You are on page 1of 232

Alice Lugen

Tragedia na Przełęczy Diatłowa


Historia bez końca
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie
publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to
dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka


Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu dzięki uprzejmości Fundacji Pamięci Grupy Diatłow

Copyright © by Alice Lugen, 2020

Opieka redakcyjna Jakub Bożek


Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Alicja Stępniak, Magdalena Tobik
Skład Pro Ewa Ostafin / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2 d.pl

I SB N 978-83-8191-047- 7
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Motto

1 Uparty prokurator i stajnie Augiasza


2 Maszyna do produkcji turystów
3 Studenci-turyści
4 Dzieci zimnej wojny
5 W drodze na Otorten
6 Kim był Siemion Zołotariow?
7 Zaginieni w krainie chaosu
8 Na miejscu tragedii
9 Przerwana sprawa kryminalna
10 Brzytwa Ockhama
11 Ciężar żałoby i knebla
12 Książka, która nigdy nie powstała
13 Czas, ludzie i słowa
14 W kółko

Podziękowania
Bibliografia
Przypisy końcowe
Przypisy
Kolofon
[…] przyczyną śmierci turystów była potężna siła.
Prokurator Lew Iwanow, maj 1959 roku

Przepraszam rodziny ofiar.


Prokurator Lew Iwanow, listopad 1990 roku
Rozdział 1

Uparty prokurator i stajnie Augiasza

W listopadzie 1990 roku prokurator Lew Nikitycz Iwanow, starszy doradca


wymiaru sprawiedliwości ZS R R , opublikował w prasie jeden z najdziwniejszych
artykułów w historii światowej kryminalistyki. W jednym tekście dotknął aż
trzech tematów tabu, do tej pory pilnie strzeżonych przed opinią publiczną.
Pierwszym była katastrofa w zakładzie atomowym Majak, o której Rosjanie
oficjalnie poinformowali dopiero w 1992 roku. Drugim – zestrzelenie
amerykańskiego samolotu rozpoznawczego marki Lockheed U-2 w pobliżu
Swierdłowska przez radzieckie rakiety przeciwlotnicze, poprzedzone
omyłkowym strąceniem własnego myśliwca. Trzecim zaś śledztwo kryminalne
dotyczące śmierci turystów na Uralu Północnym, dziś znanej jako „tragedia na
Przełęczy Diatłowa”.
Ostatnie wydarzenie było prokuratorowi szczególnie bliskie. To właśnie
Iwanow w 1959 roku prowadził sprawę z ramienia prokuratury obwodowej
w Swierdłowsku. Niespodziewanie przerwał wówczas dochodzenie,
a w protokole zawarł niejasną konkluzję: „[…] przyczyną śmierci turystów było
działanie potężnej siły”1.
Wielu czytelników artykułu doskonale pamiętało tajemnicze okoliczności
tragedii, w wyniku której zginęło dziewięcioro turystów. Niektórzy znali ich
osobiście, inni uczestniczyli w pogrzebach lub wspierali krewnych w żałobie.
Wydarzenie wstrząsnęło lokalną społecznością. Przez długie lata było
przedmiotem domysłów i plotek. Bliscy ofiar chętnie dzielili się z sąsiadami
i znajomymi informacjami uzyskanymi od prokuratury. Właśnie dlatego
większość mieszkańców Swierdłowska wiedziała, że turyści pod kierownictwem
Igora Diatłowa planowali zdobyć uralski szczyt Otorten, do którego nigdy nie
udało im się dotrzeć.
Okoliczności śmierci były rzeczywiście nietypowe: grupa z niewyjaśnionych
powodów rozcięła nożem namiot od środka, wybiegła na mróz, rozpaliła ognisko,
a następnie zamarzła. Większość była bez butów i wystarczająco ciepłej odzieży.
Wielu zastanawiało się nad przyczyną tego nieracjonalnego zachowania, lecz nikt
nie miał wątpliwości, że członkowie wyprawy zmarli w wyniku hipotermii.
Wszak niszczycielska potęga uralskich zim budziła – i wciąż budzi – respekt.
Nawet wśród rodowitych Rosjan.
Artykuł Iwanowa kazał zrewidować dotychczasowe wnioski. Prokurator
przeprosił rodziny ofiar za wprowadzenie w błąd. Pisał: „Wszystkim
powiedziano, że turyści znaleźli się w ekstremalnej sytuacji i zamarzli, ale nie
była to prawda. Prawdziwe przyczyny ich śmierci ukryto przed ludźmi. Znali je
tylko nieliczni: pierwszy sekretarz komitetu obwodowego partii – Andriej
Kirilenko, drugi sekretarz komitetu obwodowego partii – Afanasij Jesztokin,
prokurator rejonowy – N. Klimow[1], i autor tego artykułu, prowadzący
dochodzenie. Dziś zostałem sam. Kirilenko, Jesztokin i Klimow już nie żyją”2.
Iwanow wyjaśnił, że nie wszyscy uczestnicy ekspedycji zginęli wskutek
mrozu i że sekcje zwłok wskazały na śmiertelne w skutkach obrażenia. U dwóch
ofiar stwierdzono wieloelementowe skomplikowane złamania wielu żeber
z przemieszczeniem, które spowodowały obfite krwotoki wewnątrz klatki
piersiowej. Turystka imieniem Ludmiła doznała ponadto urazu przebicia serca
fragmentem złamanego żebra. Przyczyną śmierci Nikołaja był rozległy uraz
głowy i złamanie podstawy czaszki.
Powyższych informacji nie przekazano rodzinom. Krewni nie mieli również
świadomości, że zdjęte z ciał ubrania i próbki organów wewnętrznych prokurator
odesłał do laboratorium, aby specjaliści przebadali je na obecność
promieniowania. Wynik był pozytywny. Podwyższoną radioaktywność wykryto
na ubraniach wspomnianej już Ludmiły i Aleksandra, którego zwłoki znaleziono
kilka metrów od martwej dziewczyny.
Przecierający oczy ze zdumienia czytelnicy zapoznawali się z kolejnymi
kulisami śledztwa. Iwanow opisał dramatyczne okoliczności, w jakich ofiary
tragedii walczyły o życie: „Wyobraźcie sobie pień drzewa o grubości około
pięćdziesięciu do sześćdziesięciu centymetrów. Wspinali się nań, aby łamać
gałęzie do ogniska, które udało im się rozpalić. Na korze pozostały (uwierzcie mi,
że boję się o tym pisać) zamarznięte fragmenty wyszarpanych tkanek mięśni ud,
krew i strzępki ubrań”3. Wyjaśnił, że zamknął dochodzenie pod naciskiem
lokalnych władz partyjnych. Twierdził, że partia zabroniła mu kontynuować
śledztwo, zaś Afanasij Jesztokin osobiście wydał polecenie utajnienia
dokumentów oraz oddania ich służbom specjalnym. Sugerował, że tragedia na
Przełęczy Diatłowa była przedmiotem zainteresowania wielu polityków, między
innymi Nikity Chruszczowa, którego o sprawie poinformował Andriej Kirilenko.
Podkreślał, że przerwanie dochodzenia nie było suwerenną decyzją, ale
koniecznością podporządkowania się presji władz i przełożonych. „Taki wówczas
panował porządek w naszym kraju i to nie my byliśmy odpowiedzialni za jego
wprowadzenie” – napisał. Do pokrzywdzonych skierował słowa: „Przepraszam
rodziny ofiar. […] Próbowałem zrobić wszystko, co tylko mogłem. Niestety,
w naszym kraju działała, jak ją nazywają prawnicy, »niezwyciężona siła«. Jej
pokonanie staje się możliwe dopiero teraz”4.
Przez kolejnych siedem lat Iwanow zajmował się śledztwem, które zmuszony
był porzucić. Liczył, że przemiany polityczne wywołane pierestrojką i rozpadem
ZS R R umożliwią wznowienie dochodzenia. W jego ojczyźnie wiele się zmieniło.
Choćby to, że Swierdłowsk od nowa przemianowano na Jekaterynburg, gdyż
poprzednią nazwę, utworzoną od nazwiska Jakowa Swierdłowa, organizatora
mordu rodziny carskiej, uznano za zbyt kontrowersyjną. Pojawiły się wolne
wybory i wolna prasa.
Iwanow współpracował z dziennikarzami, starając się nagłośnić sprawę. Córce
wyjawił, że materiał dowodowy w postaci klisz fotograficznych wykradł z akt
śledczych i trzyma w swoim mieszkaniu. Pisał, do kogo się dało, zdeterminowany
do tego stopnia, że wysłał list z prośbą o pomoc nawet do Borysa Jelcyna.
Niestety, zmarł, nie doczekawszy odpowiedzi. Podobnie było z listami rodziców
tragicznie zmarłych turystów. Pełne rozpaczliwych błagań o wyjaśnienie
okoliczności śmierci dzieci napływały przez długie lata zarówno do organów
partyjnych, jak i do zatrudniającej Iwanowa prokuratury.
Publikacja prokuratora wywołała gwałtowny wzrost zainteresowania tragedią.
Dziś w Rosji badaniem jej okoliczności zajmuje się blisko osiemnaście tysięcy
osób skupionych w internetowych społecznościach oraz wokół Fundacji Pamięci
Grupy Diatłowa prowadzonej przez Jurija Kuncewicza. Napisano na ten temat
kilkanaście książek, nakręcono liczne filmy dokumentalne, przygotowano tysiące
artykułów. Na Uniwersytecie Uralskim[2] w każdą rocznicę wydarzenia odbywa
się konferencja poświęcona pamięci ofiar.
W Polsce temat podjęło wielu dziennikarzy i blogerów, a dramat uczestników
wyprawy stał się inspiracją do stworzenia gry komputerowej. Zainteresował
również media w Stanach Zjednoczonych, co zaowocowało licznymi artykułami,
książkami i filmem fabularnym. Internauci i dziennikarze sformułowali ponad
siedemdziesiąt hipotez dotyczących przyczyn śmierci turystów. Jurij Kuncewicz,
prezes Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa, jest posiadaczem obszernego archiwum
publikacji i dokumentów, w których opisano blisko setkę domniemanych
scenariuszy wydarzenia.
W 1990 roku Iwanow pragnął przede wszystkim przykuć uwagę czytelników.
Chciał, aby ludzie zaczęli mówić o tragedii, interesować się kulisami śledztwa.
Ten cel niewątpliwie osiągnął. Dzięki niemu wydarzenia na Przełęczy Diatłowa
doczekały się miana jednej z największych zagadek XX wieku.
Niestety – paradoksalnie – artykuł Iwanowa utrudnił pracę dziennikarzom
śledczym, którzy chcieli dotrzeć do akt sprawy. Wpadli do archiwów jak burza
i… zderzyli się z twardą niczym kamień, wszechmocną pięścią biurokracji.
Dokumenty nie były jawne. Teoretycznie zostały utajnione na dwadzieścia pięć
lat, praktycznie na pięćdziesiąt. Do 28 maja 2009 roku tylko nieliczni zapoznali
się z wybranymi materiałami, po przebyciu niezwykle skomplikowanej drogi
formalnej: składania podań, wyjaśnień, oświadczeń i skompletowania plików
specjalnych zezwoleń. Nikt nie wiedział, jakim kryteriom podlega wydawanie
zgody. Zasady zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wielu osobom odmówiono
wglądu.
Sprawie kryminalnej prowadzonej przez prokuratora Iwanowa nie nadano
sygnatury. Tym samym akta również jej nie miały. Nie wiadomo było, jak
wypełniać oficjalne druki, a przede wszystkim, co wpisać w rubryce „sygnatura
akt”. Może zostawić ją pustą? Nie. Niekompletne wnioski odrzucano
automatycznie. Wpisać inną sygnaturę? Nie, ponieważ byłoby to jednoznaczne
z otrzymaniem innych akt. Może zamieścić wyjaśnienie? Nie. Rubryka
„sygnatura akt” jest przewidziana wyłącznie dla sygnatury, pod rygorem
automatycznego odrzucenia wniosku. To może dołączyć do formularza krótkie
pismo z wyjaśnieniem, dlaczego rubryka jest pusta? Nie, ponieważ urzędnik
państwowy czyta wyjaśnienia załączone tylko do poprawnie wypełnionych
formularzy.
W wielu archiwach ZS R R interesantów traktowano jak intruzów, wyraźnie
dając im do zrozumienia, że nie są mile widziani. Pracownicy urzędowali
w biurach wyglądających tak, jak gdyby czas zatrzymał się w nich dekady temu.
Stukali palcami w długie regulaminy i ciężko wzdychali. „Jesteście
dziennikarzami śledczymi? Ech… Będziecie pisać wielką książkę o Przełęczy
Diatłowa? Eeech… A nie umiecie wypisać formularza wielkości spodeczka?
Eeeeech…”.
Po lekturze artykułu prokuratora Iwanowa lawinowy wzrost liczby
zainteresowanych spowodował, że procedury zaostrzono jeszcze bardziej. Przez
długie lata dziennikarze i badacze tragedii nie mieli swobodnego wglądu do akt
dochodzenia. Tym samym nie mogli sprawdzić kwestii, która intrygowała ich
najbardziej: czy Iwanow napisał prawdę? Jeśli nie, sprawę należałoby
potraktować jak kuriozum rodzące kolejne wątpliwości: co chciał osiągnąć
i czemu służył ten dziwaczny zabieg, jawnie prowokujący polityków
z pierwszych stron gazet?
Młodsze pokolenie dziennikarzy ćwierć wieku po publikacji nie mogło
nadziwić się zupełnie innej sprawie. Dlaczego prokurator udostępnił tak ważne
informacje i jednocześnie zamieścił przeprosiny w jednym artykule, któremu
nadał niezbyt fortunny tytuł Tajna ogiennych szarow [Tajemnica ognistych kul]?
Czy można potraktować poważnie tekst rozpoczynający się od akapitu
o latających spodkach, który, najdelikatniej mówiąc, sugeruje, że jego autor ma
nierówno pod sufitem? Jak to się stało, że po tak idiotycznym preludium
prokurator najspokojniej w świecie racjonalnie omawia ważne dla jego rodaków
wydarzenia historyczne i kulisy śledztwa?
Szybko ustalono, że publikacja Iwanowa wpisywała się w ogólny trend
w czasach pierestrojki. W ówczesnej prasie aż roiło się od latających talerzy, gdyż
z niepojętych przyczyn w kraju pełnym problemów ludzie postanowili nie
dostrzegać żadnego z nich. Zamiast tego ekscytowali się strachem przed
nieistniejącymi zagrożeniami nie z tego świata. Cóż, czytelnicy wszystkich gazet
uwielbiali takie historie i to od nich rozpoczynali lekturę. Z tego powodu artykuły
najsprytniejszych publicystów otwierał temat „na topie”, a kiedy już przykuł
uwagę, porzucano niedorzeczny wątek i przechodzono do meritum. Na przykład
do kwestii gospodarczych czy zmian politycznych. Rosyjscy dziennikarze
pracujący w redakcjach w 1990 roku zgodnie zapewniali, że na miejscu Iwanowa
zrobiliby dokładnie tak samo. Gdyby we wstępie padło: „Jestem prokuratorem,
mam do przekazania ważne informacje, proszę o uwagę”, prawdopodobnie mało
kto zainteresowałby się dalszym ciągiem. W takim stylu utrzymane były bowiem
odezwy partyjnych towarzyszy do narodu, a tych czytelnicy mieli serdecznie
dosyć.
Wyjaśnienie zagadki pierwszego akapitu zajęło młodym dziennikarzom
zaledwie kilka dni, co oczywiście nie oznaczało, że pozostałe kwestie okażą się
równie proste. Nie co dzień trafia się tajemniczy prokurator z tajemniczymi
naciskami na tajemnicze śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci tajemniczych
ludzi…
Związek Radziecki nie słynął ani z porządku, ani z rzetelnych publikacji.
Nikogo zatem nie zaskoczyły sprzeczności w źródłach i chaos w archiwach.
Jednak skala zjawiska przekroczyła wszelkie wyobrażenia. Na niewysokiej
uralskiej górze wyrosły istne Himalaje bałaganu. Ci, którzy pragnęli rozpracować
tragedię na Przełęczy Diatłowa, myśleli podobnie: trzeba przeczytać akta, kilka
książek, popytać świadków. Miesiąc pracy i sprawa zamknięta. Po kilku latach
zmieniali zdanie. „Wstydzę się tamtej naiwności”. „Śmiać mi się chce, kiedy to
sobie przypominam. Byłem żywym dowodem na efekt Dunninga-Krugera”.
„Napisz swoim czytelnikom, że jeśli ktokolwiek ręczy głową za własną hipotezę,
wynika z tego tylko jedno: nie ceni swojej głowy”. Niektórzy dziennikarze
śledczy porzucali pracę i wściekali się na samą myśl o przełęczy. Bez owijania
w bawełnę mówili: „Jeden wielki pierdolnik! W każdym źródle jest co innego!
Za nic na świecie, za żadne pieniądze nie będę w tym grzebać!”.
Rozdział 2

Maszyna do produkcji turystów

Igor Diatłow i jego towarzysze, którzy zimą 1959 roku planowali zdobyć szczyt
Otorten, nie byli wizjonerami, marzycielami ani kreatorami nowych trendów.
Stanowili trybiki w wielkiej machinie napędzanej budżetem partii
komunistycznej, produkującej taśmowo podróżników i zagospodarowującej
wolny czas młodych ludzi.
Turystyka cieszyła się w ZS R R niezwykłą popularnością. Wkrótce po
zakończeniu II wojny światowej[3] otwarto biura podróży na Krymie i na
Północnym Kaukazie. Organizowano wyprawy mające uczcić pamięć bohaterów
wojennych, odtwarzające przebyte przez nich szlaki bojowe. Szerokim echem
w prasie odbiła się ekspedycja z 1945 roku na trasie Leningrad–Moskwa. Jej
uczestnicy w hołdzie dla Armii Czerwonej pokonali ponad siedemset czterdzieści
kilometrów na rowerach5. Trzy lata później Komitet Centralny KP ZR wydał
dekret poświęcony turystyce, w którym zalecał jej promocję oraz stworzenie
obywatelom dogodnych warunków do jej uprawiania. Rada Ministrów ZS R R
opracowała uchwały dotyczące zasad ruchu turystycznego. Turystykę uznano za
dyscyplinę sportową i wkrótce uregulowano kryteria przyznawania medali
i specjalnych odznaczeń osobom wybitnie dla niej zasłużonym.
Władze postanowiły dołożyć wszelkich starań, aby zainteresować tą
aktywnością młodych ludzi. W latach pięćdziesiątych XX wieku radzieccy
studenci mieli ograniczone możliwości rozrywki. Telewizory znajdowały się
tylko w nielicznych, najbogatszych domach. Kina i teatry wymagały opłat za
bilety, co nie zawsze udawało się pogodzić z bieżącymi wydatkami i skromnym
uczelnianym stypendium. Partia komunistyczna obawiała się, że młodzież,
pozostawiona sama sobie, zacznie spędzać wolny czas jak jej rówieśnicy
w krajach zachodnich. Ta wizja wywoływała powszechne zgorszenie, gdyż życie
studentów po drugiej stronie żelaznej kurtyny radziecka propaganda malowała
w najczarniejszych barwach. Zwracano między innymi uwagę na zgubne skutki
nadużywania alkoholu, narkotyków, na degenerację moralną i nagminne
przerywanie nauki przez dziewczęta z powodu nieplanowanej ciąży.
Zainteresowanie młodych Rosjan turystyką uznano za remedium idealne.
Dlatego na uczelniach tworzono kluby sportowe, w ramach których
powstawały sekcje turystyczne. W największych miastach powołano komisje tras
turystycznych, akceptujące plany wypraw i służące wszelką pomocą w ich
organizacji. W 1957 roku uregulowano prawnie działanie powyższych instytucji
poprzez uchwałę o zasadach organizacji, obowiązkach organizatorów,
kierowników i uczestników wypraw turystycznych oraz uchwałę o pracy komisji
tras turystycznych6. Żadna wyprawa nie mogła dojść do skutku, jeśli nie wyraziły
na nią zgody powołane organy administracyjne. Teoretycznie wszystko wyglądało
idealnie, niestety praktyka pozostawiała wiele do życzenia. Największym
zagrożeniem dla turystów stały się, paradoksalnie, struktury powołane do
zapewnienia im bezpieczeństwa.
W latach 1949–1954 na rozwój i promocję turystyki władze Związku
Radzieckiego wydały prawie sześćdziesiąt milionów rubli7. W kolejnych latach
kontynuowano projekt, hojnie dofinansowując wyprawy organizowane przez
studentów wyższych uczelni. Poszczególne kluby sportowe dysponowały
wyposażeniem, użyczanym nieodpłatnie, w skład którego wchodziły: namioty,
plecaki, narty, kurtki i buty. Dotacje otrzymywała każda wyprawa, a studiujący
turyści znajdujący się w szczególnie trudnej sytuacji finansowej mogli poprosić
o pokrycie wszystkich kosztów, w tym przejazdu i wyżywienia. Studenckie
podróże po kraju były zatem bardzo tanie, bywało, że darmowe.
Od akademickich turystów oczekiwano kondycji fizycznej – i anielskiej
cierpliwości, niezbędnej do stawienia czoła skomplikowanym procedurom
formalnym i potężnej biurokracji. Stosowne uchwały i dekrety regulowały niemal
każdy aspekt wyprawy. Spełnienie wynikających z nich wymogów formalnych
spoczywało na barkach kierownika ekspedycji. To on odpowiadał za uzyskanie
zezwolenia. To on składał stosowny wniosek opisujący cel wyprawy, jej
szczegółowy przebieg, a także wyposażenie. Przygotowywał do zatwierdzenia
wykaz uczestników, poszerzony o opis ich dotychczasowych doświadczeń,
i komplet dokumentów zdrowotnych potwierdzony przez komisję medyczną.
Władza wysoko ceniła wyprawy, które poza walorami turystycznymi służyły
celom edukacyjnym lub patriotycznym, na przykład poznawaniu folkloru,
tradycji, historii kraju czy wypełnianiu zaleceń Komsomołu. Stosowne informacje
na ten temat należało oczywiście dołączyć do wniosku, najlepiej ze wskazaniem
źródeł naukowych. Po zakończeniu ekspedycji niezbędne było przygotowanie
sprawozdania, nierzadko liczącego kilkadziesiąt stron.
Czy zdarzało się, że młodzi ludzie machali ręką na sterty papierów i po prostu
jechali na wycieczkę? Nigdy. Bez formalnej zgody władz wyprawa nie
otrzymałaby dofinansowania ani wyposażenia. Bez niej w każdym mieście
studentom groziło zatrzymanie przez milicję i zapytanie, co tu robią i po co
przyjechali. W takim wypadku trzeba było okazać stosowny dokument
z pieczątką, niepozostawiający wątpliwości, że na podróż wyraził zgodę
odpowiedni organ. Nawiasem mówiąc, wielu studentów marzyło o medalach
i odznaczeniach, których otrzymanie nie było możliwe bez udokumentowania
doświadczenia urzędowym potwierdzeniem udziału we wcześniejszych
ekspedycjach.
Poziom trudności wypraw turystycznych mierzono w trzystopniowej skali.
Najłatwiejsze odbywały się w powszechnie dostępne miejsca i nie wymagały od
uczestników wybitnej kondycji ani praktyki. Do drugiej kategorii kwalifikowały
się ekspedycje w rejony odludne i trudno dostępne, przewidujące długie uciążliwe
marsze, lub te organizowane zimą. Najwyższa, trzecia, zarezerwowana została dla
wypraw wymagających od uczestników ponadprzeciętnej wydolności
i doświadczenia. Ich celem były tereny dotychczas niezbadane i potencjalnie
niebezpieczne.
Wyprawę na Otorten zaliczono do tej ostatniej kategorii.
Aby uzyskać od partii wyższe dofinansowania dla akademickich klubów
sportowych, uczelnie musiały wykazywać się sukcesami. Dlatego starano się
organizować jak najwięcej wypraw i skrupulatnie dokumentowano ich
osiągnięcia. Najwyżej ceniono ekspedycje ekstremalne. Namawiano studentów
do podejmowania ryzyka i nagradzano ich za brawurę. Najbardziej
doświadczonym, po odbyciu dziesięciu trudnych wypraw, nadawano prestiżowy
tytuł Mistrza Sportu ZS R R w Turystyce. Poszczególne miasta i uczelnie podjęły
niezdrową rywalizację, której istota sprowadzała się do statystyk. Która
politechnika zorganizuje więcej supertrudnych wejść? Która sekcja turystyczna
zdobędzie więcej szczytów w sezonie zimowym? Ilu turystycznych mistrzów
sportu mieszka w danym okręgu i kto pierwszy zdobył prestiżowy tytuł?
Warto pamiętać, że ówczesna technika nie zawsze umożliwiała kontakt ze
śmiałkami i wezwanie pomocy w razie wypadku. W 1959 roku w ZS R R typowy
radionadajnik ważył od sześciu do ośmiu kilogramów8. Lżejszych nie
sprzedawano. Urządzenia działające na znaczną odległość były tak wielkie
i ciężkie, że po prostu nie nadawały się do noszenia w plecakach.
Wyprawę grupy Diatłowa nadzorowały dwie instytucje: Komisja Tras
Turystycznych (KTT ) przy Swierdłowskim Instytucie Kultury Fizycznej i Sportu
oraz Sekcja Turystyczna Klubu Sportowego Politechniki Uralskiej. Klubem od
1955 roku kierował Lew Gordo, któremu bardzo zależało na sukcesach
podopiecznych. Niestety, rozmycie odpowiedzialności pomiędzy obie
wymienione organizacje wywoływało chaos i w praktyce oznaczało, że szef
klubu nie wiedział, dokąd podróżowali studenci. W trakcie składania zeznań
w prokuraturze Gordo oświadczył: „Nie otrzymywałem planów trasy od
kierowników grup turystycznych. Obecnie również nikt mi ich nie dostarcza.
Tą sprawą zajmuje się sekcja turystyczna. Protokół Komisji Tras Turystycznych
powinien zostać odebrany od Igora Diatłowa przy wydawaniu mu ekwipunku.
Nie pamiętam, kto mu go wydał. Nie znałem miejsca, do którego udała się grupa
Igora Diatłowa. To powinno być w gestii Komisji Tras Turystycznych”9.
Nie wziął pod uwagę, że komisja również mogła nie mieć pojęcia
o dokładnym przebiegu wyprawy. Przyczyna tkwiła w mechanizmie rejonizacji –
potencjalnych podróżników prawo obligowało do kontaktowania się z najbliższą
KTT . Tym sposobem komisja z Ałtaju akceptowała plany wyprawy po Jakucji,
a komisja jakucka zatwierdzała projekty ekspedycji po Ałtaju. Takie rozwiązanie
mogłoby działać pod warunkiem odpowiedniego przepływu informacji oraz
dysponowania szczegółowymi mapami terenu. Niestety, komunikacja
szwankowała, a mapy wielu regionów ZS R R utajniono. Ich udostępnianie
i kopiowanie traktowano jak złamanie tajemnicy państwowej i karano
z najwyższą surowością.
Przykładem regionu, którego map nie wolno było sporządzać, kopiować, ani
nawet posiadać bez specjalnego zezwolenia, był Ural Północny, obrany za cel
przez ekipę Igora Diatłowa. W czasach zimnej wojny na Uralu testowano broń
i prowadzono liczne operacje w lokalnych jednostkach wojskowych i na
poligonach. Ponadto działały tam łagry dla więźniów politycznych, założone
z rozkazu Stalina. Kraina słynęła z cennych kruszców, w tym zasobów złota,
zatem dostęp do uralskich map był przywilejem nielicznych. Turystom
pozostawało wyłącznie posługiwanie się kompasem, poleganie na własnej intuicji
lub doświadczeniach poprzednich ekspedycji. Powszechną praktyką było
korzystanie z rad miejscowych, leśników oraz geologów, doradzających dogodne
szlaki pomiędzy znanymi im odcinkami trasy.
Studenci ze Swierdłowska chętnie odwiedzali Ural Północny. Komisja Tras
Turystycznych wydawała zezwolenia na wyprawy w okolice łagrów i poligonów.
Zdarzało się, że natykano się na trasie na żołnierzy z Uralskiego Okręgu
Wojskowego. Ekipa Igora Diatłowa zrobiła sobie nawet z nimi zdjęcia. Żołnierze
odnosili się do turystów z sympatią, nie mając zapewne pojęcia, że ich dowódcy
nie informowali komisji o planowanych manewrach chronionych tajemnicą
państwową.
Potężnym wyzwaniem dla kierownictwa i uczestników studenckich ekspedycji
było wyposażenie. Współcześni turyści pragnący zdobyć zimą uralski szczyt
z pewnością zabraliby ze sobą ubrania termiczne, śpiwory, nieprzemakalne buty,
maty izolacyjne, kuchenki i folię ochronną. W 1959 roku w ZS R R żadna
z powyższych rzeczy nie była dostępna. Wieloosobowe namioty należało uszyć
samodzielnie z mniejszych. Zamiast śpiworów zabierano kołdry. Ubrania suszono
nad ogniskiem, namioty rozbijano na nartach, izolowano od podłoża rozłożonymi
płasko, uprzednio opróżnionymi plecakami. Folia była towarem na wagę złota,
sprzedawanym wyłącznie w aptekach, na specjalne zamówienie, po uzyskaniu
zezwolenia na zakup. Jej zdobycie graniczyło z cudem, zatem turyści
samodzielnie szyli torebki i worki z ceraty do pakowania produktów, które nie
powinny zamoknąć. Elementarnym wyposażeniem była igła z nitką, sprzęt
pozwalający naprawiać poprzecierany i rwący się brezent namiotów, domowej
roboty woreczki, samodzielnie wykonane kurtki sztormowe i ceratowe wkładki
do butów mające chronić przed przemakaniem. Oraz nieustannie prujące się
i pękające paski od obciążonych plecaków.
Także zapewnienie wyprawie zapasów żywności wiązało się z licznymi
trudnościami. W sklepach brakowało niemal wszystkiego; często nie udawało się
kupić nawet czekolady, tego niezbędnego zastrzyku kalorii w trakcie
wzmożonego wysiłku fizycznego. Grupa Diatłowa nie była wyjątkiem – jej
członkowie wykorzystywali do pokrzepiania się cukier w kostkach.
Najtrudniejsze były wyprawy zimowe, dodatkowo wymagające walki
z mrozem i śniegiem. Na Uralu Północnym występują duże wahania dobowe
temperatury – w ciągu dnia może być ona dodatnia, kilka minut po zachodzie
słońca pojawia się silny mróz, który nocami dochodzi nawet do minus trzydziestu
stopni Celsjusza. W latach pięćdziesiątych każda ekspedycja stawała zatem przed
skomplikowanym wyzwaniem: jak ogrzać namiot nocą? Nie istniała metoda
idealna. Potwornie ciężkie żeliwne piecyki były zbyt nieporęczne w transporcie,
a na dodatek ich używanie rodziło liczne komplikacje. Wymagały zamontowania
systemu rur odprowadzających dym na zewnątrz, które również należało ze sobą
nosić. Podtrzymywanie ognia wiązało się z koniecznością pełnienia dyżurów;
następnego dnia niewyspani członkowie wyprawy radzili sobie gorzej od
towarzyszy. Nic dziwnego, że studenci należący do sekcji turystycznych
nierzadko rezygnowali z używania nieporęcznego sprzętu.
Zjawisko było tak powszechne, że doczekało się nazwy: zimny nocleg. Ekipa
Diatłowa odbyła ich kilka, zawsze poprzedzonych rozpaleniem ogniska w pobliżu
namiotu i zjedzeniem ciepłego posiłku na kolację. Ogień płonął każdego
wieczoru, także po to, by ubrania i buty choć trochę podeschły. Stosowano
wprawdzie zewnętrze ochraniacze na obuwie, mocowane gumką pod kolanami,
które dodatkowo zabezpieczały przed wilgocią, lecz były wyjątkowo niewygodne
i często ulegały uszkodzeniom przez wiązania narciarskie.
Z formalnego punktu widzenia uczestnicy grupy Diatłowa, i innych
studenckich wypraw turystycznych, nie przebywali na wycieczce, ale w delegacji.
Przyczyna tkwiła w mechanizmie finansowania. Każda dotacja od sekcji
turystycznych i klubów sportowych wymagała rozliczenia. Dlatego kierownik
ekspedycji otrzymywał druk delegacji, na którym odnotowywał wszystkie
wydatki, zaznaczał daty przebycia kolejnych odcinków trasy i poniesione z tego
tytułu koszty. Wyprawy turystyczne w ZS R R w niczym nie przypominały
spontanicznych eskapad. Każdy uczestnik miał przydzielone obowiązki i pełnił
rozmaite funkcje o szumnych nazwach, na przykład „kierownik działu
gospodarczego” czy „kierownik działu zaopatrzenia”. Ową hierarchię traktowano
bardzo poważnie. Codziennie wyznaczano osoby do pełnienia dyżurów i dbania
o sprawy bieżące. Ekipa solidarnie uczestniczyła w rozbijaniu i zwijaniu
obozowiska. Wspólnie rąbano drwa na opał i przygotowywano posiłki.
Kierownicy wypraw dbali, by wszyscy sprawiedliwie dźwigali ciężkie
i nieporęczne przedmioty, zwłaszcza kłopotliwe zrolowane namioty, żeliwne
piecyki i metalowe wiadra. Wszystkie ekspedycje prowadziły dzienniki. Zapiski
każdego dnia nanosiła inna, wyznaczona osoba. Panowała żelazna dyscyplina,
decyzjom kierownika podporządkowywano się bez szemrania. Uchwały,
rozporządzenia i kodeksy dobrych praktyk regulowały niemal każdy aspekt życia
w grupie i nie pozostawiały miejsca na spontaniczność i fantazję.
Wyprawę Igora Diatłowa wyróżniał nietypowy szczegół, którego nie
przewidywała żadna z formalnych procedur. Otóż na początku 1959 roku sekcja
turystyczna przy Politechnice Uralskiej wybrała nowy zarząd, w skład którego
wszedł Jurij Doroszenko10, planujący wspólnie z Diatłowem zdobycie Otortenu.
To niosło dylemat – Igor Diatłow był wprawdzie kierownikiem wyprawy, ale
podlegał zwierzchnictwu władz sekcji, która przyznawała dofinansowanie.
Ponadto niemal w ostatniej chwili dołączył do grupy niejaki Siemion Zołotariow,
który przedstawił się jako przewodnik, podczas gdy na poprzednich wyprawach
Igor pełnił tę funkcję samodzielnie. Gdyby w grupie doszło do konfliktu
w kwestii wyboru trasy, zarówno Diatłow i Doroszenko, jak i nowy uczestnik
ekspedycji dysponowaliby argumentem uzasadniającym prawo każdego z nich do
rozstrzygnięcia sporu. Co gorsza, w świetle obowiązujących procedur każdy
z nich miałby rację.
Z perspektywy czasu działalność radzieckich organizacji turystycznych
w latach pięćdziesiątych oceniana jest negatywnie. Pośród wielu uzasadnionych
zarzutów podnosi się kwestię mechanizmów uznawanych za wysoce
niebezpieczne. Zalicza się do nich: wywieranie presji na wyniki, pochwałę
brawury i pozbawianie ludzi poczucia odpowiedzialności za bezpieczeństwo
własne i innych. Ułudę, że mają wpływ na cokolwiek, dawały im kwity od
stosownych organów – ze zgodą na wyprawę.
Rozbudowane do granic możliwości procedury skutkowały fałszywym
wrażeniem, że wszystko jest pod kontrolą. W praktyce nie były jednak
przestrzegane i nie spełniały swojej funkcji. Dochodziło do wielu wypadków;
niektórym z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa zdarzały się one już wcześniej.
W 1957 roku, podczas ekspedycji na Sajany, Ludmiłę Dubininę przypadkiem
postrzelił w nogę myśliwy. Turyści znajdowali się wówczas kilkanaście
kilometrów od najbliższej osady. Przez całą drogę koledzy nieśli ranną na rękach,
starając się zatamować krwawienie bandażem i zrolowanymi ubraniami. Zinę
Kołmogorową na jednej z poprzednich wypraw ukąsiła jadowita żmija.
Na szczęście ekipa przebywała wówczas blisko ludzkich siedzib, a ich
mieszkańcy mieli specyfiki neutralizujące jad.
Władze ZS R R nie prowadziły statystyk uwzględniających drobne incydenty,
urazy i złamania. Liczono natomiast wypadki śmiertelne. W latach 1959–1960
w trakcie wypraw turystycznych zginęło ponad sto pięćdziesiąt osób. Część
tragedii wydarzyła się na wycieczkach zorganizowanych dla pracowników
prestiżowych zakładów pracy, więc sprawa zainteresowała Centralną Radę
Związków Zawodowych. Po pobieżnym zbadaniu okoliczności śmierci
i przyjrzeniu się mechanizmom funkcjonowania organizacji turystycznych
postanowiono zlikwidować sekcje turystyczne i lokalne organy zatwierdzające
trasy wypraw. 17 marca 1961 roku Wszechzwiązkowa Centralna Rada Związków
Zawodowych wydała stosowną uchwałę11, która miała na celu ograniczenie
amatorskiej turystyki i zmniejszenie liczby incydentów.
Nie udało się. Podpisanie uchwały zostało poprzedzone debatą o turystyce
toczoną na łamach regionalnej i ogólnokrajowej prasy o wielkich nakładach.
Dyskusja wywołała skutek odwrotny do zamierzonego: czytelnicy, którzy nigdy
dotychczas nie podróżowali, postanowili wybrać się w góry i zdobyć słynne
szczyty. Wątpili, że zimowe wędrówki po Uralu i Syberii są tak trudne, jak
przedstawiali to dziennikarze. Uznali ofiary wypadków za nieudolne fajtłapy
i postanowili odtworzyć ich szlaki, by udowodnić sobie i znajomym, że zrobią to
znacznie lepiej. Efekt był piorunujący: w 1961 roku śmierć poniosło blisko
dwustu turystów.
Władza zorientowała się, że nowe prawo tylko pogłębiło problem, zamiast go
rozwiązać. W ciągu kolejnych miesięcy staranniej przeanalizowano sytuację
i 20 lipca 1962 roku podjęto uchwałę o dalszym rozwoju turystyki, która
wprowadziła gruntowne reformy systemu i zlikwidowała jego dotychczasowe
słabości.
W zestawieniach statystycznych śmierć członków grupy Diatłowa stanowiła
wyłącznie suchą liczbę. Pozornie wyglądała na zimowy incydent
w niebezpiecznej okolicy. Jeden z wielu podobnych, ponieważ już wcześniej
zdarzało się, że zimą ginęli wszyscy uczestnicy ekspedycji. Niewątpliwie przykry,
ale niewyróżniający się niczym szczególnym.
Każdy, kto dotarłby do akt śledczych uznałby, że okoliczności tego wypadku
zdecydowanie odbiegają od innych. Nie było to jednak możliwe, gdyż decyzją
władz partyjnych dokumenty utajniono.
Rozdział 3

