be­ha­vior, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2015,
nr 36, z. 3, s. 191–198; M. Wilks, R. Ka­pi­tány, M. Nie­lsen, Pre­school chil­dren’s le­ar­ning
proc­li­vi­ties: When the ri­tual stance trumps the in­stru­men­tal stance, „Bri­tish Jo­ur­nal of
De­ve­lop­men­tal Psy­cho­logy” 2016, nr 34, z. 3, s. 402–414; J. M. Clegg, C. H. Le­gare,
In­stru­men­tal and co­nven­tio­nal in­ter­pre­ta­tions of be­ha­vior are as­so­cia­ted with di­stinct out­co­mes
in early chil­dhood, „Child De­ve­lop­ment” 2016, nr 87, s. 527–542.
[12] M. Nie­lsen, K. To­ma­selli, R. Ka­pi­tány, The in­flu­ence of goal de­mo­tion on chil­dren’s
re­pro­duc­tion of ri­tual be­ha­vior, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2018, nr 39, s. 343–348.
[13] H. Ra­ko­czy, F. War­ne­ken, M. To­ma­sello, The so­ur­ces of nor­ma­ti­vity: Young chil­dren’s
awa­re­ness of the nor­ma­tive struc­ture of ga­mes, „De­ve­lop­men­tal Psy­cho­logy” 2008, nr 44, z. 3,
s. 875–881.

[14] M. Nie­lsen, The so­cial glue of cu­mu­la­tive cul­ture and ri­tual be­ha­vior, „Child De­ve­lop­ment
Per­spec­ti­ves” 2018, nr 12, s. 264–268.

[15] H. Taj­fel, Expe­ri­ments in in­ter­group di­scri­mi­na­tion, „Scien­ti­fic Ame­ri­can” 1970, nr 223,


s. 96–102.

[16] J. H. Park, M. Schal­ler, M. V. Vugt, Psy­cho­logy of hu­man kin re­co­gni­tion: Heu­ri­stic cues,
er­ro­ne­ous in­fe­ren­ces, and their im­pli­ca­tions, „Re­view of Ge­ne­ral Psy­cho­logy” 2007, nr 12,
s. 215–235.

[17] J. H. Sha­ver i in., The bo­un­da­ries of trust: Cross-re­li­gious and cross-eth­nic field expe­ri­ments
in Mau­ri­tius, „Evo­lu­tio­nary Psy­cho­logy” 2018, nr 16, z. 4, doi:10.1177/1474704918817644.
[18] R. McEl­re­ath, R. Boyd, P. J. Ri­cher­son, Sha­red norms and the evo­lu­tion of eth­nic mar­kers,
„Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2003, nr 44, s. 122–130.
[19] W. H. McNe­ill, Ke­eping To­ge­ther in Time, Ha­rvard Uni­ver­sity Press, Cam­bridge,
Mass., 1997.
[20] S. Wil­ter­muth, C. He­ath, Syn­chrony and co­ope­ra­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2009,
nr 20, z. 1, s. 1–5.

[21] M. Hove, J. Ri­sen, It’s all in the ti­ming: In­ter­per­so­nal syn­chrony in­cre­ases af­fi­lia­tion,
„So­cial Co­gni­tion” 2009, nr 27, z. 6; P. Red­dish, R. Fi­scher, J. Bul­bu­lia, Let’s dance to­ge­ther:
Syn­chrony, sha­red in­ten­tio­na­lity and co­ope­ra­tion, „PLOS ONE” 2013, nr 8, z. 8, ar­ty­kuł e71182.

[22] M. Lang i in., Sync to link: En­dor­phin-Me­dia­ted syn­chrony ef­fects on co­ope­ra­tion,


„Bio­lo­gi­cal Psy­cho­logy” 2017, nr 127, s. 191–197.
[23] R. Dun­bar, Brid­ging the bon­ding gap: The trans­it­ ion from pri­ma­tes to hu­mans,
„Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of The Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2012, nr 367,
z. 1597, s. 1837–1846.
[24] F. Ber­nieri, J. Re­znick, R. Ro­sen­thal, Syn­chrony, pseu­do­syn­chrony, and dis­syn­chrony:
Me­asu­ring the en­tra­in­ment pro­cess in mo­ther–in­fant in­te­rac­tions, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and
So­cial Psy­cho­logy” 1988, nr 54, z. 2, s. 243–253.
[25] T. Char­trand, J. Bargh, The cha­me­leon ef­fect: The per­cep­tion–be­ha­viour link and so­cial
in­te­rac­tion, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 1999, nr 6, z. 76, s. 893–910.
[26] N. J. Wen, P. Her­r­mann, C. Le­gare, Ri­tual in­cre­ases chil­dren’s af­fi­lia­tion with in-group
mem­bers, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­viour” 2016, nr 37, z. 1, s. 54–60.

