Professional Documents
Culture Documents
ISBN 978-83-67815-05-5
Karta redakcyjna
Dedykacja
Podziękowania
Bibliografia
Przypisy
Moim rodzicom
Rozdział 1
Paradoks rytuałów
W innych częściach świata ludzie biorą udział w mniej bolesnych, ale wcale
nie mniej wymagających rytuałach. Tybetańscy mnisi spędzają dziesiątki lat na
praktykach medytacyjnych: odcinają się od świata, by prowadzić życie
wypełnione kontemplacją. Muzułmanie z całego świata w czasie ramadanu od
świtu do zmierzchu odmawiają sobie jedzenia i wody, indyjskie ceremonie
zaślubin potrafią trwać cały tydzień. Przygotowania do nich pochłaniają długie
miesiące, koszt całej uroczystości – na którą zaprasza się setki, nawet tysiące
osób – jest dla przeciętnej rodziny przytłaczający. Zgodnie z wyliczeniami
Progressive Village Enterprises and Social Welfare Institute (indyjskiej
organizacji pozarządowej pracującej na rzecz poprawy losu mieszkańców
mniejszych miejscowości) ponad sześćdziesiąt procent rodzin bierze w tym
celu pożyczki, często zatrważająco wysoko oprocentowane. Ci, którzy nie mogą
pokryć tego znacznego wydatku w inny sposób, nierzadko są zmuszeni oddać
się w niewolę, by w ten sposób spłacić zaciągnięty dług[2].
Na razie wspominałem tylko o ceremoniach religijnych. Swoje rytuały mają
jednak praktycznie wszystkie instytucje społeczne. Wystarczy pomyśleć o tym,
jak sędzia stuka młotkiem albo jak nowy prezydent składa przysięgę. Mamy
rytuały w wojsku, w organach władzy i korporacjach, można je zaobserwować
w czasie ceremonii inicjacji i różnego rodzaju parad, stają się też
potwierdzeniem zaangażowania w rozmaite relacje. Są tacy sportowcy, którzy
na każde ważne zawody wkładają tę samą parę szczęśliwych skarpet, i są
hazardziści, którzy grając o wysokie stawki, całują kości albo ściskają w dłoni
talizman. Każdy i każda z nas praktykuje rytuały na co dzień: wznosimy toasty,
przychodzimy na uroczyste zakończenie szkoły i przyjęcia urodzinowe.
To pierwotna potrzeba, która – jak się przekonamy – być może odegrała
kluczową rolę w dziejach ludzkości.
•••
Kilka lat temu byłem w Danii na wymianie studenckiej. Wybrałem się wtedy do
Ny Carlsberg Glyptotek, niesamowitego muzeum sztuki w Kopenhadze.
Podczas oglądania dzieł stworzonych przez starożytne kultury
śródziemnomorskie natknąłem się na grupę studentów archeologii ze Stanów
Zjednoczonych. Otaczali wianuszkiem swoją nauczycielkę: wysoką, rzutką
kobietę w średnim wieku, która opowiadała im o eksponatach. Wyglądało na
to, że studentom udzielił się jej entuzjazm, bo w skupieniu i z dużym
zainteresowaniem słuchali wszystkiego, co mówiła. Poszedłem za nimi, żeby
załapać się na darmowe oprowadzanie.
Nauczycielka posługiwała się metodą sokratyczną: zamiast robić
słuchaczom wykład, zadawała im pytania, żeby sprawdzić, co już wiedzą,
i pomóc im na tej podstawie dojść do nowych wniosków. Wskazywała im różne
przedmioty, opowiadała, skąd pochodzą i do czego służyły, i w ten sposób
doszła do glinianego naczynia ze starożytnej Grecji.
– Co to jest? – spytała.
Studenci najwyraźniej nie mieli pojęcia. Przedmiot w kształcie wydrążonego
rogu nie mógł służyć do picia, bo był na to zbyt mały, poza tym na dole miał
otwór. Nie dało się określić jego przeznaczenia, choć został bardzo misternie
wyrzeźbiony i ktoś musiał włożyć ogrom wysiłku w jego stworzenie.
Nauczycielka zwróciła się do jednej ze studentek:
– Jak myślisz, do czego to jest? – spytała.
– Nie wiem – odpowiedziała zawstydzona dziewczyna.
– Nie wiem – powtórzyła nauczycielka. – A co mówimy, kiedy nie wiemy, do
czego coś służy?
Studentka się rozpromieniła:
– To przedmiot kultu! – wykrzyknęła.
– Tak, to przedmiot kultu! – potwierdziła zadowolona nauczycielka. –
Prawdopodobnie był wykorzystywany podczas jakichś ceremonii.
Ta odpowiedź bardzo do mnie trafiła, bo przypominała o jednej z najbardziej
intrygujących cech natury ludzkiej: wszystkie znane społeczności bez wyjątku –
i te z przeszłości, i te żyjące dzisiaj – kultywują liczne tradycje, wymagające
precyzyjnego odtwarzania określonych, wyreżyserowanych
i sformalizowanych działań, towarzyszących przełomowym chwilom.
Te działania – nazywane właśnie rytuałami – często nie mają szczególnego
celu, a jeśli już, to ich cel nie jest w żaden sposób z nimi związany. Wykonanie
tańca deszczu nie sprawi, że niebo się otworzy; nakłucie laleczki wudu nie
zrobi nikomu krzywdy na odległość; postawienie tarota pozwala z całą
pewnością przewidzieć tylko to, że po seansie portfel stanie się lżejszy.
Zapewne właśnie rozdźwięk między działaniem a jego celem podsunął
nauczycielce wniosek, że misternie zdobiony przedmiot, którego
przeznaczenia nie udało się określić, prawdopodobnie służył do jakiegoś
rytuału.
Brak związku pomiędzy działaniem a celem nie przeszkodził temu, by
rozmaite rytuały mogły przetrwać całe tysiąclecia. Tak naprawdę nawet
w najbardziej zlaicyzowanych społecznościach – czy ich członkowie sobie to
uświadamiają, czy nie – rytuały wcale nie są dziś rzadsze niż w odległej
przeszłości. Od stukania w drewno po wypowiadanie modlitw, od świętowania
Nowego Roku po inauguracje kadencji prezydenckich – każdy aspekt życia ma
przypisane sobie rytuały. W kontekście i religijnym, i świeckim to jedne
z najbardziej typowych działań, którym ludzie nadają sens i ogromną wagę.
Właśnie te cechy odróżniają rytuał od czegoś mniej wyjątkowego – od
zwyczajów. Choć w obu przypadkach mamy do czynienia z ustalonym
wzorcem zachowania, z określonym, powtarzalnym schematem, zwyczaj
w bezpośredni sposób kształtuje rzeczywistość, podczas gdy rytuał ma jedynie
symboliczne znaczenie i często jest kultywowany wyłącznie po to, by tradycji
stało się zadość. Gdy przyzwyczaimy się do mycia zębów przed snem, cel tej
czynności wiąże się z jej funkcją: związek przyczynowo-skutkowy jest jasny.
Machanie w powietrzu przedmiotem symbolizującym szczoteczkę do zębów
nie pomoże w utrzymaniu higieny jamy ustnej. Czynność powtarzana
codziennie stanie się zwyczajem: będziemy ją wykonywać regularnie i bez
namysłu.
W przypadku rytuałów związek przyczynowo-skutkowy jest natomiast
niejasny. Wymagają skupienia i uwagi, bo należy niezwykle precyzyjnie
wykonać zapamiętaną sekwencję działań o znaczeniu symbolicznym.
Na przykład podczas prawosławnej ceremonii zaślubin drużba lub druhna
dokonują wymiany obrączek i umieszczają je na palcu małżonków oraz
trzykrotnie unoszą nad ich głowami korony ślubne. Kapłan musi odczytać trzy
modlitwy, a para trzy razy wypija łyk wina ze wspólnego kielicha i trzykrotnie
okrąża ołtarz. To tylko jedna część skomplikowanego, wielogodzinnego
rytuału, który musi zostać bardzo dokładnie odtworzony – w tym celu
prowadzone są drobiazgowe nauki i próby dla narzeczonych. Tak się składa, że
żadna z tych czynności nie ma znaczenia prawnego: zawarcie związku
małżeńskiego to zupełnie inna procedura, obejmująca złożenie podpisów na
oficjalnym dokumencie i przybicie na nim urzędowej pieczęci. Jednak
symboliczny wymiar i teatralny charakter ceremonii w cerkwi sprawiają, że
wygląda ona tak niezwykle i zapada w pamięć. Uczestnicy odnoszą wrażenie,
że ważność zawartego związku małżeńskiego potwierdza właśnie ta
ceremonia, nie zaś złożenie podpisów na dokumencie.
Dzięki zwyczajom łatwiej organizujemy swoją codzienność, bo wchodzą
nam w krew, rytuały zaś nadają sens naszemu życiu, ponieważ sprawiają, że
niektóre chwile nabierają wyjątkowego charakteru.
Innymi słowy – zacytuję tu słowa socjologa George’a C. Homansa – „rytuały
nie mają praktycznego przełożenia na świat zewnętrzny i to właśnie jeden
z powodów, dla których nazywamy je rytuałami”. W rzeczywistości wyznawcy
wielu religii praktykują rytuały w konkretnym celu i nierzadko uważają je za
czynności magiczne. „Nie próbuję jednak powiedzieć, że rytuały nie pełnią
żadnej funkcji [...] dzięki nim członkowie społeczności czują się pewniej; rytuał
koi ich lęki, pomaga im zorganizować wspólne życie”[3].
Antropolodzy ponad sto lat analizowali te funkcje rytuałów, zbierali
szczegółowe dane i poczynili niezwykle ciekawe obserwacje. Zauważyli, że
rytuały mogą dać poczucie spełnienia i moc, a także ułatwić dokonanie zmiany
w życiu osobistym. Dzięki nim łatwiej też współpracować z innymi i utrzymać
porządek w społeczności. Badacze sformułowali kilka nowatorskich teorii, ale
na ogół nie mieli ani okazji, ani chęci, by je sprawdzić. Antropolodzy kulturowi
wychodzą z założenia, że świat ludzkich relacji jest skomplikowany oraz
chaotyczny i nie wszystkie rzeczy istotne w życiu da się łatwo zmierzyć.
Prowadzą na ten temat badania etnograficzne, obserwują rytuały w ich
naturalnym kontekście i przede wszystkim starają się zrozumieć, co one
znaczą dla praktykujących je osób.
Jednocześnie psychologowie oraz inni naukowcy nastawieni na badania
praktyczne przyznają, że aby przeprowadzić rzetelny pomiar, trzeba mieć
kontrolę nad badaną sytuacją – co rzadko się udaje w naturalnych warunkach.
Dlatego zwykle pracują w laboratoriach i wybierają mały wycinek ludzkich
zachowań, by się na nim skupić. Zapraszają badanych do laboratorium, gdzie
są oni odizolowani od wszelkich czynników zewnętrznych, mogących zakłócić
badanie. W takich warunkach dużej części znaczenia przypisywanego
rytuałom w kontekście, w którym rzeczywiście są kultywowane, nie da się
zaobserwować.
Być może właśnie ze względu na trudność prowadzenia obserwacji
w laboratoriach rytuały nigdy nie cieszyły się dużym zainteresowaniem
psychologów jako potencjalny temat badań. Uważano je albo za całkiem
przyziemne działania, jedną z wielu osobliwości, która prędzej czy później
odejdzie w zapomnienie, albo za zjawisko efemeryczne, którego nie da się
studiować w sposób naukowy. W konsekwencji do niedawna wiedza o nich
pozostawała znikoma i fragmentaryczna.
W ostatnich latach zaczęło się to zmieniać. Wraz z rozwojem nauk
antropologicznych etnografowie uświadomili sobie, że należy brać na
poważnie obiegowe przekonania, ale również zrozumieli, jak ważne jest
empiryczne sprawdzanie ich słuszności. Psychologowie zaczynali pojmować,
że w warunkach laboratoryjnych nie da się zaobserwować pełnego obrazu
skomplikowanej ludzkiej psychiki, i zaczęli się interesować zjawiskami
kulturowymi.
Wielokrotnie badacze zajmujący się naukami społecznymi łączyli siły i uczyli
się od siebie nawzajem. Dzięki rozwojowi metod badawczych i nowych
technologii mogli stawiać pytania, na które wcześniej nie udałoby się znaleźć
odpowiedzi. Dzięki czujnikom umieszczanym na ciele można zarejestrować to,
jak reaguje organizm osoby biorącej udział w prawdziwym rytuale. Rozwój
biochemii i neuroobrazowania pozwolił zajrzeć do ludzkiego mózgu
i w laboratorium, i poza nim. Dzięki postępowi w naukach kognitywnych
pojawiły się nowe sposoby sprawdzania, co się dzieje w ludzkim umyśle.
Statystycy mogą zinterpretować te wszystkie skomplikowane wyniki,
korzystając z nowego oprogramowania i większej dostępnej mocy
obliczeniowej. Badania nad rytuałami rozwijają się tak prężnie jak nigdy dotąd.
Nareszcie możemy zacząć rozwiązywać odwieczną zagadkę: czemu mają
służyć te wszystkie dziwactwa?
•••
Rytuały fascynowały mnie od dziecka. Gdy w dzieciństwie mieszkałem
w Grecji, co miesiąc jeździłem z mamą autobusem do centrum miasta.
Kupowała tam akcesoria do szycia, opłacała rachunki i załatwiała przeróżne
sprawy. Moją nagrodą za to, że jej towarzyszyłem, była wizyta w jednej
z największych księgarni w mieście. Tylko tam mogłem kupić egzemplarz
„National Geographic”. Działo się to, zanim internet stał się powszechnie
dostępny. W Grecji nie istniała jeszcze telewizja kablowa. Błyszczące stronice
„National Geographic” były moim pierwszym oknem na fascynujący świat
antropologii. Zabierały mnie w odległe miejsca i zaznajamiały z egzotycznymi
kulturami. Czytałem o masowych pielgrzymkach w Indiach, znachorach
z Andów i rytuałach wudu na Haiti. Wpatrywałem się w zdjęcia ceremonii
godowych w plemieniu Wodaabe w Nigrze, Majów z Gwatemali,
przepowiadających przyszłość, i bolesnych rytów inicjacji praktykowanych
przez plemiona żyjące w Amazonii. Dowiedziałem się, że w czasie rytuału
wejścia w dorosłość chłopcy z plemienia Masajów w Kenii i Tanzanii muszą
zabić lwa. Ci, którym się to uda, mogą ozdobić głowę lwią grzywą.
Ponieważ wszystkie te zwyczaje kultywowano w odległych zakątkach świata,
wydawały mi się również oddalone w czasie: odbierałem je jako relikty dawnej,
pełnej romantyzmu epoki, które wkrótce zanikną. Nie zastanawiałem się za
wiele nad tym, że rytuały istniały również w moim świecie. A przecież
zaczynaliśmy rok szkolny uroczystym błogosławieństwem – jak we wszystkich
greckich szkołach. Codziennie chodziliśmy na obowiązkową poranną modlitwę
i czasem do miejscowej cerkwi. Poza tym mieliśmy uroczystości wzniesienia
flagi, śpiewaliśmy hymn narodowy i braliśmy udział w szkolnych marszach
organizowanych w każdej miejscowości z okazji świąt państwowych. Te rytuały
wydawały mi się jednak inne. Może nie miały dla mnie wielkiego znaczenia?
Narzucali je nam nauczyciele, uczestniczyłem w nich, bo musiałem, choć
zawsze starałem się od tego wykręcić pod jakimś pretekstem. A może
naprawdę były inne? Przez to, że zawsze wyglądały tak samo i nie budziły
wielkich emocji, nijak się miały do widowiskowych ceremonii uwiecznionych
w „National Geographic”. Niewykluczone, że nie zwracałem na nie uwagi,
ponieważ tak dobrze je znałem.
Jako nastolatek zobaczyłem w telewizji publicznej reportaż z pielgrzymki do
Tinos. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku z posiniaczonymi kolanami
i krwawiącymi rękami czołgali się na wzgórze, by zobaczyć świętą ikonę. U celu
wędrówki wielu z nich wybuchało płaczem, na ich twarzach malowała się
błogość. Zagadnięci przez dziennikarzy, opowiadali, jak ważna jest dla nich ta
pielgrzymka. Niektórzy całymi latami oszczędzali, żeby móc sobie na nią
pozwolić. Pytani o powód, mówili, że w ten sposób wypełniają daną przysięgę.
Czasem mieli do Maryi konkretne prośby: o ciążę, o pomyślne zdanie
egzaminów przez ich dziecko, o uzdrowienie. Innym nie towarzyszyła żadna
szczególna intencja, odbycie pielgrzymki stanowiło cel sam w sobie.
Spytałem swojego dziadka, czy słyszał o tym zwyczaju. Był najbardziej
religijną osobą, jaką znałem – jak to się mówi, prawdziwym człowiekiem
Kościoła – prawosławie nie miało dla niego tajemnic. Oczywiście, że słyszał.
Potrafił wskazać kilka osób ze swojej miejscowości, które były na takiej
pielgrzymce, kilka z nich znałem osobiście. Gdy chwilę pomyślał, przypomniał
sobie podobne tradycje z innych części Grecji: od wymagających pielgrzymek
odbywanych na południu, na Krecie, do ceremonii chodzenia po ogniu
w wioskach na północy kraju. To nie była pieśń przeszłości, to były nie
egzotyczne obyczaje praktykowane przez jakieś plemię z odległej krainy, lecz
tradycje obecne tu i teraz, kultywowane przez członków mojej kultury.
Dlaczego? Dlaczego w epoce nauki, technologii i laicyzacji nadal żywych jest
tyle przedziwnych rytuałów? Co sprawia, że ludzie na całym świecie poświęcają
tyle czasu – i nie tylko czasu – na rytuały, choć równie dobrze mogliby zamiast
tego zarabiać pieniądze, kochać się, pobyć z przyjaciółmi, opiekować się
rodziną czy po prostu robić to, co daje im szczęście?
Kilka lat później miałem okazję zgłębić ten temat, gdy rozpocząłem na
Uniwersytecie Arystotelesa studia pod kierunkiem profesora religioznawstwa
Panagiotisa Pachisa. Wiele czytałem o historii i psychologii rytuałów,
chodziłem na wszystkie możliwe zajęcia związane z tą tematyką i czytałem, co
tylko się da. Pewnego dnia profesor zasugerował, że mógłbym wyjechać do
Danii, na Uniwersytet w Aarhus, gdzie właśnie utworzono nowe studia
dotyczące kognitywnych badań nad religią. Nie trzeba było mi tego dwa razy
powtarzać. Kupiłem ciepły płaszcz, spakowałem się i pierwszego dnia nowego
tysiąclecia pierwszy raz w życiu wszedłem na pokład samolotu, by wybrać się
w pierwszą zagraniczną podróż – był to najprawdziwszy rytuał przejścia.
W Aarhus spotkałem się z diametralnie innym spojrzeniem na kulturę: do
zgłębiania tematów tradycyjnie kojarzonych z naukami humanistycznymi
wykorzystywano metody i teorie wyrosłe z psychologii i nauki o ewolucji.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczytywałem się w najnowszych
teoriach z takich dziedzin jak psychologia kognitywna, antropologia
ewolucyjna i neurobiologia. Uczyłem się o rozwoju myślenia symbolicznego,
o tym, jak w pamięci zapisują się trudne doświadczenia, i o tym, jak przeżycia
religijne aktywują poszczególne obszary mózgu.
Wciąż jednak umykało mi coś niezwykle ważnego. Jeśli chciałbym znaleźć
odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem, nie zdołałbym tego zrobić,
siedząc przy biurku, w bibliotece lub laboratorium. Musiałem badać rytuały
w środowisku, w którym są praktykowane. To wymagało spotykania się
z ludźmi i towarzyszenia im na co dzień. Innymi słowy – musiałem zostać
antropologiem.
Po ukończeniu studiów magisterskich wyjechałem do Belfastu, by
kontynuować naukę pod kierunkiem Harveya Whitehouse’a, antropologa
z Queen’s University, specjalizującego się w badaniu rytuałów. W ramach
projektu doktorskiego postanowiłem przyjrzeć się ekstremalnym rytuałom.
Ekstremalnym nie w tym sensie, że praktykujące je osoby są niezwykłe albo
dziwaczne. Przeciwnie: uczestniczą w nich tłumy ludzi z najróżniejszych
środowisk. Ekstremalne – tak jak sporty ekstremalne – bo wymagające
wyjątkowo dużego wysiłku. Gdyby stworzyć katalog rytuałów z całego świata
i zmierzyć związane z nimi stres, ból fizyczny i wydatkowanie energii, te
ekstremalne sytuowałyby się na końcu spektrum.
Po obowiązkowym szkoleniu wstępnym zgłosiłem koncepcję doktoratu:
zamierzałem badać jeden z tych rytuałów, znany mi z opowieści dziadka:
chodzenie po ogniu. Rozmaite społeczności na całym świecie praktykują
ceremonie, w czasie których ludzie spacerują boso po rozżarzonych węglach.
Żeby przyjrzeć się kilku tym ceremoniom, planowałem przeprowadzić badania
terenowe w kilku wiejskich społecznościach w Grecji, Bułgarii i Hiszpanii.
Wkrótce kolejny raz pakowałem się na podróż.
Przez półtora roku robiłem to, co robią antropolodzy: zadawałem pytania.
Każdego dnia odwiedzałem ludzi w ich domach, rozmawiałem z nimi
i uczestniczyłem w niezliczonych ceremoniach: od typowej niedzielnej mszy po
niesamowite rytuały chodzenia po ogniu. Poznałem niezwykłych ludzi,
odbyłem wiele fascynujących rozmów i usłyszałem porywające opowieści.
To, co uważałem za kluczowe, okazało się jednak również najtrudniejsze. Było
to znalezienie odpowiedzi na najprostsze, ale i najważniejsze pytanie:
dlaczego? Dlaczego ludzie biorą udział w tych wszystkich wymagających
rytuałach? Odpowiedź okazała się bardziej skomplikowana, niż sądziłem.
•••
Alejandro pochodził z hiszpańskiej wioski San Pedro Manrique. Miał
siedemdziesiąt trzy lata. Odkąd stał się nastolatkiem, wraz z większością
rodziny brał udział w rytuale chodzenia po ogniu. Później wiele razy
obserwowałem tego rodzaju rytuały i przekonałem się, że żaden nie był aż tak
dziki jak ten. W San Pedro rozpala się ponad dwie tony drewna dębowego,
a ogień osiąga taką temperaturę, że mógłby stopić aluminium. Uczestnicy
chodzą po nim boso, niosąc na plecach drugą osobę. Wielu z nich niesie
dzieci – ale nie Alejandro, który brał na plecy dorosłych, nierzadko ważących
więcej niż on sam.
Mój rozmówca był szalenie dumny z tego, że spaceruje po ogniu. Przez
pięćdziesiąt trzy lata nie opuścił ani jednej ceremonii. Gdy spytałem, czy kiedyś
zamierza z tego zrezygnować, zasępił się. Po dłuższym namyśle odpowiedział:
– Wiem, że nadejdzie dzień, gdy będę już zbyt stary. Ale wtedy nie pójdę na
ceremonię. Zostanę w domu. Gdybym miał tam stać i patrzeć, a nie móc
samemu wziąć udziału, rzuciłbym się z dzwonnicy, żeby od razu zginąć.
Rok później badania wykazały, że Alejandro ma początki arytmii. Lekarz
zabronił mu udziału w rytuale. Orzekł, że to za dużo emocji i Alejandro nie
powinien podejmować takiego ryzyka. Skoro starzec nie mógł przejść po ogniu,
zamierzał zostać tej nocy w domu. Było to niezwykle bolesne, ale on nie potrafił
się zadowolić rolą obserwatora.
Jego syn Mamel miał jednak inne plany.
Przekonałem się o tym, bo zaproszono mnie na procesję. Na początku
miejscowi gromadzą się przed ratuszem, chwytają za ręce i jeden za drugim
rytmicznym krokiem wchodzą na szczyt wzgórza, gdzie wznosi się recinto,
budowla przypominająca amfiteatr pod gołym niebem. W jej centrum znajduje
się płaski teren – to tam rozpala się stos. Stałem obok Mamela, trzymaliśmy się
za ręce. Gdy zbliżaliśmy się do domu jego ojca, wyrwał mnie z łańcucha ludzi.
Zdziwiłem się, że chce opuścić procesję.
– Dokąd idziemy? – spytałem.
– Zobaczysz.
Weszliśmy do domu Alejandra. Znaleźliśmy go przy oknie. Podniósł wzrok,
zdumiony naszym widokiem. Mamel stanął przed nim i zakomunikował:
– Tato, skoro nie możesz sam przejść po ogniu, ja cię nad nim przeniosę.
Starzec nie odezwał się ani słowem. Wstał tylko i przytulił syna. Oczy miał
pełne łez.
Kiedy tej nocy Alejandro wdrapał się na plecy Mamela, tłum wiwatował.
Ojciec był dumny jak paw, kiedy syn miarowym krokiem niósł go przez
płomienie. Kibicowała im cała wioska, po ukończeniu spaceru członkowie
rodziny rzucili się, by ich uściskać. Ale dla Alejandra to nie był koniec. Machnął
krótko ręką, wskazując, by nikt się nie zbliżał. Odwrócił się, by jeszcze raz
stawić czoła płomieniom. Zgromadzeni wstrzymali oddech. Dobrze wiedzieli,
co zamierza. On postąpił dwa kroki do przodu i zaczął tupać nogami. Z jego
twarzy znikł uśmiech, zastąpiony przez grymas powagi. Alejandro wpatrywał
się w ogień w takim skupieniu, jakby chciał siłą woli zmusić go do
posłuszeństwa. Bez wahania zaczął iść po rozżarzonych kawałkach drewna.
Po kilku chwilach wynurzył się triumfalnie z drugiej strony paleniska. Tłum
wpadł w istny szał, pozostali uczestnicy podziwiali ten wyczyn i składali
gratulacje. Członkowie rodziny Alejandra zachowali dystans. Na ich twarzach
malowały się jednocześnie niezadowolenie i duma.
Spytałem Alejandra, dlaczego sprzeciwił się zaleceniom lekarza.
Odpowiedział:
– Lekarz twierdzi, że jeśli wezmę udział w spacerze po ogniu, memu sercu
grozi coś strasznego. Ale czy on ma pojęcie, co stanie się z moim sercem, jeżeli
zrezygnuję z udziału?
Rzeczywiście wyglądało na to, że mało co ma dla Alejandra takie znaczenie
jak ta ceremonia. Wiele razy mi to powtarzał: to jedna z najważniejszych spraw
w całym jego życiu. Gdy jednak zapytałem, dlaczego przypisuje jej tak wielkie
znaczenie, wyglądał na zdezorientowanego. Utkwił we mnie wzrok, a po
długim milczeniu powtórzył pytanie. Wyglądało na to, że brakuje mu słów.
– Dlaczego to robimy?... Cóż, tak naprawdę nie wiem. Chodzi chyba o to, że
od dzieciństwa obserwowałem tę ceremonię. Mój ojciec brał w niej udział,
a wcześniej dziadek. Dlatego odkąd byłem małym chłopcem, zawsze chciałem
przejść przez ten ogień.
Co jakiś czas antropolodzy słyszą właśnie takie zdania. Spytani o to,
dlaczego praktykują swoje ceremonie, ludzie najczęściej wydają się zbici
z tropu, długo szukają odpowiednich słów i w końcu mówią coś w stylu: „Co to
za pytanie: dlaczego odprawiamy nasz rytuał? Po prostu to robimy i już.
To nasza tradycja. Nasza tożsamość. Właśnie to robimy zawsze”.
Oto cały paradoks rytuałów: ludzie zaklinają się, że są dla nich niesamowicie
ważne, ale zwykle nie potrafią wyjaśnić dlaczego. Wspominają tylko, że to
długa tradycja. Chociaż rytuały wydają się bezcelowe, są przeżywane w taki
sposób, jakby były naprawdę istotne i święte. Podobnie jednak jak w przypadku
innych sfer ludzkiej działalności, które mają głębokie znaczenie – muzyki,
sztuki, sportu – to, co z pozoru wydaje się dziwaczne albo bezproduktywne,
może mieć moc zmieniania rzeczywistości.
•••
Chciałem zrozumieć ten paradoks i dlatego wyruszyłem w dwudziestoletnią
podróż, żeby badać najbardziej ekstremalne rytuały na świecie, ale także wiele
tych zwyczajnych. Mieszkałem z lokalną społecznością, byłem świadkiem
niejednej ceremonii i przeprowadziłem liczne eksperymenty w laboratorium
i w terenie – wszystko po to, by zrozumieć potrzebę rytuałów, która w nas tkwi.
Zamiast wyrywać osoby praktykujące rytuały z ich naturalnego środowiska
i zapraszać je do laboratorium, często wolałem zabrać laboratorium do tego
środowiska. Spędziłem kilka lat, odwiedzając wspólnoty ludzi na całym świecie
i zgłębiając mnóstwo obyczajów. I tych codziennych – jak modlitwa – i tych
ekstremalnych – jak wspinaczka po ostrzu miecza. Od widowiskowych
przedsięwzięć w rodzaju masowych pielgrzymek po tajne ceremonie czarnej
magii. Dzięki czujnikom biometrycznym i badaniu poziomu hormonów
mogłem się przekonać, jakie są neurofizjologiczne skutki uczestniczenia
w rozmaitych rytuałach, badania behawioralne pozwoliły mi zaś sprawdzić, jak
procesy zachodzące w organizmie danej osoby wpływają na jej interakcje
z innymi. Testy psychometryczne i badania ankietowe ujawniły, co może
skłaniać do udziału w rytuałach, badania uczestniczące dały wgląd w to, jak
ludzie przeżywają tego rodzaju praktyki i w jaki sposób odnajdują w nich sens.
Wyniki tych obserwacji oraz zbieżne z nimi odkrycia z różnych dziedzin
nauki ujawniają, że rytuały są głęboko zakorzenione w historii naszego
gatunku. Tak naprawdę są z nami od zarania dziejów – i nie bez przyczyny.
Choć nie wpływają bezpośrednio na rzeczywistość materialną, odgrywają
ogromną rolę w kształtowaniu życia społecznego. Ta książka będzie podróżą
po odkryciach naukowych, pozwalających przyjrzeć się temu, jak rytuały
działają w życiu jednostek i całych wspólnot oraz jakie istotne funkcje pełnią.
To dzięki nauce o rytuałach możemy zrozumieć jeden z pierwotnych
elementów naszej tożsamości i się nim zachwycić. Tylko bowiem wtedy, kiedy
pogodzimy się z tym, że potrzebujemy rytuałów jak powietrza, będziemy
umieli wykorzystywać ich dobroczynny wpływ na nasze życie.
Rozdział 2
Gatunek, który potrzebuje rytuału
•••
Rytuały występują również wśród zwierząt lądowych. W czasie zalotów żyrafy
wykonują miłosny taniec przypominający tango: samce i samice spacerują
w parach, ocierają się o siebie, lekko uderzają i splatają szyjami. Stada wilków
wspólnie śpiewają: ich wycie unisono jest słyszalne ze znacznych odległości.
Słonie mają natomiast rytuały związane z żałobą i oddawaniem czci zmarłym
osobnikom.
Właśnie słonie należą do nielicznych zwierząt, które najwyraźniej rozumieją
znaczenie śmierci. Często obserwuje się, jak próbują pogrzebać zmarłych
członków grupy, przysypując ich ziemią lub rzucając na ich ciała liście i kwiaty.
Istnieją nawet doniesienia o tym, że usiłowały pochować inne zmarłe
zwierzęta, na które się natknęły – w tym ludzi[5]. Konserwator przyrody George
Adamson (historia jego rodziny stała się inspiracją dla twórców filmu Elza
z afrykańskiego buszu) opowiedział o tym, jak pewna kobieta w Kenii zasnęła
podczas odpoczynku pod drzewem. Gdy się zbudziła, obok stała grupka słoni,
a jeden z nich łagodnie ją trącał i obwąchiwał. Przerażona, postanowiła
zastygnąć w bezruchu i udawać martwą. Zwierzęta otoczyły ją i zaczęły głośno
trąbić. Następnie pozbierały gałęzie i liście z drzewa i całkowicie ją nimi
przykryły. Następnego ranka znaleźli ją miejscowi pasterze: nadal leżała pod
stertą gałęzi, zbyt przerażona, by drgnąć[6].
Gdy odchodzi członek ich stada, zwłaszcza któryś z tych bardziej
znaczących, na przykład najstarsza samica, słonie przez kilka dni czuwają nad
ciałem, a następnie często do niego powracają. Jeszcze po kilkudziesięciu
latach potrafią pokonać długą drogę, by odwiedzić kości zmarłych krewnych.
Po przybyciu na miejsce wszystkie stoją w ciszy i po kolei badają szczątki,
delikatnie ich dotykając, odwracając je i wąchając. Według relacji Adamsona
w Kenii zastrzelono słonia, który ciągle wdzierał się do ogrodów miejscowych
władz. Ciało odciągnięto prawie kilometr dalej, mięso podzielono i rozdano
członkom lokalnego plemienia. Jeszcze tej samej nocy szczątki znalazły inne
słonie, pozbierały je i zaniosły z powrotem w miejsce, w którym go zabito.
Rytuały pogrzebowe są również rozpowszechnione wśród członków naszej
własnej rodziny, Hominidae, do której należą małpy człekokształtne –
współcześnie żyjące i wymarłe. Szympansy, podobnie jak słonie, często zbierają
się wokół ciała zmarłego członka stada i całymi godzinami stoją nad nim
w milczeniu – co w innych okolicznościach im się nie zdarza. Po kolei czyszczą
ciało i czasem przerywają ciszę okrzykiem albo podskokami[7]. To zachowanie
zdumiewająco podobne do zwyczajów pogrzebowych obecnych w licznych
kulturach ludzkich: żałobnicy uczestniczą w czuwaniu, lamentują, zawodzą
i wydają różne inne dźwięki, opłakując odejście bliskiej osoby.
Prymatolożka Jane Goodall, która jako pierwsza prowadziła systematyczne
badania ssaków naczelnych innych niż człowiek w ich naturalnym środowisku,
opisała mnóstwo niezwykłych zachowań małp. Przez kilka lat sama żyła wśród
szympansów w Parku Narodowym Gombe w Tanzanii i zauważyła, że kiedy
docierają one w określone miejsca, oddają się osobliwym czynnościom.
Na przykład w pobliżu dużego wodospadu wykonywały sekwencję ruchów
nazwaną przez Goodall tańcem przy wodospadzie. Było to efektowne
widowisko trwające nawet piętnaście minut. Szympansy, wyraźnie pobudzone,
stawały na dwóch nogach, tupały i rytmicznie się kiwały. Bujały się na lianach
w mgiełce znad wodospadu i ciskały do wody duże skały. Na koniec tego
szaleństwa siadały i w ciszy wpatrywały się przez kilka minut w wodospad.
Szympansy wykonują podobny taniec:
[...] kiedy rozpoczyna się ulewa: wyciągają ręce i rytmicznie bujają w przód i w tył
małymi drzewami albo niskimi gałęziami, a następnie powoli idą do przodu, głośno
waląc w ziemię rękami i tupiąc nogami, a przy tym rzucają kamienie. [...] Czy
motywacją do tych tańców nie mogą być uczucia podobne do zachwytu i strachu?[8]
– zastanawiała się Goodall.
Niedawno w wielu rejonach Afryki Zachodniej nagrano szympansy, które
zbierają kamienie i niosą je w stronę konkretnych drzew. Zgromadzone
kamienie umieszczają w dziuplach, stukają nimi w pień drzew albo układają
w stosy na ziemi. Badacze skojarzyli te stosy z kopcami i kurhanami, którymi
członkowie różnych kultur oznaczają swoje święte miejsca[9]. Faktycznie
drzewa te zdają się mieć szczególne znaczenie dla szympansów, które
nierzadko w czasie wędrówki zbaczają z drogi, żeby je odwiedzić – i dopiero
później ruszają dalej. Gdy znajdują się przed drzewem, stoją na dwóch nogach,
kiwają się w przód i w tył, dyszą i wyją, a także podskakują, wyraźnie czymś
podekscytowane. Na koniec zaczynają bębnić w pień drzewa rękami albo
kamieniami.
Większość naczelnych to istoty towarzyskie, mają więc rytuały społeczne.
Niektóre gatunki żyją w społecznościach określanych przez antropologów
z angielska jako fission-fusion (dzielące się i łączące). Poszczególne osobniki nie
są na stałe związane z grupą, większe stado dzieli się na mniejsze, by ułatwić
sobie zdobycie pożywienia, a następnie ponownie się łączy. Podobnie
postępują ludzie. W zależności od potrzeb, zainteresowań i wyznawanych
wartości różnie gospodarujemy wolnym czasem: przebywamy w gronie
bliższej lub dalszej rodziny, z najlepszymi przyjaciółmi albo ze znajomymi czy
w jeszcze innej grupie. Osobniki z gatunków żyjących w społecznościach
fission-fusion mogą odłączyć się od grupy na długi czas, zanim ponownie się
z nią połączą. Gdy już do tego dojdzie, wykonują rytuał powitania, który
pomaga na nowo wytworzyć więzi wewnątrz grupy. Ludzie podają sobie ręce,
całują się albo przytulają. To samo robią szympansy, małpy bonobo
i czepiaki[10]: obejmują się, całują, czyszczą się nawzajem i wydają odgłosy
zbliżone do dyszenia i wycia (przypominają wówczas grupę podekscytowanych
nastolatków wykrzykujących „O matko!”). Szympansy mają dodatkowo
specjalny uścisk dłoni – w każdej grupie to powitanie wygląda nieco inaczej.
Samce pawianów wykonują rytualny „chwyt za mosznę” – będący dokładnie
tym, na co wskazuje nazwa – który pomaga budować zaufanie[11]. Antropolog
Mervyn Meggitt zauważył podobny rytuał w Australii. Mężczyźni z plemienia
Walbiri łapią się nawzajem za penisy, by rozładować powstałe między nimi
konflikty. „Jeśli jednak sprawa jest poważna i dotyczy na przykład zabójstwa
albo oskarżenia o czary, poszkodowany może odmówić dotknięcia penisa
gościa”[12]. Jak zaznacza Meggitt, taka odmowa jest poważną zniewagą i może
doprowadzić do rozlewu krwi.
Prymatolog Frans de Waal zaobserwował nawet, że szympansy w rytualny
sposób witają się z ludźmi. Kiedy małpy ze stacji badawczej Yerkes w Georgii
dostrzegały zbliżających się opiekunów, zaczynały głośno wyć.
Wybucha potworny chaos: wszyscy się ściskają i całują. Przyjacielski kontakt fizyczny
intensyfikuje się stukrotnie, a sygnały dotyczące statusu w stadzie –
siedemdziesięciopięciokrotnie. Osobniki o niższej pozycji podchodzą do tych
ważniejszych, zwłaszcza do samca alfa, żeby powitać ich ukłonem i dyszeniem
z pomrukiwaniem. To paradoks, że małpy najpierw uznają hierarchię, a za chwilę
właściwie ją odrzucają. Uważam, że ta reakcja to świętowanie[13].
•••
Żaden jednak gatunek nie jest przywiązany do rytuałów aż tak jak Homo
sapiens. Archeolodzy często uznają, że właśnie rytuały należą do kluczowych
elementów życia nowoczesnych ludzi, i wiążą je z umiejętnością myślenia
symbolicznego. Najwyraźniej nikt nie dorównuje nam zdolnością
przekazywania złożonych myśli i koncepcji, które mogą dotyczyć nie tylko
tego, co tu i teraz, ale też tego, co dzieje się w innym czasie i w innym miejscu –
a nawet w wyobraźni. Tworzymy w tym celu dzieła sztuki, snujemy opowieści,
przekazujemy sobie mity i praktykujemy rytuały. Wiele teorii dotyczących
rozwoju zdolności poznawczych człowieka zakłada, że inteligencja ewoluowała
równolegle z rytuałami.
Antropolodzy fizyczni twierdzą, że rytuały odbywane w grupach mogły
odegrać kluczową rolę w przekazywaniu informacji kulturowych
w społeczeństwach przedjęzykowych. Symboliczne inscenizowanie wspólnych
opowieści sprawiło, że rytuał stawał się rodzajem protojęzyka, pełniącego
funkcję zewnętrznego systemu wsparcia dla zdolności poznawczych
poszczególnych osób – był to kluczowy etap rozwoju języka jako takiego[14].
Neurobiolog Merlin Donald uznaje, że rytuały stały się mentalnym kamieniem
węgielnym rozwoju poznania społecznego, dzięki któremu wczesne hominidy
mogły dostroić swoje myślenie do konwencji społecznych. Za sprawą obecności
rytuałów w życiu grupy wytwarzał się system wspólnych doświadczeń oraz
symbolicznych znaczeń i w ten sposób myśli łączyły się z pamięcią. Dzięki
temu wspólnota ludzi mogła działać jak jeden organizm. A ponieważ obyczaje
miały swoją symbolikę, wiązały się z rytmem i ruchem, odgrywały swoją rolę
w oddzieleniu tego, co zwyczajne, od tego, co odświętne, łączy się je również
z rozwojem sztuki[15].
Jeśli wierzyć tym teoriom, rytuały są niezwykle ważnym elementem naszej
tożsamości jako gatunku i odegrały kluczową rolę w naszej ewolucji.
Oczywiście niełatwo zweryfikować teorie dotyczące odległej przeszłości.
Społeczności przedpiśmienne nie pozostawiły po sobie żadnych tekstów,
zatem nic nie wiemy o ich języku, wierzeniach, mitach, opowieściach. O ile
jednak umysły nie zmieniają się w skamielinę, którą można by badać, o tyle
sztuka i rytuał pozostawiają ślady widoczne dla archeologów.
Najwcześniejsze dowody istnienia rytuałów w ewolucyjnym rodowodzie
naszego gatunku, który oddzielił się od szympansów sześć, siedem milionów
lat temu, wiążą się z pochówkami. W regionie Atapuerca na północy Hiszpanii
archeolodzy znaleźli szczątki przynajmniej dwudziestu ośmiu osobników.
Jaskinię, w której dokonano tego odkrycia, nazwali Sima de los Huesos (Jama
pełna kości). Choć jest ona jedynie częścią rozległego systemu jaskiń, wszystkie
szkielety złożono razem w niewielkim, oddalonym od wejścia pomieszczeniu.
Przy nich znaleziono misternie wyrzeźbioną siekierę z kwarcytu. W żadnym
miejscu jaskini nie występują ślady świadczące o tym, że ktoś tam mieszkał,
a to prawdopodobnie oznacza, że ciała przeniesiono tam specjalnie. DNA
pobrane z ponad siedmiu tysięcy kości wskazuje, że należały do przedstawicieli
Homo heidelbergensis, najstarszego znanego kuzyna neandertalczyka, żyjącego
czterysta trzydzieści tysięcy lat temu.
Podobny grobowiec znaleziono w jaskini w południowoafrykańskiej
prowincji Gauteng. Tym razem były to szczątki dawnego gatunku człowieka
zwanego Homo naledi. W jamie znajdowało się piętnaście szkieletów.
Datowanie radiowęglowe wykazało, że należały one do ludzi żyjących około
ćwierć miliona lat temu. Miejsce nie było w żaden sposób naruszone: nic nie
wskazywało na wizytę drapieżników, nie zauważono śladów kłów na kościach,
kamieni ani zmian świadczących o obecności wody. Szkielety były
w doskonałym stanie, leżały w takiej samej pozycji, w jakiej złożono ciała.
Wyglądało to tak, jakby przedstawiciele Homo naledi przeszli przez wijące się
ciemne korytarze, wspięli się na stromą dwunastometrową skałę, a następnie
zeszli przez wąską szczelinę do odizolowanej jaskini, w której złożyli
przyniesione szczątki na wieczny spoczynek, i zabezpieczyli wejście. Nie był to
jedyny taki przypadek. Kolejne pokolenia składały ciała zmarłych w tym samym
miejscu. Najwyraźniej był to prehistoryczny cmentarz.
Wśród badaczy nie ma jednak zgody co do tego, czy ciała składano w jaskini
z taką właśnie intencją. Wykluczyli oni wprawdzie wiele innych możliwości, ale
nadal nie znaleźli niepodważalnych dowodów. Niewykluczone przecież – choć
mało prawdopodobne – że piętnaście osób wpadło do tej jaskini (nie łamiąc
sobie przy tym kości) i tam zmarło. A może wnętrze wyglądało wówczas
inaczej, ciała zaś przyniosła woda? Może wreszcie jest jakieś inne wyjaśnienie,
które ujawni się w czasie przyszłych badań? Trudno na to pytanie
odpowiedzieć na podstawie danych zebranych z jednego tylko miejsca.
Mniej kontrowersyjnych dowodów dostarczają nasi wymarli bliscy krewni:
neandertalczycy. Miejsca ich pochówku odnaleziono w różnych punktach
między innymi w Iraku, Izraelu, Chorwacji i we Francji. Nie ulega wątpliwości,
że nasi przodkowie nie mieli zwyczaju po prostu pozbywać się ciał zmarłych.
Ostrożnie składali je na cmentarzyskach – zwłaszcza ciała małych dzieci –
często w pozycji embrionalnej i czynili znaczne wysiłki, by ochronić groby
przed padlinożercami. Ponieważ w pobliżu szczątków znajdowano niekiedy
również czaszki i kości niedźwiedzi, czasem ułożone w okrąg, część
archeologów przypuszcza, że neandertalczycy oddawali cześć totemom lub
zwierzętom. Na przykład w jaskini Bruniquel w południowo-zachodniej Francji
neandertalczycy odłamali stalagmity, których użyli do zbudowania dużych,
okrągłych podziemnych konstrukcji – niewykluczone, że wspólnie
praktykowali tam jakiegoś rodzaju rytuały[16].
Niektórzy powątpiewają w to, czy rytualne praktyki neandertalczyków
mogły być czymś skomplikowanym. Nie mamy w końcu zbyt wielu dowodów
i nigdy się nie dowiemy, co nasi przodkowie sobie myśleli, kiedy grzebali
swoich bliskich. Jedno nie ulega wątpliwości: nie da się zaprzeczyć, że rytuały
istnieją od czasu pojawienia się naszego gatunku. Człowiek anatomicznie
nowoczesny (Homo sapiens) nie ograniczał się do chowania zmarłych. Wcześni
przedstawiciele naszego gatunku ozdabiali zwłoki czerwoną ochrą, w grobach
umieszczali biżuterię, wyroby artystyczne, ulubione przedmioty i zwierzęta
zmarłych. W wielu przypadkach odbywały się wtórne pochówki: zwłoki palono
lub w inny sposób oddzielano ciało od kości albo czekano, aż zakończy się
proces rozkładu, a następnie ostrożnie składano szczątki w grobie.
Praktykowano również inne rytuały, czego dowodzą liczne obrazy wyżłobione
lub namalowane na ścianach, symboliczne dzieła sztuki, potłuczone wyroby
garncarskie i inne cenne przedmioty, które najwyraźniej zniszczono umyślnie.
Francuski socjolog Émile Durkheim zauważył, że w życiu rdzennych
mieszkańców występowały dwie fazy:
•••
Göbekli Tepe to stanowisko archeologiczne na południowym wschodzie Turcji,
zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Syrią. Gdy zostało odkryte
w 1963 roku, z początku uznano, że to średniowieczny cmentarz, i nie
poświęcono mu wiele uwagi. Kiedy jednak w 1994 roku na miejsce przybył
niemiecki archeolog Klaus Schmidt, od razu zdał sobie sprawę z tego, że patrzy
na coś o wiele bardziej istotnego. Tym, co wzięto za bizantyjskie nagrobki, były
ogromne neolityczne słupy w kształcie litery T. Z takich wapiennych megalitów
na terenie dziewięćdziesięciu tysięcy metrów kwadratowych wzniesiono
dwadzieścia okrągłych konstrukcji. Cały teren jest tak rozległy, że po
kilkudziesięciu latach odkopano zaledwie małą jego część. Znajdujące się tam
kamienie zostały pokryte niezwykle misternymi reliefami, przedstawiającymi
wiele zwierząt: lisów, dzików, gazeli, byków, sępów i żurawi. Wokół
ogromnych słupów wiją się wyryte w skale węże, pełzają po nich skorpiony
i owady. Są i fantastyczne stworzenia: pół ludzie, pół zwierzęta. Można sobie
tylko wyobrażać przerażenie żyjącego wówczas człowieka, gdy widział, jak te
wizerunki ożywają w migoczącym świetle pochodni i ognisk. Nie ulega
wątpliwości, że była to monumentalna świątynia.
Największe wrażenie współcześnie robi informacja dotycząca czasu
powstania tego zabytku. Göbekli Tepe wzniesiono ponad dwanaście tysięcy lat
temu, co oznacza, że jest to najstarsza na świecie znana konstrukcja służąca
odbywaniu rytuałów. Jest trzykrotnie starsza niż egipskie piramidy i ponad
dwukrotnie starsza niż Stonehenge. Powstała przed kamieniami milowymi
rozwoju naszej cywilizacji: rolnictwem, pismem, garncarstwem
i wynalezieniem koła.
Ogromna konstrukcja prawdopodobnie stanowiła cel pielgrzymek plemion
zbieracko-łowieckich, które pokonywały długą drogę, by się tu znaleźć: według
Schmidta przybywały z Izraela, Jordanii i Egiptu. Okolica prawdopodobnie nie
była na stałe zamieszkana, bo nie znaleziono śladów uprawy roślin ani hodowli
zwierząt, a pierwsze domy w pobliżu pojawiły się mniej więcej tysiąc lat
później.
Göbekli Tepe całkowicie zmieniło nasz sposób myślenia o ludach
prehistorycznych. Sprawiło, że zaczęliśmy datować początki cywilizacji
o tysiące lat wcześniej, ale to nie wszystko. Istnienie tego miejsca nie daje się
pogodzić z powszechnie panującym przekonaniem o tym, że kluczowym
impulsem do rozwoju cywilizacji było rolnictwo. Przez długi czas dominowała
teoria, że to właśnie ze względu na nie społeczeństwa zaczęły się organizować
i osiadać w jednym miejscu. Jak twierdzono, gdy człowiek nauczył się uprawiać
rośliny, mógł zacząć prowadzić osiadły tryb życia. Dzięki temu rosła populacja
i rozwijały się duże wspólnoty, których członkowie współpracowali ze sobą,
wytwarzali zapas pożywienia i narzędzi oraz wykonywali nowe rodzaje
wyspecjalizowanych prac. To z kolei sprawiło, że mieli więcej czasu, zasobów
i możliwości organizacyjnych i mogli utrzymać skomplikowaną strukturę
społeczną, rozwijać zaawansowane technologie, dawać wyraz wierzeniom
religijnym, budować monumentalne świątynie. To właśnie ze względu na te
brzemienne w skutki zmiany całą epokę nazywa się „rewolucją neolityczną”
albo „rewolucją agrarną”. Odkrycie Göbekli Tepe stawia tę narrację pod
znakiem zapytania.
Tak naprawdę twierdzenie, że rolnictwo nagle przeniosło ludzkie
społeczeństwa na nowy poziom rozwoju i dobrobytu, budzi wątpliwości.
W dzisiejszym zglobalizowanym świecie nie sposób kwestionować zalet
osiadłego trybu życia. Dzięki temu, że człowiek zamieszkał na stałe w jednym
miejscu i wytworzyły się duże, rozwinięte społeczeństwa, doświadczyliśmy
największych błogosławieństw cywilizacji: rozwoju nauki i techniki,
usystematyzowanej edukacji i ochrony zdrowia, możliwości rozwoju
artystycznego, dostępności rozrywek, bezpieczeństwa i o wiele lepszej (zwykle)
jakości życia. Ludy zbieracko-łowieckie, funkcjonujące w małych
społecznościach pozbawionych kontaktu z innymi, nie mogły się cieszyć
żadnym z tych błogosławieństw. Wiadomo jednak, że komfortowy styl życia
zawdzięczamy wysiłkom i osiągnięciom tysięcy pokoleń. A jakie korzyści
z osiadłego trybu życia miały społeczności rolnicze żyjące na długo przed
nami?
Teraz wiadomo, że tak zwana rewolucja agrarna miała na pierwszych
rolników katastrofalny wpływ. Świadectwa antropologiczne, pochodzące i od
współcześnie żyjących, i od historycznych społeczeństw, każą sądzić, że
przejście od nomadycznego do osiadłego trybu życia doprowadziło do
znacznego pogorszenia warunków mieszkaniowych[19]. Ludy zbieracko-
łowieckie poruszały się po dość zróżnicowanych terenach, co zapewniało im
zbilansowaną dietę i aktywny styl życia. Ponieważ były nieustannie w drodze,
nie mogły gromadzić zasobów na zapas i dlatego panowały w nich
zdumiewająco egalitarne zasady. Poświęcano mniej czasu na pracę – tyle, ile
było trzeba, by zapewnić sobie pożywienie – i przez znaczną część dnia
odpoczywano.
Rozwój rolnictwa wymusił przejście na mniej urozmaiconą dietę, opartą na
kilku podstawowych gatunkach zbóż. W populacjach, które wykształciły
tolerancję na laktozę albo odkryły metody przetwarzania żywności takie jak
fermentacja, dochodził do tego nabiał. Z tego powodu pierwsi osadnicy byli
bezbronni wobec katastrof naturalnych i mieli poważne niedobory składników
odżywczych. Rolnicy musieli pracować o wiele więcej, żeby zaspokoić swoje
podstawowe potrzeby – po pierwsze dlatego, że praca na roli jest wymagająca,
a po drugie dlatego, że gromadzono zapas pożywienia, a te dodatkowe zasoby
trzeba było chronić przed kradzieżą. Większość dóbr znajdowała się w rękach
nielicznych członków społeczności, czyli elit. Równocześnie tworzyły się
formacje wojskowe. Te dwa czynniki doprowadziły do powstania nierówności
społecznych i umożliwiły wyzysk mas. Ponieważ ludzie mieszkali bardzo
niedaleko siebie, a także blisko hodowanego bydła, byli narażeni na choroby;
wybuchające epidemie potrafiły unicestwić całą miejscową populację. Rodziło
się teraz dwukrotnie więcej dzieci, ale tylko nieliczne dożywały dorosłości[20].
Naprawdę trudno uwierzyć, że w rzeczywistości rolnictwo miało tak
niekorzystny wpływ na stan zdrowia i średnią długość życia. Ludzie stali się
średnio o cztery centymetry niżsi i nie odrobili tej straty aż do dwudziestego
wieku. Rolnicy borykali się z chorobami, poważnym niedoborem witamin,
deformacjami ciała i innymi problemami zdrowotnymi. Badania
skamieniałości wykazały, że kości stały się słabsze i zmniejszyła się ich gęstość;
ludzie często cierpieli na osteoporozę, chorobę zwyrodnieniową stawów oraz
inne stany zwyrodnieniowe. W koronach ich zębów było więcej dziur i bruzd,
bo od niedoboru składników odżywczych szkliwo stawało się cieńsze.
Ze względu na zwiększone spożycie roślin o dużej zawartości skrobi częściej
występowała próchnica i wypadały zęby. Pozapalne zmiany kostne świadczą
o powszechnym występowaniu chorób zakaźnych, takich jak gruźlica, syfilis
i trąd[21]. W czaszkach tworzyły się ubytki kostne od niedoboru żelaza i anemii.
Podczas wykopalisk prowadzonych w osiedlach neolitycznych w glebie
i wodzie wykryto odchody zwierzęce, w domach zaś – pasożyty[22]. Rewolucji
neolitycznej wcale nie towarzyszył zatem ani wzrost populacji, ani rozkwit
dużych miast, ani postęp cywilizacyjny. Wszystko wskazuje na to, że przez
tysiące lat życie wczesnych rolników było znacznie trudniejsze niż życie ludów
zbieracko-łowieckich.
Co więc skłoniło ludzi epoki neolitu do osiedlenia się w jednym miejscu na
stałe? Oczywiście nie podjęli oni decyzji o zmianie trybu życia, dzięki któremu
mieli wszystko, czego im było trzeba, na znojny trud uprawiania ziemi, żeby
ich przodkowie mogli zebrać owoce tego poświęcenia tysiące lat później. Dobór
naturalny (również rozumiany jako dobór praktyk kulturowych) nie tworzy
takich długofalowych strategii. Jeśli jakieś zachowanie nie zapewnia
natychmiastowego zysku, nie przyjmie się, choćby miało nieść ogromne
korzyści dla przyszłych pokoleń.
Odkrycie takich miejsc jak Göbekli Tepe daje interesującą odpowiedź:
zmiana trybu życia była motywowana czynnikami społecznymi, nie
gospodarczymi. Ludzie przybywali z różnych stron do monumentalnych
świątyń, by tam wspólnie odbyć ważne rytuały. Wzniesienie tych budowli
wymagało od nich współpracy na taką skalę, jakiej do tej pory nie znali.
Niektóre głazy wykorzystane do budowy Göbekli Tepe, pochodzące
z pobliskiego kamieniołomu, mają ponad sześć metrów wysokości i ważą
nawet piętnaście ton. Aby wydobyć, przetransportować, wyrzeźbić i ustawić te
monolity bez użycia skomplikowanych technologii, duże grupy ludzi musiały
pracować razem przez wiele lat, a ten proces stworzył podwaliny pod rozwój
złożonych społeczeństw. Gdy świątynia stanęła, trzeba było zacząć uprawiać
rolę, by wyżywić kapłanów i licznych pielgrzymów. Istnieją genetyczne dowody
na to, że w ciągu pięciuset lat od wzniesienia Göbekli Tepe w pobliżu pojawiły
się najstarsze odmiany pszenicy. Kilkaset lat później zaczęto tam gromadzić
bydło. Jak pisze Schmidt: „Najpierw była świątynia, potem – miasto”.
To naprawdę radykalna teoria. Przez setki lat dominowało przekonanie, że
siłą napędową rozwoju cywilizacji była sama natura. Niektórzy archeolodzy
łączą przeobrażenia społeczne z epoki neolitu z presją demograficzną, która
zmusiła ludzi do szukania pomysłów na zwiększenie produkcji pożywienia.
Inni z kolei sądzą, że to zmiany klimatyczne skłoniły naszych przodków do
poszukiwania żyznych ziem uprawnych, które mogłyby zapewnić pokarm
większej ilości zwierzyny łownej. Może jednak było zupełnie na odwrót: to
raczej grupy żyjące w niesprzyjających warunkach, jeśli chciały przetrwać,
musiały znaleźć nowy sposób na zaspokojenie swoich naturalnych potrzeb.
Są i tacy, którzy powiedzą, że zmiana nastąpiła wraz z postępem
technologicznym. Dzięki niemu można było inaczej niż dotąd pozyskiwać
niezbędne do życia kalorie. A może wreszcie to samcy alfa z tych wczesnych
społeczności przekonali lub zmusili pozostałych członków do przyjęcia nowego
stylu życia, aby w ten sposób zaspokoić własne pragnienie władzy politycznej?
Filozofowie i teoretycy polityki od dawna nie mogą dojść do porozumienia
w sprawie oceny tej transformacji. Niektórzy, jak Thomas Hobbes, uznają, że to
przełomowa zmiana, dzięki której ludzkość zaczęła wieść bardziej etyczne
życie, mające głębszy sens. Według innych, choćby Jean-Jacques’a Rousseau
i Karola Marksa, był to tragiczny błąd, który doprowadził do deprawacji
ludzkiej natury i stał się pierwszym krokiem do wyzysku mas. Wszyscy są
jednak zgodni, że dzięki tej zmianie wytworzyły się materialne warunki
sprzyjające produkcji gospodarczej, w konsekwencji zaś pojawiła się
nadbudowa w postaci norm społecznych, wierzeń religijnych, twórczości
artystycznej i rytuałów. Interpretacja Schmidta zaprzecza wszystkiemu, w co
wierzyli jego poprzednicy. Gdyby się potwierdziła, musielibyśmy od nowa
napisać cały – i to całkiem ważny – rozdział historii naszego gatunku. A co, jeśli
motywacją do stworzenia pierwszej wielkiej cywilizacji było pragnienie
rytuału, a nie chęć uchronienia się przed głodem?
•••
Ludzie uwielbiają wszelkie ceremonie. Czasem to uwielbienie przekształca się
w obsesję, wręcz w chorobę. Osoby cierpiące na zaburzenie obsesyjno-
kompulsyjne (obsessive-compulsive disorder – OCD) zmagają się z uporczywymi
myślami i obawami, odczuwają przymus wykonywania silnie zrytualizowanych
czynności, pozwalających złagodzić lęk. Wiele cech łączy te czynności
z kulturowymi rytuałami: mają ściśle określony przebieg, powtarzają się, nie są
do niczego potrzebne ani nie mają konkretnego celu. Mimo to osoby z OCD nie
mogą się powstrzymać, a jeśli nie odbędą swojego rytuału, odczuwają ogromny
lęk.
Antropolog Alan Fiske wraz ze swoim zespołem przeanalizował świadectwa
historyczne i etnograficzne pochodzące z różnych kultur: starożytnych państw,
współczesnych ludów zbieracko-łowieckich oraz społeczeństw przemysłowych.
Jak się okazuje, czynności wykonywane przez osoby z OCD w każdej z nich były
bardzo podobne do tych, które pojawiały się w miejscowych rytuałach[23]. Były
to działania związane z oczyszczaniem (usuwanie nieczystości), powtarzalne
i niepotrzebne (poszukiwanie zagrożeń), wykonywane według ściśle
określonych schematów (niechęć do nowości i przywiązanie do precyzyjnego
wykonywania ustalonych czynności).
Ze względu na te podobieństwa badacze doszli do wniosku, że zachowania
rytualne to ewolucyjny wypadek przy pracy, umysłowy błąd w systemie, który
nie pełni żadnej funkcji ani nie przynosi konkretnych korzyści. Na przykład
Pascal Boyer i Pierre Liénard twierdzą, że przywiązanie do rytuałów jest
skutkiem nieprawidłowego działania systemu, który służy ludzkiemu
umysłowi do wykrywania zagrożeń[24]. Dzięki temu wykształconemu na
drodze ewolucji systemowi wczesnego ostrzegania jesteśmy w stanie się
domyślić, że coś może nam zagrażać – na przykład drapieżnik, skażenie
środowiska, wykluczenie z grupy – i dzięki temu podjąć odpowiednie działania
zapobiegawcze. Według Boyera i Liénarda rytuały są tak pociągające, bo do
złudzenia przypominają sygnały aktywujące ten system, nawet jeśli prawdziwe
zagrożenie nie istnieje.
Choć hipoteza umysłowego błędu w systemie jest interesująca, przy bliższej
analizie nie wydaje się przekonująca. Ewolucja nie zwykła marnować zasobów,
więc zachowania niepraktyczne lub takie, które nie przynoszą korzyści,
zwyczajnie się nie utrzymują. Oczywiście błędy w systemie się zdarzają –
zwłaszcza wówczas, gdy dobór naturalny nie nadąża za szybkimi zmianami
warunków życia. Doskonałym przypadkiem jest upodobanie do śmieciowego
jedzenia. Zanim przetworzona żywność stała się łatwo dostępna, cukier, sól
i tłuszcz były pożądanymi – i trudnymi do zdobycia – dobrami, które pozwalały
naszym przodkom przetrwać. Jeśli w tamtych czasach ktoś znalazł plaster
miodu, najrozsądniej robił, jeśli pochłaniał go od razu, bo nie potrafił
przewidzieć, kiedy nadarzy mu się druga taka okazja. Dziś cukier, sól i tłuszcz
są wszędzie, czasem nawet połączone w jednej potrawie, ale mózg wciąż każe
nam zjeść ich jak najwięcej.
Rytuały to jednak nie pochłanianie śmieciowego jedzenia. Dziś odgrywają
w naszym życiu tę samą rolę, którą przez stulecia odgrywały w życiu naszych
przodków, a im dłużej badamy je naukowo, tym większą zyskujemy pewność,
że jest to rola niezwykle istotna. Jak twierdzi Fiske, rytuał to nie żaden błąd
w systemie. Wręcz przeciwnie: to OCD stanowi przesadny, wręcz patologiczny
przejaw ludzkiej umiejętności odbywania i przeżywania rytuałów[25]. Zgodnie
z teorią Fiske’a nasz gatunek ma wrodzoną skłonność do wymyślania,
praktykowania i przekazywania rytuałów. Ta głęboko zakorzeniona potrzeba
ujawnia się na tysiące sposobów, gdy przedstawiciele kultur z całego świata
organizują uroczystości dla uczczenia najważniejszych chwil w życiu
prywatnym i społecznym.
Właściwie dlaczego rytuały miałyby mieć aż takie znaczenie? Pewna
wskazówka znajduje się nie tyle u zarania dziejów cywilizacji, ile na początku
życia każdego z nas[26]. U dzieci mniej więcej dwuletnich wykształca się zwykle
wiele zwyczajów, których one ściśle się trzymają. Domagają się na przykład
przestrzegania tego samego rozkładu dnia: jedzenia i snu o tych samych
porach, słuchania co wieczór tej samej bajki, dawania buziaka tej samej
maskotce, żegnania się z księżycem. Przywiązują się do ukochanych zabawek
i innych przedmiotów, które traktują jako wyjątkowe – cokolwiek robią,
wybierają sobie ulubioną wersję wszystkiego. Mają ściśle ustalone preferencje
żywieniowe, jedzą posiłki w określony sposób. Nigdy nie nudzi się im
powtarzanie tych samych zachowań, kiedy coś je zainteresuje, zajmują się tym
bez końca. Uwielbiają wciąż na nowo układać rzeczy według rozmaitych
kluczy. Jeśli ktoś nie trzyma się ściśle ich zasad, nie dadzą mu spokoju, dopóki
nie wykona danej czynności dokładnie tak, jak one sobie życzą[27].
Co znamienne, dzieci wierzą również, że rytuały mają bezpośredni wpływ na
rzeczywistość. Badania przedszkolaków prowadzone w Izraelu i w Stanach
Zjednoczonych ujawniły na przykład dziecięce przekonanie, że stajemy się
o rok starsi z powodu imprez urodzinowych[28]. Po wysłuchaniu opowieści
o dziewczynce, której rodzice zorganizowali przyjęcie z okazji jej pierwszych
i drugich urodzin, ale w kolejnym roku już nie mogli sobie na to pozwolić,
wielu małych badanych orzekło, że nadal ma ona dwa lata. Gdy opowiedziano
im podobną historię o dziewczynce, której wyprawiono dwie imprezy z okazji
trzecich urodzin, sporo dzieci uznało, że ma ona teraz cztery lata. Kiedy
badacze spytali, dlaczego obchodzimy urodziny, w odpowiedzi usłyszeli, że
robimy to, żeby dorastać. Skąd przekonanie o istnieniu tej relacji przyczynowo-
skutkowej?
Żeby nauczyć się funkcjonować w społeczeństwie, dzieci muszą szybko
nabyć umiejętności trzymania się zasad i konwencji panujących w grupie, do
której należą[29]. Dlatego z łatwością przyjmują reguły i od razu protestują, gdy
widzą, że ktoś je łamie[30]. Doskonale naśladują inne osoby, zwłaszcza
członków własnej grupy, i nie przeszkadza im nawet to, że dane działanie nie
ma nic wspólnego z tym, czym akurat się zajmują.
Zespół psychologów z Uniwersytetu St. Andrews w Szkocji wziął pod lupę
zdolność kopiowania cudzych zachowań i porównywał pod tym kątem dzieci
i młode szympansy[31]. Badacze skonstruowali łamigłówkę w formie skrzynki,
z której po wykonaniu sekwencji czynności można było wyjąć żelkowego
misia – nagrodę atrakcyjną dla obu grup – i zademonstrowali tę sekwencję.
Należało: otworzyć zasuwkę, odsłaniając w ten sposób otwór w górze skrzynki,
umieścić w otworze patyczek i trzykrotnie nim stuknąć, przesunąć drzwiczki
w przedniej ścianie skrzynki, by odsłonić drugi otwór, i wreszcie wydłubać
smakołyk ze środka, posługując się drucikiem. Następnie oddali skrzynkę
badanym.