Studenci-turyści

Rygorystyczne regulaminy wypraw pozostawiały ich kierownikom i uczestnikom


zaledwie jeden obszar swobody: studenci mogli samodzielnie decydować
o składzie ekipy, kierując się wzajemnymi sympatiami. Ekspedycje niedobrane
pod kątem charakterów nie tylko rzadko kiedy odnosiły sukces, ale często bywały
męczące. W sekcji turystycznej Politechniki Uralskiej[4] znane były przypadki
konfliktów i pretensji, które tak bardzo psuły atmosferę, że uniemożliwiały
turystom spokojny wypoczynek.
Jednak grupa Diatłowa znała się dobrze i w znacznej mierze lubiła lub
przynajmniej akceptowała. Wyjątkiem była skomplikowana relacja łącząca Igora
i Jurija Doroszenkę oraz obecność najstarszego uczestnika wyprawy, nikomu
nieznanego bliżej Siemiona Zołotariowa, który dołączył do ekipy w nietypowych
okolicznościach niemal w ostatniej chwili.
Na Otorten wyruszyło dziesięcioro turystów. Jednak Jurij Judin, student
czwartego roku wydziału inżynieryjno-ekonomicznego, zachorował i odłączył się
od towarzyszy jeszcze przed wejściem na szlak. Pozostali kontynuowali
wędrówkę.
Na stoku góry oznaczanej numerem 1079, znanej jako Chołatczachl, zginęło
dziewięć osób:
– Diatłow Igor, kierownik wyprawy, urodzony 13 stycznia 1936 roku, student
piątego roku wydziału radiotechnicznego Politechniki Uralskiej. Od jego
nazwiska miejsce tragedii nazwano Przełęczą Diatłowa,
– Doroszenko Jurij, członek zarządu sekcji turystycznej Politechniki
Uralskiej, urodzony 29 stycznia 1938 roku, student piątego roku wydziału
radiotechnicznego,
– Dubinina Ludmiła, dla znajomych Luda, urodzona 12 maja 1938 roku,
studentka czwartego roku wydziału budownictwa,
– Kolewatow Aleksander, instruktor strzelectwa, urodzony 16 listopada
1934 roku, student czwartego roku wydziału fizyczno-technicznego,
zatrudniony w moskiewskim Instytucie 3394 na stanowisku starszego
laboranta,
– Kołmogorowa Zinaida, nazywana przez znajomych Ziną, urodzona
12 stycznia 1937 roku, studentka piątego roku wydziału radiotechnicznego,
– Kriwoniszczenko Gieorgij, nazywany Jurijem, urodzony 7 lutego
1935 roku, absolwent wydziału budownictwa Politechniki Uralskiej,
pracujący w zakładzie atomowym Majak na stanowisku inżyniera,
– Słobodin Rustem, absolwent wydziału mechaniki, urodzony 11 stycznia
1936 roku, inżynier, zatrudniony w swierdłowskim Naukowo-Badawczym
Instytucie Technologii Chemicznej,
– Thibeaux-Brignolle Nikołaj, urodzony 5 czerwca 1935 roku, absolwent
wydziału budownictwa, pracujący w zakładzie atomowym Majak na
stanowisku inżyniera,
– Zołotariow Siemion, urodzony 2 lutego 1921 roku, instruktor
w kourowskiej bazie turystycznej12, weteran wojenny, absolwent Instytutu
Kultury Fizycznej w Mińsku.
Pomnik wystawiony ofiarom tragedii na Cmentarzu Michajłowskim w Jekaterynburgu

Biogramy większości uczestników wyprawy wpisują się w ogólny model


typowego życiorysu młodych ludzi w ZS R R . Jeszcze w szkole średniej zapisywali
się oni do Komunistycznego Związku Młodzieży, zwanego w skrócie
Komsomołem. W wolnym czasie pracowali społecznie. Co zdolniejsi dostawali
się na studia, tam interesowali się sportem i turystyką. Absolwenci prestiżowych
kierunków technicznych podejmowali pracę w instytucjach państwowych,
zazwyczaj tajnych, pod koniec lat pięćdziesiątych skupionych albo na programie
kosmicznym, albo na szeroko rozumianym przemyśle zbrojeniowym. Studentów
Politechniki Uralskiej zajmowała wyłącznie nauka i turystyka. Jej absolwenci
natomiast musieli już myśleć o wygraniu zimnej wojny.
Wszystkim od dziecka wpajano, że żyją w doskonałym kraju i równie
doskonałym ustroju. Nauczono ich, że jedynym zagrożeniem komunizmu są
zawistni wrogowie z Zachodu, a zwłaszcza Stany Zjednoczone. Byli pokoleniem,
które od przedszkola potrafiło zakładać maski przeciwgazowe i rozpoznawać
dźwięki syren alarmowych jeszcze zanim poznało alfabet. W szkole podstawowej
słuchało o Pawliku Morozowie, patronie Wszechzwiązkowej Organizacji
Pionierskiej im. Lenina, któremu w 1957 roku wystawiono w Swierdłowsku
pomnik. Młodzieży skutecznie wmówiono, że lojalność wobec partii jest
ważniejsza od przyjaźni, dlatego jeden z uczestników wyprawy Diatłowa złożył
donos na swoich kolegów, niezachowujących należytej powagi na wykładzie
z historii marksizmu.
Studiujący członkowie ekspedycji dzielili swój czas między naukę, bezpłatne
praktyki lub eskapady terenowe. Mieli takie same poglądy i podobne
doświadczenia. Wyznawali te same wartości, tymi samymi gardzili. Czytali te
same książki, śpiewali te same piosenki, nosili rzeczy w identycznych plecakach.
Większość mieszkała w akademikach o jednakowo urządzonych pokojach. Choć
odnosili wrażenie, że wyprawy turystyczne dają im wolność, poruszali się
w obrębie schematów, wytyczonych odgórnie i kontrolowanych przez władzę.

Igor Diatłow

Po powrocie z wyprawy na Otorten planował zająć się spełnianiem marzeń.


Pierwsze z nich dotyczyło kariery naukowej, drugie uzyskania prestiżowego
tytułu Mistrza Sportu ZS R R w Turystyce.
Oba były w zasięgu ręki.
Studiował na ostatnim roku. Przemyślał już pracę dyplomową. Od zawsze
uczył się bardzo dobrze i z większości przedmiotów uzyskiwał najwyższe oceny.
Interesował się fizyką i techniką. Pragnął pozostać na uczelni jako pracownik
naukowy, a w przyszłości wykładowca.
Wychował się w nietypowej rodzinie – miłośników techniki, badaczy,
eksperymentatorów i wynalazców. Przed przeprowadzką do akademika mieszkał
z rodzicami i rodzeństwem w Pierwouralsku, oddalonym o około czterdzieści
kilometrów od Swierdłowska. Ojciec Igora, Aleksiej, z wykształcenia technik,
zafascynowany radionadajnikami, urządził w domu laboratorium i doskonale
wyposażony warsztat. Pasja okazała się zaraźliwa: jego czworo dzieci, w tym
dwie córki, poświęcało każdą wolną chwilę na montowanie prekursorskich
nadajników i składanie urządzeń lub narzędzi z zalegającego na całym podwórzu
żelastwa.
Troje rodzeństwa ukończyło Politechnikę Uralską z wyróżnieniem. Od dziecka
zajmowali się sprawami, które ich koledzy i koleżanki poznali dopiero na
wykładach. Nikt nie był w stanie pokonać ich na egzaminach. Mścisław ukończył
wydział radiotechniczny i fizykę, Rufina wydział radiotechniczny, Tatiana
wybrała chemię. W rodzinie dzielono się pomysłami, odkryciami, wzajemnie
motywowano do pracy badawczej i eksperymentowania.
Igor nie był wyjątkiem. W podstawówce zaprojektował i zmontował
magnetofon do nagrywania muzyki, dzięki czemu zajął pierwsze miejsce
w regionalnym konkursie technicznym dla dzieci13. Niebawem został
najmłodszym członkiem klubu radiowego w Swierdłowsku. Siostra Tatiana
wspomina: „Igor miał wiele talentów, charakter odkrywcy. Po domu walała się
masa żelastwa i lamp, ponieważ zbierał przeróżne odbiorniki, cały czas coś
przebudowywał i udoskonalał. Zajmował się fotografią, miał powiększalnik
i ciemnię, sam zrobił teleskop”14.

Igor Diatłow na górskiej wyprawie


Spełnienie drugiego marzenia Igora wydawało się dziecinnie łatwe. Od lat
walczył o uzyskanie prestiżowego tytułu Mistrza Sportu ZS R R w Turystyce.
Na początku studiów dołączył do sekcji turystycznej. W jej zarządzie zasiadał
wówczas Moisiej Akselrod, od którego nauczył się niezbędnych umiejętności.
W 1956 roku Diatłow wraz z Akselrodem wybrali się na wyprawę w Sajany. Igor
studiował wówczas na drugim roku, zaś grupa składała się głównie
z absolwentów i inżynierów. Akselrod wspominał: „Diatłow wydawał się
zamknięty w sobie. Z nikim nie wchodził w bliższe relacje”15. Krępowała go
obecność starszych, swobodnie czuł się wyłącznie w towarzystwie rówieśników.
W kolejnych latach brał udział w wyprawach studenckich na Ural i Kaukaz
w trakcie wakacji i ferii zimowych. Zdobył uprawnienia pozwalające na
samodzielne kierowanie ekspedycjami o trzeciej, najwyższej kategorii trudności.
Nabrał pewności siebie. W 1958 roku ponownie spotkał Moisieja Akselroda
na jednej z wypraw. „Diatłow bardzo się zmienił i wręcz poraził mnie brakiem
podobieństwa do człowieka, którego zapamiętałem przed dwoma laty”16 – zeznał
później mężczyzna. Wiele rozmawiali nocami przy ognisku i wkrótce się
zaprzyjaźnili. Obaj byli pasjonatami turystyki i nauki. Akselrod cenił Igora za
wytrzymałość fizyczną, poważny i dojrzały stosunek do życia.
Wyprawę na Otorten Diatłow traktował bardzo serio, ponieważ wejście na
szczyt pozwalało mu zdobyć wymarzony tytuł. Na czerwiec zaplanował obronę
pracy dyplomowej i rozpoczęcie kariery na uczelni. Obawiał się, że nie znajdzie
już czasu na podróże. Ferie zimowe 1959 roku jawiły mu się jako ostatnia szansa
na sukces.
Wyróżniały go olbrzymia ambicja i skomplikowany charakter. Igor był
człowiekiem czynu, wiedział, czego chce, i konsekwentnie zmierzał do celu.
W ciągu dwóch lat z nieśmiałego i uległego studenta zmienił się w kandydata na
przywódcę z tendencją do przemożnej dominacji. Ze skrajności w skrajność. Nie
znosił przeszkód i sprzeciwów. Wśród wielu studentów Politechniki Uralskiej
wzbudzał mieszane uczucia – szanowano go za osiągnięcia turystyczne
i wspaniałe wyniki w nauce, lecz jednocześnie unikano. Bywał bezwzględny,
uderzał w mentorskie tony, nie liczył się ze zdaniem innych. Z jednej strony wielu
pragnęło uczestniczyć w wyprawie z Diatłowem, jednym z najbardziej
doświadczonych i ambitnych członków sekcji turystycznej. Z drugiej wielu bało
się do niej dołączyć. I jedni, i drudzy wytaczali poważne argumenty.
Niewątpliwą zaletą Igora była doskonała orientacja w terenie, potwierdzona
przez licznych świadków. W 1958 roku w trakcie zimowej ekspedycji na Ural
bezpiecznie przeprowadził ekipę przez wiele kilometrów gęstej mgły. Nie zawsze
korzystał z kompasu i mapy, a mimo to jak po sznurku trafiał do pożądanych
miejsc. Zawsze służył pomocą mniej doświadczonym turystom i napotkanym po
drodze miejscowym. Podczas jednej z wypraw naprawił radio mieszkającemu
w tajdze leśnikowi, jedyny łącznik mężczyzny ze światem. Podarował mu nawet
własną baterię na zapas.
Ludzie czuli się z nim bezpiecznie. Był stanowczy, kontrolował sytuację.
Doskonale znał góry i nie bał się trudnych warunków pogodowych. Potrafił
motywować towarzyszy, podejmował racjonalne decyzje. Z pomocą ojca, pełnego
pomysłów i aktywnego zawodowo do ostatnich dni życia, wymyślał nowatorskie
rozwiązania problemów technicznych trapiących turystów w połowie lat
pięćdziesiątych. Wspólnie z nim skonstruował piecyk do ogrzewania namiotu
oraz pozwalające na lepszą niż dotychczas komunikację krótkofalówki o znacznie
mniejszej wadze. Nawiasem mówiąc, Igor zawsze zabierał w góry radionadajniki,
aby zadbać o bezpieczeństwo grupy i wezwać pomoc w razie wypadku.
Nikt nie wie, dlaczego nie wziął ich na Otorten.
Zdaniem wielu znajomych Igora wyprawy pod jego kierownictwem nie
należały do łatwych. Jako szeregowy uczestnik ekspedycji był uprzejmy
i pomocny. Gdy zostawał kierownikiem, pod wpływem władzy zmieniał się
w tyrana. Forsował własne opinie, potrafił krzyczeć na ludzi z absurdalnie
błahych powodów. Irytował się, podnosił głos i rozkazywał. To zachowanie było
tak uciążliwe, że wymęczonych sprzeczkami towarzyszy ekspedycje przestawały
cieszyć. Jako przykład może posłużyć wyprawa na Kaukaz. Wadim Brusnicyn
opisał ją następująco: „[…] uczestnicy byli niezadowoleni z Igora jako
kierownika. W tym czasie stał się zarozumiały, a grupa nie została dobrana pod
kątem charakterów”17.
Nieudana ekspedycja na Kaukaz może służyć za podręcznikowy przykład
kłopotów komunikacyjnych. Najostrzejszy konflikt dotyczył wyboru trasy. Ekipa
podzieliła się na dwie grupy: jedna przekroczyła strumień, druga, z Igorem
i trzema popierającymi go osobami, pozostała na brzegu. Po ponad dwóch
godzinach kłótni i krzyczenia ponad wodą Zinie Kołmogorowej udało się
wreszcie uspokoić Diatłowa i namówić go, by się przeprawił.
Większość uczestników miała serdecznie dosyć awantur i zdecydowała, że już
nigdy więcej nie będzie towarzyszyć wywołującemu je Igorowi. Jednak Paweł
Targin postanowił zaryzykować i mimo wszystko poprosił o dołączenie go do
ekipy planującej zdobycie Otortenu. Diatłow kategorycznie odmówił, pamiętając,
że swego czasu na Kaukazie kolega stał po niewłaściwej stronie strumienia.
Igora opisywano jako osobę samowystarczalną. Nie przyznawał, że miewa
problemy, nie prosił o pomoc. Czasami pytał o radę, aby następnie uznać ją za
niedorzeczną. Jak w przypadku autochtonów, z którymi podczas wyprawy
konsultował trasę. W sekcji turystycznej podśmiewano się, że Diatłow cierpi na
tak zwaną chorobę kierowników, lecz mimo podejmowanych prób nikomu nie
udało się przekonać go do zmiany postawy.
W styczniu 1959 roku studenci Politechniki Uralskiej z sekcji turystycznej
powołali spośród swoich kolegów i koleżanek nowy zarząd. Wybory były
demokratyczne, a ich wynik potwornie upokorzył Diatłowa. Choć to właśnie on
miał największe doświadczenie turystyczne, nie wygrał. Większość preferowała
powszechnie lubianych Jurija Doroszenkę i Jurija Blinowa. Igor, który
z Doroszenką od dawna miał na pieńku, odebrał to jak policzek. Zwłaszcza że
podobała mu się dziewczyna rywala, Zinaida Kołmogorowa.

Zinaida Kołmogorowa

Wychowała się w niewielkiej wsi Czeremchowo w obwodzie swierdłowskim.


Miała dwie siostry, Tamarę i Tatianę, z którymi łączyła ją głęboka więź
emocjonalna. Mama Barbara była na rencie inwalidzkiej, tata Aleksiej pracował
fizycznie w fabryce w pobliskim Kamieńsku Uralskim. W tym mieście Zina
ukończyła techniczną szkołę średnią dla młodzieży robotniczej i postanowiła
zdawać na uczelnię. Należąca do Komsomołu córka robotnika z małej
miejscowości otrzymała na egzaminie tak zwane dodatkowe punkty za
pochodzenie. Studia rozpoczęła w 1954 roku na wydziale radiotechnicznym
Politechniki Uralskiej, tym samym, który wybrał Diatłow.
Zinaida Kołmogorowa

Inaczej niż Igorowi, nauka nie przychodziła jej łatwo. Jednak koledzy na
wyścigi pragnęli pomagać dziewczynie. Zina była bardzo ładna, wesoła, lubiana
i towarzyska. Wielu studentów rywalizowało o jej względy, ale bez powodzenia.
Od początku studiów zaangażowała się w działalność sekcji turystycznej.
Energiczna i żywiołowa, rzucała się w oczy. Znali ją praktycznie wszyscy.
Jeździła na letnie i zimowe wyprawy, szkoliła początkujących turystów.
Organizowała wspólną naukę w uczelnianej bibliotece. Inicjowała spotkania po
zajęciach i brała udział we wszystkich wydarzeniach towarzyskich. Nieustannie
mówiła albo śpiewała. Była skrajną ekstrawertyczką; samotność jawiła się jej
jako najgorsza forma tortur. Znajomi nazywali ją duszą towarzystwa.
Utrzymywała bliskie relacje z wieloma osobami, które chętnie zwierzały się jej
z marzeń, kłopotów i planów, ponieważ potrafiła dochować tajemnicy i zawsze
dla każdego znajdowała czas. Kilkanaście osób uważało ją za swoją najbliższą
przyjaciółkę.
Zinę nie bardzo interesowała radiotechnika i skomplikowane schematy
budowy urządzeń. Zdecydowanie preferowała przerwy w studiowaniu, ferie
i wakacje, podczas których mogła podróżować. Ze znajomymi z sekcji
turystycznej wyprawiała się na Sajany, Ałtaj i Ural Północny. Zazwyczaj
w towarzystwie Igora, którego uważała za doskonałego przewodnika. Jako jedna
z nielicznych potrafiła porozumieć się z Diatłowem, niezależnie od jego
zmiennych nastrojów i nieprzewidywalnych wybuchów. Nie dogadali się tylko
w jednej sprawie. Miłosnej.
W sekcji turystycznej Politechniki Uralskiej Zina poznała Jurija Doroszenkę.
Znajomość, na początku czysto koleżeńska, zacieśniła się. Para zaczęła się
spotykać. Wspólnie jeździła na wyprawy, również te pod kierownictwem Igora.
Jurij odwiedził Czeremchowo, poznał rodziców i siostry dziewczyny. Zina nie
poznała nikogo z jego rodziny, jednak miała wobec chłopaka coraz poważniejsze
plany. Myślała o małżeństwie, dzieciach i wspólnym życiu. Studia planowała
ukończyć jak najszybciej i jak najmniejszym wysiłkiem, a po uzyskaniu
upragnionej wolności od edukacji chciała zająć się sprawami przyjemniejszymi.
W swoich entuzjastycznych marzeniach nie wzięła jednak pod uwagę, że do ich
realizacji potrzebna jest zgodna wola obu stron.
Na początku 1959 roku, po ponad dwóch latach związku, relacja Ziny i Jurija
gwałtownie się popsuła. Chłopak porzucił ją i zaczął spotykać się z inną
dziewczyną, także studiującą na politechnice. Przechadzał się z nią długimi
korytarzami uczelni. Trzymali się za ręce, co doprowadzało Zinaidę do rozpaczy.
Bardzo przeżyła rozstanie. Płakała, nie spała, w sesji zimowej nie podeszła do
żadnego egzaminu. Podczas ferii chciała wyjechać na wyprawę. Zazwyczaj brała
udział w ekspedycjach kierowanych przez Diatłowa, lecz tym razem nie
wiedziała, co począć, bo na Otorten wybierał się także Jurij Doroszenko.
To wprawdzie dawało możliwość spędzenia z nim czasu i porozmawiania bez
uciążliwego towarzystwa jego nowej sympatii, lecz gdyby sprawy nie ułożyły się
po myśli Ziny, sytuacja stałaby się nieznośnie krępująca.
Po długim wahaniu dziewczyna postanowiła dołączyć do grupy Siergieja
Sogrina, która wybierała się na Ural Subpolarny. Podobała się szefowi wyprawy,
nie miała już chłopaka, więc z przyjęciem do ekipy nie było kłopotów. Igor
Diatłow, który z tych samych powodów pragnął, by Zina wzięła udział
w ekspedycji na Otorten, zdenerwował się potwornie – zamiast towarzystwa
dziewczyny, na której zależało mu od lat, został skazany na towarzystwo jej
byłego ukochanego, którego szczerze nie znosił z licznych powodów. Namawiał
Zinę do zmiany zdania tak długo, aż ta uległa. Przeprosiła Siergieja za
zamieszanie, wymówiła się brakiem czasu na naukę w trakcie ferii, ponieważ
wyprawa Sogrina miała trwać dziesięć dni dłużej. Siergiej nie uwierzył. Domyślił
się, że prawdziwą przyczyną był Diatłow. Później bardzo przeżył śmierć Ziny
i przez długie lata obwiniał się o nią. Czasami obwiniał Igora. Mówił, że z jego
ekspedycji dziewczyna wróciłaby żywa.

Jurij Doroszenko

Świeżo upieczony członek zarządu sekcji turystycznej mógł przebierać


w propozycjach wypraw. Żaden kierownik ekspedycji nie odmówiłby
współdecydującemu o przyznaniu dotacji. Jurij wybrał Otorten z dwóch
powodów: prestiżu i Diatłowa, którego cenił jako doskonałego przewodnika.
On sam, praktyczny, spokojny i potrafiący zachować zimną krew nawet
w najbardziej stresującej sytuacji, nie wdawał się w sprzeczki, nie słuchał plotek,
nie pozwalał się prowokować. Nie przejmował się ani humorami Igora, ani
potencjalnie krępującą relacją z Ziną. Trapiły go znacznie poważniejsze sprawy.
W 1954 roku zmarł jego ojciec. Rodzice Jurija pochodzili z rodzin chłopskich,
nie należeli do partii, nie mieli wyuczonych zawodów, wykształcenia ani
znajomości. Po podjęciu studiów Jurij rzadko widywał młodszego brata
i czternastoletnią siostrę, ponieważ wraz z matką mieszkali oni na terenach
dzisiejszego Kazachstanu, ponad dziewięćset kilometrów od Swierdłowska.
Odwiedziny w domu wiązały się z patrzeniem na straszliwą nędzę i rozpaczliwe
próby ratowania się z beznadziejnej sytuacji, ponieważ śmierć ojca wpędziła
rodzinę w potężne kłopoty finansowe. Jurij bardzo kochał swoich bliskich,
pragnął jak najszybciej skończyć studia i pomóc rodzinie w stanięciu na nogi.
W miarę możliwości wspierał ich z niewielkiego stypendium. Matka z kolei
starała się wspomóc pierworodnego – chwytała się doraźnych prac, odkładała
drobne kwoty. Wzajemnie wciskali sobie do rąk niedorzecznie małe pieniądze,
odmawiając ich przyjęcia od drugiego, bo „tobie bardziej się przyda”.
W ZS R R ubóstwo było tematem tabu, ponieważ każdy żyjący w biedzie
obywatel stawiałby w złym świetle politykę wewnętrzną rządzącej partii. Przyjęto
zatem niepisaną zasadę, że pewnych rzeczy po prostu się nie widzi i nie słyszy,
nawet kiedy wrzeszczą na całe gardło w świetle jupiterów. Żaden ze znajomych
Jurija nie zauważył, że mimo mrozów kolega chodzi w cienkiej kurteczce. Zinie
nie przyszło do głowy, że chłopak nie zaprasza jej do rodzinnego domu ze
wstydu, aby nie oglądała panujących w nim warunków. Nikt z ekipy Diatłowa
podczas wyprawy na Otorten nie rozumiał, dlaczego Jurij nie poszedł, jak inni, do
kina. W hotelu pozostał z nim tylko Aleksander Kolewatow.

Jurij Doroszenko

Doroszenko posiadał zaledwie jeden cenny przedmiot – zegarek po zmarłym


ojcu. Przywykł, że otoczenie nie rozumie jego sytuacji. Przestał wymagać
czegokolwiek od kogokolwiek. Osiągnął mistrzostwo w trzymaniu nerwów na
wodzy, która to umiejętność przypadkiem przydała mu się przy uprawianiu
turystyki. Korzystając z mechanizmu dofinansowania, wielokrotnie bywał na
górskich wyprawach. Z czasem uzyskał uprawnienia kierownicze. Znajomym
z sekcji turystycznej imponował opanowaniem. Zgodnie uznawano, że Jurij jest
niezastąpiony w sytuacjach kryzysowych. Analizował wszystko chłodno, nie
ulegał panice. W trakcie jednej z letnich wypraw, gdy do obozowiska podszedł
niedźwiedź, wpadł na pomysł odstraszenia zwierzęcia krzykiem i hałasem.
Poinstruował towarzyszy i w kilka sekund niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Jurij miał tylko jednego prawdziwego przyjaciela. Nikogo więcej nie
potrzebował. Najsilniejsza więź emocjonalna od lat łączyła go z młodszym
bratem Wołodią. W dzieciństwie spędzali razem mnóstwo czasu. Następnie pisali
do siebie listy pełne hermetycznych aluzji, żartów i wyznań w tylko im znanym
języku, kompletnie niezrozumiałe dla osób postronnych. Tylko Wołodia znał
rozterki Jurija, jego kłopoty na studiach, troskę o matkę, historię relacji z Ziną
i przyczyny, dla których brat porzucił dziewczynę.
Wiedział wszystko, poza jednym. Nigdy nie poznał okoliczności, w jakich
zginął Jurij.
Tragedia na przełęczy była dla Wołodii jak pocisk, który rozerwał jego życie
na strzępy. Nigdy się z niej nie otrząsnął i nie porzucił żałoby. Postanowił, tak jak
zmarły brat, studiować na Politechnice Uralskiej. Przeprowadził się do
Swierdłowska. Poznał rodzeństwo innych ofiar. Wspólnie słali listy do lokalnych
władz partyjnych oraz odwiedzali najróżniejsze instytucje, bezskutecznie
dopytując o przyczynę tragedii i okoliczności śmierci. Wołodia, wzorem Jurija,
wstąpił do sekcji turystycznej i brał udział w wyprawach.
Aż wreszcie, jak brat, zginął w górach podczas wspinaczki na Elbrus.

Ludmiła Dubinina

Inaczej niż Jurij Doroszenko, nie znała pojęcia „kłopoty finansowe”. Jej rodzice
całym sercem popierali partię komunistyczną. Oboje pracowali dla władzy, znali
wpływowych ludzi, czerpali benefity dostępne wyłącznie nielicznym, nie musieli
się o nic martwić. Rodzinne zdjęcie Dubininych idealnie nadawałoby się na
propagandową pocztówkę wydrukowaną w ramach projektu „W komunizmie żyje
się wspaniale”. W ich przypadku ten slogan nie był kłamstwem.
Do czasu.
W 1959 roku matka Ludmiły pracowała na stanowisku osobistej asystentki
słynnego Nikołaja Semichatowa, cenionego inżyniera, którego zdolności miały
pomóc ZS R R w wygraniu zimnej wojny. Semichatow konstruował i udoskonalał
układy sterownicze wszystkich rakiet produkowanych przez ZS R R . Każda rzecz,
jakiej się tknął, automatycznie stawała się tajemnicą państwową najwyższej wagi.
Aleksandra Dubinina, ojca Ludmiły, wkład żony w pokonanie Ameryki napawał
ogromną dumą. Sam przez długie lata cieszył się bezgranicznym zaufaniem partii,
powierzającej mu kierownicze stanowiska w wielu fabrykach i instytucjach.
Z małymi dziećmi i żoną przeprowadzał się do coraz to nowych mieszkań
służbowych, przyznawanych wraz z kolejnymi awansami. Zanim rodzina osiadła
w Swierdłowsku, objeździła odległe krańce kraju. Pracowitego, oddanego
sprawie i lojalnego do szpiku kości towarzysza Aleksandra władze posyłały do
gaszenia pożarów i porządkowania nieładu w państwowych zakładach.
Dubininowie mieszkali między innymi na wyspie Kiegostrow, w Archangielsku
nad Morzem Białym, w Krasnogorsku i na terenie dzisiejszego Kazachstanu.
Ludmiła często zmieniała szkoły, otoczenie i znajomych. Jej ojciec w każdym
nowym miejscu zastawał chaos i zostawiał porządek. Władze wychwalały jego
pracę, hojnie nagradzając kolejne osiągnięcia. Tym samym towarzysz Dubinin
coraz goręcej wierzył w marksizm, partię i swoją ojczyznę. Szacunek do
komunizmu zaszczepił synowi i córce. Urocza, pełna talentów Ludmiła była jego
oczkiem w głowie.
Wykazywała duże zdolności do przedmiotów ścisłych. Studiowała na
najbardziej prestiżowym wydziale Politechniki Uralskiej, w kuźni talentów
produkującej niezbędnych krajowi inżynierów, kierowników i działaczy
partyjnych. Dzięki znajomościom rodziców świat stał przed nią otworem.
Po ukończeniu studiów mogła robić wszystko, czego tylko by zapragnęła. Żyła
zgodnie z rodzinnym wzorcem: od 1952 roku należała do Komsomołu,
interesowała się historią marksizmu. Pragnęła służyć ojczyźnie i wykorzystać
swoją wiedzę techniczną na potrzeby zimnej wojny.
Była dzieckiem, o jakim marzy każdy rodzic. Dbała o porządek w domu.
Uczyła się pilnie. Pięknie śpiewała. Potrafiła robić doskonałe technicznie
i artystycznie zdjęcia. Wygrywała zawody sportowe w biegach na krótkich
dystansach. Przez cztery lata studiów nie opuściła ani jednego wykładu.
Egzaminy zdawała w pierwszych terminach. Rówieśnicy bardzo ją lubili.
Świetnie dogadywała się z młodszym bratem. Lubiła spędzać czas z rodziną
i przygotowywać dla wszystkich posiłki.
Ten idealny obraz mąciła jednak czarna plama. Rodziców niepokoiła pasja
ukochanej córki.
Luda już w pierwszym tygodniu studiów zapisała się do sekcji turystycznej na
Politechnice Uralskiej. Przystąpienie do niej potraktowała ambicjonalnie.
Pragnęła zostać najmłodszą w regionie dziewczyną, która otrzyma prestiżowy
tytuł Mistrzyni Sportu ZS R R w Turystyce. Zdobywała coraz to nowe
doświadczenia, uprawnienia i odznaki. Jeździła na wyprawy letnie i zimowe,
narciarskie i piesze, coraz trudniejsze i bardziej niebezpieczne. Uzyskała
uprawnienia do kierowania ekspedycjami turystycznymi. Wybrała się z ekipą na
Ural Północny i zdobyła grzbiet Czistop, przekraczając granicę, na której
kończyły się wszystkie dostępne mapy.
Znajomi z sekcji lubili z nią podróżować. Dziewczyna była przyjazna
i niebywale pracowita. Sprzątała, myła naczynia, gotowała posiłki, cerowała
namiot, szyła kolegom ochraniacze na buty, potrafiła dobierać leki i udzielać
pierwszej pomocy. Z owoców jej starań korzystali wszyscy. Kiedy zaczęła
organizować własne wyprawy, chętnych nie brakowało. G. Batałow, należący do
ekspedycji na Czistop, wspomina: „Luda była mądrym, twardym, wnikliwym
i sprawiedliwym kierownikiem. Uważała na nowicjuszy, we wszystkim
pomagała”18.
Brat Ludmiły Igor podziwiał zaangażowanie i pasje siostry. W jego pamięci
Luda zapisała się jako zapalona turystka, żyjąca podróżami i poświęcająca
mnóstwo energii na szkolenie się i zdobywanie kolejnych uprawnień19.