[27] N. J. Wen i in., Watch me, watch you: Ri­tual par­ti­ci­pa­tion in­cre­ases in-group di­splays and
out-group mo­ni­to­ring in chil­dren, „Phi­lo­so­phi­cal Trans­ac­tions of the Royal So­ciety B
(Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2020, nr 375, z. 1805, doi:10.1098/rstb.2019.0437.

[28] R. N. Bel­lah, Re­li­gion in Hu­man Evo­lu­tion: From the Pa­le­oli­thic to the Axial Age,
Cam­bridge, MA: Ha­rvard Uni­ver­sity Press, 2011.

[29] Tamże.
[30] D. Stein i in., When al­te­ra­tions are vio­la­tions: Mo­ral outrage and pu­ni­sh­ment in re­sponse
to (even mi­nor) al­te­ra­tions to ri­tu­als, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 2021,
doi:10.1037/pspi­0000352.
[31] Po­łą­cze­nie imie­nia Ro­ose­velta i an­giel­skiej na­zwy święta: Thanks­gi­ving (przyp.
tłum.).
[32] Q. At­kin­son, Q., H. Whi­te­ho­use, The cul­tu­ral mor­pho­space of ri­tual form, „Evo­lu­tion
and Hu­man Be­ha­viour” 2011, nr 32, z. 1, s. 50–62.
[33] H. Whi­te­ho­use, Mo­des of Re­li­gio­sity, Wal­nut Creek, CA: Al­ta­mira, 2004.

[34] R. N. McCau­ley, T. Law­son, Brin­ging Ri­tual to Mind: Psy­cho­lo­gi­cal Fo­un­da­tions of


Cul­tu­ral Forms, Cam­bridge: Cam­bridge Uni­ver­sity Press, 2002.
[35] Tamże.

Roz­dział 5. Unie­sie­nie
[1] É. Dur­kheim, Ele­men­tarne formy ży­cia re­li­gij­nego, przeł. A. Za­dro­żyń­ska, War­szawa:
PWN, 2010, s. 188.

[2] J. Bul­bu­lia i in., Ima­ges from a jo­in­tly-aro­using col­lec­tive ri­tual re­veal emo­tio­nal
po­la­ri­za­tion, „Fron­tiers in Psy­cho­logy” 2013, nr 4, ar­ty­kuł 960.
[3] I. Ko­nva­linka i in., Syn­chro­ni­zed aro­usal be­tween per­for­mers and re­la­ted spec­ta­tors in a fire-
wal­king ri­tual, „Pro­ce­edings of the Na­tio­nal Aca­demy of Scien­ces (PNAS)” 2011, nr 108,
z. 20, s. 8514–8519.

[4] D. Xy­ga­la­tas i in., Qu­an­ti­fy­ing col­lec­tive ef­fe­rve­scence: He­art-rate dy­na­mics at a fire-wal­king


ri­tual, „Com­mu­ni­ca­tive & In­te­gra­tive Bio­logy” 2011, nr 4, z. 6, s. 735–738.
[5] P. J. Zak, The Mo­ral Mo­le­cule: The So­urce of Love and Pro­spe­rity, Bo­ston, MA: Dut­ton, 2012.

[6] D. Xy­ga­la­tas, The bio­so­cial ba­sis of col­lec­tive ef­fe­rve­scence: An expe­ri­men­tal an­th­ro­po­lo­gi­cal


study of a fire-wal­king ri­tual, „Fiel­dwork in Re­li­gion” 2014, nr 9, z. 1, s. 53–67.
[7] Tenże, Fi­re­wal­king in Nor­thern Gre­ece: A co­gni­tive ap­pro­ach to high-aro­usal ri­tu­als,
roz­prawa dok­tor­ska, Qu­een’s Uni­ver­sity Bel­fast, 2007.
[8] Tenże, The Bur­ning Sa­ints: Co­gni­tion and Cul­ture in the Fire-wal­king Ri­tu­als of the
Ana­ste­na­ria, Lon­don: Ro­utledge, 2012.
[9] D. Xy­ga­la­tas i in., Au­to­bio­gra­phi­cal me­mory in a fire-wal­king ri­tual, „Jo­ur­nal of
Co­gni­tion and Cul­ture” 2013a, nr 13, z. 1–2, s. 1–16.
[10] M. Csík­szent­mi­hályi, Flow. Stan prze­pływu, przeł. A. Ha­duła, War­szawa:
Wy­daw­nic­two Fe­eria, 2022.