W połowie przypadków skrzynka miała nieprzejrzyste ścianki, więc nie było
widać, jaki skutek przynosi każda czynność. Wówczas dzieci i szympansy
dokładnie odtwarzały całą sekwencję i dostawały się do nagrody. Druga połowa
badanych obejrzała dokładnie tę samą prezentację zadania, z tym że jej
skrzynkę wykonano z przezroczystego szkła akrylowego. Dzięki temu dało się
zaobserwować, że dwa pierwsze kroki nie miały żadnego wpływu na wynik:
skrzynka miała podwójny wierzch, więc umieszczenie patyczka w pierwszym
otworze zupełnie niczego nie zmieniało. Łebskie szympansy od razu ułatwiły
sobie zadanie: pominęły niepotrzebne czynności i przechodziły od razu do
dwóch ostatnich kroków, które dawały dostęp do nagrody. Kto by się
przejmował zasadami, gdy w grę wchodzi zdobycie smakołyku? Dzieci
precyzyjnie odtwarzały jednak wszystkie kroki. Nie pomijały żadnego z nich,
nawet gdy w czasie innego badania wprost poinstruowano je, by odtworzyły
jedynie te konieczne do zdobycia smakołyku[32].
Wydaje się więc, że jeśli chodzi o małpowanie, dzieci biją małpy na głowę.
W dodatku kolejne badanie wykazało, że zwyczaj odtwarzania czynności nasila
się z wiekiem[33]. Badacze przypuszczali, że kiedy rozwiną się zdolności
poznawcze i zaczynamy lepiej rozumieć związki przyczynowo-skutkowe
między faktami, naśladujemy tylko wybrane zachowania. Otrzymane wyniki
temu przeczą: wszystkie obserwowane dzieci dokładnie odtwarzały
zachowania innych. O ile trzylatki często pomijały zbędne czynności, o tyle
pięciolatki uwzględniały wszystkie szczegóły, nawet te pozbawione znaczenia.
Jest tu jedno „ale”. Prawdopodobnie pięciolatki, właśnie ze względu na
większą dojrzałość, zakładały, że wszystkie czynności były celowe i należy je
dokładnie odtworzyć. Badania dowodzą, że dzieci kopiują celowe działania –
nawet te, które nie mają większego sensu, pomijają natomiast błędne. Kiedy
prowadzący badanie sygnalizowali pomyłkę, mówiąc „ups!”, dzieci nie
uwzględniały tego kroku, odtwarzając całą procedurę[34].
Panuje przekonanie, że umiejętność niezwykle precyzyjnego naśladowania
zachowań wykształciła się, by ułatwić nam społeczne uczenie się[35]. Dla
żadnego innego gatunku informacje kulturowe nie są tak istotne jak dla nas.
Dlatego tak rozsądną strategią jest kopiowanie zachowań otaczających nas
ludzi – nawet jeśli nie do końca rozumiemy ich sens. Nie musimy wiedzieć,
dlaczego inni robią to, co robią; i tak pragniemy ich naśladować. W końcu
kiedy zdobywamy nową umiejętność, żadne teoretyczne wyjaśnienia nie
zastąpią nauki przez doświadczenie, kiedy ktoś pokazuje nam, co i jak należy
zrobić. Z tego samego powodu nie zastanawiamy się nad sensem każdego
kolejnego kroku – przygotowując potrawę albo domowy lek na podstawie
przepisu, po prostu powtarzamy całą procedurę. Nie musimy wiedzieć,
dlaczego lepiej użyć ryżu arborio niż basmati albo dlaczego, by ugotować
makaron, wlewamy wodę tylko do połowy garnka. Zakładamy, że musi istnieć
jakiś powód, więc postępujemy zgodnie z instrukcją.
Naśladownictwo odgrywa kluczową rolę przez całe nasze życie. Nawet jako
dorośli kierujemy się w większym stopniu konwencjami społecznymi niż
głębszym rozumieniem związków przyczynowo-skutkowych. Stajemy się tylko
bardziej wybredni i nie kopiujemy wszystkich zaobserwowanych zachowań.
Zarówno dzieci, jak i dorośli chętniej upodabniają się do członków własnej
grupy i do osób, z którymi mają coś wspólnego. Wolimy uczyć się od ludzi,
którzy mówią tym samym językiem co my, mają ten sam akcent lub
pochodzenie. Na przykład, gdy studenci należą do tej samej mniejszości
etnicznej czy narodowej co ich nauczyciele, otrzymują lepsze oceny i mają
większe szanse na ukończenie szkoły[36].
Na Uniwersytecie Teksańskim, w laboratorium zajmującym się badaniami
nad ewolucją, obserwowano zachowanie pięcio- i sześciolatków w sytuacjach,
w których czuły się społecznie wykluczone[37]. Dzieciom mówiono, że
w badaniu biorą udział dwie grupy: żółta i zielona, a one należą do tej
pierwszej. Rozdano im żółte kapelusze, koszulki i opaski na nadgarstki mające
przypominać o ich tożsamości. Następnie zaczęła się wirtualna gra, w której
uczestnicy rzucali piłkę do członków drużyny żółtych lub zielonych.
Zauważono, że gracze, do których nikt nie rzucał, czuli się wykluczeni
i odrzuceni. Największą frustrację i najsilniejszy lęk budziło jednak
wykluczenie przez członków własnej grupy.
Po zakończeniu gry dzieci obserwowały dorosłego z drużyny żółtych lub
zielonych układającego na stole kilka przedmiotów według ustalonej z góry
sekwencji czynności. Na przykład dwukrotnie stukał on w kostkę, zanim ją
przesunął, dotykał nią swojego czoła albo opierał podbródek na dłoni, mówiąc,
że „tak się robi w tej grupie”. Po skończonej prezentacji proszono dzieci o jej
powtórzenie. Te wcześniej wykluczone przez własną drużynę odtwarzały
procedurę ze znacznie większą precyzją niż pozostałe. Innymi słowy, dzieci
chciały jak najściślej przestrzegać zasad panujących w grupie, która je
odrzuciła. W innych badaniach zaobserwowano, że wystarczającym bodźcem
do jak najdokładniejszego odtwarzania czynności było obejrzenie kreskówki,
której bohaterowie doświadczyli odrzucenia przez bliskich[38]. Można dojść do
wniosku, że dla najmłodszych naśladownictwo jest sposobem zacieśnienia
ważnych więzi społecznych.
•••
Rytuały pociągają nas jednak nie tylko we wczesnym dzieciństwie. Również
w dorosłym życiu towarzyszą nam na tysiące sposobów, gdy świętujemy
najważniejsze chwile. Tak naprawdę to rytuał jest najbardziej przewidywalnym
elementem działania każdej społeczności. Antropolog Donald Brown stworzył
listę uniwersaliów kulturowych. Zadał sobie pytanie: „Co łączy wszystkich
ludzi, wszystkie społeczności i wszystkie kultury?”. Udzielił odpowiedzi,
opisawszy – jak ich nazwał – Typowych Ludzi. Na liście znalazły się
posługiwanie się językiem, umiejętność gotowania, posiadanie krewnych,
tworzenie sztuki i muzyki, tańczenie. Brown wymienił również zaślubiny,
zwyczaje związane z narodzinami, pochówkiem, ze składaniem przysiąg
i wiele innych. Stwierdził, że Typowi Ludzie mają swoje rytuały, między innymi
obrzędy przejścia, potwierdzające uzyskanie nowego statusu społecznego.
Badacze rytuałów używają terminu „rytuał przejścia” na określenie
uroczystości wiążących się z najważniejszymi etapami i zmianami w życiu.
Antropolog Arnold van Gennep jako pierwszy dostrzegł, że wszystkie obrzędy
przejścia mają zbliżoną strukturę i odgrywają podobną rolę. Zwykle składają
się z trzech etapów. Najpierw należy w symboliczny sposób zerwać
z wcześniejszym życiem i rozpocząć starania o nową tożsamość i nowy status.
W tym celu na przykład przedstawiciele licznych kultur ścinają lub golą włosy
(wystarczy pomyśleć o wstąpieniu do wojska lub wspólnoty religijnej). W ten
sposób symbolicznie porzuca się część siebie, by móc przeobrazić się w nową
osobę. Drugi etap (zwany czasem liminalnym) to okres przejściowy: osoby
odbywające rytuał zrezygnowały z dawnego statusu, lecz na razie nie zyskały
nowego. W tym czasie chłopiec nie jest już dzieckiem, ale nie został jeszcze
mężczyzną, narzeczona nie jest już panną, ale nie została jeszcze żoną, zmarły
ani nie należy do świata żywych, ani nie trafił w zaświaty. To stan zawieszenia,
stan „pomiędzy”. W trzecim etapie ostatecznie dokonuje się przejście,
a bohater powraca do swojej społeczności już w nowej roli. Po uroczystości
ukończenia szkoły uczeń staje się ekspertem w swojej dziedzinie, po złożeniu
przysięgi wojskowej cywil staje się żołnierzem, pogrzeb przemienia zmarłego
w nieżyjącego przodka. Rytuał przejścia to coś więcej niż uroczystość
wyprawiona z okazji zyskania nowego statusu: właśnie on w oczach
społeczeństwa nadaje ów nowy status.
Takie obrzędy wiążą się z najwcześniejszymi etapami życia. W każdej
kulturze narodzinom dziecka towarzyszą praktyki rytualne. Często goli się
pierwsze włosy, dokonuje oczyszczenia lub innego rodzaju obrzędów
z użyciem amuletów ochronnych. Niemowlęta na Bali przez trzy pierwsze
miesiące życia nie mogą dotknąć stopą ziemi. Nie jest to wcale obyczaj
najbardziej osobliwy. W hiszpańskiej wiosce Castrillo de Murcia noworodki
kładzie się na materacu na ulicy i przeskakują nad nimi mężczyźni przebrani
za diabła. W indyjskim miasteczku Solapur zrzuca się dzieci z dachu świątyni
Baba Uber Dargah z nadzieją, że stojący piętnaście metrów niżej ludzie złapią
je w rozpostarte płachty materiału.
Sharon Young i Daniel Benyshek, antropolodzy z University of Nevada,
przeprowadzili badania wśród stu siedemdziesięciu dziewięciu różnych
społeczności. U większości z nich zaobserwowali szczególne rytuały, w czasie
których pozbywano się łożyska po porodzie. Niektórzy zakopują je lub palą,
inni zawieszają na drzewie lub zjadają[39]. Istnieją też podobne rytuały
dotyczące pępowiny. Zachowania związane z ochroną i oczyszczaniem mają
łagodzić odczuwany najczęściej przez świeżo upieczonych rodziców strach
przed niebezpieczeństwem i brudem. To właśnie nasze pierwsze obrzędy
przejścia.
Po urodzeniu nie zostajemy automatycznie przyjęci do grupy. W wielu
społeczeństwach dziecko nie jest uznawane za pełnoprawną osobę i nie ma
żadnego statusu we wspólnocie, dopóki nie zostanie mu uroczyście nadane
imię. Ponieważ w przeszłości śmiertelność niemowląt była znacznie większa,
należało się liczyć z tym, że narodziny nie dają żadnej gwarancji przeżycia.
Dlatego imię nadawano nie od razu, ale po wielu dniach, miesiącach, nawet po
kilku latach. Nie pozwalano sobie na emocjonalne zaangażowanie do
momentu, gdy ryzyko śmierci nieco zmalało. Badania potwierdzają korelację
między śmiertelnością niemowląt a czasem, który upływa od narodzin do
ceremonii nadania imienia: im większe ryzyko przedwczesnego zgonu, tym
później jest ona organizowana[40].
Uroczystości związane z dorosłością mają zmienić chłopców w mężczyzn,
dziewczynki zaś – w kobiety. W Afryce Zachodniej dziewczęta z plemienia Fula
stają się dorosłymi kobietami podczas bolesnej ceremonii zdobienia twarzy
tatuażami. Chłopcy w czasie inicjacji są brutalnie biczowani przez swoich
rówieśników. Istnieją jednak również mniej przerażające rytuały wejścia
w dorosłość – choćby bar micwa, bierzmowanie, quiceañeras lub przyjęcia
z okazji szesnastych urodzin urządzane w Stanach Zjednoczonych.
Po osiągnięciu dorosłości można zawrzeć małżeństwo. Każda społeczność
ma swoje zwyczaje związane z zaślubinami – zwykle jest to jeden z najbardziej
widowiskowych obrzędów przejścia. Uroczystości ślubne księcia Karola
i księżnej Diany w 1981 roku kosztowały więcej niż PKB kilku najbiedniejszych
krajów świata. Rodzina królewska sfinansowała je z podatków. Zwykli ludzie
wykorzystują zaś swoje oszczędności, a nawet zadłużają się na długie lata, żeby
wyprawić wystawne wesele. W Indiach setki, a nawet tysiące gości potrafią
biesiadować przez tydzień. W Eswatini pan młody musi podarować rodzinie
wybranki osiemnaście krów – jak na miejscowe warunki to niemała cena.
Ci, którzy nie mogą sobie pozwolić na taki wydatek, muszą się zapożyczyć, by
tradycji stało się zadość.
Wszystkie momenty przejściowe w życiu wiążą się z jakimś rytuałem –
ostatni z nich nie jest wyjątkiem. Zgodnie z przedziwną tradycją członkowie
indonezyjskiej grupy etnicznej Toradżów przechowują w domu ciała zmarłych
krewnych przez całe miesiące lub nawet lata; w tym czasie szykują
skomplikowaną uroczystość pogrzebową. Zwłoki schną i są mumifikowane, ale
rodzina traktuje zmarłego tak, jakby nadal żył. Pozostaje on w łóżku, krewni
zmieniają mu ubranie, częstują go jedzeniem i napojami, co dzień z nim
rozmawiają. Po ukończeniu przygotowań wszyscy członkowie społeczności
zbierają się, by złożyć ciało na wieczny spoczynek. Nie jest to jednak ostatnie
spotkanie ze zmarłym. Zmumifikowane zwłoki będą co roku ekshumowane,
przebierane i obnoszone po całym mieście.
Chociaż rytuał Toradżów może się wydawać niezwykły, podobne do niego
występują na całym świecie. Wiele kultur dokonuje powtórnych pochówków:
szczątki są ekshumowane, a następnie uroczyście grzebane na nowo. Liczne
społeczności wznoszą monumentalne pomniki zmarłym, mimo że nie stać ich
na uczczenie w taki sposób tych, którzy nadal żyją. Mieszkańcy kilku regionów
Madagaskaru, odwiedzonych przeze mnie, żyli w małych, pozbawionych okien
chatkach z trzciny lub cegły suszonej na słońcu, które są łatwym łupem dla
drapieżników, mogą ulec zniszczeniu w czasie cyklonu i są narażone na inne
niebezpieczeństwa. Jedyne solidne, bezpieczne, przestronne budynki
zbudowane z porządnej cegły i wzmocnione zaprawą zamieszkują zmarli.
Każdy, kto widział starożytne miasto Petra w Jordanii, pamięta niezliczone
ozdobne budowle wykute w skale – one również służyły za grobowce. Zmarłych
składano w skalnych pałacach, zamieszkujący ten teren Nabatejczycy mieszkali
natomiast w namiotach z koziej skóry.
Ta zadziwiająca dbałość o zmarłych ma w sobie coś z tajemnicy. Gdy
patrzymy z własnej perspektywy, opłakiwanie tych, którzy odeszli, wydaje nam
się naturalne. Dlaczego jednak w drodze ewolucji miałaby powstać istota,
zdolna do tak wielkich poświęceń, by przejść żałobę? Po co w ogóle wykształciła
się żałoba w jakiejkolwiek formie? Jako istoty wybitnie społeczne
przystosowaliśmy się na wiele sposobów do życia we wspólnocie. Przykładamy
się do budowania i podtrzymywania więzi – przede wszystkim z najbliższą
rodziną, poza tym z dalszymi krewnymi, partnerami seksualnymi, kolegami
i przyjaciółmi. Małe dzieci po oddzieleniu od rodziców często doświadczają
silnej reakcji stresowej, znanej jako lęk separacyjny – podobnie czują się zresztą
sami rodzice, gdy nie wiedzą, co się dzieje z ich potomstwem. To mózg uwalnia
hormony stresu, pełniące funkcję adaptacyjną: sprawiają one, że rodzice
i dzieci pragną trzymać się blisko. Pary reagują podobnym stresem po
rozstaniu, przyjaciele – po poważnej kłótni. Dlatego chcemy próbować się
pogodzić, żeby nie rozpadła się nasza sieć więzi społecznych[41]. Gdy jednak
ktoś umiera, lęk separacyjny nie może spełnić swojej podstawowej funkcji, bo
nie da się już ponownie spotkać – tym silniejszy jest ból. Taką interpretację
wspierałby fakt, że swoich zmarłych najwyraźniej opłakują również inne
zwierzęta żyjące w społecznościach, na przykład słonie i szympansy.
Jeśli pomyśleć w ten sposób, można dojść do wniosku, że zdolność do żałoby
zawdzięczamy doborowi naturalnemu: jest to rodzaj przystosowania
ewolucyjnego, choć sam smutek może mieć inne podłoże. Mechanizm ten
utrzymał się tak długo, ponieważ ludzie rozstają się ze sobą znacznie częściej,
niż umierają, a zatem pożytki z odczuwania niepokoju są większe niż koszty
związane z doświadczeniem smutku. Żebyśmy mogli sobie poradzić
z dojmującymi emocjami, które odczuwamy, gdy kogoś stracimy, a także
z lękiem przed śmiercią, wszystkie ludzkie kultury wykształciły obrzędy
związane z odchodzeniem.
Nie chodzi tylko o śmierć. Istnieje schemat dużo ogólniejszy: rytuały
pomagają nam poradzić sobie z największymi obawami – tymi, których nawet
byśmy nie odczuwali, gdyby nie rozwój życia społecznego. W regionach świata,
w których ludzie mierzą się z wyzwaniami tak wymagającymi, że mechanizmy
ewolucyjne nie wystarczą, rytuały pełnią funkcję umysłowych narzędzi,
pozwalających stawić czoła tym wyzwaniom. Stąd właśnie nasze głębokie
pragnienie rytuałów. Praktykujemy je z takim zapamiętaniem nie dlatego, że
nam się podobają, ale dlatego, że ich potrzebujemy.
Rozdział 3
Porządek
W 1914 roku pewien polski student wyruszył na wyprawę, która miała zmienić
losy antropologii. Nazywał się Bronisław Malinowski, a celem jego podróży
była jedna z wysp Oceanii: Nowa Gwinea. W czasie całej swojej kariery
naukowej Malinowski nieraz doświadczał niezwykłych zbiegów okoliczności[1].
Jako dziecko był wątły i chorowity, miał problemy z układem oddechowym
i słaby wzrok. Za radą lekarza matka zabierała go na długie wyprawy do
cieplejszych krajów. Jeździli w region Morza Śródziemnego, do Afryki
Północnej, do Azji Mniejszej, na Maderę i Wyspy Kanaryjskie – czasem byli
w podróży przez kilka miesięcy. Życie w tych egzotycznych miejscach wywarło
na Malinowskim niezatarte wrażenie i zaszczepiło w nim zainteresowanie
obcymi ludami. W Wenecji zachwycał się gotyckimi pałacami, na wybrzeżu
Dalmacji – malowniczymi rybackimi wioskami. Na Teneryfie na chwilę
zapomniał o swym ascetycznym trybie życia, gdy porwały go trwające dwa
tygodnie barwne zabawy karnawałowe. Gdy walczył z chorobą, matka całymi
godzinami czytała mu książki. Po latach wspominał szczególnie jedną z nich:
Złotą gałąź Jamesa George’a Frazera – pierwsze wnikliwe opracowanie mitów
i rytuałów z całego świata.
Mimo wątłego zdrowia Malinowski był błyskotliwym i utalentowanym
studentem. Doktoryzował się na Wydziale Filozofii Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Jego rozprawę oceniono tak dobrze, że przyznano mu za nią
najbardziej prestiżowy dyplom Sub auspiciis imperatoris. Odebrał go w czasie
uroczystej ceremonii z rąk samego cesarza Franciszka Józefa, który wręczył
młodemu badaczowi również złoty pierścień z brylantem. To wyjątkowe
wyróżnienie otworzyło Malinowskiemu niejedne drzwi: odtąd mógł właściwie
samodzielnie wybierać tematy swoich studiów naukowych. Wygrało
zamiłowanie do antropologii. Zawdzięczał je matce i książkom, które mu
czytała. Kontynuował studia z najznamienitszymi badaczami tamtych czasów.
Uczył się od Wilhelma Wundta, jednego z ojców nowoczesnej psychologii,
i Karla Büchera, znanego ekonomisty i ojca dziennikarstwa. W końcu
rozpoczął pracę w słynnej London School of Economics pod kierunkiem dwóch
mistrzów w tej dziedzinie: Charlesa Seligmana i Edvarda Westermarcka.
Planował badania terenowe w Sudanie. Zaczął nawet czytać odpowiednią
literaturę i uczyć się arabskiego, ale ostatecznie nie udało mu się zdobyć
funduszy, gdyż władze wydziału uznały, że finansują zbyt wiele projektów
naukowych w Afryce. Seligmanowi udało się za to uzyskać grant i dzięki temu
wysłał swojego podopiecznego do Nowej Gwinei, gdzie sam pracował kilka lat
wcześniej. Malinowski chętnie skorzystał z tej okazji. Początki okazały się
niełatwe.
Gdy był w drodze, wybuchła pierwsza wojna światowa. Wyspa znajdowała
się wtedy pod zarządem Australii, która z kolei stanowiła dominium brytyjskie.
Podróżnik, choć pochodził z terytorium Polski, a mieszkał w Anglii, posługiwał
się paszportem austro-węgierskim – to oznaczało, że jest poddanym wroga.
Z tego powodu zabroniono mu powrotu do Europy aż do zakończenia wojny.
Wygnanie trwało cztery lata. W tym czasie Malinowski podejmował liczne
wyprawy, szukając tematu, na którym mógłby się skupić. Ostatecznie trafił na
Trobriandy – archipelag niewielkich wysp koralowych u wybrzeży Nowej
Gwinei. Właśnie tam przeprowadził swoje pionierskie badania terenowe.
Pionierskie właśnie dlatego, że były badaniami terenowymi.
To dość zaskakujące, ale gdy antropologia kulturowa była w powijakach,
uprawiano ją głównie zza biurka. Typowy antropolog z tamtych czasów to
brodaty starzec, przesiadujący z fajką w zębach we własnym gabinecie gdzieś
w Wielkiej Brytanii, zatopiony w lekturze relacji o mieszkańcach egzotycznych
krain, które przesłali mu podróżnicy, misjonarze i zarządcy kolonii. Autorzy
tych opowieści nierzadko opisywali miejscowe zwyczaje w przejaskrawiony
sposób, bo w zderzeniu z pruderyjnymi, etnocentrycznymi przekonaniami
społeczeństwa wiktoriańskiego wydawały się nieracjonalnymi i prymitywnymi
pogańskimi praktykami.
Po lekturze takich opisów tradycje ludności miejscowej jawiły się jako coś
diametralnie odmiennego od obyczajów brytyjskich intelektualistów z klasy
średniej – oni zaś pochopnie wyciągali wniosek, że różnice te są spowodowane
czynnikami biologicznymi. Mieli przeświadczenie o istnieniu naturalnej
hierarchii: ich cywilizacja góruje, „prymitywne” kultury znajdują się na dole.
Te rasistowskie przekonania były tym silniejsze, że ówcześni antropolodzy
nigdy nie spotkali ludzi, których zachowanie badali. Dziś często określa się ich
mianem antropologów fotelowych albo gabinetowych. Słynna anegdota głosi,
że sir James Frazer, jeden z najznamienitszych antropologów
dziewiętnastego wieku, spytany o to, czy kiedykolwiek na własne oczy widział
ludzi, o których pisał, miał odpowiedzieć: „Boże broń!”[2].
Na początku dwudziestego stulecia antropolodzy zaczęli opuszczać
wygodne fotele i wyprawiali się w podróż, by samodzielnie dowiedzieć się
czegoś o kulturach będących przedmiotem ich naukowego zainteresowania.
Kontakt z ludnością miejscową mieli jednak ograniczony. Po przybyciu na
miejsce zwykle mieszkali z misjonarzami lub w posiadłości gubernatora
kolonii, gdzie nie musieli się o nic troszczyć. Stereotypowy antropolog
z tamtych czasów spędzał całe dnie na rozmowach z dyplomatami,
misjonarzami, attachés wojskowymi oraz innymi rodakami przebywającymi
w kolonii, a także na lekturze relacji i dokumentów administracyjnych. Jeśli już
dochodziło do kontaktów z rdzenną ludnością, polegały one głównie na tym, że
antropolog obserwował pracę służących, sącząc herbatę na tarasie rezydencji.
Raz na jakiś czas wołał do siebie któregoś pracownika, by za pośrednictwem
tłumacza zadać mu kilka pytań. Ten etap rozwoju dyscypliny zwie się
antropologią werandową.
Właśnie Malinowski był jednym z pierwszych, którzy zeszli z werandy
i naprawdę mieszkali wśród interesującej ich rdzennej ludności. Choć na
Trobriandach mógł pozostać w domu brytyjskiego handlarza, postanowił
zrezygnować z wygód, rozbić w lesie namiot i zacząć żyć wśród rdzennych
mieszkańców, by obserwować ich kulturę i zachowanie. Jak pisał – zresztą
z dużym wdziękiem literackim:
Antropolog musi porzucić swe wygodne miejsce na leżaku (na werandzie zabudowań
misji, placówki państwowej lub bungalowu plantatora), gdzie zbrojny w notes
i ołówek, a czasem także popijając whisky and soda, zwykł zbierać wiadomości od
informatorów, spisywać opowieści i zapełniać kartki papieru tekstami dzikich. Musi
on wejść do wsi i zobaczyć tubylców przy pracy w ogrodach, nad zatoką i w dżungli.
Musi żeglować z nimi do odległych ławic piasku oraz obserwować ich przy połowach,
handlu i obrzędowych wyprawach zamorskich. Wiadomości musi czerpać u źródła,
z własnych obserwacji życia tubylczego, a nie wyciągać z niechętnych informatorów
strzępki rozmowy[3].
[...] magię spotykamy wszędzie tam, gdzie występują pierwiastki losu i przypadku,
wahanie pomiędzy nadzieją a lękiem. Nie towarzyszy natomiast przedsięwzięciom
pewnym i bezpiecznym, gdzie decydują metody racjonalne i procesy
technologiczne[6].
•••
Kiedy przyjrzymy się własnemu społeczeństwu, bez wątpienia okaże się, że
mamy mnóstwo rytuałów związanych właśnie z tymi sferami życia, w których
jesteśmy najbardziej narażeni na stres i lęk. To, jak się rodzą nasze własne
rytuały, najlepiej widać w miejscach kojarzonych z dużym ryzykiem:
w kasynach, na stadionach sportowych i polach bitwy.
Hazardziści słyną z przywiązania do przesądów. W chwili gdy przekracza się
próg kasyna, całą kontrolę nad własnym życiem zostawia się za drzwiami.
W grach hazardowych zawsze decyduje przypadek, zatem gracze prawie – albo
wcale – nie panują nad własnym losem, co może wywoływać lęk. Aby sobie
z nim poradzić, bywalcy kasyn wykształcili przeróżne osobiste rytuały[8].
Niektórzy zamykają oczy, gdy kręci się ruletka, inni mówią do maszyn czy
chuchają na kości, zanim je rzucą. Chodzi nie tylko o to, że hazardziści są
bardziej przesądni od innych, ale też o to, że im więcej czasu spędzają na grze,
tym więcej różnych rytuałów odprawiają i tym większą liczbą przesądów się
przejmują[9].
Socjolog James Henslin badał rytuały związane z jedną z odmian gry w kości
(craps) w St. Louis w stanie Missouri. Zauważył, że gracze rzucają kości w różny
sposób, zależnie od tego, jaki wynik pragną uzyskać[10]. „Panuje przekonanie –
stwierdził – że mocniejszy rzut gwarantuje wyższy wynik, a delikatniejszy
rzut – niższy”. Gracze skojarzyli liczbę oczek z szybkością ruchu dłoni i starają
się pośrednio wpłynąć na wynik, rzucając mniej lub bardziej energicznie. Inni
z kolei starają się podkraść nieco szczęścia tym, którzy właśnie mieli szczęśliwą
passę. W tym celu dotykają ich kośćmi przed rzutem, licząc na to, że kontakt
fizyczny pozwoli uszczknąć trochę powodzenia.
Tego rodzaju zachowania wpasowują się w pojęcie magii sympatycznej
zaproponowane przez Jamesa Frazera[11]. Stwierdził on, że dwie czynności
mogą być ze sobą związane na zasadzie podobieństwa lub przenoszenia.
Z kolei magia podobieństwa wypływa z przeświadczenia, że „podobne
powoduje podobne”: jeśli zjawiska są do siebie podobne, pełnią zbliżone
funkcje. To dlatego w niektórych częściach świata panuje przekonanie, że róg
jednorożca pomoże osiągnąć erekcję lub że nakłucie laleczki wudu wyrządzi
krzywdę wrogowi. Podobna zasada stoi również za homeopatią, opartą na
wierze w to, że „podobne leczy podobne”.
Magia przenośna to natomiast przekonanie, że pewne niezmienne
właściwości przedmiotów mogą przejść na inne obiekty przez sam kontakt.
Badania psychologiczne potwierdziły, że to bardzo częsty sposób
rozumowania. Na przykład okazało się, że ludzie niechętnie włożyliby sweter
noszony wcześniej przez mordercę winnego śmierci wielu osób – nawet gdyby
ubranie zostało porządnie wyprane i zdezynfekowane – ale nie mieliby
problemu z identycznym swetrem, którego żaden morderca nie dotykał[12].
Oczywiście uczestnicy badań wypowiadali się na temat hipotetycznych
okoliczności, ale takie same wnioski płyną z obserwacji zachowań
w autentycznych sytuacjach. Wartość domów, w których doszło do śmierci
z przyczyn innych niż naturalne (czyli do morderstwa, samobójstwa lub
tragicznego wypadku), spada aż o dwadzieścia pięć procent, przy czym niżej
wyceniane są wówczas nawet budynki w sąsiedztwie[13].
Nie tylko takie niekorzystne właściwości mogą jednak być „zaraźliwe”. Kilka
lat temu zaproszono mnie, bym wygłosił wykład na Uniwersytecie
Oksfordzkim. Przy okazji odwiedziłem promotora swojej pracy doktorskiej,
którego nieco wcześniej mianowano tam dyrektorem Instytutu Antropologii.
Jego gabinet wyglądał zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. Był pełen starych
mebli i wołał o remont. Siadłem na czerwonej sofie – dość niewygodnej –
i trochę się podłamałem. Wydawało mi się, że pracownik jednej z najbardziej
prestiżowych uczelni na świecie mógłby sobie pozwolić na lepszy mebel. Chyba
niezbyt dobrze ukrywałem swoje zaskoczenie, bo mój gospodarz stwierdził, że
sofa faktycznie jest zniszczona. Wyjaśnił mi też, że nie wymienia jej na nową,
bo ta należała do sir Edwarda Evansa-Pritcharda, który wcześniej piastował
stanowisko dyrektora.
Wszyscy dajemy się ponieść myśleniu magicznemu. To dlatego fortepian
Johna Lennona sprzedano za ponad dwa miliony dolarów, dlatego w czasie
koncertów słuchacze starają się dotknąć ulubionego wykonawcy w nadziei
(mniej lub bardziej uświadomionej), że przejdzie na nich choć część jego
charyzmy. Jeszcze bardziej jaskrawy przykład takiej sytuacji wydarzył się
w 2015 roku, gdy papież Franciszek przemawiał w Kongresie Stanów
Zjednoczonych. Po skończonym wystąpieniu jeden z kongresmenów, Bob
Brady, podbiegł do mównicy i szybko chwycił szklankę, z której pił papież.
Przemycił ją do własnego gabinetu i najpierw sam się z niej napił, a następnie
poczęstował żonę i swoich pracowników. Wreszcie zabrał resztę papieskiej
wody do domu i pokropił nią wnuki. Gdy dziennikarze go o to spytali,
stwierdził: „Uważam, że to woda święcona [...]. Wiecie, pił z niej papież, sam
papież jej dotykał [...] skoro papież z niej pił, uważam, że jest pobłogosławiona”.
Z perspektywy teologicznej Brady nie ma słuszności: żeby poświęcić wodę,
kapłan musi wypowiedzieć specjalną formułę błogosławieństwa. Nie tylko
Brady rozumował w taki sposób. Jego intuicję można skojarzyć z fragmentami
Nowego Testamentu, w których uczniowie Jezusa starają się go dotknąć,
przekonani, że w ten sposób zostaną uleczeni z rozmaitych chorób.
W Ewangelii według Świętego Marka (5, 29–30) Jezus orientuje się, że pewna
kobieta dotknęła jego szaty, bo poczuł, że wychodzi z niego moc.
Hazard nie jest jedyną rozrywką, w której wysoka stawka łączy się
z niepewnym wynikiem. Również uczestnicy zawodów sportowych radzą sobie
za pomocą – jakżeby inaczej – rytuałów. Z przeprowadzonych badań wynika, że
w życiu sportowców jest więcej rytuałów i przesądów niż w życiu innych osób.
Podobnie jednak jak na Wyspach Trobrianda magiczne obrzędy nie występują
we wszystkich sytuacjach. Antropolog George Gmelch badał bejsbolistów,
którzy słyną z przywiązania do przesądów. Okazało się, że zdecydowana
większość rytuałów wiąże się z najbardziej ryzykownymi elementami gry,
takimi jak rzuty i wybijanie piłki. Wokół elementów w mniejszym stopniu
zależących od szczęścia – jak obrona – rytuały właściwie nie powstają[14].
Podobnie jest w innych sportach, między innymi w koszykówce, piłce nożnej,
siatkówce i hokeju, wśród golfistów, lekkoatletów, tenisistów i szermierzy.
Co więcej, sportowcy chętniej wykonują rytuały, gdy mierzą się z trudniejszymi
przeciwnikami lub biorą udział w ważniejszych zawodach[15].
Wydawałoby się, że najlepsi sportowcy liczą bardziej na własną sprawność
niż na skuteczność przesądów. Rzeczywistość okazuje się jednak całkiem inna.
Im wyższa stawka w grze, tym więcej przesądów[16] – a najlepsi z najlepszych
mają najwięcej do wygrania. Często przed rozpoczęciem gry i w jej trakcie
sportowcy powtarzają skomplikowane rytuały. Na przykład Rafael Nadal,
należący do światowej czołówki tenisistów, ma ich cały repertuar – pod tym
względem przypomina osoby z OCD. Przed każdym meczem bierze lodowaty
prysznic. Po dotarciu na miejsce wchodzi na kort z rakietą w dłoni, pilnuje, by
nie nadepnąć na linie, a kiedy którąś przekracza, zawsze najpierw stawia
prawą stopę. Następnie zostawia torbę na ławce i odwraca turniejowy
identyfikator stroną ze zdjęciem do góry. Siedzenie musi być ustawione
dokładnie prostopadle do linii bocznej. Kiedy szykuje się do rozgrywki,
sędziowie muszą na niego czekać, a w czasie ćwiczeń, które zawsze powtarza
zwrócony twarzą do widzów, zdejmuje bluzę, wykonując jednocześnie serię
podskoków. Wyjmuje żel energetyczny i go zjada, zawsze w ten sam sposób:
raz składa opakowanie i cztery razy je ściska. Sprawdza, czy skarpetki idealnie
leżą na łydkach. W czasie rzutu monetą ustawia się przodem do siatki
i podskakuje, dopóki moneta nie spadnie. Wtedy natychmiast biegnie do linii
końcowej i przeciąga stopą po niej całej, jakby chciał ją oczyścić z mączki,
a następnie uderza rakietą obie stopy. Gdy trwa mecz, Nadal wielokrotnie
powtarza serię gestów, która wygląda trochę tak, jakby chciał się przeżegnać.
Prawą dłonią dotyka tylnej i przedniej części spodenek, następnie
lewego i prawego ramienia, nosa, lewego ucha, znów nosa, prawego ucha
i w końcu prawego uda. Całą sekwencję wykonuje przed każdym serwisem.
Po zdobyciu punktu podbiega do ręcznika. Po każdej zmianie stron bierze dwa
ręczniki. Nie przekracza linii kortu, dopóki nie zrobi tego jego przeciwnik –
dopiero wtedy sam podchodzi do ławki (pamięta o tym, by najpierw postawić
za linią prawą stopę). Jednego ręcznika nie używa, tylko ostrożnie układa go za
sobą. Następnie składa drugi i umieszcza go sobie na kolanach. Wypija łyk
wody i łyk napoju regeneracyjnego. W wielkim skupieniu ustawia obie butelki
w identyczny sposób, tak by etykietki znalazły się z tej samej strony. Gdy
rozpoczyna się kolejny set, oddaje jeden ręcznik pomocnikowi i przechodzi na
przeciwną stronę, żeby dać drugi ręcznik innemu pomocnikowi. Całą
procedurę powtarza kilkukrotnie w czasie całego meczu.
Serena Williams, jedna z najlepszych tenisistek świata, przed każdą
rozgrywką dokładnie myje ręce. Za każdym razem korzysta z tego samego
prysznica i nosi zawsze tę samą parę skarpetek, które trafiają do prania
dopiero wówczas, gdy przegra. Zawsze wiąże sznurówki w ten sam sposób,
a wchodząc na kort, słucha piosenki Irene Cary Flashdance... What a Feeling.
Tiger Woods, legenda golfa, w każdą niedzielę, gdy odbywa się turniej, ma
na sobie czerwoną koszulkę. Michael Jordan, najwybitniejszy koszykarz
wszech czasów, podobno przez całą karierę w NBA pod strój Chicago Bulls
wkładał spodenki z logo swojej uczelni (Uniwersytetu Karoliny Północnej).
Co osobliwe, sportowcy mający prawdziwą obsesję na punkcie rytuałów
często wcale nie uważają się za przesądnych[17]. W swojej autobiografii Nadal
pisze:
Niektórzy nazywają to przesądem, ale to nie tak. Gdyby to był przesąd, dlaczego
robiłbym to zawsze tak samo, niezależnie od tego, czy wygrywam, czy przegrywam?
W ten sposób znajduję swoje miejsce na korcie: porządkując swoje otoczenie tak, by
odpowiadało ładowi, który usiłuję zachować w głowie[18].
•••
Antropologowie od dawna wiedzą, że nawet te rytuały, które zdają się nie mieć
ze sobą wiele wspólnego i dotyczą zupełnie niezwiązanych ze sobą dziedzin
życia, coś jednak łączy. Nie chodzi jedynie o to, że nie sposób wskazać związku
przyczynowo-skutkowego między ich praktykowaniem a osiąganiem
zamierzonych efektów. W codziennych rytuałach małych dzieci, przesądach
hazardzistów i sportowców, modlitwach do przeróżnych bóstw, obyczajach
grup świeckich, a nawet w patologicznej rytualizacji zachowań osób
z zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym można dostrzec wspólne
elementy[22].
Po pierwsze, rytualizacja wiąże się z rygorem: zachowania rytualne zawsze
muszą przebiegać dokładnie w taki sam sposób (w ten właściwy sposób).
Wierność schematowi jest kluczowa: każde odchylenie od scenariusza oznacza
dyskwalifikację. W większości miejsc świata można napić się herbaty na
dziesiątki sposobów, ale w Japonii ceremonia herbaty jest ściśle zaplanowana
od początku do końca. Szczegółowe instrukcje precyzują, kiedy mają przybyć
goście, jak należy ich powitać i gdzie usiądą. Pokój herbaciany powinien mieć
kształt kwadratu. Znajduje się w nim płonące palenisko. W jednym końcu jest
wnęka, a w niej zwój i kompozycja kwiatowa. Gospodarze występują
w specjalnych strojach. W czasie przygotowań używa się określonych sprzętów,
o które należy bardzo dbać – kilku wolno dotykać jedynie przez rękawiczkę lub
chusteczkę, a przed każdym użyciem i po nim trzeba je oczyścić. Goście muszą
zdjąć buty, wykonać lekki ukłon, obmyć dłonie i usta. Poszczególne etapy
ceremonii obwieszcza dźwięk gongu. Herbata jest podawana na podłodze.
Czarkę należy podnieść prawą ręką, umieścić w zagłębieniu lewej dłoni,
dwukrotnie obrócić zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a następnie lekko się
skłonić. Liczne dalsze zasady decydują o najmniejszych szczegółach: od tego,
jak podawać serwetkę, do tego, w jaki sposób umieścić pokrywkę na czajniku.
Dlatego właśnie ceremonia herbaciana trwa nawet cztery godziny.
Społeczne znaczenie trzymania się ustalonego scenariusza było doskonale
widać w czasie inauguracji kadencji prezydenta Stanów Zjednoczonych
Baracka Obamy w 2009 roku. Prezes Sądu Najwyższego John G. Roberts jr
popełnił niemal niezauważalny błąd, wypowiadając słowa przysięgi. Według
Konstytucji Stanów Zjednoczonych tekst przysięgi brzmi: „Przysięgam (lub
ślubuję) uroczyście urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych wiernie
sprawować [...]”[23]. Roberts recytował z pamięci: „urząd prezydenta Stanów
Zjednoczonych sprawować wiernie”. Obama zauważył pomyłkę i zrobił
przerwę, żeby Roberts mógł się poprawić. Ten kolejny raz pomylił kolejność
słów i w końcu sam Obama wyrecytował: „urząd prezydenta Stanów
Zjednoczonych wiernie sprawować”. Choć wszystkie wersje zdania miały
dokładnie to samo znaczenie, w rytuale liczy się litera, nie duch. Wokół
inauguracji urzędu narosły liczne kontrowersje, kwestionowano nawet
ważność całej prezydentury. Konstytucjonalista Jack Beermann stwierdził, że
„dopóki Obama nie złoży przysięgi we właściwym brzmieniu, pytanie o to, czy
jest prawowitym prezydentem, pozostaje otwarte”. Podobną opinię wyrazili
inni prawnicy. Choć sam zainteresowany początkowo zbywał te obawy,
w końcu spotkał się z Robertsem w Białym Domu, by ponownie złożyć
przysięgę. Zaproszono również dziennikarzy, którzy mieli udokumentować
całe wydarzenie – jak głosił komunikat Białego Domu – „na wszelki wypadek”.
W przypadku Obamy pomyłkę zauważono od razu i udało mu się łatwo z niej
wybrnąć. Mniej szczęścia miał natomiast ksiądz Matthew Hood. Pracował
w parafii St. Lawrence w Utica w stanie Michigan. W 2020 roku przeglądał
kolekcję rodzinnych nagrań gromadzonych przez swojego ojca i natknął się na
kasetę z własnego chrztu, który otrzymał jako niemowlę. Gdy ją odtworzył,
zauważył, że diakon użył słów „my ciebie chrzcimy” zamiast formuły, do której
Hood był przyzwyczajony, czyli „ja ciebie chrzczę”. Zaniepokojony udał się do
kurii archidiecezji w Detroit. Później opowiadał: „Rozmawialiśmy z paroma
teologami i specjalistami od prawa kanonicznego i wyglądało na to, że chrzest
był ważny”. Opinia Watykanu okazała się odmienna. Skoro podczas udzielania
sakramentu padły niewłaściwe słowa, Hood nigdy nie został ochrzczony.
Z tego powodu nieważne były również bierzmowanie, święcenia diakonatu
i święcenia kapłańskie. Żeby móc dalej pełnić posługę kapłańską, Hood
musiałby powtórzyć wszystkie sakramenty i święcenia. Uczynił to w ciągu
jednego tygodnia, ale to nie koniec historii. Ten jeden błąd oznaczał, że
wcześniej Hood nie był kapłanem, a zatem nieważne były wszystkie
sakramenty, których udzielał. Jego parafia musiała skontaktować się
z tysiącami ludzi, by przekazać im nieoczekiwane wieści: wszyscy, którzy
otrzymali bierzmowanie z rąk księdza Hooda, dowiedzieli się, że nie są w pełni
członkami Kościoła katolickiego. Tych, którym udzielił święceń kapłańskich,
powiadomiono, że nie są członkami duchowieństwa. Tych po sakramencie
pierwszej komunii – że wbrew temu, co im się wydawało, nie mogą
przyjmować eucharystii. Co do ślubów, których udzielał Hood, sprawa nie była
jasna, bo w niektórych przypadkach mogą to zrobić świeccy katolicy. Jak na
ironię, osoby ochrzczone przez Hooda nie miały powodu do zmartwienia, gdyż
każdy może udzielić chrztu, wystarczy, że wypowie odpowiednią formułę.
Druga kluczowa cecha rytuałów to powtarzalność. Mantrę powtarza się sto
osiem razy, prawosławni wykonują znak krzyża trzykrotnie, w drewno również
należy odpukać więcej niż jeden raz. To jednak nie wszystko, bo sam rytuał też
jest regularnie powtarzany. W Księdze Psalmów znajdziemy takie wersety:
„Wieczorem, rano i w południe narzekam i jęczę”[24] (55, 18) czy „Siedemkroć
na dzień wysławiam Ciebie” (119, 164). Muzułmanie modlą się siedem razy
dziennie, żołnierze każdego dnia podnoszą i opuszczają flagę, w szkołach
organizuje się akademie na koniec roku.
Wreszcie ostatnia cecha: rytuały są zbędne. Nawet jeśli mają jakiś wpływ na
rzeczywistość, często potrzebują znacznie więcej działań, niż wymagałoby tego
osiągnięcie zamierzonego celu. Żeby zachować higienę, wystarczy myć ręce
przez dwadzieścia sekund, mimo to obrzęd oczyszczenia trwa niekiedy nawet
kilka godzin. W czasie badań zdarzyło mi się uczestniczyć w hinduskich
ceremoniach, które ciągnęły się cały tydzień, a w ich trakcie wykonywano
rozliczne rytuały. Profesor filozofii indyjskiej Frits Staal zarejestrował agni,
wedyjski rytuał wykonywany w Indiach, który trwał dwanaście dni i obejmował
osiem godzin wspólnych recytacji i śpiewów.
Dość łatwo stwierdzić, ile trwa i co jaki czas jest powtarzana dana
ceremonia. Jak jednak zmierzyć pozostałe cechy – sprawdzić, jak
rygorystycznie jest przestrzegany scenariusz i w jakim stopniu zbędny jest cały
obrzęd? Tradycyjnie dokonuje się tego, przyglądając się zachowaniu
uczestników i robiąc notatkę za każdym razem, gdy pojawia się dany ruch czy
dana sekwencja ruchów. Takie obserwacje kosztują sporo wysiłku, wymagają
ciągłego skupienia i podejmowania serii decyzji, nietrudno zatem o pomyłkę.
Na szczęście postęp techniczny pozwala ten proces zautomatyzować. W czasie
naszego badania do mierzenia stopnia zrytualizowania zachowań
wykorzystaliśmy technologię przechwytywania ruchu[25]. Postawiliśmy
hipotezę, że zestresowani ludzie częściej wykonują ruchy powtarzalne (stukają,
kiwają się, drapią itp.) i zbędne (czynności trwają dłużej, niż jest to konieczne)
oraz rygorystycznie trzymają się scenariusza (całe serie ruchów są
przewidywalne). Żeby zweryfikować tę hipotezę, musieliśmy wywołać
niepokój – innymi słowy, dać badanym powód do stresu. Dlatego zaprosiliśmy
ich do pracowni, pokazaliśmy im ozdobny przedmiot i zadaliśmy kilka pytań
na jego temat. Uczestników podzieliliśmy na dwie grupy. Pierwsi dostali trzy
minuty na zastanowienie, potem mieli udzielić odpowiedzi i omówić je
z prowadzącym badanie. Nie było to szczególnie stresujące. Drudzy zostali
postawieni w zupełnie innej sytuacji. Dowiedzieli się, że swoje odpowiedzi
muszą zaprezentować przed panelem profesjonalnych krytyków sztuki
zebranych w sąsiednim pokoju. Na przygotowanie wypowiedzi dano im tylko
trzy minuty. Ludzie czują się bardzo niekomfortowo, gdy cała uwaga jest
skupiona na nich, szczególnie jeśli mają wystąpić przed publicznością złożoną
ze specjalistów w danej dziedzinie. Lęk przed wystąpieniami publicznymi jest
tak powszechny, że istnieje nawet fachowe jego określenie: glosofobia.
Ponieważ uczestnicy badania mieli na sobie urządzenia do monitorowania
bicia serca, byliśmy w stanie sprawdzić, czy udało nam się wywołać u nich
stres. Przed wygłoszeniem prezentacji prosiliśmy ich, by przetarli opisywany
przedmiot szmatką, choć gdy weszli do pokoju, był on zupełnie czysty. Wtedy
właśnie do analizy ich działań wykorzystaliśmy czujnik ruchu. Odkryliśmy, że
im bardziej zestresowani byli nasi uczestnicy, tym bardziej zrytualizowane
czynności wykonywali – były to na przykład powtarzalne i przewidywalne
ruchy dłonią lub powielanie tych samych schematów. Im większy niepokój
odczuwali, tym więcej również czasu poświęcili na czyszczenie artefaktu.
Zestresowani całą sytuacją, pucowali go wręcz obsesyjnie, nawet gdy nie było
na nim ani paproszka.
•••
Wydaje się więc, że rytualizacja to naturalna reakcja na lęk. I nie jesteśmy
jedynym gatunkiem, u którego tak to działa.
W 1948 roku znany psycholog z Uniwersytetu Harvarda, Burrhus Frederic
Skinner, opublikował artykuł o osobliwym tytule Superstition in the Pigeon
[Przesądny gołąb], w którym przedstawił wyniki niecodziennego
eksperymentu. Skonstruował mianowicie urządzenie, które nazwał operacyjną
komorą warunkowania (obecnie jest ono znane przede wszystkim jako klatka
Skinnera). Prowadził za jego pomocą rozmaite badania na zwierzętach. W tych
kontrolowanych warunkach mógł modyfikować jeden czynnik naraz
i sprawdzać, jak ta konkretna zmiana wpływa na zachowanie zwierzęcia.
Skinner interesował się procesami uczenia się poprzez nagradzanie i karanie
określonych zachowań. W jednym z jego eksperymentów przez podłogę
skrzynki płynął prąd, który można było zatrzymać za pomocą dźwigni na
ścianie. Znajdujący się w środku szczur odczuwał ból i zaczynał biegać po
klatce. Prędzej czy później wpadał na dźwignię, a wtedy prąd przestawał
płynąć. Szczur szybko uczył się wciskać dźwignię za każdym razem, gdy trafiał
do skrzynki – nawet wówczas, gdy prąd nie płynął. W innym badaniu Skinner
zgłębiał zjawisko wzmocnienia pozytywnego. Po wciśnięciu dźwigni pojawiała
się nagroda w postaci karmy. Gdy gryzoń odkrył ten mechanizm, zaczynał
kojarzyć tę czynność z nagrodą i już po kilku próbach od razu po wejściu do
klatki pędził do dźwigni.
Następnie Skinner postanowił wprowadzić element niepewności. W klatce
umieścił głodnego gołębia i ustawił mechanizm wydawania karmy tak, żeby
działał w przypadkowy sposób – bez żadnego związku z zachowaniem gołębia.
Wyniki wprawiły go w zdumienie: gołąb wytworzył skomplikowane rytuały,
jakby był rasowym hazardzistą albo sportowcem. Jak skomentował to sam
Skinner:
•••
Wyniki badań terenowych sugerują, że rytuały rzeczywiście pomagają radzić
sobie z niepokojem. W czasie drugiej wojny libańskiej w 2006 roku zadawano
mieszkankom Izraela serię pytań. Okazało się, że wśród tych, które mieszkały
w strefie wojny, a więc odczuwały stres związany z konfliktem zbrojnym,
recytowanie psalmów było powiązane z ogólnym poziomem stresu[33].
Podobnego związku nie stwierdzono u kobiet zamieszkujących bardziej
oddalone obszary. Uczestniczki badania same orzekały o własnym poziomie
lęku, ale podobny efekt można zauważyć również w reakcjach czysto
fizjologicznych. W mojej pracowni w University of Connecticut wraz
z zespołem poddaliśmy obserwacji grupę studentów w czasie egzaminów
śródsemestralnych, czyli w jednym z najbardziej stresujących momentów
całego roku akademickiego. Przeprowadzaliśmy ankiety, pobieraliśmy też
próbki włosów i śliny, które przebadaliśmy, by określić poziom kortyzolu,
hormonu stresu. Jego stężenie w ślinie potrafi ulec zmianie w ciągu kilku
minut, dzięki czemu jesteśmy w stanie zmierzyć stres wywołany konkretną
czynnością. Kortyzol zbiera się również we włosach. Analizując jego ślady,
można obserwować długotrwały stres. Wszystkie pomiary świadczyły o tym, że
studenci, którzy wykonywali więcej rytuałów, mieli niższy poziom stresu.
Znów mamy jednak do czynienia tylko z korelacją. Stwierdzamy, że różne
zjawiska występują jednocześnie, ale nie mamy dowodów na to, że jedno
powoduje drugie. W tym celu należałoby zorganizować eksperyment.
Na szczęście w ostatnich latach przeprowadzono takich kilka. W ramach
jednego z nich Matthew Anastasi i Andrew Newberg dokonali losowego
podziału badanych studentów na dwie grupy: jedni odmawiali różaniec,
drudzy oglądali film o tematyce religijnej. Przed rozpoczęciem zadania i po
jego zakończeniu mierzono ich poziom lęku. Okazało się, że u odmawiających
różaniec poziom niepokoju wyraźnie się zmniejszył[34]. Alison Brooks i jej
zespół uzyskali podobne wyniki, gdy prosili uczestników swojego badania
o odbycie wymyślonego rytuału, który miał przypominać czary. Zauważyli, że
dzięki temu osoby, którym przydzielono stresujące zadania, takie jak pisanie
testu z matematyki czy udział w karaoke przed publicznością, łatwiej dawały
sobie radę z lękiem[35]. W innym badaniu Michael Norton i Francesca Gino
prosili, by uczestnicy przywołali w myślach jakąś stratę, której doświadczyli: by
pomyśleli o kimś, kto umarł, o zerwanym związku czy po prostu o stracie
finansowej. Odbycie rytuału pomagało im lepiej sobie poradzić z niepokojem
wywołanym przez to przykre doświadczenie[36].
Wyjdźmy jednak z laboratorium i przyjrzyjmy się prawdziwemu życiu. Wraz
z zespołem przeprowadziłem eksperyment na wyspie Mauritius na Oceanie
Indyjskim[37]. Aby się przekonać, czy miejscowe rytuały pomagają zmniejszyć
lęk, dokonywaliśmy pomiarów zmienności rytmu serca (parametru
związanego z autonomicznym układem nerwowym). Zdrowe serce nie bije
równo jak metronom. Jeśli nasz puls wynosi sześćdziesiąt uderzeń na minutę,
to nie znaczy, że serce bije dokładnie raz na sekundę. Między kolejnymi
uderzeniami nie upływa zawsze tyle samo czasu, ale średnio jest to jedna
sekunda. Zmienność rytmu serca jest wskaźnikiem odnoszącym się właśnie do
tych odchyleń w odstępach pomiędzy uderzeniami. Wysoka wartość oznacza,
że układ nerwowy jest zrównoważony i organizm potrafi lepiej się
przystosować do zmieniających się warunków. Lecz kiedy jesteśmy
zdenerwowani, równowaga się chwieje, a serce zaczyna bić w sztywniejszym
rytmie – wskaźnik zmienności się obniża. Ciało wchodzi w stan czujności, co
dla nas oznacza właśnie większy lęk.
Badanie przeprowadziliśmy w rybackiej wiosce La Gaulette. Jak to zwykle
bywa w takich miejscowościach, życie społeczności koncentrowało się przy
brzegu. Właśnie przy drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża zlokalizowane były
wszystkie restauracje, sklepy i inne punkty handlowe – ale nie tylko, bo były
tam również posterunek policji i dwa miejsca kultu: na południu kościół
katolicki, na północy hinduska świątynia. Każdego ranka, siedząc w kawiarni,
widzieliśmy, jak mieszkające w La Gaulette hinduistki w kolorowych sari idą do
świątyni na modlitwę. Składały tam ofiary przed posągami bóstw i okrążały
pomieszczenie z kadzielnicą lub kadzidłem. Dokładnie tego typu powtarzalne
działania stanowiły przedmiot naszych zainteresowań naukowych, tym
bardziej że tworzyły one część kultury, a nie były narzucone przez nas jako
eksperymentatorów. Do udziału w badaniu zaprosiliśmy siedemdziesiąt pięć
kobiet i podzieliliśmy je na dwie grupy. Pierwsza miała spotkać się z naszym
zespołem w świątyni. Drugą zaprosiliśmy do prowizorycznej pracowni,
zaaranżowanej przez nas w świeckim budynku o podobnych rozmiarach
i wystroju. To miała być nasza grupa kontrolna. Uczestniczkom założyliśmy
małe urządzenie monitorujące rytm serca, a następnie daliśmy im zadanie,
które miało przysporzyć im stresu. Poprosiliśmy mianowicie o napisanie
tekstu, w którym doradzą, jak się zachować, gdy nadchodzi powódź lub cyklon.
Ich wyspę regularnie nawiedzały takie kataklizmy – często dokonujące
katastrofalnych spustoszeń – więc sama myśl o nich wywoływała lęk. W celu
zwiększenia stresu mówiliśmy uczestniczkom, że ich praca będzie oceniana
przez zespół ekspertów od bezpieczeństwa publicznego. Po wykonaniu
stresującego zadania grupa przebywająca w świątyni miała pójść do miejsca
modlitwy i odbyć te same rytuały co zwykle. Uczestniczki wchodziły tam same,
zapalały kadzidło i składały ofiary bóstwom. Kobiety z grupy kontrolnej miały
to samo zajęcie, ale nie wykonywały żadnych czynności rytualnych. Zamiast
tego poproszono je, by usiadły i się odprężyły.
Nasze przewidywania o korzystnym wpływie rytuału się potwierdziły. U obu
grup myślenie o katastrofach naturalnych zwiększyło poziom lęku, ale
u uczestniczek, które modliły się w świątyni, szybciej się on obniżył.
Zmienność ich rytmu serca zwiększyła się o trzydzieści procent, co sugerowało,
że lepiej radzą sobie one ze stresem. Same zresztą to czuły: badane, które nie
wykonywały rytuałów, oceniły swój lęk jako dwukrotnie większy. To nie są
zaniedbywalne różnice. W badaniach klinicznych podobna rozbieżność
wystąpiła między wynikami osób zdrowych a zmagających się z poważną
depresją[38]. Okazuje się, że rytuały potrafią łagodzić stres niczym najlepsze
środki farmaceutyczne. Jak to wyjaśnić?
•••
Rytuały mają klarowną strukturę, są powtarzalne (te same czynności są
wykonywane kilkakrotnie) i zbędne (nie prowadzą do konkretnego rezultatu,
mogą trwać bez końca), a ich przebieg jest sztywno określony (muszą zostać
wykonane we „właściwy” sposób). Innymi słowy – są przewidywalne.
Ta przewidywalność wnosi nieco porządku do codziennego chaosu, w którym
funkcjonujemy, i daje nam poczucie panowania nad sytuacją, gdy wszystko
wymyka się spod kontroli. Badania wykazały, że gdy ludzie doświadczają
niepewności i poczucia utraty kontroli, są bardziej skłonni do dostrzegania
przeróżnych wzorców i prawidłowości tam, gdzie ich w istocie nie ma. Mogą to
być zarówno złudzenia wzrokowe (na przykład dostrzeganie twarzy w układzie
chmur), jak i dopatrywanie się związków przyczynowych w serii
przypadkowych zdarzeń czy tworzenie teorii spiskowych[39]. Takie sytuacje
sprzyjają również podejmowaniu działań rytualnych. Zjawisko to nosi nazwę
kompensacji kontroli: brak kontroli nad jednym elementem rzeczywistości
rekompensujemy sobie, usiłując zapanować nad innym[40]. Nie ma większego
znaczenia, że poczucie kontroli jest złudne. Liczy się to, że rytuały mogą
stanowić skuteczny mechanizm radzenia sobie w życiu i właśnie dlatego tyle
ich występuje w tych jego sferach, w których możemy wiele zyskać lub stracić,
a skutki naszego działania są niepewne.
W badaniu przeprowadzonym przez Alison Brooks i jej zespół zachowania
rytualne pomagały uczestnikom olimpiad matematycznych i konkursów
karaoke. W Izraelu kobiety recytujące więcej psalmów miały mniejszą potrzebę
zachowywania dodatkowych środków ostrożności, które mogłyby utrudnić im
normalne funkcjonowanie. Te natomiast, które angażowały się w mniej
zachowań rytualnych, przytłaczał niepokój. Po atakach rakietowych starały się
nie przebywać w miejscach publicznych, w autobusach, restauracjach ani
w tłumie. Można by uznać, że to rozsądne, dopóki nie jest się świadomym, że
nawet gdy konflikt był najbardziej natężony, śmierć w wyniku ataku
terrorystycznego w Izraelu nadal stanowiła mniej realne zagrożenie niż śmierć
w wypadku samochodowym. Życie w strachu może wyrządzić więcej szkody
niż pożytku, a rytuały pomagały badanym kobietom uporać się z lękiem
i prowadzić zwykłe życie w trudnych czasach.
Podobnie dzieje się w innych sferach życia. Na przykład zespół niemieckich
psychologów odkrył, że osobom, które miały swoje rytuały lub drobne gesty
„na szczęście” (takie jak trzymanie kciuków), lepiej radziły sobie w różnorakich
grach zręcznościowych i w układaniu puzzli[41]. Inne badania ujawniły, że
koszykarze i golfiści osiągają lepsze wyniki po odbyciu przed grą
odpowiedniego rytuału[42]. Jeśli go zaniechali, grali słabiej i rzadziej trafiali[43].
Wygląda na to, że rytuały pomagają sportowcom złagodzić lęk i odzyskać
poczucie kontroli.
W ostatnich latach filozofowie, psycholodzy i neurobiolodzy kwestionują
dotychczasowy sposób rozumienia funkcjonowania ludzkiego mózgu. Przez
długi czas utrzymywało się przekonanie, że przypomina on urządzenie do
przetwarzania danych: odbiera dane z otoczenia i w odpowiedni sposób na nie
reaguje. Coraz więcej jednak przemawia za tym, że nasz mózg jest znacznie
bardziej skomplikowany. To urządzenie do przewidywania, nie tylko
przetwarzania. Nie poprzestaje na biernym przyswajaniu informacji o świecie,
ale wykonuje aktywną pracę, by przewidzieć, jaki bodziec otrzyma w danej
sytuacji. Przewidywania te są oparte na wcześniejszym doświadczeniu, wiedzy
zdobytej w procesie socjalizacji, obserwowaniu otoczenia i informacjach, które
są w nim zakodowane.
Weźmy na przykład plamkę ślepą w oku. Nerw wzrokowy, czyli wiązka
włókien nerwowych przenoszących informacje z oka do mózgu, przechodzi
przez siatkówkę. Dlatego w miejscu, gdzie dociera do gałki ocznej, nie ma
fotoreceptora, który mógłby reagować na światło. Stąd właśnie nazwa: plamka
ślepa. Nie odbieramy sygnałów z tego fragmentu pola widzenia. Jeśli nigdy nie
zauważyliście, że macie taki punkt, to tylko dlatego, że mózg wypełnia pusty
obszar, wykorzystując informacje o otoczeniu.
Nasz mózg potrafi w taki sposób wyciągać wnioski w różnych
okolicznościach. Wyobraźcie sobie, że mieszkacie na przedmieściach San
Francisco i pewnego dnia, gdy się budzicie, wasze łóżko drży. Obawiacie się, że
to trzęsienie ziemi, i w pierwszym odruchu usiłujecie jak najszybciej wydostać
się z budynku. Co jednak, jeśli mieszkacie w Nowym Jorku, w którym
trzęsienia ziemi nie zdarzają się tak często, a obok waszego domu biegną tory
kolejowe? Jeśli poczuwszy drżenie, od razu w pośpiechu wyjdziecie na klatkę
schodową, tylko się skompromitujecie, bo sąsiedzi zobaczą, jak spanikowani
biegacie w piżamie po korytarzu. Kiedy jednak już wiecie, czego się
spodziewać, poczuwszy drżenie, nie wpadniecie w panikę. Wasz mózg
uaktualnił informacje i może z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, że
sufit nie spadnie wam na głowę. Nie ma powodów do stresu. Z biegiem lat
regularne odgłosy przejeżdżających pociągów mogą wręcz zacząć działać
uspokajająco.
Ponieważ mózg nieustannie wyciąga tego rodzaju wnioski, wszędzie
doszukujemy się powtarzających się wzorców i prawidłowości. To niezwykle
ważne, bo każde urządzenie obliczeniowe (a mózg nie jest tu wyjątkiem) działa
znacznie sprawniej, gdy może korzystać z wcześniej uzyskanej wiedzy. Dzięki
temu nie musimy wszystkiego uczyć się od zera. Ten system kognitywny ma
jednak pewną wadę: gdy możliwości przewidywania są ograniczone – czyli
kiedy w grę wchodzi znaczny element niepewności – odczuwamy niepokój.
Mózg, przystosowany do przewidywania, nie znosi nieprzewidywalności.
Tu właśnie sprawdzają się rytuały.
Powtarzalne schematy czynności typowe dla rytuałów to swego rodzaju
kognitywny gadżet, który pomaga nam radzić sobie ze stresem. Dzięki temu,
że takie właśnie gadżety stały się integralną częścią różnych kultur, wszyscy
możemy korzystać z ich dobrodziejstw. Modlitwa, do której ludzie uciekają się
w chwilach lęku, składa się z powtarzalnych formułek i czynności. Japa, czyli
technika medytacji używana w wielu religiach w Azji, wymaga powtarzania
imienia bóstwa lub mantry setki czy nawet tysiące razy. Może to być recytacja,
szept lub po prostu wypowiadanie wymaganej formuły w myślach.
Na początku praktykujący tę technikę mogą liczyć powtórzenia za pomocą
sznurka koralików (zwanego japa mala), a gdy nabędą wprawy, potrafią
mantrować, wykonując przy tym inne czynności. Ci najbardziej doświadczeni
osiągają podobno ajapajapam, czyli stan ciągłego skupienia na mantrze.
Podobne techniki występują w mnóstwie tradycji mistycznych. W Grecji i na
Cyprze początkowo koralików modlitewnych używali mnisi, dopiero później
powstała ich popularna wersja, czyli komboloi (koraliki zmartwień). Można się
nimi posługiwać na rozmaite sposoby, ale zawsze wiąże się to z powtarzaniem
tej samej sekwencji ruchów. Podobno pomaga się to uspokoić i dlatego właśnie
po komboloi ludzie często sięgają w stresujących sytuacjach. Na przykład greccy
trenerzy piłki nożnej obracają je w dłoniach w czasie ważnych rozgrywek.
•••
Czas spędzony wśród Trobriandczyków uświadomił Malinowskiemu, że
mieszkańcy wysp nie różnią się aż tak od Europejczyków. Zanurzony w ich
świecie, zaczął patrzeć na rzeczywistość ich oczyma. Była to rzeczywistość
pełna rytuałów. Podobnie swoje rytuały mają brytyjscy rybacy, osoby
wyruszające na wojnę lub zmagające się z chorobą. Mieszkańcy wysp –
podobnie jak ludzie na całym świecie – wykształcili własne obrzędy przejścia
i inne ceremonie towarzyszące ważnym momentom życia. Przybyszowi
z zewnątrz mogą się one wydawać nieracjonalne, ale nasze zdolności
poznawcze również nie są racjonalne – ich zadanie polega na radzeniu sobie
z trudnościami, z którymi borykali się nasi przodkowie. Rytuały są obecne
w każdej kulturze świata, bo pomagają rozwiązać niektóre spośród tych
problemów, a także zaspokoić część naszych podstawowych potrzeb. Jesteśmy
przywiązani do tradycyjnych obrzędów i innych praktyk nie dlatego, że wydają
nam się logiczne, lecz dlatego, że widzimy ich skuteczność. Być może nie mają
one bezpośredniego wpływu na rzeczywistość, ale na nas samych – jak
najbardziej mają wpływ. I dlatego właśnie potrafią w bardzo konkretny sposób
zmieniać świat.