Ludmiła Dubinina
Rodzice nie byli zachwyceni. Ojciec obawiał się, że pasja odciągnie córkę od
nauki, matka zamartwiała się o jej bezpieczeństwo. Wyprawy drugiej i trzeciej
kategorii trudności stawały się coraz dłuższe; przez wiele dni z przebywającą na
odludziu Ludą nie można było nawiązać kontaktu. Wypadek w Sajanach, gdy
Ludmiłę przypadkowo postrzelił w nogę myśliwy, przepełnił rodzicielską czarę
goryczy. Mimo to dziewczyna nie zamierzała rezygnować z turystyki. Wszak nie
zdobyła jeszcze prestiżowego tytułu mistrzyni i nie zamierzała odpuścić.
16 stycznia 1959 roku, tydzień przed początkiem wyprawy na Otorten, rodzina
Ludmiły otrzymała od partii nowe eleganckie mieszkanie w prestiżowej okolicy.
Aleksander Dubinin przebywał akurat w delegacji, brat Igor odbywał praktyki
zawodowe. Matka nie poradziłaby sobie sama z przeprowadzką, więc poprosiła
córkę o odwołanie udziału w ekspedycji.
Luda wpadła w panikę. W żadnym wypadku nie mogła – i nie chciała –
zrezygnować. Przecież to ona wymyśliła zdobycie Otortenu, od pierwszej chwili
pomagała w organizacji wyprawy, potrzebowała jej w wykazie osiągnięć. Ponadto
miała pełnić funkcję jej skarbnika.
Zacisnęła zęby i rzuciła się w wir pracy: w ciągu siedmiu dni spakowała
wszystkie rzeczy całej rodziny, przewiozła je wraz z ekipą robotników do nowego
mieszkania, częściowo rozpakowała, zorganizowała transport mebli, zdała
ostatnie egzaminy w zimowej sesji, zebrała wpisy w indeksie, składki od
uczestników wyprawy, przygotowała budżet i listę niezbędnych produktów oraz
zrobiła część zakupów spożywczych potrzebnych w drodze na Otorten.
W ostatniej chwili przekonała matkę do zmiany zdania i rzuciła się do pakowania
plecaka. Działała w wariackim pośpiechu, więc dopiero w pociągu zorientowała
się, że nie zabrała ze sobą ciepłego swetra.
Jedenaście tygodni później kompletnie załamany i zanoszący się od płaczu
Aleksander Dubinin składał zeznania w śledztwie. Błagał prokuratora, aby winni
śmierci jego córki stanęli przed sądem. Krzyczał: „[…] jak to możliwe, że
w Związku Radzieckim […] stało się coś tak karygodnego? […] Jeśli pocisk
zboczył z toru i nie trafił na wyznaczony poligon, resort powinien wysłać wywiad
powietrzny na miejsce awarii, aby obejrzeć szkody i udzielić pomocy. Jak można
było tego nie zrobić? To świadczy o bezdusznym stosunku pracowników
ministerstwa obrony do ludzkiego życia”20.
Powyższe zeznania, wraz z pozostałymi dokumentami dochodzenia, utajniono.
Rodzice Ludmiły wiedzieli o tragedii znacznie więcej niż krewni pozostałych
ofiar. Wiele wskazuje na to, że źródłem informacji byli ich wysoko postawieni
w hierarchii partyjnej przyjaciele z Moskwy oraz prawdopodobnie Nikołaj
Semichatow.
W lutym 1959 roku Aleksander Dubinin przestał wierzyć w komunizm.
Wkrótce znienawidził partię, ministerstwo obrony, inżynierów zimnej wojny na
czele z Semichatowem, radzieckie wojsko, kosmodromy, poligony. A przede
wszystkim Nikitę Chruszczowa, w którego dekretach upatrywał przyczyny
tragedii i śmierci córki. Już nie chciał wygrać zimnej wojny, ale zakończyć ją jak
najszybciej, aby zminimalizować liczbę jej ofiar. Zamiast wyścigu zbrojeń
sugerował pokojowe negocjacje. Zaczął krytykować władze ZS R R . Opowiadał się
za zaprzestaniem testów broni w zamieszkanych obwodach. Pragnął zmienić
definicję tajemnicy państwowej, tak aby zwiększyć bezpieczeństwo obywateli.
A nawet sugerował przeprowadzenie demokratycznego referendum na temat
istotnych kwestii polityki zagranicznej państwa i strategii ministerstwa obrony.
Głosił rzeczy tak niepojęte, że partyjni koledzy nie wiedzieli, co z nim począć.
Ostatecznie uznano, że żałoba pozbawiła towarzysza Dubinina rozsądku
i prewencyjnie odsunięto go na boczny tor.
Rozdział 4

Dzieci zimnej wojny

Obecnie miejsca pracy niektórych uczestników wyprawy Diatłowa oraz ich


codzienne zajęcia budzą zdziwienie, przerażenie lub ambiwalentne uczucia.
Należy jednak pamiętać, że pod koniec lat pięćdziesiątych radzieccy absolwenci
dziennych studiów technicznych rzadko kiedy podejmowali pracę w innym
miejscu niż tajny zakład państwowy, powiązany z rozrośniętym do granic
możliwości przemysłem militarnym. Choć współcześnie utajniony i zamknięty
dla osób postronnych instytut wydaje się obiektem co najmniej podejrzanym,
w 1959 roku w ZS R R podobne obiekty istniały powszechnie. W każdym
większym mieście było ich co najmniej kilka. Poufny charakter tych podmiotów
wynikał z obszernego i niezwykle pojemnego rozumienia tajemnicy państwowej.
Automatycznie statusem tym obejmowano wszystkie obiekty o znaczeniu
strategicznym, wojskowym, komunikacyjnym, politycznym i energetycznym.
Żadna z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa nie stawiła się sama z siebie
u bram tajnego zakładu z podaniem o przyjęcie do pracy. Młodzi ludzie odbyli
bezpłatne, finansowane z budżetu partii studia i praktyki doszkalające. Państwo,
które wykształciło specjalistów w dziedzinach takich jak fizyka, chemia czy
inżynieria, wydawało absolwentowi nakaz pracy i odbierało poczynioną
inwestycję. Niektórych, niezwykle zdolnych angażowano do realizacji istotnych
dla władz projektów tuż po maturze, umożliwiając im studia w trybie
indywidualnym. Trwała zimna wojna, sytuacja zmieniała się dynamicznie.
Dlatego pracowników najważniejszych zakładów szukano na terytorium całego
Związku Radzieckiego, wypatrując wśród uczniów technicznych szkół średnich
genialnych umysłów, które pozwoliłyby przeważyć szalę zwycięstwa.
Pod koniec lat pięćdziesiątych w instytutach technicznych pracy było co
niemiara. Zakłady państwowe koncentrowały swoją działalność głównie wokół
przemysłu zbrojeniowego lub kosmicznego. Pierwszy stawiał sobie za cel
stworzenie rakiety międzykontynentalnej, która będzie w stanie zniszczyć Stany
Zjednoczone, drugi skupiał radzieckie ambicje wyprzedzenia Amerykanów
w locie na Księżyc. Oba wymagały niewyobrażalnych pieniędzy i ogromnych
zasobów kadrowych. Budżet rozrastał się, gdyż innowacyjne projekty
potrzebowały wsparcia potężnego zaplecza badawczego. Koszty eksperymentów,
czasami zakończonych niepowodzeniem wskutek usterek technicznych lub
ludzkich błędów, szybowały w górę w zastraszającym tempie.
Wprowadzano zatem oszczędności, wycinając z programów aspekty
„drugorzędne”, do których zaliczano zazwyczaj procedury bezpieczeństwa,
ochronę pracowników czy środowiska. Do drobnych wypadków dochodziło tak
często, że uznano je za element naturalny. Aby nie narażać bez potrzeby
wykształconych inżynierów, stosowano rozwiązania zastępcze. W zakładzie
atomowym Majak do prac krytycznie niebezpiecznych kierowano więźniów
i więźniarki21, w innych miejscach młodych poborowych lub przypadkowych
ludzi.
Nie przejmowano się środowiskiem naturalnym. Radioaktywne i toksyczne
odpady z wielu przedsiębiorstw trafiały do pobliskich rzek i jezior. Z tego
powodu pierwsze miejsce w niechlubnym rankingu najsilniej skażonych miejsc
na Ziemi zdobyło jezioro Karaczaj, oddalone o około sto siedemdziesiąt
kilometrów od Swierdłowska. Przez dziesięć lat, na wyraźne polecenie dyrekcji,
wylewano doń ścieki i substancje promieniotwórcze z Majaka22.
Spektakularne wypadki w rządowych instytutach opisywano eufemizmami,
których neutralne nacechowanie sugerowało, że nie zaszło nic poważnego. Gdy
w dniepropietrowskiej fabryce Jużmasz doszło do eksplozji modyfikowanej
rakiety R-7, w wyniku której zginęła ponad setka ludzi, władze doniosły
o „niefortunnym incydencie” i przerwie w produkcji. Magiczna terminologia
ładnie wyglądała w gazetach. Niektórych uspokajała, ale nie mogła zaczarować
rzeczywistości.
29 września 1957 roku doszło do jednej z największych na świecie katastrof
nuklearnych, znanej jako katastrofa kysztymska, która w istotny sposób wpłynęła
na losy zimnej wojny. W zakładzie atomowym Majak, w kompleksie oznaczonym
jako S-3, nastąpiła wówczas awaria urządzeń chłodniczych. Pierwotnie nikt nie
zauważył usterki i mimo niedziałającego systemu chłodzenia kontynuowano
pracę. W efekcie doszło do przegrzania, a następnie do potężnej eksplozji
zbiornika, w którym przechowywano dwieście pięćdziesiąt sześć metrów
sześciennych płynnych odpadów radioaktywnych23. Świadkowie wspominali, że
siła wybuchu odrzuciła na bok pokrywę zbiornika o wadze stu sześćdziesięciu
ton, ze wszystkich okien wyleciały roztrzaskane w drobny mak szyby, a pracujący
w Majaku żołnierze pobiegli po broń, założywszy, że w zakładzie wybuchła
bomba24. Kiedy zorientowano się, co się wydarzyło naprawdę, wybuchła panika.
Współcześni fizycy wyliczyli, że w wyniku katastrofy skażenie promieniotwórcze
objęło obszar o powierzchni trzydziestu dziewięciu tysięcy kilometrów
kwadratowych, a narażone na destrukcyjne skutki awarii zostało blisko pół
miliona ludzi.
Katastrofie natychmiast nadano status tajemnicy państwowej najwyższej rangi
i powołano zespół, któremu wydano niemożliwy do zrealizowania rozkaz: usunąć
skutki zdarzenia w ciągu dwóch tygodni. Wszystkich znających kulisy wypadku
zobowiązano do milczenia. Do dyspozycji inżynierów skierowano żołnierzy,
mających bezwzględnie wypełniać polecenia. Wątpliwy zaszczyt dowodzenia
nimi i wymyślenie rozwiązania problemu, którego żadną miarą nie dawało się
rozwiązać, przypadł w udziale sztabowi najbardziej zaufanych ludzi. Należał do
nich Jurij Kriwoniszczenko, młody inżynier zatrudniony w Majaku od niecałych
trzech miesięcy, jedna z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa.

Jurij Kriwoniszczenko

Naprawdę miał na imię Gieorgij, lecz najwyraźniej imię nie pasowało do chłopca,
bo od dzieciństwa w rodzinie i wśród znajomych nazywano go Jurijem. Był
synem bardzo wpływowego i szanowanego inżyniera wojskowego w stopniu
generała majora, znanego w najwyższych kręgach władzy, cieszącego się
bezgranicznym zaufaniem partii. W 1959 roku Aleksiej Kriwoniszczenko, ojciec
Jurija, pracował jako dyrektor elektrowni. Wcześniej, podobnie jak ojciec
Ludmiły, wielokrotnie przeprowadzał się wraz z rodziną, delegowany do
nadzorowania ważnych projektów państwowych. Pracował między innymi
w obwodzie donieckim na Ukrainie, gdzie na świat przyszedł Jurij.
Dzieci zmieniały szkoły, rodzina mieszkania, Aleksiej Kriwoniszczenko radził
sobie świetnie z powierzonymi obowiązkami. Do czasu bardzo stresującej afery.
W 1949 roku na koordynowanej przez niego budowie doszło do nieporozumienia,
którego skutkiem były poważne straty finansowe. Gdy w ustalonym terminie ze
znacznie oddalonej fabryki przyjechały ciężarówki z cementem, okazało się, że
nie można go wypakować, gdyż nie wybudowano na czas składów do jego
przechowywania. Dostawca nie miał o tym pojęcia. Na bezsensownym
transporcie surowca pilnie potrzebnego również w innych miejscach stracono
mnóstwo pieniędzy, a sprawą zajęła się prokuratura. Ojca Jurija oskarżono
o zaniedbanie obowiązków, jak najbardziej zasadnie.
Wezwano go do prokuratury, lecz mimo bezdyskusyjnych dowodów
przewinienia wypuszczono, a zawiadomienie o przestępstwie gospodarczym
zignorowano. Niemogący uwierzyć w swoje szczęście koordynator budowy zdał
dokładną relację z wydarzenia rodzinie. Po latach brat Jurija, Konstantyn,
wyjawił przyczynę: „Ojciec kątem oka zobaczył na stole prokuratora telegram
o treści: »Kriwoniszczenki nie ruszać. Józef Stalin«”25.
Gdy ustały echa niefortunnego wypadku, rodzina przeprowadziła się do
Swierdłowska. Trzy lata później Jurij rozpoczął studia na wydziale budownictwa
Politechniki Uralskiej i zapisał się do sekcji turystycznej. Nauka nie sprawiała mu
żadnych problemów; większość egzaminów zdawał z najwyższymi notami. Był
otwarty, ciekawy świata, lubił aktywnie spędzać czas. Miał szerokie
zainteresowania. Ojciec popychał go w stronę techniki. Pochodząca
z inteligenckiej rodziny matka Nadieżda rozbudziła w nim zamiłowanie do poezji
i zachęciła do pisania wierszy.
Jurij Kriwoniszczenko

Mieszkanie Kriwoniszczenków było powszechnie znane w Swierdłowsku.


Gościło mnóstwo ludzi: znajomych Aleksieja z wojska i partii, kierowników
lokalnych fabryk i zakładów państwowych, przyjaciół matki – artystów malarzy
i aktorów ze swierdłowskich kinoteatrów, dalszą rodzinę, kolegów i koleżanki
Jurija oraz jego brata. Regularnie urządzano tam huczne zabawy sylwestrowe,
wystawne kolacje, wieczorki poetyckie, przyjęcia z okazji urodzin lub imienin
poszczególnych członków rodziny, a także imprezy studenckie. Rodzice Jurija
z wyrozumiałością i sympatią przyjmowali znajomych syna, grających na
mandolinie, śpiewających i tańczących do późnych godzin nocnych. Znali
regularnie odwiedzających ich dom Igora Diatłowa, Zinę, Ludmiłę, Nikołaja
i Rustema. Matka była osobą niezwykle towarzyską. Lubiła spędzać czas
z przyjaciółmi syna i nierzadko wiedziała o ich życiu więcej niż rodzice. Potrafiła
słuchać, doradzać i dochowywać tajemnicy, co czyniło ją powiernicą zawiłych
problemów miłosnych licznych koleżanek Jurija. Zaś dla studentów częstotliwość
bywania na salonach u Kriwoniszczenków stała się wyznacznikiem popularności
towarzyskiej i prestiżu. Tu zawiązywano przyjaźnie, podrywano koleżanki,
ustalano obowiązujące trendy, plotkowano. Tu powstawała swoista nowa
swierdłowska elita.
26 czerwca 1957 roku Jurij obronił pracę dyplomową i wkrótce został
inżynierem w zakładzie atomowym Majak. Koledzy studenci
z niewypowiedzianym smutkiem przyjęli jego przeprowadzkę do zamkniętego
miasta Oziorska, bowiem kariera zawodowa kolegi pogrzebała ich życie
towarzyskie. Słali długie listy, na które Jurij odpisywał w miarę możliwości.
Szansę na spędzenie z nim czasu mieli tylko w trakcie wypraw turystycznych,
o ile w Majaku zgodzono się udzielić pracownikowi dłuższego urlopu.
Udział Kriwoniszczenki w ekspedycji na Otorten stanął pod znakiem
zapytania.
27 grudnia 1958 roku Jurij wysłał list do Diatłowa i reszty znajomych, który
rozpoczął rymowanymi życzeniami noworocznymi własnego autorstwa. Wyraził
w nich nadzieję, że turystyczne szlaki i ślady przyjaciół na stałe zapiszą się na
mapie Rosji. (O ironio, tak właśnie się stało, kiedy bezimienne miejsce nazwano
Przełęczą Diatłowa, od nazwiska kierownika tragicznej wyprawy). Wyjaśnił, że
mrozy dochodzące do minus trzydziestu stopni Celsjusza powodują przestoje
w pracy. Tym samym on nie mógł ukończyć projektu, więc dyrekcja zakładu
odmówiła wydania zgody na urlop26. Zasmuceni przyjaciele postanowili poprosić
o pomoc władze uczelnianego klubu sportowego, które zainterweniowały na
piśmie. Oświadczyły, że ekspedycja odbywa się na cześć XXI zjazdu partii,
rozwodząc się nad ambicją młodych ludzi, ich godną pochwały postawą
patriotyczną i koniecznością wsparcia tych, którzy pragną oddać hołd ojczyźnie.
Choć górnolotne argumenty były mocno naciągane, brzmiały poważnie
i przekonująco. Dyrekcja zakładu atomowego Majak z oczywistych względów nie
zamierzała przeszkadzać w hucznym uczczeniu XXI zjazdu i nakazała Jurijowi
udział w wyprawie.
Paradoksalnie – zginął dlatego, że był lubiany.
Zarówno klubowe władze, jak i studenci nie zdawali sobie sprawy, czym tak
naprawdę zajmuje się Kriwoniszczenko. Nie mieli pojęcia o katastrofie
w Majaku. Ich wiedza sprowadzała się do tego, że Jurij przestał mieszkać
w Swierdłowsku. On sam, zobowiązany do zachowania tajemnicy państwowej
o najwyższej wadze, nic nikomu nie opowiadał. Nawet brat i rodzice mieli
zaledwie mgliste pojęcie o jego obowiązkach. Wydarzenia, w których
uczestniczył, można zatem odtworzyć tylko na podstawie relacji świadków
i odtajnionych dokumentów.
29 września 1957 roku spokojna posada inżyniera w jednej chwili zamieniła
się w piekło. Zespół do spraw likwidacji katastrofy, do którego należał Jurij,
stanął przed zadaniem przekraczającym ludzkie siły. Decyzją władz państwowych
o wydarzeniu nie poinformowano ani ludzi żyjących w najbliższym otoczeniu
zakładu, ani na terenach, gdzie dotarły niesione wiatrem toksyczne wyziewy.
Jednocześnie prowadzono zakrojone na wielką skalę działania, które wywołały
panikę wśród mieszkańców. W szalonym pośpiechu ewakuowano blisko dziesięć
tysięcy ludzi przerażonych do tego stopnia, że nie mieli odwagi zapytać
o przyczynę. Kilka godzin po katastrofie do najbliższego miasta, Oziorska,
w asyście wyjących syren wjechał ciężki sprzęt. Na asfalt polały się hektolitry
wody. Przez radio i megafony nakazano wyrzucać wszystko z domów
i nieustannie myć podłogi27. Kobiety płakały, syreny alarmowe zawodziły,
wystraszone dzieci wrzeszczały wniebogłosy.
Silnych mężczyzn zagoniono do ciężarówek. Likwidatorzy skutków katastrofy
przystąpili, przy pomocy nowej siły roboczej, do działań w okolicznych
wioskach. Inżynierowie, przeanalizowawszy kierunek wiatru, w największym
popłochu odkryli, że toksyczna chmura przykryła tereny rolnicze, spichlerz
obwodu swierdłowskiego, tymczasem ludność właśnie szykuje się do wykopków.
Ziemniaki ze skażonych pól miały niebawem trafić na stoły kilku milionów ludzi.
Gdy skontaktowano się z kierownikami kołchozów, okazało się, że gdzieniegdzie
wykopki już ruszyły, a ponadto w dniu katastrofy zwerbowano do pomocy
uczniów lokalnych szkół. O 16.30, w chwili wybuchu zbiornika, uczniowie
i kołchoźnicy pracowali na polach28. Niektórzy zauważyli dziwną mętną i gęstą
mgłę, która wieczorem zaległa nad ziemią. Nie wiedzieli, czym jest, i poruszali
się w jej oparach, porządkując narzędzia i skrzynki po zakończonym dniu pracy.
Świadkowie zapamiętali rozbrykane maluchy, które zachwycone naturalną
zasłoną dymną bawiły się między skrzynkami w chowanego.
Zwołany w trybie alarmowym zespół specjalistów od promieniowania wydał
jednomyślny rozkaz: wszystkie plony trzeba wykopać i spalić. Natychmiast.
Realizacja polecenia nie była prosta z uwagi na obszar skażonych terenów, brak
siły przerobowej i potężny opór ludności, która pamiętając wojenny i powojenny
głód, za nic w świecie nie chciała niszczyć upraw. Kierownicy kołchozów,
niewiedzący nic o katastrofie, nie potrafili pogodzić się z decyzją władz.
Postanowili ukryć choćby część zbiorów, a następnie po kryjomu odsprzedać,
kiedy sytuacja nieco się uspokoi.
Do kolektywnych gospodarstw wysłano uzbrojoną milicję i żołnierzy
z karabinami. Wrzaskiem i bronią zagoniono wszystkich do pracy w polu.
Wyjątku nie zrobiono nawet dla kobiet w ciąży29. Wkrótce wielu mieszkańców
najbliższej okolicy Majaka, których domy znajdowały się poza granicą
ewakuacji, zaczęło uskarżać się na potworne bóle głowy, krwotoki z nosa,
znaczne uszkodzenie wzroku i inne dolegliwości o nieznanej przyczynie.
Lekarze, do których udawali się z prośbą o pomoc, nie byli w stanie jej udzielić
ani poprawnie zdiagnozować przypadłości, ponieważ ich również nie
poinformowano o tym, co stało się w zakładzie.
Po kilku tygodniach sytuację uznano za opanowaną. Plony zniszczono,
sporządzono stosowne raporty. Zespół do spraw likwidacji skutków katastrofy
zakończył pracę.
Wypadek w zakładzie atomowym przypłaciło życiem co najmniej sto
dwadzieścia osób, wśród nich likwidatorzy współpracujący z Jurijem. Kilka
miesięcy później w regionie odnotowano skokowy wzrost narodzin martwych
noworodków. Oficjalnych statystyk wszystkich chorych i poszkodowanych nie
prowadzono. Wydarzenie w Majaku stało się jedną z najpilniej strzeżonych
tajemnic ZS R R .
Tymczasem już w 1957 roku zachodnie instytuty badawcze i stacje pomiarowe
zauważyły niepokojące zmiany wskazań. Uzyskanie jakichkolwiek informacji na
drodze oficjalnej nie wchodziło w grę. W maju 1960 roku Amerykanie wysłali
w okolice Swierdłowska samolot rozpoznawczy lockheed U-2, mający wykonać
zdjęcia zakładu atomowego, jednak misja zakończyła się fiaskiem. Rosjanie
zestrzelili szpiegowską maszynę, uprzednio przez pomyłkę strącając własny
myśliwiec. Zrobił to jeden człowiek, major Michaił Woronow, za pomocą rakiet
przeciwlotniczych S-75. Pierwszą, wstydliwą pomyłkę postanowiono utajnić.
Woronow wyjawił prawdę dopiero po niemal trzydziestu latach.
Katastrofa w Majaku pozostawała tajemnicą do 1992 roku. Chroniono ją tak
skutecznie, że szczegółów nie znali nawet pracownicy zakładu, których nie
powołano do zespołu likwidacyjnego lub zatrudniono w późniejszym terminie.
Należał do nich także Nikołaj Thibeaux-Brignolle, kolejna ofiara tragedii na
przełęczy.

Nikołaj Thibeaux-Brignolle

Jego nietypowe francuskie nazwisko, niemożliwe do wymówienia dla rodowitych


Rosjan, zwracało uwagę i wywoływało pytania. Nikołaj wyjaśniał, że jest synem
francuskiego komunisty, który ukochał Stalina do tego stopnia, że przekroczył
żelazną kurtynę i osiadł w ZS R R , aby ciężką pracą wesprzeć budowę komunizmu.
Znajomi ze studiów mu uwierzyli, lecz współcześni historycy uznali powyższą
historię za mało prawdopodobną. I mieli rację.
Przodkowie Nikołaja nie popierali komunizmu. Wręcz przeciwnie, byli jego
ofiarami.
Osiedlili się w carskiej Rosji na początku XIX wieku. François, prapradziadek
Nikołaja, był cenionym w Europie rzeźbiarzem, architektem i wynalazcą.
Zamieszkał wraz rodziną w Petersburgu, gdzie bez reszty pochłonęła go praca dla
carskich teatrów. Jego syn Iosif ukończył architekturę. Bywali na salonach.
Przyjaźnili się z arystokratycznymi rodami. Zdolny Iosif został głównym
architektem miasta Orzeł30, gdzie pozostawił po sobie stojące do dziś gmachy
o bogato zdobionych fasadach. Oskar, dziadek Nikołaja, poszedł w ślady
przodków. Po studiach w petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych zaproszono go
na carski dwór i powierzono mu projekt oranżerii w carskim ogrodzie
botanicznym. Następnie tworzył wizualizację renowacji cerkwi, wznosił gmachy
zlecane przez departament rolnictwa oraz bank państwowy31.
Rodzina wiodła życie jak z bajki. Pito szampana, raczono się kawiorem ze
srebrnej zastawy, skrupulatnie wypolerowanej przez służbę. Panowie Thibeaux-
Brignolle uwielbiali swoją pracę; pasja sprawiła, że stali się szanowani,
podziwiani i niewiarygodnie bogaci. Powiększany przez kolejne pokolenia
majątek, liczne wpływy, kontakty, rekomendacje i zaszczyty były ziszczeniem
marzeń François. Nikt nie przypuszczał, że zgromadzone dobra okażą się ulotne,
a los odmieni się diametralnie. Rozmiłowany w Rosji François prawdopodobnie
nigdy nie uwierzyłby, że jego potomek Nikołaj przyjdzie na świat w łagrowym
ohydnym baraku, gdzie pośród robactwa i szczurów, na stercie brudnych
łachmanów urodzi go wychudła z głodu kobieta.
Upadek rodu rozpoczął się podczas rosyjskiej wojny domowej. Część rodziny
Thibeaux-Brignolle przeniosła się do Jekaterynburga. W tym mieście bolszewicy
pragnący obalić ustrój i zdobyć władzę zabili w 1918 roku cara Mikołaja II wraz
z jego rodziną. Ich przeciwnicy, zwani Białą Armią lub Białą Gwardią, uznali
komunistów za zbrodniarzy i barbarzyńców. Jekaterynburg wkrótce
przemianowano na Swierdłowsk, dla upamiętnienia Jakowa Swierdłowa, który na
polecenie Lenina zorganizował mord.
Bliscy Nikołaja opowiedzieli się po stronie białogwardzistów i zapłacili za to
straszliwą cenę. Dmitrij Thibeaux-Brignolle, jeden ze stryjów, po dwóch latach
więzienia został rozstrzelany za walkę w szeregach Białej Gwardii. Drugiego
stryja NKWD rozstrzelało bez sądu, a jego żonę Annę skazano na dziesięć lat łagru
za to, że nie złożyła donosu na męża. Komuniści przejęli większość rodzinnych
dóbr. Władimir Thibeaux-Brignolle, ojciec Nikołaja, w 1931 roku został
aresztowany przez NKWD i skazany na dziesięć lat łagru32. Matkę Anastazję
z dwójką dzieci wyrzucono z domu na bruk. Ich majątek także skonfiskowano.
A że niemal jednocześnie wydano dekret głoszący, że udzielenie jakiejkolwiek
pomocy zdrajcom ojczyzny (do których zaliczono wszystkich z rodu Thibeaux-
Brignolle) będzie jednoznaczne z aresztowaniem, w praktyce Anastazji
i dzieciom groziła śmierć głodowa, gdyż nie wolno było im nawet żebrać.
Wstrząśnięci pracownicy uralskiego kombinatu metalurgicznego Magnitka,
w którym przed aresztowaniem na stanowisku inżyniera pracował Władimir,
postanowili mimo to pomóc rodzinie lubianego przełożonego, nie zważając na
niebezpieczeństwo. Umieścili Anastazję w domu Leonida Katajewa,
podwładnego Władimira. A gdy dwa lata później terror NKWD zelżał nieco,
władze pozwoliły jej zamieszkać z synkiem w Osinnikach, na terenie łagru, gdzie
jej mąż odsiadywał karę. Niewiele żon świadomych warunków panujących
w obozach pracy prosiło o taką możliwość. Żyła w nieludzkiej nędzy, cierpiała
głód, ale mogła spotykać się z Władimirem. 5 lipca 1935 roku w baraku, na
stercie łachmanów urodziła syna, któremu dała na imię Nikołaj.
Kolejne lata katorgi Władimir spędził w kopalni w Górskiej Szorii. W styczniu
1941 roku, po odbyciu kary zwolniono go z łagru, skrajnie wychudzonego
i ciężko chorego. Podobnie jak wielu innych cudem ocalałych od śmierci
głodowej nigdy nie wrócił do zdrowia, a przeżyta trauma odmieniła go nie do
poznania.
W drugiej połowie 1943 roku rodzina mieszkała w Swierdłowsku, w domu
najstarszej siostry Nikołaja Lisy, która niedawno wyszła za mąż. Starszy brat
małego Nikołaja osiągnął właśnie wiek poborowy i otrzymał wezwanie na front.
Po raz kolejny Thibeaux-Brignolleʹów ciężko doświadczył los. W ciągu czterech
miesięcy pochowali troje bliskich. We wrześniu zmarł Władimir. Żaden lekarz nie
był w stanie pomóc wycieńczonemu pacjentowi z nieustannie nawracającym
zapaleniem płuc i nabytą chorobą serca. W grudniu od rany postrzałowej w głowę
w szpitalu wojskowym na froncie zmarł brat Nikołaja, a wkrótce poległ jego
szwagier.
Chłopiec wychował się w kraju, w którym na pewne tematy nie wolno było
rozmawiać. Nikt nie chwalił się arystokratycznymi przodkami ani nie zwierzał
z bolączek represji. Nikołaj zaczął zapisywać swoje nazwisko fonetycznie, tak
aby Rosjanie nie mieli kłopotów z wymową. Ukrywał aresztowanie ojca i resztę
rodzinnej historii. Manewrował faktami, kreśląc opowieść tak skutecznie, że
umożliwiła mu rozpoczęcie studiów na prestiżowym wydziale budownictwa
Politechniki Uralskiej. W złożonym na uczelni podaniu wspomniał lapidarnie, że
ojciec nie żyje. Zmiany szkół, wynikające z łagrowej tułaczki Władimira, nazwał
„przyczynami rodzinnymi”. Przemilczał przodków, bąknął coś o wioskach,
sugerując, że jest chłopskim dzieckiem. Wspomniał poległego na froncie brata33.
Kanciasty życiorys sporządzony bez ładu i składu okazał się majstersztykiem
manipulacji. Nie dawało się z niego wyczytać niczego. Atutem były także
doskonałe oceny na świadectwie ukończenia szkoły średniej.
Nikołaj został studentem.
W 1958 roku obronił pracę dyplomową. Z większości przedmiotów uzyskał
najwyższe noty, więc jak każdy zdolny inżynier opuszczający najlepszy wydział
Politechniki Uralskiej z doskonałą średnią, znalazł się w orbicie zainteresowań
dyrekcji Majaka. Nie sprawdzono historii jego rodziny, założywszy, że zrobiła to
politechnika przed przyjęciem na studia. Choć teoretycznie było to niemożliwe,
syn zdrajcy ojczyzny rozpoczął karierę zawodową w strategicznie ważnym
przedsiębiorstwie.
Do wyprawy Igora Diatłowa dołączył z kilku powodów: był lubiany
i szanowany, na studiach należał do sekcji turystycznej, uczestniczył w wielu
trudnych wyprawach (dwa lata wcześniej razem z Igorem i Ziną odwiedził Ural),
rysował fantastyczne mapy, miał dobre pomysły. Pomagał mniej doświadczonym,
rozwiązywał problemy techniczne, naprawiał wszystko, co psuło się w trasie.
W sekcji wysoko ceniono go za umiejętność odwzorowywania terenu na papierze
i za notatki. Perfekcyjnie wyliczał odległości i czas potrzebne do pokonania
kolejnych odcinków szlaku, z uwzględnieniem warunków atmosferycznych.
A ponadto podobał się Ludmile i dostał urlop.
Jego znajomi bardzo mało wiedzieli o życiu kolegi, jego problemach,
wspomnieniach i emocjach. Nikołaj krył się pod maską dowcipnisia, po części
tylko prawdziwą. Uciekał od trudnych tematów, obracając pytania w żart.
Wygłupiał się, zamiast odpowiadać. Powszechnie uznawano to za przejaw
błyskotliwego poczucia humoru. Wizerunek nieokiełznanego zgrywusa sprawiał,
że Nikołajowi było wolno więcej; nawet Diatłow nie potrafił się na niego złościć.
Thibeaux-Brignolle nie brał udziału w kłótniach, nie prowokował sporów. Wręcz
przeciwnie – w napiętych sytuacjach odgrywał rolę „zderzaka”, humorem
i śmiechem godząc skonfliktowane strony.
Jego najbliższym przyjacielem był student Politechniki Uralskiej Piotr
Bartołomiej. Jedyna osoba, która znała prawdziwą historię rodziny. Powiernika
Nikołaj wybrał idealnie – Piotr zrozumiał go doskonale, bo jego ojca również
aresztowano. Dochował tajemnicy aż do rozpadu ZS R R . Dziś jest profesorem,
autorem ponad trzystu czterdziestu publikacji naukowych, Mistrzem Sportu ZS R R
w Turystyce, współorganizatorem konferencji Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa,
która w każdą rocznicę tragedii odbywa się na Uniwersytecie Uralskim. I jednym
z najgorętszych zwolenników hipotezy upatrującej przyczyny tragedii na
przełęczy w awarii technicznej.
11 listopada 1991 roku rosyjskie władze wydały uchwałę rehabilitującą
i przywracającą dobre imię Władimirowi Thibeaux-Brignolle. Od tej chwili ojciec
Nikołaja przestał być zdrajcą ojczyzny. Stał się wybitnym inżynierem,
zasłużonym dla rozwoju uralskiego przemysłu. Niestety, z dokumentu nie miał się
kto cieszyć. Zarówno sam zainteresowany, jak i jego najbliżsi krewni nie żyli od
dawna.

Rustem Słobodin
Przyszedł na świat w Moskwie, w inteligenckiej rodzinie podróżników
i naukowców. Nietypowe dla Rosjanina imię, nadane na cześć bohatera
azjatyckich legend, zawdzięczał zainteresowaniom antropologicznym rodziców
i ich pobytowi w Azji Środkowej. Ojciec Rustema, Władimir, był doktorem nauk
ekonomicznych. Kiedy rodzina przeprowadziła się do Swierdłowska, rozpoczął
pracę naukową na Uniwersytecie Uralskim, gdzie objął kierownictwo wydziału
instytutu gospodarki rolnej34. Matka Nadieżda wykładała na tej samej uczelni.
Oboje należeli do partii. Trójce swoich dzieci wpajali od najmłodszych lat
szacunek do książek, nauki, pracy i komunizmu. Rustem wstąpił do Komsomołu
jeszcze w szkole średniej.
Wśród niezliczonych książek ogromnej domowej biblioteki natrafił na pozycje
o dalekich podróżach. Zaciekawiły go. Później pochłonęła go lektura publikacji
technicznych, kolekcjonowanych przez ojca. Na studiach postanowił połączyć
obie te pasje. Nie chciał kształcić się na uczelni, gdzie wykładali jego rodzice,
potrzebował swobody i pewności, że dobre wyniki w nauce będzie zawdzięczać
wyłącznie własnej pracy, a nie respektowi, jaki przed doktorem Władimirem
Słobodinem odczuwają pozostali wykładowcy. Wybrał wydział mechanizacji
Politechniki Uralskiej. I od razu zapisał się do sekcji turystycznej.
Wkrótce stał się jednym z najbardziej pożądanych uczestników wypraw.
Zapraszano go do udziału we wszystkich ekspedycjach. Dlaczego? Rustem był
niesamowicie silny. Porąbanie siekierą zmarzniętego na kość pnia nie stanowiło
dla niego żadnego wyzwania, podobnie jak przerzucanie ludzi na drugi brzeg
strumienia. Ciskał kolegami niczym szmacianymi lalkami. W jego plecaku
zawsze upychano największe ciężary. Nikt nie był w stanie pokonać go na rękę
ani położyć w udawanych pojedynkach. Na wyprawach wykonywał
najtrudniejsze prace fizyczne, brał dodatkowe dyżury i odciążał słabszych
towarzyszy.
Pomocnego osiłka traktowano jak ochroniarza i gwarancję bezpieczeństwa.
Ekipa Diatłowa powierzyła mu na przechowanie pieniądze i obowiązek
dźwigania zrolowanego namiotu. Obecność Słobodina w składzie sprawiała
automatycznie, że grupa zyskiwała pewność siebie. Nie widziano powodów do
obaw. Jeśli ktoś dozna kontuzji, Rustem go poniesie. Jeśli żeliwny piecyk
przymarznie do ziemi, Rustem wyrwie go z lodu. Jeśli przyczepi się bezpański
agresywny pies, Rustem go odgoni.
Ufano mu bezgranicznie.
Rodzice, których połączyła podróżnicza pasja, z radością obserwowali, jak ich
syn staje się turystą z prawdziwego zdarzenia. Kupili mu aparat fotograficzny
i kolekcjonowali zdjęcia z kolejnych wypraw. Ze studentami politechniki Rustem
odwiedził Ural i Ałtaj. Wspólnie z ojcem przemierzył pieszo najciekawsze szlaki
południowych republik. Interesował się muzyką i nauczył się grać na mandolinie.