[11] C. J. Wal­ker, Expe­rien­cing flow: Is do­ing it to­ge­ther bet­ter than do­ing it alone?,
„The Jo­ur­nal of Po­si­tive Psy­cho­logy” 2010, nr 5, z. 1, s. 3–11.
[12] G. Ba­ra­now­ski-Pinto i in., Be­ing in a crowd bonds pe­ople via phy­sio­lo­gi­cal syn­chrony,
„Scien­ti­fic Re­ports” 2022, nr 12, ar­ty­kuł 613.

Roz­dział 6. Spo­iwo nad spo­iwa


[1] J. O. Schmidt, The Sting of the Wild, Bal­ti­more, MD: Johns Hop­kins Uni­ver­sity Press,
2016.

[2] H. Whi­te­ho­use, Ri­tes of ter­ror: Emo­tion, me­ta­phor and me­mory in Me­la­ne­sian in­it­ ia­tion
cults, „The Jo­ur­nal of the Royal An­th­ro­po­lo­gi­cal In­sti­tute” 1996, nr 2, s. 703–715.

[3] E. Aron­son, J. Mills, The ef­fect of se­ve­rity of in­it­ ia­tion on li­king for a group, „The Jo­ur­nal of
Ab­nor­mal and So­cial Psy­cho­logy” 1959, nr 59, z. 2, s. 177–181.
[4] H. B. Ge­rard, G. C. Ma­thew­son, The ef­fect of se­ve­rity of in­it­ ia­tion on li­king for a group:
A re­pli­ca­tion, „Jo­ur­nal of Expe­ri­men­tal So­cial Psy­cho­logy” 1966, nr 2, z. 3, s. 278–287.
[5] D. Xy­ga­la­tas, M. Lang, Pro­so­cia­lity and re­li­gion, w: N. Ka­sumi Cle­ments (ed.), Men­tal
Re­li­gion, New York: Mac­mil­lan, 2016, s. 119–133.
[6] D. Xy­ga­la­tas i in., Extreme ri­tu­als pro­mote pro­so­cia­lity, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2013b,
nr 24, z. 8, s. 1602–1605.
[7] R. J. Rielly, Con­fron­ting the ti­ger: Small unit co­he­sion in bat­tle, „Mi­li­tary Re­view” 2000,
nr 80, s. 61–65.

[8] J. G. Gray, The War­riors, Lin­coln, NE: Uni­ver­sity of Ne­bra­ska Press, 1959.

[9] H. Whi­te­ho­use, J. A. Lan­man, The ties that bind us, „Cur­rent An­th­ro­po­logy” 2014, nr 55,
z. 6, s. 674–695.
[10] W. B. Swann i in., Iden­tity fu­sion: The in­ter­play of per­so­nal and so­cial iden­ti­ties in extreme
group be­ha­vior, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 2009, nr 96, z. 5, s. 995–
1011.
[11] W. B. Swann i in., Iden­tity fu­sion and self-sa­cri­fice: Aro­usal as a ca­ta­lyst of pro-group
fi­gh­ting, dy­ing, and hel­ping be­ha­vior, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial Psy­cho­logy” 2010,
nr 99, z. 5, s. 824–841.
[12] H. Whi­te­ho­use, Dy­ing for the group: To­wards a ge­ne­ral the­ory of extreme self-sa­cri­fice,
„Be­ha­vio­ral and Brain Scien­ces” 2018, nr 41, ar­ty­kuł e192.
[13] D. Ze­itlyn, Mam­bila Tra­di­tio­nal Re­li­gion: Sua in So­mie, roz­prawa dok­tor­ska, Uni­ver­sity
of Cam­bridge, 1990, s. 122.
[14] M. D. Buhr­me­ster, D. Ze­itlyn, H. Whi­te­ho­use, Ri­tual, fu­sion, and con­flict: The ro­ots of
agro-pa­sto­ral vio­lence in ru­ral Ca­me­roon, „Group Pro­ces­ses & In­ter­group Re­la­tions” 2020,
doi:10.1177/1368430220959705.
[15] M. New­son i in., Bra­zil’s fo­ot­ball war­riors: So­cial bon­ding and in­ter-group vio­lence,
„Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2018, nr 39, z. 6, s. 675–683.
[16] A. Gó­mez i in., Ad­mi­ra­tion for Is­la­mist gro­ups en­co­ura­ges self-sa­cri­fice thro­ugh iden­tity
fu­sion, „Hu­ma­ni­ties and So­cial Scien­ces Com­mu­ni­ca­tions” 2021, nr 8, z. 1, ar­ty­kuł 54.