Rozdział 4
Spoiwo
W tym wspólnym wysiłku uczestniczą wszyscy członkowie grupy i właśnie stąd tak
skuteczne jego oddziaływanie na psychikę i emocje. Być może ten taniec stanowi
główny czynnik jednoczący to plemię. Łączy on członków plemienia we wspólnotę
w głęboki sposób, którego do końca nie rozumiemy[1].
•••
Jedną z głównych cech rytuałów jest brak przejrzystego związku przyczynowo-
skutkowego pomiędzy nimi a ich celem. Jak mówiłem, taki zewnętrzny cel
często w ogóle nie istnieje: odbycie rytuału jest celem samym w sobie. Nawet
jeżeli da się wskazać jakiś konkretny cel, nie ma on wiele wspólnego
z przebiegiem rytuału. Obrzęd oczyszczenia może polegać na polaniu wodą,
posypaniu solą, pomazaniu ziemią, paleniu kadzidła, wdmuchiwaniu
powietrza, dzwonieniu dzwonkiem, śpiewie lub jeszcze innych czynnościach
o znaczeniu symbolicznym. Dla obserwatora z zewnątrz związek tych
wszystkich działań z czystością nie jest zrozumiały. Właśnie ze względu na ten
brak powiązania danego zachowania, towarzyszącej mu intencji
i spodziewanego rezultatu rytuały mogą się wydawać zaskakujące,
bezsensowne, a nawet śmieszne. Nie jest to błąd w systemie, lecz ważna cecha,
dzięki której cały obrzęd nabiera sensu i staje się wyjątkowym
doświadczeniem.
Codzienne czynności mają prowadzić do jasno określonego celu,
w przypadku zaś rytuałów nie ma takich oczekiwań. Dlatego mechanizm ich
działania pozostaje zagadką. Co ważne, nie jest to taka sama zagadka, jaką dla
wielu z nas jest funkcjonowanie rozmaitych urządzeń. Zazwyczaj nie do końca
rozumiemy, co dokładnie dzieje się po naciśnięciu guzika pilota od telewizora,
włączeniu mikrofalówki albo wpisaniu hasła w okno wyszukiwarki. Gdybyśmy
musieli, pewnie próbowalibyśmy udzielać mętnych wyjaśnień na temat
soczewki aparatu fotograficznego, sygnałów biegnących po kablu, fal
radiowych, pikseli na ekranie czy prądu docierającego do telewizora. Tak
naprawdę nasza wiedza o urządzeniach, którymi posługujemy się na co dzień,
jest bardzo powierzchowna, a większość etapów ich działania to dla nas czarna
magia. Mimo to jesteśmy przekonani, że każdy z tych etapów w jakiś sposób
przybliża nas do oczekiwanego efektu. Nie mamy wprawdzie pojęcia, jak to
działa, ale gdybyśmy się uparli, zdołalibyśmy zrozumieć, jakie fizyczne
zjawiska zachodzą. Tymczasem powiązanie czynności rytualnych i ich efektów
jest z definicji nie do pojęcia. Nie ma szans, żebyśmy zrozumieli, jakim cudem
wmurowanie koguta w fundamenty powstającego domu ma zapewnić
budynkowi trwałość, a jego mieszkańcom – dobrobyt. Tak jest i już.
Ta osobliwa umiejętność ma potężny wpływ na to, w jaki sposób patrzymy
na zachowania rytualne[3]. Ogólnie rzecz biorąc, nasz system percepcyjny
błyskawicznie, automatycznie analizuje i interpretuje działania innych osób
i pozwala nam wyciągać wnioski dotyczące ich celów oraz intencji[4].
Ta zdolność jest kluczowa dla funkcjonowania w społeczeństwie, bo pomaga
zrozumieć cudze motywacje i przewidzieć czyjeś zachowanie, często małym
kosztem. Jeśli zobaczę, że Mary otwiera lodówkę, wyjmuje mięso i warzywa
i zaczyna je kroić, nikt nie musi mi mówić, że zgłodniała i chce ugotować,
a następnie zjeść posiłek. Sam do tego dochodzę na podstawie obserwacji jej
zachowania. Nie muszę też zwracać szczególnej uwagi na każdy jej ruch, bo
wiele z nich potrafię przewidzieć, gdyż cała sekwencja czynności jest
podporządkowana konkretnemu celowi: jeden ruch prowadzi do kolejnego.
Nasz mózg z łatwością sam uzupełnia luki, nawet jeśli czegoś nie
zauważyliśmy. Na przykład zakłada, że Mary umyła cebulę, zanim zaczęła ją
siekać, i że przyprawiła warzywa po ich umyciu, a nie odwrotnie. Co więcej,
szczegóły nie mają większego znaczenia, o ile tylko wszystko zakończy się
sukcesem: nieważne, czy siekając cebulę, Mary machnęła nożem dziesięć czy
dwanaście razy ani czy otworzyła lodówkę lewą czy prawą ręką.
Przebiegu rytuałów nie da się natomiast tak łatwo zinterpretować. Ponieważ
kolejne kroki nie wynikają z poprzednich, nasz umysł staje się bezradny.
Weźmy na przykład tak zwane greckie papirusy magiczne, czyli kolekcję
starożytnych tekstów stworzonych w Egipcie w okresie grecko-rzymskim,
zawierających spis zaklęć i rytuałów z tamtych czasów. Jeden z nich, znany jako
numer PGM IV. 3172–3208, zawiera instrukcje dotyczące rytuału mającego
wywołać sny. W tym celu należy:
Przed zachodem słońca zebrać trzy trzciny. Po zachodzie unieść pierwszą trzcinę,
stojąc twarzą do wschodu, i trzykrotnie wypowiedzieć: „Maskelli Maskello
Phnoukentabao Oreobazagra, Rhexikhthon, Ippokhton, Puripeganyx”, następnie
kolejne samogłoski alfabetu, a później słowa: „Lepetan Azarakhtharo, biorę cię, byś
sprowadziła na mnie sen”. Stanąć twarzą do południa i unieść drugą trzcinę,
powtarzając całe zaklęcie, przy czym ostatnią część należy zastąpić słowem
„Throbeia”. Trzymając trzcinę, wykonać obrót: skierować się na północ, a następnie
zachód i trzykrotnie wymówić drugie zaklęcie. Następnie unieść trzecią trzcinę
i wypowiedzieć te same słowa, dodając: „Ie, Ie, wybieram cię do tego celu”. Na każdej
trzcinie zapisać następujące słowa: na pierwszej – „Azarakhtharo”, na drugiej –
„Throbeia”, na trzeciej – „Ie, Ie”. Później wziąć lampę, która nie jest pomalowana na
czerwono, i napełnić ją oliwą z oliwek. Wziąć czysty pas materiału i wypisać
wszystkie nazwy. Wypowiedzieć te słowa do lampy siedem razy. Lampa powinna być
skierowana na wschód, obok niej powinna stać kadzielnica, a w niej należy spalić
nieprzycięte kadzidło. Za pomocą włókien palmy daktylowej połączyć trzciny,
tworząc z nich trójnóg, by postawić na nim lampę. Na głowie należy mieć koronę
z gałązek oliwnych.
•••
Gdy hinduiści biorą udział w jakiejś ceremonii, mogą otrzymać tilak (inna
nazwa to tilaka), znamię na czole wykonywane popiołem z ognia ofiarnego,
sproszkowanym cynobrem lub innym kolorowym proszkiem. Wprawne oko
osoby obeznanej z tym zwyczajem jest w stanie na podstawie rodzaju tilak na
czyimś czole określić przynależność do odłamu hinduizmu, a nawet do
konkretnej świątyni. Podobna tradycja występuje w niektórych Kościołach
chrześcijańskich: na początku Wielkiego Postu i w czasie obrzędów
wielkanocnych na czołach wiernych wykonuje się popiołem znak krzyża. Są też
rytuały, w czasie których otrzymuje się trwałe znamię. Gdy chłopcy z plemienia
Czambri w Papui-Nowej Gwinei wchodzą w dorosłość, nacina się im skórę
bambusowym ostrzem w taki sposób, by powstałe później blizny przypominały
łuski krokodyla. Kiedy mężczyźni przekazują sobie takie znamię lub pokazują
sobie nawzajem własne blizny, nie tylko wyrażają przynależność do grupy, ale
też ją aktywnie tworzą. Rytuał odwołuje się bowiem do najbardziej
podstawowych potrzeb społecznych.
Psycholog społeczny Henri Tajfel aż za dobrze wiedział, jak silne jest
pragnienie łączenia się w grupy. W czasie drugiej wojny światowej zaciągnął
się jako ochotnik do armii francuskiej i został wzięty do niewoli przez
Niemców. Dzięki temu, że płynnie mówił po francusku, zdołał ukryć swoje
polsko-żydowskie pochodzenie. Przeżył, bo podawał się za Francuza.
Natomiast po powrocie do Francji dowiedział się, że cała jego rodzina zginęła
w czasie Holokaustu. Wcześniej studiował chemię, ale to wojenne
doświadczenie sprawiło, że zainteresował się psychologią. Miał duży wkład
w badania nad uprzedzeniami.
Tajfel zdawał sobie sprawę z tego, że to, kim jesteśmy, wypływa z tego, do
jakich grup społecznych należymy. Poczucie przynależności kształtuje naszą
tożsamość i nasz obraz samych siebie. Zamiast jednak skupiać się na miejscu
jednostki w grupie, Tajfel wolał badać miejsce grupy w świadomości jednostki:
samo poczucie przynależności do grupy, choćby najmniejszej. Na początku lat
siedemdziesiątych dwudziestego wieku rozpoczął badania, by sprawdzić, jak
głęboko sięga ta wrodzona potrzeba bycia częścią społeczności. Chciał się
dowiedzieć, jakie jest niezbędne minimum, które wystarczy, by wytworzyło się
poczucie przynależności. Stąd nazwa jego metodologii: paradygmat grupy
minimalnej.
Członków niektórych grup łączą istotne cechy. Zawodnicy z tej samej
drużyny koszykarskiej mają podobne umiejętności, wygląd i cel. Obywateli
Japonii łączą kultura i geny. Weganie są do siebie podobni pod względem
sposobu odżywiania się oraz innych elementów stylu życia. Co jednak
z grupami, do których należą przypadkowi ludzie? Właściciele fioletowych
koszulek? Osoby, których imiona zaczynają się na literę „E”? Urodzeni
21 kwietnia? Co się musi stać, by zaczęli myśleć o sobie jako o grupie? Okazuje
się, że wcale nie tak wiele.
Jak odkryli w czasie badań Tajfel i jego zespół, nawet najbardziej arbitralnie
wskazane cechy grupowe wystarczą, by członkowie uznali, że mają więcej
wspólnego ze sobą nawzajem niż z osobami z zewnątrz. W jednym z badań
pokazywano dzieciom abstrakcyjne prace Paula Klee i Wassilego
Kandinsky’ego i proszono, by wskazały te, które najbardziej im się podobają.
W stylu obu artystów widać znaczne podobieństwa, ale dzieci nie znały ich
twórczości. Po dokonaniu wyboru mali uczestnicy zostali przydzieleni do
grupy Klee i do grupy Kandinsky’ego. W rzeczywistości przydziału do grup
badacze dokonali wcześniej i zupełnie przypadkowo (dzieci nie wiedziały, kto
namalował wybrane przez nie obrazy). Gdy później poproszono uczestników
badania, by rozdali nagrody finansowe kolegom i koleżankom, częściej
obdarowywali oni członków własnej grupy. Podobne wyniki otrzymano, gdy
przydzielano badanych do grup na podstawie innych pozbawionych większego
znaczenia cech. Łączono ze sobą osoby, które zobaczyły więcej kropek na
ekranie, i te, które zobaczyły ich mniej, tworzono drużyny osób mających na
sobie koszulki w takim samym kolorze, a nawet zdawano się na wynik rzutu
monetą. W każdym przypadku wniosek był taki sam: minimalnym warunkiem
wystąpienia poczucia przynależności do grupy jest samo istnienie grupy[15].
Nietrudno zgadnąć, dlaczego wystarczy nam tak niewiele. Jesteśmy istotami
wybitnie społecznymi, należymy do wielu sieci, dzięki którym możemy
przetrwać i dobrze się mieć. Charakter wielu z tych sieci jest niezwykle
dokładnie określony, łatwo stwierdzić, kto jest ich członkiem. Nie mamy
wątpliwości co do tego, kim są nasi krewni, bo wśród nich dorastaliśmy, a inni
członkowie rodziny zapewniają nas o łączących nas więzach krwi. Wiemy, kto
jest naszym przyjacielem, bo wspólnie spędzamy czas i mamy podobne
zainteresowania. Niektóre sieci społeczne są jednak zbyt rozległe i nigdy nie
poznamy wszystkich członków swojego narodu ani grupy etnicznej, wszystkich
wyznawców tej samej religii ani osób o tych samych przekonaniach
politycznych. Umiejętność ich rozpoznania jest jednak kluczowa.
W swojej książce The World Until Yesterday [Świat do wczoraj] geograf Jared
Diamond wyjaśnia, dlaczego może być to nawet kwestia życia i śmierci.
W Nowej Gwinei, gdzie prowadził badania terenowe, członkowie grup
i mieszkańcy wiosek łączą się w większe społeczności, bo mają wspólnych
przodków – istniejących naprawdę lub tylko w mitach. Ponieważ
skonfliktowane plemiona są w ciągłym stanie wojny, każde przypadkowe
spotkanie dwojga nieznajomych może mieć tragiczny finał, o ile nie uznają oni
siebie nawzajem za członków tej samej wspólnoty. Nierzadko się zdarza, że
w czasie przypadkowego spotkania gdzieś w lesie godzinami wyliczają oni
swoich krewnych i wyjaśniają charakter więzi rodzinnych, starając się trafić na
wspólnego przodka i uniknąć rozlewu krwi.
Nie trzeba jednak wcale wojny. Członkowie jednej grupy wolą handlować
i współdziałać ze sobą nawzajem niż z osobami z zewnątrz. Jeśli nie wiadomo,
z kim ma się do czynienia, najłatwiej rozpoznać swoich na podstawie ich
wyglądu i zachowania – to zjawisko zwane z angielska phenotypic matching
(dobieranie się według fenotypu): podobnie jak inne zwierzęta tworzące
złożone struktury społeczne wytworzyliśmy w drodze ewolucji mechanizm,
który pozwala wyciągać wnioski na podstawie podobieństwa do nas i do
członków naszej grupy i w ten sposób rozpoznawać inne osoby z nami
spokrewnione. To bardzo przydatna metoda heurystyczna, ponieważ cechy
genotypowe i fenotypowe zwykle występują w korelacji. Innymi słowy, osoby
o podobnym genotypie często łączy zauważalne podobieństwo, na przykład
w wyglądzie lub zachowaniu (czyli fenotyp). Dlatego nierzadko rozsądne
będzie założenie, że ktoś, kto wygląda podobnie do nas, jest z nami
spokrewniony bliżej niż osoba o całkiem innej powierzchowności.
Badania wykazały, że często posługujemy się takimi wskazówkami,
podejmując decyzję, z kim nawiązać kontakt i w jaki sposób to zrobić.
Na przykład rodzice, zwłaszcza ojcowie, mają tendencję do faworyzowania
tych dzieci, które są do nich bardziej podobne. Nawet gdy otaczają nas
nieznajomi, oceniamy obce nam osoby bardziej przychylnie i chętniej im
pomagamy, gdy ich rysy twarzy są podobne do naszych[16]. Dobieramy się
według fenotypu również wówczas, gdy w grę wchodzi podobieństwo
o charakterze symbolicznym. Na Mauritiusie przeprowadzono badanie,
którego wyniki pokazały, że ludzie są bardziej skłonni ufać obcym, gdy zobaczą
znak przynależności do własnej wspólnoty. Na przykład w czasie gry
chrześcijanie przydzielają więcej pieniędzy innym chrześcijanom noszącym
krzyż, hinduiści zaś – innym hinduistom mającym tilak[17]. Wyznawcom
własnej religii, którzy nosili znaki innej religii, czyli na przykład hinduistom
z krzyżem, ufano mniej.
Nie jesteśmy jedynym gatunkiem, którego przedstawiciele dobierają się
według fenotypu, by znaleźć potencjalnych sprzymierzeńców, ale niezrównane
bogactwo naszej kultury pozwala nam korzystać z tej strategii w wyjątkowy
sposób. Każde społeczeństwo ma własne, niepowtarzalne sposoby ekspresji:
język, strój, makijaż i – rzecz jasna – rytuały. Ponieważ są one typowe dla
konkretnej kultury, stanowią niezwykle czytelne sygnały przynależności.
We wszystkich wspólnotach ludzie gromadzą się na posiłki, ale może tylko
w naszej grupie przed jedzeniem śpiewamy jedyną w swoim rodzaju pieśń.
Wszyscy w jakiś sposób dbają o czystość, ale może my wyróżniamy się tym, że
jej oznaką jest dla nas kolor niebieski. Takie szczegóły mogą być przeróżne, ale
niezwykle nośnym znakiem są właśnie rytuały, czyli symbole łączące w sobie
wymiar abstrakcyjny i bardzo konkretny, realizowany w określonych
działaniach. Rytuały dają nam wiedzę o schematach ludzkich zachowań: ci,
którzy w danej sferze życia działają podobnie do nas, prawdopodobnie mają
z nami więcej wspólnego[18].
•••
Zastanawialiście się może kiedyś, dlaczego żołnierze, niezależnie od tego,
w jakim wojsku służą, poświęcają tyle czasu na musztrę – czyli po prostu
maszerowanie w tę i z powrotem? W starożytności jednostki wojskowe
ćwiczyły w taki sposób manewry techniczne wykorzystywane w boju.
We współczesnych czasach, gdy pole walki zdominowała broń dalekiego
zasięgu, wysłanie grupy żołnierzy na otwarty teren, by tam maszerowali
w szyku, oznaczałoby jednak misję samobójczą. Poza tym nawet takie rodzaje
sił zbrojnych, które nie angażują się w walkę na ziemi – jak lotnictwo –
regularnie przechodzą musztrę i ćwiczą marsz. Po co nawet najbardziej
zaawansowane armie świata uparcie trzymają się tej przestarzałej praktyki?
Na to pytanie próbował odpowiedzieć historyk William H. McNeill w swojej
książce Keeping Together in Time [Trzymać się razem przez wieki] z 1995 roku.
Według niego dzięki wspólnemu działaniu w wyraźnym rytmie powstają
uczucia, a wraz z nimi – więzi między żołnierzami.
McNeill wiedział, o czym mówi. Sam walczył w drugiej wojnie światowej:
przez trzy lata służył jako artylerzysta w armii Stanów Zjednoczonych.
W czasie podstawowego szkolenia w Teksasie często czuł się sfrustrowany
brakiem ćwiczeń praktycznych. W jego batalionie brakowało sprzętu,
dysponowano tylko jednym działem przeciwlotniczym, w dodatku
niesprawnym. Z braku lepszych zajęć oficerowie kazali podwładnym
godzinami maszerować w tę i we w tę. Marsz stał się celem samym w sobie,
narzuconym raczej przez tradycję niż przez faktyczną potrzebę. „Trudno
byłoby sobie wyobrazić bardziej bezsensowne zadanie” – pisze McNeill.
Wkrótce jednak zdał sobie sprawę z tego, że choć z pozoru było to bezowocne
ćwiczenie, żołnierze nie protestowali, gdy kazano im paradować we wspólnym
tempie. On sam nie był wyjątkiem. Przeciwnie – według jego opisu ten
rytmiczny rytuał wprawiał ich wręcz w euforię i dawał wszystkim
maszerującym wrażenie, że dzięki niemu się rozwijają.
•••
Oczywiście rytuały są również powszechnie stosowaną metodą socjalizacji
dzieci. Dziś dysponujemy wynikami badań, które pokazują, jak ona działa.
Nicole Wen, Patricia Herrmann i Cristine Legare z Wydziału Psychologii na
Uniwersytecie Teksańskim w losowy sposób podzieliły na grupy
siedemdziesięcioro jeden dzieci i rozdały im atrybuty symbolizujące
przynależność do danej drużyny[26]. Przez dwa tygodnie dzieci odbyły po sześć
spotkań, w czasie których tworzyły naszyjniki z koralików. W połowie grup
zrobiono z tego rytuał: przy nawlekaniu koralików należało wykonać kilka
zbędnych czynności, między innymi dotknąć nimi czoła, klasnąć w dłonie
i układać określone sekwencje kolorów. Pozostałe drużyny posłużyły jako grupa
kontrolna – po prostu dano im zestaw koralików i sznurek i poproszono
o stworzenie naszyjników. Wszystkim grupom powiedziano przy tym, że biorą
udział we wspólnej zabawie. Następnie badaczki sprawdzały, w jakim stopniu
dzieci czują się związane ze swoją grupą. Okazało się, że poczucie
przynależności było silniejsze w drużynie, dla której wykonywanie naszyjnika
było formą rytuału: dzieci wolały nie rozstawać się z atrybutami grupy
i chętniej wybierały siebie nawzajem jako partnerów w innych zadaniach.
Dalsze badania prowadzone według tego samego wzorca ujawniły, że dzieci
biorące udział we wspólnych rytuałach bardziej obawiały się obcych i baczniej
obserwowały ich zachowanie[27].
Tu dochodzimy do kluczowego wniosku: w czasie wspólnych ceremonii
wykorzystywane są najstarsze sposoby budowania więzi ze wspólnotą, takie
jak wizualne symbole przynależności czy podobne zachowanie wszystkich
członków. Te elementy znaleźć można w przeróżnych dziedzinach życia
społecznego. Sportowcy, strażacy, pielęgniarze, a czasem i uczniowie noszą
jednakowe stroje i działają razem, dążąc do wspólnego celu. Dzięki temu rodzą
się tożsamość grupowa i więzi wewnątrzgrupowe – nie zawsze są więc do tego
potrzebne rytuały. A jednak to właśnie one – dzięki temu, że są symboliczne,
mają odgórnie narzuconą strukturę i nie służą konkretnemu celowi – swoją
skutecznością znacznie przewyższają inne narzędzia i pozwalają wytworzyć
takie poczucie więzi, jakiego nie przyniesie żadne inne wspólne działanie.
Rytuał to podstawowy paradygmat grupy minimalnej. Pamiętajmy jednak, że
mówimy o grupie minimalnej. Jeśli jej członkowie będą nosić podobne
emblematy przypominające o przynależności do niej, ale zabraknie
dodatkowego wzmocnienia tego poczucia, to nie wystarczy, by rozwinęła się
między nimi współpraca na wysokim poziomie.
Tu właśnie zaczyna się magia rytuału.
•••
Amerykański filozof Denis Dutton był znany z kontrowersyjnych poglądów na
sztukę. Twierdził mianowicie, że wszystkich ludzi łączy wrodzone zamiłowanie
do niej, i krytykował wszelkie formy działalności artystycznej przeznaczone
jedynie dla wąskiego grona odbiorców. Jako redaktor czasopisma „Philosophy
and Literature” zapoczątkował Bad Writing Contest [Konkurs złego pisarstwa],
w którym przyznawane są nagrody za największe pseudonaukowe brednie
napisane w najbardziej paskudnym stylu, których nadęci autorzy udają, że
stworzyli coś z sensem i głębią. W 1984 roku Dutton przeniósł się do Nowej
Zelandii, by rozpocząć pracę na Uniwersytecie Canterbury. Zafascynowała go
sztuka Oceanii, zwłaszcza rzeźby wykonywane przez rdzenną ludność Nowej
Gwinei. Po przeczytaniu tego, co na temat tych dzieł sztuki mieli do
powiedzenia europejscy autorzy analiz naukowych, zaczął się zastanawiać, jak
ich opisy i oceny miałyby się do opinii samych artystów. By się tego dowiedzieć,
udał się do Nowej Gwinei i rozpoczął badania etnograficzne
w Yentchenmangua – małej osadzie nad rzeką Sepik, gdzie nadal kwitła
tradycja wykonywania rzeźb. Większość wieczorów i nocy w Yentchenmangua
Dutton spędził na integrowaniu się z mieszkańcami w tak zwanym domu
mężczyzn – wspólnej dużej chacie, w której mężczyźni z różnych plemiennych
społeczności gromadzą się, by omawiać istotne sprawy i odbywać wspólne
ceremonie. Jednej nocy zauważył, że zebrani wydawali się przybici i czymś
zmartwieni. Spytał więc, co się dzieje. Jego gospodarze wyjaśnili, że dzięki
wizytom turystów sąsiednie wioski mają zapewniony skromny dochód –
w przeciwieństwie do Yentchenmangua, którego nikt nie odwiedza. Stąd
właśnie przygnębienie. Jak mogliby przyciągnąć gości? Po naradzie zwrócili się
do Duttona z pytaniem, czy ma dla nich jakąś radę.
Z braku innych pomysłów rzucił pierwsze, co przyszło mu do głowy.
Przypomniał sobie, jak obserwował trenerów motywacyjnych w Nowej
Zelandii.
– No nie wiem. Może spróbowalibyście... chodzenia po ogniu? – wypalił
żartem.
– Co masz na myśli? – spytali zaciekawieni.
– Rozpalcie wielkie ognisko i przechodźcie po nim boso. Taki widok
z pewnością przyciągnie turystów!
Spodziewał się, że ta propozycja rozbawi miejscowych i wprawi ich w nieco
lepszy humor. Oni wydawali się jednak całkiem zainteresowani. Właściwie
wszyscy uznali, że to znakomity pomysł.
– Nauczysz nas tego? – spytali z szeroko otwartymi oczami.
Do Duttona zaczynało docierać, że chyba przesadził.
– Może i tak. Zobaczymy – odpowiedział w nadziei, że uda mu się zmienić
temat. Na to było już za późno. – A więc jutro! – zadecydował.
Nazajutrz rano cała wioska zebrała się i otoczyła go kręgiem, oczekując na
wskazówki. Dutton był sceptykiem i często mawiał, że w przeciwieństwie do
tego, co twierdzą nowozelandzcy szamani, chodzenie po ogniu da się
racjonalnie wyjaśnić za pomocą praw fizyki. Węgiel słabo przewodzi ciepło,
a to oznacza, że jeśli się go dotknie, nie od razu nas sparzy – w przypadku
dotknięcia gorącego metalu dzieje się inaczej. Można więc chodzić po
rozżarzonych węglach i uniknąć poparzenia. Teoria jednak to jedno,
a praktyka – drugie. Poza tym Dutton obserwował dość takich spacerów, by
zdawać sobie sprawę z tego, że mogą się skończyć poważnym uszkodzeniem
ciała. Był więc przerażony, gdy pomagał tworzyć stos i rozkładać węgle,
a następnie sam miał po nich przejść. Czy to w ogóle może się udać? Co jeśli
komuś stanie się krzywda? Co jeśli jemu coś się stanie? Pomimo najgorszych
obaw wszystko poszło dobrze i nikt nie ucierpiał. Spacer po ogniu okazał się
wielkim sukcesem, wieści o nim szybko się rozeszły. Gdy organizowano go po
raz drugi, przybyli mieszkańcy okolicznych wiosek. Miejscowi nie pozwolili im
na udział w obrzędzie i prędko zgasili ogień, żeby nikomu nie przyszło do
głowy ukraść im pomysł. Teraz to był ich rytuał.
Przed swym powrotem do domu Dutton zadał mieszkańcom
Yentchenmangua pytanie:
– Co będzie, jeśli w przyszłości odwiedzi was jakiś antropolog i spyta
o genezę rytuału chodzenia po ogniu? Co mu powiecie?
– O, to proste – usłyszał w odpowiedzi. – Powiemy, że zawsze tak robiliśmy.
Nasi ojcowie chodzili po ogniu, przed nimi ich ojcowie, a nasi praprzodkowie
nauczyli się tego od białego boga.
Mieszkańcy Yentchenmangua dobrze rozumieli, że obrzędy mają moc dzięki
tradycji. To nie bez znaczenia, bo wcale nie wszystko, co stare, uchodzi za
lepsze. Jeśli powiem wam, że mój telefon komórkowy ma dwadzieścia lat,
wcale nie dojdziecie do wniosku, że z pewnością jest to znakomite urządzenie.
W niektórych przypadkach to, co stare i niezmienne, jest przeżytkiem.
„Technologie” kulturowe – w przeciwieństwie do gadżetów elektronicznych –
z wiekiem zyskują moc. Rytuał, który istnieje od niepamiętnych czasów, musiał
być praktykowany przez niezliczone pokolenia i najwyraźniej niósł im jakiś
pożytek. Im starszy jest obyczaj, tym lepszy – niczym dobre wino. Dlatego
właśnie uczestnicy tak często uparcie twierdzą, że w praktykowanych przez
nich ceremoniach od wieków nic się nie zmieniło – nawet jeśli w istocie były
one modyfikowane. Członkowie każdej społeczności, w której prowadziłem
badania, zapewniali mnie, że ich tradycje są przekazywane z pokolenia na
pokolenie dokładnie w tej samej formie. Nawet jeśli zwracałem im uwagę na to,
że pewne elementy bez wątpienia wyglądały kiedyś inaczej, zbywali mnie,
mówiąc, że to rzadki i nieistotny wyjątek. „Faktycznie, kiedyś składaliśmy
w ofierze woły, a dziś składamy owce. Ale to tylko dlatego, że wołów już
w naszej okolicy nie ma” – usłyszałem od pewnej Greczynki. Ciągłość ma
ogromne znaczenie. Jeśli powtarzamy rytuał w takiej samej formie, w jakiej
wykonywano go przez wieki, to uczestniczymy w czymś znacznie większym od
nas samych, a nawet od całej naszej społeczności. Stajemy się częścią
wspólnoty istniejącej poza przestrzenią i czasem.
Choć ten transcendentalny wymiar przynależności do grupy da się też po
prostu wyrazić słowami, uczestniczenie we wspólnych rytuałach pozwala go
odczuć w znacznie głębszy sposób. Zdał sobie z tego sprawę Abraham Maslow.
Ten amerykański psycholog zasłynął swoją teorią motywacji, opartą na
hierarchii potrzeb. Przedstawił ją jako piramidę, w której na najniższym
poziomie znajdują się potrzeby najbardziej podstawowe, fizjologiczne:
pożywienia, schronienia, prokreacji – absolutne minimum konieczne do
przetrwania naszego gatunku. Na wyższych poziomach Maslow umieścił
potrzeby bezpieczeństwa osobistego i finansowego, miłości i przynależności,
uznania. Jeśli zaspokoimy wszystkie te potrzeby, odczuwamy zadowolenie.
By jednak wieść naprawdę szczęśliwe życie, musimy – według Maslowa –
zaspokoić potrzebę samorealizacji, umieszczoną blisko szczytu piramidy.
Zawierają się w niej między innymi potrzeby harmonii i piękna, potrzeby
poznawcze, potrzeba zrealizowania swojego potencjału, wszystko to, czemu
przypisujemy głębszy sens. Na samej górze Maslow umieścił potrzebę
transcendencji. W jednym z wykładów przedstawił, jak stopniowo zaczęliśmy
pojmować rolę rytuału w zaspokajaniu tej właśnie potrzeby.
Maslow pracował na uczelni, ale unikał uroczystości akademickich, które
uważał za czystą stratę czasu. Gdy jednak zaczął kierować swoim wydziałem,
musiał regularnie pojawiać się na zakończeniu roku. Wraz ze
współpracownikami i studentami uczestniczył w tych obchodach ubrany
w tradycyjny strój akademicki. Obserwował przy tym panujące konwenanse
i wykorzystywane symbole, co sprawiło, że zaczął patrzeć na te ceremonie
z nowej perspektywy. Dotarło do niego, że udział w corocznym święcie czyni
z niego uczestnika niekończącego się kulturowego pochodu. Robert Bellah,
socjolog, który przysłuchiwał się wykładowi Maslowa, tak zapamiętał ten
obraz:
Daleko, daleko przed nami na czele tego pochodu szedł Sokrates. Nieco za nim, ale
nadal z przodu [...] Spinoza. Krok dalej – Freud, nauczyciele Maslowa i on sam,
a następnie jego studenci i ich uczniowie, pokolenie za pokoleniem, wraz z tymi,
którzy jeszcze się nie narodzili[28].
Wszelkie tradycje wydają się mieć znaczenie, ale rytuały wyróżniają się na
ich tle. W serii badań prowadzonych pod kierunkiem Daniela Steina na
Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley jego zespół sprawdzał, jak ludzie
reagują na zmianę tradycji[30]. Okazało się, że wszelkie modyfikacje wywołują
oburzenie, bo są postrzegane jako obraza wspólnych świętości. Na przykład
członkowie bractw studenckich mówili, że nie wolno pomijać takich rytuałów
jak odmawianie wyznania wiary i wyliczanie nazwisk założycieli, i byli
poirytowani i sfrustrowani, gdy nowi członkowie je zaniedbywali. Nie
reagowali jednak takim gniewem, jeśli ktoś nie uszanował mniej
zrytualizowanych tradycji, na przykład nie pojawił się w dniu zapisów na
zajęcia albo nie przyszedł na wspólną naukę. Badacze uszeregowali różne
elementy życia studenckiego według stopnia zrytualizowania, wziąwszy pod
uwagę liczbę powtórzeń, zbędność lub przydatność, sztywność zasady.
Zorientowali się, że otrzymana kolejność odzwierciedla osąd moralny
wyrażony przez uczestników: im większa rytualizacja, tym większe było ich
wzburzenie w przypadku pominięcia danej czynności.
W innym badaniu pytano mieszkańców Stanów Zjednoczonych, jak
zareagowaliby na zmianę daty jednego ze świąt państwowych. Proszono
uczestników, by wyobrazili sobie, że rząd postanowił „obchodzić święto
o tydzień wcześniej”. Nie byłaby to zresztą precedensowa sytuacja. W 1939 roku
prezydent Franklin Delano Roosevelt wydał proklamację, na mocy której
obchody Święta Dziękczynienia miały zostać przeniesione, tak żeby
konsumenci wydali więcej podczas przedłużonego w ten sposób sezonu
bożonarodzeniowego. Wywołało to ogromną wrzawę. Większości
Amerykanów nie spodobała się ta zmiana (która przeszła do historii jako
Franksgiving[31]), liczne stany odmówiły jej wprowadzenia. Nic więc dziwnego,
że i uczestnikom badania nie przypadła do gustu podobna propozycja. Nie
wszystkie jednak święta liczyły się tak samo – i nie chodziło bynajmniej o to,
czy mowa o uroczystości religijnej, czy świeckiej. Próba przeniesienia tych,
które wiążą się z określonymi rytuałami – Bożego Narodzenia, Święta
Dziękczynienia, Nowego Roku – wywoływała dwukrotnie więcej złości niż
propozycja przesunięcia daty Dnia Kolumba, Święta Pracy lub obchodów
rocznicy urodzin George’a Washingtona. Co więcej, badani ocenili
proponowaną zmianę jako nie tylko irytującą i niepraktyczną, ale też moralnie
niewłaściwą. W dalszych badaniach ujawniono, że wystarczy nawet mniej
znacząca modyfikacja, na przykład dotycząca jednego ze składników
świątecznego posiłku, by wywołać takie oburzenie, że ludzie zaczną karać
członków własnej grupy za sprzeniewierzenie się wspólnej tradycji.
•••
Dzięki symbolom przypominającym o przynależności do grupy i o ciągłości
tradycji, łączącym idee z działaniem i nadającym sens doświadczeniu, rytuały
wywołują poczucie jedności, dzięki któremu zbieranina pojedynczych osób
staje się wspólnotą. Ponieważ te uczucia wiążą się z konkretnymi
czynnościami i wydarzeniami, ich skutki są ulotne. To samo w sobie nie
wystarczy, by zapewnić społeczne spoiwo, które utrwali i wzmocni więzi
międzyludzkie. Aby je na dobre scementować, w rytuały trzeba włączyć
dodatkowe mechanizmy.
W 2011 roku psycholog Quentin Atkinson i antropolog Harley Whitehouse
sprawdzili, co antropologom udało się dotąd ustalić w sprawie podobieństw
łączących rytuały praktykowane na całym świecie. Przeszukali bazę Human
Relations Area Files (HRAF) – największe na świecie archiwum etnograficzne na
Uniwersytecie Yale i zebrali dane o sześciuset czterdziestu pięciu rytuałach
odbywanych przez siedemdziesiąt cztery różne kultury. Były to rozmaite
praktyki: od przepowiadania przyszłości przez afrykański lud Azande do
krwawych obrzędów inicjacji Czarnych Stóp, czyli grupy plemion
zamieszkujących Amerykę Północną[32]. Po głębszej analizie okazało się, że ta
różnorodność ma granice: większość rytuałów opiera się na dwóch strategiach
zwiększających ich skuteczność.
Z jednej strony istnieją rytuały często powtarzane: co miesiąc, co tydzień,
nawet kilka razy dziennie. Raczej nie są szczególnie efektowne ani ekscytujące.
Z drugiej strony mamy ceremonie wykonywane rzadziej (raz w roku, raz na
pokolenie, nawet jedynie raz w życiu), ale wywołujące silne emocje i bardzo
widowiskowe[33]. Wygląda na to, że właśnie te dwa czynniki stanowią
o atrakcyjności rytuału: powtarzalność i zdolność budzenia silnych emocji.
Choć codziennie pojawia się jakiś nowy rytuał, większość zostanie szybko
zapomniana. Te z nich, które przetrwają próbę czasu i staną się tradycją,
odznaczają się jedną z tych cech[34].
Wniosek ten zgadza się z zaproponowanym przez Whitehouse’a podziałem
rytuałów na dwa typy: doktrynalny oraz imaginacyjny. To dwa różne rodzaje
doświadczeń i dwie różne drogi do stworzenia więzi w grupie.
Jednym ze sposobów utrwalenia tej więzi jest właśnie częste dokładanie
społecznego spoiwa. Wypełnia ono wszystkie ubytki, każda nowa warstwa
wzmacnia relację. Dla chrześcijan jest to niedzielna msza, dla muzułmanów –
piątkowa modlitwa, dla żydów – szabat. W każdej z najważniejszych religii
świata wierni zbierają się na wspólne praktyki. Dzieje się tak zresztą również
w rzeczywistości świeckiej. W większości szkół w Stanach Zjednoczonych
każdego dnia przed lekcjami uczniowie ślubują wierność fladze państwowej,
a na otwarciu zawodów sportowych śpiewa się hymn. Żołnierze rozpoczynają
dzień od uroczystego podniesienia flagi. W wielu korporacjach istnieje zwyczaj
wspólnego rozpoczynania weekendu, na przykład piątkową wizytą w barze.
Takie właśnie rytuały Whitehouse zaklasyfikowałby jako doktrynalne.
Powtarzalność jest szczególnie istotna dla grup ceniących sobie wspólną
tożsamość i wspólne wartości. Regularne eksponowanie symbolu społeczności
(krzyża, logo korporacji, firmowych materiałów promocyjnych) nie pozwala
zapomnieć o łączącym jej członków podobieństwie i o jedności, dzięki którym
wykuwa się tożsamość wspólnotowa. Praktykowanie stałych obyczajów
i przypominanie o wartościach podzielanych przez wszystkich pomaga
przyswoić obowiązujące w grupie normy i gwarantuje, że nie odejdą one
w zapomnienie i będą przekazywane dalej.
Co więcej, dzięki nieustannie przypominanym rytuałom łatwiej
zidentyfikować zaangażowanych członków społeczności i zauważyć wszelkie
odchylenia od przyjętych zasad. Czynności rytualne mają ściśle określony
przebieg: należy je wykonywać z dużą precyzją. By przyswoić sobie cały
porządek skomplikowanego obrzędu, trzeba często go praktykować – dzięki
regularnemu ćwiczeniu poszczególne gesty wchodzą w krew. Doświadczeni
uczestnicy działają później niemal odruchowo, tymczasem dla postronnych
obserwatorów każdy ruch jest owiany tajemnicą i dlatego łatwo ich nie
zauważyć. Nie wystarczy naśladować innych. Jeżeli kiedykolwiek
uczestniczyliście po raz pierwszy w praktykach wyznawców obcej dla was
religii, prawdopodobnie nie byliście pewni, jak się zachować. Wszyscy
pozostali doskonale wiedzieli, co robić, gdzie usiąść, kiedy uklęknąć, wstać czy
śpiewać, jak zwracać się do innych, kiedy cała ceremonia się rozpoczyna i kiedy
kończy. Pewnie czuliście się niezbyt komfortowo, bo wszyscy doskonale
widzieli, że jesteście przybyszami z zewnątrz. I o to właśnie chodzi.
Innym sposobem na wzmocnienie rytualnego spoiwa jest wprowadzenie
katalizatora – takiego elementu, który w połączeniu z pozostałymi składnikami
sprawi, że wspólny obrzęd z jeszcze większą łatwością będzie jednoczył
społeczność. Tego wzmocnienia nie zapewnia powtarzalność. Pojawia się ono
dzięki rozmachowi, podniosłej atmosferze i zdolności wzbudzania silnych
emocji[35]. Weźmy na przykład coroczną ceremonię otwarcia nowej sesji
parlamentu w Wielkiej Brytanii. Przed uroczystością król lub królowa w asyście
kawalerii wyruszają z pałacu Buckingham w złotej karocy do Izby Lordów
w Pałacu Westminsterskim. W innym powozie na ozdobnej poduszce
przewożone są insygnia królewskie: korona, tradycyjne nakrycie głowy i miecz.
Rola stróżów tych królewskich kosztowności to zaszczyt przechodzący
z pokolenia na pokolenie. Oddzielnie transportowane są dwie złote królewskie
buławy. Na miejsce przybywa też książę Walii. Setki funkcjonariuszy
państwowych w kolorowych strojach mają za zadanie jedynie stać, maszerować
i czasem się ukłonić. Gdy skończą machać białymi i czarnymi laskami,
srebrnymi mieczami i złotymi buławami, zjawia się monarcha w odświętnych
szatach. Ma na sobie między innymi ponadpięciometrowy płaszcz
z czerwonego aksamitu (tak zwaną Robe of State), który niesie za nim czwórka
dzieci, i klejnoty o wartości ponad pięciu miliardów dolarów. Głowa państwa
zasiada na złotym tronie i odbywa się uroczyste powitanie – to tradycyjna rola
członków Izby Lordów w uroczystych szatach i sędziów brytyjskiego Sądu
Najwyższego (High Court of Justice) w specjalnych perukach. Lord kanclerz
przyklęka, wyjmuje z jedwabnego woreczka kartkę z tekstem przemówienia
i wręcza ją monarsze. Dopiero po wygłoszeniu mowy członkowie parlamentu
mogą udać się na sesję, by tam omawiać sprawy państwa.
Tak efektowną oprawę mogą mieć nie tylko uroczystości na szczeblu
państwowym. Również w życiu prywatnym lubimy z rozmachem świętować
najważniejsze okazje. Od rozmaitych przełomowych momentów, takich jak
osiemnaste urodziny albo ślub, do rodzinnych spotkań w Boże Narodzenie,
Chanukę czy Święto Dziękczynienia – wszystkie wiążą się z widowiskowymi
rytuałami. Teatralny charakter oddziałujący na wszystkie zmysły sprawia, że
całkiem przyziemne i zwyczajne sprawy zmieniają się w coś nadzwyczajnego.
Pojawiają się światła i kolory, muzyka, śpiew i taniec, zapach jedzenia
i kadzidła, czasem też – dosłownie i w przenośni – fajerwerki. Te elementy
uruchamiają mechanizmy psychologiczne związane z ocenianiem i aprobatą.
Gdy uczestniczymy w takim niesamowitym rytuale, jakiś głos w naszej głowie
szepcze: „Bądź czujny, zapamiętaj tę chwilę, bo oto dzieje się coś ważnego, co
ma olbrzymie znaczenie”. Im bardziej istotny moment, tym bardziej
wyjątkowy jest rytuał. To tak, jakby ktoś dołożył starań, by nadać chwili większe
znaczenie. Dlatego właśnie przywódcy, którym brak poparcia wśród ludu,
wyprawiają piękne ceremonie chętniej niż ci wybrani demokratycznie. Tłumne
wiece i szumne parady wojskowe najczęściej zobaczymy w państwie
kierowanym przez tyrana albo w krajach rządzonych przez monarchów
pozbawionych realnej władzy. W niektórych częściach Europy koronacji
towarzyszy większy przepych niż inauguracji kadencji premiera lub ministra,
którzy dzierżą faktyczną władzę. Olśniewające rytuały przemawiają do
wszystkich zmysłów i tak rodzą się wyjątkowe wspomnienia. Zachwycamy się
tym rozmachem. Są jednak takie uroczystości, które podnoszą poprzeczkę
jeszcze wyżej.
•••
Katolik spytany o uczestniczenie we mszy prawdopodobnie zacznie opisywać
to, co zazwyczaj dzieje się w czasie liturgii, a nie jedną konkretną mszę,
w której wziął udział. Bez wątpienia odtworzy z pamięci wszystkie szczegóły.
Będzie w stanie to zrobić, bo wielokrotnie uczestniczył w powtarzalnych
ceremoniach, które zapisały się w jego pamięci semantycznej. Choć jednak
praktyka czyni mistrza, to emocje przeobrażają zwykłe chwile w wyjątkowy
czas. Rytuały imaginacyjne to niezapomniane doświadczenia, które stają się
integralną częścią naszej tożsamości i biografii. Pozostawiają po sobie
wspomnienia mające dla nas osobiste znaczenie. Określamy je jako
epizodyczne.
Aby pojąć różnicę pomiędzy pamięcią semantyczną a epizodyczną,
wyobraźcie sobie, że idziecie przez łąkę porośniętą wysoką trawą. Przy każdym
kroku jej źdźbła uginają się pod waszymi stopami, więc zostawiacie za sobą
widoczny ślad. Gdybyście chcieli wrócić tą samą drogą, wystarczyłoby pewnie
iść po tych śladach. Jeśli natomiast pójdziecie w inną stronę, trawa zacznie się
unosić. Po kilku dniach nie będzie widać, którędy przeszliście. Jeżeli jednak
przez dłuższy czas będziecie codziennie powtarzać tę samą trasę, stopniowo
wydepczecie wyraźniejszą ścieżkę, która tak szybko nie zniknie. Będzie to efekt
wielokrotnych spacerów, nie jednego z nich. Podobnie tworzą się wspomnienia
semantyczne. Każde doświadczenie aktywuje określony wzorzec neuronowy
w naszym mózgu. Większość z nich szybko znika, ale jeśli będziemy częściej
przeżywać takie samo doświadczenie, powstaną trwalsze wzorce. Jak mawiał
Donald Hebb, neurony, które są razem aktywowane, łączą się (ang. Neurons that
fire together, wire together).
Teraz wyobraźcie sobie, że zamiast iść przez łąkę, wjeżdżacie na nią
buldożerem. Zagłębia się on w ziemi, wyrywa rośliny z korzeniami i wyrzyna
trwałą trasę, która pozostanie widoczna przez kilkadziesiąt lat, choćby trawa
odrosła. Jego działalność można porównać do tego, co z naszymi mózgami
robią naprawdę wyjątkowe doświadczenia. Już jedno zdarzenie potrafi
doprowadzić do wytworzenia się wzorca neuronowego, który będzie aktywny
długie lata. Najbardziej osobliwe rytuały zapamiętujemy jako żywe obrazy –
a nie ogólne schematy – dlatego właśnie nazywamy je imaginacyjnymi.
Wspomnienia epizodyczne są związane z wyjątkowymi, często
traumatycznymi zdarzeniami, silnie działającymi na nasze emocje, takimi jak
doświadczenie śmierci, narodziny dziecka lub widok własnego domu
w płomieniach. Takie chwile mają na nas głęboki wpływ, kształtują naszą
tożsamość i to, w jaki sposób postrzegamy siebie.
Ekstremalne rytuały – chodzenie po ogniu w Grecji i Hiszpanii, przebijanie
ciała przez Hindusów, otrzęsiny w college’u, wymagające zadania na
rozpoczęcie służby w wojsku lub w jednostkach paramilitarnych na całym
świecie – to doświadczenia formacyjne, które ze zbieraniny obcych sobie osób
tworzą grupę. To właśnie typowe przekłady rytuałów imaginacyjnych
w rozumieniu Whitehouse’a. Ponieważ ważne dla nas chwile dzielimy z innymi
osobami, mamy zarówno osobiste, jak i wspólne wspomnienia, zaciera się
granica pomiędzy jednostką a społecznością. Kiedy nasze doświadczenie może
zrozumieć jedynie krąg osób, które wraz z nami przeszły pewną próbę,
zaczynają nas łączyć niezwykle silne więzi. Whitehouse pisze nawet o pewnego
rodzaju nabytym pokrewieństwie – członkowie rodziny razem stawiają czoła
życiowym trudnościom i to ich do siebie zbliża. Poczucie psychicznego
pokrewieństwa może się wytworzyć również po wspólnym przeżyciu
traumatycznego rytuału. Ma to odbicie w doborze słów – uczestnicy często
zwracają się do siebie „bracie” i „siostro”.
Ceremonie imaginacyjne pozostawiają po sobie niepowtarzalne
wspomnienia, mają również olbrzymi wpływ na grupę jako całość. Ze względu
na swój ekspresyjny charakter należą do niewdzięcznych przedmiotów badań.
Antropologowie od dawna przypuszczali, że wspólnie przeżyty obrzęd może
scalić grupę, ale nie udawało się tego potwierdzić w sposób naukowy.
W efekcie długo nie mogliśmy w pełni zrozumieć tej starej i jakże skutecznej
techniki społecznej, a co za tym idzie – również wykorzystać jej potencjału.
Wszystko błyskawicznie się zmieniło za sprawą interdyscyplinarnych badań
humanistycznych, które pozwoliły spojrzeć na rytuały z nowej perspektywy
i lepiej pojąć ich naturę.
Rozdział 5
Uniesienie
Ojciec zabrał mnie na pierwszy mecz piłki nożnej, kiedy miałem jakieś osiem
lat. I nie, nie był to futbol amerykański, ale najprawdziwsza piłka nożna. Żaden
inny sport na świecie nie cieszy się taką popularnością ani nie ma takiego
wpływu na całe społeczeństwo, w żadnej też dyscyplinie nie obraca się takimi
pieniędzmi.
Zjawiliśmy się na miejscu dwie godziny przed meczem, żeby zająć dobre
miejsca. Ulubieńcy kibiców z mojego miasta byli właśnie na najlepszej drodze
do zwycięstwa w mistrzostwach, więc zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że
stadion będzie szczelnie wypełniony ludźmi. W tamtych czasach nie kupowało
się biletów z konkretnym numerem siedzenia. Właściwie nie było nawet
siedzeń – jedynie rzędy betonowych schodów, a zajmowanie ich przebiegało
w myśl zasady „kto pierwszy, ten lepszy”. Można było za kilka drachm kupić od
ulicznych sprzedawców prostokątne kawałki polistyrenu służące za poduszki.
Ze zdumieniem przekonałem się, że były one używane jedynie przed
rozpoczęciem meczu. Skoro tylko nasza drużyna wyszła na boisko, ludzie
zerwali się na równe nogi, wyrzucili poduszki w powietrze i już więcej nie
usiedli. Przez większość rozgrywki ojciec próbował mnie podnosić, żebym
mógł śledzić akcję. Nie to było jednak dla mnie najważniejsze. Najciekawsze
działo się właśnie na schodach. Czterdzieści tysięcy fanów ubranych na biało-
czarno – to był dopiero widok. Pierwszy dźwięk gwizdka zadziałał na kibiców
jak uderzenie pioruna. Nagle jakby znikąd pojawiły się tysiące płonących flar,
które falowały w rękach podskakujących kibiców, do tego rozległ się wspólny
śpiew. Stadion spowity gęstą czerwoną chmurą wyglądał tak, jakby jakiś
wulkan urządzał pokaz plucia lawą. Po kilku minutach trzeba było przerwać
mecz, żeby dym opadł. Przez kolejne dziewięćdziesiąt minut zgromadzeni ani
na chwilę nie ucichli. Wszyscy znali słowa. Nie tylko śpiewali piosenki, ale
każdy przeżywał je całym sobą. Wykrzykiwali z całych sił i podskakiwali
w jednym rytmie, jakby wyznaczanym przez niewidzialnego dyrygenta.
Wyglądało to tak, jakby cały tłum stał się jednym organizmem. Tego właśnie
dnia zostałem zagorzałym kibicem.
Podobne sceny co weekend rozgrywają się na całym świecie. Pod wieloma
względami przypominają najbardziej pierwotne ceremonie, w literaturze
antropologicznej roi się od podobnych spostrzeżeń. Rytuały odwołujące się do
emocji mają w sobie siłę, która elektryzuje ludzi i zmienia ich w coś więcej niż
tylko zgromadzenie przypadkowych gapiów. Socjolog Émile Durkheim,
o którym mówiłem w rozdziale drugim, twierdził, że wspólny udział
w ceremoniach to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, podczas którego
wszyscy uczestnicy przeżywają podobne emocje – to zjawisko zwie się
zbiorowym uniesieniem. W 1912 roku w książce zatytułowanej Elementarne
formy życia religijnego opisał to wyjątkowe poruszenie i poczucie wspólnoty,
znajome wszystkim, którzy kiedykolwiek wzięli udział w emocjonującym
rytuale.
Otóż już sam fakt zgromadzenia się ludzi działa jak wyjątkowo silny bodziec.
Bliskość zgromadzonych ludzi wyzwala pewien rodzaj energii, która błyskawicznie
wynosi ich do poziomu wyjątkowej egzaltacji. Jakikolwiek wyraz uczuć bez
przeszkód znajdzie oddźwięk w tych wszystkich umysłach, szeroko wtedy otwartych
na doznania zewnętrzne, i każdy z nich zadźwięczy echem innych. A więc
początkowy impuls rozchodzi się, potężniejąc dzięki odbiciom, tak jak potężnieje
sunąca lawina[1].
To uczucie nieobce wielu z nas. Jeśli kiedyś mieliście gęsią skórkę, podrygując
na koncercie razem z tysiącem innych słuchaczy, tego właśnie
doświadczyliście: zbiorowego uniesienia. Jeśli zdarzyło wam się oniemieć
z wrażenia na widok tłumu demonstrantów wykrzykujących hasła w jednym
rytmie, możecie być pewni, że właśnie to miał na myśli Durkheim. Sam nigdy
w życiu nie przepuściłem okazji, by wrócić na ten grecki stadion, a za każdym
razem, gdy włączam się we wspólny śpiew, przechodzą mnie dreszcze.
W czasie swoich badań etnograficznych byłem świadkiem tego, jak
członkowie obserwowanych przeze mnie społeczności wyraźnie się ożywiają
w czasie ważnych wspólnych świąt. Ich uczestnikom dziwnie trudno było
jednak opisać to doświadczenie. „Słowa tego nie wyrażą” – powiedział mi jeden
z młodych ludzi. Potwierdzam: jeśli nigdy nie zawędrowaliście na stadion
drużyny z mojego rodzinnego miasta, nigdy nie zdołam wam przybliżyć
panującej tam atmosfery. Skoro nie sposób opisać tych wrażeń, ich naukowe
badanie również jest problematyczne – nawet jeśli każdy z nas przeżył coś
podobnego. Jak bowiem zmierzyć wewnętrzny stan wspólny dla całego tłumu?
•••
Ludzie mają pierwotną potrzebę, by się gromadzić. Od zbieraczy-łowców po
współczesnych mieszkańców miast – na całym świecie całe tłumy uczestniczą
we wspólnych wydarzeniach, dzięki którym mogą się oderwać od szarej
codzienności i poczuć jednością.
Ta sama pierwotna potrzeba kazała naszym przodkom sprzed dwunastu
tysięcy lat wyruszać w kilkutygodniową wędrówkę, by odwiedzić Göbekli Tepe.
Ponieważ w tamtym czasie nie istniały miasta, to właśnie tłum pielgrzymów
był największym zbiorowiskiem ludzi. Można zatem powiedzieć, że od zarania
cywilizacji największe zgromadzenia miały charakter rytualny.
Szacuje się, że w 1953 roku w koronacji królowej Elżbiety II w Londynie
wzięły udział trzy miliony ludzi. W czasie Światowych Dni Młodzieży w roku
1995 w Luneta Park w filipińskiej Manili na mszy odprawianej przez Jana
Pawła II zebrało się ich około pięciu milionów. W Teheranie w 1989 roku ponad
dziesięć milionów uczestników zgromadziło się na pogrzebie założyciela
Islamskiej Republiki Iranu, ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego. Nawet jednak
te olbrzymie tłumy to nic w porównaniu z największymi pielgrzymkami na
świecie. W Iraku ponad trzydzieści milionów szyitów ściąga do sanktuarium
imama Husajna w Karbali w rocznicę jego męczeńskiej śmierci. W Indiach co
dwanaście lat z okazji święta Kumbh Mela odbywa się masowa pielgrzymka do
brzegów czterech świętych rzek. W 2019 roku na obchody przybyło do
Prajagradź (w stanie Uttar Pradeś) około stu pięćdziesięciu milionów
wiernych – było to najliczniejsze zgromadzenie w historii ludzkości.
Doświadczenia uczestnictwa w tego rodzaju uroczystościach nie da się
odtworzyć w żadnym laboratorium.
Chodzi nie tylko o liczbę przybyłych. Masowe rytuały trudno badać zza
biurka również ze względu na to, że każdy z nich jest osadzony w bardzo
szczególnym kontekście. Odbywają się w ściśle określonym czasie i miejscu:
w przydrożnych kapliczkach, pod jerozolimską Ścianą Płaczu, na brzegach
indyjskiego Gangesu. Prowadzący i uczestnicy obrzędu oraz rekwizyty nie
zależą od przypadku. Zgromadzeni przeżywają silne emocje oraz wykonują
stresujące, bolesne, nawet niebezpieczne czynności, czyli na przykład
okaleczają się, doprowadzają się do stanu wyczerpania albo znęcają nad sobą
nawzajem. Weźmy na przykład rytuał naghol praktykowany przez
mieszkańców Republiki Vanuatu, a konkretnie leżącej na Oceanie Spokojnym
wyspy Pentecost. Często się mówi, że obyczaj ten jest poprzednikiem skoków
na bungee: uczestnicy zeskakują głową w dół z drewnianych wież, które mogą
mieć nawet trzydzieści metrów wysokości. Przed śmiercią chronią ich tylko
dwa pędy winorośli obwiązane wokół kostek. Długość pnączy zostaje starannie
wymierzona w taki sposób, by skaczący dosłownie otarł się o ziemię, ale nie
skręcił sobie karku. Naghol to rytuał mający zapewnić obfite zbiory pochrzynu,
ale ponieważ jest przeznaczony tylko dla męskich przedstawicieli społeczności,
uważa się go również za rytuał wejścia w dorosłość. Chłopcy biorą w nim udział
od siódmego roku życia. Takich rzeczy nigdy nie odtworzy się w laboratorium.
Oczywiście poszczególne elementy rytuału można zaaranżować i często
warto to zrobić. Badacze sprawdzali na przykład, jaki wpływ na ludzi mają
wykonywanie powtarzalnych czynności, poruszanie się w jednym rytmie,
symbole przynależności do grupy i pobudzenie psychiczne. Każdy z tych
elementów ma swój udział w doświadczeniu rytuału, a można je obserwować
w kontrolowanych warunkach. Chociaż można wiele wynieść z badania
właściwości mąki, wody i drożdży, to jeśli interesuje nas proces robienia
chleba, musimy skupić się na tym, jak poszczególne składniki razem wyrastają
w piecu.
Skoro istnieje tak wiele ograniczeń, w jaki sposób badać wspólne rytuały?
Może trzeba do tego podejść kreatywnie. Badania terenowe i laboratoryjne dają
wiele korzyści, ale najwięcej można zyskać, gdy się je połączy. To w gruncie
rzeczy prosty pomysł: zamiast wyrywać uczestników rytuału z ich środowiska
i zapraszać do sterylnej pracowni, lepiej zabrać pracownię do tego środowiska.
•••
Po raz pierwszy spróbowałem takiej mieszanej metodologii w hiszpańskim
miasteczku San Pedro Manrique, przez jego mieszkańców nazywanym po
prostu San Pedro. Leży ono w autonomicznej wspólnocie Kastylia i León na
północnym wschodzie Hiszpanii. Powstało już w starożytności, podczas
wędrówek ludów celtyberyjskich. Choć cały region wielokrotnie stawał się
przedmiotem podbojów, zawsze miał dużą niezależność. Zawdzięczał to
położeniu na uboczu i nierównej rzeźbie terenu, nadającego się najwyżej do
hodowli owiec. Właśnie za sprawą handlu owcami i wełną w średniowieczu
San Pedro osiągnęło dobrobyt, gdy weszło w skład potężnego stowarzyszenia
hodowców bydła o nazwie Mesta. W szczytowym punkcie rozwoju
w miasteczku, podzielonym na cztery okręgi administracyjne, żyły cztery
tysiące osób. Pamiątką dawnej świetności są ruiny średniowiecznych murów,
zamek i kilka kościołów, ale od tamtego czasu wiele się tutaj zmieniło.
Obecnie prowincja Soria należy do najmniej zaludnionych obszarów Europy,
a San Pedro, zamieszkane przez sześćset osób, to jedna z jej najmniejszych
miejscowości. W ciągu dnia wąskie brukowane uliczki są przeważnie niemal
puste, bo większość mieszkańców pracuje w fabryce szynki albo w sąsiednich
miasteczkach. W weekendowe wieczory kilka barów i restauracji rywalizuje
o sporadycznie zjawiających się klientów, choć trzeba przyznać, że trochę życia
wnoszą młodzi ludzie, którzy wyjechali na studia, ale wracają do domu na
sobotę i niedzielę. Jest jeszcze miejski ośrodek sportu i to wszystko. Raz w roku
San Pedro znajduje się jednak w centrum zainteresowania całego regionu.
W czerwcu odbywa się tu bowiem festiwal San Juan, który trwa cały tydzień.
Najważniejszą rolę odgrywają trzy młode mieszkanki zwane móndidas,
wybierane co roku losowo. Wraz ze swoimi rodzinami idą one na czele
procesji, deklamują wiersze, organizują posiłki i przyjęcia. Można również
pójść na koncert albo tańce, posłuchać wygłaszanych publicznie przemówień,
wziąć udział w nabożeństwie lub obejrzeć wyścig konny na głównym placu.
To jednak nic w porównaniu z najbardziej widowiskowym rytuałem w Europie,
odbywającym się tam w przesilenie letnie. Do San Pedro ściągają wówczas
tysiące gości, chcących popatrzeć, jak mieszkańcy i mieszkanki chodzą boso po
ogniu.
Początki tego święta giną w pomroce dziejów. Niektórzy twierdzą, że to
pamiątka po starożytnych obrzędach Celtoiberów lub że móndidas wcielają się
w role pogańskich kapłanek Ceres, rzymskiej bogini rolnictwa i płodności. Inni
są przekonani, że móndidas mają przypominać o zakończeniu tragicznego
okresu w historii tego regionu. Legenda głosi, że chrześcijanie z północy
Hiszpanii byli zmuszani do płacenia Maurom z islamskiego emiratu Kordoby
corocznej kontrybucji w postaci stu dziewic w zamian za zachowanie
niepodległości. Każdego roku San Pedro oddawało trójkę dziewcząt – aż
do 844 roku, kiedy to rozegrała się bitwa pod Clavijo. Król Asturii, Ramiro I,
pokonał w niej Maurów i położył kres straszliwemu procederowi. To tylko
legenda i wcale nie ma pewności, czy kryje się w niej choć ziarnko prawdy, ale
miejscowi za nią przepadają.
Trafiłem do San Pedro po raz pierwszy w czasie studiów doktoranckich.
Tematem mojej rozprawy było chodzenie po ogniu w Grecji i Bułgarii, więc gdy
tylko dowiedziałem się o istnieniu podobnej tradycji w Hiszpanii, musiałem ją
zbadać. Choć kilku hiszpańskich badaczy folkloru pisało już o niej
w czasopismach o zasięgu lokalnym, wiedza na ten temat była ograniczona.
Dlatego nie wiedziałem, czego właściwie się spodziewać. Czy chodzenie po
ogniu nadal jest tam ważne, czy to jedna z tych zanikających tradycji
praktykowanych jedynie przez garstkę starszyzny, tak jak w Bułgarii? Czy ktoś
w ogóle pamięta o tym zwyczaju?
Szybko stało się jasne, że dla miejscowych jest on niezwykle istotny.
Na godle i pieczęci miejscowości widnieją osoba chodząca po ogniu i trzy
cestaños, ozdobne kosze, które móndidas niosą w czasie procesji. Niektóre
miejscowe firmy mają nazwy w stylu Paso del Fuego [Spacer po Ogniu] czy
La Hoguera [Ognisko]. W sklepach i barach można zobaczyć plakaty
i kalendarze ze zdjęciami z ceremonii, a mieszkańcy wieszają w salonach
fotografie ze swojego udziału w tym rytuale. W miasteczku zamieszkanym
przez zaledwie sześćset osób wzniesiono amfiteatr z miejscami dla trzech
tysięcy widzów specjalnie po to, żeby raz w roku mogła się tam odbywać ta
ceremonia. Miejscowi nazywają to miejsce el recinto, co po hiszpańsku znaczy
po prostu „miejsce”. Najwyraźniej nie trzeba było nawet precyzować, do czego
owo „miejsce” służy. Ziemia w centrum amfiteatru, oddzielona od kamiennych
schodów metalowym ogrodzeniem, była miejscami widocznie spalona.
•••
Kiedy tylko poruszałem temat chodzenia po ogniu w rozmowie
z mieszkańcami San Pedro, chętnie zaczynali snuć opowieści
o dotychczasowych ceremoniach. Choć rytuał co roku wygląda tak samo,
niektóre lata miały dla uczestników szczególne znaczenie: rok pierwszej
ceremonii, rok, w którym się poparzyli, rok, w którym przenieśli kogoś po
rozżarzonych węglach. Burmistrz, który właśnie zamierzał pożegnać się
z urzędem po dwudziestu kilku latach, uznał, że zbliżająca się ceremonia
będzie ukoronowaniem jego kariery. „Nie tylko dlatego, że po raz ostatni będę
nadzorował przygotowania – powiedział – ale też dlatego, że tym razem
przeniosę przez ogień swoją córkę”. Wszyscy podkreślali niezwykłe znaczenie
rytuału. Ciągle powtarzali, że dzięki niemu naprawdę czują, że pochodzą z San
Pedro – i że bez niego San Pedro nie byłoby tym, czym jest. Mówili o dumie,
jaką odczuwają jako stróże tej tradycji, i opowiadali, jak niecierpliwie czekają
na tegoroczną ceremonię – i na każdą kolejną. Na pytanie, jakie znaczenie ma
dla nich rytuał chodzenia po ogniu, jeden z mężczyzn odpowiedział: „W skali
od jednego do dziesięciu – dwadzieścia”. Inni poprzestawali na stwierdzeniu,
że to najważniejsze chwile w ich życiu.
Przygotowania zaczynają się z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Atmosfera wyczekiwania stopniowo narasta, aż następuje wybuch radości
i ekscytacji. Nawet po zakończeniu uroczystości poruszenie trwa jeszcze kilka
tygodni, w czasie których omawia się i analizuje każdy szczegół. A później
przychodzi słodko-gorzka tęsknota. Przez kolejne miesiące mieszkańcy
z jednej strony z przyjemnością wracają do wspomnień z rytuału, a z drugiej –
czekają na kolejny. Rozmowie o chodzeniu po ogniu towarzyszą westchnienia,
rozmarzony wzrok i melancholijny uśmiech. Gdy pytałem mieszkańców, jak to
jest chodzić po rozżarzonych węglach, opisywali to jako ekscytujące – wręcz
ekstatyczne – doświadczenie wszechogarniającej energii i jedności ze
wszystkimi zgromadzonymi. „Tego uczucia nie wyrażą słowa. Są tam tysiące
ludzi, ale wszyscy czują się jednością”. Nikt nie był w stanie dokładnie
powiedzieć, dlaczego praktykowany jest ten rytuał, wskazywano jedynie
tradycję. Często wspominano natomiast o jego skutkach. Jak powiedziała mi
jedna z kobiet: „Czujesz się wtedy członkiem społeczności miasteczka, rodzi
się poczucie przynależności, jedności z grupą”.