Rustem Słobodin

W czerwcu 1958 roku obronił pracę dyplomową35 i rozpoczął karierę


zawodową jako jeden z licznych młodych i zdolnych inżynierów zimnej wojny.
Dokumenty, akta osobowe i relacje dotyczące miejsca pracy Rustema są
niespójne. Prawdopodobnie zaraz po studiach dołączył do zespołu pracowników
zakładu atomowego Majak (lub odbył w nim spóźnione praktyki studenckie).
Wkrótce przeniósł się do miejsca zwanego Zakładem 10, gdzie rozpoczął pracę
na stanowisku inżyniera.
Nic niemówiąca nazwa „Zakład 10”, typowa dla tajnych laboratoriów
państwowych, była jednym z określeń nadanych swierdłowskiemu Naukowo-
Badawczemu Instytutowi Technologii Chemicznej. Placówka działa do dziś.
Założono ją w 1942 roku, aby optymalizować broń wykorzystywaną na frontach
II wojny światowej. W trakcie zimnej wojny instytut okazał się jeszcze bardziej
potrzebny i jeszcze bardziej zapracowany. Od 1957 roku powstawały w nim
technologie, produkowano maszyny i urządzenia do wszystkich obiektów
radzieckiego przemysłu jądrowego. Kierowników i pracowników często
nagradzano państwowymi odznaczeniami, w tym Nagrodą Lenina i Nagrodą
Rady Ministrów ZS R R . Otrzymywał ją praktycznie każdy po kilku latach pracy.
Rustem postanowił spędzić pierwszy urlop ze znajomymi z sekcji
turystycznej. Planował fotografować góry, grać na mandolinie przy wieczornych
ogniskach, odpoczywać od uciążliwego dudnienia maszyn i gorzkiego odoru
chemikaliów. Przed wyprawą pożegnał się z rodzicami i rodzeństwem. Młodsza
siostra zapamiętała ostatnie słowa, które rzucił do niej już za progiem: „Trzymaj
się ciepło, niedługo wrócę”.

Aleksander Kolewatow

Zapamiętano go jako człowieka o następujących cechach: wybitnie inteligentny,


niespotykanie ambitny, charyzmatyczny, pedantyczny, metodyczny, logiczny,
całkowicie oddany dziedzinie, w której planował karierę.
Wychował się w rodzinie przywiązującej dużą wagę do edukacji. Miał cztery
starsze siostry, Rimma ukończyła uczelnię pedagogiczną i pracowała jako
dyrektorka szkoły w Swierdłowsku, Wiera doktoryzowała się na wydziale chemii.
W 1953 roku Aleksander skończył technikum metalurgiczne i rozpoczął pracę
w moskiewskim Instytucie 3394 na stanowisku starszego laboranta. Studia
realizował w trybie indywidualnym. Często podróżował między Moskwą
a Swierdłowskiem. Do jego akt osobowych na Politechnice Uralskiej dołączono
list referencyjny sporządzony przez dyrektora Instytutu 3394, w którym ten
wyraża się o podwładnym w samych superlatywach, chwaląc jego rozległą
wiedzę, skrupulatność i pomoc kolegom z zakładu pracy36.
Kolewatow był nietypowym studentem. Do egzaminów przystępował
wówczas, gdy miał czas i ochotę. Nie musiał dostosowywać się do życzeń
i nakazów kadry naukowej, ponieważ to kadra była zobligowana do pochylenia
się nad jego potrzebami. Przyczyna takiego stanu rzeczy znajdowała się
w Moskwie. Tam, w potężnym gmaszysku, mieściła się siedziba Instytutu 3394,
obecnie znanego jako Technologiczny Instytut Naukowo-Badawczy Materiałów
Nieorganicznych im. A. Boczwara. Geneza placówki sięga 1944 roku, kiedy to
Państwowy Komitet Obrony ZS R R wydał uchwałę o przedsięwzięciach
zapewniających rozwój wydobywania i przetwarzania rud uranu. Spośród
licznych zastosowań tego pierwiastka za wiodące uznano badania nad reaktorami,
elektrowniami oraz bombami jądrowymi.
W kolejnych latach Instytut 3394 doczekał się zaszczytnego miana
„wschodniego mózgu zimnej wojny”. Kadry ściągano z całego terytorium ZS R R .
Szukano młodych, kreatywnych lub wręcz lekko szalonych wizjonerów oraz
starszych doświadczonych profesorów akademickich, którym powierzano
urealnianie projektów tych pierwszych. Efekty olśniewały. W latach
pięćdziesiątych pracownicy instytutu zaprojektowali tarczę do obrony kraju przed
atakiem rakietowym z terytorium US A , opracowali i ulepszyli najnowocześniejszą
technologię pozyskiwania paliwa jądrowego, a nawet rozrysowali
w najdrobniejszych szczegółach zaawansowane satelity, które niebawem miano
umieścić na orbicie. Tu wymyślono sztucznego satelitę Sputnik, tu stworzono
program Wostok i zaplecze dla misji Jurija Gagarina. W przypadku Instytutu
3394 określenie „tajny zakład” nie zostało nadane na wyrost. Miejsce pracy
Aleksandra było drugim najpilniej strzeżonym przez kontrwywiad obiektem
w ZS R R , zaraz po Kremlu. W celu zmylenia przeciwnika nazwę placówki
zmieniano wielokrotnie.
O pracowników dbano z najwyższą troską, często przyznawano im urlopy na
regenerację sił po wytężonej pracy i dokształcanie. Tym samym laborant
Aleksander mógł odwiedzać bliskich w Swierdłowsku, zdawać egzaminy na
studiach i oddawać się własnym zainteresowaniom. Świetnie posługiwał się
bronią palną, uzyskał uprawnienia instruktora strzelectwa sportowego. Należał do
sekcji turystycznej przy Politechnice Uralskiej, uczestniczył w szeregu wypraw
o mniejszym lub większym poziomie trudności, zdobył uprawnienia do
kierowania nimi. Wędrował głównie po Uralu, ale był również za kołem
podbiegunowym. Szkolił początkujących turystów. W 1958 roku kierował ekipą,
która obrała za cel Sajany.
Jewgienij Zinowjew, który towarzyszył mu w kilku ekspedycjach, wspomina:
„Cechowała go dokładność i pedantyczność, dawało się w nim wyczuć lidera.
W trakcie wypraw skrupulatnie prowadził dziennik i nikomu go nie pokazywał.
Prawdopodobnie notował osobiste obserwacje i przemyślenia”37. Ludzie, którzy
studiowali z Aleksandrem, nie potrafią powiedzieć o nim zbyt wiele. Był
zamknięty w sobie, tajemniczy, skoncentrowany na swoich sprawach. W zasadzie
nie miał bliskich kolegów. Nikomu się nie zwierzał, nikogo nie pytał o radę, nie
opowiadał o tym, gdzie pracuje i czym się zajmuje. Pogrążony w myślach potrafił
milczeć całymi godzinami. Ignorował zadawane mu pytania, uważając to za
zachowanie absolutnie naturalne.
Za otaczający go mur wpuścił tylko jedną osobę – starszą o pięć lat siostrę
Rimmę. Byli ze sobą bardzo zżyci. Utrzymywali regularny kontakt niezależnie od
tego, w jakim mieście przebywał Aleksander. Wysyłał do siostry telegramy,
dzwonił i pisał. Każdego dnia miał jej do powiedzenia więcej niż reszcie świata
przez długie tygodnie. Rimma wspierała go w karierze zawodowej. Była dla
niego oparciem w żałobie, kiedy jako dziesięciolatek musiał pogodzić się ze
śmiercią ojca. Pomagała w nauce, do czasu gdy uczeń przerósł mistrza. Była
dumna, że brat pracuje w tak prestiżowej instytucji. Choć sama nigdy nie należała
do partii, rozumiała, jak istotne zadanie polityczne stoi przed Aleksandrem
i innymi pracownikami instytutu.
Dla studentów politechniki Kolewatow był niczym chodząca zagadka.
Skomplikowana do tego stopnia, że większość z nich nie podejmowała próby jej
rozwiązania. Wyjątek stanowiły koleżanki. Przystojny Aleksander podobał się
dziewczynom. Młodsze studentki, które szkolił na obozach dla początkujących
turystów, bezskutecznie starały się zwrócić jego uwagę. Wszystkie traktował tak
samo: grzecznie, rzeczowo i lodowato. Zawsze pomagał rozbić namiot lub
przenieść ciężki przedmiot, ale wyznań miłosnych nie chciał słuchać. Sprawy
służbowe rozwiązywał, prywatne ignorował. Uczciwie szkolił adeptki turystyki
sportowej do udziału w poważniejszych wyprawach. Nie interesowało go, że
rozgoryczone i nieszczęśliwie zakochane dziewczęta cierpiały jeszcze przez
długie miesiące przez brutalne odrzucenie i brak wzajemności.
Zazdrośni koledzy z uczelni nie mogli na to patrzeć. Gniew rozładowywali,
plotkując. W najlepszym wypadku mówili o nim „pies ogrodnika” i sugerowali,
że Kolewatow poprzysiągł dozgonną wierność podręcznikowi do fizyki.
W najgorszym szli znacznie dalej i sugerowali łamanie potężnego obyczajowego
tabu. Aleksander wiedział o tym, lecz nie reagował. Był tak skoncentrowany na
sobie, że świat zewnętrzny traktował jak irytującą, hałaśliwą, do niczego
niepotrzebną makietę, z którą raz po raz musi się zderzać, choć niczemu to nie
służy i powoduje wyłącznie dyskomfort. Skupiał się na karierze zawodowej.
A dyrektor Instytutu 3394 myślał o Aleksandrze wyłącznie w tym kontekście.
Miał na głowie ważniejsze sprawy niż pogłoski i szepty.
Budowaniu relacji Aleksandra z kolegami zdecydowanie nie pomogły władze
Politechniki Uralskiej, które podsunęły pod nos całej kadrze naukowej pismo
z instytutu. W rezultacie, kiedy inni studenci zarywali noce na naukę przed
egzaminami, wykładowcy grzecznie pytali Kolewatowa (przy świadkach!), czy
ten zechciałby przynieść pracę zaliczeniową. A może jednak nie chce? Może
przyniesie wtedy, kiedy mu się zachce?
W trakcie wyprawy na Otorten Aleksander nie zaniechał prowadzenia
prywatnego dziennika. Był to jedyny przedmiot należący do ofiar tragedii,
którego nie odnaleziono na przełęczy, choć powinien się tam znajdować. Zaginął.
Rozdział 5

W drodze na Otorten

Latem 1958 roku, podczas wyprawy turystycznej na Ałtaj, Igor Diatłow podzielił
się z przyjaciółmi ambitnym planem: chciał pokierować zimową ekspedycją,
której celem byłby Ural Północny i pierwsze w historii zimowe wejście na szczyt
Otorten. Śmiały pomysł przypadł do gustu doświadczonym turystom. Nikołaj
Thibeaux-Brignolle, Rustem Słobodin, Jurij Kriwoniszczenko i Jurij Judin
zadeklarowali gotowość podjęcia ryzyka i poprosili o dołączenie ich do ekipy.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Ural Północny to nieprzyjazny,
niebezpieczny i trudny teren. Choć wzniesienia są tu stosunkowo niewysokie,
a stoki łagodne, zimą turyści muszą mierzyć się z aurą. Przede wszystkim
z mrozem. W latach pięćdziesiątych wysokość Otortenu oszacowano na 1182
metry nad poziomem morza, więc Diatłow zdawał sobie sprawę, że największym
wyzwaniem będzie nie wejście na szczyt, ale dotarcie do jego stóp przez
zasypaną śniegiem i skutą lodem tajgę. Wędrówkę mógł utrudniać silny wiatr,
śnieżyce oraz potężne zaspy, których grubość w dolinach rzek sięgała blisko
dwóch metrów. Część Uralu Północnego zamieszkiwał lud Mansów, resztę
stanowiły tereny łowieckie mansyjskich myśliwych. W tych rejonach śmiałkom
nikt nie udzieliłby pomocy. Musieli liczyć na własne siły.
Niezależnie od Igora zimowe zdobycie Otortenu planowała także Ludmiła
Dubinina. Dobrze znała Ural Północny, rok wcześniej kierowała zimową
wyprawą na grzbiet Czistop. Pomysłem podzieliła się z kolegą z klubu
sportowego, Władysławem Bijenką. Uzgodnili, że wcielą plan w życie, lecz
szybko zorientowali się, że Diatłow planuje udać się w to samo miejsce w tym
samym czasie. Wówczas postanowili dołączyć do jego ekipy.
Jesienią rozpoczęto przygotowania. Trasa liczyła ponad trzysta kilometrów38.
Postanowiono pokonać ją pociągiem, autobusem, na nartach i pieszo. Igora
Diatłowa czekały trudne wyzwania, do których należało zebranie funduszy na
pokrycie kosztów wyprawy i niezbędnego wyposażenia, opracowanie szlaku,
skompletowanie listy uczestników oraz dopełnienie licznych czasochłonnych
i uciążliwych formalności.
Wierzył, że uzyska zezwolenie na wyprawę nie tylko z uwagi na
doświadczenie jej uczestników i znajomości w odpowiednich instytucjach.
Ekspedycja miała bowiem konotacje polityczne. Zorganizowano ją, aby uczcić
XXI Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, omawiający postępy
realizacji planu rozwoju gospodarki narodowej. Wystąpienia delegatów miały
trwać od 27 stycznia do 5 lutego. W tym czasie turyści, w większości należący do
Komsomołu, pragnęli jako pierwsi na świecie zdobyć zaśnieżony szczyt
Otortenu. Powodzenie wyprawy miało stanowić metaforę sukcesu gospodarczego
kraju, a wysiłek młodych sportowców być hołdem złożonym partii i ojczyźnie.
Uzyskanie zezwolenia wymagało dokładnego opracowania trasy oraz
przedstawienia dokumentacji poświadczającej doświadczenie turystyczne
uczestników wyprawy i stan ich zdrowia potwierdzony przez komisję medyczną.
Ostatnie dwie kwestie nie martwiły Diatłowa, gdyż jego ekipa składała się
z zaprawionych w boju pasjonatów, których osiągnięcia były powszechnie znane.
Problem tkwił w planie trasy.
Jedyna dostępna wówczas mapa geologiczna Uralu została wydana
w 1941 roku. Zastosowana w niej skala (1 : 1 000 000) czyniła ją jednak
praktycznie bezużyteczną. Innych map nie udało się zdobyć. Były niejawne
i chronione tajemnicą państwową. Skorzystano zatem z roboczych notatek
członków sekcji turystycznej oraz doświadczeń koleżanek i kolegów, w tym
Ludmiły Dubininy. Także Zina, Igor i Nikołaj znali niektóre odcinki trasy,
ponieważ zimą 1957 roku odwiedzili osady Mansów, rdzennych mieszkańców
Uralu. Poza tym grupa miała szczęście, gdyż Aleksander Kolewatow otrzymał
w zaufaniu mapę od znajomego geologa Ignata Riagina39, pracującego
w instytucie koordynującym wydobycie miedzi i złota na Uralu Północnym.
Okazała się bardzo pomocna przy precyzyjnym planowaniu.
Diatłow doszedł do wniosku, że najskuteczniejsza będzie nawigacja na
podstawie naturalnego ukształtowania terenu. Uczestnicy nie zgubią się w tajdze
dzięki uralskim rzekom. Część trasy zaplanowano wzdłuż brzegów Auspii,
a następnie wzdłuż Łoźwy wypływającej z jeziora leżącego na południowym
zboczu Otortenu. Po zdobyciu szczytu grupa planowała powrócić w dolinę
Auspii, a następnie odbić lekko na południe, by wejść na drugie wzniesienie,
o nazwie Ojka-Czakur. Stamtąd, kierując się wzdłuż linii brzegowej rzeki
Toszemki, chciano dotrzeć do zamieszkanej wsi Wiżaj40. Stąd planowano nadać
telegram informujący o powodzeniu ekspedycji.
Na początku roku Igor uporał się z formalnościami. 8 stycznia 1959 roku
Miejska Komisja Tras Turystycznych w Swierdłowsku zatwierdziła projekt
wyprawy na szczyt Otorten41, nie zwróciwszy uwagi na braki w dokumentacji.
Diatłow nie przedstawił ani szczegółowego planu trasy, ani kopii mapy. Nie
opisał metod zapewniających grupie bezpieczeństwo i sposobu wezwania pomocy
w razie wypadku. Zatwierdzenie było zatem niezgodne z prawem i naruszyło
uchwałę o zasadach organizacji, obowiązkach organizatorów, kierowników
i uczestników wypraw turystycznych oraz uchwałę o pracy Komisji Tras
Turystycznych, obowiązujące w ZS R R od 1957 roku.
Decyzję podjął Jewgienij Maslennikow, bliski znajomy Igora. Kierowały nim
względy prywatne. Maslennikow był pierwszym absolwentem Politechniki
Uralskiej, który zdobył prestiżowy tytuł Mistrza Sportu ZS R R w Turystyce, tak
pożądany przez Diatłowa od lat. Igor dokumentował swoje kolejne osiągnięcia
wedle wskazówek starszego kolegi. Maslennikow zdawał sobie sprawę, że
zdobycie Otortenu pozwoli koledze spełnić marzenie. Dlatego nie odrzucił
niekompletnego wniosku, tylko poprosił o doniesienie planu trasy „w wolnej
chwili”. Niestety Diatłow, pochłonięty organizacją wyprawy, zapomniał
o złożonej obietnicy. Maslennikow uświadomił to sobie dopiero w połowie
lutego, kiedy na Ural planowała się udać ekipa poszukiwawcza. Targany
wyrzutami sumienia dołączył do zespołu ratowników. Był obecny na miejscu
tragedii w dniu znalezienia zwłok Igora.
Formalna akceptacja przyśpieszyła przygotowania. Turyści wnieśli składkę
w wysokości dwustu pięćdziesięciu rubli. Politechnika dofinansowała wyprawę
kwotą tysiąca stu rubli42. Sekcja turystyczna wypożyczyła uczestnikom plecaki,
narty, buty, spodnie i kurtki narciarskie oraz niezbędny ekwipunek, w tym czekan
do lodu i namiot. Diatłow rozdzielił obowiązki: Luda Dubinina została
skarbnikiem, Jurij Judin odpowiedzialnym za skompletowanie wyposażenia
apteczki. Dzięki finansowemu wsparciu uczelni członkowie ekspedycji nabyli
materiały do ocieplenia namiotu. Wyliczyli, że kwota z powodzeniem wystarczy
na zakup produktów spożywczych i innych niezbędnych sprawunków.
W zakupach oraz gromadzeniu wyposażenia dodatkowego brali udział wszyscy.
Zina i Igor spotkali się z Moisiejem Akselrodem, bliskim znajomym Igora
i doświadczonym turystą. Skonsultowali z nim plan trasy. Namawiali do wzięcia
udziału w wyprawie. Akselrod kochał góry i zimową tajgę, więc poważnie
rozważał propozycję. Ostatecznie jednak nie zdecydował się i w trakcie ferii
podjął pracę zarobkową43. Nie wiedział wówczas, że niebawem zostanie
kierownikiem ekipy ratunkowej prowadzącej akcję poszukiwawczą w rejonie
góry Otorten, który tak bardzo pragnął odwiedzić.
Trzy dni przed startem na liście uczestników wyprawy zaszła nieoczekiwana
zmiana. Władysława Bijenkę wezwano do lokalnego komitetu Komsomołu na
rozmowę dyscyplinarną. Wedle zaleceń sformułowanych jeszcze w czasach
rządów Stalina, radzieccy studenci byli zobligowani do odbywania tak zwanych
wakacyjnych praktyk studenckich, to jest świadczenia nieodpłatnej pracy
w rolnictwie lub przy wyrębie lasu. Bijenko przez dwa lata unikał tego przykrego
obowiązku, zręcznie manewrując między rekrutacjami do kolejnych przydziałów.
Komitet Komsomołu odkrył jednak ten proceder i postanowił niezwłocznie
skierować niesfornego studenta do pracy w przemyśle leśnym44. Udział
w wyprawie na Otorten uznano za nieudolną wymówkę. Niepocieszony Bijenko
nie zdawał sobie wówczas sprawy, że decyzja Komsomołu najprawdopodobniej
uratowała go od śmierci. Mimowolnie stał się jednym z nielicznych mieszkańców
ZS R R zawdzięczającym życie pomysłom i dekretom Stalina.
Kolejny dzień przyniósł nową niespodziankę. Do Igora Diatłowa zgłosił się
Siemion Zołotariow, trzydziestoośmioletni instruktor kourowskiej bazy
turystycznej45. Przedstawił się fałszywym imieniem: Aleksander. Oświadczył, że
jest przewodnikiem górskim, który (o dziwo!) nie posiada żadnego doświadczenia
w… wędrowaniu po górach. Nalegał na przyjęcie do grupy. Był obcy, starszy od
reszty uczestników, zagadkowy, nieprzewidywalny, krępujący. A także niebywale
uparty.
Dotychczas Igor zabierał na swoje wyprawy wyłącznie osoby sprawdzone,
doświadczone i dobrze sobie znane. Chciał odmówić. Jednak mimo że sprawował
funkcję kierownika, a wśród znajomych słynął z charyzmy i stanowczości,
kompletnie nie poradził sobie w negocjacjach ze starszym mężczyzną. Zołotariow
owinął go sobie wokół palca. Nie tylko wymusił na Diatłowie zgodę, ale uczynił
z niego rzecznika własnych interesów, obarczając go obowiązkiem przekonania
pozostałych turystów. Ludmiła opisała te pertraktacje w swoim pamiętniku: „Nikt
nie chciał zabierać tego Zołotariowa, przecież to obcy człowiek. W końcu
machnęliśmy ręką i go wzięliśmy. Jak odmówić? Nie dasz rady”46.
Ostatnie dni przed wyprawą upływały pod znakiem gorączkowych
przygotowań połączonych z domykaniem formalności i uzyskiwaniem zaliczeń
na koniec semestru.

23 stycznia

Przed południem ekipa zakończyła pakowanie plecaków. Sprawdzono


wyposażenie i zrobiono ostatnie zakupy. Sesja na uczelni spowodowała, że wiele
spraw zostawiono na ostatnią chwilę. Ludmiła zanotowała w pamiętniku: „Dzisiaj
ostatni dzień przygotowań. Minął w ogromnym zamieszaniu. Jedenaście osób
biegało po sklepach, żeby kupić różne drobiazgi. […] Szykowałam się w takim
pośpiechu, że zapomniałam zabrać z domu sweter”47. Zamieszanie potęgowała
jeszcze chwilowa nieobecność kierownika wyprawy, który musiał stawić się
w Miejskiej Komisji Tras Turystycznych48. Władysław Bijenko, wciąż
zasmucony decyzją Komsomołu, pomagał w sprawunkach. Swój sprzęt
turystyczny wypożyczył Zołotariowowi. Odprowadził znajomych na dworzec
kolejowy w Swierdłowsku, gdzie zebrały się aż trzy ekipy turystyczne udające się
na Ural.
Grupa Diatłowa podróżowała wspólnie z uczestnikami wyprawy pod
kierownictwem Jurija Blinowa. Zmierzano do Sierowa, miasta położonego
u podnóża Uralu. Członkowie ekspedycji mieli po raz pierwszy okazję
porozmawiać z Zołotariowem. Planowali trzymać się razem i w razie potrzeby
zachowywać dystans wobec obcego i niechcianego towarzysza.
Jednak śmiały i zabawny Siemion nie tylko błyskawicznie się z nimi
zintegrował, ale wręcz został duszą towarzystwa. Znał wiele piosenek
turystycznych z różnych części kraju, które śpiewano wspólnie do trzeciej nad
ranem. Nauczył zachwycone dziewczyny modnej wówczas w stolicy samby.
Tamtej nocy dyżur pełniła Zina. Pilnowała rzeczy śpiących kolegów. Napisała
także list do koleżanki, skarżąc się w nim, że jest zazdrosna i smutna, bo Jurij
Doroszenko chodzi za rękę z inną dziewczyną. Martwiła się, nie wiedziała, w jaki
sposób powinna odnosić się do byłego chłopaka. W dzienniku grupy zapisała:
„Ciekawe, co nas czeka na tej wyprawie? Co się wydarzy nowego? Dziś chłopcy
złożyli uroczystą przysięgę, że nie będą palić papierosów aż do powrotu. Czy
wystarczy im silnej woli? Wszyscy już położyli się spać. Z okien pociągu widać
uralską tajgę”49.

24 stycznia

Wczesnym rankiem ekspedycje Diatłowa i Blinowa wysiadły w Sierowie.


Hałaśliwa grupa z plecakami i psem zwróciła uwagę lokalnej milicji, która
postanowiła prewencyjnie nie wpuszczać młodych ludzi do dworcowego
budynku. Tymczasem kolejny pociąg, do miasta Iwdel, odjeżdżał dopiero
o 18.30. Turyści nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Zwiedzanie okolicy
z ciężkimi bagażami nie wchodziło w rachubę, rozłożyli się zatem z plecakami na
chodniku przed dworcem. Zastanawiali się nad śniadaniem w jadłodajni, czemu
gwałtownie sprzeciwiła się Luda, odpowiedzialna za racjonalne gospodarowanie
pieniędzmi. Doszło do sprzeczki, a koledzy zarzucili dziewczynie skąpstwo.
Napiętą atmosferę rozładował żart Jurija Kriwoniszczenki. Chłopak, wbrew
zakazowi milicji, wszedł na teren dworca, udając żebraka. Śpiewał, wyciągając
w stronę pasażerów zdjętą z głowy czapkę. Ludzie chętnie rzucali mu drobne
monety; planował przeznaczyć je na śniadanie w jadłodajni. Pozostałych
uczestników wyprawy sytuacja bardzo bawiła, do czasu zatrzymania Jurija przez
milicjantów pod zarzutem oszustwa oraz złamania trzeciego punktu regulaminu
przewozów, zabraniającego naruszania spokoju podróżnych. Po długich
wyjaśnieniach i licznych prośbach Kriwoniszczenko został wypuszczony
i ukarany wyłącznie upomnieniem.
Następnie turyści udali się do pobliskiej szkoły podstawowej, gdzie spotkali
się z życzliwym przyjęciem. Zapewniono im ciepłą wodę do mycia i wszystko, co
mogło pomóc w przygotowaniu się do długiej eskapady. Zorganizowano także
poświęcone turystyce spotkanie z uczniami najmłodszych klas. Dzieciaki
z zainteresowaniem wysłuchały opowieści i obejrzały sprzęt. Jurij Judin
zanotował w dzienniku grupy: „Cała szkoła odprowadziła nas na dworzec. Kiedy
odjeżdżaliśmy, maluchy płakały, krzyczały i prosiły, żeby Zina została z nimi jako
wychowawczyni. Zapewniały, że będą jej słuchać i dobrze się uczyć”50.
W pociągu nastąpiło kolejne spotkanie z milicją. Tym razem przyczyną
interwencji była awantura wywołana przez agresywnego i nietrzeźwego chłopaka,
niesłusznie oskarżającego ekipę Diatłowa o kradzież butelki wódki. Kiedy
sytuacja się uspokoiła, kontynuowano naukę nowych piosenek pod
kierownictwem Zołotariowa. Następnie, z inicjatywy Ziny, rozmawiano o tym,
o czym dziewczyna nie mogła przestać myśleć. Luda opisała to słowami: „[…]
zaczęliśmy dyskutować o miłości, a przede wszystkim o pocałunkach. […]
Przekrzykiwaliśmy się, bo każdy miał inne zdanie. Aleksander przewyższał
wszystkich pewnością siebie, choć znał temat tylko z cudzych opowiadań”51.

25 stycznia

Do stacji Iwdel pociąg dotarł około północy.


Od lat czterdziestych to miejsce budziło grozę. Tu przywożono więźniów
uralskich łagrów, w ogromnej poczekalni formując z nich równe szeregi za
pomocą kijów i wściekle ujadających psów. Z iwdelskiej stacji kierowano ich do
podobozów Iwdel-łagu, gdzie wielu ginęło od mrozu, bicia i nieludzkiej harówki
przy wycince tajgi, bo niedorzecznie wygórowanych norm żadną miarą nie
dawało się wypełnić. Propaganda głosiła, że osadzeni są kryminalistami
skazanymi głównie za zabójstwa. Tymczasem faktycznie większość z nich
stanowili więźniowie polityczni, ludzie niewygodni dla władzy, zbyt wpływowi
i zamożni, wiedzący „zbyt wiele”, homoseksualiści lub obcokrajowcy.
We wspomnieniach ocalałych, między innymi polskiego pisarza i poety Pawła
Hertza, oraz czytelników Archipelagu GUŁ ag stacja kolejowa w Iwdelu zapisała
się jako przedsionek piekła.
Turyści nie mieli podobnych skojarzeń. Korzystając z nadmiaru wolnej
przestrzeni, rozbili namiot w dworcowej poczekalni i udali się na spoczynek. Tym
razem dyżur pełniła Luda. Wykorzystała czas na szycie ochraniaczy na stopy
i przepisywanie tekstów piosenek z notesu Zołotariowa.
Młodzi ludzie zwrócili uwagę pielęgniarki Pelagii Sołter. Kobieta pracowała
w kostnicy oznaczonej numerem 240, w instytucie podległym zarządowi
uralskich łagrów. Obserwowała zachowanie turystów nieświadoma, że kilka
tygodni później będzie odpowiedzialna za przygotowanie ich zwłok do sekcji.
Wstali wczesnym rankiem. O 5.30 pierwszym autobusem pojechali do wsi
Wiżaj. Dwie grupy turystyczne z nartami i plecakami z trudem pomieściły się
w małym busie przeznaczonym do lokalnych przewozów. Niektórzy siedzieli na
oparciach foteli, trzymając nogi na ramionach kolegów. Do Wiżaja dotarli
o czternastej.
Tu nastąpiło rozstanie z grupą Jurija Blinowa, która udała się na zachód.
Ludmiła zapisała w pamiętniku: „Pożegnaliśmy ich ze łzami w oczach. Humory
mamy popsute”52. Blinow nie mógł przypuszczać, że za niecały miesiąc
ponownie znajdzie się w Iwdelu, aby szukać Ludy i pozostałych znajomych.
Po południu członkowie wyprawy spotkali się z Iwanem Riempielem,
kierownikiem leśnictwa w Wiżaju. Poprosili go o mapę okolicy i wskazówki.
Riempiel zapoznał się z planem trasy rozrysowanym przez Igora. Zasugerował
prostszą drogę, wiodącą przez przecinkę w lesie, z której jednak nie skorzystano.
W prokuraturze zeznał: „Po zapoznaniu się z planem trasy wyjaśniłem im, że
chodzenie po uralskim grzbiecie zimą jest niebezpieczne. Są tam duże wąwozy
i doły, w które można wpaść, a poza tym szaleją silne wiatry, zdolne przewrócić
dorosłego człowieka. […] Odpowiedzieli, że dla nich to będzie bardzo łatwa
wyprawa”53.
Prawdopodobnie także 25 stycznia turyści rozmawiali z pilotem wojskowym
Giennadijem Patruszewem, który odradzał im wyprawę na Otorten. Opowiadał
o niebezpieczeństwach czyhających na Uralu Północnym, sugerował, by
zawrócili. Znał te tereny doskonale, ponieważ jako pracownik lotniska w Iwdelu
praktycznie codziennie odbywał lot nad uralską tajgą. Ale tych ostrzeżeń nie
potraktowano poważnie. Patruszew nie miał świadomości, że jego pesymistyczna
wizja okaże się prorocza, a on sam będzie transportować zwłoki kilku ofiar
tragedii z przełęczy do kostnicy.
Podczas kolacji w grupie Diatłowa doszło do niewielkiej sprzeczki. Żaden
z dzienników nie wyjaśnia jej przyczyny. Wieczorem wszyscy (poza
Aleksandrem Kolewatowem i Jurijem Doroszenką) udali się do kina. Oglądali
Złotą Symfonię, która wywarła na nich ogromne wrażenie. Nocleg spędzono
w wiżajskim hotelu. Obiekt nie zasługiwał na tak szumną nazwę, oferował
gościom iście spartańskie warunki. Z braku wystarczającej liczby łóżek
Aleksander i Jurij Kriwoniszczenko spali na podłodze, zaś pozostali na
posłaniach po dwoje. W pomieszczeniu panował niemiłosierny ziąb. Obudzony
chłodem Aleksander Kolewatow żartował, że pierwszy zimny nocleg wyprawy
odbywa się nie na szlaku, lecz w hotelu.
26 stycznia

Stołówka hotelowa wydała zmarzniętym uczestnikom na śniadanie domowej


roboty gulasz i zimną herbatę. Diatłow śmiał się, że powinni wypić ją na
zewnątrz, to wyda się cieplejsza, przez kontrast z mroźnym powietrzem.
Termometr wskazywał minus siedemnaście stopni. O trzynastej ekspedycja
opuściła Wiżaj na niezadaszonej naczepie ciężarówki GAZ -63. Podróż trwała
ponad trzy godziny. Wszyscy przemarzli na kość. Luda zanotowała w pamiętniku:
„Próbowaliśmy śpiewać i rozmawiać, ale było straszliwie zimno. Krajobraz
niezbyt interesujący. Jedziemy przez spalony las”54.
Z ulgą powitano baraki osady robotniczej, zwanej przez leśników
Czterdziestym Pierwszym Odcinkiem lub Czterdziestym Pierwszym Kilometrem.
Obecnie zamieszkiwali ją drwale i geolodzy pracujący przy wyrębie tajgi.
Dawniej mieścił się tu jeden z podobozów Iwdel-łagu, w którym katowano,
głodzono i zmuszano do nieludzkiej pracy więźniów politycznych. Ponieważ
młodzież komsomolską wychowywano w głębokiej pogardzie dla przeciwników
ustroju i osadzonych, jedyną osobą zdolną im współczuć był Nikołaj. Tylko jego
wizyta w barakach mogła napawać przerażeniem. Nikt nie znał przyczyny i nie
wiedział, co przeżywa kolega.
Turystów przyjęto bardzo gościnnie. Do świtu wspólnie z mieszkańcami osady
oglądali filmy z projektora, śpiewali przy gitarze i mandolinie, rozmawiali.
Polubili zwłaszcza geologa Nikołaja Ogniewa, doskonale znającego Ural
Północny z ekspedycji geologicznych, miłośnika poezji Siergieja Jesienina. Luda
zanotowała w pamiętniku: „[…] tu jest sympatycznie i bardzo ciekawie.
Najbardziej utkwił mi w pamięci Ogniew, którego przezywają »Broda«,
z powodu rudej brody. To niezwykłe, że w takiej dziurze spotkaliśmy takiego
człowieka. Jest geologiem, prawdziwym romantykiem, o wszechstronnych
zainteresowaniach”55.
Zina Kołmogorowa w stołówce w Wiżaju

Grupa Diatłowa na naczepie ciężarówki. Fotografia wykonana przed podróżą przez Jurija Kriwoniszczenkę

W prywatnym dzienniku krytycznie odniósł się do realiów życia w osadzie


Jurij Judin: „Jesteśmy sto pięćdziesiąt kilometrów od miasta Iwdel. Nie ma radia,
nie dochodzą gazety. Dlatego mieszkańcy do tej pory nie wiedzą, jaki był wynik
loterii, w której grali. Obiecałem im wysłać odpowiedni numer gazety ze
Swierdłowska. […] Drwale źle pracują. Kuleje organizacja pracy i codziennych
zajęć. Wiele można by osiągnąć, ale niestety brakuje mądrego, wykształconego
kierownictwa”56.
Zina po raz pierwszy na wyprawie rozmawiała z byłym chłopakiem.
W pamiętniku zanotowała: „Przymierzyłam rękawiczki Jurija. Och, jak ja
pragnęłam je założyć!57”.
Spano bardzo krótko. Drwale udostępnili dziewczynom łóżko, pozostałym
podłogę.