Roz­dział 7. Po­świę­ce­nie
[1] Dar­win Cor­re­spon­dence Pro­ject, „Let­ter no. 2743”,
http://www.dar­win­pro­ject.ac.uk/DCP-LETT-2743, do­stęp: 23.10.2021.

[2] K. Dar­win, O po­cho­dze­niu czło­wieka, przeł. L. My­ciel­ski, Kra­ków: Wy­daw­nic­two


„Kraju”, 1874.
[3] R. A. Fi­sher, The Ge­ne­ti­cal The­ory of Na­tu­ral Se­lec­tion, Oxford: Cla­ren­don Press, 1930.
[4] A. Za­havi, Mate se­lec­tion: A se­lec­tion for a han­di­cap, „Jo­ur­nal of The­ore­ti­cal Bio­logy”
1975, nr 53, z. 1, s. 205–214.

[5] A. Jo­na­itis, Chie­fly Fe­asts: The En­du­ring Kwa­kiutl Po­tlatch, Se­at­tle, WA: Uni­ver­sity of
Wa­shing­ton Press, 1991.

[6] M. D. Sah­lins, Poor man, rich man, big-man, chief: Po­li­ti­cal ty­pes in Me­la­ne­sia and
Po­ly­ne­sia, „Com­pa­ra­tive Stu­dies in So­ciety and Hi­story” 1963, nr 5, z. 3, s. 285–303;
M. Mauss, Szkic o da­rze. Forma i pod­stawa wy­miany w spo­łe­czeń­stwach ar­cha­icz­nych,
w: Te­goż, So­cjo­lo­gia i an­tro­po­lo­gia, przeł. M. Król, K. Po­mian, J. Szacki, War­szawa: PWN,
1973.

[7] T. Ve­blen, Teo­ria klasy próż­nia­czej, przeł. J. i K. Za­gór­scy, War­szawa: PWN, 1971.

[8] M. Amin, D. Wil­letts, J. Eames, The Last of the Ma­asai, Lon­don: Bo­dley Head, 1987.

[9] K. L. Nie­lbo i in., Struc­tu­ral dif­fe­ren­ces among in­di­vi­du­als, gen­ders and ge­ne­ra­tions as the
key for ri­tual trans­mis­sion, ste­reo­typy and fle­xi­bi­lity, „Be­ha­viour” 2017, nr 154, s. 93–114.
[10] K. McCarty i in., Opti­mal asym­me­try and other mo­tion pa­ra­me­ters that cha­rac­te­rise high-
qu­ality fe­male dance, „Scien­ti­fic Re­ports” 2017, nr 7, z. 1, ar­ty­kuł 42435.
[11] N. Ne­ave i in., Male dance mo­ves that catch a wo­man’s eye, „Bio­logy Let­ters” 2010, nr 7,
z. 2, s. 221–224.

[12] J. M. Mon­te­pare, L. A. Ze­bro­witz, A cross-cul­tu­ral com­pa­ri­son of im­pres­sions cre­ated by


age-re­la­ted va­ria­tions in gait, „Jo­ur­nal of No­nver­bal Be­ha­vior” 1993, nr 17, s. 55–68; B. Fink
i in., Fe­male per­cep­tions of male body mo­ve­ment, w: V. We­ekes-Shac­kel­ford, T.
K. Shac­kel­ford (eds), Evo­lu­tio­nary Per­spec­ti­ves on Hu­man Se­xual Psy­cho­logy and Be­ha­vior,
Ber­lin: Sprin­ger, 2014.