Te opisy bardzo przypominają zbiorowe uniesienie opisane przez
Durkheima. W czasie budzących silne emocje rytuałów wszyscy doświadczają
podobnego, elektryzującego uczucia i wpadają w podobny stan, dzięki czemu
rodzi się między nimi społeczna więź. Choć jednak antropolodzy od stu lat
mówią, piszą i uczą o koncepcji Durkheima, nikomu nie udało się pokazać
mechanizmu tego zjawiska. Jak bowiem zmierzyć łączące wszystkich
jednakowe emocje i poczucie jedności w trakcie rytualnego spaceru po ogniu?
•••
Po doktoracie zaproponowano mi zatrudnienie na etacie naukowym na
Uniwersytecie w Aarhus. Miałem pracować w instytucie zajmującym się
kognitywizmem, MINDLab. Zacząłem tam omawiać swoje badania
etnograficzne z innym młodym naukowcem, Uffe Schjødtem, który właśnie
otrzymał tytuł doktora psychologii religii. Akurat zakończył projekt badawczy
dotyczący modlitwy, w którym wykorzystywał obrazowanie mózgu. Mój
pomysł, że zjawisko zestrojenia emocjonalnego w czasie rytuału dałoby się
zaobserwować na poziomie fizjologii, padł na podatny grunt. W tym samym
instytucie poznaliśmy później Ivanę Konvalinkę, doktorantkę zajmującą się
bioinżynierią, która analizowała koordynację ruchów u par ludzi. Ivana
pracowała w warunkach laboratoryjnych, lecz chciała wypróbować swoje
metody w czasie badań terenowych. Razem zebraliśmy zespół
i zaprojektowaliśmy odpowiednie badanie. Zamierzaliśmy się skupić na
aktywacji autonomicznego układu nerwowego, który odgrywa kluczową rolę
w procesie powstawania subiektywnych doświadczeń emocjonalnych.
Jak pisałem w rozdziale trzecim, autonomiczny układ nerwowy jest dla ciała
niczym emocjonalny termostat, uwalniający hormony pomagające regulować
stopień pobudzenia. Składa się on z dwóch części. Współczulna część
odpowiada za gotowość do działania, przywspółczulna uspokaja i pomaga się
odprężyć. Razem regulują mnóstwo funkcji życiowych niezależnych od
ludzkiej woli, między innymi bicie serca, przepływ krwi, oddychanie,
wydzielanie potu. Jeśli kogoś interesują fizjologiczne oznaki pobudzenia
emocjonalnego, od badania tego właśnie układu powinien zacząć.
W przeszłości niemożliwe byłoby zmierzenie aktywności autonomicznego
układu nerwowego w czasie chodzenia po ogniu bez zakłócania całej
ceremonii. My mieliśmy szczęście, bo dzięki postępowi technologicznemu
niedługo przed rozpoczęciem naszych badań pojawiły się czujniki
umożliwiające rejestrowanie reakcji fizjologicznych w naturalnych
okolicznościach. Taki czujnik wystarczy przypiąć do ciała. Nie musieliśmy więc
ganiać za uczestnikami z ciężkim sprzętem i wlec za sobą kabli. Urządzenie
mierzące rytm serca, lekkie i nieinwazyjne, można było wygodnie nosić pod
ubraniem, a więc pozostawało niewidoczne. Dziś są one powszechnie dostępne
i niezbyt drogie. Właściwie niewykluczone, że nawet kiedy czytacie tę książkę,
macie jedno z takich urządzeń na nadgarstku – ja mam, kiedy ją piszę.
W tamtych czasach była to jednak luksusowa i kosztowna nowinka techniczna,
na którą mogli sobie pozwolić zawodowi sportowcy czy wojsko, ale na pewno
nie my. Ponieważ w miejscach, w których zamierzaliśmy z nich korzystać,
miała panować temperatura wyższa niż w piecu przemysłowym, wypożyczenie
takich gadżetów nie wchodziło w grę.
Poprosiliśmy o pomoc Armina Geertza, który prowadził wtedy grupę
badawczą Religion, Cognition and Culture [Religia, procesy poznawcze
i kultura], oraz Andreasa Roepstorffa, jednego z kierowników MINDLab.
Przedstawiliśmy im nasz plan: jedziemy do San Pedro i przypinamy
urządzenia monitorujące pracę serca ludziom chodzącym boso po ogniu.
Andreas uważnie nas wysłuchał i po długim milczeniu stwierdził:
– W życiu nie słyszałem bardziej wariackiego pomysłu na badanie. – A po
chwili dodał: – Zróbmy to.
Wreszcie nadszedł ten czas. San Pedro wyglądało naprawdę świątecznie.
Odmalowano budynki, balkony ozdobiono flagami, posadzono rośliny.
Wycięto trzy drzewa z pobliskiego lasu i każde z nich w osobnej procesji
przewieziono do miasteczka. Przystrojono je wstążkami, balonami
i lampionami, umieszczono w donicach i ustawiono przed domami móndidas.
Przez cały dzień drzwi pozostawały otwarte, a przechodnie mogli zajść na
poczęstunek. Dziewczęta oraz ich rodziny pękały z dumy, obsługując licznych
gości. Serwowano niezliczone ilości hiszpańskiej szynki i czerwonego wina –
z tych produktów słynie ten region. Ja zjadłem coś wcześniej i to był błąd, bo
gospodarze nalegali, żebym spróbował wszystkiego, i pilnowali, żeby tak się
stało. Złajali mnie za to, że oderwałem tłuszcz z szynki, i poinformowali, że to
jej najlepsza część, samo zdrowie. Musiałem usłuchać.
Brukowane ulice szczelnie wypełniali ludzie. Osoby pochodzące z San Pedro,
które wyprowadziły się do większych miast, wzięły wolne, żeby móc
uczestniczyć w święcie. Goście zjechali się z całego kraju, a nawet z zagranicy.
Było ich tylu, że w promieniu kilku kilometrów zarezerwowano wszystkie
miejsca noclegowe – choć na co dzień turystów nie pokazuje się tu wielu.
Autobus z pobliskiej Sorii, który zwykle jeździ sześć razy w tygodniu, teraz
kursował co kilka godzin. Sznur zaparkowanych samochodów ciągnął się
daleko poza granice miasteczka. Największe poruszenie dało się zaobserwować
wokół dwóch placów i wzdłuż dwóch łączących je krętych, wąskich uliczek.
Bary i restauracje pękały w szwach. Ci, którzy nie zmieścili się w środku, mogli
na zewnątrz skorzystać z usług barów na kółkach. Uliczni sprzedawcy
rozstawili budki i stoły, oferowali kapelusze, okulary przeciwsłoneczne, obrazy
o tematyce religijnej i pamiątki.
Wieczór rozpoczął się od parady prowadzonej przez móndidas, towarzyszyli
im orkiestra miejska i przedstawiciele władz. Z największego kościoła
wyprowadzono wizerunki patrona miasta oraz Matki Bożej i niesiono do
kapliczki zwanej humilladero. W tym samym czasie grupa mężczyzn zajmowała
się przygotowaniem ogniska. Użyli w tym celu dwóch ton drewna dębowego,
które ułożyli w stos o rozmiarach niewielkiego pokoju. Po podłożeniu ognia
w niebo wystrzelił piętnastometrowy płomień. Mężczyźni mieli doświadczenie
i wiedzieli, kiedy rozpalić drewno – miało płonąć przez kilka godzin, żeby
o północy została warstwa węgielków.
Dla nas prowadzenie badań w środku tego dzikiego zamieszania wcale nie
było łatwe. Towarzyszył nam duży stres, dosłownie nic nie szło po naszej myśli.
Tak to już jednak jest z badaniami w prawdziwym życiu. Na szczęście
ostatecznie wszystko się poukładało i udało nam się wykorzystać wszystkie
monitory pracy serca – założyli je i ci, którzy mieli przejść po ogniu,
i zgromadzeni widzowie. Właściwie nie wystarczyło nam ich dla wszystkich
chętnych.
Tymczasem wokół ratusza zaczął się zbierać spory tłumek. Grała orkiestra,
wszyscy włożyli stroje przygotowane specjalnie na tę okazję. Osoby mające
chodzić po ogniu miały wokół szyi przewiązane czerwone chusteczki. Gdy
zbliżał się ich czas, wyraz ich twarzy świadczył o tym, że są coraz bardziej
poruszone. W końcu czekały na tę noc przez cały rok, a od wielkiego finału
dzieliło je zaledwie kilka godzin.
Kiedy nadeszła pora, dwóch dobrze mi znanych mieszkańców wzięło mnie
za ręce. Stałem się częścią długiego łańcucha ludzi, który właśnie zaczynał się
poruszać. Byłem świadom, że nie mogę się z tego łańcucha wyrwać, bo zmierza
on w stronę miejsca najważniejszego wydarzenia. Wiedziałem, że jest ono
przepełnione, bo dzwoniłem do kolegów z zespołu, którzy wcześniej zajęli tam
dobrą pozycję do filmowania rytuału. Miejscowi też o tym wiedzieli, więc
przybyli z wyprzedzeniem, ale wielu gości nie zdołało dostać się do środka.
Łańcuch szybko przemieszczał się po wzgórzu, a za nim cały tłum. Po kilku
minutach przechodziliśmy przez ogrodzenie recinto. Wkraczaliśmy na środek
areny przy dźwiękach orkiestry, witani przez tysiące widzów, i było w tym coś
niezwykle emocjonującego. Dla chodzących po ogniu, którzy zdawali sobie
sprawę, że wszystkie oczy są zwrócone na nich, musiało to być wręcz
przytłaczające. Czuliśmy ciepło rozchodzące się z długiego rowu wypełnionego
żarzącymi się węgielkami. Od samego patrzenia na nie czułem się, jakbym
włożył głowę do pieca. Nasz pirometr (przyrząd służący do pomiaru
ekstremalnych temperatur bez bezpośredniego kontaktu z badanym ciałem)
pokazał sześćset siedemdziesiąt siedem stopni Celsjusza na powierzchni
węgielków i zaczął się topić. Widziałem wcześniej wiele ceremonii chodzenia
po ogniu, ale żadna z nich nie była tak dzika. Widzowie stawali się coraz
bardziej rozem ocjonowani, a uczestnicy – coraz poważniejsi. Nic w tym
dziwnego: zaraz mieli przejść boso po powierzchni, która mogłaby stopić
aluminium.
Właśnie ze względu na tę temperaturę wielu ludzi jest przekonanych, że
muszą w tym tkwić jakieś sztuczki. W rzeczywistości nie ma szczególnych
przygotowań: żadnych maści ani narkotyków, żadnych tajemnic. Dawniej
mówiło się, że miejscowi mają zrogowaciałe podeszwy stóp, ponieważ chodzą
boso do pracy w polu. Nawet gdyby w tej wątpliwej teorii było kiedyś trochę
prawdy, teraz już tak nie jest. W San Pedro mało kto chodzi dziś boso więcej
niż przeciętny mieszkaniec dużego miasta. Niektórzy twierdzą, że ochronę
zapewnia ich stopom pot albo woda, dzięki którym pozostają one wilgotne.
Recinto jest jednak pokryte ubitą ziemią, która od ognia schnie na wiór. Poza
tym moczenie stóp nie byłoby najlepszym pomysłem, bo żar mógłby się
przyklejać do mokrej skóry i wyrządzić jeszcze większą krzywdę. Chodzenie po
ogniu bez oparzeń jest możliwe wyłącznie dzięki temu, że żarzące się drewno
słabo przewodzi ciepło, a uczestnicy mają z nim kontakt przez krótki czas.
To jest możliwe, lecz nie ma gwarancji, że żadnemu ze śmiałków nic się nie
stanie. Nawet najmniejsza nierówność może sprawić, że pojawią się pęcherze.
Ogromne zagrożenie stanowią też drobne kamienie, kawałki metalu i wszelkie
obce elementy, które przypadkowo znalazłyby się w żarze. Przy zbyt wolnym
tempie chodzenia stopy zaczynają się przypiekać. Z kolei kiedy idzie się zbyt
szybko, stopy głębiej zapadają się w żar i skutek jest jeszcze gorszy. Dlatego
jeśli ktoś wpadnie w panikę i spróbuje biec, najprawdopodobniej się poparzy.
Kluczem do sukcesu jest koncentracja: jeden fałszywy krok lub moment
zawahania oznaczają ciężkie obrażenia i upokorzenie przed całą społecznością.
Muzyka ucichła. Uczestnicy rytuału zdjęli buty i odbyli ostatnią naradę, by
ustalić kolejność przejścia. Każdy z nich miał na plecach przenieść po ogniu
jedną osobę, zwykle kogoś bliskiego. Najpierw miały być niesione trzy
móndidas. Dokładnie o północy rozległ się jazgotliwy dźwięk trąbki,
obwieszczający początek rytuału. Zapadła cisza. Zaszczyt otwarcia ceremonii
przypadł Alejandrowi, najbardziej doświadczonemu z uczestników. Mężczyzna
wstał i podszedł do jednej z móndidas – swojej wnuczki. Alejandro miał
siedemdziesiąt pięć lat, dziewczyna była od niego o głowę wyższa. Gdy
usadowiła się na plecach Alejandra, przez chwilę wydawało się, że on z trudem
może ustać, jakby próbował utrzymać w pionie ciężką wieżę z gry Jenga.
Wszyscy wstrzymali oddech. Kilku mężczyzn podeszło, by sprawdzić, czy nie
jest potrzebna pomoc. Alejandro odprawił ich szybkim ruchem dłoni.
Znów zabrzmiała trąbka. Nastał już czas. Wszyscy zgromadzeni zamilkli.
Alejandro spojrzał na dziewczynę siedzącą na jego plecach i poprosił, żeby
mocno się trzymała. Wziął głęboki oddech i przez kilka sekund w skupieniu
wpatrywał się w ogień. Później skierował oczy ku niebu, zbierając w sobie
odwagę, i zrobił pierwszy krok. Szedł z niezachwianą determinacją. Trzymał
głowę wysoko, wyglądał na pewnego siebie i pełnego zapału – jak wojownik
w ogniu walki. Wreszcie znalazł się po drugiej stronie. Z tłumu wydobył się ryk.
Dziewczyna zsunęła się na ziemię i ledwo zdążyła przytulić dziadka, gdy
podeszły ich rodziny, by uściskać triumfującą dwójkę.
Tej nocy po ogniu przeszło jeszcze kilkadziesiąt par. Uczestnicy pewnie
stawiali kroki, jakby próbując ugasić ogień, spod ich stóp strzelały iskry. Często
się słyszy, że próbują oni ujarzmić ogień i pokazać, że niczego się nie lękają.
Niewykluczone, że faktycznie właśnie to chcą zademonstrować publiczności,
przede wszystkim zaś sobie samym. Patrzyłem na ten sam ogień co oni
i czułem jego potęgę nawet ze znacznie większej odległości, więc mogłem tylko
sobie wyobrażać, jak przejmujące jest całe doświadczenie. Żeby dodać sobie
otuchy w czasie oczekiwania, uczestnicy często wykonują znak krzyża, ściskają
talizmany, medytują lub modlą się, próbując oczyścić umysł i się
skoncentrować. Cały spacer trwa zaledwie kilka sekund, ale wydaje się to
wiecznością. Sami uczestnicy mówią, że czują się, jakby poruszali się
w zwolnionym tempie, dzięki czemu są świadomi każdego kroku i każdej
mijającej chwili. Opowiadają, że w tym czasie nic więcej się nie liczy, że ich
umysłu nie zaprząta żadna inna myśl. Są tylko oni i ten ogień. A już po
wszystkim – czas świętować.
Po każdym udanym przejściu początkowy strach i niepokój ustępowały
miejsca uldze, radości i dumie. Do chodzącego po ogniu i osoby, którą właśnie
przeniósł, podbiegali przyjaciele i rodzina, by ich wyściskać. Na początku szli
doświadczeni mężczyźni dźwigający na plecach dorosłych: żony, rodziców,
synów, córki albo inne bliskie im osoby. Za nimi – kobiety i mniej zaprawieni
uczestnicy niosący dzieci lub idący sami. Ku uciesze tłumu przez ogień
przeszedł miejscowy kapłan. Był też chłopak o imieniu Fernando, który
zamierzał przenieść swoją dziewczynę, ale kilka dni wcześniej się pokłócili
i ona nie dotarła. Wszystko wskazywało na to, że Fernando będzie szedł sam.
Gdy jednak przyszła jego kolej, spojrzał na swego ojca i wziął go za rękę. Ten
cały się rozpromienił z dumy i szczęścia. Fernando kroczył po ogniu z surowym
wyrazem twarzy, jego ojciec uśmiechał się rozanielony[2]. Gdy znaleźli się po
drugiej stronie i ojciec stanął z powrotem na ziemi, serdecznie się uściskali.
Po ostatnim przejściu po ogniu na arenę wlał się tłum i uczestnicy
wymieszali się z obserwatorami. Orkiestra znów grała i wszyscy zaczęli
schodzić do miasteczka. Minęła druga w nocy, ale emocje były zbyt duże, by
ktokolwiek myślał o powrocie do domu. Rozpoczęła się impreza – jedna z tych,
które umieją wyprawić tylko Hiszpanie. Aż do świtu trwały tańce i śpiewy na
ulicach. Piwo i wino płynęły strumieniami z beczek, które mieszkańcy trzymali
w garażach specjalnie na tę okazję. Od tego podekscytowania większość
naszych badanych zapomniała, że ma na sobie urządzenia mierzące rytm
serca.
•••
Po przyjrzeniu się pierwszym analizom od razu wiedzieliśmy, że odkryliśmy
coś naprawdę niezwykłego[3]. Po pierwsze, okazało się, że rytm serca
spacerujących po ogniu w dużym stopniu się zsynchronizował. Było to
zaskakujące, jeśli weźmie się pod uwagę, że każdy uczestnik robił coś innego.
Gdyby wszyscy tańczyli do tej samej melodii lub wykonywali tę samą sekwencję
ruchów, spodziewalibyśmy się, że będzie to miało odbicie w fizjologii.
Tymczasem w danej chwili po ogniu przechodziła tylko jedna osoba, bo
pozostałe czekały na swoją kolej. Mimo wszystko w żadnym innym momencie
tego wyjątkowego dnia ich serca nie biły tak synchronicznie jak w czasie
samego rytuału – nie zestroiły się ze sobą bardziej nawet podczas wspólnego
marszu czy tańca w parach.
Taką synchronizację funkcji fizjologicznych można często zaobserwować
w mózgu – odpowiadają za to neurony lustrzane. Jeżeli dana osoba widzi, że
ktoś posługuje się młotkiem, dzięki tym neuronom w jej mózgu aktywują się
obszary, które byłyby pobudzone, gdyby to ona używała młotka. Czy
synchronizacja pracy serca w czasie rytuału chodzenia po ogniu była tym
samym zjawiskiem? Gdybyśmy skupili się jedynie na danych biometrycznych,
pewnie byśmy tak uznali. Ponieważ jednak wzięliśmy pod uwagę również
kontekst społeczny, na jaw wyszedł jeszcze jeden kluczowy szczegół: nie
wszyscy ulegli tej emocjonalnej synchronizacji. Miejscowi nie reagowali w taki
sam sposób jak przybysze spoza miasteczka. Dla tych pierwszych było to
naprawdę doniosłe wydarzenie. Dla drugich – tylko spektakl.
Waga czynnika społecznego stała się jeszcze wyraźniej zauważalna, gdy
stworzyliśmy schemat sieci społecznych uczestników naszego badania – czyli
listę ich przyjaciół oraz członków rodziny – i uzupełniliśmy ją uzyskaną od nich
samych informacją o tym, jak silne więzi ich łączą. Okazało się, że im bliższa
relacja, tym bardziej synchronizowały się emocje w czasie ceremonii – do tego
stopnia, że dało się określić charakter tej relacji jedynie na podstawie pomiaru
pracy serca danych osób[4]. Pary przyjaciół i krewnych podobnie przeżywały
emocje, co było widać w wynikach badań, zanim jeszcze przystąpiliśmy do
analizy statystycznej. Para bliźniąt miała niemal identyczny rytm serca – nawet
wówczas, gdy jedno z nich siedziało, a drugie szło po ogniu. Również
miejscowi widzowie i uczestnicy ceremonii reagowali bardzo podobnie. Nie
wystąpiły natomiast żadne tego typu analogie w pomiarach pracy serca
niezwiązanych ze sobą obserwatorów pochodzących spoza miasteczka. To nie
była automatyczna odpowiedź mózgu polegająca na wczuwaniu się w cudze
emocje. To było zjawisko o charakterze społecznym.
•••
Ten społeczny wymiar emocji przeżywanych podczas rytuału znalazł odbicie
również w badaniach neurologicznych. Paul Zak to ekonomista i neurolog
z Claremont Graduate University, specjalizujący się w neurochemii więzi
międzyludzkich. Dlatego zyskał przydomek Dr Love [Doktor Miłość]. W swojej
pracowni w Karolinie Północnej wraz z zespołem odkrył, że kiedy okazujemy
komuś zaufanie i sami przedstawiamy siebie jako godnych zaufania
(na przykład w sytuacji, gdy przelewamy komuś pieniądze, licząc na to, że ten
ktoś również przeleje nam pewną sumę), nasz mózg wytwarza większe ilości
oksytocyny. Ten neurohormon odgrywa fundamentalną rolę w tworzeniu więzi
społecznych. Wydziela się w dużych ilościach w czasie porodu i karmienia
piersią, pomaga się wyciszyć i skupić, dzięki czemu matkom łatwiej jest
nawiązać więź z nowo narodzonym dzieckiem. Poziom oksytocyny szybuje
w górę również w czasie stosunku seksualnego, dzięki czemu łatwiej nam
odczuwać przyjemność, ale też zbudować bliskość z partnerem dzięki empatii
i czułości. Kiedy zespół Zaka podał badanym oksytocynę w sprayu do nosa, stali
się oni hojniejsi i bardziej ufni. Partnerzy otrzymujący oksytocynę częściej
patrzyli sobie w oczy i zgadzali się ze sobą, a także czuli się razem bezpieczniej.
Zak zaobserwował te efekty w laboratorium i zapragnął sprawdzić, jak to
wygląda w prawdziwym życiu. Nadarzyła się ku temu okazja, gdy dostał
zaproszenie na pewien ślub.
Linda Geddes jest brytyjską autorką książek o tematyce naukowej,
najbardziej znaną z publikacji o ciąży i wychowaniu dzieci. Napisała kilka
artykułów o wpływie oksytocyny na więzi między osobami w związku, a także
między rodzicami a dziećmi. Zaczęła się też zastanawiać nad rolą cząsteczki
czułości (ang. cuddle molecule) – jak ją nazwała – w praktykach kulturowych
związanych z silnymi emocjami, na przykład w ceremonii zaślubin. Ponieważ
nie istniały wówczas takie badania, postanowiła sama posłużyć za królika
doświadczalnego. Jaka okazja mogłaby być do tego lepsza niż jej własny ślub?
Geddes nawiązała kontakt z Zakiem, którego badania śledziła od lat,
i spytała, czy nie miałby ochoty pobrać próbek krwi od jej gości weselnych.
Oczywiście Zak miał na to wielką ochotę – nie bez powodu często mówi się, że
prowadzi badania według zasad ekonomii wampira (ang. vampire economics).
Spakował garnitur, wirówkę laboratoryjną, spory zapas suchego lodu oraz
mnóstwo strzykawek, probówek i plastrów (całkiem normalny bagaż, jeśli jest
się Paulem Zakiem) i wsiadł w samolot do Anglii. Na miejscu pobrał po dwie
próbki krwi od różnych przyjaciół i krewnych pary młodej: jedną przed
ceremonią, drugą tuż po złożeniu przysięgi ślubnej. Dzięki temu zmierzył
wpływ tego poruszającego rytuału na poziom oksytocyny u gości.
Wyniki analizy próbek potwierdziły jego przewidywania: ceremonia
wywołała skok oksytocyny, choć nie taki sam u wszystkich. Poziom oksytocyny
zależał od charakteru więzi społecznej, podobnie jak w naszym badaniu osób
chodzących po ogniu. Największa różnica między dwiema próbkami wystąpiła
u panny młodej, trochę mniejsze różnice zanotowano kolejno u rodziców
obojga, u bliskich przyjaciół i krewnych pana młodego, a jeszcze mniejsze –
u dalszych znajomych. Według Zaka „wzrost poziomu oksytocyny był wprost
proporcjonalny do prawdopodobnego poziomu emocjonalnego zaangażowania
w to, co się dzieje”[5]. Być może właśnie dlatego ceremonie zaślubin należą do
najstarszych rytuałów: pozwalają stworzyć więzi między młodą parą a teściami
i resztą nowej rodziny – przy czym więzi te nie są czysto symboliczne, ale
zaznaczają się również na poziomie molekularnym. Omawiając zjawisko
zbiorowego uniesienia, Durkheim zauważył, że jego funkcja „nie ogranicza się
tylko do wywoływania emocji, ale polega również na tworzeniu bardziej
intymnej i dynamicznej relacji”[6].
•••
Po badaniach przeprowadzonych w San Pedro prosiłem mieszkańców, by
oszacowali poziom swojego poruszenia w czasie różnych części rytuału.
Wszyscy bez wyjątku uznali, że najspokojniejsi byli podczas swojego przejścia
po ogniu. Kilka osób chciało się nawet założyć, że będzie to widać w analizach.
Ponieważ wcześniej rzuciliśmy na nie okiem, nie przyjęliśmy zakładu – byłoby
to nieuczciwe, skoro wiedzieliśmy, że właśnie w czasie spaceru wszyscy byli
skrajnie pobudzeni, bardziej nawet niż w czasie tańca czy wbiegania na
wzgórze wraz z procesją. Ich serca biły często szybciej niż dwieście razy na
minutę. Puls większości z nich był powyżej bezpiecznego poziomu, co oznacza,
że przejście po rozżarzonych węglach mogło się dla nich skończyć atakiem
serca. Gdy pokazałem im wyniki badania rytmu serca, przyjrzeli się im
z zaciekawieniem. Byli zaskoczeni.
Tu pojawia się intrygujące pytanie: czego właściwie doświadcza śmiałek
chodzący po ogniu, skoro czuje się (dokładnie mówiąc: pamięta, że czuł się)
błogo i spokojnie, a w rzeczywistości serce wali mu z częstotliwością dwustu
razy na minutę? Tak naprawdę – nie wiadomo. Ta uderzająca rozbieżność
pomiędzy fizjologią (procesami zachodzącymi wewnątrz ciała)
a fenomenologią (przeżytym doświadczeniem) dowodzi, że jeśli
zadowolilibyśmy się jedną metodą badania, wiele by nam umknęło. Dopiero
gdy połączyliśmy obie metody, zdaliśmy sobie sprawę z istnienia tego rodzaju
zagadek. Jeżeli badania przeprowadzone za pomocą różnych metod dadzą te
same wnioski, możemy patrzeć na nie z większą pewnością. Jeżeli nie –
będziemy mogli zadać kolejne, jeszcze bardziej interesujące pytania. Tak
właśnie dokonuje się postęp naukowy.
Odczyty świadczące jednak o synchronizacji ani trochę nie zdziwiły
mieszkańców San Pedro. Gdy po kilku miesiącach mieliśmy pierwsze analizy,
pokazaliśmy im kilka wykresów dowodzących tego, jak bardzo podczas rytuału
ich serca zestroiły się z sercami ich bliskich. Patrząc na wizualizację danych,
kiwali głową z aprobatą. Wielu z nich skomentowało je słowem „rezonans”
(resonancia). Uznałem, że to bardzo ciekawe, bo dokładnie tym samym
terminem posłużyli się fizycy, których poprosiliśmy o pomoc w analizowaniu
naszych danych biometrycznych. Jeden z uczestników rytuału wskazał na
wykresy i powiedział: „Mówiłem wam, że trudno mi wyrazić, co czułem
podczas ceremonii. Tak właśnie się czułem. Nasze serca stały się jednym”.
•••
Właśnie na spacerach po ogniu skupia się duża część moich zainteresowań
naukowych. Badałem je w różnych kontekstach, nawet swój doktorat
napisałem o rytuale zwanym anastenaria odbywanym w Grecji[7]. Przez całe
lata kiedy dawałem wykłady, jedno z pierwszych pytań od słuchaczy brzmiało:
„A próbował pan tego sam?”. Następowało długie wyjaśnienie, dlaczego nie
wchodziło to w grę w okolicznościach, w których prowadziłem badania.
To znaczy... nie wchodziło, dopóki w 2009 roku nie rozpocząłem pracy na
Mauritiusie.
Przybyłem tam wraz ze swoją dziewczyną (obecnie – żoną) i wynajęliśmy
mieszkanie w nadmorskim miasteczku Pointe aux Piments. Z okien
widzieliśmy zachody słońca nad hinduistyczną świątynią na pobliskiej plaży,
zbudowaną z betonowych bloków i blachy falistej. Maha Kali Mata Mandir – bo
tak brzmiała jej oficjalna nazwa – to było kalimai, czyli sanktuarium
poświęcone Bogini-Matce, Kali. W centralnej części stał posąg tej wojowniczej
bogini. Trzymała w rękach trójząb, zakrwawiony miecz, obciętą głowę
i czaszkę, do której spływała z niej krew. Przez pierwsze miesiące na
Mauritiusie większość czasu spędzałem właśnie w pobliżu świątyni. Rano
wypijałem filiżankę herbaty w restauracyjce po drugiej stronie ulicy,
przypatrując się wiernym, którzy szli się modlić i składać ofiary. Przez cały
dzień to właśnie w okolicy świątyni mogłem spotkać najwięcej osób do
rozmowy. W innych miejscach prawie nic się nie działo. Wieczorami
natomiast uczestniczyłem w rozmaitych ceremoniach, korzystając z okazji, by
zadawać bardziej szczegółowe pytania na temat miejscowych praktyk.
W Maha Kali Mata Mandir, podobnie jak w innych przybytkach
poświęconych Bogini-Matce, co roku organizowano rytuał chodzenia po ogniu
zwany thimithi. Już od dwóch tysięcy lat odbywa się on w Tamil Nadu, stanie
leżącym na południu Indii. Dziś praktykują go liczne wspólnoty hinduistów na
całym świecie. Według legendy rytuał ma związek z Draupadi, młodą kobietą
uważaną często za wcielenie Kali. Draupadi narodziła się z ognia ofiarnego;
była niezwykle piękną i pełną wdzięku księżniczką, a jednocześnie potężną
wojowniczką. Nie miała jednak szczęścia. Wskutek straszliwego
nieporozumienia została poślubiona wszystkim pięciu Pandawom, synom
króla Pandu. Gdy ich kuzyni, Kaurawowie, zakwestionowali ich prawo do
tronu, Draupadi została zamieszana w wojnę o sukcesję, w czasie której
spotkało ją wiele nieszczęść. Zabito jej pięciu synów, ona sama zaś została
porwana, gdy Pandawowie przegrali ją w kości. Doświadczyła licznych
upokorzeń, wielokrotnie próbowano ją zhańbić. Pomogła swym mężom
pokonać Kaurawów, a później musiała poddać się próbie ognia. By udowodnić,
że jest cnotliwa i pobożna, weszła w płomienie i wynurzyła się z nich bez
żadnych obrażeń. To właśnie na cześć księżniczki co roku odbywa się thimithi.
Podobnie jak Draupadi uczestnicy pokonują liczne trudności, punktem
kulminacyjnym jest ich własna próba ognia. Mówi się, że sama księżniczka
chroni ich przed płomieniami, zmieniając rozżarzone węgle w kwiaty.
Zbliżał się dzień uroczystości. Większość czasu spędzałem, przyglądając się
przygotowaniom i zadając pytania wyznawcom oraz osobom ze służby
świątynnej. Gdy pewnego poranka rozmawiałem z jedną z kobiet w pobliskim
gaju, zauważyłem, że część mężczyzn prowadzi przed świątynią ożywioną
dyskusję. Co rusz spoglądali w moją stronę. W końcu główny kapłan, Prakash,
wstał i przywołał mnie ruchem dłoni. Podszedłem do niego.
– Dimitris – powiedział dość oficjalnie. – Tak się zastanawiam. Od jak dawna
już mieszkasz w naszym miasteczku?
– Od kilku miesięcy.
– Spędzasz z nami czas, dzielisz z nami posiłki, chodzisz na nasze modlitwy.
– Tak – potwierdziłem, nie wiedząc, do czego zmierza.
– Jesteś teraz jednym z nas – ogłosił Prakash.
Byłem bardzo zaszczycony, ale również przekonany, że nie wołali mnie po
to, by powiedzieć mi miłe słowa.
– Cóż, nie chcę udawać, że pochodzę stąd – odpowiedziałem. – Przyjechałem,
żeby dowiedzieć się czegoś o waszym życiu i waszych obyczajach.
Prakash przeszedł do rzeczy.
– Skoro tak, to również powinieneś odbyć spacer po ogniu.
W Hiszpanii udział w ceremonii to zaszczyt zarezerwowany dla rodowitych
mieszkańców San Pedro. Nie może w niej uczestniczyć nikt, kogo
z mieszkańcami nie łączą więzy krwi. Również w Grecji prawo do udziału
przechodzi z pokolenia na pokolenie i przyjęło się, że po ogniu mogą przejść
tylko osoby z regionu, w którym narodziła się ta tradycja (dziś leży on na
terenie Bułgarii)[8]. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zezwolono na udział
paru osobom z zewnątrz, ale działo się to stopniowo, całe przedsięwzięcie było
niezwykle delikatne, nowi uczestnicy zostali gruntownie sprawdzeni przez
miejscową starszyznę. By stać się jednym z anastenari, trzeba doświadczyć
prywatnego objawienia. Często przychodzi ono w formie snu lub wizji
i prowadzi do duchowej zmiany oraz nawiązania osobistej relacji ze świętymi.
Mnie się to nie przytrafiło. Poza tym przynależność do anastenari to
zobowiązanie na całe życie. Gdybym wziął udział w rytuale, a później nie
wracał co roku, miejscowi byliby rozczarowani. Krótko mówiąc, nie
spodziewałem się takiego zaproszenia.
Przez chwilę przypatrywałem się Prakashowi, starając się wyczuć sytuację.
Jego słowa brzmiały beztrosko. Teraz kiwał głową, utwierdzając mnie
w przekonaniu, że mówił serio. Wszystkie oczy były zwrócone na mnie.
Uprzejmie odmówiłem. Wyjaśniłem, że to wielki zaszczyt, ale mówimy o ich
tradycji. Ja nie pochodzę z Mauritiusa ani nie jestem wyznawcą hinduizmu.
Jestem tylko obcokrajowcem, antropologiem, który przyjechał, by
przeprowadzić badania. Chciałem obserwować i dokumentować rytuał
praktykowany w ich miejscowości, który właśnie miałem zobaczyć po raz
pierwszy.
– No, dobrze. – Prakash wyglądał na rozbawionego. – Jeśli Bóg chce, żebyś
odbył ten rytuał, to go odbędziesz.
– Wierz mi, Prakash, Bóg nie chce, żebym chodził po ogniu.
Gdy nadszedł dzień thimithi, poruszenie zaczęło się bardzo wcześnie.
O świcie w pobliskim miasteczku Triolet gromadzili się uczestnicy obrzędu
i ich rodziny, by się modlić i dokonać oczyszczenia. Mieli na sobie tradycyjne
stroje, przeważnie jaskrawożółte: kobiety – długie sari, mężczyźni – dhoti.
Wielu spośród zebranych trzymało srebrne talerze z kwiatami i ofiarami
z pokarmów dla bogini. Po kilku godzinach uformowała się procesja, która
przemierzyła cztery kilometry główną ulicą i dotarła do świątyni na plaży.
Szedłem razem z nimi, obserwowałem wszystkich, robiłem zdjęcia
i sporządzałem notatki głosowe. Przejście trwało kilka godzin – uczestnicy
procesji idą boso po rozpalonym asfalcie i zatrzymują się na każdym
skrzyżowaniu, by zatańczyć. Wielu z nich wpadało w trans i zaczynało
wydawać rozpaczliwe okrzyki, kiwając się i wirując przy dźwiękach bębnów
i różnych instrumentów dętych. Jeszcze zanim dotarliśmy do świątyni, byłem
wyczerpany i odwodniony od przebywania w tropikalnym słońcu. Wąski rów
wykopany przed wejściem do świątyni teraz wypełniały rozpalone węgle, cały
teren otoczono sznurem, który miał odgrodzić chodzących po ogniu od tłumu.
Cała przestrzeń przypominała nieco scenę w teatrze i widownię. Wreszcie
wszyscy zebrali się przed rowem z ogniem. Poczułem to napięcie.
Przyglądałem się temu, jak kolejne osoby przechodziły po ogniu. Pierwszy
szedł kapłan, po nim Prakash oraz inne osoby ze świątyni, później cała reszta.
Pozwolono mi stać przed sznurem, żebym miał lepszy widok. Ogromne
wrażenie zrobiły na mnie iskry strzelające z węgielków przy każdym kroku.
Starałem się je uchwycić na zdjęciach. W pewnym momencie organizatorzy
uznali, że powinienem stanąć bliżej ognia – wtedy zdjęcia lepiej wyjdą.
Faktycznie było to dogodniejsze miejsce. Przyklęknąłem i zacząłem
fotografować. Rytualny spacer odbywali mężczyźni, kobiety, nawet dzieci. Przy
każdym przejściu tłum wyśpiewywał „Om Śakti” – wezwanie do boskiej matki.
Zwróciłem uwagę na dziewczynkę czekającą w kolejce – mogła mieć
dziewięć albo dziesięć lat. Bardzo się denerwowała i ciągle zerkała na
rodziców, którzy próbowali dodać jej otuchy. Gdy nadeszła jej kolej,
znieruchomiała – wyglądała na naprawdę przerażoną. Na tym etapie nie wolno
jednak zrezygnować, bo byłaby to zniewaga dla Kali. Jakiś mężczyzna szarpnął
dziewczynkę za ramię, żeby zaczęła iść. Nie udało się, ona zaczęła płakać,
kopać i krzyczeć. Wtedy na ratunek ruszył Prakash. Machnięciem ręki odgonił
mężczyznę i szepnął dziewczynce coś do ucha. Wziął ją na ręce i przeniósł
przez ogień. Wyglądało na to, że jej rodzicom ulżyło, choć ona sama
jeszcze przez jakiś czas płakała. Najwyraźniej mało kto się tym przejmował.
Przez ogień przeniesiono jeszcze kilkoro dzieci, nawet niemowląt. Byłem
zafascynowany wyrazem twarzy zgromadzonych: od przerażenia do
determinacji, od bólu do rozanielenia. Próbowałem uchwycić te wszystkie
emocje na zdjęciach. Całkowicie skupiłem się na tym, co widać w obiektywie,
i tak mnie to pochłonęło, że nie zauważyłem, jak wokół mnie zawiązuje się
mały spisek.
Po kilku chwilach poczułem, że ktoś stuka mnie w ramię. Uniosłem wzrok
i zobaczyłem Prakasha, który dawał mi znak, żebym wstał. Posłuchałem
i spojrzałem na niego, czekając na dalsze polecenia.
– Odwróć się – poprosił.
Gdy to zrobiłem, zdałem sobie sprawę, że właśnie stoję przy rowie z ogniem.
Wszyscy zgromadzeni wpatrywali się we mnie.
– Teraz już będziesz wiedział, jaki jest ogień – powiedział uśmiechnięty
Prakash.
Nie miałem wyjścia. Gdybym odmówił, obraziłbym swoich gospodarzy,
straciłbym twarz w oczach całej społeczności i prawdopodobnie zakłóciłbym
dalszy przebieg ceremonii, bo za mną ustawiło się w kolejce kilkoro chętnych.
Zdążyłem tylko rzucić:
– Potrzymajcie mi aparat.
To, że wzięli mnie z zaskoczenia, miało swoje dobre strony. Ponieważ
wcześniej badałem tętno ludzi biorących udział w podobnych rytuałach,
wiedziałem, że najbardziej przyspiesza ono tuż przed spacerem po ogniu.
Skoro nie wiedziałem, że wezmę udział w rytuale, to całe stresujące
oczekiwanie mnie ominęło. Ciekawe więc, jaki byłby wynik pomiaru, gdybym
miał wtedy na sobie monitor pracy serca. Być może tak jak uczestnicy
z Hiszpanii byłbym skrajnie pobudzony, nawet o tym nie wiedząc.
Niewykluczone, że właśnie dlatego miałem wrażenie, że tych kilka sekund to
tak naprawdę kilka minut. Czas nieznośnie spowolnił. Byłem maksymalnie
skupiony. Mierzyłem wcześniej temperaturę węgielków na trasie uczestników
ceremonii, więc wiedziałem, że wynosi od czterystu do ośmiuset stopni
Celsjusza. Nie miałem tylko pojęcia, jak to jest, gdy faktycznie przechodzi się
po tak rozgrzanej powierzchni.
Przy jednym z kroków poczułem wyjątkowo dotkliwy ból i od razu
wiedziałem, że zostanie mi po nim pęcherz, ale udało mi się powstrzymać
przed okazaniem cierpienia – a przynajmniej tak mi później powiedziano.
Wcześniej widziałem, jak spod stóp innych uczestników strzelają płomienie.
Zastanawiałem się, czy pod moimi stopami dzieje się to samo, ale wolałem nie
spoglądać w dół. Patrzyłem na tłum, choć nie widziałem w nim nikogo
konkretnego. Tak jak to opisywali mieszkańcy San Pedro, byłem całkowicie
świadomy tego, co się dzieje, a jednocześnie wszystko mi się zacierało. Kiedy
było po wszystkim, a tłum wznosił okrzyki radości, poczułem przypływ
ekscytacji i swego rodzaju dumę – zupełnie tak, jakbym sam z własnej woli
postanowił przejść się po ogniu.
Po zakończeniu ceremonii wiele osób chciało zadać mi parę pytań. Ciekawiło
je, czego doświadczyłem, jak się czułem i co skłoniło mnie do podjęcia
wyzwania – były to typowe pytania, jakie sam zadawałem swoim rozmówcom.
Odpowiadałem szczerze, mówiłem, że tego nie planowałem, a do przejścia
nakłoniło mnie kilku mieszkańców. Całe doświadczenie było szalenie
emocjonujące, niemal odurzające. Czułem skok adrenaliny w całym ciele
i euforię, która trwała dłużej niż do końca dnia. Gdy później wracałem myślami
do tamtego dnia, zdumiewało mnie, że tak krótkie doświadczenie wywołało tak
silne i długotrwałe emocje.
Choć z pewnością nie przeżyłem tego samego co miejscowi uczestnicy,
udział w spacerze po ogniu pomógł mi zrozumieć silne emocje towarzyszące
tego rodzaju obrzędom. Właśnie szalona mieszanka strachu, dumy, ekscytacji
i radości sprawia, że jest to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie – tak jak
opisywali to moi rozmówcy. Ja sam, choć pochodziłem z zewnątrz,
przynajmniej w małym stopniu odczułem tę jednoczącą moc rytuału. W moim
przypadku było to wrażenie, że zostałem zaakceptowany przez społeczność,
którą przyjechałem badać. Miejscowi natomiast odebrali mój spacer jako znak,
że jestem gotów robić to co oni, nawet chodzić po ogniu. Nic bardziej mnie do
nich nie zbliżyło. Minęło wiele lat, a z wieloma osobami nadal utrzymujemy
kontakt. Kiedy jestem na Mauritiusie, zawsze je odwiedzam, nawet jeśli
prowadzę badania w innej części kraju. Skoro całe to zdarzenie miało tak
olbrzymi wpływ na przybysza z zewnątrz, jak musiało działać na członków
społeczności?
To doświadczenie przywodzi na myśl inne moje badanie z San Pedro,
podczas którego analizowałem wspomnienia osób chodzących po ogniu[9].
Okazało się wtedy, że choć wszyscy mieli w pamięci żywe obrazy całej
uroczystości, to szczegóły uległy zatarciu. Uczestnicy pamiętali główne
zdarzenie – własny udział w ceremonii – i towarzyszące mu uczucia. Mówili
o ekscytacji, entuzjazmie i strachu. „To takie silne uczucie – wspominała jedna
z młodych kobiet. – Czułam przerażenie, ale i zachwyt”. Inna dodała: „Byłam
tak podekscytowana, że miałam wrażenie, jakbym unosiła się na falach”. Poza
tymi emocjami niewiele pamiętały. Na pytania o szczegóły uroczystości – o to,
kto siedział obok, z kim rozmawiały i dokąd poszły później – nie potrafiły
znaleźć odpowiedzi. Nikt nie pamiętał nawet wywiadu ze mną. „Ciebie... chyba
tam wczoraj nie było, prawda?” – pytali często. Tymczasem w rzeczywistości
przez cały czas stałem przodem do grupy ubrany w jaskrawożółtą koszulkę
i podchodziłem do nich, by zadawać im pytania.
Profesor psychologii Mihály Csíkszentmihályi nazywał takie zawężenie
percepcji angielskim terminem flow (przepływ). Jest to stan, w którym jesteśmy
tak pochłonięci jakimś zdarzeniem, że nasz umysł odsiewa wszystkie poboczne
szczegóły, dzięki czemu możemy skupić się tylko na centralnym punkcie[10].
To „optymalne” doświadczenie często określa się jako autoteliczne – to znaczy,
że działanie staje się celem samym w sobie i nie potrzebujemy żadnej
zewnętrznej motywacji ani dodatkowego uzasadnienia, żeby się w nie
angażować. Wszystkie tego typu zdarzenia łączy to, że ich uczestnicy tracą
poczucie czasu i koncentrują się na tym, co dzieje się tu i teraz, inne sprawy
przestają się liczyć. Czują też moc i mają wrażenie, że wszystko przychodzi im
bez wysiłku – jakby niosła ich fala (stąd właśnie flow). To głęboko duchowe
uczucie zatracenia w chwili obecnej jest fundamentalne dla niektórych spośród
najważniejszych ludzkich działań.
Csíkszentmihályi zwracał uwagę na możliwy związek flow i uniesienia.
Uniesienie to jednak dużo więcej niż flow. Tego drugiego można doświadczyć
we wspólnocie, ale z natury jest to prywatne przeżycie. Piloci myśliwców,
sportowcy, szachiści, muzycy i inni artyści opisują flow jako stan całkowitego
zaangażowania w działanie, w którym człowiek cały staje się tym, co robi.
Wiele osób może doświadczyć czegoś takiego podczas zajmowania się swoją
pasją, seksu albo ćwiczeń fizycznych. Najważniejsze chwile naszego życia
czasem wprawiają nas właśnie w taki stan. Istnieje też kilka sprzyjających mu
osobistych rytuałów, na przykład modlitwa, medytacja lub powtarzalne
czynności, między innymi mantrowanie i tworzenie mandal. Wszystkie –
podobnie jak inne doświadczenia duchowe – łączy to, że podczas nich nasze
poczucie tożsamości się rozmywa, czasem wręcz znika. Cali zatracamy się
w tym, co robimy, i czerpiemy z tego niebiańskie szczęście. Poza tym liczne
przykłady potwierdzają, że stan flow nie musi wywoływać pobudzenia
emocjonalnego.
Niektóre wspólne rytuały to jednak bardziej skomplikowane doświadczenia.
Wywołują one stan emocjonalnego i psychicznego pobudzenia, które, co
ważne, odczuwają wszyscy uczestnicy. Dzięki tej emocjonalnej łączności stają
się dynamicznym organizmem, osobiste przeżycia jednej osoby wpływają na
odczucia pozostałych i je potęgują. To tak, jakby tysiąc osobnych strumieni
połączyło się, by stworzyć rzekę – tak potężną i szybko płynącą, że żaden
strumień nie mógłby się z nią równać. Gdy występuje ten interaktywny flow,
poczucie własnej tożsamości się wzmacnia, a pojedyncze osoby zaczynają
odczuwać duchową jedność z grupą.
Według Durkheima zjawisko zbiorowego uniesienia występuje wówczas,
gdy grupa ludzi jednocześnie przeżywa pobudzenie. Jest to coś większego niż
prosta suma przeżyć członków grupy. Zdaniem Durkheima to całość definiuje
poszczególne elementy, a nie odwrotnie. Podczas gdy samotny mistyk stara się
odnaleźć w sobie Boga, wspólne rytuały stwarzają warunki, w których osoby je
praktykujące mogą się stać częścią grupy, doświadczyć jedności. Dzięki temu,
że wykonują poszczególne czynności razem z innymi i odczuwają te same
emocje, zaczyna je łączyć silna więź – tak silna, że zaciera się granica pomiędzy
„ja” a „my”. Tak właśnie ujmowali to moi rozmówcy: „Na miejscu są tysiące
ludzi, ale czujecie się jednością”. Euforyczne doświadczenie daje poczucie celu
i sprawia, że uczestnicy chcą przeżyć to jeszcze raz[11].
Durkheim podkreślał zasadnicze znaczenie zbiorowego uniesienia dla
wczesnych społeczności ludzkich. Dzięki temu, że ich członkowie regularnie
się gromadzili, by odbyć obrzędy wywołujące silne emocje, wykształcili silną
tożsamość grupową – Durkheim nazywał ją „świadomością zbiorową”.
Ponieważ zachowują się i czują jak jeden organizm, istnieje większe
prawdopodobieństwo, że będą podobnie myśleć. Te doświadczenia mają tak
wielką moc, że wydają się świętością. Dlatego właśnie Durkheim uznawał, że
również religia powstaje na gruncie tych niepowtarzalnych uczuć
wywoływanych przez wspólne rytuały.
•••
W styczniu 2016 roku opublikowane w serwisie YouTube nagranie z wesela
Aaliyah i Benjamina Armstronga w Nowej Zelandii stało się wiralem. W ciągu
kilku godzin obejrzało je ponad dwadzieścia milionów osób.
Na trzyminutowym filmiku można zobaczyć, jak spora grupa gości wykonuje
rytualny maoryski taniec zwany haka. To bardzo dynamiczny taniec
zespołowy, podczas którego wszyscy uczestnicy jednocześnie wykonują serię
ruchów, między innymi uderzają się w piersi i uda oraz tupią. Towarzyszą
temu bojowa postawa oraz głośne, rytmicznie wznoszone okrzyki. Udaną hakę
poznaje się po ihi – zarówno tancerze, jak i obserwatorzy mają gęsią skórkę i są
podekscytowani.
Pokaz zorganizował świadek pana młodego – był to ukłon w stronę
polinezyjskiego pochodzenia młodej pary. Grupę druhen i drużbów
poprowadził brat Benjamina. Nowożeńcy wzruszyli się do łez, po chwili
włączyli się w taniec wraz z licznymi gośćmi. Pod koniec układu tancerze byli
spoceni i zdyszani, wyczerpani wysiłkiem i poruszeni emocjonalnie. Ściskali
się nawzajem i stanowili żywy dowód na jednoczącą moc rytuału. Patrząc na to
nagranie, można się mocno zdziwić na wieść, że haka jest tradycyjnym tańcem
wojennym, ma w założeniu przygotować do boju i przestraszyć przeciwników
przed starciem. Gdy nie toczy się wojna, hakę można czasem zobaczyć
w niektórych jednostkach wojskowych w Nowej Zelandii. Jeszcze bardziej
znana jest jednak jako taniec nowozelandzkiej narodowej drużyny rugby, All
Blacks. Poprzedza każdy ich mecz i ma być manifestacją siły i gotowości do
walki. Gdy byłem w Nowej Zelandii, wybrałem się na jeden z ich meczów.
Drużyna Maorysów wykonywała hakę we wspólnym rytmie, zawodnicy
uderzali się w klatkę piersiową, tupali i wydawali donośne okrzyki, robiąc
groźne miny w stronę widowni. Nie był to jednak taniec wojenny. Haka ma być
wyrazem nie tylko agresji wobec przeciwników, ale też gościnności wobec
przyjaciół. Często tańczy się ją właśnie na cześć honorowych gości, z okazji
ważnych wydarzeń w życiu czy w czasie powitania przybyszów.
Podwójny charakter tej maoryskiej tradycji to nie wyjątek. Na południu
Iraku grupy szyitów wykonują taniec wojenny o nazwie hosa. Poruszają się
w jednym rytmie i śpiewają w taki sposób, by wprowadzić się w stan
pobudzenia, dzięki któremu wojownicy mają więcej odwagi, by stawić czoła
wrogom. Ten sam rytuał odbywa się też w czasie radosnych okazji, takich jak
śluby czy inne uroczystości. Gdy te tereny odwiedził Saddam Husajn,
mieszkające tam plemiona zatańczyły hosę specjalnie dla niego. Jak to
możliwe, że ten sam obrzęd wzrusza ludzi do łez i wzbudza niechęć do innych?
Wspólne rytuały to potężne narzędzia społeczne, które potrafią pobudzić,
poruszyć i zjednoczyć ludzi, a nawet zainspirować ich do stworzenia mitów
i religii lub do poszukiwania sensu w inny sposób. Można się nimi posłużyć,
podobnie jak każdym narzędziem, w bardziej lub mniej szlachetnym celu.
Wszystkie rozważania o pięknych aspektach zbiorowego uniesienia na nic by
się zdały, gdybyśmy nie wspomnieli o tym, że może ono też doprowadzić do
podziałów, dyskryminacji i nienawiści. Pełne emocji ceremonie często są
przybrane w barwy określonej ideologii, wykorzystuje się je do kształtowania
fanatyzmu i wrogości wobec obcych. Wystarczy pomyśleć o uniesieniu
przeżywanym podczas marszów nazistów i nacjonalistów, spotkań fanatyków
religijnych czy kiboli, które może inspirować do najgorszych zachowań.
•••
Jako nastolatek pojechałem z kolegą na mecz piłki nożnej do Aten. Byliśmy na
miejscu wcześniej, więc postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Włóczyliśmy się
po okolicy przez kilka godzin, gdy nagle poczułem, że ktoś uderzył mnie od tyłu
w głowę. Zanim zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, leżałem już na ziemi,
a kilku gości mnie biło. Czułem ciosy i kopnięcia ze wszystkich stron, ktoś
używał nawet pałki. Nie zamierzali mnie tylko nastraszyć, ale chcieli wyrządzić
mi jak największą krzywdę. Próbowałem ochronić głowę, a jednocześnie bałem
się, że ktoś zaraz wyciągnie nóż – w takich sytuacjach dość często się to zdarza.
Żaden z atakujących nie odezwał się ani słowem – nie było takiej potrzeby. Sam
od razu wiedziałem, że powodem napaści stał się kolor mojego szalika. To byli
kibice innej drużyny, nawet nie tej, z którą mieliśmy grać tego wieczoru.
Najwyraźniej chodzili po ulicach, szukając zaczepki.
Ratunek również przyszedł znienacka. Przypadkiem pojawiła się inna grupa
kibiców – tym razem noszących odpowiednie barwy. Mój przyjaciel podbiegł do
nich i poprosił o pomoc. Napastnicy, będący teraz w mniejszości, uciekli.
Ostatnią rzeczą, którą zapamiętałem, było to, jak biegli ulicą, a moi
wybawiciele rzucali w nich kamieniami i butelkami po piwie.
W wielu częściach świata takie sceny to aż nazbyt częsty widok. Kibice są do
tego stopnia przywiązani do swojej ulubionej drużyny, że w jej obronie gotowi
są zaryzykować własne życie lub odebrać je komuś innemu. Na stadionach
i w ich okolicach nieustannie dochodzi do takich potyczek. Bandy kibiców
potrafią przemierzyć długą drogę, nawet pojechać za granicę, by tam wdać się
w uliczną bijatykę. Niejednokrotnie atakują miłośników wrogiej drużyny
gołymi pięściami, flarami, kamieniami, pałkami, bronią palną. W 2019 roku
przewodniczący klubu kibiców serbskiej drużyny Partizan został zastrzelony
w centrum Belgradu – oto kolejna odsłona współczesnej wojny plemiennej.
Niedługo wcześniej wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za brutalne
morderstwo kibica drużyny z francuskiej Tuluzy, który przyjechał do Belgradu
na mecz obu drużyn. Śmierć Serba wyglądała na egzekucję w akcie zemsty.
Pod wieloma względami kibicowanie wybranej drużynie to zjawisko
podobne do religii, nacjonalizmu czy innych ideologii. W takich sytuacjach
większość ludzi przejmuje upodobania rodziców i rówieśników albo po prostu
zaczyna kibicować najpopularniejszemu zespołowi z okolicy. To jednak, co
z początku jest odgórnie narzuconym wyborem albo tylko tradycją, może
z czasem zyskać wymiar ideologiczny. Katalizatorem tego procesu są na
przykład rytuały sprzyjające zbiorowym uniesieniom, odbywane na
stadionach, w świątyniach i podczas wieców.
Wyniki badania, które przeprowadziliśmy w USA, potwierdzają, że gdy kibice
oglądają mecz na stadionie, przeżywają te same emocje, a rytm ich serc
zestraja się w większym stopniu niż u osób oglądających wspólnie mecz
w telewizji. Członkowie stadionowej widowni mówili, że doświadczyli czegoś
głębszego, co miało wpływ na ich tożsamość, poza tym deklarowali większą
lojalność wobec społeczności kibiców. Ten jednoczący efekt udziału
w wydarzeniu sportowym nie wziął się ani z pobudzenia emocjonalnego, ani
z samego meczu. Był raczej związany z tym, w jakim stopniu te emocje były
przeżywane wspólnie z grupą, również na poziomie fizjologicznym[12].
Oczywiście istnieje więcej powodów, dla których piłka nożna jest tak
szalenie popularnym sportem. Skrajna lojalność wobec wybranej drużyny,
która sprawia, że kibice przeciwników stają się śmiertelnymi wrogami, może
się wykształcić jedynie w czasie rytuałów przeżywanych wspólnie na widowni.
Nikt nie stał się kibolem od siedzenia na kanapie przed ekranem. Gdy zaś
sprawy wymkną się spod kontroli, moc rytuału może stać się śmiercionośna.
Trudno jednak wyciągnąć taki wniosek, zanim przeanalizuje się ludzkie
zachowania mogące posłużyć za dowód. Gdy rozpocząłem badania nad
rytuałami, chciałem dowiedzieć się więcej o ich społecznym oddziaływaniu –
o roli, którą odgrywają w procesie tworzenia więzi między uczestnikami.
Badania antropologiczne, wywiady prowadzone przez psychologów, pomiary
dokonane przez biologów i dane neurobiologiczne potwierdzają, że uczestnicy
wspólnych obrzędów doświadczają identycznego pobudzenia, w wyniku
którego tworzy się poczucie jedności. Sam jako uczestnik posmakowałem tego,
jak działają na emocje. Poza swoimi intuicjami nie miałem jednak twardych
dowodów na to, że rytuały mogą spajać społeczność. Czy rytuały, które budzą
silne emocje, naprawdę potrafią wpływać na nasze zachowanie? I jak to
sprawdzić?
Rozdział 6
Spoiwo nad spoiwa
•••
W 1959 roku psychologowie społeczni Elliot Aronson i Judson Mills zaprosili
sześćdziesiąt trzy studentki Uniwersytetu Stanforda do grupy dyskusyjnej
poświęconej psychologii seksu[3]. By dołączyć do grupy, należało najpierw
przejść „test wstydu”. Uczestniczkom mówiono, że ma on potwierdzić ich
gotowość do wypowiadania się na delikatne tematy, które będą przedmiotem
dyskusji. W rzeczywistości jednak był to swego rodzaju obrzęd inicjacyjny.
W czasie testu studentki miały przeczytać pozostałym fragment tekstu.
Niektórym losowo przydzielono wersję „łagodnie wstydliwą”, czyli listę słów
związanych z seksem, ale niewywołującą dyskomfortu, takich jak „dziewica”,
„prostytutka” czy „petting”. Innym dano „ciężką” wersję, zawierającą
wulgaryzmy – takie jak „pieprzenie” lub „kutas” – i opisy czynności seksualnych
o charakterze pornograficznym. Po ukończeniu zadania uczestniczki słuchały
nagrania wyjątkowo nudnych zajęć grupy czytelniczej. Kilka sennych osób
toczyło długą, wnikliwą dyskusję na temat drugorzędnych zwyczajów
godowych ptaków. Te osoby używały suchego języka, robiły długie przerwy,
powtarzały się, popełniały błędy i same sobie przeczyły. Aronson i Mills
stwierdzili, że dyskusja należała do „najbardziej bezwartościowych
i nieciekawych, jakie tylko można sobie wyobrazić”.
Po zakończeniu nagrania studentki miały ocenić całą grupę dyskusyjną
i poszczególnych jej członków, biorąc pod uwagę między innymi błyskotliwość
i urok osobisty dyskutantów oraz to, na ile ciekawa okazała się rozmowa.
Kobiety z grupy przechodzącej łagodną inicjację odpowiadały tak samo jak te
z grupy kontrolnej, która dołączyła do rozmowy bez żadnego testu.
Uczestniczki przechodzące trudniejszą inicjację oceniły zarówno całą grupę,
jak i jej członków bardziej przychylnie. Choć wszystkie studentki
przysłuchiwały się tej samej dyskusji, te, które musiały na początku wykonać
trudniejsze zadanie, stwierdziły, że była ona ciekawsza, a rozmówców uznały
za bardziej sympatycznych.
Pamiętajmy, że mówimy o amerykańskim społeczeństwie z późnych lat
pięćdziesiątych dwudziestego wieku, w którym dziewczęta wychowywano
pruderyjnie, a seks był tematem tabu. Wykonanie zadania przed całą grupą
musiało wiązać się z naprawdę dużym wstydem. Jedna z uczestniczek po
zobaczeniu listy wyrazów do odczytania wstała i opuściła salę, rezygnując tym
samym z udziału. To zadanie werbalne nie mogło się jednak równać z silnie
pobudzającymi fizycznie i emocjonalnie prawdziwymi rytuałami, które często
wiążą się z bólem, okaleczeniem i traumą psychiczną.
Kilka lat później dwóch psychologów z Uniwersytetu Kalifornijskiego
w Riverside postanowiło podnieść stawkę[4]. Harold Gerard i Grover
Mathewson przeprowadzili podobne badanie, ale zaprojektowali jeszcze
bardziej niekomfortową inicjację. Zamiast poprosić o czytanie
zawstydzającego słownictwa, razili nieszczęsnych ochotników prądem, by
wywołać ból. Było to w 1966 roku, zanim jeszcze na większości uczelni
wprowadzono regulacje dotyczące etycznego traktowania uczestników badań,
więc tego rodzaju metody naukowe nie należały do rzadkości. Wyniki badania
były podobne do tych uzyskanych przez Aronsona i Millsa. Osoby, które przed
dołączeniem zostały porażone prądem, w bardziej pozytywny sposób
postrzegały całą grupę i jej poszczególnych członków. Co więcej, ci, którym
zaserwowano bardziej bolesne porażenia, oceniali grupę przychylniej niż ci,
którzy doświadczyli łagodniejszego bólu.
Te klasyczne badania pomogły zrozumieć sposób działania wymagających
rytuałów. Choć badacze posługiwali się określeniem „inicjacja”, wykreowane
przez nich sytuacje nie miały wiele wspólnego z prawdziwymi obrzędami.
Zaproponowane wyzwanie powiązano z członkostwem w grupach
czytelniczych, ale funkcjonowaniu tych ostatnich daleko było do interakcji
z ludźmi znanych z życia codziennego. Co jeszcze ważniejsze, pozytywne
nastawienie do własnej grupy było istotne tylko o tyle, o ile wpływało na
faktyczny sposób zachowania. Opisane badania były wartościowe, bo pomogły
wskazać kierunek poszukiwań, ale nadal nie dysponowaliśmy zbyt wieloma
dowodami naukowymi związanymi z prawdziwymi rytuałami odbywanymi
w naturalnym środowisku.
•••
W badaniach naukowych często zestawiamy ze sobą różne wyniki.
Dokonujemy pewnej zmiany i porównujemy stan pierwotny z późniejszym.
Poddajemy dwie grupy ludzi różnym terapiom i porównujemy rezultaty.
Porównujemy to, co dzieje się w różnych populacjach – i tak dalej. Jesteśmy
w stanie wprowadzać różnego rodzaju modyfikacje w sztucznych warunkach
laboratoryjnych dzięki temu, że mamy kontrolę nad tym, czego doświadczają
uczestnicy (a czego nie) i co mogą (a czego nie mogą) zrobić.
Kiedy wyjdziemy z laboratorium do prawdziwego świata, tracimy większość
kontroli. Nie możemy w losowy sposób dzielić ludzi na grupy ani manipulować
warunkami eksperymentu. Dlatego stosujemy całkiem inne podejście. Zamiast
projektować sytuację, musimy znaleźć takie miejsce i taki czas, w których
będzie ona występowała naturalnie. Ja potrzebowałem takiej wspólnoty
kulturowej, której członkowie odbywają rytuały znacznie różniące się stopniem
drastyczności: od całkiem zwyczajnych po ekstremalne.
Sporządziłem listę potencjalnych miejsc na badania terenowe i zacząłem
zbierać o nich informacje. Każde dawało inne możliwości, ale też z każdym
wiązały się pewne wyzwania, więc decyzja nie była łatwa. Badania
antropologiczne można prowadzić wszędzie tam, gdzie żyją wspólnoty
ludzkie. Ich wielkość nie ma znaczenia – może to być plemię z lasów
deszczowych czy załoga Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. U mnie akurat
lot w kosmos nie wchodził w grę, ale i na Ziemi nie brakowało opcji do
rozważenia. Zacząłem zawężać wybór, biorąc pod uwagę czynniki istotne dla
mojego projektu, związane z naturalnie występującymi warunkami.
Po odrzuceniu większości miejsc w końcu trafiłem na jedno, które zdawało się
spełniać wszystkie moje wymagania: była to mała tropikalna wyspa oddalona
o niespełna tysiąc kilometrów od wschodniego wybrzeża Madagaskaru.
Mauritius, bo o nim mówię, trudno dojrzeć na mapie: to wysepka
o powierzchni równej połowie najmniejszego stanu USA, czyli Rhode Island,
leżąca na ogromnym Oceanie Indyjskim. Niektórzy kojarzą Mauritius
z ptakami dodo, dużymi nielotami, które wyginęły, gdy tylko człowiek
rozpoczął swoją działalność na wyspie. Inni nigdy o nim nie słyszeli. Ta mała
plamka na mapie świata jest jednak wyjątkowym miejscem.
Mauritius należy do zamieszkanych terytoriów, które najpóźniej uzyskały
niepodległość. W swojej krótkiej historii był kolonizowany przez Holendrów,
Francuzów i Brytyjczyków, aż w 1968 roku stał się suwerennym państwem.
Wcześniejsi administratorzy sprowadzili z Madagaskaru, Mozambiku i innych
części Afryki tysiące niewolników do pracy na plantacjach trzciny cukrowej.
Po zniesieniu niewolnictwa na wyspę przybyło do pracy znacznie więcej osób
z Azji, między innymi z Indii i Chin. Potomkowie wszystkich tych grup
etnicznych stali się naprawdę barwnym narodem mówiącym różnymi
językami i wyznającym różne religie. Właśnie dzięki tej różnorodności
Mauritius to wymarzone miejsce do badania rytuałów. W promieniu zaledwie
kilku kilometrów można znaleźć świątynie wszystkich głównych religii świata
i wziąć udział w rozmaitych ceremoniach.
Część z najbardziej fascynujących miejscowych rytuałów przywędrowała tu
wraz z tamilskimi hinduistami w dziewiętnastym wieku. Tamilowie to grupa
etniczna, której dzieje liczą kilka tysięcy lat. Pochodzą z południa Indii
i północy Sri Lanki, ale kilka milionów z nich żyje też w rozproszeniu na całym
świecie. Posługują się językiem tamilskim, należącym do najstarszych na
świecie, i praktykują liczne pradawne tradycje: chodzą po ogniu, wspinają się
po ostrzu miecza i przekłuwają ciało.