Czterdziesty Pierwszy Odcinek. Od lewej stoją: Jurij Judin, Igor Diatłow, N. N., Ludmiła Dubinina (w jasnej
kurtce), za nią geolog Ogniew. Na schodach siedzą: Zina Kołmogorowa, niżej Nikołaj Thibeaux-Brignolle
i Aleksander Kolewatow. Pozostali to drwale i geolodzy

27 stycznia

Poranek po praktycznie bezsennej nocy spędzono na rozmowach z mieszkańcami


osady. Drwale zdecydowali się nie iść do pracy. Woleli umilać gościom czas grą
na gitarze i śpiewem. Geolog Ogniew nauczył uczestników ekspedycji wielu słów
w języku Mansów, które Zina, Luda i Rustem zapisali w swoich dziennikach.
Zapoznał się z planem trasy i udzielił cennych wskazówek.
Rankiem Jurij Judin poinformował ekipę o swojej chorobie i zdecydował się
przerwać wyprawę. Od wielu lat zmagał się z rwą kulszową i potrafił
rozpoznawać jej wczesne oznaki. Choć wiadomość przyjęto z nieskrywanym
żalem, decyzja Judina była w pełni uzasadniona. Turyści nazwali osadę
robotniczą „ostatnim punktem cywilizacji”. Tu kończyły się wszystkie drogi.
Dalej na północ mieszkali tylko Mansowie, żołnierze z uralskich poligonów
i więźniowie polityczni osadzeni w łagrze w Uszmie. Chory kolega nie podołałby
trudom szlaku, a w sytuacji kryzysowej grupa nie miałaby możliwości udzielenia
mu profesjonalnej pomocy medycznej ani wezwania ratowników.
Tego dnia planowano udanie się do niewielkiego opuszczonego osiedla,
zwanego przez leśników Drugim Północnym. Składało się nań dwadzieścia pięć
zrujnowanych domków i baraków będących pozostałościami Iwdel-łagu.
Po likwidacji podobozu w Drugim Północnym mieszkała i pracowała ekspedycja
geologiczna. W 1952 roku porzuciła badania, pozostawiając na miejscu wszystkie
maszyny, specjalistyczny sprzęt oraz sterty wydobytych minerałów58. Judin
bardzo pragnął zobaczyć to miejsce, by zebrać próbki dla znajomego docenta
z wydziału geologicznego. Dlatego postanowiono poprosić życzliwych drwali
o przysługę.
Gieorgij Rażniew, kierownik lokalnego leśnictwa, zeznał w prokuraturze:
„27 stycznia przyszło do mnie dwoje turystów, mężczyzna i kobieta. Poprosili
o wypożyczenie wozu i konia, który mógłby zawieźć ich bagaże do Drugiego
Północnego, to jest dwadzieścia dwa kilometry od naszej osady. Zgodziłem się
i oddelegowałem do tego zadania woźnicę Stanisława Walukiawiczusa. […]
W naszej osadzie turyści zachowywali się wspaniale. Tańczyli i śpiewali
z robotnikami”59.
Przydzielony wóz był załadowany sianem. Mężczyźni, uczestnicy wyprawy,
pomogli go rozładować, a następnie przez cztery godziny czekano na konia,
którego używano do innej pracy. W tym czasie drwale nauczyli członków
ekspedycji obrażających władzę piosenek więziennych. Wyjaśnili, że ich
śpiewanie traktowane jest jak przestępstwo i karane więzieniem. Jurij Doroszenko
uznał powyższy przepis za absurdalny, ale zanotował w dzienniku numer
paragrafu, jaki właśnie złamano. Ogniew powiedział Igorowi, że na Drugim
Północnym znajduje się tylko jedna chata nadająca się na nocleg, i objaśnił, gdzie
należy jej szukać.
Turyści wyruszyli około szesnastej. Na wozie umieścili wszystkie bagaże,
sami zdecydowali się jechać na nartach. Na miejsce przybyli jako pierwsi,
pozostawiwszy woźnicę daleko w tyle. Zapadła już noc. Z trudem zlokalizowali
chatę, o której wspominał Ogniew. Była bardzo zniszczona. Rozpalili ogień,
używając starych desek. Pracowali po ciemku, kilka osób pokaleczyło dłonie
gwoździami. Do trzeciej nad ranem rozmawiali i żartowali w chacie.
Tymczasem w Moskwie rozpoczął się XXI Zjazd Komunistycznej Partii
Związku Radzieckiego, dla uczczenia którego zorganizowano wyprawę na
Otorten. Brało w nim udział ponad tysiąc dwustu delegatów i zagraniczni goście.
Na poprzednim, XX Zjeździe KP ZR na zamkniętym posiedzeniu Nikita
Chruszczow wygłosił słynny referat O kulcie jednostki i jego następstwach,
omawiający zbrodnie rządów Stalina. Ten w 1959 roku nie wyróżnił się niczym
szczególnym i nie zapisał w historii. Chruszczow oświadczył: „Nie ma na świecie
siły zdolnej wprowadzić kapitalizm do naszej ojczyzny i złamać obóz
socjalistyczny. […] Socjalizm zwyciężył nie tylko częściowo, ale w całości. […]
Nasz kraj przewyższa Stany Zjednoczone tempem przyrostu produkcji”60.
Pochłonięta bieżącymi sprawami grupa Diatłowa nie myślała ani o zjeździe,
ani o wielkiej polityce. Kolegów zasmuciło rozstanie z Judinem. Podzielili
między siebie produkty z jego plecaka, co w znaczący sposób zwiększyło ciężar
pojedynczego bagażu. Okazało się, że każda osoba będzie musiała dźwigać około
czterdziestu kilogramów. Dodatkowym i nieporęcznym ładunkiem był
dwudziestokilogramowy zrolowany namiot. Postanowiono przydzielić go
Rustemowi, najsilniejszemu ze wszystkich uczestników. Zina zanotowała
w pamiętniku: „Mój plecak jest strasznie ciężki. Jurij Judin się z nami żegna.
Znowu ma atak rwy kulszowej i musi wrócić. Wielka szkoda. […] Już nie mogę
się doczekać, kiedy wreszcie pójdziemy na szlak, na narty”61.

28 stycznia

Rankiem Judin zebrał z pomocą kolegów próbki minerałów porzucone przez


ekspedycję geologiczną. Nastąpiło pożegnanie. Luda podarowała Judinowi
pluszowego misia, swój – jak twierdziła – „amulet na szczęście”, zabierany na
każdą wyprawę.
Około dwunastej w południe grupa wyruszyła na szlak. Zgodnie z planem
wyprawy stworzonym przez Diatłowa poruszano się wzdłuż rzeki Łoźwy.
Pierwszy dzień w zimowej tajdze przyniósł kilka nieprzyjemnych niespodzianek.
Okazało się, że grubość śniegu jest znacznie większa, niż się spodziewano, co
utrudniało jazdę na nartach. Marsz w śniegu do kolan był wyczerpujący fizycznie.
Ciężkie plecaki i nieporęczne ładunki piętrzyły trudności.

Pożegnanie Ludmiły Dubininy i Jurija Judina. Po lewej Igor Diatłow, za plecakiem Ludy Nikołaj Thibeaux-
Brignolle

Uczestnicy postanowili poruszać się gęsiego, po śladach pierwszej osoby


torującej szlak na nartach. Zmiana na szpicy następowała co dziesięć minut.
Metoda okazała się skuteczna, ale niestety miejscami śnieg był mokry
i oblepiający, co wymagało częstych postojów i zeskrobywania go z nart.
Po ponad pięciu godzinach wyczerpującego marszu turyści opadli z sił
i zatrzymali się na nocleg.
Rozstawienie namiotu na brzegu Łoźwy okazało się niezwykle
skomplikowane z powodu wysokich zasp. Kiedy po licznych perypetiach udało
się rozbić obóz, przyrządzić kolację, zebrać drwa i rozpalić ognisko, musiano
stawić czoła kolejnemu przykremu zaskoczeniu. Otóż skonstruowany przez Igora
i jego ojca piecyk został przetestowany zaledwie w warunkach domowych, jakże
odmiennych od realiów zimowej nieprzyjaznej tajgi. W oddalonej od ognia części
namiotu nie dało się spać bez kurtek. Natomiast z piecyka buchał tak
niesamowity żar, że w jego pobliżu nie sposób było wytrzymać. Zrobione
z prześcieradła przepierzenie, przedzielające wnętrze namiotu na dwie komory, na
nic się zdało. Pełniący dyżur Jurij Kriwoniszczenko odmówił spania przy źródle
ciepła już po dwóch minutach. Ostatecznie posprzeczano się i zdecydowano nie
dokładać do ognia.
Po kłótni nikt nie mógł zasnąć. Tego dnia Luda przerwała zapiski
w prywatnym dzienniku w połowie zdania i do końca wyprawy nie sporządziła
już żadnej notatki. Zina zanotowała w swoim pamiętniku: „Igor przez cały
wieczór zachowywał się straszliwie niegrzecznie. Po prostu go nie poznaję”62.

29 stycznia

Turyści wędrowali trasą wytyczoną przez koryta Łoźwy i Auspii. Zauważyli ślady
nart mansyjskich myśliwych oraz wycięte przez nich znaki na korze drzew. Nie
potrafili odgadnąć, co oznaczają tajemnicze symbole, które niezwykle ich
zaintrygowały. Większość Mansów nie potrafiła czytać ani pisać, zatem miejsca
upolowania zwierzyny oznaczali, wycinając na pniu kształt symbolizujący
zdobycz. Pod spodem umieszczali uproszczony zapis daty i krzyżujące się kreski,
stanowiące swoiste podpisy poszczególnych myśliwych. Członkowie ekspedycji
sfotografowali te znaki, a Zina przerysowała kilka do prywatnego dziennika.
Warunki pogodowe były bardzo korzystne. Wiał niewielki wiatr, mróz nie
dokuczał. Obóz rozbito przy brzegu Auspii, niedaleko myśliwskiego szlaku
tubylców. Jako pierwsi dotarli do miejsca nowego noclegu Rustem, Zina i Jurij
Doroszenko. Ostatnia dwójka wspólnie szykowała drewno na opał. Zina
wykorzystała okazję, aby porozmawiać z byłym chłopakiem o ich relacji
i zakończonym związku. Niestety, nie uzyskała deklaracji, na jaką czekała.
W pamiętniku nazwała Jurija „lekkoduchem”.
Turyści w uralskiej tajdze. Od lewej stoją: Nikołaj, Luda,Siemion i Zina

Turyści zdecydowali nie palić w kłopotliwym piecyku nocą. Wieczorem


rozpalili ognisko, w którym przypadkiem spłonęły rękawice i jedna z kurtek
narciarskich.

30 stycznia

Przez cały dzień ekipa trzymała się blisko Auspii, wędrując zarówno po
zamarzniętej rzece, jak i po śladach myśliwych. Udało się nawet zlokalizować ich
biwak. W dzienniku wyprawy zapisano: „Mansowie… To słowo coraz częściej
pojawia się w naszych rozmowach. […] To intrygujący i osobliwy lud Uralu
Północnego. Mają własne pismo, język oraz charakterystyczne i szczególnie
interesujące zapiski i znaki rysowane na drzewach. […] Tworzą przedziwne leśne
opowiadania. Opisują zauważone zwierzęta i miejsca obozowania. Odczytanie
i odszyfrowanie ich znaków mogłoby być intrygujące nie tylko dla turystów, ale
również dla historyków”63.
Od lewej stoją: Luda, Jurij Kriwoniszczenko, Nikołaj i Rustem. Fotografia wykonana podczas wyprawy na
Otorten

Wiał silny, południowo-zachodni wiatr. Wystąpiły gwałtowne opady śniegu.


Po południu wyprawa zaprzestała wędrówki po rzecznym lodzie, który miejscami
spiętrzał się w zwaliska, a miejscami okazywał się zbyt cienki. Zmieniono
marszrutę i ruszono dalej przez las. Ta trasa była znacznie trudniejsza z powodu
potężnych zasp. W niektórych miejscach grubość pokrywy śnieżnej dochodziła
do stu dwudziestu centymetrów64.
Wieczorem grupa Diatłowa rozpaliła ognisko. Kolejną noc spędziła, nie
używając piecyka. Nikołaj Thibeaux-Brignolle i Jurij Kriwoniszczenko, z zawodu
inżynierowie, postanowili wykorzystać swoje talenty i pomysłowość do
rozwiązania problemu. Wspólnie zastanawiali się nad konstrukcją grzewczą
bazującą na parze wodnej.
Znak mansyjskich myśliwych wyryty w korze drzewa w 1958 r. Kreski po prawej to ich podpisy

Tego dnia Zina przestała prowadzić swój pamiętnik. W ostatnim zdaniu


zanotowała: „Dziś na pewno postawimy szałas”65. Uczestnicy wyprawy
planowali pozostawić w nim zapasy żywności na drogę powrotną i przedmioty,
bez których mogli się obyć podczas zdobywania Otortenu. Najprościej byłoby
zostawić produkty w połowie drogi i odciążyć plecaki. Niestety, nie było to
możliwe, gdyż szlak na szczyt przebiegał inaczej niż planowana droga powrotna.
Aby zbudować szałas na zapasy, musiano najpierw dotrzeć do miejsca, gdzie obie
trasy się przetną.

31 stycznia

Około dziesiątej rano wyruszono na szlak. Próbowano podążać śladem


mansyjskiego myśliwego. Igor zanotował w dzienniku grupy: „Pogoda się
popsuła, wieje zachodni wiatr. Zasypuje nas śnieg, najprawdopodobniej strącany
z gałęzi drzew, gdyż niebo jest zupełnie czyste. […] Bardzo ciężko nam się idzie.
Trudno dostrzec ślad myśliwego, często mylimy drogę lub błądzimy po omacku.
Do godziny pierwszej przebyliśmy nie więcej niż dwa kilometry”66.
Aby zwiększyć tempo marszu, postanowiono zmienić jego dotychczasową
technikę. Ustalono, że drogę będzie torować osoba bez ciężkiego plecaka, która
po kilku minutach wzmożonego wysiłku powróci po swój bagaż i po krótkim
odpoczynku dogoni grupę. Z zapisków Diatłowa wynika, że metoda okazała się
skuteczna, choć wyczerpująca fizycznie. Każda minuta przecierania szlaku
wymagała dwu- lub trzyminutowej regeneracji sił.
Po południu wyprawa oddaliła się od brzegu Auspii i wyszła poza granicę
lasu. Rzadka brzezina i puste odkryte przestrzenie pogrzebały ostatnią nadzieję na
postawienie szałasu i pozbycie się balastu, zbędnego na tym etapie wędrówki.
Co gorsza, wyjście poza las było jednoznaczne z utratą ochrony przed wiatrem.
Przenikliwy wicher uderzył z całą mocą. Jego siłę Igor żartobliwie porównał
w dzienniku ekspedycji do podmuchu powietrza podczas startu samolotu.
Około szesnastej wyczerpani turyści zdecydowali się zakończyć marsz i rozbić
obóz. W tym celu skierowali się na południe, w kierunku doliny Auspii, gdzie
mieli ochronę przed wiatrem. Niestety, ponownie rozpadał się śnieg, a grubość
zasp w dolinie osiągnęła blisko dwa metry. Diatłow zanotował: „Jesteśmy
wyczerpani i wykończeni. Zabieramy się do szykowania noclegu. Mamy mało
drewna, świerki są cherlawe i mokre. Rozpaliliśmy ognisko na kłodach, bo nie
mieliśmy sił wykopać jamy. Kolację zjedliśmy w ciepłym namiocie. Trudno
opisać, jak przytulnie może być na górskim grzbiecie przy przenikliwym wyciu
wiatru, setki kilometrów od zaludnionych miejsc”67.

1 lutego

W miejscu ostatniego noclegu uczestnicy wyprawy wreszcie postawili


prymitywny szałas. Konstrukcję zabezpieczyli porąbanym siekierą drewnem oraz
świerkowymi gałęziami. Oznakowali go wbitą w śnieg zapasową parą nart, do
których uwiązali podarte getry pełniące funkcję chorągiewek. Wewnątrz
pozostawili ponad pięćdziesiąt kilogramów produktów spożywczych do
wykorzystania w drodze powrotnej oraz wszystkie niepotrzebne przedmioty,
w tym mandolinę, zapasowe buty i nieużywane akcesoria do oświetlania
namiotu68. Budowa była czasochłonnym i skomplikowanym przedsięwzięciem,
wymagającym rozpakowania i ponownego spakowania wszystkich plecaków oraz
zabezpieczenia pozostawionej żywności przed wilgocią.
Około piętnastej grupa skierowała się w stronę Otortenu. Optymalna trasa
wiodła pomiędzy wierzchołkami szczytów o numerach 1079 i 880. Niestety,
z niewiadomych przyczyn turyści zboczyli około pół kilometra w lewo69 i po
dwóch godzinach wyszli na wschodnie zbocze góry 1079, znanej jako
Chołatczachl. Zapadał już zmrok, więc postanowiono nie korygować błędu i nie
zawracać w dolinę. Około trzystu metrów od wierzchołka udało się zlokalizować
spory fragment praktycznie płaskiej części zbocza, gdzie rozbito obóz
i rozstawiono namiot70.
Tego dnia w dzienniku grupy nie pojawił się żaden nowy wpis. Uczestnicy
sporządzili natomiast jednostronicową notatkę w formie gazetki o żartobliwym
charakterze. Nadali jej tytuł Wieczór Otorteński71. Podśmiewali się w niej z Ziny
i Jurija Doroszenki, montujących piecyk do tego stopnia nieudolnie, że zajęło im
to ponad godzinę. Żartowali z Ludmiły wzdychającej do Nikołaja tak często
i otwarcie, że zauroczenia nie dawało się ukryć. Satyryczne gazetki były tradycją
wśród ówczesnych turystów, służącą rozrywce i integracji. Powstanie Wieczoru
Otorteńskiego świadczy, że po wejściu do namiotu uczestnicy wyprawy Diatłowa
nie kłócili się i pozostawali w dobrych humorach.
Rozdział 6

Kim był Siemion Zołotariow?

Szczerze mówiąc, nikt tego nie wie, choć wiele osób próbowało rozwikłać
zagadkę najstarszego uczestnika grupy Diatłowa. Życiorys Zołotariowa wymyka
się wszelkiej logice, składa z czarnych dziur, nie daje się uporządkować za
pomocą archiwalnych dokumentów. Dla dziennikarzy śledczych jego biografia to
ziszczenie koszmaru dającego poczucie kompletnej niemocy, której istota
sprowadza się do rosyjskiego przysłowia: „Zapytaj dziesięciu świadków,
otrzymasz tuzin wersji”.
W jednej kwestii zgadzają się wszyscy: Siemion Zołotariow często mijał się
z prawdą.
Pojawił się znikąd i w połowie stycznia 1959 roku zainteresował działaniami
sekcji turystycznej przy Politechnice Uralskiej, a w szczególności grupami
planującymi wyprawy na Ural. Pierwotnie chciał dołączyć do tej kierowanej
przez Siergieja Sogrina. Jego ekipie przedstawił się jako pracownik bazy
turystycznej, któremu zdobycie doświadczenia na wyprawach jest potrzebne do
awansu zawodowego. Wyjaśnił, że pragnie zostać dyrektorem schroniska. Prosił
Sogrina o pomoc w realizacji ambitnego marzenia. Przyznał, że nie zna gór, nie
wędrował po Uralu i brak mu w tej kwestii jakichkolwiek umiejętności. Mimo to
członkowie grupy byli pod takim wrażeniem jego charyzmatycznej przemowy
i uroku osobistego, że postanowili zabrać go ze sobą.
Jednak wkrótce Zołotariow się wycofał. Oświadczył, że woli dołączyć do
ekipy Diatłowa, który zaplanował krótszą trasę.
Jak już wspomniano, Igorowi powiedział, że jest przewodnikiem górskim
i w tej samej rozmowie wyznał, że nie ma doświadczenia w górskich
wędrówkach. Zagadał go jednak i oczarował do tego stopnia, że Diatłow nie
zauważył niedorzecznej sprzeczności w powyższym wyznaniu. Poinformował
o nowym uczestniku resztę ekipy, która poznała go dopiero w pociągu, gdzie
Siemion poprosił, aby nazywano go Saszą. Wyjaśnił, że pracuje jako instruktor
w bazie turystycznej i pragnie jak najszybciej powrócić z Otortenu, ponieważ
bardzo mu śpieszno odwiedzić matkę w dalekim Kraju Krasnodarskim. Nie
wspomniał słowem o awansie zawodowym. Po raz kolejny talent oratorski wygrał
ze zdrowym rozsądkiem. Opowieści Zołotariowa wysłuchało dziewięć osób, lecz
żadnej nie zdziwiło, czemu „przewodnik” stał się nagle „instruktorem”.
Która z podawanych wersji była prawdziwa? Wszystko wskazuje na to, że
żadna.
Niełatwo opowiedzieć jego historię. Z zachowanych metryk wynika, że
urodził się 1 lutego 1921 roku. W ankietach osobowych podawał jednak inną
datę: 2 lutego 1921 roku. Wychował się w niewielkiej miejscowości w Kraju
Krasnodarskim. Jego matka była gospodynią domową, ojciec rolnikiem,
weteranem I wojny światowej, przeszkolonym na froncie w zakresie udzielania
pierwszej pomocy. Po powrocie do rodzinnej wioski świadczył sąsiadom
i znajomym drobne usługi medyczne. Trochę na wyrost nazywał się felczerem.
Siemion miał dwie siostry, które po osiągnięciu pełnoletności wyszły za mąż
i przepracowały resztę życia w kołchozie, oraz starszego brata, poległego
w 1944 roku na froncie II wojny światowej.
Wbrew obowiązkowi edukacyjnemu rozpoczął naukę dopiero w wieku
dziewięciu lat. Niespecjalnie miał do niej głowę. Nauka szła mu opornie, raz
nawet nie udało mu się uzyskać promocji do następnej klasy. Mimo to w czerwcu
1941 roku otrzymał dokument potwierdzający ukończenie szkoły średniej. Oceny
nie zachwycały. W większości były najniższe, zaliczające.
Siemion (na pierwszym planie) w drodze na Otorten. Za nim Jurij Doroszenko i Igor Diatłow