[13] J. Slone, The at­trac­tion of re­li­gion: A se­xual se­lec­tio­nist ac­co­unt, w: J. Bul­bu­lia i in. (eds),
The Evo­lu­tion of Re­li­gion, Santa Mar­ga­rita, CA: Col­lins Fo­un­da­tion Press, 2008.

[14] J. Bul­bu­lia i in., Re­li­gion and pa­ren­tal co­ope­ra­tion: An em­pi­ri­cal test of Slone’s se­xual
si­gna­ling mo­del, w: J. Slone, J. Van Slyke (eds), The At­trac­tion of Re­li­gion, Lon­don:
Blo­oms­bury, 2015.
[15] D. M. Kel­ley, Why Con­se­rva­tive Chur­ches Are Gro­wing: A Study in So­cio­logy of Re­li­gion,
New York: Har­per & Row, 1972.
[16] L. Ian­nac­cone, Why strict chur­ches are strong, „Ame­ri­can Jo­ur­nal of So­cio­logy” 1994,
nr 99, z. 5, s. 1180–1211.
[17] F. Young, In­it­ ia­tion Ce­re­mo­nies: A Cross-Cul­tu­ral Study of Sta­tus Dra­ma­ti­za­tion,
In­dia­na­po­lis: Bobbs-Mer­rill, 1965.
[18] R. So­sis, H. Kress, J. Bo­ster, Scars for war: Eva­lu­ating al­ter­na­tive si­gna­ling expla­na­tions
for cross-cul­tu­ral va­riance in ri­tual co­sts, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2007, nr 28,
s. 234–247.
[19] A. Ci­mino, The evo­lu­tion of ha­zing: Mo­ti­va­tio­nal me­cha­ni­sms and the abuse of new­co­mers,
„Jo­ur­nal of Co­gni­tion and Cul­ture” 2011, nr 11, s. 241–267.

[20] J. Burns (reż.), In­side a Gang In­it­ ia­tion with the Si­lent Mur­der Crips, Vice vi­deo, 2017.

[21] D. Xy­ga­la­tas i in., So­cial in­eq­ u­ality and si­gna­ling in a co­stly ri­tual, „Evo­lu­tion and
Hu­man Be­ha­vior” 2021b, nr 42, s. 524–533.

[22] E. A. Po­wer, Di­scer­ning de­vo­tion: Te­sting the si­gna­ling the­ory of re­li­gion, „Evo­lu­tion and
Hu­man Be­ha­vior” 2017a, nr 38, z. 1, s. 82–91.

[23] Tenże, So­cial sup­port ne­tworks and re­li­gio­sity in ru­ral So­uth In­dia, „Na­ture Hu­man
Be­ha­viour” 2017b, nr 1, z. 3, s. 1–6.
[24] B. Ruf­fle, R. So­sis, Does it pay to pray? Co­stly ri­tual and co­ope­ra­tion, „The B. E. Jo­ur­nal
of Eco­no­mic Ana­ly­sis & Po­licy” 2007, nr 7, z. 1, ar­ty­kuł 18.
[25] M. So­ler, Co­stly si­gna­ling, ri­tual and co­ope­ra­tion: Evi­dence from Can­dom­ble, an Afro-
Bra­zi­lian re­li­gion, „Evo­lu­tion and Hu­man Be­ha­vior” 2012, nr 33, z. 4, s. 346–356.

[26] D. Xy­ga­la­tas i in., Big gods in small pla­ces: The ran­dom al­lo­ca­tion game in Mau­ri­tius,
„Re­li­gion, Brain and Be­ha­vior” 2017, nr 8, z. 2, s. 243–261.

[27] E. A. Po­wer, Col­lec­tive ri­tual and so­cial sup­port ne­tworks in ru­ral So­uth In­dia,
„Pro­ce­edings of the Royal So­ciety B (Bio­lo­gi­cal Scien­ces)” 2018, nr 285,
doi:10.1098/rspb.2018.0023.

[28] R. So­sis, E. Bres­sler, Co­ope­ra­tion and com­mune lon­ge­vity: A test of the co­stly si­gna­ling
the­ory of re­li­gion, „Cross-Cul­tu­ral Re­se­arch” 2003, nr 37, z. 2, s. 211–239.

[29] J. Hen­rich, The Se­cret of Our Suc­cess: How Cul­ture Is Dri­ving Hu­man Evo­lu­tion,
Do­me­sti­ca­ting Our Spe­cies, and Ma­king Us Smar­ter, Prin­ce­ton, NJ: Prin­ce­ton Uni­ver­sity
Press, 2015.