Najbardziej widowiskową z ich ceremonii jest prawdopodobnie Thaipusam
Kavadi – długa i niezwykle wymagająca pielgrzymka odbywana na cześć
hinduskiego boga Murugana, syna Śiwy i Parwati, która tak jak Kali należy do
personifikacji Bogini-Matki. Uroczystość przypada w czasie pełni w tamilskim
miesiącu tai i stanowi kulminację obchodów Thaipusam, najważniejszego
wydarzenia dla społeczności Tamilów.
Początki Thaipusam giną w pomroce dziejów. Odbywa się ono dla
upamiętnienia dnia, w którym Murugan otrzymał od matki swą potężną
włócznię. Demon Śūrapadmā zdołał podstępem przekonać Śiwę, żeby nadał
mu wyjątkową moc. Przez tysiąc lat wyśpiewywał mu pochwały, aż w końcu
dostał błogosławieństwo. Miało ono sprawić, że demona będzie mógł pokonać
jedynie syn Śiwy. Ponieważ jednak ten nie miał dzieci, Śūrapadmā zyskał
nieśmiertelność. Tak go to ośmieliło, że zapragnął zrealizować perfidny plan.
Z pomocą braci przejął niebo i ziemię, porwał bogów i zrobił z nich swoich
niewolników. Bogowie poprosili o pomoc Śiwę i zaaranżowali jego ślub
z Parwati. Owocem ich związku był Murugan, który poprowadził armię bogów
do walki z demonami. Zaciekłe starcie trwało trzy dni, w końcu Murugan
wygrał, a zwycięski cios zadał włócznią otrzymaną od matki. Śūrapadmā
odpokutował winy i błagał boga, by pozwolił mu żyć i przyjął go na służbę.
Murugan zgodził się i zmienił go w pawia. Śūrapadmā nigdy nie odzyskał swej
pierwotnej postaci. By uczcić triumf Murugana, uczestnicy Thaipusam Kavadi
przekłuwają ciała igłami, symbolizującymi włócznię boga, i składają ofiary
przystrojone pawimi piórami.
Jest to jeden z najstarszych i najbardziej rozpowszechnionych
ekstremalnych rytuałów na świecie. Odbywają go miliony hinduistów
tamilskiego pochodzenia od RPA do Australii, od Europy i Ameryki Północnej
po wysepki rozsiane na oceanach Indyjskim i Spokojnym oraz Karaiby.
Obchody składające się z wielu etapów trwają kilka dni. Najbardziej
niezwykłym wydarzeniem jest kavadi attam, podczas którego czciciele
Murugana pozwalają sobie przekłuć ciała, biorą też udział w długiej procesji do
jego świątyni, niosąc na barkach ciężkie ołtarze (kavadi). Często udział w całym
rytuale to wypełnienie ślubów złożonych bóstwu, a w zamian uczestnicy proszą
o coś konkretnego, na przykład o uzdrowienie, kolejny krok w karierze
zawodowej czy powodzenie na studiach dla dzieci. Inni składają taką obietnicę,
by podziękować za już uzyskane błogosławieństwo. Jest poza tym wiele osób,
które podejmują trud pielgrzymki z powodów społecznych.
Pytałem niemało osób, dlaczego odbywają Thaipusam Kavadi. Wiele z nich
jako powody wskazywało tradycję i przynależność do grupy. „Jesteśmy
Tamilami, a Tamilowie właśnie to robią”. „Tak każe obyczaj”. Wyjaśniali mi, że
od dzieciństwa widzieli, jak inni praktykują ten obrzęd, i dlatego pragnęli
również kiedyś wziąć w nim udział. Inni mówili o swoich przodkach: „Robili to
nasi ojcowie i ojcowie naszych ojców, a więc my idziemy w ich ślady”.
Dzień, w który przypada Thaipusam, jest na Mauritiusie wolny od pracy.
W którymkolwiek miejscu się wtedy znajdziemy, nie możemy nie zauważyć, że
będzie się działo coś niesamowitego. Ponad sto świątyń z różnych zakątków
wyspy organizuje swoje procesje. Najmniejsza gromadzi kilkuset pielgrzymów,
uczestników większych trzeba liczyć w tysiącach. Każda jest niezwykłym
widowiskiem, ale jedna szczególnie się wyróżnia. Świątynia Kovil Montagne
stoi w miasteczku Quatre Bornes, na szczycie wzniesienia przy górze Corps de
Garde, z której rozciąga się widok na wyspę – od Oceanu Indyjskiego na
zachodzie do wyżyn na wschodzie. Właśnie tam ponad sto lat temu
zorganizowano pierwsze święto Thaipusam. Dziś to ważny cel pielgrzymek, do
którego ściągają wierni z całego kraju, a nawet z zagranicy.
Wszystko zaczyna się w świątyni od uroczystego podniesienia flagi – to
sygnał, że ruszają przygotowania. Na fladze znajdują się atrybuty Murugana:
włócznia (vel) i paw. Każdy dzień przybliża uczestników do Thaipusam. Posąg
bóstwa jest obmywany mlekiem i naparem z kurkumy, ubierany, przystrajany
kwiatami. Wierni odmawiają w domach dodatkowe modlitwy. Oczyszczają się,
rezygnując ze spożywania mięsa i alkoholu oraz ze współżycia. Niektórzy śpią
na podłodze, inni odmawiają sobie drobnych przyjemności: oglądania
telewizji, słuchania muzyki, uprawiania sportu, jedzenia słodyczy lub picia
słodkich napojów. Codziennie przez kilka godzin budują swoje kavadi, czyli
przenośne ołtarze skonstruowane na drewnianych lub metalowych ramach
i starannie udekorowane obrazami przedstawiającymi bóstwa, kwiatami,
liśćmi palmy kokosowej i pawimi piórami. Później będą je nieśli na ramionach,
by na koniec kilkugodzinnej procesji ofiarować je bóstwu.
Już o świcie w dniu Thaipusam uczestnicy zbierają się przy rzece
w tradycyjnych szatach w kolorach jaskrawej fuksji i szafranu. Pielgrzymi wraz
z przyjaciółmi i członkami rodziny przynoszą swoje kavadi i układają je
w równych rzędach wzdłuż brzegu, by wszyscy mogli je podziwiać. Dzień
rozpoczyna się od obrzędów oczyszczenia w płytkich wodach rzeki. Uczestnicy
obmywają się wodą z kurkumą, a następnie zakładają przepaski na biodra
i nacierają ciała świętym popiołem. Modlą się do Murugana i jego matki,
Parwati, błagając o siłę i odwagę potrzebne w czasie zbliżającego się wyzwania.
W hinduizmie wszystkie rzeki są uważane za święte ze względu na
symboliczny związek z Gangesem. Rytualna kąpiel oczyszcza zarówno ciało,
jak i duszę.
Wkrótce ciszę przerywają głośne okrzyki. Przed rozpoczęciem procesji
pielgrzymi muszą poddać się bolesnej ceremonii przekłuwania ciała. Igła
przeszywająca język symbolizuje śluby milczenia – i wymusza ich zachowanie
aż do osiągnięcia celu wędrówki. Niektóre kobiety w zamian zawiązują sobie
wokół ust szal, który służy temu samemu celowi. Większość mężczyzn znosi
jednak przekłucia, i to w wielu miejscach. Czasem poprzestają na kilku igłach
wbitych w policzki i czoło, czasem pozwalają sobie wbić w całe ciało setki ostrzy
i haków, na których zawieszane są dzwonki i limetki. Wykonane ze srebra igły
symbolizują włócznię Murugana. Ich końce mają kształt liści. Nawet gdy jest
ich bardzo wiele, nie wyglądają chaotycznie, ale tworzą symetryczne wzory na
plecach, klatce piersiowej, rękach i nogach.
Spytałem raz wychodzącego ze świątyni chłopaka, w ilu miejscach przekłuto
mu ciało. Miał pewnie jakieś piętnaście lat. Wyglądał na wyczerpanego, ale
uśmiechał się z dumą. „Pięćset” – odpowiedział łamaną angielszczyzną.
Wpatrywałem się w niego, nie mogąc uwierzyć temu, co słyszę. Na każdym
z jego policzków widziałem dużą bliznę, na klatce piersiowej i rękach
kilkadziesiąt ran kłutych, ale na pewno nie pięćset.
– Chciałeś powiedzieć: pięćdziesiąt? – dopytałem.
– Nie – upierał się chłopak. – Pięćset!
To musiało być nieporozumienie, spytałem więc znowu, tym razem swoją
łamaną francuszczyzną:
– Cinquante? Cinqzéro?
– Nie – odrzekł, wyraźnie wymawiając każdą sylabę. – Pięć-set. Pięć-zero-
zero. – Odwrócił się, by pokazać mi plecy.
Wyglądały jak sito, nie było jednego centymetra bez przekłucia.
Podczas dokonywania przekłuć w tłumie rozlegają się głośne krzyki. Osoby
poddające się obrzędowi doświadczają dojmującego bólu, ale najgłośniej
krzyczą kobiety patrzące na torturę, której poddawani są ich synowie, mężowie
i bracia. Poczucie zjednoczenia sprawia, że zaczynamy odczuwać te same
emocje co pozostałe osoby z naszej wspólnoty – tak właśnie działo się
w Hiszpanii podczas chodzenia po ogniu. Gdy wierni poddają się bolesnemu
rytuałowi, ich najbliżsi współuczestniczą w cierpieniu, co pogłębia poczucie
jedności.
Również przybyszowi z zewnątrz wcale nie jest łatwo na to patrzeć. W czasie
długoletnich badań byłem świadkiem, jak na widok przekłuć słabną, płaczą
i mdleją studentki i studenci oraz osoby z mojego zespołu badawczego.
Z czasem łatwiej to znieść, jednak żołądek wciąż mi się skręca, gdy patrzę, jak
komuś przebija się policzki włócznią. Często ratuję się, patrząc na to przez
obiektyw kamery – to pomaga nabrać dystansu.
Wielu uczestników rytuału posuwa się jeszcze dalej i pozwala sobie wbić
w policzki metalowe pręty o grubości kija od szczotki i długości nawet kilku
metrów. Ze względu na długość i ciężar trzeba je przytrzymywać obiema
rękami i przygryzać, żeby metal nie przerył całej twarzy. Jakby tego było mało,
do haków w plecach niektórych uczestników przypięte są większe wersje
kavadi, wyglądające jak ołtarze na kołach. Są bogato udekorowane, czasem
znajdują się na nich posągi wielkości człowieka albo wyobrażenia scen
z mitologii. Mogą mieć wiele poziomów, czasem są tak wysokie, że aby
umożliwić im przejazd, trzeba bambusowym kijem unosić przewody
elektryczne znajdujące się na trasie procesji. Któregoś razu widziałem
mężczyznę wlokącego kilka takich połączonych ołtarzy, jadących łącznie na
osiemnastu kołach – skojarzył mi się z lokomotywą prowadzącą pociąg. Ktoś
inny ciągnął model góry, zbudowany z kawałków blachy, z posągiem
Murugana na szczycie i drzewami na zboczach. Według legendy Murugan jest
władcą regionów górskich, dlatego jego świątynie wznosi się pod szczytami.
Po dokonaniu przekłuć uczestnicy formują procesje do świątyni Murugana.
Kładą sobie kavadi na barkach jak jarzmo, którego się nie pozbędą, póki nie
dotrą do celu. Słowo kavadi oznacza w języku tamilskim „brzemię”, zatem jest
to odpowiednia nazwa. Konstrukcje te mogą osiągać wysokość do trzech
metrów i wagę ponad pięćdziesięciu kilogramów. Każda zawiera wizerunek
Murugana, ofiary z pokarmów i blaszane garnki pełne mleka, które również
zostanie na miejscu złożone w ofierze bóstwu. Mówi się, że Murugan chroni
mleko przed zepsuciem. Pielgrzymi przemierzają sześciokilometrową trasę
boso. Niektórzy decydują się na dodatkowe umartwienie i wkładają buty nabite
gwoździami. Nawet bez tego jest jednak wystarczająco nieprzyjemnie, bo
trzeba iść po gorącym asfalcie przypiekanym przez tropikalne słońce w czasie
przesilenia letniego. Każdy krok powoduje nieznośny ból.
Procesja posuwa się wolno, świątynia kavadi zawsze znajduje się z przodu.
Zaszczyt niesienia jej to błogosławieństwo, które przypada co roku komuś
innemu. Obok idą osoby niosące pawia, posąg Murugana, złotą włócznię,
drewniane kije i lingam, falliczny symbol Śiwy. Rytm nadaje grupa muzyków,
którzy grają na instrumentach nadhaswaram i thavil – pierwszy z nich to długi
klarnet, drugi – beczkowaty bęben. Na każdym skrzyżowaniu tłum
pielgrzymów się zatrzymuje, by wykonać rytuał odpędzający zło. Jak w wielu
innych kulturach rozstaje dróg uważa się tu za przestrzenie graniczne,
w których spotkać można duchy oraz inne złe moce. W czasie postoju muzycy
grają coraz szybciej, a pielgrzymi zaczynają tańczyć i kołysać się do rytmu, cały
czas trzymając na barkach swoje brzemiona. Rytm staje się coraz szybszy,
dźwięki – coraz głośniejsze, wielu uczestników wpada w trans, obracają się
wkoło, oczy uciekają im w górę. Niektórzy krzyczą, fala silnych emocji
przepływa przez cały tłum. Kolejne osoby zaczynają trząść się i wirować,
najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół nich. Kiedy
wydaje się, że całkiem tracą kontrolę, towarzyszący im członkowie rodziny
mogą delikatnie ich dotknąć, by wróciła im świadomość. Wkrótce muzyka
zwalnia i procesja rusza dalej – aż do kolejnego skrzyżowania.
W tym tempie dojście do celu zajmie procesji kilka godzin. Pielgrzymi
docierają na miejsce wycieńczeni i odwodnieni, tymczasem najbardziej
wymagające zadanie dopiero przed nimi. Aby dotrzeć do świątyni, muszą
wnieść swoje ciężary na wzgórze. Do pokonania mają dwieście czterdzieści
dwa schody wykute z czarnej skały wulkanicznej, która w pełnym słońcu
niemiłosiernie się rozgrzewa. Na tym etapie wielu pątników ledwo trzyma się
na nogach, ale jakimś cudem wszyscy idą dalej. No, prawie wszyscy.
Brałem udział w Thaipusam przez kilka lat i tylko raz byłem świadkiem tego,
jak komuś nie udało się ukończyć pielgrzymki. Był to mężczyzna,
prawdopodobnie czterdziestokilkuletni, który niósł na szczyt ogromne kavadi.
Widziałem, że zaczynał się wspinać całkowicie wyzuty z sił. Co kilka schodów
robił długą przerwę, trzymał pręt jedną ręką, a drugą podpierał kavadi na
ramionach. Jego rodzina wyglądała na zatroskaną, ktoś zaproponował, że
weźmie od niego ciężar, by on odzyskał siły. Potrząsnął głową i dalej piął się na
szczyt – powoli i z wielkim bólem. Wkrótce jednak znów się zatrzymał.
Przygarbił się i po chwili upadł na kolano, by utrzymać równowagę kavadi
trzymanej na barkach. Jego bliscy błagali go wtedy, żeby pozwolił sobie pomóc.
Nawet nie chciał o tym słyszeć. To było jego brzemię i to on musiał je nieść.
Prosili, żeby choć odpoczął. Na to przystał.
Został w tej pozycji kilka minut. Potem chciał wstać – bez powodzenia.
Odpoczął jeszcze chwilę i podjął kolejną próbę. Dwóch mężczyzn wzięło go pod
ręce, ale on zaraz znów upadł. Kilka kolejnych prób również się nie powiodło.
Uniósł głowę i spojrzał na świątynię. Wyglądał na zrozpaczonego. Był tak
blisko – brakowało zaledwie kilku kroków! Wytrzymał przekłucia, wytrwał
podczas całodniowej procesji i w piekącym słońcu niósł kavadi. Wdrapał się
prawie na szczyt. Dał z siebie wszystko i nic mu nie zostało. W końcu pozwolił
bliskim przejąć ciężar i wybuchł płaczem. Został tak, pokonany i upokorzony.
Mógł tylko patrzeć, jak jego kavadi dociera do świątyni bez niego.
Niedługo potem zobaczyłem go wychodzącego ze świątyni. Chciałem z nim
porozmawiać, ale grzecznie odmówił i odszedł.
•••
Thaipusam Kavadi stworzył mi doskonałą okazję do przeprowadzenia badania
na uczestnikach w naturalnym środowisku. W czasie uroczystości cała
społeczność odbywa rozmaite rytuały, jej członkowie odgrywają liczne role,
angażując się w różnym stopniu. To znaczy, że możliwe powinno być
sprawdzenie wpływu tych czynników na postawy i zachowania ludzi w ich
naturalnym otoczeniu.
Podczas cowieczornych wspólnych modlitw w świątyni uczestnicy ceremonii
całymi godzinami siedzą i śpiewają. Nie czują napięcia fizycznego ani
emocjonalnego – ten stan to jaskrawe przeciwieństwo skrajnego pobudzenia
towarzyszącego pielgrzymom przy kavadi attam. Teorie antropologów na temat
społecznego znaczenia tych rytuałów każą postawić pytanie: czy udział
w rytuałach silnie działających na emocje sprawia, że ludzie stają się bardziej
skłonni do zachowań prospołecznych?
Nie wszyscy mierzą się z takim samym trudem. Jedne niesione kavadi są
mniejsze, inne – olbrzymie. Niektórym uczestnikom przekłuwa się ciało
w jednym miejscu, innym wbija się setki igieł. Każda igła i każdy hak sprawiają
ból, ale jeszcze innym doświadczeniem jest przebicie twarzy grubym prętem.
Stąd moje drugie pytanie: czy ci, którzy doświadczają silniejszego bólu, będą
bardziej skorzy do pomagania innym?
I ostatnia sprawa. Pielgrzymom niosącym swój ciężar towarzyszą
członkowie rodzin, którzy nie poddają się bolesnym obrzędom. Czy
prospołeczne efekty rytuału będą widoczne również u nich?
Jedną z najczęściej stosowanych metod mierzenia zachowań prospołecznych
są w naukach behawioralnych „gry ekonomiczne”, czyli zadania, podczas
których uczestnicy (zwani graczami) dokonują serii transakcji pieniężnych na
zasadach określonych przez badaczy. Najprostsza z tych symulacji znana jest
jako gra „Dyktator”. Gracze otrzymują określoną kwotę pieniędzy. Mają sami
zdecydować, ile zachowają dla siebie, a ile przekażą innemu uczestnikowi.
Dokonane wybory to dla badaczy informacja o hojności każdego gracza.
Największa zaleta gier ekonomicznych polega na tym, że uczestnicy obracają
prawdziwymi pieniędzmi. Zamiast oddawać je innym, mogliby schować całą
kwotę do własnej kieszeni. To kluczowy aspekt symulacji. Kiedy bowiem
badacze pytają ludzi o ich postawy i zachowania, otrzymane odpowiedzi nie
zawsze odzwierciedlają prawdziwe myśli i faktyczny sposób postępowania.
Szczególnie problematyczne okazuje się mówienie o cechach postrzeganych
w danej społeczności jako pozytywne i wartościowe[5]. Ludzie na całym świecie
wykazują mniej lub bardziej uświadomioną tendencję do przypisywania sobie
takich pożądanych cech. Gry ekonomiczne pozwalają rozwiązać ten problem,
bo uczestnicy wykonują prawdziwe transakcje. Zamiast pytać ich, ile pieniędzy
byliby skłonni oddać, lepiej przecież sprawdzić, ile rzeczywiście oddadzą.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dzięki takim właśnie grom
dowiedzieliśmy się bardzo dużo o ludzkiej naturze. Na przykład w wielu
dziedzinach teorii ekonomii przez długi czas panowało przekonanie, że ludzie
podejmują decyzje, kierując się racjonalnymi i bardzo egoistycznymi
kalkulacjami, dążąc do jak największej korzyści – ten model znany jest jako
homo oeconomicus. Gdy jednak badacze zaczęli przyglądać się procesowi
podejmowania decyzji w czasie gier, okazało się, że homo oeconomicus to jedynie
konstrukt teoretyczny. W prawdziwym życiu na zachowanie człowieka
wpływają instynkty, emocje, nieuświadomione uprzedzenia i oczekiwania
społeczne – i to na różne sposoby.
Mimo swojej niezaprzeczalnej wartości gry ekonomiczne, prowadzone ściśle
według określonych reguł, mają dużą wadę: uczestnikom mogą wydać się
dziwne, a to może ich zniechęcić. Zachowania podczas gry są oderwane od
kontekstu i nie przypominają sytuacji, z którymi można się spotkać w życiu –
bo kiedy ostatnio ktoś zatrzymał was na ulicy, by wręczyć wam dychę i spytać,
czy nie chcielibyście się nią podzielić z jakąś obcą osobą?
Żeby obejść tę trudność, zaproponowaliśmy zadanie przypominające coś,
z czym uczestnicy mogą mieć do czynienia w prawdziwym życiu: oddawanie
pieniędzy na cel charytatywny. Zapraszaliśmy uczestników do udziału
w badaniu i wypłacaliśmy im wynagrodzenie w wysokości dwustu rupii (jak na
te okoliczności była to znaczna suma). Następnie informowaliśmy ich
o możliwości przekazania części kwoty na cel dobroczynny i sprawdzaliśmy,
jaką sumę zechcą oddać. Żeby mogli podzielić swój zarobek w najróżniejsze
sposoby, wypłaciliśmy go im w monetach dwudziestorupiowych. To pozwoliło
nam oceniać ich hojność na skali od jednego do dziesięciu.
Udało nam się zwiększyć realizm badania, ale pojawiły się nieprzewidziane
trudności. Musieliśmy wziąć skądś kilka tysięcy monet, a to okazało się
trudniejsze, niż sądziłem. Najbardziej oczywistym miejscem były banki. Sęk
w tym, że z jakiegoś powodu w żadnej z miejscowych placówek nie chciano
nam wydać takiej ilości bilonu. Gdy zbliżały się uroczystości, a nam nadal
brakowało monet, zorganizowaliśmy spotkanie. Zgodziliśmy się, że
nadzwyczajne sytuacje wymagają nadzwyczajnych środków. Ponieważ napad
na bank nie wchodził w grę, postanowiliśmy udać się do jedynego miejsca,
w którym można dostać taką gotówkę od ręki: do kasyna.
Również tam przyjęto nas nieufnie. Krupier wezwał menedżera, żeby zgłosić
naszą podejrzaną prośbę. Ten grzecznie nas poinformował, że kasyno wydaje
pieniądze jedynie klientom. My ich nie dostaniemy, ale jeśli chcemy, możemy
zostać i o nie zagrać. Pokręciliśmy się trochę i zauważyliśmy, że maszyny
czasem nagradzają graczy, wypluwając monety dwudziestorupiowe. Poza tym
każda maszyna miała przycisk pozwalający na zwrot wpłaconych środków. Czy
również był wypłacany w dwudziestorupiówkach, nie zaś w banknotach,
żetonach albo w formie vouchera? Cały w emocjach wsunąłem do maszyny
banknot tysiącrupiowy. Zażartowałem, że trzeba teraz wykonać jakiś rytuał,
i wszyscy jakiś wymyślili. Ktoś pocałował maszynę, ktoś inny trzymał kciuki,
a ja poprosiłem o pomoc samego Murugana. Gdy wcisnąłem guzik, wszyscy
wstrzymali oddech. Pięćdziesiąt szybkich metalicznych brzęknięć było dla nas
najpiękniejszą muzyką. Zanim wieczór się skończył, mieliśmy wszystko, czego
było nam trzeba.
•••
Gdy nadszedł Thaipusam, przyszliśmy do świątyni przed czasem. Pozwolono
nam się zatrzymać w pokoju gościnnym u stóp wzgórza. Zostawiliśmy tam
sprzęt i czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że gdy wszyscy dojdą na miejsce, zacznie się
chaos, a my będziemy mieli tylko kilka godzin na znalezienie uczestników
badania, zanim ostatni pielgrzym opuści świątynię.
Pątnicy wspięli się po stopniach na szczyt wzgórza i utworzyli kolejkę. Przed
wejściem stawiali kavadi na ziemi, a następnie pojedynczo wkraczali do środka,
żeby złożyć ofiary Muruganowi, przyjąć błogosławieństwo i pozwolić kapłanom
usunąć ze swoich ciał igły, pręty i inne przedmioty. Z radości i ulgi wielu
zalewało się łzami. Po wszystkich trudach całego dnia przechodzili na drugą
stronę wzgórza do zejścia.
Tam właśnie czekali na nich nasi asystenci, by zaprosić ich do udziału
w badaniu. Ci, którzy wyrazili zgodę, wchodzili do pokoju, gdzie dawaliśmy im
kwestionariusz do wypełnienia. Mieli ocenić, jak bardzo bolesne było dla nich
całe doświadczenie. Następnie wypłacaliśmy im wynagrodzenie. Przy wyjściu
z pokoju stał wynajęty przez nas aktor, który pytał, czy nie chcieliby przekazać
części pieniędzy miejscowej organizacji dobroczynnej. Wręczał im kopertę
i kierował ich do kabiny, w której mogli umieścić datek w skrzynce tak, żeby
nikt nie widział, ile wrzucają. Każda koperta była zakodowana, żebyśmy mogli
ją połączyć z odpowiedziami udzielonymi na pytania z kwestionariusza, ale
przy zachowaniu anonimowości.
Ponieważ chcieliśmy porównać kwoty przekazywane podczas różnych
okazji, przeprowadziliśmy takie samo badanie w różnych okolicznościach.
Kilka dni wcześniej zaprosiliśmy uczestników wspólnych modlitw w tej samej
świątyni podczas tego samego święta. Po kilku tygodniach zbieraliśmy dane
w innym miejscu, niezwiązanym z kultem religijnym, od grupy kontrolnej,
która nie uczestniczyła w żadnym rytuale. Wszyscy badani mieszkali w jednym
mieście. Ponieważ wybieraliśmy ich losowo, wszelkie zaobserwowane różnice
w ich zachowaniu należałoby powiązać właśnie z odbywaniem rytuału, nie zaś
z cechami osobowości lub profilem demograficznym.
Po przeanalizowaniu danych stwierdziliśmy, że osoby z grupy kontrolnej
oddawały na cel dobroczynny średnio dwadzieścia sześć procent zarobionych
pieniędzy[6]. To sporo, zważywszy, że mogły zachować całą kwotę, ale mniej
więcej tyle właśnie zwykle oddają uczestnicy gry „Dyktator”. Badani, którzy
uczestniczyli we wspólnej modlitwie (czyli w rytuale niebudzącym silnych
emocji), oddawali znacznie więcej: średnio około czterdziestu procent.
Najhojniejszą grupą okazali się jednak uczestnicy kavadi attam, którzy oddawali
niemal dwukrotnie więcej: średnio nawet siedemdziesiąt pięć procent
wynagrodzenia. Powtórzę: po odbyciu bolesnego rytuału oddawano na cele
dobroczynne nawet trzy czwarte zarobionych pieniędzy.
Przyglądając się danym dotyczącym bólu i wysokości datku, odkryliśmy
istotną korelację: im większego cierpienia doświadczali uczestnicy rytuału, tym
większe kwoty przeznaczali na cel dobroczynny. Prospołeczne efekty tego
rytuału nie występowały jednak wyłącznie u osób odczuwających ból. Znaczne
sumy oddawali również ci, którzy towarzyszyli im w trakcie procesji – stali
obok podczas przekłuwania ciała, szli u ich boku, gdy nieśli ciężkie kavadi,
podtrzymywali ich na duchu i płakali na widok ich cierpienia. Tym samym
pośrednio sami doświadczali ich poświęcenia. Nie tylko czuli się podobnie, ale
też podobnie się zachowywali. W dniu kavadi attam cała społeczność stała się
hojniejsza.
My akurat skupiliśmy się na tych aspektach rytuału, które dało się zmierzyć.
Istnieją jednak też inne przejawy prospołecznego nastawienia, widoczne
gołym okiem. W dniu Thaipusam gromadzą się wszyscy mieszkańcy. Gdy
przez miasto przechodzi procesja, ludzie otwierają drzwi nie tylko po to, by
popatrzeć na pielgrzymów – chcą też pomagać. Wynoszą węże ogrodowe
i dzbany z wodą, by zrosić stopy pątników i w ten sposób ulżyć im w trudzie
wędrówki boso po rozpalonym asfalcie. Wycierają im pot z twarzy. Troszczą się
też o tysiące osób towarzyszących w drodze: wystawiają stoły i prowizoryczne
kanapy, na których można odpocząć w cieniu, poczęstować się napojami
i owocami. W świątyni przez cały dzień wolontariusze sprzątają, pomagają
organizacyjnie i przygotowują posiłki, którymi wieczorem będą wszystkich
częstować. Składniki kupuje się z setek datków. Ponadto tego wieczoru każda
rodzina gotuje sept curry, czyli skomplikowany posiłek złożony z siedmiu
różnych wegetariańskich curry podawany na liściu bananowca wraz z ryżem,
deserem z tapioki oraz rozmaitymi przekąskami i napojami. Powodem do
dumy dla mieszkańców jest to, że zapraszają na poczęstunek nie tylko własną
rodzinę i przyjaciół, ale też nieznajomych. Najbardziej zamożni nakarmią setki
gości. Sam byłem zapraszany na takie uczty za każdym razem, gdy pojawiałem
się na kavadi attam. Miejscowi proponowali mi gościnę tak serdecznie i tak
nieustępliwie, że nierzadko w ciągu wieczora lądowałem na kolacji w kilku
różnych domach.
•••
Osobom spoza lokalnej społeczności ekstremalne rytuały takie jak Thaipusam
Kavadi mogą wydawać się niezrozumiałe. To właśnie jednak skrajny trud,
którego wymagają, zwiększa ich prospołeczne efekty. Być może wykuwające się
w obliczu wspólnego cierpienia silne więzi społeczne to rodzaj ewolucyjnego
przystosowania, dzięki któremu grupy ludzi od najwcześniejszych czasów
potrafiły się jednoczyć i razem stawiać czoła przeciwnościom losu: wojnom,
drapieżnikom, klęskom żywiołowym. Dlatego właśnie w obliczu największych
zagrożeń jednoczymy się często w najbardziej niewiarygodny sposób.
Antropolog Brian McQuinn dołączył do grupy rebeliantów walczących
z reżimem libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego. W czasie tych badań
terenowych zaobserwował, że relacje między bojownikami były równie bliskie
jak te, które łączyły ich z własną rodziną, a czasem nawet bliższe. Gdy zebrał
dane od całego batalionu, okazało się, że między żołnierzami z pierwszej linii
frontu biorącymi bezpośredni udział w walce zbrojnej z wrogiem wytworzyła
się silniejsza więź niż między pracownikami logistyki, na przykład medykami
czy mechanikami, którzy sami nie brali udziału w starciach. Walczący stawali
się sobie tak bliscy, że nierzadko byli gotowi zginąć, by ochronić kolegów.
Łączyła ich prawdziwie braterska relacja – wielu z nich potwierdzało, że nawet
członkowie rodziny nie są dla nich tak ważni. Pytani o emocje, wyjaśniali, że
doświadczenie walki to coś, czego nigdy nie zrozumieją osoby, które tego nie
przeżyły. Świadomość, że ich towarzysze przeszli wraz z nimi przez to samo,
była kluczowa w procesie tworzenia się tej niezwykłej więzi.
Jak powiedział major Robert J. Reilly, weteran wojny w Wietnamie:
[...] najsilniejszą motywacją do znoszenia trudów walki [...] jest więź pomiędzy
członkami szwadronu czy plutonu. Bez tego poczucia jedności żołnierze nie byliby do
tego zdolni. Mówiąc prosto, to inni członkowie ich jednostki dają im siły do walki.
[...]. Większość z nich nie naraża życia ze względu na wzniosłe ideały [...], ale robi to
dla innych członków grupy[7].
Wielu żołnierzy – mniej lub bardziej ochoczo – wcale nie oddało życia za kraj, za
honor, za wiarę czy inne abstrakcyjne wartości. Zginęli, bo zdali sobie sprawę z tego,
że jeśli opuszczą swoją pozycję i ocalą własne życie, narażą na wielkie
niebezpieczeństwo towarzyszy broni. To nie żaden -izm ani -yzm, nie nacjonalizm
ani nie patriotyzm, żadna z emocji, które można wywołać, a potem wykorzystać;
czyste braterstwo, lojalność wobec grupy – oto istota ducha walki. [...] Dowódca,
który potrafi je utrwalić i wzmocnić, wie, że wszystkie inne czynniki psychologiczne
przy tym nikną[8].
Krótko mówiąc, ekstremalne rytuały pozwalają wykorzystać prospołeczny
wpływ tego zjawiska na ludzkie zachowanie. Zamiast czekać na wybuch wojny
albo inną katastrofę, liczne społeczności są w stanie zmotywować swoich
członków do działania, zapewniając im doświadczenie rytuału. Okazuje się, że
uczestnicy rytuałów wywołujących silne emocje doświadczają czegoś bardzo
podobnego do przeżyć żołnierzy. Pewien młody człowiek, który brał udział
w tego typu wydarzeniu, powiedział mi:
Gdy następnego dnia zobaczysz na ulicy kogoś, kto przeszedł przez to samo, już jest
między wami więź, już czujesz, że łączy was jakaś relacja. Nawet jeśli wcześniej był to
twój wróg, teraz staliście się towarzyszami, nawet braćmi.
W 1860 roku Karol Darwin napisał w liście do swojego przyjaciela Asy Graya:
„Na widok pióra z pawiego ogona od razu dostaję mdłości!”[1].
Darwin reagował w taki sposób, bo ekstrawagancki pawi ogon stanowił dla
niego nie lada zagadkę. Zgodnie z teorią ewolucji łatwiej jest bowiem
przetrwać osobnikom lepiej przystosowanym do życia w ich środowisku.
Osobniki, którym się to udało, przekażą potomkom cechy decydujące
o sukcesie. W kolejnych pokoleniach przydatne cechy się rozpowszechnią,
zanikną zaś te mniej potrzebne. Na tym właśnie polega dobór naturalny.
Większość cech, nawet tych najbardziej osobliwych, ma niezaprzeczalną
wartość. Długi ogon pomaga gepardowi utrzymać równowagę i skręcać
podczas szybkiego biegu. Wydłużony dziób kolibra pozwala mu wysysać nektar
z rurkowatych kielichów kwiatów. Dzięki długim igłom jeżozwierz może
odpędzać drapieżniki. Jakiego rodzaju przystosowanie miałby stanowić
skandalicznie wielki ogon pawia? Ma on aż dwa metry i z angielska określa się
go jako train (czyli „tren”), bo zwiększa opór podczas lotu, obciąża ptaka,
zmniejsza jego zwinność, a jednocześnie ułatwia drapieżnikom zauważenie
ofiary. Jak to możliwe, że taka przeszkoda pomogła pawiom utrzymać się
w ewolucyjnej grze?
Darwin głowił się nad tym i głowił, aż znalazł rozwiązanie: dobór płciowy[2].
Pomogło mu w tym wzięcie pod lupę tych osobników, które nie ciągną za sobą
wielkiego ogona – czyli samic. Jeśli żeńskie przedstawicielki gatunku zaczną
preferować u samców konkretną cechę (na przykład dużą grzywę albo jaskrawe
upierzenie), będą łaskawiej przyjmować awanse osobników, które mogą się
taką cechą poszczycić. W rezultacie cecha ta zacznie występować u samców
w przesadzonym wydaniu – co zapewni im większe powodzenie. Ponieważ
paw z kolorowym ogonem jest wyjątkowo pożądanym partnerem, samica,
która się z nim zwiąże, wyda na świat bardziej atrakcyjnych synów, a to z kolei
zwiększy jej szanse na przekazanie genów kolejnym pokoleniom. Co więcej,
matki przekażą swoje upodobanie do długich ogonów córkom i w ten sposób
koło się zamknie. Oczywiście możliwa jest też sytuacja odwrotna, jeśli to samce
zaczną interesować się jakąś ekstrawagancką cechą u potencjalnych partnerek.
W ten sposób barwna ozdoba i przewaga w procesie ewolucji są ze sobą
powiązane, a to sprzężenie zwrotne sprawia, że atrakcyjna cecha występuje
coraz częściej, choć sama w sobie nie pomaga przystosować się do środowiska
(zjawisko to określa się angielskim terminem runaway selection)[3].
Amoc Zahawi, izraelski biolog, zauważył, że cechy te – dotyczące wyglądu lub
zachowania – odgrywają istotną rolę w komunikacji[4]. Interesował go między
innymi pewien osobliwy zwyczaj jednego z gatunków z rodziny antylop. Gdy
gazelka płocha zauważy drapieżnika, często zaczyna podskakiwać najwyżej,
jak tylko potrafi, unosząc wszystkie cztery nogi. Ta reakcja po angielsku jest
nazywana stotting lub pronking (niderlandzkie pronken – „popisywać się”).
Na pierwszy rzut oka takie zachowanie wydaje się zupełnie niezrozumiałe.
Na widok lwa gazelka powinna przecież położyć się w trawie w nadziei, że
pozostanie niezauważona, albo rzucić się do ucieczki. Gimnastykowanie się
przed oczami głodnego drapieżnika to chyba najgorszy pomysł, na jaki
mogłaby wpaść – nawet jeśli on jeszcze jej nie zauważył, teraz bez wątpienia się
to zmieni.
Z perspektywy obserwatora pronking to zachowanie dziwaczne, wręcz
samobójcze. I rzeczywiście niektórzy etologowie tak je interpretowali: jako
dobrowolne poświęcenie jednego zwierzęcia, które przyciąga uwagę
drapieżnika, by dać pozostałym członkom stada szansę ucieczki. Gazelka
wydaje się kpić z lwa, niemal prowokuje go do ataku. Jeśli to nie samobójstwo,
jak inaczej wyjaśnić jej dziwaczne zachowanie?
Hipoteza altruistycznego samobójstwa ma jednak pewną lukę. Gdyby
najbardziej skłonne do bezinteresownych poświęceń gazelki były pożerane
przez lwy, a swoje geny miałyby szansę przekazać raczej te, które salwowały się
ucieczką albo ukryły w trawie, to zachowanie w końcu by wygasło. Choćby
niektóre osobniki rzeczywiście popełniały altruistyczne samobójstwo, proces
ewolucji w końcu wyeliminowałby ten schemat. Poza tym gdyby jedynym celem
pronkingu było umożliwienie innym członkom stada ucieczki, gazelki
podskakiwałyby tylko wówczas, gdyby znajdowali się oni w pobliżu. Jak się
okazuje, jest wręcz przeciwnie: gazelki zachowują się tak nawet częściej, jeśli
znajdą się sam na sam z drapieżnikiem. Jak zatem wyjaśnić to ekscentryczne
zachowanie?
Po przeprowadzeniu dokładnych obserwacji i analizy ilościowej interakcji
drapieżników z ich ofiarami na przykładzie gazel oraz innych gatunków
Zahawi uświadomił sobie, że istnieje inne rozwiązanie tej zagadki.
Te ekstrawaganckie popisy wcale nie sprawiały, że gazele częściej stawały się
celem ataku lwa. Wręcz przeciwnie: pronkujące zwierzęta były atakowane
rzadziej.
Zahawi zauważył również, że skowronki często śpiewają, gdy ściga je
jastrząb. Wydawałoby się, że w trakcie szaleńczego pościgu, niezmiernie
wyczerpującego dla płuc, takie marnowanie cennej energii nie może skończyć
się dobrze. Mimo to śpiewające skowronki zwykle uchodzą z życiem, bo
jastrzębie rezygnują z polowania na nie.
Na podstawie tych obserwacji Zahawi doszedł do wniosku, że te pokazy
fantazji, które mogą zdawać się nieracjonalne, to w istocie sygnały dla
drapieżnika, komunikaty o cechach trudno dostrzegalnych gołym okiem.
Utrudniając sobie życie, zwierzę w gruncie rzeczy wcale nie zdradza swojej
bezbronności – ono chwali się sprawnością. Tylko najsilniejsze osobniki mogą
sobie pozwolić na marnotrawienie tak cennych zasobów. Tak zwana hipoteza
upośledzenia (ang. handicap principle) Zahawiego może wyjaśnić, dlaczego
fizyczne i behawioralne cechy podkreślające sprawność zwierzęcia są
wspierane w procesie ewolucji, mimo że wiążą się z pozornie niepotrzebnym
kosztem.
Gdy ktoś wyzywa drugą osobę na walkę na pięści i zastrzega przy tym, że
jedną rękę będzie mieć przywiązaną za plecami, wysyła przeciwnikowi czytelny
sygnał: jest absolutnie pewny swojej fizycznej siły. To również kosztowny
sygnał. Jeśli bowiem wyzwany powie: „sprawdzam”, brawurowy blef może
spowodować poważne uszkodzenie ciała. Dlatego słabsze osobniki, na wyrost
przechwalające się umiejętnością szybkiego lotu, mają do stracenia więcej niż
te silne, potrafiące sprostać zadaniu mimo utrudnienia. Osoba, której rzucono
takie wyzwanie, prawdopodobnie dwa razy się zastanowi, zanim je podejmie.
Skoro bowiem ktoś jest gotów do walki mimo takiego utrudnienia, musi być
naprawdę sprawny – albo trochę szalony, a to też działa zniechęcająco.
Podobną sytuację można zaobserwować w niektórych sportach. Na przykład
w czasie wyścigów konie dźwigają czasem dodatkowe obciążenie. Najszybsze
z nich dostają największy ciężar, wolniejsze zaś – mniejszy. Nawet bez wiedzy
o kondycji każdego zwierzęcia obserwator zidentyfikuje najlepsze konie
jedynie na podstawie masy ich obciążenia. Handicap informuje zatem
o sprawności, którą bez niego trudniej byłoby od razu dostrzec.
W przyrodzie tego typu sygnały rozwijają się w procesie ewolucji, o ile
przynoszą korzyść zarówno zwierzętom obdarzonym daną cechą, jak i tym,
które ją dostrzegają. Jeśli bowiem zdrowa dorosła gazelka w porę zauważy
nadchodzącego drapieżnika, zdoła mu umknąć, zatem ten dla własnego dobra
powinien zapolować na inną: młodszą, starszą albo ranną. Należy zaznaczyć,
że zdecydowana większość ataków kończy się niepowodzeniem,
a w afrykańskim upale każda próba zdobycia pożywienia pochłania ogromną
energię – jest to wyczerpujące i dla łowcy, i dla potencjalnej ofiary. Zanim
drapieżnik odzyska siły i będzie mógł ruszyć na kolejne polowanie, miną długie
godziny. Rzucanie się na pierwszego lepszego osobnika oznacza ryzyko
śmierci z głodu. Dlatego na tej osobliwej formie komunikacji za pomocą
podskoków korzystają oboje: gazelka ratuje życie, drapieżnik oszczędza sobie
jałowego wysiłku.
To jednak nie wszystko, bo mogą skorzystać również inne zwierzęta,
przyglądające się całemu zdarzeniu. Na przykład członkowie tego samego
stada oceniają na tej podstawie sprawność potencjalnych partnerów, siłę
potencjalnych rywali, a także – jeżeli należą do gatunku społecznego – wartość
potencjalnych sojuszników.
•••
Również ludzie mają możliwość wysyłania takich kosztownych sygnałów,
o czym najdobitniej świadczą właśnie rytuały. Odprawianie ceremonii przed
obserwatorami pociąga za sobą znaczny wydatek – najczęściej czasu i energii.
Można go oszacować, wziąwszy pod uwagę to, co uczestnicy robią (na przykład
pielgrzymka pochłania czas i siły) lub z czego rezygnują (co mogliby robić,
zamiast uczestniczyć w rytuale). Czas trwania rytuału jest ograniczony, ale się
sumuje. Jeśli chodzicie do kościoła w każdy niedzielny poranek, to może się
okazać, że w ciągu całego życia spędziliście tam łącznie okrągły rok.
Moglibyście te wszystkie godziny spożytkować w inny sposób: poświęcić je na
pracę zawodową, dbanie o związek albo opiekę nad dziećmi.
Do tego większość rytuałów wymaga inwestycji finansowej – na przykład
podróży, kupienia specjalnego stroju oraz innych akcesoriów, złożenia ofiary
lub wyprawienia wspaniałej uczty. Niektóre z nich wiążą się nawet z fizycznym
ryzykiem. Chodzenie po ogniu, taniec z wężami bądź samookaleczanie mogą
się skończyć uszkodzeniem ciała, infekcją, a nawet – w skrajnych
przypadkach – śmiercią. Właśnie dzięki temu, że w grę wchodzą konkretne
koszty, rytuały stają się czytelnym sygnałem.
Słynny dowód na to, że rytuały mogą być użyteczne między innymi dzięki
temu, że wiążą się z pewnym kosztem, można odnaleźć w ceremonii potlaczu
praktykowanej przez rodowitych mieszkańców północnoamerykańskiego
Wybrzeża Północno-Zachodniego[5]. Potlacz to wystawna uroczystość
organizowana przez zamożnych i wpływowych członków wspólnoty dla
uczczenia wyjątkowych okazji. Mogą to być narodziny dziecka lub nadanie mu
imienia, ślub lub pogrzeb albo przekazanie przywilejów najstarszemu synowi
gospodarza. W czasie uczty goście są obdarowywani cennymi darami – samo
słowo „potlacz” oznacza w języku czinuk „dawać”.
Dawniej ceremonia potlaczu przeradzała się nierzadko w zaciętą rywalizację
pomiędzy możnymi, którzy prześcigali się w hojności, ofiarowywali sobie
wartościowe dobra, a nawet wrzucali kosztowności do ognia. Mogły to być
czółna, futra, tkane koce czy duże, ozdobne talerze wykonane z drogiej
importowanej miedzi, na które mogła sobie pozwolić tylko elita. W skrajnych
przypadkach podpalano całą wioskę i składano w ofierze niewolników.
Ci, którzy pozbyli się cenniejszych dóbr niż ich rywale, podnosili swój status
społeczny i zdobywali wyższą pozycję w miejscowej hierarchii. Tych zaś, którzy
nie mogli im dorównać w rozrzutności, czekały nierzadko bankructwo
i upokorzenie[6].
W 1885 roku rząd Kanady wydał zakaz organizowania ceremonii potlaczu,
ponieważ uznano ją za przejaw marnotrawstwa niezgodnego z chrześcijańską
wizją cnoty umiarkowania. Natomiast dwudziestowieczni marksiści
wychwalali potlacz jako przykład gospodarki nierynkowej. W latach
pięćdziesiątych jedno z najważniejszych francuskich awangardowych pism
nosiło właśnie taki tytuł: „Potlatch”. Nie było sprzedawane, można było jedynie
podarować je kolejnej osobie.
Paradoksalnie potlacz obrazuje jedną z najważniejszych cech nowoczesnego
społeczeństwa kapitalistycznego: klasy wyższe wykorzystują swoje bogactwo,
by zademonstrować i umocnić swoją władzę oraz swój status społeczny
poprzez ostentacyjne marnotrawstwo. Kupują luksusowe dobra, na przykład
drogie samochody i cenne obrazy, płacą za ekskluzywne usługi: lot prywatnym
odrzutowcem lub możliwość nadania nazwy produktowi bądź budynkowi
w zamian za dotację dla instytucji czy organizacji. Socjolog Thorstein Veblen
opisał tę strategię jako „ostentacyjną konsumpcję”[7]. Ponosząc wydatki, które
nie przekładają się na wyraźne korzyści, ostentacyjni konsumenci dokonują
wymiany kapitału finansowego na społeczny. Robią to właśnie dlatego, że
zakupione towary nie mają wartości użytkowej, która mogłaby uzasadnić ich
cenę. Torebka od Louisa Vuittona za cztery tysiące dolarów nie jest bardziej
praktyczna niż taka najzwyklejsza, którą można mieć za dwadzieścia dolarów.
Jeśli dojeżdżacie do pracy w mieście sportowym autem za milion dolarów, nie
dotrzecie do celu szybciej niż bardziej przestronnym (i cichszym) samochodem
za dwadzieścia tysięcy.
Wydając pieniądze na luksusowe przedmioty, konsumenci w rzeczywistości
płacą za prestiż. Żeby mogła się dokonać wymiana kapitału finansowego na
społeczny, najpierw trzeba go uwidocznić. Na tej samej zasadzie można się
zorientować, jakim majątkiem dysponuje wpływowy członek plemienia,
patrząc na to, w jakim stopniu skłonny jest nim szastać. Tylko bardzo zamożna
osoba będzie mogła sobie pozwolić na niszczenie cennych talerzy – właśnie
dlatego jest to czytelny komunikat dotyczący kapitału finansowego.
Dzięki temu, że potrafimy wysyłać sygnały mówiące o ważnych, ale
niewidocznych gołym okiem cechach uczestników wymagających rytuałów,
mogą one pomóc w rozwiązaniu wielu problemów społecznych. Jedno
z największych wyzwań, którym musi stawić czoła każdy organizm
rozmnażający się płciowo, jest wybór partnera lub partnerki. Sęk w tym, że nie
wszystkie pożądane cechy są łatwo dostrzegalne. Trudno od razu stwierdzić,
czy ktoś cieszy się dobrym zdrowiem, płodnością i sprawnością fizyczną,
dysponuje kapitałem materialnym i społecznym. Poza tymi atrybutami
fizycznymi są jeszcze cechy osobowości: lojalność, hojność i szacunek dla norm
społecznych. W historii rodzaju ludzkiego ten problem pomagały rozwiązać
różne rytuały podpowiadające, kto może mieć te wartościowe cechy.
Na przykład wiele tradycyjnych ceremonii pełni funkcję wyreżyserowanych
zalotów. Są one ściśle związane z łączeniem się w pary. Ich uczestnicy często
tańczą lub dokonują trudnych lub nawet niebezpiecznych czynów – to
znakomity sposób na zademonstrowanie walorów fizycznych: symetrycznej
budowy ciała, koordynacji ruchowej, siły i wytrzymałości. Członkowie
koczowniczego plemienia Wodaabe z Afryki Zachodniej rywalizują o partnerki,
wykonując taniec gerewol. Przez kilka nocy chłopcy z twarzami pomalowanymi
jaskrawą farbą, ubrani w kolorowe stroje i mający na sobie błyszczącą
biżuterię, przez wiele godzin tańczą na oczach całej wspólnoty. Zgromadzeni
obserwatorzy komentują ich wygląd, technikę taneczną i wytrzymałość. Pod
koniec ceremonii dziewczęta wybierają najlepszych tancerzy i zapraszają do
wspólnego spędzenia nocy.
Podobne znaczenie ma słynny rytuał Masajów adumu (zwany też „skocznym
tańcem”), element obrzędu wejścia młodych wojowników w dorosłość (eunoto).
Podczas tańca młodzi mężczyźni na zmianę podskakują najwyżej, jak potrafią,
wciąż zachowując wyprostowaną postawę ciała, co jest ogromnie wyczerpujące
fizycznie. Zawody obserwuje cała społeczność, dzięki czemu tancerze mogą
zaprezentować siłę i wytrzymałość potencjalnym wybrankom[8]. Innym
przykładem jest ceremonia uMhlanga, w trakcie której dziewczęta z ludów
Zulusów i Suazi wykonują tak zwany wysoki wykop, tradycyjny ruch taneczny
znany wśród kilku plemion afrykańskich, a polegający na uniesieniu nogi
najwyżej, jak się tylko potrafi – nierzadko tak wysoko, że stopa znajduje się nad
głową[9]. Taka akrobacja wymaga niezwykłej giętkości i jest czytelnym
sygnałem mówiącym o zdrowiu, sprawności i płodności.
Rytuały – poza tym, że podkreślają sprawność oraz zwinność – pozwalają
pochwalić się urodą, dobrym gustem i zdrowiem. W niektórych rejonach
Europy i Stanów Zjednoczonych dziewczęta z klasy wyższej, które osiągnęły
wiek pozwalający na zamążpójście, są w formalny sposób przedstawiane
osobom z elity społecznej w trakcie balu debiutantek. Choć charakter tych
uroczystości zmienił się w ostatnich czasach, to w tradycyjnej formie niewiele
różniły się one od wspomnianych na początku tej książki godowych tańców
flamingów.
Do najważniejszych wydarzeń tego typu zalicza się Międzynarodowy Bal
Debiutantek organizowany co dwa lata w nowojorskim hotelu Waldorf-
Astoria. Biorą w nim udział dzieci gwiazd i osób znanych z życia publicznego –
polityków, miliarderów, arystokratów. Przygotowania trwają ponad rok:
uczestniczki wybierają sukienki oraz pobierają lekcje tańca i etykiety. Przed
wielkim dniem udają się na tak zwany bachelors’ brunch [brunch z kawalerami],
by tam poznać zamożnych członków najbardziej ekskluzywnych klubów
kawalerów. Sama impreza odbywa się natomiast w wystawnej sali balowej
ozdobionej na tę okazję dekoracjami w kolorach złotym i różowym. Dziewczęta
są ubrane niczym panny młode, każda wchodzi do sali w towarzystwie
mężczyzny (zazwyczaj wybranego podczas brunchu). Przechodzą
(są „prezentowane”) pojedynczo przed gośćmi. Następnie zaczynają się tańce
i rozmowy z zaproszonymi mężczyznami. Przez całą noc oceniane będą
wygląd, umiejętności taneczne i maniery debiutantek. Ponieważ obowiązuje
wstęp za zaproszeniem, a na opłacenie udziału niektórzy mogliby pracować
cały rok, nie ma wątpliwości, że goście pochodzą z zamożnych rodzin
z doskonałymi koneksjami.
Bale debiutantek są zwykle zarezerwowane dla śmietanki towarzyskiej, ale
podobnych tradycji nie brakuje w różnych kulturach. W obu Amerykach
dziewczęta świętują quinceañera, czyli piętnaste urodziny. Ten rytuał wejścia
w dorosłość łączy w sobie rdzenne obyczaje z elementami tradycji katolickich.
Początkowo służył do przedstawiania miejscowej społeczności młodej kobiety
jako kandydatki na żonę. Z tą inicjacją wiązały się przywileje zarezerwowane
dla dorosłych kobiet, takie jak noszenie makijażu, biżuterii i szpilek, golenie
nóg, regulowanie brwi czy prawo do randkowania. Mieszkanki Stanów
Zjednoczonych i Kanady często biorą udział w takim rytuale rok później,
świętując swoją sweet sixteen [słodką szesnastkę]. Takie urodziny pod wieloma
względami przypominają próby weselne. Dziewczęta ubierają się jak panny
młode, przyjeżdżają drogimi autami w towarzystwie mężczyzn i przez cały
wieczór tańczą, witają się z gośćmi i przyjmują prezenty.
Bale debiutantek dla arystokracji oraz quinceañeras i słodkie szesnastki dla
wszystkich pozwalają dziewczętom poczuć się jak gwiazda przed tłumem
potencjalnych partnerów, których mogą oczarować urodą, szykiem i ruchami
pełnymi gracji. Dlatego właśnie zamożni rodzice starają się często zapewnić
córkom większą widownię: rezerwują duże lokale, opłacają ogłoszenia w prasie
i wynajmują specjalistów, którzy stworzą i udostępnią online nagrania z tych
imprez. Udział w tych rytuałach przynosi korzyści również gościom, wyposaża
ich bowiem w istotną wiedzę na temat walorów gospodyni. Przez cały wieczór
dziewczęta są w centrum uwagi. Całymi godzinami tańczą przed tłumem
gości, którzy skrupulatnie oceniają każdy ich ruch.
Taniec jest nieodzownym elementem zalotów nie tylko dlatego, że sprzyja
bliskości. Dostarcza również obserwatorom informacji o biologicznych
walorach tancerza lub tancerki. Osoby, które dobrze tańczą, są postrzegane
jako bardziej atrakcyjne, przy czym badania pokazują, że ruchy uznawane za
najbardziej seksowne są różne w zależności od płci.
Zespół psychologów prowadzących badania w Anglii nagrał tańczące
kobiety, a następnie wykorzystał technologię przechwytywania ruchu do
stworzenia trójwymiarowych cyfrowych awatarów. Odzwierciedlały one tylko
ruch, nie rysy twarzy lub inne charakterystyczne cechy modelek. Animacje
pokazano dwustu osobom i poproszono o ocenę każdej tancerki[10]. Okazało
się, że dla uzyskania wysokiej noty kluczowe były dwa rodzaje ruchów:
kołysanie biodrami (kojarzone z kobiecą płodnością) i asymetryczne ruchy ud
i ramion, mogące świadczyć o zdrowiu oraz dobrej koordynacji ruchowej.
Natomiast w innym badaniu wykazano, że najseksowniejsze u mężczyzn są
ruchy dowodzące siły i dominacji: poruszanie górną częścią ciała
i przyjmowanie pozycji pozwalających zająć większą przestrzeń[11].
Naturalnie preferencje estetyczne, a tym bardziej te związane z tańcem, nie
są takie same w każdej kulturze. Są jednak taneczne ruchy uchodzące za
najbardziej atrakcyjne w wielu kulturach, czego dowiedziono w badaniach,
w których porównywano Amerykanów z Koreańczykami, a Niemców –
z Brazylijczykami[12].
Upodobania estetyczne to jednak nie wszystko. Przy wyborze długoletniego
partnera najbardziej liczą się często te atuty, które najtrudniej zauważyć[13].
Są to między innymi wierność jednemu partnerowi seksualnemu
i poszanowanie wartości rodzinnych. Również w tym zakresie rytuały mogą
dać ważne informacje o potencjalnym partnerze, bo branie w nich udziału
świadczy o respektowaniu etosu danego społeczeństwa. Ktoś, kto ponosi
koszty udziału w ceremonii, wysyła sygnał, że zrobi wiele, by być dobrym
członkiem grupy i przestrzegać jej kodeksu moralnego. Potwierdziło to
badanie przeprowadzone w Nowej Zelandii, z którego wynika, że statystycznie
rzecz biorąc, udział w rytuałach koreluje z większą dzietnością. Stąd wniosek,
że osoby, które częściej uczestniczą w rytuałach, są postrzegane jako lepiej
nadające się na partnerów życiowych[14].
Naturalnie na pytanie o to, czy ktoś, kto poniósł pewien koszt w czasie
rytuału, będzie postrzegany jako lepszy partner, można odpowiedzieć po
zebraniu danych empirycznych. Żeby to zrobić, wraz z zespołem
przeprowadziłem na Mauritiusie pewne badanie. Utworzyliśmy na portalu
randkowym profile miejscowych młodych mężczyzn i pokazaliśmy je grupie
młodych niezamężnych kobiet. Poprosiliśmy, by oceniły każdy profil pod
kątem tego, w jakim stopniu byłyby skłonne umówić się z danym mężczyzną
oraz w jakim stopniu ich zdaniem nadaje się on na męża. Nie wiedziały jednak,
że profile zostały przez nas starannie zmanipulowane. Chcieliśmy stworzyć
trzy różne konteksty. Nie zmienialiśmy zdjęć twarzy ani innych szczegółów
wyglądu, ale w tle umieściliśmy różne zdjęcia, które miały przekazać pewne
informacje o tym, czy i w jakich rytuałach biorą udział nasi kandydaci.
W pierwszym przypadku były one neutralne – krajobrazy, abstrakcyjne
dzieła sztuki. W drugim – sugerowały, że właściciel profilu regularnie bierze
udział w publicznych rytuałach. Mogło to być zdjęcie świątyni albo tilak, czyli
plamka na czole, którą popiołem lub pastą z cynobru maluje się na czole
hinduistom podczas rozmaitych ceremonii. W trzecim przypadku dobrane
przez nas zdjęcia, na przykład procesji albo kapliczki niesionej przez pątników,
sugerowały, że mężczyzna wziął udział w wymagającym rytuale Thaipusam
Kavadi, wiążącym się z ogromnym bólem i cierpieniem. W ten sposób
chcieliśmy sprawdzić, jak udział w rytuale wpłynie na postrzeganie
atrakcyjności mężczyzn. Dodatkowo spytaliśmy jeszcze grupę rodziców, czy
nasi kandydaci byliby dobrą partią dla ich córek. Ściśle rzecz biorąc,
zadawaliśmy pytanie, w jakim stopniu byliby zadowoleni, gdyby ich córka
wybrała się z każdym z nich na randkę, i czy uznaliby, że może to być dobry
mąż.
Zauważyliśmy, że udział w rytuale miał ogromny wpływ na ich osąd.
Zarówno kobiety, jak i rodzice wyżej oceniali mężczyzn, którzy odbyli więcej
rytuałów – było to szczególnie widoczne, gdy w grę wchodziło pytanie
o potencjalne małżeństwo. Co więcej, o ile same panny młode in spe raczej nie
zwracały na to uwagi, o tyle ich rodzice wyraźnie preferowali kandydatów,
którzy przeszli przez wymagające obrzędy. Nie liczyły się wiek, wykształcenie
ani religijność – uczestnicy rytuałów byli uznawani za lepszy materiał na męża.
Ponadto im większy wysiłek kandydat włożył w przejście ceremonii, tym
lepiej – a najbardziej przychylnie patrzono na tych, którzy musieli zmierzyć się
z bólem.
Oceny rodziców są istotne, ponieważ rodzina od wieków odgrywa ogromną
rolę w wyborze partnera życiowego. Jest to szczególnie widoczne wśród
hinduistów z Mauritiusa – ich rodziny sugerują, kogo wybrać, szczegółowo
przyglądają się kandydatom, odrzucają jednych, a innych wręcz narzucają
swoim dzieciom. Oczywiście i na Mauritiusie, i w większości krajów świata ta
tendencja szybko się zmienia, bo młodzi ludzie mają coraz większy wpływ na
podejmowanie decyzji o związku. Nie zmienia to faktu, że historycznie rzecz
ujmując, małżeństwo służyło do budowania strategicznych sojuszy pomiędzy
rodzinami, które naciskały na wybór właściwego partnera życiowego.
Pragnienie przypodobania się krewnym wybranka lub wybranki serca było
jednym z powodów, dla których chętniej praktykowano rytuały akceptowane
przez daną kulturę.
Rytuały mogą pomóc w rozwiązywaniu problemów społecznych
wykraczających daleko poza więzi rodzinne, pozwalają przekazywać istotne
informacje. Przetrwanie każdej grupy ludzi zależy od tego, czy jej członkowie
będą ze sobą systematycznie współpracować. W małych społecznościach
zwykle nie stanowi to problemu. Ponieważ większość osób jest z sobą
spokrewniona, ich relacje mają bardziej osobisty charakter, często można też
mówić o istnieniu wspólnego interesu. To, co dobre dla grupy, zwykle będzie
też dobre dla poszczególnych jej członków. Gdy jednak społeczność się rozrasta
i komplikuje się jej struktura, trudniej działać wspólnie, bo częściej pojawiają
się osoby korzystające z cudzego wysiłku.
Wyobraźmy sobie dużą rodzinę mieszkającą na jednej działce. Od kilku
pokoleń jej członkowie mieszkają wokół dużego, centralnie usytuowanego
podwórka, młodzi aż do ślubu dzielą dom z rodzicami, a następnie
dobudowują własne piętro lub wznoszą własny dom tuż obok. Dlatego
pięćdziesięcioro mieszkańców działki jest z sobą spokrewnionych lub
spowinowaconych i żyje wśród potomków, rodzeństwa, kuzynostwa, ciotek,
wujów i rodziny małżonka. Tak to najczęściej wyglądało w historii ludzkości
i do dziś pozostało jednym z najbardziej typowych układów.
Wyobraźmy sobie teraz, że którejś nocy do jednego z takich domów próbuje
się wedrzeć przez okno dwóch włamywaczy. Zauważa ich kuzyn gospodarza,
więc wzywa na pomoc swoich braci. Razem otaczają budynek i wdają się
w bijatykę z intruzami, by bronić własności rodzinnej. Pomagając
gospodarzowi, działają też we własnym interesie, bo wiedzą, że on w razie
potrzeby zrobi dla nich to samo. Poza tym im lepiej wiedzie się ich krewnym,
tym silniejsze jest wzajemne wsparcie, z którego będą mogli skorzystać, jeśli
znajdą się w potrzebie finansowej. Broniąc krewniaka, chronią jednocześnie
własnych siostrzeńców, którzy przekażą dalej ich geny. Wszyscy są wygrani.
A teraz wyobraźmy sobie, że jeden z kuzynów zaciąga się do wojska.
Pewnego dnia sąsiednie państwo wypowiada wojnę jego ojczyźnie. Niedługo
i on zostaje skierowany na front. Wraz ze swoim batalionem ma walczyć
z wrogami. Musi dokonać wyboru: zachować się jak bohater, stanąć z przodu
i ryzykować własne życie, by obronić towarzyszy broni, albo nie wychylać się,
ukryć w tłumie i skupić na tym, by przeżyć, z nadzieją, że inni znajdą w sobie
więcej odwagi, by zapewnić zwycięstwo całej grupie. Który sposób
postępowania wybierze?
W tym scenariuszu z punktu widzenia grupy najlepiej byłoby oczywiście,
gdyby wszyscy ze sobą współpracowali. Jeśli żołnierze skoordynują działania
i wykażą się męstwem, odniosą zwycięstwo. Jeśli stchórzą i zrobią wszystko, by
uniknąć walki, wszyscy zginą. Jeśli jednak grupa jest dość liczna, zwycięstwo
jest możliwe nawet w sytuacji, gdy część żołnierzy uchyli się od swoich
obowiązków. O ile tylko wystarczająca ich liczba stanie na wysokości zadania,
osiągnięcie wspólnego celu będzie możliwe. Sęk w tym, że z perspektywy
każdego konkretnego członka grupy najlepiej byłoby, gdyby on sam mógł się
nie angażować, licząc na to, że pozostali podejmą współpracę. Mógłby wtedy
skorzystać z owoców wspólnego trudu bez narażania się na
niebezpieczeństwo.
Takich sytuacji nie brakuje również w innych dziedzinach życia. Wszyscy
czerpią korzyści z podatków. Każdy obywatel wolałby jednak uniknąć ich
płacenia, nie rezygnując jednocześnie z ochrony, którą daje mu państwo,
z opieki społecznej i infrastruktury opłacanych przez pozostałych. Osoby
skłonne do współpracy opłacają zatem wyższą stawkę, a te niechętne na nich
pasożytują.
W innych okolicznościach współpraca może wymagać działania z umiarem.
Gdy grupa ma dostęp do ograniczonych zasobów, pojawia się problem
wspólnej puli. Dajmy na to, pewna grupa rybaków utrzymuje się z połowów
w tym samym jeziorze. Żyje w nim dość ryb, by wystarczyło dla każdego. Nawet
gdyby kilku z nich złowiło więcej, niż im przysługuje, nie uszczupliłoby to
populacji ryb. Jeśli jednak wielu rybaków zaczęłoby postępować w taki sposób,
ryb ubędzie. Tego typu sytuacje często nazywane są „tragedią wspólnego
pastwiska”, ponieważ z perspektywy grupy sytuacja jest naprawdę
dramatyczna: cała grupa zyskuje na współpracy, ale dla każdej jednostki
z osobna najkorzystniej byłoby jej odmówić. Jeżeli każdy – a przynajmniej
większość – postąpi zgodnie z własnym interesem, stracą na tym wszyscy.
Stawka jest najwyższa z możliwych, dlatego tego rodzaju dylemat zmusza nas
do zadawania sobie doniosłego pytania: jak społeczności, których członków nie
łączą więzy krwi, mogą uniknąć wyzysku ze strony samolubnych jednostek
skupionych na własnej korzyści?
•••
W 2018 roku sąd federalny w Bostonie skazał Joela Martineza na czterdzieści
lat więzienia za zasztyletowanie piętnastoletniego Irvina de Paza.
Przedstawiono niekwestionowane dowody: prokurator otrzymał nagrany
z ukrycia film, na którym Martinez przechwalał się swoją zbrodnią.
Morderstwo nie zostało popełnione z przyczyn osobistych. Martinez nigdy
wcześniej nie spotkał swojej ofiary. Zabicie chłopca było wymogiem, bez
którego spełnienia nie mógłby dołączyć do Mara Salvatrucha, słynącego
z bezwzględności gangu znanego też jako MS-13.