Jeszcze jako uczeń zajął się zarabianiem pieniędzy. 19 października 1941 roku
został powołany do wojska, w maju 1942 roku wziął udział w pierwszej bitwie.
W tym momencie zaczynają się problemy. W życiorysie dołączonym do akt
osobowych Zołotariow napisał: „Przeszedłem cały szlak bojowy od Stalingradu
do Berlina”. Z dokumentu wynika, że brał udział w licznych operacjach
bojowych, w praktycznie każdym ważniejszym starciu. Walczył nad Wołgą, na
terenach dzisiejszej Białorusi, na Pomorzu i w dawnych Prusach Wschodnich,
przeszedł przez Polskę i zdobył Berlin, zahaczając o inne mniejsze potyczki na
froncie wschodnim72.
Współcześni historycy, którzy próbowali odtworzyć jego wojenne losy,
skapitulowali po długich i bezowocnych wysiłkach. Nawet najbardziej
skrupulatni i zacięci badacze zaczęli używać sformułowania „nie da się”. Część
dokumentów archiwalnych zaginęła, niektórzy świadkowie nie żyli. Nie udało się
dotrzeć do żadnego żołnierza, który walczyłby z Siemionem na froncie. Nie
zgadzały się daty, miasta, oddziały wojsk, kierunki marszu i czas niezbędny na
przebycie odległości pomiędzy kolejnymi punktami. W żadnym dokumencie
ankiet osobowych Zołotariow nie podał nazwisk swoich dowódców.
Z nakreślonego przez niego obrazu wynikało, że jego oddział musiał teleportować
się między Stalingradem a Berlinem i niezauważony przez nikogo dołączać do
losowo wybranych ugrupowań. Pojawiły się podejrzenia, że Zołotariow
podkoloryzował swój wojenny życiorys, dodając doń miejsca głośnych batalii,
o których opowiadali mu inni żołnierze.
Wyliczył w nim medale i odznaczenia przyznane mu w dowód uznania za
waleczną postawę: medal „Za obronę Stalingradu”, „Za zwycięstwo nad
Niemcami” oraz Order Czerwonej Gwiazdy, nadawany przez Prezydium Rady
Najwyższej ZS R R . Opisał zasługi, za jakie je otrzymał, między innymi
zbudowanie mostu pontonowego pod ostrzałem karabinów maszynowych wroga.
Historykom analizującym życiorys Siemiona udało się potwierdzić nadanie
jednego z medali. W wykazie żołnierzy odznaczonych Orderem Czerwonej
Gwiazdy rzeczywiście figuruje urodzony w 1921 roku Siemion Zołotariew73.
Powyższy błędny zapis nazwiska pojawia się w wielu dokumentach i wprowadza
dodatkowy chaos.
Przyczyna tkwi w ortografii. Otóż zarówno w imieniu, jak i nazwisku
Siemiona występuje litera, której poprawny zapis cyrylicą to ë (fonetycznie – jo).
W starszych dokumentach, sporządzanych na maszynach do pisania, często
stosowano jej zapis uproszczony, z użyciem litery e (je). Tym samym zmieniały
się dane osobowe, a Siemion Zołotariow stawał się Siemenem Zołotariewem.
Zdarzało się, że Rosjanie z ë w nazwisku celowo podpisywali się z błędem, aby
dostosować odręczny podpis do maszynopisu.
W oficjalnych radzieckich i rosyjskich dokumentach przed nazwiskiem podaje
się tak zwane otczestwo, to jest przydomek utworzony od imienia ojca.
W przypadku Zołotariowa otczestwo powinno brzmieć Aleksiejewicz, ponieważ
jego ojciec miał na imię Aleksiej. Niestety, w niektórych aktach Siemion nie
podawał patronimiku. W takim przypadku urzędnik tworzył go od
najpopularniejszego męskiego imienia – Iwan. Tak właśnie powołano do życia
Siemiona Iwanowicza Zołotariowa. A jeśli odpis sporządzono na maszynie,
z zastosowaniem uproszczonego zapisu – Siemiena Iwanowicza Zołotariewa.
Sam zainteresowany wielu osobom przedstawiał się jako Aleksander, w skrócie
Sasza. Z powyższych powodów powstało kilkanaście różnych kombinacji zapisu
jego danych osobowych. Nic dziwnego, że w tym przypadku przeanalizowanie
zasobów archiwalnych zajmuje znacząco więcej czasu niż w przypadku każdej
innej osoby.
Przez ponad pół wieku od tragedii na Przełęczy Diatłowa dziennikarze śledczy
nie byli w stanie ustalić, jak naprawdę nazywał się ten człowiek. W dziennikach
ofiar figurował jako Aleksander. W aktach śledczych prawdziwe i fałszywe imię
potraktowano jak synonim. W protokole zamknięcia dochodzenia prokurator
napisał „A. Zołotariew”74. Protokół z sekcji zwłok dotyczy Zołotariewa,
Aleksandra Aleksiejewicza75. Na grobie znajduje się napis „Siemion A.
Zołotariew”, na pomniku wystawionym ofiarom tragedii „A. I. Zołatariew”.
Tablica pamiątkowa przymocowana do skały na Przełęczy Diatłowa sugeruje, że
Zołotariew był studentem lub absolwentem Politechniki Uralskiej.
Obecnie zawiłą kwestię danych osobowych Siemiona można uznać za
wyjaśnioną. Nikomu jednak nie udało się rozwikłać zagadki jego wojennych
i powojennych losów. Poszukiwania towarzyszy broni zakończyły się
niepowodzeniem, a nawet przysporzyły dziennikarzom kłopotów. Oskarżono ich
o brak należnego weteranom szacunku, wyrażany w zadawaniu niemądrych
pytań. Potraktowano je jako koronny dowód na nieprofesjonalizm czy wręcz
strojenie sobie głupich żartów z bohaterów wojennych. Faktycznie. Jak
potraktować poważnie wywiad rozpoczynający się od pytania: „Czy widzieliście
kiedyś Siemiona albo Siemiena, albo Aleksandra, albo Saszę, Aleksiejewicza albo
Iwanowicza, Zołotariowa albo Zołotariewa, który walczył nie wiadomo gdzie
i twierdził, że był sierżantem, ale nie jesteśmy pewni, że to prawda?”?
Po powrocie z frontu Siemion postawił na edukację, choć przed wojną nie
przejawiał ku temu specjalnych chęci ani predyspozycji. Badacze tragedii ustalili,
że w 1945 roku znalazł się w Moskiewskiej Szkole Inżynierii Wojskowej,
cenionej uczelni wyższej kształcącej przyszłe kadry oficerskie. Po pierwszym
semestrze opuścił jednak jej mury i w kwietniu 1946 roku, w środku roku
akademickiego, przeniósł się do podobnej szkoły w Leningradzie. W czerwcu ją
opuścił i przeprowadził się do Mińska. W samodzielnie sporządzonym życiorysie
Siemion w ogóle nie wspomniał o powyższych uczelniach wojskowych.
Białoruski Instytut Kultury Fizycznej w Mińsku, wybrany przez niego jako
kolejna placówka edukacyjna, nie miał w zwyczaju przyjmować na studia ludzi,
którzy wchodzili do sekretariatu wprost z ulicy i raczyli pracowników porywającą
historią. Od Siemiona zażądano dokumentów z poprzednich szkół i dowodu
osobistego. Powiedział, że ich nie ma. Wprawdzie dokumenty wielu żołnierzy
przepadały podczas wojennej zawieruchy, ale każdy z nich wyrabiał sobie nowe.
Beztroska Zołotariowa i jego funkcjonowanie bez dowodu osobistego zdziwiły
pracowników uczelni. Zgodnie z obowiązującą procedurą prawną, odesłano
Siemiona do organu, który powołał go do wojska. Nakazano mu wyrobić nowy
dowód na podstawie zachowanych tam kopii i wrócić po dopełnieniu
formalności.
Zołotariow wybrał inną drogę. Oczarował władze uczelni. Z tamtego czasu
zachował się niezwykły dokument: podanie, które 21 października 1946 roku
dyrektor mińskiego instytutu wysłał do naczelnika miejskiej milicji. Mówiąc
wprost, prosił w nim o złamanie prawa – aby w drodze wyjątku i trybie
nadzwyczajnym wydano Siemionowi dowód osobisty76. Wyjaśniał, że
Zołotariow mieszka daleko, a długa podróż do rodzimego urzędu będzie dla niego
uciążliwa. W latach powojennych takie podróże odbywały setki weteranów
i nikomu nie przychodziło do głowy, aby z powodu odległości omijać
obowiązujące przepisy. Jednak dla Siemiona zrobiono wyjątek – naczelnik polecił
wyrobić dowód. Milicjanci wpisali w nim to, czego Zołotariow sobie zażyczył,
bez jakiejkolwiek weryfikacji. Zanim jeszcze to nastąpiło, człowiek – dla którego
dwudniowa podróż była zbyt dużym wysiłkiem – został studentem Białoruskiego
Instytutu Kultury Fizycznej.
Weterani wojenni to po dziś dzień jedna z najbardziej szanowanych przez
Rosjan grup społecznych. Po II wojnie światowej żołnierzy Armii Czerwonej
otaczał kult. Liczba poległych na froncie zaburzyła w społeczeństwie równowagę
płci, więc powracający z frontu młodzi mężczyźni byli wręcz rozchwytywani
przez kobiety. Poślubienie weterana, który w trakcie walk wykazał się odwagą,
było marzeniem większości dziewcząt. Żołnierzy zapraszano na spotkania
w szkołach, stawiano za wzór do naśladowania dzieciom. W święta państwowe
wręczano im kwiaty. Zdarzało się, że staruszki podnosiły się z krzeseł, aby
ustąpić miejsca młodym frontowcom. Utrzymywano kontakty z kolegami
z oddziału, dzielono się historiami i wzajemnie pozdrawiano. Weterani
opowiadali o swoich wojennych doświadczeniach każdemu, kto chciał ich
słuchać.
Zołotariow był wyjątkiem.
Dziennikarze dotarli do ludzi, którzy pamiętali go z lat tużpowojennych.
Ci z najwyższym zdziwieniem przyjęli informację o medalach Siemiona.
Michaiłowi Cejtijowi, który uczył gimnastyki w Białoruskim Instytucie Kultury
Fizycznej, trudno było uwierzyć, że jego student walczył na froncie: „Jako
weterani dużo rozmawialiśmy o wojnie. Jakżeby inaczej! Każdy dzielił się
przeżyciami. Zołotariow nigdy o wojnie nie wspominał, dlatego myślałem, że nie
walczył”77.
Pozostali myśleli podobnie.
W 1950 roku Siemion ukończył studia78 i przez pewien czas pracował jako
nauczyciel wychowania fizycznego. Z tego okresu zachował się dokument,
w którym udzielono mu pisemnej nagany dyscyplinarnej za przerwanie zajęć
i opuszczenie miejsca pracy oraz fotografie z uczniami. Po odejściu z pracy jego
życie nabrało tempa. Stało się jedną wielką przeprowadzką, której nie było końca.
Uparcie i konsekwentnie milczał w kwestii wojennych zasług.
Przemieszczał się praktycznie po całym terytorium Związku Radzieckiego.
W niektórych miejscach gościł dwa lub trzy miesiące, by następnie
przeprowadzić się do punktu odległego o setki kilometrów. Wbrew logice,
ówczesnym praktykom i przepisom o zatrudnianiu wszędzie znajdował pracę na
stanowisku instruktora bazy turystycznej. Porzucał ją, aby podjąć identyczną
w zupełnie innej części ZS R R . Wybierał miejsca, gdzie nikogo nie znał, w których
nie bywał nigdy wcześniej i gdzie posada już na niego czekała.
W rzeczach osobistych Siemiona znaleziono pokaźne archiwum fotografii
bliżej niezidentyfikowanych urodziwych, młodych kobiet. Dedykacje na
odwrocie wskazywały, że zdjęcia zostały podarowane mu na pamiątkę. Panie
zapewniały o swoich ciepłych uczuciach, deklarowały chęć utrzymania kontaktu.
Jakim imieniem przedstawiał się Siemion swoim sympatiom? Trudno stwierdzić.
Jedna z dedykacji brzmi: „Dla Saszy od Wiery. Jeśli kiedyś zapomnisz o mnie,
przypomnij sobie wieczór przed świętem stalinowskiej konstytucji”.
W połowie lat pięćdziesiątych ożenił się z kobietą, która miała córkę
z pierwszego związku. Przez krótki czas mieszkali razem. W 1956 roku na świat
przyszedł ich synek. Nadali mu imię Aleksander, w skrócie Sasza. Jednak
niebawem Siemion zostawił żonę z malutkim dzieckiem i przestał się nimi
interesować.
Powrócił do karuzeli przeprowadzek i kolejnych baz turystycznych.
Instruktorzy w tych placówkach nie mogli nadziwić się jego trybowi życia.
Nie rozumieli, jak można ot tak porzucać dobrze płatną, bezstresową i przyjemną
posadę. Zwłaszcza że objęcie jej wymagało rekomendacji. A że chętnych nie
brakowało, wcale nie było takie proste. Tymczasem zwalniający się na własne
życzenie Siemion z niepojętych przyczyn przyjmowany był wszędzie. Stanowił
ewenement na skalę krajową.
Wiktor Bogomołow poznał go w 1956 roku w ałtajskiej bazie turystycznej.
Przebieg kariery zawodowej Zołotariowa uznał za niedorzeczny. Jednak jeszcze
bardziej zdziwiło go ponowne spotkanie w styczniu 1959 roku, w Swierdłowsku.
Wówczas Siemion zatrudniony był w bazie kourowskiej i z szalonym zacięciem
szukał grupy udającej się na Ural. Chciał do niej dołączyć za wszelką cenę.
Zdaniem Bogomołowa opowieści Zołotariowa o rzekomym awansie
zawodowym nie były prawdziwe79. Od instruktorów nie oczekiwano
doświadczenia w turystyce sportowej. Jego brak nie przeszkadzał we wspinaczce
po szczeblach kariery. Dyrektorem bazy zazwyczaj zostawał człowiek najbardziej
doświadczony i najdłużej w niej pracujący, a nie ktoś, kto odbył ekspedycję
narciarską ze studentami. Mówiąc wprost, nie istniały obiektywnie uzasadnione
powody, dla których Zołotariow powinien lub musiał dołączać do uczelnianych
wypraw. Gdyby faktycznie miał na oku dyrektorskie stanowisko, powinien
przestać zmieniać pracę co kilka miesięcy.
Również Igor usłyszał od Zołotariowa nieprawdę. Siemion nigdy nie był
zatrudniony jako przewodnik górski. Nie miał ani uprawnień do wykonywania
tego zawodu, ani niezbędnych kwalifikacji. Ponadto nie nadawał się na
przewodnika z oczywistego powodu: nigdzie nie pracował wystarczająco długo,
aby poznać teren, choćby pobieżnie.
Wiele dotyczących jego życia szczegółów wymyka się logice. Przez kilka lat
weterana wojennego, odznaczonego Orderem Czerwonej Gwiazdy, nie chciano
przyjąć do partii. Starał się o to bezskutecznie, ale jego podania odrzucano.
Kierownictwo partyjne Białoruskiego Instytutu Kultury Fizycznej było do tego
stopnia niezadowolone ze swojego studenta, że nie chciało rekomendować go
władzy regionalnej. W tej sprawie zwołano nawet zebranie. Z zachowanych
protokołów wynika, że wykładowcy, najdelikatniej mówiąc, nie przepadali za
Siemionem. Zarzucali mu bierność i pasywność, brak osiągnieć w nauce i sporcie,
niechęć do prac społecznych. Narzekali na jego niezdyscyplinowanie i dziwne
zachowania, między innymi ucieczkę z treningu narciarskiego. Krytykowali za
brak zdolności i zapału do nauki oraz celowe opuszczanie konferencji
naukowych, na których mógłby wiele skorzystać i poprawić marne oceny.
Ponadto irytowało ich, że Zołotariow jest nieobliczalnym indywidualistą. Nikt nie
chciał ręczyć za człowieka, którego zachowania nie dawało się przewidzieć.
Jednak ostatecznie student udobruchał szanowne gremium i w 1949 roku zasilił
szeregi partii komunistycznej.
Badania zawiłej biografii Zołotariowa skomplikowały się jeszcze bardziej po
odtajnieniu akt śledczych tragedii na Przełęczy Diatłowa. Jego zwłoki znaleziono
w wodzie z roztopionego śniegu 4 maja 1959 roku, to jest po ponad trzech
miesiącach od śmierci. Ciało było mocno uszkodzone, również przez
zaawansowane procesy gnilne80. Nie okazano go krewnym, nie przeprowadzono
identyfikacji. Śledczy rozpoznali już wszystkie ofiary, zatem założono, że ostatni
mężczyzna to Zołotariow.
W protokole sekcji zwłok dokładnie opisano wygląd zmarłego, który zadziwił
jego bliskich. Zaczęli podejrzewać, że ten mężczyzna nie jest członkiem ich
rodziny. Zgodnie z protokołem miał trzy tatuaże, wstawione złote zęby, niskie
czoło i sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu81. Rodzina zapewniała, że
Siemion nigdy nie zrobił sobie tatuażu, wykluczała, że miał go w widocznym
miejscu na ręku. Ręczyła za brak złotych zębów. Poza tym był wyższy i miał
wysokie czoło.
Postanowiono to sprawdzić, pytając innych świadków. Osoby znające
Zołotariowa nie widziały u niego tatuaży. Twierdziły, że z pewnością
zapamiętałyby ten szczegół, gdyż w latach pięćdziesiątych w ZS R R podobne
ozdoby cieszyły się popularnością wyłącznie w specyficznych grupach
społecznych. Tatuowali się kryminaliści, byli więźniowie, przemytnicy i inni
potencjalnie niebezpieczni osobnicy zajmujący się podejrzaną działalnością,
których większość obywateli starała się omijać szerokim łukiem. Wszyscy byli
zgodni: opis zawarty w aktach nie mógł dotyczyć Siemiona.
Niestety, fotografia zwłok leżącego na stole sekcyjnym mężczyzny, którego
śledczy uznali za Zołotariowa, nie mogła posłużyć do identyfikacji z powodu
znacznych ubytków tkanek miękkich w obrębie twarzy.
Zaczęto zastanawiać się nad ekshumacją.
I natrafiono na kolejne trudności. Siemiona pochowano na Cmentarzu
Iwanowskim w Swierdłowsku. Mimo to w cmentarnych archiwach nie
odnaleziono dokumentu, który by ów pochówek poświadczał. W wykazie
zmarłych i kwater nie odnaleziono Zołotariowa pod żadną z kombinacji imienia
i nazwiska. Identyczna sytuacja miała miejsce w kancelariach innych
miejscowych nekropolii. Pracownicy cmentarnych administracji nie potrafili
wyjaśnić przyczyny. Niektórzy podejrzewali wręcz, że grób Siemiona jest pusty.
Medialnej debacie o najstarszym uczestniku grupy Diatłowa towarzyszyły
emocje tak silne, że niebawem zaczęto się bać o nim pisać. Blogerzy skarżyli się,
że po każdym wpisie spada na nich fala hejtu. Formułowanie wątpliwości
dotyczących bohatera wojennego było tylko jedną z przyczyn. Drugą stanowiło
naruszenie norm obyczajowych. W kulturze rosyjskiej przywiązuje się ogromne
znaczenie do dbałości o pamięć przodków. Przez długie wieki o zmarłych
mówiono albo dobrze, albo wcale. Nie dziwi zatem, że młodsze pokolenie,
pragnące po prostu mówić prawdę, nie spotyka się ze zrozumieniem wśród osób
o tradycyjnym podejściu. Wiele z nich oburzyły zwierzenia pasierbicy
Zołotariowa, która nie tylko nie chwaliła ojczyma, ale odważyła się poruszyć
zakazany temat przemocy w rodzinie. Zapamiętała Siemiona jako tyrana
wprowadzającego w domu iście wojskowy rygor, podyktowany obsesją
porządków. Narzucającego przybranej córeczce szaleńcze standardy,
wmawiającego jej, że to norma. Dziewczyna dopiero jako nastolatka zorientowała
się, że w innych domach nie trzepie się wszystkich dywanów każdego dnia, a inni
przybrani ojcowie nie każą swoim przybranym córkom codziennie szorować
ścian od podłogi do sufitu. Porzucenie rodziny i zniknięcie Siemiona z horyzontu
przyjęła z niewypowiedzianą ulgą.
Z punktu widzenia dziennikarzy śledczych to nie hejt i łamanie konwenansów
stanowiły istotę problemu, ale wątpliwe źródła i potężne rozbieżności w relacjach
świadków. Niektóre dawało się zrozumieć, mając z tyłu głowy informacje
o charakterze Zołotariowa i jego nieprzewidywalnych zachowaniach, inne po
prostu nie brzmiały wiarygodnie. Do dziennikarzy zgłaszały się tabuny
informatorów przekazujących coraz to bardziej sensacyjne i nieprawdopodobne
nowiny. Przysięgano, że Zołotariow był amerykańskim szpiegiem, gdyż rzekomo
sam o tym opowiadał. Zapewniano, że wcale nie zginął na Przełęczy Diatłowa,
ponieważ widywano go później w najprzeróżniejszych miejscach. Przynoszono
zdjęcia pokrzywdzonych kobiet, które rzekomo uwiódł i porzucił, twierdząc, że
jest pracownikiem służb specjalnych, wykładowcą na uczelni, a nawet
sekretarzem partii w odległym mieście. Sugerowano, że nieustanne
przeprowadzki Siemiona były tak naprawdę ucieczkami, gdyż w każdym miejscu
„coś narozrabiał”. Zazwyczaj to rozrabianie sprowadzało się do uwiedzenia
cudzej żony, bójki z jej mężem lub zdemaskowania szpiega. Opowiadano
o licznych krzywdach i straszeniu bronią, o milicji, która chroniła Zołotariowa
wbrew swoim obowiązkom i poczuciu sprawiedliwości społecznej. Świadkowie
prosili o opublikowanie ich opowieści, oburzali się, gdy odmawiano. W ich
historiach padały określenia: „KGB ”, „amerykański szpieg”, „niemiecki szpieg”,
„rosyjski kontrwywiad”. Każdy zapewniał, że to jego hipoteza znajduje
potwierdzenie w faktach, a często w słowach samego Zołotariowa.
Powstały liczne publikacje ze spektakularnymi scenariuszami życiorysu
Siemiona. Choć nie odnaleziono żadnych dokumentów źródłowych, które
mogłyby potwierdzić powyższe podejrzenia, hipotezy cieszyły się ogromną
popularnością. Najmłodsze pokolenie internautów zainteresowanych tragedią na
przełęczy zaczytywało się książką Aleksieja Rakitina, dowodzącą, że Zołotariow
był tajnym współpracownikiem KGB i jedną z osób odpowiedzialnych za śmierć
turystów. Przyczyny tragedii autor upatrywał w tajnym spotkaniu przedstawicieli
bezpieki (do których, poza Siemionem zaliczył Jurija Kriwoniszczenkę
i Aleksandra Kolewatowa) z agentami obcego wywiadu. Czytelnicy dzielili się
wrażeniami z lektury, wysnuwali własne wnioski i kreślili nowe hipotezy
w portalach społecznościowych i blogach.
Wkrótce gorącymi wyznawcami hipotezy szpiegowskiej stały się tysiące ludzi,
a drugie tyle ciskało gromy za kalanie pamięci bohatera wojennego.
Przewijający się w licznych relacjach wątek szpiegowski, załamujący ręce
dziennikarze śledczy i dziesiątki hipotez stworzone przez kipiących ciekawością
internautów zaintrygowały profesora Aleksandra Zdanowicza, który zdecydował
się przyjrzeć sprawie bliżej oraz skomentować ją obszernie dla „Komsomolskiej
Prawdy”82. Profesor Zdanowicz, z wykształcenia historyk, pracujący w służbach
specjalnych od 1976 roku, generał F S B , jest jednym z najwybitniejszych
znawców metod pracy służb we współczesnej Rosji. Postanowił przeanalizować
przeprowadzki Siemiona. Uporządkował je chronologicznie, naniósł na mapę
i rozkodował. Uznał, że klucz do nich stanowi zimna wojna, a dokładniej
harmonogram testów broni na pobliskich poligonach lub prace związane
z energetyką jądrową w ośrodkach zlokalizowanych w pobliżu baz turystycznych,
które wybierał Zołotariow. W bazie kourowskiej niedaleko Swierdłowska
zatrudnił się w grudniu 1958 roku, najprawdopodobniej zainteresowany testami
uzbrojenia na Uralu albo katastrofą w zakładzie atomowym Majak. Wcześniej, od
maja do listopada 1958 roku, pracował w Kraju Ałtajskim, w bazie turystycznej
opodal miasta Bijsk, znanego z fabryk broni. Okres zatrudnienia tam Zołotariowa
pokrywa się z harmonogramem testów rakiet ziemia–powietrze, które
przeprowadzano w okolicznych górach.
Wiele wskazuje na to, że dyrektorzy baz turystycznych nie byli faktycznymi
pracodawcami Zołotariowa, a jedynie nieświadomymi uczestnikami znacznie
istotniejszych projektów niż opieka nad podróżnikami, odśnieżanie
i zakwaterowanie gości. Lecz wyciąganie zbyt pochopnych wniosków nie jest
wskazane. Profesor Zdanowicz kategorycznie wykluczył, że Siemion pracował
dla amerykańskiego wywiadu. Pod koniec lat pięćdziesiątych służby
kontrwywiadowcze nie wykryły ani jednego przypadku działania agentury
w centralnej części Związku Radzieckiego. Amerykanom udało się dotrzeć
jedynie do zachodniej części dzisiejszej Ukrainy83.
Łatwość, z jaką Zołotariow przeprowadzał się i zmieniał pracę, wskazywałyby
raczej na wsparcie ze strony radzieckich służb. Tyle że weryfikacja powyższej
hipotezy jest praktycznie niemożliwa. Większość archiwów Komitetu
Bezpieczeństwa Państwowego z okresu zimnej wojny została celowo zniszczona
w czasie pierestrojki. Część dokumentów istnieje w fotokopiach, jednak wiele
(głównie teczki osobowe pracowników i współpracowników, ich raporty oraz
rozkazy podpisane przez kierownictwo) zmielono w niszczarkach lub spalono.
Współcześni historycy szacują, że taki los spotkał od osiemdziesięciu do
dziewięćdziesięciu procent materiałów archiwalnych. Byłych pracowników
trzymano w ryzach, ponieważ nikt nie miał pewności, które dokładnie papiery
zniszczono, a które zachowano. Z tej przyczyny nie sposób jednoznacznie
zweryfikować hipotez dotyczących Zołotariowa na podstawie źródeł.
Profesor Zdanowicz bezlitośnie sprowadził na ziemię wyznawców mitu
o krystalicznie czystym weteranie wojennym. Wyjaśnił, że w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych na terenie Związku Radzieckiego żyło pięć
milionów weteranów, liczna grupa o pełnym przekroju społecznym.
Na front powoływano wszystkich przeszkolonych ludzi z danego rocznika,
a nie wyłącznie tych wyróżniających się szerokim wachlarzem cnót. Tym samym
szeregi Armii Czerwonej zasilili mężczyźni pochodzący z tak zwanych nizin,
których brutalność szokowała, nawet jak na standardy wojennych czasów. Ocalali
powrócili w rodzinne strony tacy sami. A jeśli frontowe doświadczenia zmieniły
cokolwiek w ich charakterach, to zazwyczaj na gorsze.
Jednocześnie badacze tragedii dotarli do poświęconych Siemionowi raportów
pracowników operacyjnych ministerstwa spraw wewnętrznych84. Jednak jak
dotąd nie udało się z całkowitą pewnością potwierdzić autentyczności
znalezionych dokumentów. Badacze podzielili się na dwie grupy: pierwsza
założyła, że raporty mogą zawierać informacje prawdziwe, druga, że należą do
grona dokumentów celowo fałszowanych. Tak aby udawały zawartość
zniszczonych archiwów, w celu wywierania nacisków lub zastraszania.
Z raportów wynika, że Zołotariowa podejrzewano o kolaborację z wrogiem
podczas wojny. Jeden z informatorów donosił, że 20 stycznia 1959 roku słyszał
jego kłótnię z mężczyzną o nieustalonej tożsamości, który zarzucił Siemionowi
współpracę z Niemcami. Donos sprawił, że mieszkanie Siemiona przeszukali
agenci służb specjalnych. Znaleźli w nim skrytkę zawierającą dziewięć odznaczeń
z czasów II wojny światowej (w tym medale, których nie wymienił w swoich
dokumentach), uchwyt od niemieckiego pistoletu P P Walther i zdjęcie
Zołotariowa. Nietypowe, ponieważ w mundurze Wehrmachtu. W dniu rewizji
Siemion przebywał na wyprawie Igora Diatłowa. Autorzy raportu twierdzili, iż
poczynili starania w celu wyjaśnienia wojennych losów Zołotariowa.
Potwierdzili, że przyłączył się do niemieckich oddziałów, walcząc przeciwko
żołnierzom radzieckim na terenach dzisiejszej Białorusi, za co skazano go na
dziesięć lat łagru.
Należy wyraźnie podkreślić, że żaden współczesny historyk nie był w stanie
ze stuprocentową pewnością potwierdzić autentyczności raportów lub jej
zaprzeczyć. Sensacyjne (choć niepewne) źródło wywołało szereg spekulacji nie
tylko o samym Zołotariowie, ale również o prawdopodobnej przyczynie tragedii
na przełęczy. Historycy odnoszą się do powyższych hipotez z daleko idącą
ostrożnością.
Oczywiście, występowały wiarygodnie udokumentowane przypadki
przechodzenia żołnierzy Armii Czerwonej na stronę wroga po niemieckiej
inwazji na Związek Radziecki. Schwytanych dezerterów stawiano przed sądami
wojennymi. W zależności od zakresu wyrządzonych przez nich szkód, stopnia
wojskowego, historii zasług wojennych oraz podjęcia (lub nie) współpracy
z obcym wywiadem skazywano ich na pobyt w łagrze, obozie lub w skrajnych
przypadkach – na rozstrzelanie.
Teoretycznie historia przedstawiona w raportach była możliwa. W praktyce
wzbudza wiele wątpliwości. Po pierwsze, Zołotariow nie odbył kary. Kiedy
powinien był przebywać w łagrze, rozpoczął studia na trzech uczelniach
i ostatecznie ukończył Białoruski Instytut Kultury Fizycznej w Mińsku.
Po drugie, jego późniejsze losy w znaczący sposób odbiegały od losów
napiętnowanych w ZS R R i wykluczonych społecznie żołnierzy, którzy zdradzili
ojczyznę. Wypuszczenie na wolność kolaboranta postawionego przed sądem
wojennym współcześni historycy uznali za absolutnie nieprawdopodobne,
nieważne jak wielki talent krasomówczy posiadałby skazany. Nie potrafili
wyjaśnić, w jaki sposób Zołotariow spokojnie rozpoczął studia po wyroku i tym
samym zwątpili w autentyczność dokumentów.
Badacze tragedii postanowili skoncentrować się na wątpliwościach
związanych z tożsamością znalezionego na Przełęczy Diatłowa mężczyzny
uznanego za Zołotariowa. Rozpoczęto starania o ekshumację i przeprowadzenie
badań DNA , które pozwoliłyby naukowo i niepodważalnie rozwikłać choć tę
jedną zagadkę. Przygotowania trwały pół roku.
Rezultat okazał się dokładnie odwrotny od zamierzonego.
W kwietniu 2018 roku na Cmentarzu Iwanowskim w Jekaterynburgu
rozkopano grób. Z zapisów w aktach śledczych wynika, że Siemion, podobnie jak
cztery inne ofiary znalezione w jarze w głębi lasu, został pochowany w cynowej
trumnie. Tymczasem znaleziono tylko drzazgi mogące być pozostałością po
zwykłej, drewnianej. Wykopano dwa guziki, podeszwę buta w rozmiarze 42 lub
43 i dobrze zachowaną czaszkę.
Wyniki badań DNA podano do publicznej wiadomości 16 maja 2018 roku, na
antenie ogólnorosyjskiego telewizyjnego Pierwszego Kanału. Genetyk Aleksiej
Garkowienko obszernie objaśnił widzom metodologię badań. Potwierdził, że nie
udało się ustalić pokrewieństwa pomiędzy mężczyzną pochowanym w grobie
Siemiona a jego krewnymi, od których pobrano materiał porównawczy85. Jego
wystąpienie, przedrukowane przez Rosyjską Agencję Informacyjną, podchwyciły
praktycznie wszystkie krajowe media i wiele serwisów zagranicznych.
Dla pewności postanowiono powtórzyć badania. Pierwszej weryfikacji
dokonało prywatne laboratorium. Drugą zlecono rządowemu Rosyjskiemu
Centrum Sądowo-Medycznemu działającemu przy Ministerstwie Zdrowia
Federacji Rosyjskiej. Kierownikiem badań został Paweł Iwanow. Skrytykował on
metodologię pracy prywatnej placówki, zwrócił uwagę na uszkodzenie materiału,
a prawdopodobieństwo pokrewieństwa ocenił na ponad dziewięćdziesiąt dziewięć
procent86. Tym sposobem badacze tragedii dysponowali dwiema skrajnie
różnymi opiniami ekspertów, z których każdy obstawał przy swoim stanowisku,
broniąc wyników i zastosowanego modus operandi. Nikt nie wiedział, co zrobić
w takiej sytuacji, dlatego zlecono ponowne przeprowadzenie ekspertyzy. Jej
wyniki jak dotąd nie są znane.
Nie wiadomo również, co się stało z synkiem Siemiona. Losy małego Saszy są
równie nieodgadnione jak życie jego ojca. Pierwsze doniesienia medialne
informujące o poszukiwaniach zaginionego przed laty chłopczyka wydawały się
tak sensacyjne, że wielu czytelników uznało je za fake news. Z licznych relacji
krewnych i sąsiadów należy wnioskować, że Sasza w 1958 lub 1959 roku przestał
przebywać pod opieką matki. I tu trop się urywa. Nie znaleziono żadnych
dokumentów adopcyjnych potwierdzających przyjęcie chłopca do domu dziecka,
poświadczających zmianę jego danych osobowych lub śmierć. Pasierbica
Zołotariowa wspominała, że decyzja o oddaniu chłopczyka wynikała nie ze złej
woli, ale z ubóstwa. Matka borykała się z tak potężną biedą, że nie była w stanie
zaspokoić podstawowych potrzeb dzieci. Mimo wielu próśb o pomoc nie mogła
liczyć na wsparcie ani Siemiona, ani jego krewnych.
Historia Siemiona, złożona ze znaków zapytania i przypuszczeń,
zainteresowała współczesnych pracowników służb specjalnych. Wątpili, aby
Zołotariow, który udał się na wyprawę Diatłowa, był tym samym człowiekiem,
który w 1941 roku wyruszył na front. Sformułowali hipotezę o kradzieży
tożsamości żołnierza poległego w bitwie lub rozstrzelanego przez pluton
egzekucyjny. Wyjaśnili, że takie praktyki stosowano w radzieckich służbach.
Sugerowali wprost, że krewni Siemiona – ze strachu lub chęci zysku – kryli
obcego człowieka podszywającego się pod członka ich rodziny. Wierzyli
wyłącznie pasierbicy. Wojenny życiorys Zołotariowa uznali za element
narracyjny nowej tożsamości, w pośpiechu wyssany z palca i niedopracowany tak
bardzo, że sam zainteresowany wolał nie poruszać tego zagadnienia w obawie
przed zdemaskowaniem. Dar oratorski, charyzmę i nieprzeciętną umiejętność
manipulacji ludźmi agenci przypisali specjalistycznym szkoleniom, wątpiąc, że
tego typu umiejętności naturalnie posiadł syn rolnika z głębokiej wsi, któremu
z edukacją nie było po drodze. Sprzeczne wyniki badań genetycznych przyjęli ze
stoickim spokojem, podobnie jak komplet przedwojennych i powojennych
fotografii Siemiona, z wyraźnie różnym kształtem małżowiny usznej.
Stanęli na stanowisku, że człowiek podszywający się pod Zołotariowa
kompletnie nie nadawał się do pracy w służbach, choćby dlatego, że zwracał na
siebie uwagę mnóstwa ludzi, mówił zbyt wiele i nie panował nad emocjami.
Dziwili się, że tak odpowiedzialne zadania zlecano słabemu psychicznie
i w gruncie rzeczy tchórzliwemu mężczyźnie, który zamiast mierzyć się
z przeciwnikiem jak równy z równym, wyładowywał agresję na dziewczynce
niemającej w starciu z nim żadnych szans.
Im bardziej badacze tragedii pochylali się nad Siemionem, tym większa
przepaść rosła między nim a pozostałymi uczestnikami wyprawy. Studenci
politechniki, jak każdy, mieli wady i zalety. Jednak ich słabości, sprowadzające
się do marudzenia, dąsów czy nieistotnych kłótni, wydawały się błahostką
w porównaniu z charakterem Zołotariowa. Przez sześćdziesiąt lat badań nad
tragedią nikomu nie przyszło do głowy sformułowanie hipotezy upatrującej
przyczyny wydarzeń w agresji czy intrydze uknutej przez Ludmiłę, Rustema czy
innych członków wyprawy. Ludzi prostolinijnych, lubianych i lojalnych wobec
swoich towarzyszy. Z Siemionem sprawy miały się inaczej.
Wizja Zołotariowa, sterującego ludźmi niczym marionetkami, rodziła bardzo
trudne pytanie. Kto tak naprawdę podejmował decyzje na wyprawie Diatłowa
i czy na pewno tą osobą był Igor? Badacze nie potrafili określić, co oznaczał taki
stan rzeczy w praktyce, bowiem intencje najstarszego uczestnika wyprawy
pozostały nieznane.
Jego krewni twierdzą, że Siemion, podobnie jak inni uczestnicy tragedii, padł
ofiarą zabójstwa. Publikacje sugerujące, że był szpiegiem, uważają za
krzywdzące i niesprawiedliwe. Ich zdaniem nie istnieją przesłanki pozwalające na
wyciąganie podobnych wniosków, a medialna burza to niepotrzebna sensacja.
Uważają, że życiorys ich krewnego nie ma związku z analizowaną sprawą i nie
powinien być przedmiotem zainteresowania dziennikarzy. Przypominają, że
Siemion także zginął na przełęczy i powinien być traktowany na równi
z pozostałymi.
Rozdział 7

Zaginieni w krainie chaosu

Ekipy ratunkowe na całym świecie pracują według podobnych standardów.