[30] N. S. Hen­rich, J. Hen­rich, Why Hu­mans Co­ope­rate: A Cul­tu­ral and Evo­lu­tio­nary


Expla­na­tion, Oxford: Oxford Uni­ver­sity Press, 2007.
[31] J. Hen­rich, The evo­lu­tion of co­stly di­splays, co­ope­ra­tion and re­li­gion, „Evo­lu­tion and
Hu­man Be­ha­vior” 2009, nr 30, z. 4, s. 244–260.

[32] A. No­ren­zayan, Big Gods: How Re­li­gion Trans­for­med Co­ope­ra­tion and Con­flict,
Prin­ce­ton, NJ: Prin­ce­ton Uni­ver­sity Press, 2013.

[33] L. Fe­stin­ger, H. W. Riec­ken, S. Schach­ter, Gdy pro­roc­two za­wo­dzi. Ko­niec świata, który
nie na­stą­pił, tłum. M. Hołda, Kra­ków: Wy­daw­nic­two WAM, 2012.

[34] In­zlicht, A. Shen­hav, C. Y. Oli­vola, The ef­fort pa­ra­dox: Ef­fort is both co­stly and va­lued,
„Trends in Co­gni­tive Science” 2018, nr 22, z. 4, s. 337–349.

[35] P. Bloom, Złoty śro­dek. O przy­jem­no­ściach cier­pie­nia i po­szu­ki­wa­niu sensu, przeł.


T. Chaw­ziuk, Kra­ków: Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2022.

[36] D. J. Bem, Self-Per­cep­tion: An al­ter­na­tive in­ter­pre­ta­tion of co­gni­tive dis­so­nance phe­no­mena,


„Psy­cho­lo­gi­cal Re­view” 1967, nr 74, s. 183–200.

[37] R. A. Rap­pa­port, Ak­ty­wa­cja zna­cze­nia, przeł. A. Mu­siał, w: te­goż, Ry­tuał i re­li­gia


w roz­woju ludz­ko­ści, Kra­ków: Za­kład Wy­daw­ni­czy No­mos, s. 175.

[38] E. E. Evans-Prit­chard, Czary, wy­rocz­nie i ma­gia u Azande, przeł. S. Szy­mań­ski,


War­szawa: PIW, 2008, s. 219.

[39] R. A. Rap­pa­port, Ak­ty­wa­cja zna­cze­nia, dz. cyt., s. 180.

[40] Tamże.

[41] D. Xy­ga­la­tas, P. Maňo, Ri­tual exe­ge­sis among Mau­ri­tian Hin­dus, „Re­li­gion” 2022, nr 52,
z. 3, s. 429–449.

Roz­dział 8. Do­bro­stan
[1] P. Singh i in., Time in­ve­st­ments in ri­tu­als are as­so­cia­ted with so­cial bon­ding, af­fect and
sub­jec­tive he­alth: A lon­gi­tu­di­nal study of Di­wali in two In­dian com­mu­ni­ties, „Phi­lo­so­phi­cal
Trans­ac­tions of the Royal So­ciety B: Bio­lo­gi­cal Scien­ces” 2020, nr 375, z. 1805,
doi:10.1098/rstb.2019.0430.
[2] J. Snod­grass, D. Most, C. Upa­dhyay, Re­li­gious ri­tual is good me­di­cine for in­di­ge­nous
In­dian con­se­rva­tion re­fu­gees: Im­pli­ca­tions for glo­bal men­tal he­alth, „Cur­rent An­th­ro­po­logy”
2017, nr 58, z. 2, s. 257–284.
[3] S. Za­hran i in., Stress and te­lo­mere shor­te­ning among cen­tral In­dian con­se­rva­tion re­fu­gees,
„Pro­ce­edings of the Na­tio­nal Aca­demy of Scien­ces of the Uni­ted Sta­tes of Ame­rica”
2015, nr 112, z. 9, s. E928–936.

[4] J. Bul­bu­lia i in., Ima­ges from a jo­in­tly-aro­using col­lec­tive ri­tual re­veal emo­tio­nal
po­la­ri­za­tion, „Fron­tiers in Psy­cho­logy” 2013, nr 4, ar­ty­kuł 960.
[5] D. Xy­ga­la­tas i in., Ef­fects of extreme ri­tual prac­ti­ces on he­alth and well-be­ing, „Cur­rent
An­th­ro­po­logy” 2019, nr 60, z. 5, s. 699–707.