Inicjacja nowych członków składa się z dwóch etapów. Najpierw kandydaci
muszą przeprowadzić egzekucję kogoś z wrogiego gangu, policjanta albo innej
osoby, która naraziła się przywódcom gangu. Jeżeli im się powiedzie,
przechodzą do kolejnego etapu: wokół kandydata gromadzą się członkowie
gangu, którzy przez trzynaście sekund brutalnie go biją. Na nieszczęście
Martineza również ten moment został nagrany. Na filmie widać, jak
przywódcy powoli liczą do trzynastu, a inni gangsterzy powalają Martineza na
ziemię i kopią. Gdy kończą, przywódca pomaga mu wstać, przytula
go i stwierdza z uśmiechem: „Witaj w Mara, sukinsynu”. Rytuały inicjacji w MS-
13 nie są niczym szczególnym. Organizacje przestępcze na całym świecie
poddają kandydatów na członków podobnym straszliwym próbom. Kandydaci
są obrzucani petardami, nacierani odchodami, wykorzystywani seksualnie,
muszą pić własną krew, popełnić morderstwo lub inną zbrodnię – a to jedynie
przykłady okrutnych fizycznych i psychicznych wyzwań, którym muszą
sprostać, żeby zasłużyć na przynależność do gangu.
Tego rodzaju inicjacje pozwalają sobie poradzić z wyżej opisanym
dylematem: jeśli grupa ma przetrwać, jej członkowie muszą się wykazywać
lojalnością. Tylko jak sprawdzić, komu można ufać? To oczywiste, że każdy, kto
chce dołączyć do grupy, zadeklaruje gotowość do poświęceń. Słowa niewiele
jednak znaczą. W decydującym momencie zachowanie jednej nielojalnej osoby
(która, na przykład, doniesie policji) może być zgubne dla reszty. Ten problem
rozwiąże nakazanie wszystkim, by z góry drogo zapłacili za miejsce.
Mówiłem o pronkujących gazelkach i tańczących Masajach – takie
zachowania są konkretnym komunikatem dzięki temu, że wprost łączą się
z cechą, którą trudno markować (lub jest to w ogóle niemożliwe) – na przykład
informują o fizycznej sprawności. Stara lub zraniona gazelka nie podskoczy
tak wysoko jak ta w pełni sił; chory lub słaby tancerz również nie podoła
wyzwaniu. Skakanie staje się bezpośrednim dowodem dobrej kondycji, której
nie można w łatwy sposób udawać. Takich cech jak gotowość do poświęceń
i lojalność nie da się jednak zaobserwować wprost – można o nich wnioskować
na podstawie dowodów pośrednich. Niektóre rytuały pozwalają rozwiązać ten
problem: one również nie dają bezpośrednich dowodów na istnienie
określonych cech, ale pozwalają je zasygnalizować w sposób pośredni. Przejście
tych rytuałów – przedstawienie dowodu na posiadanie pożądanych cech –
wymaga poniesienia kosztów tak dotkliwych, że nikt z własnej woli by się tego
nie podjął, gdyby nie traktował członkostwa w grupie poważnie i nie liczył się
z faktem, że dostanie się do niej wymaga znacznych poświęceń. Czyny mówią
więcej niż słowa, a im wyższą cenę zapłaci cała grupa, jeśli wykruszy się jeden
z jej członków, tym głośniej te czyny muszą mówić, by nikt nie wątpił w ich
szczerość.
W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku prawnik Dean M. Kelley
próbował dociec, dlaczego w Stanach Zjednoczonych prężnie rozwijają się
Kościoły konserwatywne, a te liberalne – wręcz przeciwnie[15].
We współczesnym świecie ludzie mogą swobodnie wybierać spośród całej
palety wspólnot religijnych. Można by się spodziewać, że raczej niechętnie
będą się trzymać tych, które głoszą, że za zbawienie należy słono zapłacić,
i chętniej przystaną do tych, które oferują bardziej przystępną cenę. Dlaczego
tak się nie dzieje?
Odpowiedź Kelleya była całkiem nieintuicyjna: stwierdził, że Kościoły
konserwatywne, bardziej wymagające wobec wiernych, przeżywają rozkwit
właśnie dlatego, że takie są, nie zaś pomimo tego. Wydają się bardziej
atrakcyjne, ponieważ narzucają swoim członkom ścisłe ograniczenia dotyczące
rozmaitych sfer życia: tego, co mają oni jeść i pić, jak się ubierać, czym się
zajmować i z kim się spotykać – tak przynajmniej stwierdził badacz.
Im większe wymagania stawiają Kościoły, tym poważniejsze i bardziej
wartościowe wydają się wiernym.
Ekonomista Laurence Iannaccone szczegółowo przeanalizował dane na
temat różnych wyznań i zauważył, że potwierdzają one teorię Kelleya[16].
Te Kościoły, które stawiają większe wymagania, cieszą się dużą frekwencją
i otrzymują więcej datków od wiernych. Pomiędzy ich członkami wytwarzają
się silniejsze więzi, mniejsze jest ryzyko odejścia ze wspólnoty. Iannaccone
doszedł do wniosku, że to wysoki koszt wiążący się z przynależnością do grupy
zniechęca potencjalnych kandydatów, którzy mogliby chcieć korzystać
z przywilejów bez dawania niczego z siebie. Ponieważ rygorystyczne
wspólnoty nie mają w swoich szeregach takich osób, za to przyciągają
kandydatów bardziej zaangażowanych, jawią się jako bardziej wartościowe
i nie mają problemu z zatrzymaniem nowych wiernych na dłużej.
Dlatego właśnie grupy, w których liczy się lojalność, zwykle decydują się na
dotkliwe obrzędy inicjacji. Organizacje wojskowe na całym świecie
uwzględniają w szkoleniach trudne do przejścia rytuały. Im bardziej elitarna
jednostka, tym bardziej wymagającym próbom poddaje swoich członków. Aby
dołączyć do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych (jednej z najbardziej
skutecznych jednostek do operacji specjalnych), trzeba przetrwać „piekielny
tydzień” (ang. hell week), swoją nazwę zawdzięczający bezwzględnym
zadaniom, którym kandydaci muszą sprostać. Wiele ekstremalnie
obciążających fizycznie i psychicznie wyzwań gwarantuje, że wszyscy nie dość
hardzi i zdeterminowani kadeci po prostu odpadną. Cały program jest tak
brutalny, że w ostatnich latach więcej żołnierzy ginie podczas treningów niż na
polu walki.
Również antropolodzy zauważyli pewną prawidłowość: te społeczeństwa,
w których osiągnięcie wspólnych celów w większej mierze zależy od
solidarności, mają zwykle bardziej wymagające obrzędy inicjacji[17]. Z analizy
historycznej wynika, że koszt ponoszony przez nowych członków jest we
wszystkich kulturach skorelowany ze stopniem trudności wyzwań związanych
ze współpracą, którym dana społeczność musi stawić czoła[18]. Na podstawie
danych etnograficznych przyjrzano się rytuałom dla mężczyzn w grupie
reprezentatywnej złożonej z sześćdziesięciu społeczności z całego świata.
Badacze stwierdzili, że rytuały w społecznościach podzielonych wewnętrznie
były mniej brutalne, a ich efekty okazywały się krótkotrwałe. Mogło to być na
przykład pokrywanie ciała farbą lub doświadczanie deprywacji sensorycznej.
W grupach, które toczyły wojny z innymi, a więc miały do czynienia
z większymi zagrożeniami, obrzędy inicjacyjne wymagały zwykle znacznie
większej odwagi oraz determinacji i pozostawiały ślad na ciałach
uczestników – skaryfikację, okaleczenie genitaliów, przekłucia ciała czy
bolesny tatuaż – widoczny znak przynależności do grupy.
Samica pawia ocenia sprawność samca na podstawie wysiłku, którego
wymaga utrzymanie tak ekstrawaganckiej ozdoby, jaką jest ogon. Podobnie
członkowie grupy przekonują się o gotowości kandydata do poświęceń na
podstawie wysiłku, jaki wkłada on w sprostanie wymyślnym zadaniom. Dzięki
temu rytuały stają się narzędziem pozwalającym na odrzucenie jednostek
żerujących na cudzej wspaniałomyślności i przyjęcie tych gotowych dbać
o dobro grupy. Dają korzyści zarówno tym, którzy za ich pomocą wysyłają
komunikat, jak i tym, którzy go odczytują.
Zysk osoby poddającej się rytuałowi polega głównie na podwyższeniu jej
statusu, ponieważ w symboliczny sposób przyjmuje ona wartości ważne dla
członków grupy. Sama zaś grupa jest bardziej skłonna wierzyć, że ktoś, kto
włożył tak wielki wysiłek w przejście rytuału, będzie też bardziej skłonny do
uszanowania wyznawanych przez nią wartości, a zatem można mu zaufać.
Potlacz umożliwia zamianę kapitału finansowego na społeczny, niektóre
z ekstremalnych rytuałów pozwalają natomiast za pomocą kapitału
somatycznego (w postaci własnego ciała) podwyższyć status społeczny.
Ta logika wysyłania komunikatów nie pozostaje bez wpływu na uczestników
rytuałów. Aldo Cimino przeprowadził serię badań, w czasie których najpierw
prosił ludzi, by wyobrazili sobie, że są członkami różnych grup, a następnie by
wymyślili pasujący do nich obrzęd inicjacji[19]. Każda grupa została opisana,
pokazywano również zdjęcia osób wykonujących zadania związane z jej
specyfiką. W połowie z grup osiągnięcie wspólnych celów wymagało ścisłej
współpracy. Jedna z nich odbywała wyprawę na Arktykę, musiała się wspinać
na niebezpieczne czapy lodowe i szukać schronienia przed ekstremalnymi
warunkami pogodowymi oraz dzikimi zwierzętami. Inna dostarczała pomoc
humanitarną do krajów dotkniętych wojną, przy czym niekiedy jej członkowie
trafiali pod ostrzał i musieli wspólnie walczyć o życie.
W drugiej połowie grup współpraca nie była aż tak istotna. Ich członkowie
mieli wspólne zainteresowania – byli to na przykład przyrodnicy albo
melomani, którzy organizowali wystawy lub rywalizowali ze sobą nawzajem.
Cimino zauważył, że badani intuicyjnie łączyli współpracujące grupy z bardziej
wymagającymi rytuałami. Wymyślając dla nich obrzędy inicjacji, dwukrotnie
częściej wybierali te bardziej stresujące i zakładali, że wszyscy członkowie
grupy powinni poddać się próbie.
Pewien świeżo upieczony gangster z Brooklynu tak mówił o swojej inicjacji:
„Zawsze będę to pamiętał, łapiesz? W życiu tego gówna nie zapomnę. Nigdy
w życiu”. Choć całą twarz miał posiniaczoną i spuchniętą od ciosów, a z oka
nadal sączyła mu się krew, z życzliwością wypowiadał się o swoich oprawcach,
którzy sami doświadczyli kiedyś tego samego:
Kocham swoich braci, zrobili, co musieli zrobić. Oni kumają, jak to jest, bo sami
przez to przeszli. Musieli, łapiesz? Wiem, że na tych gości mogę liczyć w każdej
bitwie. Sami przeszli przez to samo co ja dzisiaj. To było coś cholernie
prawdziwego[20].
Właśnie dzięki tym społecznym korzyściom osoby niemające wysokiego
statusu społecznego są gotowe zainwestować dodatkowy wysiłek, wziąć udział
w wymagającym czy brutalnym obrzędzie, by zasygnalizować gotowość do
poświęceń dla grupy. Na przykład w czasie badania ceremonii przekłuwania
ciała na Mauritiusie zauważyliśmy, że w takich samych okolicznościach ludzie
z różnych grup społecznych zachowują się całkiem różnie. Osoby o wyższym
statusie społecznym wykorzystywały kapitał finansowy, by skonstruować
większe i piękniej udekorowane ołtarze, które w czasie święta składały
w ofierze Muruganowi. Te o niższym statusie wbijały sobie natomiast w ciało
więcej igieł, by trud pielgrzymki stał się jeszcze bardziej dotkliwy. Ponieważ
brakowało im kapitału finansowego, za swój status płaciły jedyną walutą, jaką
dysponowały: krwią, potem i łzami[21].
•••
Istnieją zatem rytuały wymagające od uczestników wielkiego poświęcenia. Czy
jednak faktycznie ta inwestycja popłaca? Podczas badań terenowych na
południu Indii antropolożka Eleanor Power pytała członków dwóch wiejskich
społeczności, jak oceniają charakter innych mieszkańców. Okazało się, że tym,
którzy poświęcili więcej czasu i wysiłku na publiczne odbycie rytuałów,
przypisywano nie tylko większe zaangażowanie, ale też wiele cech
prospołecznych, takich jak pracowitość, hojność i mądrość[22].
Aby się przekonać, czy uczestnicy rytuałów potrafią czerpać korzyści z tego
pozytywnego obrazu, Power przyglądała się istniejącym w tych wioskach
sieciom społecznym, zwracając uwagę na różnego rodzaju relacje, w których
jedna osoba udzielała pomocy drugiej. To pozwoliło jej zaobserwować, do kogo
ludzie się udają, gdy potrzebują wsparcia emocjonalnego lub finansowego, rad
w małych sprawach i porad życiowych, przysługi lub pomocy w załatwieniu
czegoś. Okazało się, że mieszkańców inwestujących więcej w odbywanie
publicznych rytuałów – czy to regularnie biorących udział w mało
wymagających obrzędach przez cały rok, czy to uczestniczących raz w roku
w jednym, ale połączonym z doznawaniem wyjątkowo silnego bólu – łączyło
z pozostałymi więcej więzi, z których mogli skorzystać w potrzebie[23].
Czy jednak wiara w to, że uczestnicy rytuałów są bardziej zaangażowanymi
członkami wspólnoty, ma oparcie w faktach? Wiele badań empirycznych
sugeruje, że jeśli darzymy zaufaniem tych, którzy sporo zainwestowali
w praktykowanie rytuałów, nie jesteśmy w błędzie. Mieszkańcy izraelskich
kibuców poświęcający więcej czasu na udział we wspólnych rytuałach bardziej
angażowali się we współpracę podczas gier ekonomicznych z innymi
członkami swojej wspólnoty[24]. Wyznawcy afrobrazylijskiej religii candomblé
odbywający więcej publicznych rytuałów wykazują się większą hojnością[25].
Wspominałem, że na Mauritiusie osoby, które zniosły więcej bólu w czasie
ceremonii, oddawały więcej pieniędzy na cele dobroczynne. W dalszych
badaniach zauważyliśmy, że również ci, którzy w ciągu całego życia regularnie
praktykowali obrzędy powodujące ból, postępowali bardziej altruistycznie[26].
Wygląda na to, że niezależnie od konkretnych okoliczności uczestnicy
wymagających rytuałów faktycznie są najbardziej skłonni do współpracy.
Te ciężkie praktyki, które pozwalają członkom społeczności się zorientować,
w jakim stopniu inni są lojalni, usprawniają współpracę i wzmacniają
społeczne spoiwo. W czasie analizy sieci społecznych w Indiach Eleanor Power
faktycznie zaobserwowała, że między osobami, które wspólnie odbywały
obrzędy, wytwarzała się silniejsza więź, a im bardziej wymagający był rytuał,
tym mocniej jednoczyła się cała wspólnota[27].
Dzięki wymagającym rytuałom cała wspólnota rośnie w siłę, a to może mieć
kapitalny wpływ na to, czy ona przetrwa i się rozwinie. Dowiodła tego
historyczna analiza dziewiętnastowiecznych komun amerykańskich[28].
Po zapoznaniu się z literaturą na temat osiemdziesięciu trzech takich wspólnot
żyjących w Stanach Zjednoczonych badacze określili koszt wiążący się
z przynależnością do nich, ustaliwszy, jakich norm musieli przestrzegać
członkowie. Szczególną uwagę zwracali na dwie kategorie wymagań. Pierwsza
z nich to czynności, które osoby należące do wspólnoty musiały wykonywać,
choć nie miały z tego bezpośredniego pożytku, na przykład uczenie się na
pamięć tekstów religijnych lub kupowanie i noszenie określonego rodzaju
ubrań. Druga – działania, które przyniosłyby pewne korzyści, a mimo to
członkom komuny nie było wolno ich podejmować, na przykład współżycie
seksualne lub utrzymywanie kontaktów ze światem zewnętrznym. Następnie
badacze przyjrzeli się temu, jak długo przetrwała dana społeczność.
Zaobserwowali korelację pomiędzy liczbą wymagających zasad a żywotnością
grupy. Innymi słowy: im większa była cena członkostwa, tym dłużej
społeczność istniała.
•••
Wymagające rytuały mówią wiele o osobach, które je praktykują, ale to nie
wszystko. Dostarczają też równie istotnych informacji na temat samej
wspólnoty i jej przekonań. Każdy z nas zdobywa wiedzę o świecie w sposób
kulturowy. Nie musimy wszystkiego odkrywać sami, większość danych ktoś
nam przekazuje. Czerpiemy duże korzyści z tego, że bierzemy przykład
z innych. Bezkrytyczne naśladowanie raczej nie uczyni nas jednak
mądrzejszymi. W drodze ewolucji wykształciliśmy więc zmysł podpowiadający,
które osoby będą dobrym wzorem do naśladowania oraz kiedy warto podążyć
za ich przykładem[29].
Na przykład zarówno dzieci, jak i dorośli we wszystkich społecznościach
chętniej naśladują zachowania osób cieszących się powszechnym podziwem,
które odniosły sukces, zwłaszcza należących do tej samej społeczności co
oni[30]. Takie osoby wiedzą już, jaką należy mieć wiedzę i jakie umiejętności, by
odnieść sukces i zdobyć wysoki status w tej konkretnej społeczności. Głęboko
zakorzenione w ludziach skupienie na prestiżu łatwo wykorzystać – dzieje się
to na przykład wówczas, gdy twórcy reklam zatrudniają sławne osoby, by
zachęcały do kupna usługi lub produktu, nawet jeśli nie mają specjalistycznej
wiedzy z danej dziedziny. W procesie ewolucji każda akcja wywołuje reakcję.
Skoro zatem nasz kulturowy model uczenia się może sprawić, że padniemy
ofiarą manipulacji, ewolucja zmusiła nas do szukania konkretnych dowodów
świadczących o uczciwości naszych wzorów do naśladowania. I tu dochodzimy
do CRED.
CRED to skrót od angielskiego terminu Credibility Enhancing Display,
oznaczającego „zachowanie zwiększające wiarygodność” – można też spotkać
się z nazwą „postawy uwiarygadniające”. Termin ten zaproponował Joseph
Henrich, antropolog ewolucyjny z Harvardu. Starał się on wyjaśnić, w jaki
sposób pewne wymagające zachowania mogą zwiększyć wiarygodność
przekonań lub ideałów, z którymi się wiążą[31]. Zanim zaangażujemy się
w jakąś sprawę, szukamy dowodów potwierdzających, że jest ona warta
naszych wysiłków. W tym celu sprawdzamy, ile są skłonni dla niej poświęcić
inni członkowie naszej społeczności. Jeśli ludzie deklarują wiarę w Świętego
Mikołaja, ale nie biorą regularnie udziału w nabożeństwach ku jego czci, to
nawet małe dziecko w końcu zrozumie, że nie jest on szczególnie wpływową
istotą nadprzyrodzoną. Jeśli jednak czciciele Murugana dadzą sobie dla niego
przebić policzki szpikulcem, to nie tylko udowodnią, że traktują jego kult
poważnie, ale też zaświadczą, że Murugan jest bogiem godnym wielkich
poświęceń. Czyny mówią więcej niż słowa[32].
W takich sytuacjach udział w wymagających rytuałach staje się
zachowaniem pozwalającym wysłać komunikat o zaangażowaniu. Korzystają
z tego uczestnik obrzędu oraz jego wspólnota, a także cała kultura, tworzy się
zatem pętla pozytywnego wzmocnienia. Zaangażowani członkowie podnoszą
swój status i wzmacniają więzi z innymi, a dzięki ich zaangażowaniu grupa
silniej się jednoczy. Dlatego społeczności, w których oczekuje się odbywania
wymagających rytuałów, mają ewolucyjną przewagę nad innymi. Jednocześnie
skoro przekonania kojarzone z tymi obrzędami wydają się bardziej
wiarygodne, zyskają nowych wyznawców w innych społecznościach. Ponieważ
te przekonania znajdują wyraz w odprawianiu wymagających obrzędów, nowi
wyznawcy chętniej wezmą w tym udział – i koło się zamyka. Tego typu rytuały
mają wielką moc społeczną i psychologiczną. Niosą bowiem przekaz dotyczący
osób je praktykujących – dociera on na zewnątrz, czyli do innych członków
grupy, może też być skierowany do wewnątrz, do świadomości danej osoby.
Tak więc wymagające rytuały nie tylko świadczą o zaangażowaniu, ale też
skutecznie je budują – czyli same nadają sobie znaczenie.
•••
W 1951 roku młody psycholog Leon Festinger przybył na Uniwersytet
Minnesoty, by objąć posadę w pracowni zajmującej się stosunkami
społecznymi. W wieku trzydziestu dwóch lat był już ceniony za swoje badania
laboratoryjne. W przeciwieństwie jednak do swoich poprzedników podkreślał
również wagę badania zjawisk społecznych bez ograniczeń narzuconych przez
laboratorium i obserwowania ich w prawdziwym życiu. Z zapałem czytał prace
o teoriach antropologicznych, a pod koniec kariery zawodowej zamknął swoją
pracownię i zainteresował się archeologią pradziejową. Na uniwersytecie
spotkał badaczy myślących w podobny sposób – byli wśród nich jego dawny
student Stanley Schachter i inny młody naukowiec Henry Riecken, który
niedawno przeniósł się tam z Harvardu. Całą trójkę łączyło zainteresowanie
tym, jak to się dzieje, że ludzie zaczynają przypisywać różnym
doświadczeniom sens i znaczenie oraz że potrafią pogodzić sprzeczne ze sobą
przekonania, emocje i zachowania.
Okazja, by się temu przyjrzeć, nadarzyła się, kiedy Festinger w gazecie
przeczytał o działającej w Chicago sekcie czczącej UFO. Grupa nazywała się
The Seekers (Poszukujący) i skupiała się na przygotowaniach do końca świata.
Przewodząca jej Dorothy Martin twierdziła, że sama otrzymuje telepatyczny
przekaz od Opiekunów, rasy istot pozaziemskich pochodzących z planety
Clarion. Istoty te nawiązały kontakt z Martin, by ją ostrzec: oto nadchodzi
straszliwe trzęsienie ziemi, a po nim – ogromna fala pływowa. 21 grudnia
1954 roku większa część obu Ameryk (wraz ze Stanami Zjednoczonymi)
przestanie istnieć. Reszta świata zniknie z powierzchni Ziemi niedługo
później. Na szczęście dla tych, którzy uwierzą w przepowiednię, jest nadzieja:
mieszkańcy Clarion obiecali wysłać latający spodek, by Martin i jej wyznawcy
mogli bezpiecznie ewakuować się na ich planetę.
Grupa skupiona wokół Martin nie była zbyt liczna, za to jej zwolennikom nie
brakowało żarliwości. W przekonaniu, że zbliża się koniec, wielu z nich
opuściło rodziny, rzuciło pracę i pozbyło się majątku. Gromadzili się na
spotkaniach i ceremoniach i szykowali na apokalipsę. Po przeczytaniu artykułu
Festinger zadał sobie pytania: A co, jeśli świat nie skończy się w nadchodzącym
grudniu? Co wtedy powiedzą i co zrobią Poszukujący? Złapał telefon i wykręcił
numer Martin, by wyrazić zainteresowanie dołączeniem do jej sekty
i rozpoczęciem nowego życia na planecie Clarion. Już kilka dni później wraz
z Schachterem, Rieckenem i grupą doktorantów zasilili szeregi sekty, by
przeprowadzić tajne badanie etnograficzne.
W ostatnich dniach poprzedzających przeczuwany koniec świata
spodziewano się licznych wizyt obcych. Przed każdym z nich członkowie
grupy – na życzenie przybyszów – byli proszeni o zdjęcie wszystkich
metalowych przedmiotów. Ochoczo zrzucali z siebie paski, zegarki, okulary
i biustonosze, wyrywali z ubrań guziki i zamki błyskawiczne. Zgromadzeni
w ogrodzie Martin całymi godzinami czekali w śniegu, wypatrując na niebie
latającego spodka. On jednak nigdy się nie pojawił. Za każdym razem, gdy
przepowiednia się nie spełniała, Poszukujący tylko utwierdzali się w swoich
przekonaniach – pomimo początkowego rozczarowania. Sądny dzień majaczył
na horyzoncie i znikał, a grupa doszła ostatecznie do wniosku, że katastrofy
udało się uniknąć dzięki jej staraniom. Wspólne modły przyniosły tyle światła,
że Opiekunowie postanowili oszczędzić Ziemię.
Poszukujący nie porzucili swoich przekonań. Wręcz przeciwnie – w reakcji
na niespełnioną przepowiednię podwoili wysiłki. Wcześniej spotykali się
potajemnie, teraz zaczęli organizować publiczne ceremonie, w czasie których
wzywali latający spodek. Wcześniej unikali dziennikarzy i ostrożnie dobierali
nowych członków, teraz sami proponowali, że udzielą wywiadów,
i intensywnie werbowali kolejnych wyznawców. Liczebność grupy zaczęła
rosnąć – ale nie trwało to długo. W związku ze skargami wnoszonymi przez
miejscową społeczność policja zaczęła grozić podjęciem środków prawnych.
Zaniepokojeni takim obrotem spraw przywódcy grupy uciekli z miasta. Martin
przeniosła się do Peru, skąd nadal informowała Poszukujących o nowych
objawieniach – teraz drogą pocztową. Po kilku latach spędzonych w andyjskim
klasztorze wróciła do Stanów Zjednoczonych jako siostra Thedra i założyła
nową sektę – tym razem w Arizonie.
Pokłosiem czasu, który Festinger spędził wśród Poszukujących, była jedna
z najważniejszych książek w historii psychologii społecznej: Gdy proroctwo
zawodzi. Koniec świata, który nie nastąpił[33]. Autorzy wyjaśniają w niej, że
ludziom niezwykle zależy na zachowaniu wewnętrznej spójności. Kiedy nasze
czyny stoją w sprzeczności z naszymi przekonaniami, doświadczamy
dyskomfortu psychicznego – Festinger nazwał go dysonansem poznawczym.
By złagodzić ten dyskomfort, usiłujemy znaleźć sposób na pogodzenie tego,
w co wierzymy, z tym, jak postępujemy. Wydawałoby się, że powinniśmy
działać zgodnie ze swoimi przekonaniami, lecz Festinger stwierdził, że może
być też przeciwnie – nasze działania mają moc wpływania na nasze
przekonania – to był najbardziej odkrywczy wniosek z jego badań.
Wróćmy teraz do Poszukujących. Członkowie tej sekty bardzo dużo
poświęcili dla swoich przekonań: rzucili pracę, zostawili rodziny i wywrócili
całe swoje życie do góry nogami. Niezwykle trudno byłoby im pogodzić się
z tym, że wszystko to na nic się zdało. Aby złagodzić ten dysonans, dokonali
wstecznej modyfikacji proroctwa i starali się zdobyć dla swych wierzeń większe
poparcie społeczne, werbując nowych członków. Skoro coraz więcej osób
przyjmowało ich przekonania, musiały one przecież być prawdziwe.
Po publikacji książki Festingera pojawiła się fala kolejnych prac empirycznych
i teoretycznych poświęconych temu, w jaki sposób ludzie interpretują swoje
działania[34]. Badanie dotyczące wymagających obrzędów inicjacji, o którym
wspominałem w rozdziale szóstym, zostało przeprowadzone właśnie w celu
zweryfikowania tez Festingera (Elliot Aronson, główny autor publikacji na ten
temat, był zresztą kiedyś jego studentem). Pozwoliło ono zauważyć, że osoby,
którym losowo przydzielono do wykonania trudne zadanie jako warunek
przyjęcia do jakiejś grupy, przypisywały jej większą wartość. Badacze nazywają
to zjawisko uzasadnieniem wysiłku (ang. effort justification): pewne rzeczy są
postrzegane jako wartościowe nie pomimo kosztów, które należy ponieść, by je
zdobyć, ale właśnie ze względu na te wysokie koszty.
W różnych okolicznościach okazuje się, że to, co wiele kosztuje, ma wysoką
wartość: dostajemy to, za co płacimy. Sportowiec, który codziennie ciężko
trenuje, prawdopodobnie osiągnie lepsze wyniki niż ten, który ćwiczy tylko
dwa razy w tygodniu. Czteroletnie studia wyposażą nas w lepsze umiejętności
niż te dwuletnie. To, co cenne, nie przychodzi bez wysiłku. To nie przypadek,
że niektóre z najważniejszych spraw w życiu – zwycięstwo w mistrzostwach
sportowych, obrona granic państwa lub wychowanie dzieci – wymagają
znacznego trudu[35]. Zdroworozsądkowa zasada, że jeśli coś wymaga
wyrzeczeń, musi mieć wielką wartość, jest użyteczną heurystyką wydawania
sądów, czyli uproszczonym sposobem wyciągania wniosków, w tym przypadku
dotyczących względnej wartości. Bardzo często służy nam do oceny
zachowania innych ludzi, a nawet nieświadomie stosujemy ją również do
oceny własnych działań. To właśnie – w dużym skrócie – mówi teoria
spostrzegania siebie, która pozwala zarówno rozwinąć, jak i przedstawić
w uproszczeniu obserwacje Festingera[36].
Jeśli tak na to spojrzeć, okaże się, że rytuały są dowodem na zaangażowanie
w sprawę nie tylko dla obserwatorów, ale też dla samych uczestników. Skoro
rytuały praktykowane w danej grupie mają symboliczny związek
z przekonaniami i wartościami w niej wyznawanymi, to pomagają również
członkom grupy je zinternalizować. A zatem – jak napisał antropolog Roy
Rappaport – udział w ceremonii nierozłącznie wiąże się z ich przyjęciem:
To, że wykonawcy uczestniczą lub stają się częściami porządków, jakie realizują,
oznacza, że nadawcy-odbiorcy stapiają się z komunikatami, jakie nadają i odbierają.
Dostosowując się do porządków, które swą realizacją powołują do życia i które w ich
wykonaniu się ożywiają, wykonawcy stają się tymczasowo nieodróżnialni od tych
porządków, stają się ich częściami. [...] Dlatego też, realizując porządek liturgiczny,
uczestnicy akceptują, a także wskazują sobie samym i innym, że akceptują wszystko,
co jest zakodowane w kanonie tego porządku[37].
•••
Kolebką wielu spośród najstarszych rytuałów świata są Indie. Nic więc
dziwnego, że liczne badania przeprowadzono właśnie tam. W czasie jednego
z nich międzynarodowa grupa naukowców przyglądała się efektom udziału
w Diwali, hinduskim festiwalu światła[1]. Uroczystość, która z początku była
świętem plonów, stanowi okazję do uczczenia zwycięstwa światła nad
ciemnością. Obchody trwają pięć dni i przez większość tego czasu należy
przestrzegać ściśle określonych zasad, na przykład odbywać wspólne modlitwy
i spożywać razem posiłki. Na sam koniec organizowany jest pokaz sztucznych
ogni. Zespół prowadzący badanie zapraszał do udziału osoby, które
uczestniczyły w Diwali w dwóch różnych metropoliach w północnej części
Indii. Badacze składali im wizytę przed festiwalem, w trakcie obchodów i po
ich zakończeniu. Za każdym razem przeprowadzali liczne wywiady i ankiety,
by ocenić samopoczucie społeczne, umysłowe i emocjonalne uczestników.
Okazało się, że w czasie festiwalu badani byli w lepszym nastroju, doświadczali
więcej pozytywnych emocji i czuli się bardziej związani z całą społecznością.
Właściwie efekty te zaczęły być widoczne jeszcze przed rozpoczęciem
uroczystości. Im więcej czasu spędzano na przygotowaniach, tym bardziej
poprawiało się samopoczucie – można więc wysnuć wniosek, że samo
oczekiwanie może przynieść korzystne rezultaty.
Podobne badanie przeprowadził antropolog Jeffrey Snodgrass w pobliskim
stanie Madhya Pradeś – ale okoliczności były całkiem inne[2]. Przez dwa lata
Snodgrass prowadził badania terenowe wśród kilku plemion Sahariya, które
od setek lat żyją w lesie tropikalnym nad rzeką Kuno. Kiedy na części tego
obszaru utworzono Park Narodowy Kuno, mieszkańców dwudziestu czterech
wiosek wysiedlono i każdej rodzinie przydzielono ziemię uprawną kilka
kilometrów od granicy parku. Musieli teraz nauczyć się prowadzić osiadły,
rolniczy tryb życia, a to była diametralna zmiana. Co gorsza, ponieważ zostali
odizolowani zarówno terytorialnie, jak i społecznie stali się łatwym celem
wypraw łupieżczych oraz ataków dokonywanych przez pasterzy, mających tam
znaczne wpływy polityczne. Wszystkie te nowe okoliczności oddziaływały na
ich zdrowie. Po relokacji członkowie plemion musieli się mierzyć z ogromnym
stresem, który odtąd towarzyszył im już stale. Analizy DNA wykazały, że
wysiedleńcy mieli skrócone telomery (końcówki chromosomów, chroniące
organizm przed starzeniem się i chorobami)[3]. Taki stan telomerów wskazuje
na stres psychiczny, łączy się ze słabym zdrowiem i mniejszą długością życia.
Wierzenia plemion Sahariya to mieszanka hinduizmu i naleciałości
miejscowych. Ich członkowie praktykują wiele spośród najważniejszych
hinduskich rytuałów. Snodgrass i jego zespół chcieli się przekonać, czy udział
w nich pomoże w radzeniu sobie ze stresem. Dlatego postanowili zbadać
wpływ dwóch uroczystości religijnych na zdrowie. Pierwszą z nich była Holi,
znana też jako święto kolorów. Odbywa się w marcu dla uczczenia końca zimy
i nadejścia wiosny. Obchody rozpoczynają się dzień wcześniej: wierni układają
stosy drewna na ogniska i palą wizerunki złego demona o imieniu Holika.
W dniu Holi wszyscy wychodzą na ulice, polewają się nawzajem wodą
i obsypują proszkiem w jaskrawych kolorach. Drażnią się ze sobą i robią sobie
psikusy. Ofiarą żartów mogą paść nawet osoby z wyższych szczebli hierarchii
społecznej, bo w tym wyjątkowym dniu można łamać zasady – te same, które są
tak restrykcyjnie przestrzegane przez resztę roku.
Drugie święto to Nawaratri, również odbywające się wiosną, kilka tygodni
po Holi. Organizowane jest na cześć kilku bogiń, na przykład Durgi, Lakszmi
lub Saraswati – zależnie od miejscowych upodobań. Nawaratri także
poprzedzają różne przygotowania. Najważniejsze obchody trwają dwa dni
i obejmują procesje, modlitwy, tańce i śpiewy, nierzadko wykonywane
w transie lub opętaniu, a kończą się wspólnym posiłkiem. Badacze codziennie
pobierali od uczestników obu świąt próbki śliny i na ich podstawie mierzyli
poziom kortyzolu, hormonu, którego poziom podnosi się pod wpływem stresu.
Dodatkowo przeprowadzali ankiety pozwalające stwierdzić objawy lęku
i depresji.
Zauważyli, że w czasie obu festiwali często występowały napięcia społeczne.
Ponieważ na ulicach i w domach dochodziło do licznych spotkań dużych grup
ludzi, nietrudno było o frustrację, nieporozumienia, a nawet bijatyki. Pomimo
tych napięć, gdy badacze przeanalizowali zgromadzone dane i porównali je
z początkowymi pomiarami, zobaczyli, że obrzędy miały pozytywny wpływ na
zdrowie fizyczne i psychiczne osób biorących w nich udział. Istotnie
zmniejszyły się objawy depresji i lęku, za to badani deklarowali, że ich kondycja
umysłowa i emocjonalna znacznie się poprawiła. Ta subiektywnie odczuwana
poprawa dobrostanu znalazła odbicie w pomiarach poziomu kortyzolu: spadał
on po każdym z rytuałów. Mimo sporadycznych napięć, które mogą się zdarzyć
podczas każdego zgromadzenia, takie festiwale jak Diwali, Holi i Nawaratri są
radosne, przypominają karnawał czy ostatki. W końcu – niezależnie od innych
funkcji – wspólnie odprawiane rytuały od zawsze są źródłem uciechy,
pozwalają na chwilę odłożyć na bok codzienne obowiązki i po prostu przez
moment cieszyć się życiem. Nic więc dziwnego, że udział w nich pozytywnie na
nas wpływa.
Związek między udziałem w rytuałach a dobrym samopoczuciem nie
ogranicza się jednak do wydarzeń pełnych euforii. W wielu sytuacjach rytuały,
które mogą wydawać się stresujące, bolesne lub wprost niebezpieczne, są
zalecanym w danej kulturze remedium na rozmaite dolegliwości. Na przykład
ceremonia zār praktykowana w różnych rejonach Afryki i Bliskiego Wschodu,
w czasie której uczestnicy całymi godzinami tańczą, aż niemal padają z nóg,
ma pomagać w pokonaniu depresji, pozbyciu się lęków i innych przypadłości
kojarzonych z opętaniem. W Meksyku czciciele Santa Muerte pokonują długą
drogę, czołgając się w błocie, aby błagać bóstwo o uleczenie z niepłodności oraz
innych problemów zdrowotnych. Rdzenne plemiona Ameryki Północnej
praktykują taniec słońca – uzdrawiającą ceremonię, w czasie której nakłuwa się
lub wręcz rozszarpuje ciało. Na całym świecie ludzie podejmują trud
pielgrzymek i przekraczają wówczas granice własnej wytrzymałości, by
odnaleźć rozwiązanie swoich problemów.
Można by powiedzieć, że rytuały te przysparzają więcej stresu osobom je
obserwującym niż uczestnikom. Czy nie przejmują się oni fizycznym
cierpieniem? A może ich próg bólu jest wyższy? Ludzie często pytają mnie, czy
te ekstremalne rytuały nie mają w sobie przypadkiem czegoś z masochizmu.
A może osoby, które chętnie biorą udział w tego typu praktykach, zwyczajnie
lubują się w bólu i odczuwają go jako coś przyjemnego? Nie sądzę – takiej
interpretacji przeczą też dowody antropologiczne.
Uczestnicy tego typu rytuałów mówią raczej o cierpieniu niż o przyjemności.
Nawet wówczas, gdy wszyscy oczekują, że wykażą się oni odwagą i nie zdradzą
oznak bólu, wystarczy spojrzeć na ich twarze. Dokładnie to robiliśmy wraz
z moim zespołem w czasie badania mimiki podczas ceremonii chodzenia po
ogniu. Nagraliśmy całe zdarzenie za pomocą kamer HD i wybraliśmy z niego
ponad dwa tysiące stop-klatek z twarzami ludzi, którzy właśnie szli po
rozżarzonych węglach. Następnie pokazywaliśmy stop-klatki niezależnym
specjalistom w pracowni, prosząc o określenie, jakie emocje malują się na tych
twarzach. Nawet jeśli chodzący po ogniu starali się wyglądać tak, jakby za nic
mieli stres i palący ból, wszyscy pytani byli w stanie rozpoznać oznaki
fizycznego cierpienia, które nasilało się, gdy osoby widniejące na zdjęciach
stawiały kolejne kroki[4].
Wyniki te zgadzały się z danymi biometrycznymi. Za każdym razem, gdy
badałem stan psychiczny uczestników ekstremalnych rytuałów, zdumiewało
mnie to, jak silnie reagowały ich ciała. Jak mówiłem, tętno osiągało takie
wartości, których nigdy bym się nie spodziewał u zdrowej osoby. Inna miara
poziomu pobudzenia, czyli reakcja skórno-galwaniczna, wskazała, że podczas
Thaipusam Kavadi poziom stresu był o rząd wielkości wyższy niż w trakcie
innych stresujących sytuacji z życia codziennego uczestników[5]. Widoczne
oznaki stresu zaobserwowano również u osób biorących udział w rytuale
przekłucia ciała w czasie konwentu BDSM (a wydawałoby się, że akurat dla
amatorów takich wrażeń ból jest czymś przyjemnym). Badacze, którzy
pobierali tam próbki śliny, stwierdzili dwustupięćdziesięcioprocentowy wzrost
poziomu kortyzolu[6].
Ekstremalne rytuały wywołują nie tylko ból i stres. Wiele z nich może
pozostawić blizny albo skończyć się uszkodzeniem ciała lub infekcją. Często
odbywają się one w czasie masowych zgromadzeń, gdy ludzie są stłoczeni,
a warunki sanitarne pozostawiają wiele do życzenia. W takich okolicznościach
łatwo mogą się rozprzestrzeniać choroby zakaźne – to ogromne wyzwanie dla
układu odpornościowego. Wziąwszy pod uwagę te zagrożenia, Światowa
Organizacja Zdrowia zwróciła uwagę na kwestię zdrowia i bezpieczeństwa
pielgrzymów, w 2012 roku zaś czołowe czasopismo medyczne „The Lancet”
poświęciło cały numer rekomendacjom dotyczącym organizowania tego typu
wydarzeń[7]. Dlaczego zatem często mówi się o korzyściach zdrowotnych
płynących z praktykowania tych niebezpiecznych rytuałów? Czy to może być
prawda?
•••
W 2012 roku opisano kolejne przeprowadzone w Indiach badanie dotyczące
wpływu uczestnictwa w masowych zgromadzeniach religijnych na zdrowie[8].
Określenie „masowe” nie jest tu przesadą. Kumbh Mela to jedna
z najważniejszych pielgrzymek hinduistów. Jej korzenie giną w pomroce
dziejów. Pielgrzymi przybywają nad brzegi czterech głównych rzek, by się
modlić i zmyć z siebie grzechy dzięki kąpieli w świętej wodzie. Najważniejsze
uroczystości odbywają się co dwanaście lat, co sześć lat obchodzone jest
natomiast podobne święto na mniejszą skalę. Nawet na te skromniejsze
pielgrzymki wyrusza ponad dwadzieścia milionów ludzi. Żadne jednak
wydarzenie na świecie nie gromadzi ich tylu co główna pielgrzymka, czyli
Maha Kumbh Mela. Szacuje się, że w ostatnich latach przyciągnęła ona nad
brzeg Gangesu nieopodal miasta Prajagradź nawet sto pięćdziesiąt milionów
wyznawców. Uroczystości trwają miesiąc, wielu pielgrzymów cały ten czas żyje
w niezwykle surowych warunkach, co prowadzi do fizycznego wyczerpania.
Mieszkają w prowizorycznych namiotach lub śpią na ziemi, wystawieni na
subtropikalne słońce w dzień i temperatury bliskie zera nocą, zdani na łaskę
żywiołów. Kąpią się w Gangesie, z niego też czerpią wodę do picia, choć jest
jedną z najbardziej zanieczyszczonych rzek na Ziemi, pełną odpadów
chemicznych, śmieci i nieoczyszczonych ścieków spływających z licznych miast
leżących wzdłuż jej biegu. W dodatku jest bardzo głośno, panuje ogromny ścisk
i brakuje podstawowych produktów i usług.
Można by się spodziewać, że w takich warunkach zdrowie tylko się pogorszy.
Badacze postanowili to sprawdzić: porównać czterystu szesnastu pielgrzymów,
którzy przybyli na Kumbh Mela, z grupą kontrolną złożoną z osób, które się
tam nie udawały. Na miesiąc przed pielgrzymką uczestnicy badania mieli
opisać występujące u nich objawy dolegliwości fizycznych i psychicznych oraz
ocenić swoje ogólne samopoczucie. Ankietę powtórzono po uroczystości, by
ocenić, co się zmieniło. Wyniki analizy były zaskakujące: u uczestników
pielgrzymki deklarowane wcześniej objawy uległy złagodzeniu i poprawiło się
ogólne samopoczucie.
Oczywiście choć Kumbh Mela to wymagający rytuał, osoby biorące w nim
udział mogą odpocząć nad rzeką. Co jednak z innymi rytuałami, które polegają
na zadawaniu bólu i cierpienia? Ponieważ wnioski z badania
przeprowadzonego podczas Kumbh Mela mnie zaciekawiły, skontaktowałem
się z jednym z jego autorów. Spytałem, czy uważa, że podobne prawidłowości
mogłyby wystąpić w czasie ekstremalnych rytuałów, które sam badam.
Ponadto – choć nikt mnie o to nie prosił – wygłosiłem kilka krytycznych uwag
na temat zastosowanej przez nich metodologii. Sammyh Khan, psycholog
społeczny, zachował się jak na porządnego naukowca przystało i podziękował
za moje komentarze, a później rozpoczęła się długa seria wirtualnych rozmów
o możliwych efektach ekstremalnych rytuałów oraz o tym, jak można je badać.
Okazało się, że mamy podobne zainteresowania, postanowiliśmy zatem się
spotkać i omówić ewentualną współpracę. Zaprosiłem go na swój wydział, by
wygłosił tam wykład, pracowaliśmy również nad wnioskiem grantowym, który
miał nam zapewnić finansowanie całego projektu: chcieliśmy zbadać wpływ
maurytyjskiego rytuału Thaipusam Kavadi na zdrowie uczestników. Udało
nam się zdobyć fundusze na zakup sprzętu. Zebraliśmy też zespół.
Nie można było sobie wymarzyć lepszych okoliczności do przeprowadzenia
naszego badania niż właśnie wymagający od uczestników olbrzymiego
fizycznego wysiłku Thaipusam. W wyniku licznych przekłuć ciała powstają
wówczas rany, które przez cały dzień nie mogą się zasklepić i są nieustannie
podrażniane, co stwarza ryzyko infekcji skóry lub krwi. Od wbijania
szpikulców w policzki powstają duże otwory, przez co skóra może się rwać,
może również dojść do uszkodzenia nerwów. Wśród zagrożeń są też krwotoki,
ziarniniaki, bliznowce i trwałe oszpecenie. Rytuał odbywa się w piekącym
tropikalnym słońcu, rozgrzewającym asfaltowe ulice. Pielgrzymi poruszają się
pieszo, więc doznają oparzeń, ich stopy pokrywają się pęcherzami. Nierzadko
ktoś z powodu upału traci przytomność. W czasie moich wieloletnich badań
sporo członków mojego zespołu dostało udaru słonecznego i oparzeń, mimo że
mogliśmy – w przeciwieństwie do pątników – szukać schronienia przed
spiekotą. Wszystko to czyniło z rytuału doskonały przedmiot badania, ale
jednocześnie stawiało przed nami wiele wyzwań. Chcieliśmy zmierzyć wpływ
tego niezwykle trudnego doświadczenia na samopoczucie fizyczne
i psychiczne osób, które się z nim mierzyły. W tym celu musieliśmy ocenić
dotkliwość podejmowanych działań – ale jak? Mogliśmy przyjrzeć się
zewnętrznym przyczynom cierpienia i w jakiś sposób ocenić natężenie bólu
odczuwanego przez każdego z uczestników. Mogliśmy też skupić się raczej na
skutkach i mierzyć cielesne oznaki odczuwanego cierpienia. Postanowiliśmy
połączyć jedno z drugim. Do najbardziej dotkliwych tortur zadawanych
podczas Thaipusam Kavadi należy przebijanie ciała metalowymi ostrzami.
Jedni zadowalają się pojedynczą igłą w języku, inni mają ich setki wbite w całe
ciało. Jeżeli policzymy liczbę przekłuć, będziemy w stanie oszacować, jak silny
ból odczuwał dany uczestnik.
Można założyć, że ten ból – w połączeniu ze wszystkimi innymi trudami –
wywoła wysoki poziom stresu. Jak wysoki? By się tego dowiedzieć, mierzyliśmy
reakcję skórno-galwaniczną, rejestrując przewodnictwo elektryczne skóry. Gdy
jesteśmy zestresowani, zostaje pobudzony współczulny układ nerwowy
i gruczoły ekrynowe zaczynają wydzielać większe ilości potu. To dlatego, gdy
jesteśmy zdenerwowani lub się boimy, pocą nam się dłonie. Pot sprawia, że
skóra lepiej przewodzi prąd, więc jeśli umieści się dwie małe elektrody
w kilkucentymetrowej odległości od siebie i zbada przepływ prądu, można
zmierzyć reakcję współczulnego układu nerwowego. Jest to jego automatyczna
odpowiedź, której nie jesteśmy w stanie świadomie kontrolować, dlatego
właśnie przewodnictwo skóry to jeden z głównych elementów badań
poligraficznych (kojarzonych często z badaniem wariografem, zwanym
wykrywaczem kłamstw). Przekonanie o tym, że w taki sposób można
faktycznie wykryć kłamstwo, pachnie wprawdzie pseudonauką, ale akurat
z wykrywaniem stresu to badanie radzi sobie znakomicie.
Drugim wyzwaniem było przedstawienie wpływu udziału w rytuale
w liczbach, nie opisowo – zdrowie to wszak pojęcie niezwykle złożone.
Na szczęście Sammyh Khan był specjalistą od filozofii zdrowia i miał potężne
doświadczenie z gromadzeniem tego typu danych. Przeprowadziliśmy liczne
badania ankietowe pozwalające ocenić subiektywne wrażenia związane ze
zdrowiem oraz z samopoczuciem i w ten sposób pozyskaliśmy dane od grupy
uczestników Thaipusam Kavadi i od grupy kontrolnej (osób mieszkających na
tym samym terenie i związanych z tą samą kulturą, które w danym roku nie
wzięły udziału w ceremonii). Poza ankietami zbieraliśmy również dane
fizjologiczne. Obserwowaliśmy obydwie grupy w sumie przez dwa miesiące:
przed uroczystością, w jej trakcie i po niej.
Poza sprawami technicznymi musieliśmy jeszcze zdecydować, jak
przeprowadzić badanie, by nie powodować zamętu w czasie rytuału. Dla
członków miejscowej społeczności jest to najważniejszy czas w roku, sama
ceremonia na cześć największego bóstwa odbywa się zaś w najświętszej dla
nich świątyni. Z pewnością nikt nie życzyłby sobie, by zakłócali ją pałętający się
między pątnikami badacze. Na szczęście z pomocą przyszedł nam postęp
technologiczny, który umożliwia przeprowadzenie pomiarów zdalnie, dzięki
czemu wszystko mogło przebiec w niezmącony sposób. Daliśmy badanym
przenośny monitor zdrowia, małe urządzenie o rozmiarach zegarka na rękę,
które nosili na ramieniu. Rejestrowało ono aktywność fizyczną, poziom stresu,
temperaturę ciała i jakość snu. Ponieważ bateria wystarcza na cały tydzień, nie
musieliśmy niepokoić badanych w dniu rytuału. Przez miesiąc poprzedzający
święto i jeszcze miesiąc po jego zakończeniu co tydzień odwiedzaliśmy ich, by
pobrać dane i wykonać dodatkowo pomiar częstotliwości akcji serca, ciśnienia
krwi oraz indeksu masy ciała (BMI).
Zgromadzone dane dowodzą, jak wymagający jest cały rytuał. Badanym
przez nas uczestnikom przebijano ciało średnio w sześćdziesięciu trzech
miejscach, przy czym niektórym wbito ponad czterysta igieł. Nie pozostało to
bez wpływu na fizjologię: ich reakcja skórno-galwaniczna była znacznie wyższa
niż w innych dniach, co wskazuje, że doświadczali naprawdę ekstremalnego
bólu. Niektórzy posuwali się wyjątkowo daleko: osoby cierpiące na choroby
przewlekłe wybierały najbardziej ekstremalne formy rytuału, podobnie zresztą
jak uczestnicy wykluczeni społecznie z uwagi na niski status społeczno-
ekonomiczny. Krótko mówiąc – ci, którzy byli w większej potrzebie, byli gotowi
zapłacić wyższą cenę. A mówię o naprawdę wysokiej stawce: uczestnicy
zmagający się z chorobami znosili dziesięciokrotnie więcej przekłuć niż
pozostali. Co znamienne, cierpienie nie miało długofalowego wpływu na
organizm. Już po kilku dniach pod każdym względem ich zdrowie wróciło do
normy. Więcej – wyraźnie poprawił się stan ich zdrowia psychicznego.
W dodatku poprawa była proporcjonalna do poziomu bólu odczuwanego
w czasie ceremonii. Na przykład polepszenie zdrowia psychicznego u tej
połowy uczestników, której wbito najwięcej igieł, była o trzydzieści procent
większa niż u połowy potraktowanej bardziej ulgowo. U osób, które nie brały
udziału w rytuale, nie zaobserwowano polepszenia samopoczucia ani jakości
życia.
Na pierwszy rzut oka wygląda to na paradoks, skoro cały czas mowa
o doświadczeniach wywołujących olbrzymi stres i stanowiących bezpośrednie
zagrożenie dla zdrowia. A jednak jeżeli weźmie się pod uwagę wszystko to, co
już wiemy o rytuałach, takie wyniki nie powinny zaskakiwać. Niektóre
z opisywanych tradycji są praktykowane od tysiącleci właśnie ze względu na
ich działanie na poziomie fizycznym i fizjologicznym oraz społecznym –
podobne efekty można zaobserwować w innych sferach życia, ale to
w kontekście rytuału wszystkie sprzęgają się z sobą w niepowtarzalny sposób.
Jak już mówiłem, rytuały w istotny sposób wpływają na psychikę. Dzięki
temu, że mają ściśle określoną strukturę i są przewidywalne, pomagają nam się
zakotwiczyć w tym burzliwym świecie. Dają poczucie uporządkowania
i kontroli nad pełnymi chaosu sytuacjami w życiu codziennym, nad którymi
często trudno zapanować – dzięki temu łatwiej radzimy sobie z lękiem.
Co więcej, regularne uczestniczenie w rytuałach wymaga wysiłku i poświęceń,
więc stajemy się bardziej zdyscyplinowani i zyskujemy większą samokontrolę.
Potwierdziły to liczne badania – wykazały, że osoby odbywające rytuały
dokonują rozsądniejszych wyborów żywieniowych, lepiej sobie radzą
z dostarczaniem organizmowi odpowiedniej liczby kalorii oraz mają silniejszą
motywację do prowadzenia zdrowego trybu życia[9]. Tradycje religijne, które
nadają rytuałom charakter sakralny i zachęcają do regularnych praktyk,
potęgują jeszcze ich wpływ na umiejętność samoregulacji. Systemy kulturowe
stawiają natomiast przed nami konkretne cele i motywują nas do
podejmowania wysiłku, który pozwoli je osiągnąć. Cele te same w sobie wcale
nie muszą być czymś przyjemnym – mało kto lubi głodować lub wbijać sobie
igły w ciało. Takie osiągnięcia wymagają dużej siły woli wzmacniającej się
niczym mięsień, gdy się ją ćwiczy[10]. Poczucie spełnienia, które przychodzi
wraz z osiągnięciem celu, zwiększa pewność siebie i pomaga się zmotywować
do stawienia czoła innym wyzwaniom. Być może właśnie dlatego osoby
religijne mają często zdrowe nawyki, na przykład rzadziej nadużywają
substancji psychoaktywnych. Poza tym angażują się w bezpieczniejsze
zachowania seksualne[11].
Często nie zauważamy nawet tych skutków, ale z rytuałami wiążemy
konkretne oczekiwania. Zwracałem już uwagę na to, że intuicyjnie
przypisujemy im moc wpływania na rzeczywistość. Świetnym przykładem są
badania wspomniane w rozdziale drugim i trzecim: dzieci w wieku
przedszkolnym uważały, że robimy się starsi za sprawą przyjęć urodzinowych,
a dorosłym koszykarzom, którzy przed rzutem wykonali swój rytuał, dawano
większe szanse na zdobycie punktu. Rytuały zdają się potwierdzać ten
intuicyjnie wyczuwany związek przyczynowo-skutkowy. Sprawiają, że
oczekujemy pozytywnych rezultatów i mamy więcej nadziei.
Gdy pacjent połknie tabletkę z cukru otrzymaną od lekarza, który powie, że
to prawdziwy lek, często dozna poprawy stanu zdrowia. To znany efekt
placebo. Dzięki temu, że pacjent ma pozytywne nastawienie do terapii, może
się u niego obniżyć poziom hormonów stresu. Układ odpornościowy jest dzięki
temu mniej obciążony, a to pomaga wrócić do zdrowia. Choć placebo nie
sprawi, że zrośnie się kość ani że zmniejszy się guz, potrafi w pewnym stopniu
złagodzić ból, migrenę, bezsenność, lęk i depresję. Zanim jeszcze dowiedziono
tego naukowo, we wszystkich kulturach od wieków wykorzystywano rytuały
uzdrawiające, by stymulować układ odpornościowy. Intuicyjne oczekiwanie, że
wykonanie pewnego obrzędu przyniesie skutek, może się łączyć z wiarą
w istnienie sił nadprzyrodzonych, a także w prawdziwość wiedzy
przekazywanej kulturowo: skoro tylu ludzi zaufało tej ceremonii, to coś musi
być na rzeczy.
Dodatkowo pomóc może społeczny kontekst rytuałów uzdrawiania. Osoby
próbujące się wyleczyć za ich pomocą często zmagają się z chorobami
psychicznymi lub zaburzeniami psychosomatycznymi. Nic w tym dziwnego.
Większość ludzi bez wahania pójdzie do lekarza ze złamaniem kości, będzie
jednak czuła opór przed wizytą u psychiatry w przypadku stanów lękowych lub
depresji. W wielu częściach świata zaburzenia psychiczne są powodem do
wstydu lub wiążą się z utratą statusu społecznego – stąd niechęć do szukania
pomocy u specjalisty. Podczas wizyty u uzdrowiciela każdą chorobę można
natomiast przypisać działaniu złych duchów, wiedźm albo innych sił
zewnętrznych. Dzięki temu daje się ona zreinterpretować w taki sposób, że
staje się bardziej akceptowalna społecznie, a także bardziej znośna dla chorego.
Więcej: to, co wydawało się chorobą, można teraz uznać za błogosławieństwo.
W społeczności anastenaria o osobach, które przychodzą po uzdrowienie, sądzi
się, że cierpią, ponieważ zostały wybrane przez świętych. Ich objawy są nie
symptomem choroby, tylko trudną, lecz zaszczytną i wartą poświęceń drogą do
przyjęcia powołania.
Być może najważniejsza rola rytuału polega na tworzeniu poczucia więzi
z innymi. Uczestnicy wspólnych obrzędów są członkami trwałej społeczności
osób, które łączą te same doświadczenia i wartości. Udział w tych praktykach
pozwala scementować więź i staje się symbolicznym znakiem przynależności
oraz dowodem oddania grupie. Dzięki nim można podnieść swój status,
a także wzmocnić i rozwinąć sieć społeczną we wspólnocie.
Bardziej rozwinięte więzi społeczne to więcej przyjaciół, do których można
się zwrócić w potrzebie, więcej osób, które wysłuchają naszych problemów,
więcej wiedzy i innych zasobów, z których można czerpać. Dlatego właśnie
osobom mającym silniejszą sieć wsparcia łatwiej poradzić sobie ze stresem,
prowadzić zdrowy tryb życia i cieszyć się dobrymi relacjami z ludźmi[12].
Osoby, które nie mogą liczyć na silne wsparcie, częściej cierpią z powodu
samotności, depresji i wykluczenia społecznego[13]. Występuje u nich większe
ryzyko chorób układu krążenia, nadużywania substancji psychoaktywnych
i samobójstwa, częściej też młodo umierają. Dlatego wsparcie innych osób jest
uznawane za kluczowy czynnik zapewniający zdrowie i ogólny dobrostan.
Rytuały mogą również w bezpośredni sposób oddziaływać na procesy
chemiczne zachodzące w mózgu. Świetnym przykładem jest układ nagrody,
odpowiedzialny za regulowanie poziomu neuroprzekaźników takich jak
dopamina i serotonina. To właśnie ten proces wyczula zmysły, poprawia
nastrój i ogólne samopoczucie. Powstał w toku ewolucji, by motywować nas do
działań niezbędnych do przetrwania – jak choćby jedzenie czy współżycie.
Dlatego właśnie wyrzut dopaminy daje poczucie szczęścia i głębszego sensu,
które często przypomina zmieniony stan świadomości. Mechanizm ten bardzo
skutecznie uruchamiają substancje uzależniające: narkotyki rekreacyjne czy
alkohol. Od starożytności w różnych społecznościach zażywa się środki
halucynogenne, by bezpośrednio pobudzić produkcję dopaminy i serotoniny
w celu wzbudzenia silnych uczuć. Substancje te są tak skuteczne
w wywoływaniu przeżyć duchowych, że nazywa się je enteogenami
(z greckiego entheós – „bóg wewnątrz”).
Enteogeny to jednak nie tylko narkotyki. Takie same doświadczenia można
wywołać, działając na ciało i umysł – dobrym przykładem są rytuały, które
dyktują, jak się poruszać, jaką przyjąć postawę i jak oddychać, oraz zapewniają
stymulację zmysłów. Badania wykazały między innymi, że stan głębokiej
medytacji może silnie wpłynąć na procesy chemiczne w mózgu. Praktykowanie
jogi nidry prowadzi do zwiększenia poziomu dopaminy w części mózgu
zwanej prążkowiem[14], medytacja Vipassana, medytacja mindfulness
i medytacja transcendentalna wpływają na poziom serotoniny[15]. Co ciekawe,
tak skrajnie różne stany pozwalające doświadczyć transcendencji jak
spoczynek (całkowite odprężenie wywołane przez głęboką medytację)
i nadmierne pobudzenie wywołane przez trans szamański mogą wprowadzić
człowieka w stan absorpcji (całkowitego pochłonięcia przez wykonywaną
czynność), a nawet dysocjacji.
Praktykowanie pobudzających rytuałów, które wiążą się z odczuwaniem
silnych emocji, fizycznego bólu i wyczerpania, powtarzalną muzyką, tańcem,
poszczeniem lub przebodźcowaniem, wywołuje prawdziwą elektrochemiczną
burzę w mózgu i sprawia, że układ nagrody uwalnia mieszankę cząsteczek
zapewniających nam dobre samopoczucie. Serotonina pomaga panować nad
nastrojem, blokując negatywne uczucia: działa jak lek uspokajający, tłumi ból,
poprawia jakość snu, zmniejsza agresję i sprawia, że stajemy się bardziej
towarzyscy. Dopamina z kolei w bardziej bezpośredni sposób wiąże się
z odczuwaniem przyjemności, poza tym daje ekscytację i motywację do jej
aktywnego poszukiwania. Gdy równowaga między serotoniną a dopaminą
zostanie zaburzona, możemy doświadczać samotności, lęku, depresji lub
całego wachlarza innych zaburzeń. Dlatego właśnie działanie większości leków
przeciwdepresyjnych polega na przywracaniu odpowiedniego poziomu
każdego z tych hormonów w mózgu.
Jeżeli stan pobudzenia utrzymuje się przez dłuższy czas, organizm może
zostać zmotywowany do produkowania endogennych substancji wywołujących
euforię – narkotyków rekreacyjnych naszego mózgu. Substancje te pełnią
istotną funkcję związaną z motywacją: poprawiają nastrój, zmniejszają
dyskomfort i lęk, łagodzą ból. Ból sam w sobie jest nam bardzo potrzebny,
ponieważ pomaga uniknąć niebezpiecznych sytuacji. Można uznać, że skoro
jakaś czynność wywołuje ból, należy jej zaprzestać (jest kilka wyjątków, choćby
wizyta u dentysty). Jeśli jednak doświadczamy przewlekłego bólu, stresu lub
wyczerpania fizycznego, mózg otrzymuje sygnał, że toczy się walka
o przetrwanie. Poród, wojna, walka i ucieczka oraz inne sytuacje na granicy
życia i śmierci często zmuszają nas, byśmy przekraczali swoje ograniczenia.
W takich okolicznościach ból może nas rozpraszać albo nam przeszkadzać.
Endogenny układ opioidowy sprawia, że nasze ciało nie poddaje się nawet
w ekstremalnie trudnych sytuacjach. Zostaliśmy zatem wyposażeni przez
ewolucję we własne środki przeciwbólowe, dzięki którym cierpienie nas nie
zatrzymuje, gdy musimy dać z siebie wszystko.
Pomyślmy o biegaczach długodystansowych. Kiedy pokonują kolejne
kilometry, osiągają czasem stan zwany euforią biegacza: silniej odczuwają
ekscytację, słabiej – dyskomfort. Euforii biegacza często towarzyszą
odrealnione wrażenie unoszenia się w powietrzu i utrata poczucia czasu.
Biegacze opisują ten stan jako podobny do latania, odurzenia narkotykowego
lub doświadczenia wyjścia z ciała. Ma on w sobie coś hipnotycznego, ale daje
siłę i energię, a zarazem pozwala się odprężyć i zapomnieć o zmartwieniach.
Te niezwykłe efekty to zasługa konkretnych obwodów mózgowych, takich
właśnie jak endogenny układ opioidowy oraz układ endokannabinoidowy.
W czasie badania, które przeprowadziłem ze swoim zespołem, odkryliśmy,
że ludzie doświadczają podobnych efektów, gdy wezmą udział
w wymagających i bolesnych ceremoniach: przekłuwaniu ciała, tańcu
i chodzeniu po ostrzach noży lub rozżarzonych węglach. Osoby, które porwały
się na takie wyczerpujące i bolesne wyzwanie, doświadczały ogromnego stresu,
co potwierdzały reakcje ich organizmu: tętno sięgało dwustu uderzeń na
minutę – podobne wyniki zarejestrowaliśmy w Hiszpanii. Dzięki temu
cierpieniu te osoby poczuły się jednak lepiej: im więcej trudu wkładały
w zadanie, tym mniej zmęczone były później i tym większą czuły euforię[16].
Endogenne substancje wywołujące euforię, podobnie jak ich syntetyczne
odpowiedniki, pomagają leczyć przewlekły ból i depresję, usprawniają
funkcjonowanie układu odpornościowego i poprawiają samopoczucie.
To dlatego osoby, które regularnie ćwiczą, mają lepszy nastrój, rzadziej cierpią
na depresję i zaburzenia lękowe. Środki farmakologiczne przepisywane na
tego rodzaju schorzenia wpływają właśnie na niektóre neuroprzekaźniki
pobudzane podczas odprawiania ekstremalnych rytuałów. Badania medyczne
wskazują też, że intensywny wysiłek fizyczny może leczyć depresję kliniczną
równie skutecznie jak leki. Sęk w tym, że osoby dotknięte zaburzeniami
nastroju zwykle nie mają motywacji do podjęcia aktywności fizycznej – i tak
powstaje błędne koło. Rytuały kulturowe mogą pomóc je przerwać dzięki temu,
że pojawia się zewnętrzna presja skłaniająca do działania.
W związku z tym socjolog James McClenon zasugerował, że to właśnie
rytuały szamańskie wiążące się z absorpcją, dysocjacją i odmiennymi stanami
świadomości dały biologiczne podstawy do wykształcenia się religii
i duchowości. Jak twierdzi, rytuały te były podstawowymi metodami
leczniczymi we wczesnych społecznościach ludzkich. Ponieważ dobroczynnie
wpływały na zdrowie, w procesie selekcji naturalnej zwiększyły się szanse
genotypów związanych z podatnością na hipnozę. Kiedy te genotypy zyskały
przewagę w społecznościach, mogły się pojawić uczucia religijne, mity oraz
inne wyobrażenia, za pomocą których następnie zaczęto uzasadniać istnienie
rytuałów[17]. To hipoteza oparta jedynie na domysłach, ale wydaje się niezwykle
intrygująca. Jeśli jest w niej choć trochę prawdy, znaczyłoby to, że korzyści
z szamańskich rytuałów pomogły w toku ewolucji przetrwać tym, którzy byli na
nie podatni. A to z kolei by oznaczało, że jesteśmy potomkami ludzi, którym
geny kazały poszukiwać pewnego rodzaju rytuałów. Dosłownie
wyewoluowaliśmy po to, by je praktykować.