Zgodnie uznają, że szybkie dotarcie na miejsce wypadku jest jednym
z wyznaczników powodzenia akcji i bezwzględnym priorytetem dla ratowania
zdrowia i życia poszkodowanych. Tymczasem ekipa ratowników wybierała się na
Przełęcz Diatłowa tak długo, że zdążyła zmienić nazwę na „ekipa
poszukiwawcza”. Kiedy wreszcie znalazła się przy pustym namiocie turystów,
mogła szukać wyłącznie ich zwłok. Przyczyn było wiele: brak map, sprawnego
dowodzenia, tajemnice państwowe i wojskowe, plotki, donosy, nadmierny
i niczym nieuzasadniony optymizm, rozliczne przeszkody mnożone przez
przepisy prawa oraz kompletny chaos, w jakim funkcjonowały instytucje
odpowiedzialne za turystykę.
Zgodnie z harmonogramem wyprawy na 12 lutego 1959 roku przypadał tak
zwany termin kontrolny. Tego dnia grupa Diatłowa powinna dotrzeć w drodze
powrotnej do wsi Wiżaj i z lokalnej poczty nadać telegram adresowany do sekcji
turystycznej przy Politechnice Uralskiej. Liczono się z tym, że wcześniejszy
kontakt będzie niemożliwy, gdyż tereny na północ od Wiżaja były praktycznie
odcięte od świata z powodu braku infrastruktury telefonicznej i urzędów
pocztowych. 15 lutego turyści planowali powrót do Swierdłowska.
Nie dotarli. Nie wysłali telegramu.
Początkowo nie wzbudziło to w sekcji turystycznej zaniepokojenia. Pojawiły
się głosy, że Diatłow zdecydował się przedłużyć wyprawę. Wadim Brusnicyn,
student politechniki, zeznał w prokuraturze: „Termin kontrolny minął 12 lutego.
Jednak Jurij Judin, który przerwał wyprawę wcześniej, przekazał nam prośbę od
Diatłowa, aby przesunąć termin o kilka dni, to jest do 16 lub 17 lutego”87. Z tego
powodu nie podjęto żadnych działań ani nie poinformowano rodzin członków
wyprawy.
Tymczasem przesunięcie terminu kontrolnego w ogóle nie miało miejsca,
a jego datę pomylono z datą planowanego powrotu turystów do Swierdłowska.
Błędną informację przekazywano sobie jednak pocztą pantoflową,
z niewiadomych przyczyn doliczając do ostatecznego terminu kolejne dni. Judin
był jedyną osobą mogącą sprostować pomyłkę. Nie uczynił tego, gdyż w tym
czasie przebywał w domu rodzinnym poza Swierdłowskiem i nie zdawał sobie
sprawy z powstałego zamieszania. Zapytany przez prokuratora, czy Diatłow
poprosił go o przesunięcie dnia kontrolnego, odparł: „Nie. Nie było o tym mowy,
kiedy rozstawałem się z grupą. Rozmawialiśmy o powrocie do miasta,
przewidzianym na 15 lutego, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Jurij
Kriwoniszczenko poprosił, żebym przypomniał o tym jego rodzicom”88.
Studenci poinformowali Lwa Gordo, kierownika klubu, przy którym działała
sekcja turystyczna, o zmianie terminów. Nie miał powodów, żeby im nie wierzyć,
zwłaszcza że do terminu kontrolnego standardowo doliczano dwie doby, ze
względu na możliwe załamanie pogody czy spowolnienie marszu z innych
przyczyn. Brak wiadomości od grupy Diatłowa nie zmartwił go również, z uwagi
na specyfikę funkcjonowania ówczesnej poczty. Nagminnie zdarzało się, że
telegramy przychodziły ze znacznym opóźnieniem, gubiły się lub trafiały do
niewłaściwego adresata. Założono zatem, że grupa Diatłowa dotrze być może do
Swierdłowska wcześniej niż nadana w Wiżaju depesza.
W tym czasie do Swierdłowska powrócili inni studenci politechniki, którzy
także spędzali ferie zimowe na Uralu Północnym. Opowiadali, że na początku
lutego w rejonie Otortenu zaobserwowali światełka na niebie. Założyli, że to
fajerwerki wystrzelone przez grupę Diatłowa po zdobyciu szczytu. Choć nikt nie
sprawdził tej informacji, uznano ją za prawdziwą. Lew Gordo doszedł do
wniosku, że nie ma się czym niepokoić, bo wyprawa zakończyła się sukcesem.
Niemniej jednak brak informacji niepokoił rodziny turystów. Rodzice Ludmiły
Dubininy i Rustema Słobodina bezskutecznie dzwonili do Komisji Tras
Turystycznych przy Swierdłowskim Instytucie Kultury Fizycznej i Sportu.
Zaniepokojona Rimma Kolewatowa, starsza siostra Aleksandra, wielokrotnie
telefonowała do Politechniki Uralskiej. Niestety, nie dowiedziała się niczego.
W prokuraturze zeznała: „Lew Gordo, kierownik klubu sportowego, ciągle był
nieobecny. Próby dodzwonienia się do niego okazały się daremne, ponieważ
niemożliwe było zastanie go w pracy”89.
Do Swierdłowska powracały kolejne ekipy studentów. Spotykały się w sekcji
turystycznej i dzieliły wrażeniami. Jedno z takich spotkań zostało
niespodziewanie zakłócone. Ze zdziwieniem zauważono siostrę Igora Diatłowa,
która nie mogąc uzyskać żadnej informacji o losach brata, osobiście odwiedziła
uczelniany komitet partyjny. Prosiła o natychmiastowe rozpoczęcie poszukiwań.
Nikt nie podzielał jej obaw. Przerażenie kobiety uznano za niepotrzebną
histerię. Brak wieści od grupy tłumaczono okolicznościami niewymagającymi
podjęcia stanowczych działań. Znajomi Igora po prostu nie mogli wyobrazić
sobie, że tak doświadczony turysta miał wypadek lub potrzebuje pomocy. Jeden
ze świadków powyższych wydarzeń wspomina: „Wiedzieliśmy, że ekipa
Diatłowa się spóźnia, i zaczęliśmy odczuwać lekki niepokój, ale bez paniki. Oni
byli uważani za jednych z najlepszych turystów. Nikt nie potrafił uwierzyć, że coś
im się stało”90. Być może zarząd sekcji podjąłby w tej sprawie inną decyzję,
ale nie było to możliwe z prozaicznej przyczyny: Jurij Blinow nie wrócił jeszcze
z gór, a Jurij Doroszenko znajdował się na liście zaginionych.
18 lutego na uczelnię dotarł telegram nadany przez grupę turystyczną Blinowa,
informujący o znacznym opóźnieniu wywołanym przez niekorzystne warunki
pogodowe i silną zamieć.
Wszystko wskazuje na to, że Lew Gordo nie tylko nie wiedział, ilu jego
podopiecznych wyruszyło na Ural w czasie ferii zimowych, ale nie zauważył
także nieobecności ekipy Blinowa. Wydaje się, że kompletnie o niej zapomniał,
bo… nie sprawdził nawet, kto był nadawcą telegramu. O treści depeszy
poinformował komitet partyjny politechniki, błędnie założywszy, że dotyczy ona
ekspedycji Diatłowa. Sekretarz komitetu zaufał wieściom od kierownika klubu
i… zapomniał je przekazać władzom uczelni91.
Tymczasem wiadomość o telegramie, rzekomo wysłanym przez Igora
Diatłowa, dotarła do miejskiego komitetu partii. Przyjęto ją z ulgą, gdyż
instytucja, zaalarmowana przez krewnych turystów, zastanawiała się nad
organizacją poszukiwań. Od razu zatelefonowano na politechnikę, a tam okazało
się, że władze uczelni nie znają sprawy i w ogóle nie rozumieją dylematów
rozmówcy. Przyjrzano się zatem bliżej ostatnim działaniom sekcji turystycznej
i odkryto, że telegram został nadany przez grupę Blinowa i nie ma nic wspólnego
z turystami, o których losy martwią się rodziny.
Niestety, zanim wyjaśniono pomyłkę, Politechnika Uralska zdążyła już
uspokoić bliskich, przekazując im nieprawdziwą informację. Sprostowanie
wywołało panikę i złość. Rodziny zaginionych straciły resztki zaufania do
instytucji odpowiedzialnych za turystykę i postanowiły ustalić stan faktyczny na
własną rękę. W tym celu skontaktowały się z placówką pocztową w Wiżaju.
Uzyskały potwierdzenie, że grupa Diatłowa nie tylko nie nadała telegramu, ale
w ogóle nie wróciła do wspomnianej miejscowości.
19 lutego, tydzień po upływie terminu kontrolnego, uczelniana sekcja
turystyczna postanowiła opanować sytuację i podjąć stanowcze kroki w celu
udzielenia pomocy zaginionym i ratowania własnej reputacji. Studenci
politechniki, w ramach wolontariatu, zaczęli pełnić całodobowe dyżury
telefoniczne. To działanie niewiele wniosło do sprawy, gdyż nie potrafili udzielić
dzwoniącym żadnej konkretnej informacji. Nie wiedzieli, co się stało z turystami
i co w związku z tym zamierza zrobić Lew Gordo. Sekcja turystyczna liczyła, że
na uczelnię zadzwoni osobiście Igor Diatłow, który wyjaśni przyczynę
opóźnienia. Z oczywistych powodów ta nadzieja okazała się płonna.
Tego dnia Rimma Kolewatowa skontaktowała się z Instytutem 3394
w Moskwie, zatrudniającym Aleksandra. Poinformowała o zaginięciu turystów
i braku informacji o bracie. Prosiła o pomoc. Wiadomość przyjęto z najwyższą
powagą i przerażeniem. Dyrekcja instytutu nie martwiła się jednak o losy
pracownika, ale o sprawy znacznie poważniejszej natury. Aleksander miał dostęp
do niebezpiecznych tajemnic państwowych o krytycznej randze. Obawiano się, że
nawiązał współpracę z obcym wywiadem, uciekł za granicę i teraz przekazuje
szczegóły działalności placówki wrogim mocarstwom. Analogiczne sytuacje już
się w ZS R R zdarzały. Wymagały stanowczych reakcji kontrwywiadu, nawet jeśli
domniemany sprawca przepadł tysiące kilometrów od najbliższej granicy.
Telefon Rimmy sprawił, że zaginięcie ekipy błyskawicznie stało się
przedmiotem zainteresowania odpowiednich służb. Oczywiście, prośbę o pomoc
w poszukiwaniach zignorowano. Zamiast tego w ciągu zaledwie jednej doby
z Moskwy do Swierdłowska dotarli pracownicy służb specjalnych z zadaniem
wnikliwego zanalizowania okoliczności zaginięcia. Pierwszą osobą podejrzaną
o pomoc bratu w ucieczce stała się sama Rimma, ponieważ to właśnie z nią
potencjalny zdrajca był najsilniej związany emocjonalnie.
Niepokoje podobne do tych targających dyrekcją moskiewskiego instytutu
odczuwało również kierownictwo zakładu atomowego Majak. Jednoczesne
zaginięcie w niewyjaśnionych okolicznościach dwóch pracowników było
wydarzeniem bez precedensu. Największe obawy wzbudzała nieobecność Jurija
Kriwoniszczenki ze względu na jego wiedzę o katastrofie kysztymskiej (warto
przypomnieć, że Rosjanie oficjalnie przyznali się do awarii dopiero w 1992 roku).
W aktach śledczych dotyczących tragedii na Przełęczy Diatłowa znajdują się aż
trzy pisma wysłane z Majaka do prokuratury, zawierające prośbę o potwierdzenie
śmierci Kriwoniszczenki oraz wyjaśnienie jej okoliczności.
Zakłady pracy zaginionych turystów wszelkimi sposobami próbowały ustalić
ich miejsce pobytu z uwagi na konieczność ochrony tajemnic państwowych. Inna
motywacja przyświecała sekcji turystycznej Politechniki Uralskiej. Lew Gordo
z pewnością martwił się o losy swoich podopiecznych, ale niepokoiły go również
kwestie ewentualnych konsekwencji, które mógłby ponieść za nieprzestrzeganie
procedur bezpieczeństwa. Dlatego postanowił przyśpieszyć organizację ekipy
ratunkowej.
Wówczas pojawiła się zaskakująca i zarazem paraliżująca przeszkoda.
Okazało się, że sekcja nie dysponuje tak zwaną książeczką marszu, to jest planem
trasy wyprawy naniesionym na mapę. Podobnie komisja tras turystycznych.
Owszem, jej pracownik, Jewgienij Maslennikow, widział plan trasy, gdyż
osobiście omawiał ją z Igorem Diatłowem. Niestety, okazało się, że po upływie
kilku tygodni nie potrafił odtworzyć go z pamięci. Teoretycznie Maslennikow nie
powinien wydać zgody na wyprawę bez kompletnej dokumentacji, ale nie
przyszło mu do głowy, że plan będzie kiedykolwiek potrzebny. Lew Gordo
również o tym nie pomyślał, co uświadomił sobie ze zgrozą. Wspólnie
z Maslennikowem zdali sobie sprawę, że nie są w stanie rozpocząć poszukiwań
ani zdobyć planu marszruty. Dlaczego? Ponieważ Igor Diatłow zabrał go ze sobą
na wyprawę, na której zaginął.
Rodziny turystów coraz mocniej nalegały na rozpoczęcie akcji ratunkowej.
Gordo stanął przed zadaniem przekraczającym ludzkie siły. Nie wiedział, czy
grupa dotarła na Otorten, czy może nieszczęście wydarzyło się wkrótce po
rozstaniu z Jurijem Judinem. Uwzględniając pierwszą możliwość, trzeba było
zadać sobie kolejne pytania. Czy turyści wracali najkrótszą drogą? A może
zabłądzili lub zboczyli z trasy celowo, na przykład z powodu niesprzyjających
warunków pogodowych? Po rozpisaniu wszystkich scenariuszy i uwzględnieniu
braku książeczki marszu okazało się, że grupa Igora Diatłowa może znajdować
się praktycznie wszędzie, a ratowników czeka natychmiastowe przeszukanie
tysięcy hektarów zaśnieżonej tajgi. Stało się oczywiste, że tak niedorzeczna akcja
poszukiwawcza zwróci uwagę swierdłowskich władz partyjnych, a te wyciągną
konsekwencje wobec osób odpowiedzialnych za brak stosownej dokumentacji.
Co gorsza, sekcja turystyczna nie dysponowała nawet mapą Uralu Północnego,
mogącą zawęzić obszar poszukiwań. W toku przygotowań ustalono, że mapy tego
terenu są tajne z uwagi na prowadzone tam operacje wojskowe. Zastępca
przewodniczącego sekcji spróbował ustalić, w jaki sposób mapę zdobyła ekipa
Diatłowa. Dowiedział się, że przez Aleksandra Kolewatowa. Zatelefonował do
jego siostry, prosząc, aby bezzwłocznie dostarczyła mapę politechnice92. Rzecz
jasna nie było to możliwe, gdyż Aleksander zabrał ją ze sobą.
Tymczasem rodzice uczestników wyprawy, zaniepokojeni do granic
możliwości losem dzieci, naciskali na Lwa Gordo, komisję tras turystycznych
i lokalne władze partyjne. Skarżyli się na bałagan, nie byli w stanie zrozumieć
przyczyn opóźnienia akcji ratunkowej. Kolejne, coraz bardziej niedorzeczne kroki
podejmowane przez sekcję turystyczną oraz opieszałość władz sprawiały, że
tracili cierpliwość.
Rimma Kolewatowa postanowiła wziąć sprawy we własne ręce.
Skontaktowała się z Ignatem Riaginem, od którego Aleksander dostał mapę Uralu
Północnego. Poprosiła go o odtworzenie planu wyprawy z pamięci. Szkic
osobiście wręczyła pułkownikowi Ortiukowowi, odpowiedzialnemu za
organizację poszukiwań z ramienia politechniki93.
Bez jej pomocy ekipa ratunkowa nie ruszyłaby z miejsca.
Niestety, turyści będący w posiadaniu dokumentu naruszającego tajemnicę
państwową z zaginionych automatycznie stali się podejrzanymi o popełnienie
przestępstwa. Wszak na geologiczną mapę od Riagina mogły zostać naniesione
miejsca wydobycia cennych kruszców oraz uralskie obiekty wojskowe…
O sprawie poinformowano Afanasija Jesztokina, drugiego sekretarza partii, który
nadzorował swierdłowski Instytut Paliwowy i Przemysłowy. Wybuchł skandal.
Tymczasem sekcja turystyczna, wyposażona w nową wiedzę, rozpoczęła
planowanie akcji poszukiwawczej. Brak dróg na Uralu Północnym oraz głęboki
śnieg w znaczący sposób utrudniały dotarcie w rejon góry Otorten. Dlatego Lew
Gordo próbował namówić wojsko do użyczenia mu śmigłowców i pilotów.
Niecodzienna prośba zwykłego cywila została uznana za niedorzeczną. Gordo nie
zdawał sobie sprawy, że w 1959 roku niebo nad Uralem Północnym było
zamkniętą sferą powietrzną, dostępną jedynie dla wojska prowadzącego w danym
terenie operacje strategiczne. W praktyce oznaczało to, że z lotniska w Iwdelu,
zatrudniającego kilku pilotów ze 123 Pułku Lotniczego, żadna maszyna nie może
wystartować bez polecenia dowódców. A co gorsza, na jej pokładzie nie mogą
znajdować się przypadkowe osoby. Cywilom latającym nad Uralem Północnym
musiał towarzyszyć pracownik służb specjalnych, pilnujący, aby pasażerowie nie
wykonali fotografii obiektów wojskowych i łagrów. Mówiąc wprost, Lew Gordo
poprosił wojsko o wypożyczenie najdroższego sprzętu i pokrycie kosztów akcji,
która miała polegać na złamaniu wszystkich procedur. I najprawdopodobniej
zaowocowałaby postawieniem dowódców jednostek przed Kolegium
Wojskowym Sądu Najwyższego ZS R R .
W skrócie wyjaśniono mu powody odmowy i poinformowano, że
skomplikowane i rygorystyczne procedury wojskowe nie przewidują żadnych
wyjątków. Takie decyzje leżą w gestii ministerstwa obrony. Lew Gordo znalazł
się w kropce. Czas uciekał. Zaginieni mogli potrzebować pomocy. Dlatego
poprosił o pomoc Afanasija Jesztokina, z którym wspólnie walczyli na frontach II
wojny światowej94.
Jesztokin stanął przed trudną decyzją. Z jednej strony poszukiwania
zaginionych turystów były moralnie słuszne i niezbędne. Z drugiej jednak do
lokalnych władz partyjnych wpłynęło sporo donosów informujących, że grupa
Diatłowa składa się ze szpiegów planujących ucieczkę za granicę95. Pojawiły się
plotki sugerujące, że zdobyta nieformalnie newralgiczna mapa została przez
członków wyprawy przekazana wrogim mocarstwom. Podejrzewano, że
ekspedycja wykorzystała ją do samodzielnych poszukiwań uralskiego złota
i następnie uciekła z cennym kruszcem.
Wszystko to sprawiło, że lokalne władze nie miały pojęcia, jak podejść do
sprawy. Gdyby donosy o szpiegostwie okazały się prawdziwe, skutki mogłyby
być nieobliczalne. Na Zachód trafiłyby informacje o katastrofie w Majaku,
o szczegółach prac nad programem kosmicznym i najnowocześniejszą bronią
z Instytutu 3394 oraz inne tajemnice państwowe, o których członkowie wyprawy
mogli usłyszeć w domach od wpływowych rodziców. Nieunikniony skandal
związany z ekspedycją, która jak na ironię została zorganizowana z okazji zjazdu
partii, ośmieszyłby najwyższe władze ZS R R i służby kontrwywiadowcze. Wiele
osób utraciłoby stanowiska i poniosło bardzo nieprzyjemne konsekwencje.
Dlatego nie śpieszono się z wysłaniem ratowników. Starano się zyskać na czasie,
aby przeprowadzić własne dochodzenie, z użyciem powołanych do tego organów.
O prawdopodobne losy zaginionych służby specjalne rozpytywały wiele osób,
w tym studentów Politechniki Uralskiej96.
Prośba Lwa Gordo komplikowała sytuację, ale Jesztokin uznał, że
poszukiwania należy rozpocząć. W błyskawicznym tempie uzyskał w Moskwie
zezwolenie na organizację lotów w wojskowej przestrzeni powietrznej. Dzięki
temu 20 lutego Lew Gordo dotarł do miasta Iwdel, a wraz z nim Jurij Blinow,
który właśnie powrócił z wyprawy97. Gordo wierzył, że doświadczony turysta
pomoże mu znaleźć kolegów, gdyż znał Ural Północny, a jego ekipa przez kilka
dni towarzyszyła grupie Diatłowa. Tymczasem wykończony męczącą wyprawą
Blinow z trudem znajdował siły na kolejne wyzwania. 21 lutego wspólnie
z Gordo wykonał rozpoznawczy oblot nad terenem poszukiwań, jednak bez
rezultatu. Nie dostrzeżono żadnych śladów.
Jednocześnie wiadomość o uzyskaniu formalnej zgody na akcję
poszukiwawczą dotarła do Politechniki Uralskiej. Do sekcji turystycznej zgłosiło
się wielu studentów deklarujących chęć pomocy. 22 lutego z ochotników
sformowano trzy grupy. Ich kierownictwo objęli Borys Słobcow, Moisiej
Akselrod i Oleg Grabiennik. Akcją dowodził pułkownik Gieorgij Ortiukow,
wykładowca przysposobienia obronnego na politechnice, weteran wojny
z Finlandią. W przeszłości jako dowódca batalionu dywersyjnego wykazał się
odwagą i sprytem. Awansował do dowództwa Uralskiego Okręgu Wojskowego.
Następnie został sekretarzem samego Gieorgija Żukowa, pełniącego wówczas
funkcję Ministra Obrony ZS R R . Kiedy Żukow przegrał walkę o władzę z Nikitą
Chruszczowem, pułkownik Ortiukow wycofał się ze świata intryg politycznych,
stawiając na karierę nauczyciela akademickiego.
Bazując na umiejętnościach wyniesionych z wojska, podzielił tajgę na rewiry,
przydzielając do ich zbadania poszczególne grupy. Zgodnie z zasadami sztuki
zdecydował o przewiezieniu ludzi śmigłowcem do wyznaczonych terenów
operacyjnych. Ortiukow w trakcie przesłuchania w prokuraturze nazywał grupki
studentów „desantowymi”98. Nie zdawał sobie sprawy, że powołanemu w trybie
awaryjnym amatorskiemu zespołowi ratunkowemu obce są zasady dyscypliny,
charakterystycznej dla podległych mu żołnierzy w batalionie dywersyjnym. Nie
przypuszczał, że niektórzy nie posłuchają jego rozkazów, a zaangażowani do
poszukiwań Mansowie to niepokorny lud miłośników wolności osobistej, liczący
się wyłącznie z opinią swojego szamana, i to tylko wówczas, gdy akurat im to
pasuje.
Ortiukow nakazał rozpocząć akcję w górach, a nie na początku szlaku.
U podstaw takiej decyzji leżało oszacowanie prawdopodobieństwa nieszczęścia,
znacznie mniejsze na stosunkowo bezpiecznej drodze przez las. Pułkownik
założył, że turyści czekają na pomoc w okolicy Otortenu lub pobliskich szczytów,
gdzie mogły zatrzymać ich bardzo trudne warunki pogodowe, osłabienie lub
utrata sił spowodowana ogromem trudów. Oczywiście co najmniej jedna osoba
z ekipy Diatłowa mogła doznać kontuzji lub zachorować tak ciężko, że nie była
zdolna do kontynuacji marszu. W takim wypadku, o ile transport chorego nie był
możliwy, należało przypuszczać, że pozostali turyści zdecydowali się zostać
z nim i czekać na pomoc.
Czas działał na niekorzyść zaginionych. Mieli wprawdzie zapasy prowiantu,
jednak nikt dokładnie nie wiedział, na jak długo mogą one wystarczyć.
Potencjalnie ranni i chorzy mogli potrzebować pilnej interwencji lekarskiej lub
podania specjalnych leków, których brakowało w podręcznej apteczce. Wybrane
przez Ortiukowa rozwiązanie „desantowe” uznano za optymalne i pozwalające na
udzielenie szybkiej pomocy. To ostatnie było szczególnie istotne dla instytucji
odpowiedzialnych za turystykę, które coraz bardziej niepokoiły się, czy nie
zostaną ukarane. Wszyscy pamiętali, że grupę Diatłowa jako ostatni widział Jurij
Judin 28 stycznia, to jest niemal miesiąc wcześniej, a termin kontrolny upłynął
przed dziesięcioma dniami.
W poszukiwania turystów włączyła się grupa Mansów, na której czele stanął
jej szaman nazwiskiem Kurikow. Negocjacje w tej sprawie trwały już od
pewnego czasu, gdyż Mansowie zażyczyli sobie wynagrodzenia za pracę
w wysokości pięciuset rubli za dobę dla czteroosobowej ekipy99. Zdecydowano
się przystać na te wygórowane warunki z uwagi na obecność tropiciela znającego
obszar Uralu Północnego niemal jak własną kieszeń. Do Mansów dołączył geolog
Jegor Niewolin. Był również radiotelegrafistą i tym samym mógł zapewnić
kontakt ze sztabem. 23 lutego Mansowie wyruszyli ze swojej osady, aby
rozpocząć poszukiwania w rejonie rzeki Auspii. Tego samego dnia Niewolin
nadał radiotelegram o treści: „Będzie ze mną Stiepan Kurikow i trzech Mansów.
Wszyscy mówią, że nie spotkali turystów, ale zauważyli w tajdze świeży ślad nart
i miejsce postoju. Najprawdopodobniej tamtędy poruszali się zaginieni”100.
Warto zauważyć, że trasa ekipy Diatłowa przecinała szlak polowań
mansyjskich myśliwych. Obie grupy poruszały się na nartach. Mansowie i leśnicy
jako jedyni potrafili odróżnić ślady turystów pozostawione przez wąskie i długie
sportowe narty od mansyjskich – szerokich, o spodach podbijanych futrem. Wiele
wskazuje na to, że pozostałe ekipy poszukiwawcze nie wiedziały, jak poprawnie
czytać tropy, choć pomyłka mogła skutkować przedłużeniem akcji
poszukiwawczej i skierowaniem jej w niewłaściwe rejony.
Tego samego dnia śmigłowcem dostarczono do doliny Auspii sześcioosobowy
zespół poszukiwawczy, którym kierował Borys Słobcow. W jego skład weszli
studenci Politechniki Uralskiej oraz pięćdziesięcioletni leśnik Iwan Paszyn. Udało
się im zlokalizować ślady nart, prawdopodobnie grupy Diatłowa. Niestety, trop
był niewyraźny, ginął pod śniegiem, aż w pewnym momencie zniknął. Ratownicy
nie wiedzieli, w którą stronę powinni się skierować. Iwan Paszyn zeznał
w prokuraturze: „Pierwszego dnia poszukiwań na brzegu rzeki Auspii
znaleźliśmy ślady nart zaginionych. W tym miejscu rozbiliśmy obóz. Następnego
dnia rozdzieliliśmy się na mniejsze zespoły”101.
Również w tym dniu do sztabu poszukiwawczego dotarł radiotelegram nadany
przez Jegora Niewolina: „Mans Andriej Aniamow osiem lub dziewięć dni temu
widział ślad wąskich sportowych nart. Trudno powiedzieć, ile osób nim podążało.
Ślad kierował się w stronę górnego biegu rzeki Auspii, następnie na wschodnie
zbocza gór i na północ do rzeki Łoźwy. Tam trzeba szukać zaginionych”102.
Kilka godzin później Niewolin uzupełnił relację o nowe odkrycie: „Jesteśmy
kilka kilometrów od ujścia rzeki Auspii. Widzimy dobrze zachowane ślady
wąskich sportowych nart. Mogło je zostawić osiem lub dziewięć osób. Niestety,
w odsłoniętych miejscach zasypał je śnieg. Kierujemy się na północ”103.
24 lutego pułkownik Ortiukow dotarł do lotniska w Iwdelu w towarzystwie
sekretarza uczelnianego komitetu partyjnego oraz dwunastu studentów, którzy
zmartwieni losem koleżanek i kolegów zgłosili się do akcji poszukiwawczej.
Niektórzy nie mieli najmniejszego doświadczenia w turystyce ani wiedzy
o warunkach pogodowych w uralskich górach. Nie poinstruowano ich, jak należy
się ubrać i co ze sobą wziąć, ryzykując tym samym, że ratownicy niebawem staną
się ratowanymi. Pilot Gieorgij Karpuszyn, pracujący na lotnisku w Iwdelu,
relacjonował po latach: „Przyleciał samolot rejsowy An-2 i przywiózł dwunastu
studentów z Politechniki Uralskiej. […] Popatrzyliśmy na nich zdziwieni. Czy
mało im było tych dziewięciu zaginionych? Studenci mieli lekkie ubrania,
kurteczki szturmowe, buty do biegania”104.
Osobą odpowiedzialną za kierowanie działaniami ratowników w terenie został
Jewgienij Maslennikow. W odróżnieniu od pułkownika Ortiukowa nie znał się na
dowodzeniu ludźmi, ale dysponował ogromną wiedzą o zwyczajach i sposobach
zachowania się grup turystycznych. Zakładano, że jego doświadczenie usprawni
akcję.
Następnego dnia w iwdelskim hotelu odbyła się narada sztabu
poszukiwawczego, w której uczestniczyli między innymi Ortiukow
i Maslennikow. Na spotkanie zaproszono kapitana Aleksieja Czernyszowa,
dowódcę jednostki wojskowej o numerze 6602, działającej na obszarze Uralu
Północnego. Postanowiono, że w poszukiwaniach weźmie udział wojsko.
Czernyszow otrzymał od przełożonych rozkaz utworzenia pięcioosobowego
oddziału. Planowano przetransportować go helikopterem w okolice Auspii105.
Szybko zebrał doświadczonych ludzi, którzy wielokrotnie pracowali i mieszkali
w tajdze oraz potrafili tropić i analizować ślady. Do wyznaczonego zadania
podszedł z najwyższą starannością. W jego grupie znaleźli się kapitan i starszy
sierżant. Zaopatrzyli się w zapas żywności pozwalający na przeżycie w tajdze co
najmniej tygodnia.
25 lutego z lotniska w Iwdelu wysłano w teren ekipy poszukiwawcze
dowodzone przez Moisieja Akselroda i Olega Grabiennika. Pierwszą skierowano
w rejon Otortenu, gdzie pułkownik Ortiukow spodziewał się odnaleźć
zaginionych turystów. Sześcioosobowa ekipa Grabiennika poleciała w okolice
Ojka-Czakur, drugiego celu wyprawy Diatłowa. Tego dnia rozszalała się zamieć.
Lecz choć z rozpoczęciem akcji ratunkowej zwlekano wiele dni, teraz jej
organizatorzy nie byli w stanie poczekać nawet kilku godzin na poprawę pogody.
Nikt nie zwracał uwagi na protesty pilotów. Kiedy ci oblatywali okolice Otortenu,
dostarczając na miejsce poszczególne ekipy ratowników, widoczność nie
przekraczała trzystu pięćdziesięciu metrów. Groziło to roztrzaskaniem maszyny
i śmiercią wszystkich na pokładzie. Pilot Gieorgij Karpuszyn wspomina:
„Wszystkie loty poszukiwawcze zorganizowano z naruszeniem wszystkich
procedur bezpieczeństwa. W ogóle nie wolno startować przy tak małej
widoczności. Każdy lot mógł skończyć się tragedią”106.
Tego samego dnia utworzono kolejną grupę poszukiwawczą. Dowodził nią
Władysław Karielin, do 24 lutego kierownik wyprawy na Ural Północny, która
obrała za cel górę Molebnyj Kamień. Szlak ekspedycji Karielina przecinał się ze
szlakiem grupy Diatłowa na szczycie Ojka-Czakur, studenci umówili się tam na
spotkanie, jednak nic z tego nie wyszło. Karielin uznał, że minęli się, ruszył
w drogę powrotną i 25 lutego był już ze swoimi ludźmi w Sierowie. Nie mieli ze
sobą radia. Nie przypuszczali, że stało się coś złego. Dowiedzieli się, jaki los
spotkał ich koleżanki i kolegów, gdy przypadkowa osoba wzięła ich za zaginioną
grupę. Postanowili dołączyć do akcji poszukiwawczej. Skierowano ich do
przeszukania obszaru znajdującego się pomiędzy terenem działania zespołów
Olega Grabiennika i kapitana Czernyszowa. Nikt nie zwrócił uwagi, że nowa
ekipa ratownicza jest bardzo zmęczona i przeziębiona. Po dwóch tygodniach
wędrówki przez zaśnieżoną tajgę nie mogła odpocząć, choćby przez jeden dzień.
Zamiast pomóc zaginionym, sama mogła wpaść w kłopoty.
Dotychczasowa akcja nie przyniosła żadnych rezultatów. Pracę w terenie
utrudniały niekorzystne warunki pogodowe. Tylko dzięki łutowi szczęścia
uniknięto rozbicia jednego ze śmigłowców. Grupa Borysa Słobcowa, próbując
znaleźć nowe tropy, błądziła w dolinie rzeki Auspii, pozostałe ekipy przedzierały
się przez zaspy. Zamieć, mgła i gęste opady śniegu piętrzyły przeszkody,
uniemożliwiając przyjrzenie się okolicy z wyższych wzniesień. Piloci kursowali
między poszczególnymi grupami, próbując komunikować się poprzez zrzucanie
bander i wypatrywanie znaków, jakie ratownicy dawali im z ziemi.
Rodziny zaginionych poinformowano o braku postępów. 26 lutego Rimma
Kolewatowa, zirytowana opieszałością przedsięwzięcia i zaniepokojona do granic
możliwości o losy brata, wysłała telegram zaadresowany do samego Nikity
Chruszczowa – z prośbą o pomoc w poszukiwaniach.
Rankiem 26 lutego Borys Słobcow, kierownik jednej z grup ratowniczych,
odbił w bok od doliny Auspii. Towarzyszyli mu student politechniki Michaił
Szarawin oraz leśnik Iwan Paszyn107. Około piętnastej na stoku góry oznaczonej
numerem 1079, zwanej Chołatczachl, dostrzegli w śniegu dużą ciemną plamę,
w której rozpoznali namiot turystów.
Minęło czternaście dni od daty spodziewanego telegramu z Wiżaja
i prawdopodobnie dwadzieścia pięć od śmierci uczestników wyprawy. O tym
ostatnim ekipa poszukiwawcza jeszcze nie wiedziała. Tymczasem grupa żołnierzy
pod dowództwem Aleksieja Czernyszowa kontynuowała akcję w zaśnieżonej
tajdze, w odległości około dwudziestu pięciu kilometrów od góry Chołatczachl,
nieświadoma, że zlokalizowano obóz zaginionych. Następnego dnia z samolotu
zrzucono żołnierzom banderę informującą o odnalezieniu namiotu i dwóch
ciał108, a następnie przetransportowano ich śmigłowcem na miejsce tragedii
i zaangażowano do poszukiwań zwłok pozostałych turystów.
Kolejnego dnia telegram wysłany przez Rimmę Kolewatową dotarł na Kreml.
Później, zeznając w prokuraturze, kobieta skarżyła się na bezduszność sekcji
turystycznej, komisji tras turystycznych i lokalnych władz. „Poszukiwania
rozpoczęły się wyłącznie pod wpływem nalegań rodziców turystów”109 –
sugerowała. Tę opinię podzielały rodziny pozostałych ofiar. Ojciec Rustema
Słobodina, przywołując szereg naruszeń i bardzo długą listę działań łamiących
obowiązujące przepisy prawa, poddał druzgoczącej krytyce instytucje
odpowiedzialne za turystykę oraz organizację akcji ratunkowej. W prokuraturze
stwierdził: „Przez miesiąc nikt nie wiedział nic o grupie. Nie znano jej miejsca
pobytu, nie wiedziano, co się stało. Organizacja poszukiwań rozpoczęła się
osiemnaście dni po katastrofie. […] Po takim czasie nie można było zakładać, że
poszukiwania pozwolą na udzielenie pomocy lub schronienia któremukolwiek
z uczestników wyprawy”110.
Po zakończeniu śledztwa w sprawie tragedii Lew Gordo został dyscyplinarnie
zwolniony z pracy111. Zarazem kierownik Miejskiego Komitetu Kultury
Fizycznej i Sportu, przy którym działała komisja tras turystycznych, awansował.
W uznaniu dla jego zasług, polegających głównie na promocji turystyki, został
wybrany na przewodniczącego Prezydium Rady Związku Sportowego112. Stało
się to 26 marca, miesiąc po odnalezieniu pustego namiotu.
Rozdział 8

Na miejscu tragedii

Jako pierwsi dotarli tam studenci politechniki: Borys Słobcow i Michaił


Szarawin, oraz leśnik Iwan Paszyn. Zdziwiło ich, że wejście do namiotu jest
zasznurowane, a ściana od strony zbocza rozcięta w dwóch miejscach.
Z powstałej dziury wystawało jasne prześcieradło. Wokół panowała upiorna
cisza. Nic nie wskazywało na to, że w pobliżu znajdują się ludzie.
Słobcow relacjonował: „Podeszliśmy do namiotu i zauważyliśmy, że wejście
wystawało spod śniegu, przeciwległa część była zasypana. Wokół namiotu stały
kije narciarskie wbite w śnieg i zapasowa para nart[5]. Na dachu znajdowało się
piętnaście do dwudziestu centymetrów śniegu. Było widoczne, że został nawiany
przez wiatr. Przed wejściem zauważyłem czekan do lodu, wbity w śnieg.
Na dachu leżała kieszonkowa chińska latarka. Później okazało się, że należała do
Diatłowa”113.
Radiotelegrafista akurat prowadził poszukiwania w dolinie Auspii. Nie było
możliwości zawiadomienia kogokolwiek o odkryciu. Nie pytając o pozwolenie
i nie czekając na prokuratora, studenci postanowili zajrzeć do środka. W trakcie
oględzin podziurawili namiot czekanem do lodu. Rozerwali fragment materiału
na ścianie od strony zbocza. Dotykali wielu przedmiotów, przekładali je w inne
miejsca lub wyrzucali na zewnątrz. Przejrzeli kieszenie kurtek turystów.
Przypadkiem rozerwali worek z sucharami. Posypały się na dno namiotu.
Leśnika Paszyna zirytowała ta nieudolność. Uważał, że nie powinno się
niczego dotykać przed przybyciem na miejsce śledczego. Ostatecznie Słobcow
i Szarawin zaprzestali nieprofesjonalnych oględzin. Chcieli przywrócić miejsce
do pierwotnego stanu, ale było to niemożliwe, ponieważ zapomnieli, gdzie leżały
poszczególne przedmioty, a kilka drobiazgów zagubiło się w śniegu. Wspólnie
z Paszynem udali się do obozu ekipy poszukiwawczej, zabierając ze sobą niektóre
rzeczy turystów, między innymi czekan, aparat fotograficzny, dziennik Rustema
Słobodina, latarkę114 oraz butelkę z alkoholem115.
W obozie poinformowali wszystkich o swoim odkryciu. Powszechne
zdumienie budził fakt, że – jak zgadywano – namiot został rozcięty nożem.
Rozmawiano o możliwych przyczynach. Wadim Brusnicyn wspominał: „Około
godziny szesnastej przyszła do nas grupa Mansa Kurikowa z radiotelegrafistą.
Natychmiast nadaliśmy telegram o znalezieniu namiotu”116. Wiadomość dotarła
do pułkownika Ortiukowa, który kategorycznie zakazał dotykania
czegokolwiek117, nie mając pojęcia, że ratownicy już zdążyli to zrobić. Wydał
polecenie rozbicia namiotu wojskowego dla pięćdziesięciu osób w pobliżu góry
1079. Nakazał znaleźć i oznaczyć miejsce, w którym będzie mógł wylądować
helikopter.
Studenci wystraszyli się. Słobcow i Szarawin postanowili nie rzucać się
w oczy. Mieli nadzieję, że pułkownik, zajęty poważniejszymi sprawami, nie
będzie dopytywać, co robili na miejscu tragedii. Iwan Paszyn poszedł nawet
o krok dalej. W prokuraturze, po wysłuchaniu pouczenia o grożącej
odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, oświadczył: „[…] nie
zaglądaliśmy do środka namiotu”118.
Choć trudno w to uwierzyć, znalezisko nie wywołało w członkach ekipy
ratunkowej żadnych przykrych skojarzeń. Wszyscy byli w dobrych humorach
i liczyli na to, że następnego dnia znajdą zaginionych całych i zdrowych. Nie
myśleli o tym, że w pustym namiocie zostały kurtki, buty i inne ciepłe ubrania.
W trakcie wieczornego posiłku poczęstowali się alkoholem znalezionym wśród
rzeczy turystów. Michaił Szarawin wspomina: „Manierka ze spirytusem była
prawie pełna. Piliśmy z niej wszyscy przy kolacji. Sam wypiłem około
sześćdziesięciu gramów”119. Studenci wznosili toasty za szczęśliwe zakończenie
akcji i rychłe spotkanie z grupą Diatłowa.
Ich optymizmu nie podzielał Paszyn, który zasugerował toast za dusze
zmarłych, co zostało przyjęte z najwyższym oburzeniem. Studenci nakrzyczeli na
leśnika i stanowczo kazali mu natychmiast przestać krakać. Do grona nielicznych,
którzy zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, należał Moisiej Akselrod. Tego
dnia kierował akcją poszukiwawczą w rejonie Otortenu. Jej przebieg opisał
następująco: „[…] przelatujący nad nami samolot zrzucił banderę z poleceniem
ostrożnego kontynuowania poszukiwań i wiadomością. Poinformowano nas, że
wszystkie rzeczy i narty turystów z grupy Diatłowa zostały znalezione około
dwunastu kilometrów na południe, na stoku góry 1079. Stało się dla mnie jasne,
że grupa Diatłowa zginęła. Poleciłem towarzyszom zdjąć czapki i odsłonić
głowy”120.
Kolejnego dnia członkowie ekipy poszukiwawczej ponownie obejrzeli namiot
i… powtórzyli błędy Słobcowa i Szarawina. Władimir Lebiedew mówił: „Tego
dnia zdemontowaliśmy część namiotu, zebraliśmy mniejsze przedmioty do
kołder. Później schowaliśmy je z powrotem, aby następnego dnia przeszukać
wszystko jeszcze raz w obecności prokuratora”121. Namiot był rozstawiony na
północno-wschodnim zboczu góry 1079, około trzystu metrów od jej
wierzchołka. Rozbito go na równym fragmencie zbocza i ubitym uprzednio
śniegu, utwardzonym nartami, ułożonymi płozami do góry122. Studenci
z doświadczeniem turystycznym wysoko ocenili sposób rozbicia obozu. Władimir
Lebiediew zeznał w prokuraturze: „Namiot był rozstawiony solidnie
i umiejętnie. […] Dno wyścielono pustymi plecakami, z których wyjęto
wszystkie produkty. Na plecakach rozłożono kurtki szturmówki, waciaki
i kołdry”123.
Z oględzin wynikało, że turyści spali (lub planowali spać) w poprzek namiotu,
skierowani głowami w stronę rozciętej ściany. Znaleziono w niej dziesięć małych
wykłutych otworów, o średnicy nie większej niż trzy centymetry124. Nie udało się
ustalić, ile z nich to dzieło grupy Diatłowa, a ile Słobcowa i Szarawina. Kołdry
leżały równo na dnie namiotu. W piecyku nie napalono, ale przygotowano drwa.
Kurtka Rustema Słobodina wisiała przy wejściu. Pozostałe, rozłożone płasko,
pełniły funkcję materaców pod posłaniami125. Podstawowe produkty spożywcze
znaleziono w wiadrze postawionym blisko zasznurowanego wejścia. W tym
miejscu leżała również siekiera i dwie piły w pokrowcach. Zapasów było
niewiele, co najwyżej na pięć dni.
Rzeczy osobiste turystów i produkty wyjęte z plecaków leżały w zagłówkach,
przy rozciętej ścianie. Najdalej od wejścia znaleziono rzeczy Diatłowa, w tym
wojskową torbę z pieniędzmi i dokumentami, dzienniki i aparat fotograficzny.
Obok niego najprawdopodobniej spali Rustem Słobodin i Aleksander Kolewatow,
gdyż tam zlokalizowano ich rzeczy osobiste. Przy wejściu do namiotu znaleziono
pokrojone na talerzu kawałki boczku. W jednym z kubków znajdowały się resztki
kaszy owsianej.
Miejsce, w którym grupa Diatłowa rozbiła namiot po raz ostatni. W tle poszukiwania dobytku turystów

Władimir Lebiediew należał do grupy osób, które najdokładniej


przeanalizowały wygląd namiotu i rozmieszczenie rzeczy turystów przed
zebraniem ich do kołder. W prokuraturze wspomniał o zaskakującym odkryciu:
„W namiocie znaleźliśmy kij narciarski z odciętym starannie górnym końcem
i jeszcze jednym nacięciem. To wskazuje, że ktoś został w namiocie znacznie
dłużej niż inni, być może na kolejną dobę, dlatego że nikt z nudów nie ciąłby kija,
który mógł się jeszcze do czegoś przydać”126. Towarzyszący mu Wadim
Brusnicyn zauważył, że rozcięty nożem kijek służył za podpórkę w zapadniętej
części namiotu. Wszystko wskazywało na to, że dach naprzeciwko wejścia osunął
się, gdy zabrano podpórkę. Zniszczenie nożem kijka do nart (grupa Diatłowa nie
miała zapasowych) oraz uszkodzenie konstrukcji namiotu było irracjonalne.
Brusnicyn zapamiętał, że wszyscy poszukiwacze milczeli zakłopotani, nie
potrafiąc wyjaśnić dokonanego odkrycia.
Od namiotu, w dół zbocza, w kierunku ściany pobliskiego lasu biegły ślady
stóp. Były widoczne tylko na niektórych odcinkach zaśnieżonego stoku.
Prokurator Iwanow oszacował, że pozostawiło je osiem lub dziewięć osób
wywierających na podłoże podobny nacisk. Na podstawie tej przesłanki
wywnioskował, że wszyscy turyści szli samodzielnie, a żadna osoba nie była
niesiona przez pozostałych127. Założył, że po zboczu poruszało się dziewięć
osób, z czego jedna stawiała stopy w miejscach wydeptanych przez idącego przed
nią towarzysza. Nie zawsze jej się to udawało, więc czasami można było odnieść
wrażenie, że śladów jest więcej. Podobne wnioski wyciągnął Jewgienij
Maslennikow: „Nie jestem pewien, czy ślady pozostawiło osiem czy dziewięć
osób, ponieważ zacierały się i wpadały na siebie. Osobiście skłaniam się ku temu,
że na stoku pozostawiono dziewięć par śladów. Tak myślą również moi koledzy
z ekipy poszukiwawczej”128.
Współczesnych badaczy tragedii zaintrygowała nie tyle liczba osób, które
poruszały się po zboczu, ile fakt, że ich ślady zachowały się mimo upływu trzech
tygodni. Co więcej, zdaniem świadków, nie były wklęsłe, ale wypukłe. Tworzyły
na stoku nieregularnych rozmiarów stożki. Potwierdzają to zawarte w aktach
śledczych fotografie wykonane przez prokuratora Tiempałowa. Żeby wyjaśnić to
zjawisko, przeprowadzono szereg eksperymentów w zbliżonych warunkach
pogodowych. Wynikło z nich, że śnieg na zboczu musiał być lekki i miękki. Pod
ciężarem idącego ugniatał się i zbijał się w twardą grudę, a wiejący nad stokiem
wiatr wywiewał luźny puch wokół tego miejsca. Padający śnieg nie uszkadzał
stożków, a jedynie je powiększał. Choć wypukłe i odporne na uszkodzenia ślady
wydają się mocno podejrzane, doświadczenia wskazują, że ich powstanie było
możliwe.
W telegramie wysłanym z miejsca tragedii napisano: „Udało się znaleźć ślady
ośmiorga lub dziewięciorga ludzi. Biegną od namiotu w dół zbocza, przez około
kilometr. Jeden człowiek był w butach, pozostali w skarpetkach lub boso”129.
Żadna ofiara nie została znaleziona z gołymi stopami. Buty miał tylko Nikołaj
Thibeaux-Brignolle.
Niełatwo ustalić długość ścieżki wydeptanej na zboczu. Nie wykonano
zdjęcia, na podstawie którego można by to oszacować. W aktach śledczych
znajdują się jedynie fotografie jej fragmentów lub poszczególne ślady
w zbliżeniu. Relacje znacząco się różnią. Niektórzy ocenili długość ścieżki na
kilometr, inni na pięćdziesiąt metrów. Przyczyna rozbieżności wynika z faktu, że
na pewnych odcinkach ślady urywały się lub były zatarte. Część świadków w tym
momencie przerywała oględziny, inni szukali dalej. Niektórzy dodawali do siebie
poszczególne odległości, inni oszacowali na oko tylko ten fragment, który
właśnie analizowali.
Odległość od namiotu do rosnącego w dolinie lasu wynosiła około pòłtora
kilometra. Z eksperymentów przeprowadzonych na miejscu tragedii wynika, że
grupa Diatłowa potrzebowała co najmniej czterdziestu minut na zejście po
zboczu. Część współczesnych badaczy stoi na stanowisku, że brak butów, mróz
i miejscami wysoki śnieg znacząco wydłużały marsz. Ślady wskazywały, że grupa
opuściła namiot w panice. Rozcięto ścianę nożem, gdyż rozwiązywanie
zasznurowanego wejścia zajęłoby cenny czas. Wykonano dwa nacięcia, aby
szybciej wydostać się na zewnątrz.
Następnie uczestnicy wyprawy biegiem rzucili się w dół zbocza, ale około
trzydziestu metrów niżej rozpoczęli powolne metodyczne schodzenie. Nie tracili
się z pola widzenia, współpracowali przy pokonywaniu warstwy lodu i kamieni.