[6] K. R. Kle­ment i in., Extreme ri­tu­als in a BDSM con­text: The phy­sio­lo­gi­cal and psy­cho­lo­gi­cal
ef­fects of the ‘dance of so­uls’, „Cul­ture, He­alth & Se­xu­ality” 2017, nr 19, z. 4, s. 453–469.

[7] Z. A. Me­mish i in., Emer­gence of me­di­cine for mass ga­the­rings: Les­sons from the hajj,
„Lan­cet In­fec­tious Di­se­ases” 2012, nr 12, z. 1, s. 56–65.

[8] S. Te­wari i in., Par­ti­ci­pa­tion in mass ga­the­rings can be­ne­fit well-be­ing: Lon­gi­tu­di­nal and
con­trol data from a North In­dian Hindu pil­gri­mage event, „PLOS ONE” 2012, nr 7, z. 110, ar­ty­kuł
e47291.
[9] A. D. Tian i in., Enac­ting ri­tu­als to im­prove self­con­trol, „Jo­ur­nal of Per­so­na­lity and So­cial
Psy­cho­logy” 2018, nr 114, s. 851–876.

[10] C. Wood, Ri­tual well-be­ing: To­ward a so­cial si­gna­ling mo­del of re­li­gion and men­tal he­alth,
„Re­li­gion, Brain & Be­ha­vior” 2016, nr 7, z. 3, s. 262–265.

[11] M. E. McCul­lo­ugh, B. L. B. Wil­lo­ughby, Re­li­gion, self-re­gu­la­tion, and self-con­trol:


As­so­cia­tions, expla­na­tions, and im­pli­ca­tions, „Psy­cho­lo­gi­cal Bul­le­tin” 2009, nr 135, s. 69–93.

[12] F. Ozbay i in., So­cial sup­port and re­si­lience to stress: From neu­ro­bio­logy to cli­ni­cal prac­tice,
„Psy­chia­try” 2007, nr 4, z. 5, s. 35–40.

[13] L. Liu, Z. Gou, J. Zuo, So­cial sup­port me­dia­tes lo­ne­li­ness and de­pres­sion in el­derly pe­ople,
„Jo­ur­nal of He­ath Psy­cho­logy” 2014, nr 21, z. 5, s. 750–758.

[14] T. W. Kjaer i in., In­cre­ased do­pa­mine tone du­ring me­di­ta­tio­nin­du­ced change of


con­scio­usness, „Co­gni­tive Brain Re­se­arch” 2002, nr 13, z. 2, s. 255–259.

[15] A. New­berg, M. R. Wald­man, How God Chan­ges Your Brain, New York: Bal­lan­tine
Bo­oks, 2010.
[16] R. Fi­scher i in., The fire-wal­ker’s high: af­fect and phy­sio­lo­gi­cal re­spon­ses in an extreme
col­lec­tive ri­tual, „PLOS ONE” 2014, nr 9, ar­ty­kuł e88355.
[17] J. McC­le­non, Sha­ma­nic he­aling, hu­man evo­lu­tion, and the ori­gin of re­li­gion, „Jo­ur­nal for
the Scien­ti­fic Study of Re­li­gion” 1997, nr 36, z. 3, s. 345.

[18] W. B. Can­non, Wudu de­ath, „Ame­ri­can An­th­ro­po­lo­gist” 1942, nr 44, z. 2, s. 169–181.

[19] M. Maltz, Psy­cho­cy­ber­ne­tyka, przeł. W. Tu­ro­pol­ski, Stu­dio Emka, War­szawa 2022,


s. 115.

[20] D. Le­ster, Vo­odoo de­ath, „OMEGA Jo­ur­nal of De­ath and Dy­ing” 2009, nr 59, s. 1–18.

[21] M. E. McCul­lo­ugh i in., Re­li­gious in­vo­lve­ment and mor­ta­lity: A meta-ana­ly­tic re­view,


„He­alth Psy­cho­logy” 2000, nr 19, z. 3, s. 211–222.
[22] P. Bloom, Złoty śro­dek. O przy­jem­no­ściach cier­pie­nia i po­szu­ki­wa­niu sensu, przeł.
T. Chaw­ziuk, Kra­ków: Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2022, s. 28.