Cierpienie odczuwane podczas odprawiania ekstremalnych rytuałów ma
przynieść poprawę stanu zdrowia oraz korzyści społeczne. Wydawałoby się, że
z fizycznym bólem wiążą się też zagrożenia dla zdrowia: na przykład istnieje
ryzyko, że uczestnicy rytuałów będą zwiększać intensywność wysiłku, co może
doprowadzić do osłabienia ich układu odpornościowego, a nawet do
poważnych urazów. Co dziwne, takie przypadki należą do rzadkości.
Maratończycy zazwyczaj nie biegną, aż padną na atak serca. Wygląda na to, że
również uczestnicy rytuałów znają granicę swojej wytrzymałości
i (z nielicznymi wyjątkami) umieją zatrzymać się tuż przed tą granicą.
Do potencjalnych skutków ubocznych ceremonii uzdrawiających należy
przesadna wiara w ich moc. Choć udokumentowano ich dobroczynne
działanie, rytuały nie są panaceum, nie zastąpią też leczenia
konwencjonalnego. Szczęśliwie większość osób w nich uczestniczących zdaje
sobie z tego sprawę. Nawet jeśli rolnicy odprawiają obrzęd mający zapewnić
obfity plon, nie oznacza to, że przestaną dbać o rośliny. Nadal korzystają
z dobrodziejstw techniki i wkładają wysiłek fizyczny w uprawianie ziemi.
Większość uczestników rytuałów nie rezygnuje z wizyt u lekarza. Zazwyczaj
obrzędy i medycyna raczej się uzupełniają, nie przeszkadzają sobie nawzajem.
Najwyraźniej nawet jeśli ktoś wierzy, że rytuały mają realny wpływ na
rzeczywistość, rozumie również, że nie działają według zasad zwykłego
związku przyczynowo-skutkowego.
Znacznie bardziej niebezpieczna jest wiara w pseudonaukowe praktyki
w rodzaju homeopatii. Podobnie jak rytuały niekiedy dają one pewne korzyści
wynikające z efektu placebo, co wzmacnia wiarę w istnienie naukowych
podstaw ich działania. Z tego powodu bywają traktowane jako
równowartościowa alternatywa dla medycyny konwencjonalnej, a to z kolei
może mieć fatalne konsekwencje dla zdrowia.
Niektórzy żywią przekonanie, że rytuały przynoszą realne, bezpośrednie
skutki. Z tego powodu może dojść do tragedii. Za przykład niech posłuży
przedziwne zjawisko zwane śmiercią wudu. Gdy ktoś wierzy, że rzucono na
niego zły urok, z przerażenia zaczyna doświadczać poważnych objawów
psychosomatycznych prowadzących do choroby, a nawet – w skrajnych
przypadkach – do śmierci. To przeciwieństwo efektu placebo zwane jest
efektem nocebo: gdy pacjent zostanie poinformowany o tym, że lek ma
niepożądane skutki uboczne, istnieje duża szansa, że te skutki się pojawią. Nic
dziwnego, że większość opisów tego rzadkiego zjawiska pochodzi od lekarzy.
Autorem jednego z nich był Walter Cannon, wykładowca z Harvard Medical
School, który zafascynował się tym tematem na początku dwudziestego wieku
i zaczął zbierać informacje o śmierci wudu w różnych kulturach na całym
świecie[18]. Jak się okazuje, w pewnych kulturach rdzennych mieszkańców
Australii istnieje na przykład przekonanie, że gdy wycelujemy w kogoś kość,
możemy sprowadzić na niego śmierć. Kość musi pochodzić od konkretnego
zwierzęcia – emu, kangura lub nawet człowieka. Przygotowuje się ją w czasie
szczególnej ceremonii. Czasem należy przewlec przez nią ludzki włos. Mogą
się nią posługiwać tylko rytualni zabójcy z danego plemienia. Faktycznie
istnieje kilka świadectw etnograficznych o osobach, które zachorowały i zmarły
po tym, jak wycelowano w nie taką kość. Zjawisko to jest również znane jako
syndrom wycelowanej kości (ang. bone-pointing syndrome). Według interpretacji
Cannona w istocie dochodzi do śmierci ze strachu: ofiara naprawdę uwierzy,
że czeka ją śmierć, odczuwa przytłaczający strach, staje się apatyczna,
przestaje jeść i po prostu czeka na swój koniec. Można więc mówić
o samospełniającej się przepowiedni.
Istotnym czynnikiem jest otoczenie danej osoby. Nie tylko ofiara obrzędu
żyje w przekonaniu, że jej los został przypieczętowany – to przeświadczenie
podzielają wszyscy członkowie społeczności, co znajduje odzwierciedlenie
w ich zachowaniu. Mogą na przykład przestać rozmawiać z nieszczęśnikiem,
unikać go lub ignorować, litować się nad nim, a nawet wykonać obrzędy
pogrzebowe. Nie jest to zatem tragedia przeżywana tylko osobiście, bo wokół
ofiary rytuału diametralnie zmienia się cały świat, co przyspiesza spełnienie się
przepowiedni. Jest to rodzaj wymuszonego samobójstwa albo – jak chcą
niektórzy – „psychologiczne zabójstwo”.
Maxwell Maltz, znany chirurg plastyczny, opisał przypadek pacjenta
o nazwisku Russell, który zgłosił się do jego gabinetu w Nowym Jorku w latach
pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Russell urodził się na jednej z karaibskich
wysp. Wiara w moc wudu była tam powszechna. Gdy powiedział swojej
dziewczynie, że wydał wszystkie oszczędności na operację dolnej wargi, ta
wściekła się i oświadczyła, że rzuciła na niego zaklęcie wudu. On z początku
niespecjalnie się tym przejął. Nazajutrz odkrył jednak małe zgrubienie po
wewnętrznej stronie wargi i uznał, że to znany z legendy „afrykański
chrząszcz”, który powoli pochłonie jego duszę. Kilka tygodni później wrócił do
Maltza jako wrak człowieka. Maltz wspominał:
Kiedy pan Russell pojawił się u mnie po raz pierwszy, wyglądał bardzo dobrze, miał
tylko trochę za dużą dolną wargę. Był postawnym mężczyzną o atletycznej budowie,
zachowywał się godnie, emanował z niego jakiś wewnętrzny magnetyzm. [...]
Natomiast pan Russell, który siedział przede mną po wszystkich tych przejściach,
sprawiał wrażenie starszego o przynajmniej 20 lat. Drżały mu ręce. Oczy i policzki
miał zapadnięte. Schudł przynajmniej 15 kilogramów. Zmiany w jego wyglądzie były
charakterystyczne dla procesu, który w medycynie (z braku lepszego terminu)
nazywa się starzeniem[19].
Dla Maltza nie był to pierwszy taki przypadek. Nie zakwestionował więc
tego, co usłyszał. Usunął zgrubienie (okazało się, że to po prostu
powierzchowna blizna po operacji) i pokazał je Russellowi. Ten, przekonany, że
zaklęcie zostało zdjęte, szybko wrócił do zdrowia.
Według relacji Cannona miejscowi szamani usiłowali zapobiegać śmierci
wudu w podobny sposób: wykonywali małe nacięcie w ciele osoby, na którą
rzucono urok, i pokazywali jej mały fragment kości, ząb lub pazur. Osoba ta
była wtedy przekonana, że przyczyna jej cierpień została zlokalizowana
i usunięta, a zatem potężny urok został zdjęty. Ponieważ prawdziwym
powodem był stres psychosomatyczny wywołany przeświadczeniem
o skuteczności magii wudu, cały proces faktycznie przynosił uzdrowienie.
Można by pomyśleć, że historie Cannona i Maltza to tylko anegdotki pełne
wyolbrzymień, przesiąknięte typowym dla tamtych czasów rasizmem, i że nie
należy brać ich na poważnie. Tomy publikacji medycznych pękają jednak
w szwach od opisów podobnych przypadków, a przeprowadzone eksperymenty
potwierdzają, że nasze oczekiwania mogą mieć na zdrowie olbrzymi wpływ –
zarówno pozytywny, jak i negatywny[20]. Rytuały odgrywały rolę placebo
i nocebo na długo przed tym, jak zaczęto używać tabletek z cukru.
•••
Zjawiska takie jak śmierć wudu należą jednak do rzadkości. W większości
kultur źle widziane jest wykorzystywanie rytuałów do wyrządzania krzywdy
lub do zapewniania sobie przewagi nad innymi. Tego typu działania są
uznawane za czarną magię. W społeczeństwach, w których powszechna jest
wiara w ich skuteczność, zwykle istnieją zasady zakazujące tego rodzaju
praktyk. Za przykład niech posłuży kodeks karny Republiki
Środkowoafrykańskiej, który przewiduje za nie karę od pięciu do dziesięciu lat
więzienia, grzywny i przymusowe roboty. To jednak nie są najgorsze
konsekwencje. W Arabii Saudyjskiej uprawianie magii karane jest nawet
wyrokiem śmierci.
Tak więc całe pokolenia drogą prób i błędów tworzyły własne tradycje, które
miały przynosić korzyści na różnych poziomach. Skutki związane z fizycznym
doświadczeniem uczestników rytuałów, osobiste oczekiwania dotyczące
skuteczności obrzędu i społeczne rezultaty udziału w nim – wszystkie te
czynniki się łączą i w bardzo korzystny sposób wpływają na zdrowie. Liczne
badania potwierdziły, że osoby religijne cieszą się lepszym zdrowiem
fizycznym i psychicznym, odczuwają większą satysfakcję z życia, a jego ogólna
jakość jest lepsza. Co istotne, ten pozytywny wpływ wiąże się nie z wierzeniami
religijnymi, lecz z udziałem w rytuałach wraz z całą społecznością[21].
Naturalnie rytuały nie zastąpią leczenia konwencjonalnego. W wielu jednak
sytuacjach, a zwłaszcza wówczas, gdy dostęp do opieki zdrowotnej jest
utrudniony, mogą pełnić funkcję uzupełniającą. Pomagają poradzić sobie ze
stresem, znaleźć odwagę i motywację do działania. Najlepiej widać to
w przypadku zaburzeń psychicznych, którym może towarzyszyć stygmatyzacja
społeczna. Niektóre wspomniane przeze mnie rytuały są praktykowane przez
kolejne pokolenia od tysięcy lat. To jeszcze nie oznacza, że nie wolno
kwestionować ich skuteczności, ale z pewnością należy potraktować je
poważnie. Przede wszystkim zaś nie powinniśmy za szybko wykluczać, że
faktycznie coś one dają tym milionom ludzi, którzy poświęcają na nie czas.
Dziś mamy już dowody na to, że wiele z tych praktyk, nawet takich, które mogą
się wydawać straszne lub odrażające, przynosi pocieszenie, wsparcie, a nawet
prowadzi do uzdrowienia.
Przede wszystkim zaś rytuały, nawet te ekstremalne, mają dla uczestników
głębokie znaczenie. W książce Złoty środek. O przyjemnościach cierpienia
i poszukiwaniu sensu psycholog Paul Bloom twierdzi, że – choć często mówi się
coś odwrotnego – ludzie nie są z natury hedonistami. Oczywiście komfort
i przyjemności są dla nich ważne, ale same w sobie nie wystarczą, by wieść
dobre życie. Dlatego właśnie Abraham Maslow umieścił potrzebę
bezpieczeństwa na środkowym piętrze swojej piramidy, nie na jej czubku.
By mieć pełną satysfakcję z życia, ludzie muszą również angażować się
w działania, które wymagają wysiłku i pokonywania trudności. Bloom
rozróżnia dwa rodzaje dobrowolnego cierpienia. Jako przykłady cierpień
pierwszego rodzaju wymienia zażywanie gorących kąpieli, raczenie się
pikantnymi potrawami, intensywne ćwiczenia fizyczne i praktyki
sadomasochistyczne. Jeśli ktoś jest ich amatorem, czerpie z nich przyjemność.
Drugi rodzaj, całkiem odmienny, to takie działania jak wspinaczka górska,
wychowywanie dzieci i oddawanie się ekstremalnym rytuałom. Trudno
twierdzić, że kontuzje i burze śnieżne są dla wspinaczy źródłem przyjemności.
Rodziców też raczej nie zachwyca wieczne niedospanie. Osoby chodzące po
ogniu nie cieszą się z oparzeń, a uczestnicy Thaipusam Kavadi nie są wcale
zachwyceni, gdy wbija im się w ciało igły i szpikulce. „Takie działania
wymagają wysiłku i często są nieprzyjemne. Są jednak częścią dobrze
przeżytego życia”[22].
Rozdział 9
Jak wykorzystać moc rytuału?
•••
Podczas pandemii COVID-19 uniwersytety na całym świecie zawiesiły wszelkie
formy działalności prowadzone na swoim terenie. W ten sposób włączyły się
we wspólne wysiłki na rzecz ograniczenia rozprzestrzeniania się wirusa.
Nauka miała odtąd odbywać się online, zamknięto akademiki, wstrzymano
badania. W ciągu jednej tylko doby życie milionów studentów zmieniło się
w sposób, jakiego jeszcze kilka tygodni wcześniej nikt nie zdołałby
przewidzieć. Mój uniwersytet nie należał do wyjątków. Dzień po ogłoszeniu
lockdownu spotkałem się ze studentami, jak się okazało, po raz ostatni
w tamtym roku akademickim. Wszyscy byli ogromnie zestresowani. Niewiele
się tego dnia nauczyli, bo przez większość zajęć rozmawialiśmy o tym, co
będzie dalej, a ja usiłowałem trochę podnieść ich na duchu. Sytuacja była
nieciekawa, ale wiedzieliśmy, że jakoś sobie poradzimy.
Podałem studentom informacje o zmianie trybu zajęć i zostawiłem czas na
pytania. Zgłosiło się wiele osób, lecz pierwsze pytanie w ogóle nie dotyczyło
mojego kursu: „Czy będzie uroczyste zakończenie roku?”. Wyglądało na to, że
wszyscy czekają na odpowiedź. Wyjaśniłem, że na razie uroczystości nie
odwołano, podejrzewam jednak, że to tylko kwestia czasu – przyszłość
potwierdziła moje podejrzenia. Sądząc po minach studentów, tego dnia nic nie
rozczarowało ich aż tak.
Jeśli doczytaliście moją książkę do tego miejsca, zapewne nie dziwi was ta
reakcja. Wszystkim bardzo zależy na praktykowaniu rytuałów, bo pomagają
nam one odnaleźć w życiu sens i poradzić sobie z rozmaitymi wyzwaniami.
Dzięki temu, że mają ściśle określoną strukturę, dają wrażenie, że na świecie
istnieje coś przewidywalnego i że panujemy nad pełną niepewności
codziennością. Dzięki temu, że ludzie gromadzą się na wspólne ceremonie,
zyskują poczucie więzi i jedności. Ponieważ odprawiamy rytuały
w najważniejszych chwilach życia, dają one też wrażenie, że się rozwijamy
i osiągamy kolejne cele. Gdy na świecie wszystko nieustannie się zmienia,
rytuały są pewną stałą, której tak bardzo potrzebujemy. Pandemia
koronawirusa przewróciła wszystko do góry nogami i postawiła nas przed
wyzwaniem, z jakim jeszcze nigdy nie musieliśmy się mierzyć. W czasach,
w których towarzyszy nam skrajny niepokój, intuicyjnie garniemy się do
rytuałów, by szukać w nich powtarzalności i normalności. Gdy nakazano nam
pozostać w domach, niektóre spośród powszechnie wykorzystywanych
strategii radzenia sobie z trudnościami nagle znalazły się jednak poza naszym
zasięgiem. Potrzeba zjednoczenia się z całą społecznością dawała o sobie znać
wyraźniej niż kiedykolwiek, ale ograniczenia w przemieszczaniu się i nakaz
zachowania dystansu społecznego sprawiły, że nawiązanie kontaktu stało się
niezwykle trudne.
W tych wyjątkowych okolicznościach ludzie zaczęli poszukiwać rytuałów
tam, gdzie się tylko dało. W Google’u nigdy wcześniej tak często nie szukano
modlitw, a liczba wyszukań podwajała się po każdych kolejnych
osiemdziesięciu tysiącach przypadków COVID-19[1]. Tworzono też całkiem nowe
rytuały, skrojone na miarę nowych potrzeb, i znajdowano oryginalne sposoby
świętowania. Amerykański aktor Jimmy Kimmel z żoną Molly zachęcali osoby
poddane kwarantannie do celebrowania „formalnych piątków”, czyli
cotygodniowych uroczystych kolacji, do których domownicy mieli zasiąść
w stroju wieczorowym. „Chodzi o to, żeby się wystroić tak, jakbyśmy się gdzieś
wybierali, nawet jeżeli siedzimy w domu” – wyjaśniał. Takie małe rytuały
pomagały ludziom zachować wrażenie normalności i porządku oraz odzyskać
poczucie kontroli. Kimmel ujął to w następujący sposób: „To pozwala nam
udawać, że jesteśmy ludźmi, a nie papugami zamkniętymi w klatce. Jeśli więc
masz smoking, wyciągnij go teraz i włóż”.
Domowe rytuały dość łatwo praktykować. Większym wyzwaniem były
wspólne ceremonie – jak je przeprowadzić w czasie izolacji społecznej?
A jednak we wszystkich zakątkach świata ludzie się nie poddawali i znajdowali
nietuzinkowe sposoby na utrzymanie więzi z innymi. Na przykład mieszkańcy
jednego z osiedli we włoskim miasteczku Bella uznali, że zasady dystansu
społecznego nie muszą ich skazywać na samotność. Zrobili sobie
z bambusowych kijów coś w rodzaju wędek, na których umocowali kieliszki
z winem. Pozostając na własnym balkonie, mogli za ich pomocą wznieść toast
i stuknąć się kieliszkami z każdym z sąsiadów.
Mieszkańcy miast na całym świecie wychodzili zresztą na balkony, by okazać
szacunek i podziękować pracownikom opieki zdrowotnej, którzy stali się
bohaterami tych kryzysowych miesięcy. Co dzień o tej samej porze otwierano
okna, by krzyczeć na ich cześć, klaskać lub po prostu walić w garnki i patelnie
i owacjami na stojąco wyrazić wdzięczność za pracę tych, którzy znaleźli się
teraz na linii frontu. W całych miastach rozbrzmiewały oklaski i wiwaty, a sam
rytuał szybko stał się symbolem więzi międzyludzkich i trwania mimo
wyjątkowych trudności. Dawał poczucie jedności, niósł pokrzepienie. Wszyscy
byliśmy w tym razem i wspólnie mieliśmy zwyciężyć.
Na całym świecie za pomocą rytuałów doceniano bohaterów i jednoczono się
w obliczu kryzysu. Na wielu amerykańskich osiedlach nauczyciele szkół
podstawowych organizowali parady samochodowe, by poprawić humor swoim
uczniom. Ci zaś wraz z rodzicami przejeżdżali pod domami nauczycieli
i dziękowali im za okazane wsparcie, trąbiąc, rozwieszając plakaty i wypisując
kredą na chodnikach wiadomości. Policjanci z Majorki dziękowali
mieszkańcom, śpiewając i tańcząc na ulicach. Grupa licealistów
z kalifornijskiej miejscowości San Bernardino zsynchronizowała głosy na
odległość, by utworzyć wirtualny chór.
Kryzys wywołany przez COVID-19 sprawił, że ludzie musieli zrezygnować
z codziennych czynności: dojeżdżania do pracy, robienia zakupów czy
chodzenia do szkoły. Często czuliśmy, że czas przecieka nam przez palce, że
kolejne dni przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Co gorsza, straciliśmy
wyjątkowe chwile, które wcześniej w jakiś sposób nas definiowały i dawały
poczucie rozwoju osobistego oraz satysfakcji z kolejnych osiągnięć. Cokolwiek
się jednak działo, rytuały były po prostu zbyt ważne, by z nich zrezygnować.
Teraz uczestniczyliśmy w nich online. Na wirtualnych balach maturalnych
w formie wideokonferencji uczniowie mogli pobyć razem, chociaż każdy
pozostawał w swoim pokoju. W ten wyjątkowy wieczór mieli szansę ze sobą
porozmawiać, a nawet potańczyć. MTV, „Teen Vogue” i inne media
organizowały studniówki dla tysięcy uczniów z całego kraju. Uświetniały je
koncerty na żywo i przemówienia zaproszonych gwiazd. Jednocześnie zaczęto
obchodzić urodziny w nowy sposób: były to jedne z pierwszych uroczystości
samochodowych. Przyjaciele i rodzina zjeżdżali się w autach udekorowanych
balonami, serpentynami i transparentami, trąbili, wykrzykiwali życzenia
i wyrzucali prezenty przez okna samochodów. Czasem odbywało się to
w formie parady – kolejne auta ustawiały się w rzędzie. Niebawem podobną
formę przybrały quinceañeras, bar micwy oraz inne obrzędy przejścia.
Do świętujących dołączali sąsiedzi, a czasem także zupełnie obcy ludzie.
Niektóre rodziny za pośrednictwem lokalnej prasy zapraszały nawet
wszystkich z okolicy, by przyjechali i wytrąbili życzenia.
W szkołach organizowano uroczystości zakończenia roku w formie
wirtualnej lub samochodowej, czasem zresztą stawały się one naprawdę
niezwykłym doświadczeniem. W Indyjskim Instytucie Technologii w Bombaju
dla każdego ze studentów stworzono spersonalizowany awatar i wszystkich
zaproszono na ceremonię online, w czasie której dyplomy wręczał sam Duncan
Haldane, laureat Nagrody Nobla – również on zjawił się tam w postaci
cyfrowej. Kennett High School w New Hampshire wyprawiła zakończenie roku
na szczycie góry Cranmore. Kolejni uczniowie wraz z rodzinami wjeżdżali
wyciągiem narciarskim na szczyt i tam otrzymywali dyplom oraz pozowali do
zdjęcia. Niektóre szkoły odwołały uroczystości, ale wówczas uczniowie
i rodzice brali sprawy w swoje ręce. Gdy ojciec jednej z licealistek w Luizjanie
zobaczył, że jego córka płacze z powodu odwołania uroczystości zakończenia
szkoły, postanowił działać. Zbudował na własnym podwórku scenę wraz
z podium, skonstruował nagłośnienie i miejsca dla widowni. Zamówił
uroczystą togę, a nawet sprowadził dwie osoby, które miały wygłosić
przemówienie: ciocię przyszłej absolwentki i miejscowego pastora.
Reilly Jennings i Amanda Wheeler właśnie zamierzały się pobrać
w nowojorskim urzędzie, gdy usłyszały złą nowinę: z powodu wybuchu
epidemii zawieszono wszystkie miejskie ceremonie – z efektem
natychmiastowym i do odwołania. Narzeczone były zdruzgotane. Mimo
początkowego zawodu stwierdziły jednak, że nie pozwolą, by cokolwiek
zniszczyło im najszczęśliwszy dzień życia. Poprosiły o pomoc znajomego
kapłana i już dwie godziny później złożyły sobie przysięgę małżeńską pod jego
oknem. Na chodniku stało kilkoro gości, a pozostali siedzieli w samochodach
z otwartym dachem i słuchali, jak celebrans odczytuje fragment Miłości
w czasach zarazy Gabriela Garcíi Márqueza. Chwilę później ogłosił on, że
małżeństwo zostało zawarte, wokół rozległy się dźwięki klaksonów i wiwaty
mieszkańców wyglądających przez okna.
Niektóre rytuały odbywamy, by świętować nowy początek, inne – by
zamknąć pewien etap. Epidemia koronawirusa zmieniła między innymi
również i to, w jaki sposób radziliśmy sobie z żałobą. W historii ludzkości
wykształciły się rozmaite obrzędy ku czci zmarłych: pozwalają one w osobisty
sposób pożegnać bliską osobę, często są bardzo skomplikowane. Na przykład
muzułmanie przed złożeniem ciała do grobu dokładnie je obmywają. Hinduiści
zbierają się na brzegu Gangesu lub innej rzeki, by spalić ciało na stosie
pogrzebowym. Chrześcijanie organizują czuwania lub pożegnania przy
otwartej trumnie, by rodzina i przyjaciele mogli oddać cześć zmarłej osobie.
Żydzi czuwają w domu przy zmarłym przez siedem dni żałoby. We wszystkich
kulturach ludzie przygotowują i ubierają ciała bliskich, całują je i głaskają.
Odkąd istnieje nasz gatunek, te głęboko ludzkie zachowania pomagają
pogodzić się ze śmiercią, wyrazić smutek, odnaleźć pocieszenie i siłę do
dalszego życia. Wprowadzone w czasie pandemii ograniczenia i obawa przed
zakażeniem odebrały milionom ludzi możliwość tradycyjnego przeżywania
żałoby, co zadało im dodatkowy ból i wywołało poczucie bezsilności.
W licznych krajach zakazano odwiedzin w szpitalach i domach opieki. Wielu
chorych przebywających w hospicjach najbardziej na świecie bało się, że
przyjdzie im umierać samotnie. Ich rodziny najbardziej na świecie bały się, że
stracą bliskich i nie będą mogły ich pożegnać w godny sposób. Nawet jednak
w tak dramatycznych okolicznościach rytuały związane ze śmiercią okazały się
zbyt ważne, by z nich tak po prostu zrezygnować. Wiele osób łamało zakazy
i narażało się na kontakt z wirusem, grzywnę, a nawet karę więzienia, by
odprawić pogrzeb. Inni musieli dostosować formę obrzędów do nowej
rzeczywistości. Żałobnicy brali udział w wirtualnych pochówkach, pastorzy
udzielali namaszczenia chorych przez telefon, a cmentarze transmitowały
uroczystości na żywo, by rodziny mogły popatrzeć na pracowników zakładów
pogrzebowych w maskach stojących nad grobem ich bliskich.
•••
Wszystkie te nowe formy starych ceremonii, które pojawiły się w czasie
pandemii, ukazują ważną prawdę o rytuałach: zazwyczaj nie są one podatne na
zmiany, ale ze względu na to, że spełniają istotne funkcje, ludzie nie potrafią
bez nich żyć. Dlatego jeśli sytuacja tego wymaga, można je błyskawicznie
dostosować do nowych okoliczności. Tak działo się wcześniej i będzie się działo
w przyszłości. Dobrym przykładem adaptacji do takich nowych okoliczności
były ceremonie prowadzone na wydziałach anatomicznych rozmaitych uczelni
na całym świecie.
Bez wiedzy zyskiwanej dzięki badaniom ciał zmarłych w medycynie nie
dokonałby się ogrom postępu w przeróżnych jej dziedzinach: od chirurgii
i transplantologii po radiologię, stomatologię oraz internę. Sekcje zwłok
pozwoliły uzyskać mnóstwo informacji o tym, jak funkcjonuje ludzki
organizm. Studenci medycyny otrzymują dzięki nim bezcenną praktykę,
naukowcy zaś wypróbowują nowe techniki badań. Szybciej zostają opracowane
nowe metody leczenia i zabiegi, które w dodatku są bezpieczniejsze i bardziej
skuteczne, a więc pozwalają uratować życie rzeszom ludzi. W skrócie: żeby
móc zająć się żywymi, lekarze muszą ćwiczyć na zmarłych. Choć jednak nie
sposób wątpić w znaczenie takich badań i choć śmierć to jedyne, co w życiu
pewne, ciał udostępnionych do celów badawczych zawsze brakuje.
Aby zdobyć ich więcej, w przeszłości anatomowie uciekali się często do
postępków wątpliwych moralnie. Wykradano zwłoki z cmentarzy, bez zgody
rodziny wynoszono ciała zmarłych ze szpitali i odbierano z więzień po
egzekucji, kupowano je też na czarnym rynku, by nie narazić się na
niewygodne pytania. Zapotrzebowanie było tak olbrzymie, że dość często
popełniano morderstwo jedynie po to, by pozyskać ciało, które można było
następnie sprzedać badaczom. Oczywiście dziś takie praktyki są już
niedopuszczalne. Ćwiczenia i badania prowadzi się na dobrowolnie
przekazanych zwłokach, tyle że wciąż jest ich zbyt mało.
Ludzie niechętnie deklarują chęć przekazania ciała – własnego lub bliskiej
osoby – na potrzeby nauki. Powstają obawy o to, czy dawca ciała odejdzie
w godny sposób i czy jego rodzina będzie miała poczucie, że odpowiednio się
z nim pożegnała. Bez obrzędów pogrzebowych zarówno zmarli, jak i żywi
tkwią w stanie zawieszenia. Dlatego właśnie w większości uczelni medycznych
i laboratoriów anatomicznych na całym świecie organizuje się ceremonie ku
czci dawców ciał[2]. Na wydziale anatomicznym Uniwersytetu Otago w Nowej
Zelandii każdy rok akademicki zaczyna się od uroczystego „oczyszczania
drogi”. W czasie tego tradycyjnego maoryskiego obrzędu skrapia się
prosektorium wodą i uznaje ciała zmarłych za święte (tapu). Pod koniec roku
odbywa się natomiast ceremonia podziękowania rodzinom i przyjaciołom.
W Tajlandii każdy semestr zajęć w prosektorium zaczyna się od uhonorowania
dawców ciał w czasie uroczystości z udziałem buddyjskich mnichów.
Odczytuje się nazwiska dawców i nadaje się im tytuł Wielkich Nauczycieli. Pod
koniec kursu w podniosłej procesji studenci niosą swych „nauczycieli” na
miejsce kremacji[3]. W Chinach osoby odbywające staż lekarski składają ukłon
ciałom, wchodząc do pracowni, a gdy w dniu Święta Zmarłych (obchodzonego
tam 5 kwietnia) Chińczycy odwiedzają groby bliskich, lodówki w kostnicy są
przystrajane kwiatami. Również w Chinach, konkretnie na uniwersytecie
w Dalian, zbudowano specjalną salę pamięci, by uhonorować życie i zasługi
dawców ciał i organów. W amerykańskiej klinice Mayo pod koniec roku
akademickiego pracownicy wydziału anatomicznego i studenci składają
uroczyste podziękowania, które mogą mieć formę przemówienia, wiersza,
piosenki lub pracy plastycznej. Na wszystkie te ceremonie zapraszane są
rodziny dawców, które mogą osobiście uczcić pamięć swoich bliskich,
odczytując nekrologi. Dodatkowo laboratoria anatomii pokrywają koszty
kremacji szczątków zgodnie z miejscowymi zwyczajami lub życzeniami
samych dawców.
Wszystkie te rytuały są niezwykle ważne nie tylko dla rodzin, ale też dla
uczelni medycznych i całego społeczeństwa. Studentom, wykładowcom
i badaczom dają okazję do wyrażenia wdzięczności dawcom oraz ich bliskim.
Pomagają też złagodzić niepokój i dyskomfort odczuwane podczas
zajmowania się zwłokami, bo dają poczucie, że nie ma w tym nic
niestosownego ani świętokradczego, więc nie trzeba mieć w związku z tym
poczucia winy. Co więcej – wbrew dawnemu przekonaniu, że lekarz nie
powinien czuć więzi z pacjentami – rytuał pozwala spojrzeć na zmarłego jak na
człowieka, któremu należą się szacunek i wdzięczność. Rodzinom dawców
stwarza natomiast okazję do ostatniego pożegnania i pomaga pogodzić się ze
stratą.
Nie bez znaczenia jest i to, że takie obrzędy przypominają, jak ważne jest
przekazywanie ciał do celów badawczych i edukacyjnych. Przekonują też
społeczeństwo, że ciała traktowane są z należnym szacunkiem. Dzięki temu
potencjalnym dawcom łatwiej podjąć decyzję, gdyż widzą, że zostaną
odpowiednio uhonorowani, a ich rodziny będą mogły oddać cześć ich pamięci
i w godny sposób zamknąć pewien etap. Można powiedzieć, że rytuały
upamiętnienia dawców pomagają ratować życie właśnie dlatego, że celebrują
śmierć.
•••
Straty i żałoby doświadczamy nie tylko w konfrontacji ze śmiercią. Śmierci od
niepamiętnych czasów towarzyszą jednak rytuały, a innym rodzajom straty –
niekoniecznie. Doskonałym przykładem jest rozwód. We wszystkich kulturach
istnieją szczególne rytuały związane ze ślubem, rytuały zaś rozwodowe są
raczej niespotykane. Do wyjątków należą Zjednoczony Kościół Chrystusa
i Zjednoczony Kościół Metodystyczny, które mają liturgię i modlitwy na
okoliczność rozwodu. W niektórych religiach, takich jak judaizm i islam,
istnieje specjalna procedura rozwodowa, ale ma ona raczej charakter prawny
niż ceremonialny i najbardziej przypomina przesłuchanie w sądzie. Drugą
skrajnością jest Kościół katolicki, który w ogóle nie dopuszcza rozwodu,
a jedynie – w wyjątkowych okolicznościach – stwierdzenie nieważności
małżeństwa. Dla większości ludzi rozwód jest zatem działaniem wyłącznie
prawnym. Małżeństwo zawiera się w czasie uroczystej ceremonii, ale żeby je
rozwiązać, wystarczy podpisać dokument. Tak naprawdę w większości kultur
rozwód jest jedyną przełomową zmianą w życiu, której nie towarzyszy osobny
obrzęd przejścia.
Powody takiego stanu rzeczy można odnaleźć w historii. Jeszcze do
niedawna rozwody należały do rzadkości. Ze względu na konserwatywne
normy kulturowe, ograniczenia religijne i prawne, a także niższą pozycję
kobiet rozstanie małżonków było w większej części świata prawie niemożliwe.
Nawet jeśli teoretycznie istniała taka ewentualność, to z powodu wysokich
kosztów, biurokracji oraz presji społecznej rozwód i tak był poza zasięgiem
większości ludzi. W dwudziestym wieku to się gwałtownie zmieniło i dziś
w niektórych krajach rozwiniętych ponad połowa małżeństw kończy się
rozwodem. W uboższych krajach, w których obecnie więcej kobiet rozpoczyna
pracę, by zyskać niezależność finansową, zmieniają się nastroje społeczne
i w związku z tym również dochodzi do coraz większej liczby rozwodów.
W konsekwencji miliony ludzi co roku stają w obliczu jednej z najbardziej
poruszających, stresujących i brzemiennych w skutki życiowych zmian –
a przypieczętowuje ją tylko złożenie podpisu. Byli małżonkowie mogą się
zmagać z poczuciem pustki i mieć problem z przyjęciem nowej tożsamości
osoby samotnej lub samodzielnego rodzica. Nierzadko rozpoczęcie nowego
etapu życia przychodzi im z wielkim trudem.
W odpowiedzi na te trudności niektóre instytucje religijne i świeckie tworzą
zupełnie nowe rytuały rozwodowe. Ogromnym powodzeniem cieszą się one
między innymi w Japonii. Świątynia Mantoku w prefekturze Gunma dawała
w przeszłości schronienie kobietom, które uciekły od przemocowych mężów.
Dziś mogą tam one przejść rytuał rozwodowy: spisują wszystkie żale na kartce,
którą następnie spuszczają w świątynnej toalecie. Również w Japonii
organizowane są świeckie ceremonie, w trakcie których para może roztrzaskać
młotkiem obrączki i odwołać przysięgę małżeńską. Często świeżo upieczonym
rozwodnikom towarzyszą członkowie rodziny i przyjaciele.
Tego typu ceremonie zyskują popularność na całym świecie. W Stanach
Zjednoczonych są one często organizowane przez „coacha rozwodowego” albo
„koordynatora rozwodu”. Ich przebieg jest czasem całkiem prosty, choć bywa
i niezwykle skomplikowany. Mogą być kameralne i podniosłe, czasem zaś
przybierają formę radosnych imprez z tłumem uczestników. Jeśli para jest
skonfliktowana, elementem ceremonii może być niszczenie wspólnych
fotografii i pamiątek. Jeśli małżonkowie rozstali się w zgodzie, dziękują sobie
nawzajem. W każdej sytuacji cel jest jeden: rytuał ma ułatwić przejście
z jednego etapu życia do kolejnego. Para może przeżyć żałobę po zakończonym
związku i pogodzić się ze zmianą stanu cywilnego. Ponadto zmianę ogłasza się
znajomym, co ułatwia wszystkim przyjęcie jej do wiadomości. Rozwodnicy
zajmują miejsce w swojej małej społeczności w nowej roli: jako niezależne
osoby. Rytuał uroczyście wyznacza nie tylko koniec związku, lecz także
początek nowego życia.
•••
Inne współczesne pomysły na wykorzystanie mocy rytuału dotyczą znacznie
większych grup. Na koniec każdego roku tłumy ludzi z całego świata gromadzą
się w Newadzie, by wziąć udział w festiwalu Burning Man. Na środku pustyni
Black Rock buduje się prowizoryczne miasteczko wielkości włoskiej Pizy tylko
po to, żeby za kilka dni je rozebrać – nie zostanie po nim nawet ślad. Przez cały
tydzień uczestnicy biorą udział w istnym szaleństwie: przebierają się
w najdziwniejsze stroje, jeżdżą cudacznymi autami, podziwiają niesamowite
widowiska świetlne i oglądają rozmaite interaktywne instalacje artystyczne –
to prawdziwa uczta dla zmysłów. Gwoździem programu jest uroczyste spalenie
dwóch olbrzymich konstrukcji wzniesionych w centrum miasteczka.
Przedostatniej nocy podpala się górującą nad budynkami drewnianą kukłę
określaną jako Człowiek (The Man), widoczną z każdego punktu na terenie
imprezy. Ostatniej nocy natomiast odbywa się najbardziej widowiskowe
wydarzenie: wszyscy zbierają się, by zobaczyć, jak płonie festiwalowa
świątynia.
Rzeźbiarz David Best poproszony o skonstruowanie instalacji artystycznej
na Burning Mana zaczął zbierać resztki drewna z fabryki zabawek. Nie miał
jednak konkretnego pomysłu na to, jaki zrobić z nich użytek. Kilka dni przed
rozpoczęciem imprezy w wypadku motocyklowym zginął Michael Hefflin,
który również pracował przy tym przedsięwzięciu. Zdaniem członków ekipy
Michael chciałby, żeby dokończyli wspólny projekt. Wybrali się więc na
pustynię, żeby „coś” zbudować, i zaczęli wznosić drewnianą konstrukcję.
Wtedy uczestnicy festiwalu, którzy słyszeli o tragicznej śmierci Hefflina,
zaczęli spontanicznie wypisywać na powstającej instalacji imiona bliskich,
których stracili. Ostatniego dnia zgromadzili się przy konstrukcji, by zobaczyć,
jak płonie. Dopiero wtedy Best pojął, że zbudował świątynię.
Po roku poproszono go o wzniesienie kolejnej. Nazwał ją Świątynią Łez
(Temple of Tears). Tym razem jej spalenie oglądały już tysiące osób, które
wypisały na konstrukcji imiona swoich zmarłych bliskich. Choć w kolejnym
roku instalacja nosiła nazwę Świątyni Radości (Temple of Joy), nadal
postrzegano ją jako miejsce pamięci, przestrzeń, w której można przeżyć
żałobę i pożegnać się z przeszłością.
Od tej pory co roku ściany świątyni pokrywają się tysiącami notatek,
fotografii i pamiątek. Wielu festiwalowiczów przynosi pamiątki po nieudanym
związku, który chcą zostawić za sobą, a także prochy lub ulubione przedmioty
zmarłych, których kochali – ale również czasem tych, których nienawidzili:
przemocowych współmałżonków czy rodziców. Większość pozostawia
w świątyni również poruszające liściki. Ktoś pisze: „Jeszcze z tobą nie
skończyłam, John”. Ktoś inny: „Mamo i Tato, z całej siły próbuję się uporać ze
swoją złością”. Ktoś myśli najwyraźniej o zbliżającym się rozwodzie: „Wkrótce
będziemy wieść życie osobno. Mam nadzieję, że odnajdziesz to, czego szukasz,
i że cię to uszczęśliwi”. Niektórzy opłakują stratę ukochanego zwierzęcia, inni
starają się pokonać lęk, pogodzić się z porażką albo żalem. „Wybacz,
maleństwo, nie byliśmy na ciebie gotowi” – brzmi jedna z pozostawionych
wiadomości. W innej ktoś obiecuje: „Będę lepszym przyjacielem niż
partnerem”. Te proste symboliczne gesty są najwyraźniej zaskakująco ważne
dla osób, które przychodzą tu, by przepracować żałobę, pozbyć się bolesnych
wspomnień i świętować nowy początek. Tysiące zgromadzonych patrzą
w ciszy, jak świątynia zmienia się w popiół. Często pojawiają się łzy. Panuje
podniosła atmosfera, całkowicie odmienna od tej, jaka panowała poprzedniej
nocy, kiedy płonęła kukła Człowieka – temu radosnemu widowisku
towarzyszyły pokazy sztucznych ogni, muzyka i szalone imprezy.
Burning Man wymyka się jednoznacznej definicji. Uczestnicy wyraźnie
podkreślają, że jest to zdecydowanie coś więcej niż festiwal. Jeśli muszą jakoś
go opisać, mówią o wspólnocie, ruchu, eksperymencie społecznym, a nawet
pielgrzymce. Niezależnie od użytych określeń trzeba przyznać, że jest to
fenomen kulturowy, który odniósł olbrzymi sukces. Od pierwszej edycji
w 1986 roku liczba uczestników wzrosła z kilkudziesięciu do ponad
osiemdziesięciu tysięcy – poza osobami przyjeżdżającymi do Newady
dodatkowych kilkaset tysięcy bierze udział w związanych z Burning Manem
imprezach na całym świecie. Tajemnica sukcesu Burning Mana tkwi w tym, że
uczestnicy opuszczają pustynię bogatsi o niezwykle ważne doświadczenie.
W przeprowadzanych co roku ankietach zdecydowana większość
festiwalowiczów mówi o silnym poczuciu zjednoczenia i więzi, które
towarzyszyło im podczas imprezy, oraz o tym, że ogólnie wzrósł ich poziom
zadowolenia[4]. Co roku ponad trzy czwarte z nich twierdzi, że przeżyło coś, co
ich zmieniło, nawet jeśli nie po to przyjechali i zupełnie się tego nie
spodziewali. Dziewięćdziesiąt procent dodaje, że to doświadczenie przemiany
trwało dłużej niż pobyt w Black Rock City, a ponad osiemdziesiąt procent – że
zostało z nimi na zawsze.
Nic więc dziwnego, że Burning Man może się poszczycić rzeszą wyjątkowo
lojalnych uczestników. Znaczna większość przybywających do Newady
identyfikuje się z tym wydarzeniem (sami siebie określają zaś jako burnersi)
i planuje jeszcze tam wrócić – zwykle zresztą tak właśnie się dzieje. Ponad trzy
czwarte uczestników z 2019 roku wcześniej brało udział w wydarzeniu, a wielu
z nich powraca na pustynię co roku.
Te głębokie duchowe doświadczenia, o których opowiadają burnersi jak
również lojalność i poczucie wspólnoty mogą się kojarzyć z grupami
religijnymi. I faktycznie – padały takie porównania. Z Burning Manem nie
wiąże się jednak żaden dogmat, nie ma tam też żadnego przywódcy ani
głównego autorytetu. Profil demograficzny uczestników wskazuje, że nie
przybywają tam osoby religijne: jedynie nieco ponad pięć procent z nich
określa się w taki sposób, podczas gdy sama duchowość ważna jest niemal dla
pięćdziesięciu procent. Mimo wszystko podobieństwa do religii nie są
przypadkowe.
Aby zapewnić przybywającym doświadczenie, które będzie dla nich miało
głęboki sens, twórcy festiwalu Burning Man skorzystali z podręcznika dla
ruchów religijnych. Chcąc zrozumieć, na czym polega moc rytuałów, dzięki
której potrafią one zmienić rzeczywistość, Larry Harvey wczytywał się
w klasyczne publikacje z dziedziny antropologii, psychologii i socjologii.
Za zasłoną tych wszystkich dogmatów, prawd wiary i metafizycznych aspektów
religii – pisał – kryje się konkretne doświadczenie. Żywa wiara bierze się właśnie
z tego pierwotnego świata. [...] Ludzka potrzeba sakralizowania wydarzeń,
przedmiotów, czynności i osób potrafi przybierać różne formy[5].
•••
Po przeprowadzce z Grecji do Danii często zadziwiały mnie różnice pomiędzy
kulturami obu krajów. Doświadczałem szoku kulturowego. Opowieść
o osobliwościach życia w Danii pisana z perspektywy nie-Duńczyka
pochodzącego znad Morza Śródziemnego wypełniłaby całą książkę.
Szczególnie uderzające było dla mnie to, co działo się w miejscu pracy. Dania
znajduje się w czołówce krajów, które mogą się poszczycić największym
wskaźnikiem produktywności. Prężnie rozwija się tam przemysł, nie brakuje
wykwalifikowanej kadry, administracja działa sprawnie. Poza tym Duńczycy
słyną z konformizmu i umiłowania do przestrzegania zasad. Skoro tak, można
by się spodziewać, że duńskie firmy funkcjonują jak dobrze naoliwiona
maszyna i że pracownicy – niczym małe roboty – niestrudzenie, nawet
bezmyślnie wypełniają rozkazy zwierzchników. Nic bardziej mylnego.
Niemal żaden naród na świecie nie pracuje tak mało jak Duńczycy i nie
bierze tylu dni wolnych. Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej
i Rozwoju (OECD) w 2019 roku osoby zatrudnione w Danii wyrabiały zaledwie
dwadzieścia sześć i pół godziny pracy tygodniowo, podczas gdy Grecy,
znajdujący się w europejskiej czołówce, pracowali trzydzieści siedem i cztery
dziesiąte godziny tygodniowo. Oznaczało to, że rocznie w Danii pracowano
o trzysta czterdzieści sześć godzin mniej, niż wynosiła średnia krajów OECD,
o trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć godzin mniej niż w Stanach Zjednoczonych
i aż o siedemset pięćdziesiąt siedem godzin mniej niż w Meksyku – osoby tam
mieszkające pracują najwięcej[7]. Nic więc dziwnego, że gdy zacząłem pierwszą
pracę w Danii, musiałem się przestawić na mniej intensywny tryb działania.
Właściwie wielu obcokrajowców tamtejszy sposób pracy uważało za aż nazbyt
swobodny, bo nawet w tym krótkim czasie, który spędzałem w firmie, niewiele
się tam działo. Duża część dnia upływała nam na pozornie bezproduktywnych
działaniach: piliśmy kawę, jedliśmy lunch, raczyliśmy się ciastem i piwem.
Mieliśmy też regularne spotkania – nawet wówczas, gdy nie było nic
konkretnego do omówienia. Organizowano wspólne wyjazdy, w czasie których
głównie śpiewaliśmy, piliśmy i razem w coś graliśmy. Dodatkowo odbywały się
liczne imprezy i uroczystości sponsorowane przez pracodawców.
Z początku wszystko to było dla mnie dziwne, często zabawne, chwilami –
nawet irytujące. Ktoś z zewnątrz uznałby, że Duńczycy mają kiepską etykę
pracy, a przynajmniej brak im poczucia obowiązku. Statystyki mówią jednak
całkiem co innego. Duńczycy zajmują wysokie miejsce wśród osób pracujących
na całym świecie pod względem nie tylko produktywności i innowacyjności,
lecz także poziomu szczęścia – tu plasują się na jednym z najwyższych miejsc.
Na pierwszy rzut oka liczne rytuały odbywane w pracy wydawały się
dziwactwem i stratą czasu. Kiedy jednak do nich przywykłem, zacząłem
rozumieć, że wnoszą one coś niezwykle ważnego i to między innymi dzięki
nim działa się efektywnie, a środowisko pracy jest przyjemne. Właśnie ze
względu na to, że rytuały wpływają na środowisko pracy, niektóre firmy
osiągające największe sukcesy z założenia działają w sposób zrytualizowany.
W większości miejsc pracy w Danii w ciągu dnia jest kilka przerw: zwykle na
poranną kawę, na lunch i na popołudniową kawę. Nie chodzi tylko o to, by
oderwać się od pracy. To małe społeczne wydarzenia sprzyjające tworzeniu się
więzi między współpracownikami. Nawet osoby, które akurat nie są głodne
albo przyniosły własny posiłek z domu, spotykają się z całą resztą w firmowej
jadalni lub w bufecie. Jeśli ktoś nie weźmie udziału we wspólnym posiłku, bo
intensywnie pracuje nad projektem, na pewno nie zapunktuje u szefa. Duńskie
firmy – i te duże, i mniejsze – zachęcają do organizowania takich spotkań
i same hojnie je dofinansowują. W większości siedzib znajdują się w pełni
wyposażone kuchnie, drogie ekspresy do kawy i duże jadalnie, w których
można wspólnie coś zjeść. Zwierzchnik mojej żony zatrudnił nawet szefa
kuchni, który codziennie gotował posiłki.
Firmy te wcale nie uważają, że marnują pieniądze. Korzyści społeczne
płynące ze spotkań przy wspólnym stole mają dla nich większą wartość niż
finansowe koszty tych inwestycji. Jeśli razem jemy, to znaczy, że jesteśmy
z sobą blisko. Zwykle wspólne posiłki są zarezerwowane dla bliższej rodziny
i przyjaciół. Dzielenie się jedzeniem świadczy o poczuciu jedności i wzmacnia
więzi pomiędzy współpracownikami. Badania pokazują, że ludzie wolą jeść
razem niż samotnie oraz że jedzenie smakuje lepiej, gdy mamy towarzystwo.
Już od niemowlęctwa jedzenie pomaga nam budować więzi z innymi. Osoby,
które dzielą się posiłkiem, są postrzegane jako bardziej z sobą zaprzyjaźnione
i bliższe sobie nawzajem. Ponadto osoby, które wspólnie jedzą, bardziej sobie
ufają i skuteczniej współpracują. Na Uniwersytecie Cornella przeprowadzono
badanie, które ujawniło, że osoby częstujące się ze wspólnego talerza są
bardziej skłonne do współpracy i mniej zainteresowane rywalizowaniem ze
sobą nawzajem niż te, które jedzą z osobnych talerzy[8].
Pewnie właśnie dlatego wiele potężnych firm technologicznych z Doliny
Krzemowej zaprasza pracowników na darmowe posiłki lub zatrudnia na pełny
etat szefów kuchni i baristów. W siedzibie Airbnb w San Francisco kucharze
przygotowują przekąski i napoje. Pracownicy Facebooka mają do dyspozycji
wiele restauracji, kawiarni, a nawet lodziarni, w których można zamówić coś
na koszt firmy. Pinterest w każdy piątek organizuje dla wszystkich happy hour.
W ogrodzie na dachu siedziby Kickstartera pracownicy mogą zbierać świeże
owoce i warzywa. Żeby zachęcić członków różnych zespołów do spędzania
czasu razem, firma Google sprytnie umieściła pomiędzy poszczególnymi
działami stanowiska kuchenne, nazwane mikrokuchniami. Jak na ironię, na
tym tle dochodzi do konfliktów z miejscowymi władzami – i to nie dlatego, że
firmy wydają zbyt mało na swoich pracowników. Wręcz przeciwnie:
w 2018 roku San Francisco uległo presji lobby restauratorów i zabroniło
pracodawcom wydawania zatrudnionym darmowych posiłków. Zakaz ten
wywoływał kontrowersje i był negatywnie oceniany, a po roku go zniesiono.
Rytuały w miejscu pracy nie są zarezerwowane dla czasu wolnego. W Danii
silnie zrytualizowane są też zebrania. Zawsze mają ten sam porządek,
odbywają się w tym samym czasie i miejscu, a w ich trakcie serwowane są te
same przekąski i napoje. Nie miało znaczenia, czy było akurat do omówienia
coś pilnego, bo większość prawdziwych zadań i tak wykonywało się
w mniejszych zespołach odpowiedzialnych za poszczególne projekty.
Oczywiście w czasie zebrań każdy zespół mógł dostać cenny feedback, przede
wszystkim była to jednak okazja do spędzenia czasu z innymi grupami,
wymiany informacji o tym, kto czym się akurat zajmuje, i uczczenia
najnowszych sukcesów. Zawsze podkreślało się, że są to wspólne osiągnięcia,
tak żeby każdy mógł poczuć się z nich dumny. Gdy coś się nie udało,
odpowiedzialność była rozmywana, żeby nikt osobiście nie obarczał siebie
winą za porażkę.
Poza regularnymi spotkaniami i atrakcjami zaplanowanymi na przerwy
organizowano też wydarzenia, by świętować rozmaite okazje. Czasem miały
one związek z naszym życiem prywatnym: razem cieszyliśmy się z narodzin
dzieci, awansu czy przejścia na emeryturę. Dzięki temu, że celebrowaliśmy
osobiste radości w sferach życia, w których nikt z nikim nie rywalizował, rosły
zapał i motywacja pracowników, a także poczucie jedności i przynależności do
grupy. Regularnie odbywały się też inne uroczystości. Każdego tygodnia
studenci i wykładowcy udawali się na piątkową imprezę w barze z muzyką,
tańcami i drinkami. Pierwszym punktem programu w każdy poniedziałkowy
poranek było spotkanie przy kawie z ciastem. Te cykliczne rytuały wyznaczały
rytm tygodnia pracy, jego początek i koniec. Dzięki temu pracownikom łatwiej
było się odprężyć w czasie weekendu. Czas wolny uważany jest w Danii za
świętość – w końcu to kraj szczycący się doskonałą równowagą między życiem
zawodowym a prywatnym.
Pod koniec każdego roku poszczególne zespoły organizowały przyjęcie
świąteczne. Traktowano je poważnie i angażowano się w szeroko zakrojone
przygotowania. Z kilkutygodniowym, a nawet kilkumiesięcznym
wyprzedzeniem wysyłano zaproszenia do pracowników, ich małżonków
i partnerów z prośbą o odpowiedź. Kierownictwo nie tylko uczestniczyło
w całym wydarzeniu, ale też poświęcało sporo czasu na nadzorowanie
organizacji, prowadzenie imprezy i pilnowanie, by wszystkim tradycjom stało
się zadość. Musiały być podniosłe przemówienia, dekoracje i świece, gry
i liczne toasty, którym towarzyszyło chóralnie wyśpiewywane „hurra, hurra,
hurra”. Dzięki temu, że podczas takich imprez nie brakuje wrażeń i emocji,
wydaje się, że cała firma jest postrzegana jako bardziej prestiżowa
i wartościowa, a pracownicy, których łączą wspólne zwyczaje i symbole, silniej
się z sobą integrują. Liczne przemówienia i opowiadane anegdotki dodatkowo
wzmacniają etos i wartości wyznawane przez firmową wspólnotę. Wszyscy po
prostu dobrze się z sobą bawili, dzięki czemu pracownicy lubili na nich bywać
i wyczekiwali ich niecierpliwie.
Tego rodzaju wspólne atrakcje pozwalają skutecznie wykorzystywać rytuały
oraz ich moc zacieśniania relacji międzyludzkich oraz integrowania zespołów.
Badania potwierdzają, że firmy, które w przemyślany sposób uwzględniają
rytuały w strukturze swojego działania, mają bardziej organiczną
i demokratyczną kulturę, a ich pracownikom łatwiej przychodzi współpraca[9].
Ponadto dzięki rytuałom pracownicy przypisują wykonywanym zadaniom
więcej sensu, co zwiększa ich zadowolenie i produktywność[10].
W rozdziale czwartym przyjrzeliśmy się kilku podstawowym składnikom
rytualnego spoiwa. Wiele z nich daje się w prosty sposób wkomponować
w strukturę organizacyjną. Wspólnym posiłkom i regularnym spotkaniom
można nadać wymiar symboliczny i przy ich okazji eksponować znaki
przynależności do grupy. Regularne powtarzanie takich spotkań spotęguje ich
działanie. Inne kluczowe składniki przepisu na udany rytuał w przypadku
niektórych grup nie będą już tak łatwo osiągalne. Spoiwo społeczne działa
silniej, jeśli uwzględnimy jednoczesny ruch, obfitość wrażeń zmysłowych
i pobudzenie emocjonalne wszystkich uczestników. Łatwiej o to zadbać
w drużynie sportowej czy w wojsku niż w biurze. Chcąc jednak wykorzystać te
dodatkowe składniki, wiele firm rozmyślnie proponuje pracownikom działania
kojarzące się ze sportem lub z wojskiem. Rytuały integrujące zespoły mogą
uwzględniać wspólny śpiew i taniec, wizyty w escape roomach, paintball,
sporty ekstremalne, a nawet atrakcje dla odważnych w stylu chodzenia po
tłuczonym szkle.
Przez długi czas tradycyjne miejsca pracy były bezosobową przestrzenią
służącą jedynie do dokonywania transakcji. Wchodziło się tam, oddawało kilka
godzin życia i wracało do domu. Dlatego jeśli zatrudnimy się w firmie, w której
integralnym elementem struktury organizacyjnej są rytuały, wszystkie te
nabożnie praktykowane ceremonie mogą się nam wydawać przytłaczające –
zwłaszcza jeżeli przywykliśmy do bardziej typowego środowiska. Dzięki temu
jednak, że rytuały są często powtarzane, szybko się do nich przyzwyczajamy
i zaczynamy je postrzegać jako znaki szczególne wyróżniające kulturę naszej
firmy. Dzięki nim wykuwa się tożsamość grupowa, a poszczególni pracownicy
łatwiej odnajdują własne miejsce w całej strukturze. Dostarczają one ważnych
doświadczeń, dają poczucie sprawczości i celu. W końcu to właśnie
w momencie, gdy egzotyczne, dziwaczne czy nawet śmieszne rytuały grupy
stają się czymś doskonale nam znanym, zapewniają poczucie bezpieczeństwa,
wręcz wydają się świętością, wiemy, że już należymy do danej kultury.
•••
Ceremonie zaprojektowane w odpowiedzi na nowe wyzwania i te
praktykowane podczas Burning Mana lub w różnych miejscach pracy pokazują
istotną prawdę o ludzkiej naturze. Rytuały zaspokajają pierwotne ludzkie
potrzeby, fundamentalne z punktu widzenia życia osobistego i społecznego.
Z tego właśnie względu religioznawczyni Catherine Bell określiła rytuały jako
kulturową strategię życia w świecie[11]. Jak twierdzi, nie są one jedynie
nawykiem, ale pozwalają rozwiązywać problemy wpisane w ludzkie życie.
Czasem stosujemy je sami z siebie, czasem z pomocą przychodzi kultura.
Dzięki temu, a także z uwagi na to, że rytuały pozwalają w jakiś sposób określić
abstrakcyjne relacje międzyludzkie, skoordynować myśli i działania, od
wieków z powodzeniem służą ruchom religijnym i państwom[12]. Ponieważ te
instytucje tak skutecznie wykorzystują moc rytuałów, wydaje nam się, że
rytuały są zarezerwowane właśnie dla nich. Choć religie i państwa faktycznie
usiłują zawłaszczyć rytuały, mają one znacznie dłuższą historię, a współcześnie
występują też poza tymi sferami.
W nowoczesnej rzeczywistości instytucje religijne i państwowe tracą
kontrolę nad rytuałami[13]. Społeczeństwa uprzemysłowione się laicyzują, ich
struktury nie kształtują już ideologie religijne. Coraz mniej osób uczestniczy
w życiu liturgicznym zorganizowanych religii, a te, które całkiem z tego nie
zrezygnowały, praktykują rzadziej. Jednocześnie społeczeństwa się
demokratyzują: ogólnie rzecz biorąc, na świecie nigdy nie istniało tyle państw
demokratycznych, ile ich jest w dwudziestym pierwszym wieku. Z tego powodu
narzucane przez państwo rytuały, za sprawą których instytucje totalitarne
podkreślają swoją władzę, powoli odchodzą w zapomnienie. Mimo to natura
ludzka wciąż domaga się rytuałów, więc powstałą pustkę wypełniają coraz
liczniejsze obrzędy związane z innymi sferami życia. Nie zawsze jednak proces
ten przebiega tak, jak byśmy się spodziewali.
Nowe rytuały powstają każdego dnia, ale tylko nieliczne przetrwają dłużej.
Tym ceremoniom, które możemy obserwować, to się udało: pomyślnie przeszły
długi i bezlitosny proces selekcji kulturowej. Próby zaprzęgnięcia mocy rytuału
w służbę socjotechnik są więc skazane na porażkę, chyba że zaprojektowane
ceremonie będą podobne do tych tradycyjnych. Niestety, tu napotykamy
kolejne wyzwanie: rytuały mają głęboki sens jedynie wówczas, gdy są
praktykowane w odpowiednim kontekście. Nasza nowoczesna rzeczywistość
pod wieloma względami zdecydowanie różni się od tej, w której funkcjonowali
nasi przodkowie – nawet ci sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat. Tempo życia
przyspieszyło, a nasze grupy społeczne są większe, rozrzucone na większym
terenie i mniej jednorodne niż kiedykolwiek wcześniej. Gdybyśmy poprzestali
na kopiowaniu dawnych obrzędów, nie mielibyśmy żadnej gwarancji, że będą
one miały podobne działanie. Możemy w towarzystwie rówieśników i starszych
osób z naszej społeczności przejść wymagającą ceremonię wejścia w dorosłość,
którą od kilku stuleci odbywali nasi przodkowie – to jedna rzecz. Zupełnie
czym innym jest znoszenie upokorzeń ze strony kolegów z drugiego roku
w czasie obrzędu inicjacji w bractwie studenckim. Wyznanie grzechów
kapłanowi może mieć działanie oczyszczające, ale gdy szef wypytuje nas
o szczegóły życia osobistego w czasie firmowej integracji, robi się niezręcznie.
Gdy krzyczymy z całych sił, oglądając mecz na stadionie, jednoczymy się
z innymi kibicami, ale jeśli do tak samo żywiołowego zachowania będzie nas
zachęcał mówca motywacyjny w garniturze, będzie to cokolwiek komiczne.
Proces słabnięcia znaczenia tradycyjnych rytuałów w rozwiniętych krajach
zachodnich niepokojąco zbiegł się z długim okresem względnej stabilizacji –
przez lata nie żyliśmy w cieniu poważnych zagrożeń. Trudno wszakże sądzić,
że ta sytuacja będzie trwała w nieskończoność. Pandemia COVID-19 bardzo
skutecznie przypomniała nam, jak kruche jest bezpieczeństwo
w nowoczesnym świecie. Niewykluczone, że to dopiero początki epoki
niepokojów naznaczonej przez niezrównoważony rozwój, nadużywanie
zasobów naszej planety, kryzys klimatyczny i klęski polityczne. Jeśli w istocie
tak będzie, to w trudnych czasach, które mamy przed sobą, może się okazać, że
potrzebujemy mocy rytuałów – one przywrócą nam pokój ducha, wzmocnią
postawy solidarnościowe, dadzą poczucie sensu i ciągłości historii. Czy rytuały
naszych czasów, które nierzadko raczej są wymyślane ad hoc, niż rodzą się
w długotrwałym procesie podejmowania licznych prób i popełniania błędów,
sprostają temu wyzwaniu? I czy przyszłe pokolenia będą umiały tę moc
wykorzystać tak intuicyjnie i skutecznie, jak to się przez całe tysiąclecia
udawało naszym przodkom?
Na początku mojej podróży byłem sceptycznie nastawiony do rytuałów. Nie
rozumiałem tej obsesji na punkcie odprawiania rozmaitych ceremonii. Nie ja
jeden: przez długi czas rytuały rzadko wybierano na przedmiot badań
naukowych. Albo od razu uznawano, że do niczego nie służą, albo sposób ich
działania uznawano za nierozwiązywalną zagadkę. Dopiero dziś
interdyscyplinarna refleksja nad rytuałami pozwala nam sobie uświadomić, że
te zachowania, które wydają się stratą czasu, mogą mieć głęboki sens i nieść
znaczne korzyści. Dwie dekady, które poświęciłem na badanie tych korzyści,
pod wieloma względami otworzyły mi oczy. Dziś patrzę inaczej nie tylko na
same rytuały, ale też na ludzi. Ceremonie są wpisane w naszą naturę, pomagają
nam nawiązywać relacje, odnaleźć w życiu sens i odkryć, kim jesteśmy. Bez
rytuałów nasz gatunek nie istnieje.
Podziękowania
Jak wszystko w życiu, tak i ta książka nie powstałaby, gdyby nie splot
przeróżnych okoliczności, które zaistniały, zanim jeszcze zacząłem nad nią
pracować. Miałem szczęście poznać wielu wspaniałych, życzliwych
i pomocnych ludzi, którzy wpłynęli na mój sposób myślenia i zainspirowali
mnie do podjęcia badań. Gdybym próbował ich wszystkich wymienić, bez
wątpienia pominąłbym kogoś ważnego. Poza tym wiedza naukowa to zawsze
wspólne przedsięwzięcie, wolę więc myśleć nie tyle o konkretnych osobach, ile
o sytuacjach i grupach ludzi.
Byli jednak tacy, którzy zadziałali na moją pracę jak prawdziwy katalizator.
Możliwość pracy pod kierunkiem profesora Panagiotisa Pachisa
z Uniwersytetu Arystotelesa w Salonikach stała się iskrą, która rozpaliła moje
zainteresowanie religią. Studia w Grecji nie od razu szły mi dobrze, przez
pierwsze lata z trudem znajdowałem w sobie motywację i całkiem poważnie
rozważałem możliwość ich porzucenia. Profesor Pachis był nauczycielem,
mentorem i przyjacielem, to dzięki niemu odnalazłem w sobie pasję
i wszedłem na ścieżkę, która okazała się początkiem wspaniałej podróży.
W tej podróży miałem szczęście znaleźć się wśród właściwych ludzi we
właściwym czasie i trafić do właściwych zespołów. Były to między innymi:
Interacting Minds Centre i Ośrodek Badań nad Religią, Poznaniem i Kulturą
na Uniwersytecie w Aarhus w Danii, gdzie byłem najpierw studentem,
a później wykładowcą, Institute of Cognition and Culture na Queen’s
University w Belfaście w Irlandii Północnej, gdzie zrobiłem doktorat, Seeger
Center for Hellenic Studies na Uniwersytecie Princeton w New Jersey, gdzie
odbyłem staż podoktorski. Były to punkty zwrotne w mojej karierze
akademickiej – dostałem tam cenne wskazówki, wsparcie i swobodę, o jakich
marzy każdy młody badacz.
Kiedy pełniłem funkcję dyrektora pracowni LEVYNA na Uniwersytecie
Masaryka w Czechach, zajmującej się eksperymentalnymi badaniami nad
religią, miałem przyjemność zetknąć się z niezwykłymi ludźmi – wielu z nich
znalazło się później wśród moich najbardziej zaufanych współpracowników,
a jeszcze większa grupa dołączyła do grona moich przyjaciół.
Później, już na University of Connecticut, koledzy i studenci z wydziałów
antropologii i psychologii oraz jednostek zajmujących się badaniami
kognitywnymi i humanistycznymi byli dla mnie źródłem pomysłów i inspiracji.
Szczególnie wartościowy wkład w powstanie tej książki ma Humanities
Institute – gdybym nie dostał tam stypendium, może nigdy nie znalazłbym
czasu na pracę nad nią.
Przeprowadzenie badań, o których wspominam, nie byłoby możliwe bez
wsparcia moich licznych współpracowników i współautorów publikacji:
studentów, którzy pracowali w mojej pracowni zajmującej się antropologią
eksperymentalną w Connecticut, i wielu pomocników prowadzących wraz ze
mną badania terenowe na Mauritiusie. Oczywiście nie doszłyby one do skutku
również bez pomocy i życzliwości ze strony członków rozmaitych miejscowych
społeczności, które obserwowałem w czasie realizowania swojego projektu.
Jestem przekonany, że nigdy nie nauczyłem się tak wiele jak przez lata
spędzone wśród nich.
Jestem również wdzięczny agencji literackiej Science Factory i moim
wydawcom: brytyjskiemu Profile Books i amerykańskiemu Little, Brown Spark.
Osoby w nich zatrudnione, kierujące nimi i z nimi współpracujące
przeprowadziły mnie przez ekscytujący, acz znojny proces związany
z przedstawianiem szerszemu odbiorcy wniosków z badań naukowych. Cały
projekt doszedł do skutku właśnie dzięki ich wsparciu, zaufaniu i pomysłowi
na tę książkę.
Na koniec chcę wspomnieć o dwóch osobach, bez których nie stałbym się
tym, kim jestem – są to moi rodzice. Choć nie mieli szansy ani środków na
uzyskanie wyższej edukacji, zawsze wpajali swoim dzieciom to, jak ważna jest
nauka. Tylko dzięki ich licznym poświęceniom mogłem realizować własną
drogę i dlatego to właśnie im dedykuję tę książkę.