Roz­dział 9. Jak wy­ko­rzy­stać moc ry­tu­ału?


[1] J. S. Bent­zen, In Cri­sis, We Pray: Re­li­gio­sity and the CO­VID-19 Pan­de­mic, Lon­don: Cen­tre
for Eco­no­mic Po­licy Re­se­arch, 2020.

[2] G. Štr­kalj, N. Pa­ther (eds), Com­me­mo­ra­tions and Me­mo­rials: Explo­ring the Hu­man Face of
Ana­tomy, Sin­ga­pore: World Scien­ti­fic Pu­bli­shing Co, 2017.

[3] W. Paw­lina i in., The hand that gi­ves the rose, „Mayo Cli­nic Pro­ce­edings” 2011, nr 86,
z. 2, s. 139–144.
[4] A. B. Shev i in., Black Rock City Cen­sus: 2013–2019 Po­pu­la­tion Ana­ly­sis, Black Rock, NE:
Black Rock City Cen­sus, 2020.

[5] L. Ha­rvey, Bur­ning Man 2017: Ra­di­cal Ri­tual,


https://jo­ur­nal.bur­ning­man.org/2016/12/black-rock-city/par­ti­ci­pa­tein-brc/bur­ning-
man-2017-ra­di­cal-ri­tual/, 2016, do­stęp: 20.09.2020.

[6] Tamże.

[7] OECD, Ho­urs Wor­ked (In­di­ca­tor), doi:10.1787/47be­1c78-en, do­stęp: 13.09.2020.

[8] J. M. de Ca­stro, E. S. de Ca­stro, Spon­ta­ne­ous meal pat­terns of hu­mans: In­flu­ence of the


pre­sence of other pe­ople, „The Ame­ri­can Jo­ur­nal of Cli­ni­cal Nu­tri­tion” 1989, nr 50, s. 237–
247; E. J. Bo­othby, M. S. Clark, J. A. Bargh, Sha­red expe­rien­ces are am­pli­fied, „Psy­cho­lo­gi­cal
Science” 2014, nr 25, z. 12, s. 2209–2216; Z. Li­ber­man, K. D. Kin­zler, A. L. Wo­odward, The
early so­cial si­gni­fi­cance of sha­red ri­tual ac­tions, „Co­gni­tion” 2018, nr 171, s. 42–51; L. Mil­ler,
P. Rozin, A. P. Fi­ske, Food sha­ring and fe­eding ano­ther per­son sug­gest in­ti­macy: Two stu­dies of
Ame­ri­can col­lege stu­dents, „Eu­ro­pean Jo­ur­nal of So­cial Psy­cho­logy” 1998, nr 28, s. 423–436;
K. Wo­ol­ley, A. Fi­sh­bach, A re­cipe for friend­ship: Si­mi­lar food con­sump­tion pro­mo­tes trust and
co­ope­ra­tion, „Jo­ur­nal of Con­su­mer Psy­cho­logy” 2017, nr 27, s. 1–10; Tenże, Sha­red pla­tes,
sha­red minds: Con­su­ming from a sha­red plate pro­mo­tes co­ope­ra­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal Science”
2018, nr 30, z. 4, s. 541–552.

[9] F. Ozenc, M. Ha­gan, Ri­tual de­sign: Cra­fting team ri­tu­als for me­aning­ful or­ga­ni­za­tio­nal
change, „Ad­van­ces in In­tel­li­gent Sys­tems and Com­pu­ting: Pro­ce­edings of the Ap­plied
Hu­man Fac­tors and Er­go­no­mics In­ter­na­tio­nal Con­fe­rence” 2017, New York: Sprin­ger
Press.

[10] T. Kim i in., Work group ri­tu­als en­hance the me­aning of work, „Or­ga­ni­za­tio­nal
Be­ha­viour and Hu­man De­ci­sion Pro­ces­ses” 2021, nr 165, s. 197–212.

[11] C. Bell, Ri­tual The­ory, Ri­tual Prac­tice, Oxford: Oxford Uni­ver­sity Press, 1992.

[12] T. De­acon, The Sym­bo­lic Spe­cies: The Co-Evo­lu­tion of Lan­gu­age and the Brain, New York:
Nor­ton & Co, 1997.
[13] R. F. In­gle­hart, Gi­ving up on God: The glo­bal dec­line of re­li­gion, „Fo­re­ign Af­fa­irs” 2020,
nr 99, s. 110.

You might also like