Bibliografia
Amin M., Willetts D., Eames J., The Last of the Maasai, London: Bodley Head, 1987.
Anastasi M. W., Newberg A. B., A preliminary study of the acute effects of religious ritual on
anxiety, „Journal of Alternative and Complementary Medicine” 2008, nr 14, z. 2,
s. 163–165.
Archer J., The Nature of Grief: The Evolution and Psychology of Reactions to Loss, London:
Routledge, 1999.
Aronson E.,Mills J., The effect of severity of init iation on liking for a group, „The Journal of
Abnormal and Social Psychology” 1959, nr 59, z. 2, s. 177–181.
Atkinson Q., Whitehouse Q i H., The cultural morphospace of ritual form, „Evolution and
Human Behaviour” 2011, nr 32, z. 1, s. 50–62.
Baranowski-Pinto G., Profeta V. L. S., Newson M., Whitehouse H., Xygalatas D., Being
in a crowd bonds people via physiological synchrony, „Scientific Reports” 2022, nr 12,
artykuł 613.
Bekoff M., Animal emotions, wild justice and why they matter: Grieving magpies, a pissy
baboon, and empathic elephants, „Emotion, Space and Society” 2009, nr 2, z. 2, s. 82–
85.
Bell C., Ritual Theory, Ritual Practice, Oxford: Oxford University Press, 1992.
Bellah R. N., Religion in Human Evolution: From the Paleolithic to the Axial Age, Cambridge,
MA: Harvard University Press, 2011.
Bem D. J., Self-Perception: An alternative interpretation of cognitive dissonance phenomena,
„Psychological Review” 1967, nr 74, s. 183–200.
Bentzen J. S., In Crisis, We Pray: Religiosity and the COVID-19 Pandemic, London: Centre
for Economic Policy Research, 2020.
Bernieri F., Reznick J., Rosenthal R., Synchrony, pseudosynchrony, and dissynchrony:
Measuring the entrainment process in mother–infant interactions, „Journal of
Personality and Social Psychology” 1988, nr 54, z. 2, s. 243–253.
Biesele M., Religion and folklore, w: P. V. Tobias (ed.), The Bushmen, Cape Town: Human
& Rousseau, 1978.
Bleak J. L., Frederick C. M., Superstitious behavior in sport: levels of effectiveness and
determinants of use in three collegiate sports, „Journal of Sport Behavior” 1998, nr 21,
z. 1, s. 1–15.
Bloom P., Złoty środek. O przyjemnościach cierpienia i poszukiwaniu sensu,
przeł. T. Chawziuk, Kraków: Copernicus Center Press, 2022.
Bocquet-Appel J.-P., The agricultural demographic transit ion during and after the agriculture
inventions, „Current Anthropology” 2011, t. 52, nr S4, s. 497–510.
Boothby E. J., Clark M. S., Bargh J. A., Shared experiences are amplified, „Psychological
Science” 2014, nr 25, z. 12, s. 2209–2216.
Boyer P., A reductionistic model of distinct modes of religious transmission, w: H. Whitehouse,
R. N. McCauley (eds), Mind and Religion: Psychological and Cognitive Foundations of
Religiosity, Walnut Creek, CA: AltaMira Press, 2005.
Boyer P., Liénard P., Why ritualized behavior? Precaution systems and action parsing in
developmental, pathological and cultural rituals, „Behavioral and Brain Science” 2006,
nr 29, s. 595–650.
Brenner S. L., Jones J. P., Rutanen-Whaley R. H., Parker W., Flinn M. V.,
Muehlenbein M. P., Evolutionary mismatch and chronic psychological stress, „Journal of
Evolutionary Medicine” 2015, nr 3, s. 1–11.
Brevers D., Dan B., Noel X., Nils F., Sport superstition: Mediation of psychological tension on
nonprofessional sports men’s superstitious rituals, „Journal of Sport Behavior” 2011,
nr 34, z. 1, s. 3–24.
Brooks A. W., Schroeder J., Risen J. L., Gino F., Galinsky A. D., Horton M. I.,
Schweitzer M. E., Don’t stop believing: Rituals improve performance by decreasing
anxiety, „Organizational Behavior and Human Decision Processes” 2016, nr 137,
s. 71–85.
Buhrmester M. D., Zeitlyn D., Whitehouse H., Ritual, fusion, and conflict: The roots of agro-
pastoral violence in rural Cameroon, „Group Processes & Intergroup Relations” 2020,
https://doi.org/10.1177/1368430220959705.
Bulbulia J., Shaver J. H., Greaves L., Sosis R., Sibley C., Religion and parental cooperation:
An empirical test of Slone’s sexual signaling model, w: J. Slone, J. van Slyke (eds),
The Attraction of Religion, London: Bloomsbury, 2015.
Bulbulia J., Xygalatas D., Schjodt U., Fondevila S., Sibley C., Konvalinka I., Images from
a jointly-arousing collective ritual reveal emotional polarization, „Frontiers in
Psychology” 2013, nr 4, artykuł 960.
Burns J. (reż.), Inside a Gang Init iation with the Silent Murder Crips, Vice video, 2017.
Cannon W. B., ‘Voodoo’ death, „American Anthropologist” 1942, nr 44, z. 2, s. 169–181.
Castro J.M. de, Castro E.S. de, Spontaneous meal patterns of humans: Influence of the presence
of other people, „The American Journal of Clinical Nutrition” 1989, nr 50, s. 237–247.
Chang Z., Li J., The impact of in-house unnatural death on property values: Evidence from Hong
Kong, „Regional Science and Urban Economics” 2018, nr 73, s. 112–126.
Chartrand T., Bargh J., The chameleon effect: The perception–behaviour link and social
interaction, „Journal of Personality and Social Psychology” 1999, nr 6, z. 76, s. 893–
910.
Cimino A., The evolution of hazing: Motivational mechanisms and the abuse of newcomers,
„Journal of Cognition and Culture” 2011, nr 11, s. 241–267.
Clegg J. M., Legare C. H., Instrumental and conventional interpretations of behavior are
associated with distinct outcomes in early childhood, „Child Development” 2016, nr 87,
s. 527–542.
Csikszentmihalyi M., Flow. Stan przepływu, przeł. A. Haduła, Warszawa: Wydawnictwo
Feeria, 2022.
Damisch L., Stoberock B., Mussweiler T., Keep your fingers crossed! How superstition
improves performance, „Psychological Science” 2010, nr 21, z. 7, s. 1014–1020.
Darwin Correspondence Project, „Letter no. 2743”,
http://www.darwinproject.ac.uk/DCP-LETT-2743, dostęp: 23.10.2021.
Darwin K., O pochodzeniu człowieka, przeł. L. Mycielski, Kraków: Wydawnictwo „Kraju”,
1874.
Deacon T., The Symbolic Species: The Co-Evolution of Language and the Brain, New York:
Norton & Co, 1997.
Delfabbro P. H., Winefeld A. H., Predictors of irrational thinking in regular slot machine
gamblers, „Journal of Psychology: Interdisciplinary and Applied” 2000, nr 134, z. 2,
s. 117–128.
Dissanayake E., What Is Art For?, Seattle, WA: University of Washington Press, 1998.
Dömötör Z., Ruíz-Barquin R., Szabo A., Superstitious behavior in sport: A literature review,
„Scandinavian Journal of Psychology” 2016, nr 57, z. 4, s. 368–382.
Dulaney S., Fiske A., Cultural rituals and obsessive–compulsive disorder: Is there a common
psychological mechanism?, „Ethos” 1994, nr 3, s. 243–283.
Dunbar R., Bridging the bonding gap: The transit ion from primates to humans, „Philosophical
Transactions of The Royal Society B (Biological Sciences)” 2012, nr 367, z. 1597,
s. 1837–1846.
Durkheim É., Elementarne formy życia religijnego, przeł. A. Zadrożyńska, Warszawa: PWN,
2010.
Evans D. W., Milanak M. E., Medeiros B., Ross J. L., Magical beliefs and rituals in young
children, „Child Psychiatry and Human Development” 2002, nr 33, z. 1, s. 43–58.
Evans-Pritchard E. E., Czary, wyrocznie i magia u Azande, przeł. S. Szymański, Warszawa:
PIW, 2008.
Evans-Pritchard E. E., Social Anthropology, London: Cohen & West, 1951.
Fairlie R. W., Hoffmann F., Oreopoulos P., A community college instructor like me: Race and
ethnicity interactions in the classroom, „American Economic Review” 2014, nr 104, z. 8,
s. 2567–2591.
Festinger L., Riecken H. W., Schachter S., Gdy proroctwo zawodzi. Koniec świata, który nie
nastąpił, przeł. M. Hołda, Kraków: Wydawnictwo WAM, 2012.
Fink B., Weege B., Neave N., Ried B., Lago O.C. do, Female perceptions of male body
movement, w: V. Weekes-Shackelford, T. K. Shackelford (eds), Evolutionary
Perspectives on Human Sexual Psychology and Behavior, Berlin: Springer, 2014.
Fischer R., Xygalatas D., Mitkidis P., Reddish P., Tok P., Konvalinka I., Bulbulia J., The
fire-walker’s high: affect and physiological responses in an extreme collective ritual, „PLOS
ONE” 2014, nr 9, artykuł e88355.
Fisher R. A., The Genetical Theory of Natural Selection, Oxford: Clarendon Press, 1930.
Fiske A., Haslam N., Is obsessive–compulsive disorder a pathology of the human disposition to
perform socially meaningful rituals? Evidence of similar content, „The Journal of Nervous
and Mental Disease” 1997, nr 185, s. 211–222.
Flanagan E., Superstitious Ritual in Sport and the Competitive Anxiety Response in Elite and
Non–Elite Athletes, niepublikowana praca dyplomowa, DBS eSource, Dublin
Business School, 2013.
Foster D. J., Wiegand D. A., Baines D., The effect of removing superstitious behavior and
introducing a preperformance routine on basketball free-throw performance, „Journal of
Applied Sport Psychology” 2006, nr 18, s. 167–171.
Frazer J. G., Złota gałąź. Studia z magii i religii, przeł. J. Lutyński, Warszawa: Państwowy
Instytut Wydawniczy, 1962.
Gayton W. F., Cielinski K. L., Francis-Keniston W. J., Hearns J. F., Effects of preshot routine
on free-throw shooting, „Perceptual and Motor Skills” 1989, nr 68, s. 317–318.
Gerard H. B., Mathewson G. C., The effect of severity of init iation on liking for a group:
A replication, „Journal of Experimental Social Psychology” 1966, nr 2, z. 3, s. 278–287.
Gmelch G., Baseball magic, „Human Nature” 1978, nr 1, z. 8, s. 32–39.
Gómez A., Belanger J. J., Chinchilla J., Vazquez A., Schumpe B. M., Nisa C. F.,
Chiclana S., Admiration for Islamist groups encourages self-sacrifice through identity
fusion, „Humanities and Social Sciences Communications” 2021, nr 8, z. 1, artykuł
54.
Goodall J., Primate spirituality, w: B. Taylor (ed.), The Encyclopedia of Religion and Nature,
New York: Thoemmes Continuum, 2005.
Gray J. G., The Warriors, Lincoln, NE: University of Nebraska Press, 1959.
Handwerk B., Snake handlers hang on in Appalachian churches, „National Geographic
News”, 7 kwietnia 2003.
Harrod J. B., The case for chimpanzee religion, „Journal for the Study of Religion, Nature
and Culture” 2014, nr 8, z. 1, s. 16–25.
Harvey L., Burning Man 2017: Radical Ritual,
https://journal.burningman.org/2016/12/black-rock-city/participatein-
brc/burning-man-2017-radical-ritual/, 2016, dostęp: 20.09.2020.
Henrich J., The evolution of costly displays, cooperation and religion, „Evolution and Human
Behavior” 2009, nr 30, z. 4, s. 244–260.
Henrich J., The Secret of Our Success: How Culture Is Driving Human Evolution,
Domesticating Our Species, and Making Us Smarter, Princeton, NJ: Princeton
University Press, 2015.
Henrich N. S., Henrich J., Why Humans Cooperate: A Cultural and Evolutionary
Explanation, Oxford: Oxford University Press, 2007.
Henslin J., Craps and magic, „American Journal of Sociology” 1967, nr 73, s. 316–330.
Herrmann P. A., Legare C. H., Harris P. L., Whitehouse H., Stick to the script: The effect of
witnessing multiple actors on children’s imitation, „Cognition” 2013, nr 129, z. 3, s. 536–
543.
Hockey G. R. J., Compensatory control in the regulation of human performance under stress and
high workload: A cognitive–energetical framework, „Biological Psychology” 1997, nr 45,
s. 73–93.
Homans G. C., Anxiety and ritual: The theories of Malinowski and Radcliffe-Brown,
„American Anthropologist” 1941, nr 43, z. 2, s. 164–172.
Horner V., Whiten A., Causal knowledge and imitation/emulation switching in chimpanzees
(Pan troglodytes) and children (Homo sapiens), „Animal Cognition” 2004, nr 8, z. 3,
s. 164–181.
Hove M., Risen J., It’s all in the timing: Interpersonal synchrony increases affiliation, „Social
Cognition” 2009, nr 27, z. 6.
Iannaccone L., Why strict churches are strong, „American Journal of Sociology” 1994, nr 99,
z. 5, s. 1180–1211.
Inglehart R. F., Giving up on God: The global decline of religion, „Foreign Affairs” 2020,
nr 99, s. 110.
Inzlicht M., Shenhav A., Olivola C. Y., The effort paradox: Effort is both costly and valued,
„Trends in Cognitive Science” 2018, nr 22, z. 4, s. 337–349.
Jaubert J., Verheyden S., Genty D., Soulier M., Cheng H., Blamart D., Burlet C.,
Camus H., Delaby S., Deldicque D., Edwards R. L., Ferrier C., Lacrampe-
Cuyaubere F., Leveque F., Maksud F., Mora P., Muth X., Regnier E., Rouzaud J.-N.,
Santos F., Early Neanderthal constructions deep in Bruniquel Cave in southwestern
France, „Nature” 2016, nr 534, z. 7605, s. 111–114.
Jonaitis A., Chiefly Feasts: The Enduring Kwakiutl Potlatch, Seattle, WA: University of
Washington Press, 1991.
Joukhador J., Błaszczynski A., Maccallum F., Superstitious beliefs in gambling among
problem and nonproblem gamblers: Preliminary data, „Journal of Gambling Studies”
2004, nr 20, z. 2, s. 171–180.
Kapitány R., Nielsen M., Adopting the ritual stance: The role of opacity and context in ritual
and everyday actions, „Cognition” 2015, nr 145, s. 13–29.
Keinan G., Effects of stress and tolerance of ambiguity on magical thinking, „Journal of
Personality and Social Psychology” 1994, nr 67, s. 48–55.
Keinan G., The effects of stress and desire for control on superstitious behavior, „Personality
and Social Psychology Bulletin” 2002, nr 28, z. 1, s. 102–108.
Kelley D. M., Why Conservative Churches Are Growing: A Study in Sociology of Religion, New
York: Harper & Row, 1972.
Kim T., Sezer O., Schroeder J., Risen J., Gino F., Norton M. I., Work group rituals enhance
the meaning of work, „Organizational Behaviour and Human Decision Processes”
2021, nr 165, s. 197–212.
Kjaer T. W., Bertelsen C., Piccini P., Brooks D., Alving J., Lou H. C., Increased dopamine
tone during meditationinduced change of consciousness, „Cognitive Brain Research”
2002, nr 13, z. 2, s. 255–259.
Klavir R., Leiser D., When astronomy, biology, and culture converge: Children’s conceptions
about birthdays, „The Journal of Genetic Psychology” 2002, nr 163, z. 2, s. 239–253.
Klement K. R., Lee E. M., Ambler J. K., Hanson S. A., Comber E., Wietting D., Wagner
M.F. i in., Extreme rituals in a BDSM context: The physiological and psychological effects
of the ‘dance of souls’, „Culture, Health & Sexuality” 2017, nr 19, z. 4, s. 453–469.
Knight C., Ritual and the origins of language, w: C. Knight, C. Power (eds), Ritual and the
Origins of Symbolism, London: University of East London Sociology Department,
1994.
Konvalinka I., Xygalatas D., Bulbulia J., Schjodt U., Jegindo E., Wallot S., Orden G. van,
Roepstorff A., Synchronized arousal between performers and related spectators in a fire-
walking ritual, „Proceedings of the National Academy of Sciences (PNAS)” 2011,
nr 108, z. 20, s. 8514–8519.
Kühl H. S., Kalan A. K., Arandjelovic M., Aubert F., D’Auvergne L., Goedmakers A.,
Jones S., Kehoe L., Regnaut S., Tickle A., Ton E., Schijndel J. van, Abwe E. E.,
Angedakin S., Agbor A., Ayimisin E. A., Bailey E., Bessone M., Bonnet M.,
Boesch C., Chimpanzee accumulative stone throwing, „Scientific Reports” 2016, nr 6,
z. 1, artykuł 22219.
Lang M., Krátký J., Shaver J. H., Jerotijević D., Xygalatas D., Effects of anxiety on
spontaneous ritualized behavior, „Current Biology” 2015, nr 25, z. 14, s. 1892–1897.
Lang M., Bahna V., Shaver J. H., Reddish P., Xygalatas D., Sync to link: Endorphin-
Mediated synchrony effects on cooperation, „Biological Psychology” 2017, nr 127, s. 191–
197.
Lang M., Krátký J., Shaver J. H., Jerotijević D., Xygalatas D., Is ritual behavior a response to
anxiety?, w: J. Slone, W. McCorkle, The Cognitive Science of Religion: A Methodological
Introduction to Key Empirical Studies, London: Bloomsbury, 2019.
Lang M., Krátký J., Xygalatas D., The role of ritual behaviour in anxiety reduction:
An investigation of Marathi religious practices in Mauritius, „Philosophical
Transactions of the Royal Society B (Biological Sciences)” 2020, nr 375,
https://doi.org/10.1098/rstb.2019.0431.
Larsen C. S., The agricultural revolution as environmental catastrophe: Implications for health
and lifestyle in the Holocene, „Quaternary International” 2006, nr 150, z. 1, s. 12–20.
Leeuwen E. J. C. van, Cronin K. A., Haun D. B. M., Mundry R., Bodamer M. D.,
Neighbouring chimpanzee communities show different preferences in social grooming
behaviour, „Proceedings of the Royal Society B: Biological Sciences” 2012, nr 279,
z. 1746, s. 4362–4367.
Legare C. H., Nielsen M., Imitation and innovation: The dual engines of cultural learning,
„Trends in Cognitive Sciences” 2015, nr 19, z. 11, s. 688–699.
Legare C. H., Souza A. L., Evaluating ritual efficacy: Evidence from the supernatural,
„Cognition” 2012, nr 124, z. 1, s. 1–15.
Legare C. H., Souza A. L., Searching for control: Priming randomness increases the evaluation
of ritual efficacy, „Cognitive Science” 2013, nr 38, z. 1, s. 152–161.
Legare C. H., Wen N. J., Herrmann P. A., Whitehouse H., Imitative flexibility and the
development of cultural learning, „Cognition” 2015, nr 142, s. 351–361.
Lester D., Voodoo death, „OMEGA Journal of Death and Dying” 2009, nr 59, s. 1–18.
Liberman Z., Kinzler K. D., Woodward A. L., The early social significance of shared ritual
actions, „Cognition” 2016, nr 171, s. 42–51.
Liberman Z., Woodward A. L., Sullivan K. R., Kinzler K. D., Early emerging system for
reasoning about the social nature of food, „Proceedings of the National Academy of
Sciences” 2018, nr 113, z. 34, s. 9480–9485.
Liu L., Gou Z., Zuo J., Social support mediates loneliness and depression in elderly people,
„Journal of Heath Psychology” 2014, nr 21, z. 5, s. 750–758.
Lyons D. E., Damrosch D. H., Lin J. K., Macris D. M., Keil F. C., The scope and limits of
overimitation in the transmission of artefact culture, „Philosophical Transactions of the
Royal Society B: Biological Science” 2011, nr 366, z. 1567, s. 1158–1167.
Madden J. R., Do bowerbirds exhibit cultures?, „Animal Cognition” 2008, nr 11, z. 1, s. 1–12.
Malinowski B., Argonauci Zachodniego Pacyfiku, red. i przeł. A. Waligórski, Warszawa:
PWN, 1967.
Malinowski B., Magia, nauka i religia, przeł. T. Święcka, w: tegoż, Szkice z teorii kultury,
Warszawa: Książka i Wiedza, 1958, s. 390–466.
Malinowski B., Mit w psychologii ludów pierwotnych, przeł. T. Święcka, w: tegoż, Szkice
z teorii kultury, Warszawa: Książka i Wiedza, 1958, s. 469–522.
Maltz M., Psychocybernetyka, przeł. W. Turopolski, Studio Emka, Warszawa, 2022.
Mauss M., Szkic o darze. Forma i podstawa wymiany w społeczeństwach archaicznych, w:
tegoż, Socjologia i antropologia, przeł. M. Król, K. Pomian, J. Szacki, Warszawa: PWN,
1973.
McCarty K., Darwin H., Cornelissen P., Saxton T., Tovee M., Caplan N., Neave N.,
Optimal asymmetry and other motion parameters that characterise high-quality female
dance, „Scientific Reports” 2017, nr 7, z. 1, artykuł 42435.
McCauley R. N., Lawson T., Bringing Ritual to Mind: Psychological Foundations of Cultural
Forms, Cambridge: Cambridge University Press, 2002.
McClenon J., Shamanic healing, human evolution, and the origin of religion, „Journal for the
Scientific Study of Religion” 1997, nr 36, z. 3, s. 345.
McCormick A., Infant mortality and child-naming: A genealogical exploration of American
trends, „Journal of Public and Professional Sociology” 2010, nr 3, z. 1.
McCullough M. E., Hoyt W. T., Larson D. B., Koenig H. G., Thoresen C., Religious
involvement and mortality: A meta-analytic review, „Health Psychology” 2000, nr 19,
z. 3, s. 211–222.
McCullough M. E., Willoughby B. L. B., Religion, selfregulation, and self-control:
Associations, explanations, and implications, „Psychological Bulletin” 2009, nr 135,
s. 69–93.
McElreath R., Boyd R., Richerson P. J., Shared norms and the evolution of ethnic markers,
„Current Anthropology” 2003, nr 44, s. 122–130.
McGuigan N., Makinson J., Whiten A., From overimitation to super-copying: Adults imitate
causally irrelevant aspects of tool use with higher fidelity than young children, „British
Journal of Psychology” 2011, nr 102, z. 1, s. 1–18.
McNeill W. H., Keeping Together in Time, Harvard University Press, Cambridge, Mass.,
1997.
Meggitt M. J., Gadjari among the Walbiri aborigines of central Australia, „Oceania” 1966,
nr 36, s. 283–315.
Memish Z. A., Stephens G. M., Steffen R., Ahmed Q. A., Emergence of medicine for mass
gatherings: Lessons from the hajj, „Lancet Infectious Diseases” 2012, nr 12, z. 1, s. 56–
65.
Meredith M., Elephant Destiny: Biography of an Endangered Species in Africa, Canada:
PublicAffairs, 2004.
Miller L., Rozin P., Fiske A. P., Food sharing and feeding another person suggest intimacy: Two
studies of American college students, „European Journal of Social Psychology” 1998,
nr 28, s. 423–436.
Montepare J. M., Zebrowitz L. A., A cross-cultural comparison of impressions created by age-
related variations in gait, „Journal of Nonverbal Behavior” 1993, nr 17, s. 55–68.
Nadal R., Carlin J., Rafa, przeł. M. Studencki, Wrocław: Bukowy Las, 2012.
Neave N., McCarty K., Freynik J., Caplan N., Honekopp J., Fink B., Male dance moves that
catch a woman’s eye, „Biology Letters” 2010, nr 7, z. 2, s. 221–224.
Nemeroff C., Rozin P., The contagion concept in adult thinking in the United States:
Transmission of germs and interpersonal influence, „Ethos” 1994, nr 22, s. 158–186.
Newberg A., Waldman M. R., How God Changes Your Brain, New York: Ballantine Books,
2010.
Newson M., Bortolini T., Buhrmester M., Silva S.R. da, Aquino J. N. Q. da,
Whitehouse H., Brazil’s football warriors: Social bonding and inter-group violence,
„Evolution and Human Behavior” 2018, nr 39, z. 6, s. 675–683.
Nielbo K. L., Michal F., Mort J., Zamir R., Eilam D., Structural differences among
individuals, genders and generations as the key for ritual transmission, stereotypy and
flexibility, „Behaviour” 2017, nr 154, s. 93–114.
Nielbo K. L., Schjoedt U., Sørensen J., Hierarchical organization of segmentation in non-
functional action sequences, „Journal for the Cognitive Science of Religion” 2012, nr 1,
s. 71–97.
Nielbo K. L., Sørensen J., Spontaneous processing of functional and non-functional action
sequences, „Religion, Brain & Behavior” 2011, nr 1, z. 1, s. 18–30.
Nielsen M., The social glue of cumulative culture and ritual behavior, „Child Development
Perspectives” 2018, nr 12, s. 264–268.
Nielsen M., Kapitány R., Elkins R., The perpetuation of ritualistic actions as revealed by young
children’s transmission of normative behavior, „Evolution and Human Behavior” 2015,
nr 36, z. 3, s. 191–198.
Nielsen M., Tomaselli K., Kapitány R., The influence of goal demotion on children’s
reproduction of ritual behavior, „Evolution and Human Behavior” 2018, nr 39, s. 343–
348.
Norenzayan A., Big Gods: How Religion Transformed Cooperation and Conflict, Princeton, NJ:
Princeton University Press, 2013.
Norton M. I., Gino F., Rituals alleviate grieving for loved ones, lovers, and lotteries, „Journal of
Experimental Psychology: General” 2014, nr 143, z. 1, s. 266–272.
OECD, Hours Worked (Indicator), https://doi.org/10.1787/47be1c78-en, dostęp: 13.09.2020.
Over H., Carpenter M., Priming third-party ostracism increases affiliative imitation in
children, „Developmental Science” 2009, nr 12, s. F1–F8.
Over H., Carpenter M., Putting the social into social learning: Explaining both selectivity and
fidelity in children’s copying behavior, „Journal of Comparative Psychology” 2012,
nr 126, z. 2, 182.
Ozbay F., Johnson D., Dimoulas E., Morgan C., Charney D., Southwick S., Social support
and resilience to stress: From neurobiology to clinical practice, „Psychiatry” 2007, nr 4,
z. 5, s. 35–40.
Ozenc F., Hagan M., Ritual design: Crafting team rituals for meaningful organizational
change, „Advances in Intelligent Systems and Computing: Proceedings of the
Applied Human Factors and Ergonomics International Conference” 2017, New
York: Springer Press.
Park J. H., Schaller M., Vugt M. V., Psychology of human kin recognition: Heuristic cues,
erroneous inferences, and their implications, „Review of General Psychology” 2007,
nr 12, s. 215–235.
Pawlina W., Hammer R. R., Strauss J. D., Heath S. G., Zhao K. D., Sahota S., Regnier
T.D. i in., The hand that gives the rose, „Mayo Clinic Proceedings” 2011, nr 86, z. 2,
s. 139–144.
Perrot C., Sexual display complexity varies nonlinearly with age and predicts breeding status in
greater flamingos, „Nature Scientific Reports” 2016, nr 6, artykuł 36242.
Pesco F. dal, Fischer J., Greetings in male Guinea baboons and the function of rituals in
complex social groups, „Journal of Human Evolution” 2018, nr 125, s. 87–89.
Poole J., Coming of Age with Elephants, Chicago, IL: Trafalgar Square, 1996.
Power E. A., Collective ritual and social support networks in rural South India, „Proceedings
of the Royal Society B (Biological Sciences)” 2018, nr 285,
https://doi.org/10.1098/rspb.2018.0023.
Power E. A., Discerning devotion: Testing the signaling theory of religion, „Evolution and
Human Behavior” 2017a, nr 38, z. 1, s. 82–91.
Power E. A., Social support networks and religiosity in rural South India, „Nature Human
Behaviour” 2017b, nr 1, z. 3, s. 1–6.
Rakoczy H., Warneken F., Tomasello M., The sources of normativity: Young children’s
awareness of the normative structure of games, „Developmental Psychology” 2008,
nr 44, z. 3, s. 875–881.
Rappaport R. A., Rytuał i religia w rozwoju ludzkości, przeł. A. Musiał, Kraków: Zakład
Wydawniczy Nomos, 2008.
Reddish P., Fischer R., Bulbulia J., Let’s dance together: Synchrony, shared intentionality and
cooperation, „PLOS ONE” 2013, nr 8, z. 8, artykuł e71182.
Reggente M. A. L., Alves F., Nicolau C., Freitas L., Cagnazzi D., Baird R. W., Galli P.,
Nurturant behavior toward dead conspecifics in free-ranging mammals: New records for
odontocetes and a general review, „Journal of Mammalogy” 2016, nr 97, z. 5, s. 1428–
1434.
Rielly R. J., Confronting the tiger: Small unit cohesion in battle, „Military Review” 2000,
nr 80, s. 61–65.
Rossano M. J., Supernatural Selection: How Religion Evolved, Oxford: Oxford University
Press 2010.
Rossano M. J., The religious mind and the evolution of religion, „Review of General
Psychology 2006, nr 10, z. 4, s. 346–364.
Ruffle B., Sosis R., Does it pay to pray? Costly ritual and cooperation, „The B. E. Journal of
Economic Analysis & Policy” 2007, nr 7, z. 1, artykuł 18.
Sahlins M., Stone Age Economics, Chicago, IL: Aldine, 1972.
Sahlins M. D., Pierwotne społeczeństwo dobrobytu, przeł. P. Niesiołowski, w: M. Kempny,
E. Nowicka (red.), Badanie kultury. Elementy teorii antropologicznej, Warszawa: PWN,
2005, s. 275–306.
Sahlins M. D., Poor man, rich man, big-man, chief: Political types in Melanesia and Polynesia,
„Comparative Studies in Society and History” 1963, nr 5, z. 3, s. 285–303.
Schachner A., Carem S., Reasoning about ‘irrational’ actions: When intentional movements
cannot be explained, the movements themselves are seen as the goal, „Cognition” 2013,
nr 129, z. 2, s. 309–327.
Schippers M. C., Lange P. A. M. van, The psychological benefits of superstitious rituals in top
sport: A study among top sports persons, „Journal of Applied Social Psychology” 2006,
nr 36, z. 10, s. 2532–2553.
Schmidt J. O., The Sting of the Wild, Baltimore, MD: Johns Hopkins University Press,
2016.
Scott J., Against the Grain: A Deep History of the Earliest States, New Haven, CT, and
London: Yale University Press, 2017.
Shaver J. H., Lang M., Kratky J., Klocova E. K., Kundt R., Xygalatas D., The boundaries of
trust: Cross-religious and cross-ethnic field experiments in Mauritius, „Evolutionary
Psychology” 2018, nr 16, z. 4, https://doi.org/10.1177/1474704918817644.
Shev A. B., DeVaul D.L, Beaulieu-Prevost D., Heller S.M. i 2019 Census Lab, Black Rock
City Census: 2013–2019 Population Analysis, Black Rock, NE: Black Rock City Census,
2020.
Singh P., Tewari S., Kesberg R., Karl J., Bulbulia J., Fischer R., Time investments in rituals
are associated with social bonding, affect and subjective health: A longitudinal study of
Diwali in two Indian communities, „Philosophical Transactions of the Royal Society
B: Biological Sciences” 2020, nr 375, z. 1805, https://doi.org/10.1098/rstb.2019.0430.
Skinner B. F., ‘Superstition’ in the pigeon, „Journal of Experimental Psychology” 1948,
nr 121, z. 3, s. 273–274.
Slone J., The attraction of religion: A sexual selectionist account, w: J. Bulbulia, R. Sosis,
E. Harris, R. Genet, C. Genet, K. Wyman (eds), The Evolution of Religion, Santa
Margarita, CA: Collins Foundation Press, 2008.
Snodgrass J., Most D., Upadhyay C., Religious ritual is good medicine for indigenous Indian
conservation refugees: Implications for global mental health, „Current Anthropology”
2017, nr 58, z. 2, s. 257–284.
Soler M., Costly signaling, ritual and cooperation: Evidence from Candomble, an Afro-Brazilian
religion, „Evolution and Human Behavior” 2012, nr 33, z. 4, s. 346–356.
Sosis R., Psalms for safety, „Current Anthropology” 2007, nr 48, z. 6, s. 903–911.
Sosis R., Bressler E., Cooperation and commune longevity: A test of the costly signaling theory
of religion, „Cross-Cultural Research” 2003, nr 37, z. 2, s. 211–239.
Sosis R., Handwerker P., Psalms and coping with uncertainty, „American Anthropologist”
2011, nr 113, z. 1, s. 40–55.
Sosis R., Kress H., Boster J., Scars for war: Evaluating alternative signaling explanations for
cross-cultural variance in ritual costs, „Evolution and Human Behavior” 2007, nr 28,
s. 234–247.
Stein D., Schroeder J., Hobson N., Gino F., Norton M. I., When alterations are violations:
Moral outrage and punishment in response to (even minor) alterations to rituals, „Journal
of Personality and Social Psychology” 2021, https://doi.org/10.1037/pspi0000352.
Štrkalj G., Pather N. (eds), Commemorations and Memorials: Exploring the Human Face of
Anatomy, Singapore: World Scientific Publishing Co, 2017.
Swann W. B., Gómez A., Huici C., Morales J. F., Hixon J. G., Identity fusion and self-
sacrifice: Arousal as a catalyst of pro-group fighting, dying, and helping behavior, „Journal
of Personality and Social Psychology” 2010, nr 99, z. 5, s. 824–841.
Swann W. B., Gómez A., Seyle D. C., Morales J. F., Huici C., Identity fusion: The interplay
of personal and social identities in extreme group behavior, „Journal of Personality and
Social Psychology” 2009, nr 96, z. 5, s. 995–1011.
Tajfel H., Experiments in intergroup discrimination, „Scientific American” 1970, nr 223,
s. 96–102.
Tewari S., Khan S., Hopkins N., Srinivasan N., Reicher S., Participation in mass gatherings
can benefit well-being: Longitudinal and control data from a North Indian Hindu
pilgrimage event, „PLOS ONE” 2012, nr 7, z. 10, artykuł e47291.
Tian A. D., Schroeder J., Haubl G., Risen J. L., Norton M. I., Gino F., Enacting rituals to
improve selfcontrol, „Journal of Personality and Social Psychology” 2018, nr 114,
s. 851–876.
Todd M., Brown C., Characteristics associated with superstitious behavior in track and field
athletes: Are there NCAA divisional level differences?, „Journal of Sport Behavior” 2003,
nr 26, z. 2, s. 168–187.
Udupa K., Sathyaprabha T. N., Thirthalli J., Kishore K. R., Lavekar G. S., Raju T. R.,
Gangadhar B. N., Alteration of cardiac autonomic functions in patients with major
depression: A study using heart rate variability measures, „Journal of Affective
Disorders” 2007, nr 100, s. 137–141.
Veblen T., Teoria klasy próżniaczej, przeł. J. i K. Zagórscy, Warszawa: PWN, 1971.
Waal F. de, Good Natured: The Origins of Right and Wrong in Humans and Other Animals,
Cambridge, MA: Harvard University Press, 1996.
Wagner G. A., Morris E. K., ‘Superstitious’ behavior in children, „The Psychological Record”
1987, nr 37, z. 4, s. 471–488.
Walker C. J., Experiencing flow: Is doing it together better than doing it alone?, „The Journal of
Positive Psychology” 2010, nr 5, z. 1, s. 3–11.
Watson T., Whales mourn their dead, just like us, „National Geographic”, 2016, 18 lipca.
Watson-Jones R., Whitehouse H., Legare C., In-Group ostracism increases high-fidelity
imitation in early childhood, „Psychological Science” 2015, nr 27, z. 1, s. 34–42.
Wayne H., Bronislaw Malinowski: The influence of various women on his life and works,
„American Ethnologist” 1985, nr 12, z. 3, s. 529–540.
Wen N. J., Herrmann P., Legare C., Ritual increases children’s affiliation with in-group
members, „Evolution and Human Behaviour” 2016, nr 37, z. 1, s. 54–60.
Wen N. J., Willard A. K., Caughy M., Legare C. H., Watch me, watch you: Ritual
participation increases in-group displays and out-group monitoring in children,
„Philosophical Transactions of the Royal Society B (Biological Sciences)” 2020,
nr 375, z. 1805, https://doi.org/10.1098/rstb.2019.0437.
Whitehouse H., Dying for the group: Towards a general theory of extreme self-sacrifice,
„Behavioral and Brain Sciences” 2018, nr 41, artykuł e192.
Whitehouse H., Modes of Religiosity, Walnut Creek, CA: Altamira, 2004.
Whitehouse H., Rites of terror: Emotion, metaphor and memory in Melanesian init iation cults,
„The Journal of the Royal Anthropological Institute” 1996, nr 2, s. 703–715.
Whitehouse H., Lanman J. A., The ties that bind us, „Current Anthropology” 2014, nr 55,
z. 6, s. 674–695.
Whitson J. A., Galinsky A. D., Lacking control increases illusory pattern perception, „Science”
2008, nr 322, z. 5898, s. 115–117.
Wilks M., Kapitány R., Nielsen M., Preschool children’s learning proclivities: When the ritual
stance trumps the instrumental stance, „British Journal of Developmental Psychology”
2016, nr 34, z. 3, s. 402–414.
Wiltermuth S., Heath C., Synchrony and cooperation, „Psychological Science” 2009, nr 20,
z. 1, s. 1–5.
Wood C., Ritual well-being: Toward a social signaling model of religion and mental health,
„Religion, Brain & Behavior” 2016, nr 7, z. 3, s. 262–265.
Woolley J. D., Rhoads A. M., Now I’m 3: Young children’s concepts of age, aging, and birthdays,
„Imagination, Cognition and Personality” 2017, nr 38, z. 3, s. 268–289.
Woolley K., Fishbach A., A recipe for friendship: Similar food consumption promotes trust and
cooperation, „Journal of Consumer Psychology” 2017, nr 27, s. 1–10.
Woolley K., Fishbach A., Shared plates, shared minds: Consuming from a shared plate
promotes cooperation, „Psychological Science” 2018, nr 30, z. 4, s. 541–552.
Wright P. B., Erdal K. J., Sport superstition as a function of skill level and task difficulty,
„Journal of Sport Behavior” 2008, nr 31, z. 2, s. 187–199.
Xygalatas D., Firewalking in Northern Greece: A cognitive approach to high-arousal rituals,
rozprawa doktorska, Queen’s University Belfast, 2007.
Xygalatas D., The biosocial basis of collective effervescence: An experimental anthropological
study of a fire-walking ritual, „Fieldwork in Religion” 2014, nr 9, z. 1, s. 53–67.
Xygalatas D., The Burning Saints: Cognition and Culture in the Fire-walking Rituals of the
Anastenaria, London: Routledge, 2012.
Xygalatas D., Khan S., Lang M., Kundt R., Kundtová-Klocová E., Kratky J., Shaver J.,
Effects of extreme ritual practices on health and well-being, „Current Anthropology”
2019, nr 60, z. 5, s. 699–707.
Xygalatas D., Konvalinka I., Roepstorff A., Bulbulia J., Quantifying collective effervescence:
Heart-rate dynamics at a fire-walking ritual, „Communicative & Integrative Biology”
2011, nr 4, z. 6, s. 735–738.
Xygalatas D., Kotherová S., Maňo P., Kundt R., Cigán J., Kundtová-Klocowá E., Lang M.,
Big gods in small places: The random allocation game in Mauritius, „Religion, Brain and
Behavior” 2017, nr 8, z. 2, s. 243–261.
Xygalatas D., Lang M., Prosociality and religion, w: N. Kasumi Clements (ed.), Mental
Religion, New York: Macmillan, 2016, s. 119–133.
Xygalatas D., Maňo P., Bahna V., Kundt R., Kundtová-Klocová E., Shaver J., Social
ineq uality and signaling in a costly ritual, „Evolution and Human Behavior” 2021b,
nr 42, s. 524–533.
Xygalatas D., Maňo P., Baranowski Pinto G., Ritualization increases the perceived efficacy of
instrumental actions, „Cognition” 2021a, nr 215, artykuł 104823.
Xygalatas D., Maňo P., Ritual exegesis among Mauritian Hindus, „Religion” 2022, nr 52,
z. 3, s. 429–449.
Xygalatas D., Mitkidis P., Fischer R., Reddish P., Skewes J., Geertz A. W., Roepstorff A.,
Bulbulia J., Extreme rituals promote prosociality, „Psychological Science” 2013b, nr 24,
z. 8, s. 1602–1605.
Xygalatas D., Schjodt U., Bulbulia J., Konvalinka I., Jegindo E., Reddish E., Geertz A. W.,
Roepstorff A., Autobiographical memory in a fire-walking ritual, „Journal of Cognition
and Culture” 2013a, nr 13, z. 1–2, s. 1–16.
Yerkes R. M., Dodson J. D., The relation of strength of stimulus to rapidity of habit-formation,
„Journal of Comparative Neurology and Psychology” 1908, nr 18, s. 459–482.
Young F., Init iation Ceremonies: A Cross-Cultural Study of Status Dramatization,
Indianapolis: Bobbs-Merrill, 1965.
Young S. M., Benyshek D. C., In search of human placentophagy: A cross-cultural survey of
human placenta consumption, disposal practices, and cultural beliefs, „Ecology of Food
and Nutrition” 2010, nr 49, z. 6, s. 467–484.
Zacks J. M., Tversky B., Event structure in perception and conception, „Psychological
Bulletin” 2001, nr 127, z. 1, s. 3–21.
Zahavi A., Mate selection: A selection for a handicap, „Journal of Theoretical Biology” 1975,
nr 53, z. 1, s. 205–214.
Zahran S., Snodgrass J., Maranon D., Upadhyay C., Granger D., Bailey S., Stress and
telomere shortening among central Indian conservation refugees, „Proceedings of the
National Academy of Sciences of the United States of America” 2015, nr 112, z. 9,
s. E928–936.
Zak P. J., The Moral Molecule: The Source of Love and Prosperity, Boston, MA: Dutton, 2012.
Zaugg M. K., Superstitious Beliefs of Basketball Players, praca dyplomowa, University of
Montana, 1980.
Zeitlyn D., Mambila Traditional Religion: Sua in Somie, rozprawa doktorska, University of
Cambridge, 1990.
Zohar A., Felz L., Ritualistic behaviour in young children, „Journal of Abnormal Child
Psychology” 2001, nr 29, z. 2, s. 121–128.
Przypisy
[3] G. C. Homans, Anxiety and ritual: The theories of Malinowski and Radcliffe-Brown,
„American Anthropologist” 1941, nr 43, z. 2, s. 164–172. (Jeżeli nie zaznaczono inaczej,
przekłady pochodzą od tłumaczki).
[3] M. Bekoff, Animal emotions, wild justice and why they matter: Grieving magpies, a pissy
baboon, and empathic elephants, „Emotion, Space and Society” 2009, nr 2, z. 2, s. 82–85.
[5] J. Poole, Coming of Age with Elephants, Chicago, IL: Trafalgar Square, 1996.
[7] J. B. Harrod, The case for chimpanzee religion, „Journal for the Study of Religion, Nature
and Culture” 2014, nr 8, z. 1, s. 16–25.
[8] J. Goodall, Primate spirituality, w: B. Taylor (ed.), The Encyclopedia of Religion and
Nature, New York: Thoemmes Continuum, 2005.
[9] H. S. Kühl i in., Chimpanzee accumulative stone throwing, „Scientific Reports” 2016, nr 6,
z. 1, artykuł 22219.
[10] M. J. Rossano, The religious mind and the evolution of religion, „Review of General
Psychology 2006, nr 10, z. 4, s. 346–364; Tenże, Supernatural Selection: How Religion
Evolved, Oxford: Oxford University Press, 2010.
[11] E. J. C. van Leeuwen i in., Neighbouring chimpanzee communities show different
preferences in social grooming behaviour, „Proceedings of the Royal Society B: Biological
Sciences” 2012, nr 279, z. 1746, s. 4362–4367; F. dal Pesco, J. Fischer, Greetings in male
Guinea baboons and the function of rituals in complex social groups, „Journal of Human
Evolution” 2018, nr 125, s. 87–89.
[12] M. J. Meggitt, Gadjari among the Walbiri aborigines of central Australia, „Oceania” 1966,
nr 36, s. 283–315.
[13] F. de Waal, Good Natured: The Origins of Right and Wrong in Humans and Other Animals,
Cambridge, MA: Harvard University Press, 1996.
[14] T. Deacon, The Symbolic Species: The Co-Evolution of Language and the Brain, New York:
Norton & Co, 1997; C. Knight, Ritual and the origins of language, w: C. Knight,
C. Power (eds), Ritual and the Origins of Symbolism, London: University of East London
Sociology Department, 1994.
[15] E. Dissanayake, What Is Art For?, Seattle, WA: University of Washington Press, 1998.
[16] J. Jaubert i in., Early Neanderthal constructions deep in Bruniquel Cave in southwestern
France, „Nature” 2016, nr 534, z. 7605, s. 111–114.
[17] É. Durkheim, Elementarne formy życia religijnego, przeł. A. Zadrożyńska, Warszawa:
PWN, 2010, s. 187.
[20] J.-P. Bocquet-Appel, The agricultural demographic transit ion during and after the
agriculture inventions, „Current Anthropology” 2011, t. 52, nr S4, s. 497–510.
[21] J. Scott, Against the Grain: A Deep History of the Earliest States, New Haven, CT, and
London: Yale University Press, 2017.
[23] S. Dulaney, A. Fiske, Cultural rituals and obsessive–compulsive disorder: Is there a common
psychological mechanism?, „Ethos” 1994, nr 3, s. 243–283.
[24] P. Boyer, P. Liénard, Why ritualized behavior? Precaution systems and action parsing in
developmental, pathological and cultural rituals, „Behavioral and Brain Science” 2006, nr 29,
s. 595–650.
[25] A. Fiske, N. Haslam, Is obsessive–compulsive disorder a pathology of the human disposition
to perform socially meaningful rituals? Evidence of similar content, „The Journal of Nervous
and Mental Disease” 1997, nr 185, s. 211–222.
[26] A. Zohar, L. Felz, Ritualistic behaviour in young children, „Journal of Abnormal Child
Psychology” 2001, nr 29, z. 2, s. 121–128.
[27] D. W. Evans i in., Magical beliefs and rituals in young children, „Child Psychiatry and
Human Development” 2002, nr 33, z. 1, s. 43–58.
[28] R. Klavir, D. Leiser, When astronomy, biology, and culture converge: Children’s conceptions
about birthdays, „The Journal of Genetic Psychology” 2002, nr 163, z. 2, s. 239–253; J.
D. Woolley, A. M. Rhoads, Now I’m 3: Young children’s concepts of age, aging, and birthdays,
„Imagination, Cognition and Personality” 2017, nr 38, z. 3, s. 268–289.
[34] H. Over, M. Carpenter, Putting the social into social learning: Explaining both selectivity
and fidelity in children’s copying behavior, „Journal of Comparative Psychology” 2012,
nr 126, z. 2, s. 182.
[35] C. H. Legare, M. Nielsen, Imitation and innovation: The dual engines of cultural learning,
„Trends in Cognitive Sciences” 2015, nr 19, z. 11, s. 688–699.
[36] R. W. Fairlie, F. Hoffmann, P. Oreopoulos, A community college instructor like me: Race
and ethnicity interactions in the classroom, „American Economic Review” 2014, nr 104, z. 8,
s. 2567–2591.
[41] J. Archer, The Nature of Grief: The Evolution and Psychology of Reactions to Loss, London:
Routledge, 1999.
Rozdział 3. Porządek
[1] H. Wayne, Bronislaw Malinowski: The influence of various women on his life and works,
„American Ethnologist” 1985, nr 12, z. 3, s. 529–540.
[3] B. Malinowski, Mit w psychologii ludów pierwotnych, przeł. T. Święcka, w: tegoż, Szkice
z teorii kultury, Warszawa: Książka i Wiedza, 1958, s. 521.
[4] Tamże.
[5] B. Malinowski, Argonauci Zachodniego Pacyfiku, red. i przeł. A. Waligórski, Warszawa:
PWN, 1967, s. 174.
[7] B. Malinowski, Magia, nauka i religia, przeł. T. Święcka, w: tegoż, Szkice z teorii kultury,
Warszawa: Książka i Wiedza, 1958, s. 464–465.
[10] J. Henslin, Craps and magic, „American Journal of Sociology” 1967, nr 73, s. 316–330.
[11] J. G. Frazer, Złota gałąź. Studia z magii i religii, przeł. J. Lutyński, Warszawa:
Państwowy Instytut Wydawniczy, 1962.
[12] C. Nemeroff, P. Rozin, The contagion concept in adult thinking in the United States:
Transmission of germs and interpersonal influence, „Ethos” 1994, nr 22, s. 158–186.
[13] Z. Chang, J. Li, The impact of in-house unnatural death on property values: Evidence from
Hong Kong, „Regional Science and Urban Economics” 2018, nr 73, s. 112–126.
[16] E. Flanagan, Superstitious Ritual in Sport and the Competitive Anxiety Response in Elite
and Non–Elite Athletes, niepublikowana praca dyplomowa, DBS eSource, Dublin Business
School, 2013, dostęp: 8.05.2023.
[18] R. Nadal, J. Carlin, Rafa, przeł. M. Studencki, Wrocław: Bukowy Las, 2012, s. 20.
[19] G. Keinan, Effects of stress and tolerance of ambiguity on magical thinking, „Journal of
Personality and Social Psychology” 1994, nr 67, s. 48–55.
[20] R. Sosis, Psalms for safety, „Current Anthropology” 2007, nr 48, z. 6, s. 903–911.
[21] G. Keinan, The effects of stress and desire for control on superstitious behavior, „Personality
and Social Psychology Bulletin” 2002, nr 28, z. 1, s. 102–108.
[25] M. Lang i in., Effects of anxiety on spontaneous ritualized behavior, „Current Biology”
2015, nr 25, z. 14, s. 1892–1897.
[28] C. H. Legare, A. L. Souza, Searching for control: Priming randomness increases the
evaluation of ritual efficacy, „Cognitive Science” 2013, nr 38, z. 1, s. 152–161.
[29] C. H. Legare, A. L. Souza, Evaluating ritual efficacy: Evidence from the supernatural,
„Cognition” 2012, nr 124, z. 1, s. 1–15.
[35] A. W. Brooks i in., Don’t stop believing: Rituals improve performance by decreasing anxiety,
„Organizational Behavior and Human Decision Processes” 2016, nr 137, s. 71–85.
[36] M. I. Norton, F. Gino, Rituals alleviate grieving for loved ones, lovers, and lotteries,
„Journal of Experimental Psychology: General” 2014, nr 143, z. 1, s. 266–272.
[37] M. Lang, J. Krátký, D. Xygalatas, D., The role of ritual behaviour in anxiety reduction:
An investigation of Marathi religious practices in Mauritius, „Philosophical Transactions of
the Royal Society B (Biological Sciences)” 2020, nr 375, doi:10.1098/rstb.2019.0431.
[38] K. Udupa i in., Alteration of cardiac autonomic functions in patients with major depression:
A study using heart rate variability measures, „Journal of Affective Disorders” 2007, nr 100,
s. 137–141.
[39] J. A. Whitson, A. D. Galinsky, Lacking control increases illusory pattern perception,
„Science” 2008, nr 322, z. 5898, s. 115–117.
[40] G. R. J. Hockey, Compensatory control in the regulation of human performance under stress
and high workload: A cognitive–energetical framework, „Biological Psychology” 1997, nr 45,
s. 73–93.
[41] L. Damisch, B. Stoberock, T. Mussweiler, Keep your fingers crossed! How superstition
improves performance, „Psychological Science” 2010, nr 21, z. 7, s. 1014–1020.
[42] W. F. Gayton i in., Effects of preshot routine on free-throw shooting, „Perceptual and
Motor Skills” 1989, nr 68, s. 317–318.
[43] D. J. Foster, D. A. Wiegand, D. Baines, The effect of removing superstitious behavior and
introducing a preperformance routine on basketball free-throw performance, „Journal of Applied
Sport Psychology” 2006, nr 18, s. 167–171.
Rozdział 4. Spoiwo
[1] M. Biesele, Religion and folklore, w: P. V. Tobias (ed.), The Bushmen, Cape Town: Human
& Rousseau, 1978, s. 169.
[3] P. Boyer, P. Liénard, Why ritualized behavior? Precaution systems and action parsing in
developmental, pathological and cultural rituals, „Behavioral and Brain Science” 2006, nr 29.
[14] M. Nielsen, The social glue of cumulative culture and ritual behavior, „Child Development
Perspectives” 2018, nr 12, s. 264–268.
[16] J. H. Park, M. Schaller, M. V. Vugt, Psychology of human kin recognition: Heuristic cues,
erroneous inferences, and their implications, „Review of General Psychology” 2007, nr 12,
s. 215–235.
[17] J. H. Shaver i in., The boundaries of trust: Cross-religious and cross-ethnic field experiments
in Mauritius, „Evolutionary Psychology” 2018, nr 16, z. 4, doi:10.1177/1474704918817644.
[18] R. McElreath, R. Boyd, P. J. Richerson, Shared norms and the evolution of ethnic markers,
„Current Anthropology” 2003, nr 44, s. 122–130.
[19] W. H. McNeill, Keeping Together in Time, Harvard University Press, Cambridge,
Mass., 1997.
[20] S. Wiltermuth, C. Heath, Synchrony and cooperation, „Psychological Science” 2009,
nr 20, z. 1, s. 1–5.
[21] M. Hove, J. Risen, It’s all in the timing: Interpersonal synchrony increases affiliation,
„Social Cognition” 2009, nr 27, z. 6; P. Reddish, R. Fischer, J. Bulbulia, Let’s dance together:
Synchrony, shared intentionality and cooperation, „PLOS ONE” 2013, nr 8, z. 8, artykuł e71182.
[27] N. J. Wen i in., Watch me, watch you: Ritual participation increases in-group displays and
out-group monitoring in children, „Philosophical Transactions of the Royal Society B
(Biological Sciences)” 2020, nr 375, z. 1805, doi:10.1098/rstb.2019.0437.
[28] R. N. Bellah, Religion in Human Evolution: From the Paleolithic to the Axial Age,
Cambridge, MA: Harvard University Press, 2011.
[29] Tamże.
[30] D. Stein i in., When alterations are violations: Moral outrage and punishment in response
to (even minor) alterations to rituals, „Journal of Personality and Social Psychology” 2021,
doi:10.1037/pspi0000352.
[31] Połączenie imienia Roosevelta i angielskiej nazwy święta: Thanksgiving (przyp.
tłum.).
[32] Q. Atkinson, Q., H. Whitehouse, The cultural morphospace of ritual form, „Evolution
and Human Behaviour” 2011, nr 32, z. 1, s. 50–62.
[33] H. Whitehouse, Modes of Religiosity, Walnut Creek, CA: Altamira, 2004.
Rozdział 5. Uniesienie
[1] É. Durkheim, Elementarne formy życia religijnego, przeł. A. Zadrożyńska, Warszawa:
PWN, 2010, s. 188.
[2] J. Bulbulia i in., Images from a jointly-arousing collective ritual reveal emotional
polarization, „Frontiers in Psychology” 2013, nr 4, artykuł 960.
[3] I. Konvalinka i in., Synchronized arousal between performers and related spectators in a fire-
walking ritual, „Proceedings of the National Academy of Sciences (PNAS)” 2011, nr 108,
z. 20, s. 8514–8519.
[11] C. J. Walker, Experiencing flow: Is doing it together better than doing it alone?,
„The Journal of Positive Psychology” 2010, nr 5, z. 1, s. 3–11.
[12] G. Baranowski-Pinto i in., Being in a crowd bonds people via physiological synchrony,
„Scientific Reports” 2022, nr 12, artykuł 613.
[2] H. Whitehouse, Rites of terror: Emotion, metaphor and memory in Melanesian init iation
cults, „The Journal of the Royal Anthropological Institute” 1996, nr 2, s. 703–715.
[3] E. Aronson, J. Mills, The effect of severity of init iation on liking for a group, „The Journal of
Abnormal and Social Psychology” 1959, nr 59, z. 2, s. 177–181.
[4] H. B. Gerard, G. C. Mathewson, The effect of severity of init iation on liking for a group:
A replication, „Journal of Experimental Social Psychology” 1966, nr 2, z. 3, s. 278–287.
[5] D. Xygalatas, M. Lang, Prosociality and religion, w: N. Kasumi Clements (ed.), Mental
Religion, New York: Macmillan, 2016, s. 119–133.
[6] D. Xygalatas i in., Extreme rituals promote prosociality, „Psychological Science” 2013b,
nr 24, z. 8, s. 1602–1605.
[7] R. J. Rielly, Confronting the tiger: Small unit cohesion in battle, „Military Review” 2000,
nr 80, s. 61–65.
[8] J. G. Gray, The Warriors, Lincoln, NE: University of Nebraska Press, 1959.
[9] H. Whitehouse, J. A. Lanman, The ties that bind us, „Current Anthropology” 2014, nr 55,
z. 6, s. 674–695.
[10] W. B. Swann i in., Identity fusion: The interplay of personal and social identities in extreme
group behavior, „Journal of Personality and Social Psychology” 2009, nr 96, z. 5, s. 995–
1011.
[11] W. B. Swann i in., Identity fusion and self-sacrifice: Arousal as a catalyst of pro-group
fighting, dying, and helping behavior, „Journal of Personality and Social Psychology” 2010,
nr 99, z. 5, s. 824–841.
[12] H. Whitehouse, Dying for the group: Towards a general theory of extreme self-sacrifice,
„Behavioral and Brain Sciences” 2018, nr 41, artykuł e192.
[13] D. Zeitlyn, Mambila Traditional Religion: Sua in Somie, rozprawa doktorska, University
of Cambridge, 1990, s. 122.
[14] M. D. Buhrmester, D. Zeitlyn, H. Whitehouse, Ritual, fusion, and conflict: The roots of
agro-pastoral violence in rural Cameroon, „Group Processes & Intergroup Relations” 2020,
doi:10.1177/1368430220959705.
[15] M. Newson i in., Brazil’s football warriors: Social bonding and inter-group violence,
„Evolution and Human Behavior” 2018, nr 39, z. 6, s. 675–683.
[16] A. Gómez i in., Admiration for Islamist groups encourages self-sacrifice through identity
fusion, „Humanities and Social Sciences Communications” 2021, nr 8, z. 1, artykuł 54.
Rozdział 7. Poświęcenie
[1] Darwin Correspondence Project, „Letter no. 2743”,
http://www.darwinproject.ac.uk/DCP-LETT-2743, dostęp: 23.10.2021.
[5] A. Jonaitis, Chiefly Feasts: The Enduring Kwakiutl Potlatch, Seattle, WA: University of
Washington Press, 1991.
[6] M. D. Sahlins, Poor man, rich man, big-man, chief: Political types in Melanesia and
Polynesia, „Comparative Studies in Society and History” 1963, nr 5, z. 3, s. 285–303;
M. Mauss, Szkic o darze. Forma i podstawa wymiany w społeczeństwach archaicznych,
w: Tegoż, Socjologia i antropologia, przeł. M. Król, K. Pomian, J. Szacki, Warszawa: PWN,
1973.
[7] T. Veblen, Teoria klasy próżniaczej, przeł. J. i K. Zagórscy, Warszawa: PWN, 1971.
[8] M. Amin, D. Willetts, J. Eames, The Last of the Maasai, London: Bodley Head, 1987.
[9] K. L. Nielbo i in., Structural differences among individuals, genders and generations as the
key for ritual transmission, stereotypy and flexibility, „Behaviour” 2017, nr 154, s. 93–114.
[10] K. McCarty i in., Optimal asymmetry and other motion parameters that characterise high-
quality female dance, „Scientific Reports” 2017, nr 7, z. 1, artykuł 42435.
[11] N. Neave i in., Male dance moves that catch a woman’s eye, „Biology Letters” 2010, nr 7,
z. 2, s. 221–224.
[13] J. Slone, The attraction of religion: A sexual selectionist account, w: J. Bulbulia i in. (eds),
The Evolution of Religion, Santa Margarita, CA: Collins Foundation Press, 2008.
[14] J. Bulbulia i in., Religion and parental cooperation: An empirical test of Slone’s sexual
signaling model, w: J. Slone, J. Van Slyke (eds), The Attraction of Religion, London:
Bloomsbury, 2015.
[15] D. M. Kelley, Why Conservative Churches Are Growing: A Study in Sociology of Religion,
New York: Harper & Row, 1972.
[16] L. Iannaccone, Why strict churches are strong, „American Journal of Sociology” 1994,
nr 99, z. 5, s. 1180–1211.
[17] F. Young, Init iation Ceremonies: A Cross-Cultural Study of Status Dramatization,
Indianapolis: Bobbs-Merrill, 1965.
[18] R. Sosis, H. Kress, J. Boster, Scars for war: Evaluating alternative signaling explanations
for cross-cultural variance in ritual costs, „Evolution and Human Behavior” 2007, nr 28,
s. 234–247.
[19] A. Cimino, The evolution of hazing: Motivational mechanisms and the abuse of newcomers,
„Journal of Cognition and Culture” 2011, nr 11, s. 241–267.
[20] J. Burns (reż.), Inside a Gang Init iation with the Silent Murder Crips, Vice video, 2017.
[21] D. Xygalatas i in., Social ineq uality and signaling in a costly ritual, „Evolution and
Human Behavior” 2021b, nr 42, s. 524–533.
[22] E. A. Power, Discerning devotion: Testing the signaling theory of religion, „Evolution and
Human Behavior” 2017a, nr 38, z. 1, s. 82–91.
[23] Tenże, Social support networks and religiosity in rural South India, „Nature Human
Behaviour” 2017b, nr 1, z. 3, s. 1–6.
[24] B. Ruffle, R. Sosis, Does it pay to pray? Costly ritual and cooperation, „The B. E. Journal
of Economic Analysis & Policy” 2007, nr 7, z. 1, artykuł 18.
[25] M. Soler, Costly signaling, ritual and cooperation: Evidence from Candomble, an Afro-
Brazilian religion, „Evolution and Human Behavior” 2012, nr 33, z. 4, s. 346–356.
[26] D. Xygalatas i in., Big gods in small places: The random allocation game in Mauritius,
„Religion, Brain and Behavior” 2017, nr 8, z. 2, s. 243–261.
[27] E. A. Power, Collective ritual and social support networks in rural South India,
„Proceedings of the Royal Society B (Biological Sciences)” 2018, nr 285,
doi:10.1098/rspb.2018.0023.
[28] R. Sosis, E. Bressler, Cooperation and commune longevity: A test of the costly signaling
theory of religion, „Cross-Cultural Research” 2003, nr 37, z. 2, s. 211–239.
[29] J. Henrich, The Secret of Our Success: How Culture Is Driving Human Evolution,
Domesticating Our Species, and Making Us Smarter, Princeton, NJ: Princeton University
Press, 2015.
[32] A. Norenzayan, Big Gods: How Religion Transformed Cooperation and Conflict,
Princeton, NJ: Princeton University Press, 2013.
[33] L. Festinger, H. W. Riecken, S. Schachter, Gdy proroctwo zawodzi. Koniec świata, który
nie nastąpił, tłum. M. Hołda, Kraków: Wydawnictwo WAM, 2012.
[34] Inzlicht, A. Shenhav, C. Y. Olivola, The effort paradox: Effort is both costly and valued,
„Trends in Cognitive Science” 2018, nr 22, z. 4, s. 337–349.
[40] Tamże.
[41] D. Xygalatas, P. Maňo, Ritual exegesis among Mauritian Hindus, „Religion” 2022, nr 52,
z. 3, s. 429–449.
Rozdział 8. Dobrostan
[1] P. Singh i in., Time investments in rituals are associated with social bonding, affect and
subjective health: A longitudinal study of Diwali in two Indian communities, „Philosophical
Transactions of the Royal Society B: Biological Sciences” 2020, nr 375, z. 1805,
doi:10.1098/rstb.2019.0430.
[2] J. Snodgrass, D. Most, C. Upadhyay, Religious ritual is good medicine for indigenous
Indian conservation refugees: Implications for global mental health, „Current Anthropology”
2017, nr 58, z. 2, s. 257–284.
[3] S. Zahran i in., Stress and telomere shortening among central Indian conservation refugees,
„Proceedings of the National Academy of Sciences of the United States of America”
2015, nr 112, z. 9, s. E928–936.
[4] J. Bulbulia i in., Images from a jointly-arousing collective ritual reveal emotional
polarization, „Frontiers in Psychology” 2013, nr 4, artykuł 960.
[5] D. Xygalatas i in., Effects of extreme ritual practices on health and well-being, „Current
Anthropology” 2019, nr 60, z. 5, s. 699–707.
[6] K. R. Klement i in., Extreme rituals in a BDSM context: The physiological and psychological
effects of the ‘dance of souls’, „Culture, Health & Sexuality” 2017, nr 19, z. 4, s. 453–469.
[7] Z. A. Memish i in., Emergence of medicine for mass gatherings: Lessons from the hajj,
„Lancet Infectious Diseases” 2012, nr 12, z. 1, s. 56–65.
[8] S. Tewari i in., Participation in mass gatherings can benefit well-being: Longitudinal and
control data from a North Indian Hindu pilgrimage event, „PLOS ONE” 2012, nr 7, z. 110, artykuł
e47291.
[9] A. D. Tian i in., Enacting rituals to improve selfcontrol, „Journal of Personality and Social
Psychology” 2018, nr 114, s. 851–876.
[10] C. Wood, Ritual well-being: Toward a social signaling model of religion and mental health,
„Religion, Brain & Behavior” 2016, nr 7, z. 3, s. 262–265.
[12] F. Ozbay i in., Social support and resilience to stress: From neurobiology to clinical practice,
„Psychiatry” 2007, nr 4, z. 5, s. 35–40.
[13] L. Liu, Z. Gou, J. Zuo, Social support mediates loneliness and depression in elderly people,
„Journal of Heath Psychology” 2014, nr 21, z. 5, s. 750–758.
[15] A. Newberg, M. R. Waldman, How God Changes Your Brain, New York: Ballantine
Books, 2010.
[16] R. Fischer i in., The fire-walker’s high: affect and physiological responses in an extreme
collective ritual, „PLOS ONE” 2014, nr 9, artykuł e88355.
[17] J. McClenon, Shamanic healing, human evolution, and the origin of religion, „Journal for
the Scientific Study of Religion” 1997, nr 36, z. 3, s. 345.
[20] D. Lester, Voodoo death, „OMEGA Journal of Death and Dying” 2009, nr 59, s. 1–18.
[2] G. Štrkalj, N. Pather (eds), Commemorations and Memorials: Exploring the Human Face of
Anatomy, Singapore: World Scientific Publishing Co, 2017.
[3] W. Pawlina i in., The hand that gives the rose, „Mayo Clinic Proceedings” 2011, nr 86,
z. 2, s. 139–144.
[4] A. B. Shev i in., Black Rock City Census: 2013–2019 Population Analysis, Black Rock, NE:
Black Rock City Census, 2020.
[6] Tamże.
[9] F. Ozenc, M. Hagan, Ritual design: Crafting team rituals for meaningful organizational
change, „Advances in Intelligent Systems and Computing: Proceedings of the Applied
Human Factors and Ergonomics International Conference” 2017, New York: Springer
Press.
[10] T. Kim i in., Work group rituals enhance the meaning of work, „Organizational
Behaviour and Human Decision Processes” 2021, nr 165, s. 197–212.
[11] C. Bell, Ritual Theory, Ritual Practice, Oxford: Oxford University Press, 1992.
[12] T. Deacon, The Symbolic Species: The Co-Evolution of Language and the Brain, New York:
Norton & Co, 1997.
[13] R. F. Inglehart, Giving up on God: The global decline of religion, „Foreign Affairs” 2020,
nr 99, s. 110.