Ślady turystów na śniegu.Fotografia wykonana przez prokuratora Tiempałowa

Opuszczenie namiotu w mroźną noc bez butów i watowanych kurtek było


jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Nic dziwnego, że ten powolny,
skoordynowany marsz w niedorzecznym kierunku przeraził ekipę
poszukiwawczą. Wcześniejszy optymizm prysł jak bańka mydlana. Rozcięty
namiot i ślady budziły grozę. Miejsce tragedii wyglądało tak, jak gdyby turyści
w zorganizowany sposób, z chirurgiczną precyzją robili wszystko, co było w ich
mocy, aby umrzeć długą i poprzedzoną mroźną torturą śmiercią. Nikt nie pytał:
„Dlaczego nie wrócili do namiotu po buty i ubrania?”. Pytano: „Dlaczego
w ogóle poszli do lasu?”. Jeżeli nawet coś ich wystraszyło do tego stopnia, że
w popłochu wybiegli z namiotu, po pokonaniu trzydziestu metrów najwyraźniej
ochłonęli. W takim przypadku powinni zawrócić, jak najszybciej naprawić
rozciętą ścianę i schronić się przed mrozem. Jeżeli opuszczenie namiotu było
uzasadnione, powinni uciekać dalej. Co sprawiło, że po minucie panicznego
biegu grupa postanowiła pójść spacerowym krokiem w dół zbocza?
Nikt nie potrafił odgadnąć.
Wielu poszukiwaczy dobrze znało turystów z ekipy Diatłowa. Dzielili się ze
sobą wątpliwościami. Pamiętali, że Jurija Doroszenkę cechowały nerwy ze stali.
Nigdy w życiu nie wpadł w panikę. Nie działała na niego presja tłumu. Igor
świetnie sobie radził nawet w ekstremalnych sytuacjach. Rustem przywiązywał
ogromną wagę do bezpieczeństwa towarzyszy. Ludmiła słynęła z podejmowania
rozsądnych decyzji. Aleksandra wyróżniała nieprzeciętna inteligencja i nawet ci,
którzy za nim nie przepadali, przyznawali uczciwie, że zazdroszczą mu rozumu.
Igor i Nikołaj mieli wyjątkową zdolność orientacji w terenie. Wszyscy znali
zasady zachowania bezpieczeństwa w górach. Zina, Igor, Ludmiła i Aleksander
szkolili z tego zagadnienia poczatkujących turystów. Ostatnia dwójka
przygotowywała wykłady tak skrupulatne i szczegółowe, że omówienie
najprostszej kwestii zajmowało im kilka godzin. Dlatego rozcięty namiot i ślady
na stoku wydały się ratownikom tyleż przerażające, co surrealistyczne.
27 lutego przed południem Szarawin i Koptiełow, dwóch studentów z grupy
Borysa Słobcowa, zjechali na nartach od namiotu w dół zbocza, równolegle do
linii śladów. Zgodnie z zaleceniem pułkownika Ortiukowa szukali miejsca
odpowiedniego na nowy obóz ratowników. Pod najwyższym w okolicy drzewem,
ogromnym rozłożystym cedrem syberyjskim[6], zauważyli resztki niewielkiego
ogniska, lekko przysypanego przez śnieg. Opodal leżała częściowo spalona gałąź.
Przy niej nadpalona zielona skarpetka i koszula kowbojska, w kieszeni której
znajdowały się pieniądze. W pobliżu znaleziono ułamane gałęzie i przygotowany
chrust. Wszystko wskazywało na to, że do ognia przestano dokładać, mimo
zgromadzenia sporego zapasu opału.
Cedr, pod którym znaleziono resztki ogniska oraz ciała Jurija Doroszenki i Jurija Kriwoniszczenki

Obok ogniska, pod cedrem, bardzo blisko siebie, leżały zwłoki dwóch
mężczyzn bez wierzchniej odzieży, równo ułożone, przykryte podartym
prześcieradłem, również lekko przysypane śniegiem. Były to ciała
Kriwoniszczenki i Doroszenki, którego pierwotnie błędnie rozpoznano jako
Zołotariowa. Wadim Brusnicyn zeznał: „Michaił Szarawin szukał miejsca do
rozbicia obozu. Pod cedrem zauważył dwa przyprószone przez śnieg ciała, obok
były ślady starego ogniska. Wokół nożem finką ścięto szczyty niewielkich
choinek. Dolne suche gałęzie cedru zostały ułamane. Śnieg wokół zadeptano.
Z cedru, na wysokości trzech do czterech metrów, obłamano kilka suchych gałęzi,
grubszych niż pięć centymetrów. Niektóre wciąż leżały przy ognisku”130.
Kriwoniszczenko leżał na plecach. W aktach odnotowano: „Na zewnętrznej
stronie lewej dłoni zdarta skóra. Między palcami krew. Palec wskazujący obdarty
ze skóry. Skóra na goleni lewej nogi zdarta, widoczna krew”131.
Kriwoniszczenko miał na sobie koszulę w kratę i poszarpane kalesony. Jego
prawa stopa była bosa, na lewej znajdowała się porwana skarpetka, stanowiąca
parę do tej nadpalonej, znalezionej przy ognisku. Obok niego, na brzuchu, twarzą
do ziemi, leżały zwłoki Doroszenki. Podobnie jak Kriwoniszczenko, Jurij nie
miał na sobie butów, kurtki, ani ciepłej odzieży. Jedynie koszulę w kratę, dwie
pary skarpetek i podarte kalesony. W protokole oględzin miejsca tragedii
zanotowano: „Ucho i nos we krwi, wargi zakrwawione”132.
Ratowników zaniepokoił dziwny kolor skóry ofiar oraz lekkie i niekompletne
ubranie, zupełnie nieadekwatne do zimy i mrozu. Zauważyli, że twarz Doroszenki
pokrywa spieniony zamarznięty płyn, wydzielina z gardła i nosa zmarłego,
a Kriwoniszczenko ma rozległy ślad poparzenia na nodze. Zabarwienie skóry obu
wszyscy świadkowie opisywali jako „straszne” lub „nietypowe”, zbliżone do
brązowego lub pomarańczowego.
Znalezienie tych zwłok było ogromnym wstrząsem dla całej ekipy.
Definitywnie stracono nadzieję na szczęśliwy finał poszukiwań. Wygląd
zmarłych i ich mocno niekompletne odzienie potęgowały trwogę.
Wszystko wskazywało na to, że wykonali ogromną pracę, aby rozpalić
i utrzymać ogień. Z pobliskich drzew odłamano praktycznie wszystkie niższe
gałęzie. Na korze cedru znaleziono strzępki podartych ubrań, ślady krwi
i wyszarpanych z ciała tkanek miękkich, pozostawione przez osoby próbujące
wspinać się na drzewo. Pod zwłokami Doroszenki znajdowało się kilka gałęzi,
które prawdopodobnie planował dołożyć do ogniska.
Z oględzin wynikało, że turyści musieli współpracować i pomagać sobie
podczas gromadzenia opału oraz rozpalania i utrzymania ognia. Zadanie nie było
łatwe. Jurij Judin, jedyny ocalały z wyprawy Diatłowa, który odłączył się od niej
wcześniej z powodu choroby, po latach próbował bez rękawiczek przebyć trasę
od namiotu do cedru, a następnie odtworzyć wykonaną przez kolegów pracę.
Okazało się to niezwykle trudne: zejście zajęło mu blisko godzinę, jego dłonie
zmarzły na kość. Samodzielnie nie był w stanie odłamać z drzewa gałęzi
o pięciocentymetrowej średnicy.
Warto zauważyć, że pracę wykonano nocą, przy świetle księżyca. Jedna
z latarek została znaleziona na dachu namiotu. Drugą, zepsutą, turyści wyrzucili
w śnieg w połowie drogi do cedru.
Poszukiwacze obecni na miejscu tragedii byli zgodni, że praca wykonana pod
cedrem wymagała zaangażowania większej grupy niż tylko dwóch mężczyzn,
których ciała odnaleziono przy drzewie. Siergiej Sogrin zeznał w prokuraturze:
„[…] przygotowanie zapasów drewna było tytaniczną pracą. Musiało tu być
więcej osób. Świadczy o tym liczba połamanych gałęzi […] i ucięte nożem
wierzchołki jodeł”133. Moisiej Akselrod wyjaśnił prokuratorowi: „Wiadomo, że
przy cedrze znaleziono tylko dwie ofiary, ale z analizy tego miejsca wynika, że
musiało tu być więcej ludzi. Wnioskuję to z trzech przesłanek. Po pierwsze: dwie
osoby nie dałyby rady wykonać takiej pracy. Po drugie: przy ognisku leżała
przepalona damska chusteczka. Po trzecie: obok cedru znaleziono oberwany
mankiet od ciemnego swetra, którego nie miała [na sobie] żadna ze znalezionych
ofiar”134.
W pobliżu zwłok odkryto również zagadkową tkaninę niewiadomego
pochodzenia i przeznaczenia. Słobcow opisał to znalezisko następująco:
„Osobiście widziałem, że pod cedrem znaleziono kawałek materiału w ciemnym
kolorze, z tasiemkami na końcach. Nie wiem, do kogo ten przedmiot należał.
Miał około osiemdziesięciu centymetrów długości i dziesięciu szerokości. […]
Przypominał pasy używane przez Mansów do ciągnięcia ciężkich ładunków, ale
to musiało być coś innego. Materiał był zbyt słaby i nie nadawał się do takiego
zastosowania”135. Później w tajemniczej tkaninie rozpoznano onucę, którą owija
się stopę przed włożeniem butów z wysoką cholewką. Jednak żadna z ofiar
tragedii na Przełęczy Diatłowa nie używała onuc zamiast skarpetek i nie miała
odpowiedniego do nich obuwia.
Zaskoczenie poszukiwaczy wynikało z faktu, że onuce były powszechnie
stosowane przez radzieckich żołnierzy, ale nigdy przez turystów.
Zdaniem śledczych ognisko rozpalone pod cedrem płonęło co najwyżej
godzinę. Wywnioskowano to z niewielkiej ilości popiołu. Zgasło, ponieważ
przestano doń dokładać. U Doroszenki i Kriwoniszczenki zaobserwowano ślady
poparzeń na palcach.
Po ich odnalezieniu pozbawieni nadziei ratownicy skoncentrowali się na
poszukiwaniach zwłok pozostałych ofiar. Wkrótce, trzysta metrów od cedru
w stronę namiotu, mansyjski tropiciel zlokalizował ciało Diatłowa, lekko
przysypane śniegiem. Igor leżał na plecach, z nogami lekko zgiętymi w kolanach
i dłońmi przyciśniętymi do klatki piersiowej. Łokieć lewej ręki wspierał się na
gałęzi niewielkiej brzozy. Głowa spoczywała kilka centymetrów od pnia.
W aktach śledczych zanotowano: „[…] mężczyzna jest ubrany w futrzaną kurtkę,
pod nią ma sweter i kolorową koszulę w kratę. Na nogach spodnie narciarskie,
pod nimi kalesony. Na prawej nodze wełniana skarpetka, na lewej bawełniana.
Nie stwierdzono fizycznych obrażeń przy zewnętrznych oględzinach zwłok.
Na twarzy i pod brodą warstwa lodu”136. Ułożenie ciała wskazywało, że Igor
mógł kierować się w stronę namiotu. Zdaniem śledczych obecność lodu na jego
twarzy świadczyła o tym, że przed śmiercią leżał na brzuchu, z twarzą w śniegu,
który roztopił oddechem.
Na miejsce tragedii szybko sprowadzono ekipę z psami tropiącymi. Tego
samego dnia psy znalazły ciało Ziny Kołmogorowej. Ułożenie zwłok
wskazywało, że próbowała dotrzeć do namiotu. Zabrakło jej około trzystu
metrów. Ciało znajdowało się pod warstwą śniegu, na odkrytej części zbocza.
W promieniu siedemdziesięciu metrów nie rosło żadne drzewo. Zina była ubrana
najcieplej z dotychczas odnalezionych ofiar – miała kurtkę narciarską, koszulę
w kratę, wełnianą czapkę, spodnie narciarskie, rajtuzy i wełniane skarpetki.
W protokole zapisano: „Zwłoki, podobnie jak znalezione wcześniej ciała, leżą
głową w stronę namiotu. Na prawym boku, twarzą do ziemi. Ręce zgięte, ułożone
nad ciałem. Obie nogi zgięte wpół. Prawa podciągnięta do brzucha, co sprawia
wrażenie, że kobieta czołgała się pod górę. […] Cała twarz we krwi. Na plecach
koło lędźwi zadrapania, widoczna krew”137.
Śnieg znajdujący się blisko twarzy zmarłej był silnie zakrwawiony138 wskutek
obfitego krwotoku z nosa. W pierwszej chwili ekipa poszukiwawcza błędnie
sądziła, że Zina doznała urazu głowy. Taką informację przekazał śledczym
Jewgienij Maslennikow w telegramie wysłanym z miejsca tragedii139.
Pierwszym prokuratorem, który dotarł na stok góry 1079, był Wasilij
Tiempałow, zatrudniony w prokuraturze w Iwdelu. Zamierzał przeprowadzić
wizję lokalną, wykonać zdjęcia i sporządzić raport o ostatnim obozie turystów.
28 lutego dokonał oględzin namiotu. Był przekonany, że zastał miejsce tragedii
w nienaruszonym stanie i skrupulatnie opisał każdy szczegół na kilku stronach
maszynopisu. Na podstawie znalezionych w namiocie przedmiotów i śladów na
śniegu wywiódł wnioski o zachowaniu się ofiar przed śmiercią.
Wszystkie były błędne, a wysiłki prokuratora niepotrzebne.
Nikt nie poinformował Tiempałowa, że ekipa poszukiwawcza, nie czekając na
jego przybycie, zadeptała ślady w pobliżu namiotu i wyjęła wiele przedmiotów na
zewnątrz. Później zawinęła je w kołdry i ponownie schowała do środka,
umieszczając w przypadkowych miejscach. Szaliki i rękawiczki turystów
pogubiono w śniegu. Płachtę namiotu rozpruto i podziurawiono czekanem do
lodu. Od chwili znalezienia obozu grupy Diatłowa do przyjazdu prokuratora co
najmniej dwadzieścia osób zaglądało do środka, dotykało wyposażenia,
przekładało drobne przedmioty, kartkowało dzienniki ofiar i sprawdzało
zawartość kieszeni ich kurtek.

Stok góry Chołatczachl.Fotografia wykonana przez śledczych w 1959 roku

Nieświadomy niczego Tiempałow założył, że chaos w obozie jest wynikiem


niedbalstwa i osobliwych zwyczajów panujących w grupie Diatłowa. W namiocie
znalazł pustą butelkę wyraźnie pachnącą alkoholem. Relacjonował: „W prawej
części, obok wejścia, leżała część produktów: puszki zagęszczonego mleka, sto
gramów pokrojonego boczku, suchary, cukier, pusta manierka z wyczuwalnym
zapachem spirytusu albo wódki, puszka z napojem z kakao rozcieńczonym wodą,
która naturalnie zamarzła. Obok pokrojonego boczku leżał duży nóż. Ustaliłem,
że należał do studentów. Odniosłem wrażenie, że pili wódkę i zakąszali”140.
Spożywaniem alkoholu wytłumaczył bałagan, rozrzucone w śniegu ubrania,
opuszczenie schronienia bez butów i kurtek. W takim świetle śmierć grupy, choć
niewątpliwie tragiczna, jawiła się jako konsekwencja nierozwagi. Prokurator
uznał, że wydarzenie nie wymaga głębszej analizy, a irracjonalne zachowanie
ofiar wynikało z pijaństwa i niezdawania sobie sprawy z jego konsekwencji.
Był w błędzie. 4 marca w kostnicy Instytutu Wojskowego nr 240 odbyły się
sekcje zwłok czterech odnalezionych ofiar. Borys Wozrożdiennyj, specjalista
medycyny sądowej, uznał ponad wszelką wątpliwość, że nie spożywały one przed
śmiercią alkoholu. Identyczne wyniki dały sekcje zwłok pozostałych turystów,
przeprowadzone w późniejszym terminie. Członkowie ekipy poszukiwawczej,
przesłuchani przez prokuraturę w charakterze świadków, przyznali się do
niefrasobliwego zachowania na miejscu tragedii. Pięćdziesiąt lat później wyjawili
dziennikarzom tajemnicę wypicia znalezionego w namiocie alkoholu. Pusta
manierka znaleziona przez Tiempałowa była tą samą, którą Słobcow i Szarawin
zabrali, opróżnili, a następnie podrzucili z powrotem.
Prokuratora nie poinformowano o przeciętym kijku od nart. Tymczasem
Tiempałow, służbista mający wysokie mniemanie o swoich zdolnościach
śledczych, bardzo śpieszył się do wyciągnięcia wniosków. Nie czekał na wyniki
sekcji zwłok i formułował błędne hipotezy na podstawie równie błędnych
przesłanek. Wszystko to sprawiło, że praktycznie nie prowadził śledztwa, ale
zgadywał.
Po natrafieniu na pierwsze cztery ciała do ekipy poszukiwawczej dołączyły
nowe zespoły. Ludzi wyposażono w metalowe pręty o długości około trzech
metrów służące do poszukiwań pod śniegiem. Poruszano się po szerokim łuku, od
namiotu do cedru, nakłuwając śnieg w regularnych odstępach. Warunki
pogodowe były skrajnie niekorzystne.
2 marca z obozu ekipy poszukiwawczej nadano telegram o treści: „Nie
powiodły się poszukiwania w dolinie Łoźwy. Dwadzieścia dwie osoby były
zmuszone wrócić z powodu silnej zamieci. Widoczność jest praktycznie
zerowa. […] Grupy Słobcowa i Kurikowa, około czterystu metrów od naszego
obozu, znalazły szałas turystów”141. Prokurator Lew Iwanow, przy pomocy
Maslennikowa i Słobcowa, przeanalizował zawartość prowizorycznego schowka.
Zainteresowała go para zapasowych ciepłych butów. Jurij Blinow rozpoznał
w nich własność Igora Diatłowa. W szałasie znaleziono także ponad pięćdziesiąt
kilogramów produktów spożywczych, w tym ponad piętnaście kilogramów cukru
i kaszy, cztery kilogramy mięsa, dwanaście kilogramów sucharów i makaronu,
sól, kakao, mleko w proszku, herbatę, olej i drobiazgi należące do turystów.
Zapasy spożywcze Iwanow uznał za nieistotne z punktu widzenia dochodzenia
i zdecydował się przekazać je na potrzeby wyżywienia ekipy poszukiwawczej142.
Szałas odkryto około stu metrów od brzegu Auspii, w odległości pół kilometra
od granicy lasu. Jewgienij Maslennikow zeznał w prokuraturze: „Normy
turystyczne przewidują tysiąc dwieście gramów suchych produktów na dobę dla
jednej osoby. Zapasy pozostawione w szałasie powinny zatem wystarczyć na
sześć lub siedem dni wyprawy. Szałas postawiono bardzo solidnie. Znaleźliśmy
w nim nawet przygotowane drwa do rozpalenia ognia w obozie, który turyści
planowali rozbić w tym miejscu w drodze powrotnej”143. Członkowie ekipy
poszukiwawczej, którzy znali Ludmiłę Dubininę, dostrzegli ślady jej ręki
i w namiocie, i w szałasie. Wszystko było ułożone równiutko, jak w pudełeczku.
Rozmiłowana w porządku Luda nie pozwalała kolegom na bylejakość
i poświęcała wiele czasu, aby każdy z otaczających ją przedmiotów znajdował się
na swoim miejscu.
Mimo intensywnych starań ekipa nie była w stanie odnaleźć zwłok
pozostałych uczestników wyprawy. Wówczas postanowiono udoskonalić technikę
działania. Ustawiono ludzi bardzo blisko siebie, tak aby dotykali się łokciami.
Naprzemiennie poruszali się oni wzdłuż i wszerz zbocza, gęsto nakłuwając śnieg
sondami144.
Dzięki temu 5 marca znaleziono zwłoki Rustema Słobodina. Miał pękniętą
czaszkę, lód na twarzy i wyraźne ślady krwotoku z nosa. Moisiej Akselrod
zeznał: „[…] ciało Rustema Słobodina leżało pod śniegiem o grubości około
trzydziestu pięciu centymetrów. Leżał na brzuchu, z rozłożonymi rękami. Widać
było złamanie stawu kciuka prawej dłoni”145.
Ekipa ratunkowa poszukuje ciał turystów na stoku

Rustem był stosunkowo ciepło ubrany. Prawdopodobnie przed opuszczeniem


namiotu próbował założyć buty. Udało mu się naciągnąć jedną walonkę. Druga,
od pary, pozostała w obozie. Zwłoki znajdowały się na linii pomiędzy cedrem
a namiotem, około stu pięćdziesięciu metrów od ciała Ziny Kołmogorowej, w dół
zbocza. Pod zwłokami znajdował się niewielki dołek, utworzony w roztopionym
śniegu, co w praktyce mogło oznaczać, że Rustem upadł lub położył się na stoku,
kiedy jego ciało było jeszcze ciepłe. Mogło to się wydarzyć tylko w niedługim
czasie od opuszczenia namiotu. Można było zatem domniemywać, że Rustem
zginął jako pierwszy i nie dotarł do cedru.
Tymczasem to właśnie on był w najlepszej kondycji fizycznej ze wszystkich
uczestników wyprawy. To on dźwigał dwudziestokilogramowy namiot
i czterdziestokilogramowy plecak.
Na jego twarzy znajdowały się sporych rozmiarów sińce wyglądające jak
ślady po uderzeniu. Podobne obrażenia zauważono na kostkach jego dłoni146.
Część świadków podejrzewała nawet, że Rustem stoczył walkę na pięści,
a przyczyny jego śmierci należy upatrywać nie w silnym mrozie, ale w pobiciu.
Zastanawiano się, kto był przeciwnikiem, a przede wszystkim jakie wydarzenia
doprowadziły do walki. Wielu pamiętało, że bardzo podobny siniec miała na
policzku Zina.
Skory do wyciągania pochopnych wniosków prokurator Tiempałow snuł
hipotezy o huraganie. Za wszelką cenę postanowił rozwiązać zagadkę tragedii na
Przełęczy Diatłowa, choć nie był w stanie ustalić nawet tego, że ekipa
poszukiwawcza nie mówi mu prawdy. W aktach śledczych znajduje się jego
następująca opinia: „[…] wydaje mi się oczywiste, że studenci zamarzli i nikt na
nich nie napadł. […] Jeden z nich, który wcześniej opuścił namiot, mógł zostać
porwany przez wiatr i zaalarmować innych krzykiem. Dlatego spanikowali,
rzucili się do danej osoby, a z powodu wiatru nie mogli wrócić i zamarzli.
Oczywiście taka hipoteza wynika z przeanalizowania śmierci pięciu ofiar.
Jaka jest przyczyna śmierci pozostałych czterech? Nie wiadomo, gdyż ich zwłoki
jeszcze nie zostały znalezione. Jeśli zmarły z powodu hipotermii, powyższa
wersja będzie poprawna”147.
Prokurator się mylił. Wszyscy świadkowie – z jego wyjątkiem – zwrócili
uwagę, że wiatr nie połamał stojących wokół namiotu kijków do nart, podobnie
jak młodych drzewek i gałęzi w pobliskim lesie. Huragan zdolny uniemożliwić
poruszanie się silnym, wysportowanym mężczyznom z pewnością zerwałby
płachtę namiotu i udaremnił rozpalenie ogniska. Moisiej Akselrod, który
podobnie jak Tiempałow brał udział w oględzinach zwłok Rustema Słobodina,
wyciągnął odmienne wnioski. W prokuraturze zeznał: „Pamiętam, że miał
zegarek na ręku. Na głowie czapeczkę. Należy z tego wnioskować, że w dniu
tragedii nie było silnego wiatru, który niewątpliwie zdmuchnąłby czapeczkę
z głowy żywego lub martwego”148.
8 marca Jewgienij Maslennikow, kierownik cywilnej grupy poszukiwawczej,
został wezwany do Swierdłowska. Miał stawić się przed komisją nadzwyczajną
komitetu obwodowego partii, powołaną specjalnym dekretem 28 lutego. Władze
partyjne wyznaczyły komisji dwa zadania: nadzorowanie przebiegu akcji
poszukiwania zwłok turystów i monitorowanie postępów w sprawie.
Maslennikow zreferował dotychczasowe działania i omówił trudności związane
z niesprzyjającymi warunkami pogodowymi149. Sugerował przerwanie
poszukiwań. Proponował wznowienie ich w kwietniu, kiedy śnieg zalegający na
okolicznych szczytach zacznie topnieć i tym samym ułatwi prowadzenie działań
w terenie. Komisja nie przyjęła tych argumentów, zalecając częstsze zmiany
kadrowe w składzie zmęczonej ekipy poszukiwawczej.
Przez cały kwiecień nie udało się odnaleźć pozostałych czterech ciał.
Na miejsce tragedii wysyłano coraz to nowych ludzi, próbowano rozmaitych
metod. Po raz kolejny za pomocą sond przeczesano stok góry 1079. Następnie
zbadano teren pomiędzy nią a wierzchołkiem oznaczonym numerem 880. Brak
rezultatów powodował poszerzanie obszaru działań. Ekipa podjęła je w dolinie
Łoźwy i okolicznej tajdze.
17 kwietnia pułkownik Gieorgij Ortiukow zeznał w prokuraturze: „Od dnia
znalezienia namiotu i pierwszych ciał ofiar na miejscu tragedii nieustannie
pracuje zespół liczący od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu osób. W tym
czasie przeszukaliśmy półtora tysiąca hektarów. Każdy metr kwadratowy był
sprawdzany trzy razy, poprzez kilka wkłuć sondą. Przeszukaliśmy całą dolinę
górnego biegu Łoźwy, ale nie jesteśmy w stanie znaleźć pozostałych ofiar”150.
Ponadludzki wysiłek ekipy poszukiwawczej wymagał niezwykłej kondycji
fizycznej i odporności na stres. Studenci Politechniki Uralskiej wiedzieli, że
szukają zwłok kolegów i koleżanki. Zaczęto zastanawiać się, czy to zadanie
w ogóle uda się zrealizować. Niektóre obszary w dolinach rzek okazały się
niedostępne z powodu potężnych mas śniegu zalegającego w parowach. Jego
grubość przekraczała trzy metry, zatem sondy nie sięgały dna. Poszukiwania
w zaspach tak głębokich, że sięgały ramion wysokich mężczyzn, okazały się
bardzo wyczerpujące. Ekipa parła naprzód w tempie zaledwie kilku metrów na
godzinę. Wycieńczeni zimnem i bezowocnymi staraniami ludzie potrzebowali
coraz częstszych i dłuższych przerw. Niektórzy bali się pracować w dolinie
z uwagi na głębokie jary oraz niebezpieczne rozpadliny, niewidoczne z poziomu
zaśnieżonego gruntu.
Poszukiwania ciał turystów. Pierwszy od lewej Anatolij Mochow

Pod koniec kwietnia nad Uralem Północnym silniej zaświeciło słońce.


Temperatura wzrosła, a koszmarny śnieg zaczął wreszcie topnieć. W pierwszej
kolejności odsłonił zbocza okolicznych szczytów. Na dnie rozpadlin i wąwozów
zaczęły szemrać strumienie, utworzone ze stopniałego śniegu. Na początku maja
odnotowano kolejne ocieplenie i znaczne roztopy.
Rankiem 4 maja mansyjski tropiciel zauważył w pobliżu cedru coś dziwnego.
Roztopiony śnieg odsłonił szlak z jodłowych igieł. Siedemdziesiąt pięć metrów
w głąb lasu zlokalizowano skupisko niewielkich gałęzi. Tam ścieżka z igliwia
ginęła pod grubą warstwą śniegu. Było to w jednym z jarów, na którego dnie
płynęła woda. Mansowie, po dokładnym obejrzeniu okolicy, znaleźli kawałki
pociętych lub podartych ubrań turystów i zalecili rozkopanie wąwozu.
Platforma ze ściętych jodeł i brzozy, odkryta po rozkopaniu śniegu

Anatolij Mochow, student politechniki, pracował w grupie poszukiwawczej,


która następnego dnia miała opuścić Przełęcz Diatłowa, ustępując miejsca nowej.
Wspomina: „Po obiedzie przyszliśmy w to miejsce i zaczęliśmy kopać.
Na głębokości około dwóch i pół metra odsłoniliśmy dno jaru. Na ziemi leżały
ścięte choinki. Nie było tam nikogo”151.
Studenci i Mansowie uważnie przeanalizowali znalezisko. Platforma
utworzona ze ściętych wierzchołków około dwudziestu niewielkich jodeł i jednej
brzozy miała kształt prostokąta o powierzchni trzech metrów kwadratowych.
Została wykonana bardzo starannie, zbyt równo, płasko i pedantycznie, aby
służyć za podstawę ogniska. Przypominała raczej prowizoryczne łóżko polowe
lub siedzisko zaizolowane od zmarzniętej ziemi. Praca, którą włożono w jej
wykonanie, mogła wskazywać, że turyści planowali pozostać w tym miejscu
dłużej. Nie zdecydowali się zawrócić do namiotu, z czego ekipa poszukiwawcza
wywnioskowała, że uniemożliwiająca to przeszkoda (lub niebezpieczeństwo,
przed którym chcieli się ukryć) znajdowała się na linii na odsłoniętej części
zbocza. Wszystkie wierzchołki niewysokich drzew zostały ucięte nożem, niektóre
gałęzie odłamano. Na platformie znaleziono drobne przedmioty należące do
turystów.
Podejrzewano, że ciała ofiar znajdują się w pobliżu. Kontynuowano
poszukiwania, nakłuwając śnieg sondami. W pewnym momencie jeden
z ratowników, pracujący w odległości około sześciu metrów od platformy,
wyciągnął z zaspy sondę z wyraźnymi śladami krwi.
Odkopano ciało Ludmiły Dubininy. Klęczała, z rękami i głową opartymi na
krawędzi jaru. W protokole oględzin miejsca tragedii zapisano: „[…] kobieta ma
na głowie chusteczkę, na ciele żółtą koszulkę, koszulę kowbojską, dwa
swetry, […] ciemne rajtuzy i brązowe spodnie narciarskie, na jednej nodze dwie
skarpetki. Prawa stopa owinięta połową rozciętego swetra w beżowym
kolorze. […] Z tyłu jej głowy i na plecach znajdują się obrażenia zadane sondą do
poszukiwań”152.
Nad głową Ludmiły, niedaleko, leżały ciała trzech mężczyzn. Nikołaj
Thibeaux-Brignolle był ubrany najcieplej ze wszystkich ofiar. Jako jedyny miał
na nogach buty, na nadgarstku dwa zegarki, które zatrzymały się na godzinach
8.15 i 8.38. Drugi zegarek należał do Jurija Doroszenki i stanowił jego jedyną
pamiątkę po zmarłym ojcu. W kieszeni kurtki Nikołaja znaleziono nieużywane
rękawiczki. Obok, bardzo blisko siebie, spoczywały zwłoki Aleksandra
Kolewatowa i Siemiona Zołotariowa. Byli stosunkowo ciepło ubrani. Aleksander
obejmował Siemiona ramieniem. Wszyscy mężczyźni leżeli twarzami na północ,
zgodnie z nurtem strumienia.
Ciała były znacząco uszkodzone przez wodę i nosiły wyraźne ślady rozkładu.
Postanowiono natychmiast usunąć je stamtąd, w obawie przed dalszym
uszkodzeniem lub porwaniem przez nurt153. Ofiary trudno było rozpoznać
z uwagi na zmiany barwne i ubytki tkanek miękkich w okolicy twarzy. Dubinina
i Zołotariow nie mieli gałek ocznych. Prokurator przypuszczał, że są to zmiany
pośmiertne, powstałe na skutek działania wody i czasu. Skoncentrował się na
urazie głowy Nikołaja, zakładając, że mógł on powstać jeszcze za życia.
Wszystko wskazywało, że znalezieni w jarze zmarli później niż Jurij
Doroszenko i Jurij Kriwoniszczenko, których ciała odkryto pod cedrem. Stamtąd
udali się do wąwozu. Młode jodły z uciętymi wierzchołkami rosły w pobliżu
ogniska154. Gałęzie, które posłużyły do ułożenia platformy, zostały zawleczone
po ziemi, znacząc obsypanymi igłami ścieżkę, którą następnie przykrył padający
śnieg. Stała się widoczna dopiero na początku maja.
Prokurator Lew Iwanow zanotował w aktach śledczych: „Na ciałach ofiar
z jaru i w niedalekiej odległości od nich znaleziono odzież należącą do Jurija
Kriwoniszczenki i Jurija Doroszenki, między innymi spodnie i swetry. Ubrania
nosiły ślady równych rozcięć wykonanych nożem, z czego wynika, że zostały
zdjęte z martwych. Thibeaux-Brignolle i Zołotariow byli ciepło ubrani,
w odróżnieniu od Dubininy. Jej kurtka ze sztucznego futra i czapeczka zostały
znalezione na ciele Zołotariowa”155.
Założył, że kolejność zdejmowania odzieży odpowiada chronologii zgonów
poszczególnych ofiar. Ci, którzy jeszcze żyli, próbowali ochronić się przed
mrozem za pomocą ubrań niepotrzebnych już martwym kolegom. Nóż
wykorzystany do odcięcia wierzchołków jodeł i ubrań zmarłych towarzyszy
należał do Jurija Kriwoniszczenki. Zlokalizowano go na dnie jaru, niedaleko
zwłok.
Ponadto w okolicy wąwozu znaleziono w śniegu pochwę od noża i stalową
łyżkę z białego metalu156, a w kieszeniach ofiar drobne przedmioty, w tym
zapałki. Dłonie Siemiona były zaciśnięte na niewielkim notesie157. Wyglądało to
tak, jak gdyby pragnął zostawić wiadomość tym, którzy odkryją jego ciało. Ekipa
poszukiwawcza rzuciła się do notesu. Pierwszą osobą, która przejrzała go
dokładnie, był pułkownik Gieorgij Ortiukow. Nic to nie dało. Zołotariow nie
pozostawił żadnej notatki. Wszystkie strony były mokre i zupełnie puste.
Rozdział 9

Przerwana sprawa kryminalna

27 lutego prokurator Tiempałow, zatrudniony w prokuraturze rejonowej


w Iwdelu, podpisał na miejscu tragedii uchwałę o rozpoczęciu dochodzenia
kryminalnego. Za przesłankę uznał fakt, że „na górze oznaczonej numerem 1079
zostały znalezione zamarznięte zwłoki Kriwoniszczenki, Kołmogorowej,
Diatłowa i innych studentów, turystów z Politechniki Uralskiej”158. Prokurator
notorycznie nazywał wszystkie ofiary tragedii „studentami politechniki”,
zapominając, że to określenie pasuje tylko do pięciu osób. Trudno stwierdzić,
jakich „innych” miał na myśli. Przed sporządzeniem uchwały odnaleziono zwłoki
czwórki, a trójkę prokurator wyliczył w pierwszej części zdania. Dokument
sporządził z datą wsteczną, zapomniawszy, że 26 lutego natrafiono wyłącznie na
namiot, a nie na ciała turystów.
Powyższa uchwała rozpoczęła dochodzenie równie nieprecyzyjne
i chaotyczne, jak nadający mu moc prawną protokół.
Śledztwo nadzorował dwudziestopięciolatek, prokurator Władimir Korotajew,
znany w całej okolicy z ciętego języka, tupetu, sarkazmu i braku zwyczaju
owijania w bawełnę wyników swoich przemyśleń. Wszyscy wiedzieli, że ma
głowę nie od parady. Dochodzenie przebiegało w sposób nietypowy,
zdecydowanie odbiegający od powszechnie przyjętych standardów. Zanim
prokuratura zdążyła przyjrzeć się sprawie, śledczych zaproszono na spotkanie
z lokalnymi władzami partyjnymi. Korotajew wspomina: „Prodanow, pierwszy
sekretarz miejskiego komitetu partii w Iwdelu, zebrał nas i powiedział:
»To zabójstwo. Wydaje mi się, że mordercami są Mansowie. Podobnie jak
w 1939 roku, kiedy znaleziono kobietę ze związanymi rękoma i nogami, którą
wrzucono do jeziora«”159. Sekretarz zasugerował, że góra, na której doszło do
tragedii, jest świętym miejscem mansyjskim. Wyjaśnił, że rytuały plemienne
zabraniają kobietom odwiedzania miejsc sacrum.
Prodanow nie miał żadnych podstaw do wyciągania takich wniosków,
a podane przez niego argumenty były błędne.
Postawa pierwszego sekretarza wpisywała się w ogólny mechanizm
charakteryzujący stosunek władz ZS R R do ludu zamieszkującego Ural Północny.
Mansowie żyli na tym terenie od wieków. Okiełznali nieprzyjazną przyrodę
i potrafili przetrwać srogie uralskie zimy. Wszystkiego, czego potrzebowali,
dostarczała im tajga: jedzenia, surowca do budowy domów, zwierzęcych skór na
ubrania. Funkcjonowali w zamkniętej społeczności, twardzi, nieugięci i dumni.
Mówili własnym językiem, nie potrzebowali nikogo. Potrafili poradzić sobie
w najtrudniejszych warunkach.
Uważali te ziemie za swoje. Długo nie byli niepokojeni przez obcych, lecz
XX wiek przyniósł zmiany. W ich okręgu autonomicznym pojawili się nieproszeni
goście. Mansowie musieli pogodzić się z obecnością żołnierzy, jednostek, baz
i łagrów. Dzikie tereny, na których polowali od pokoleń, zostały przecięte
poligonem w pobliżu grzbietu Czistop i zespołem łagrowym. Po tajdze zaczęły
jeździć traktory odbierające drzewa ścinane przez więźniów. Po niebie latały
samoloty wojskowe, a po myśliwskich szlakach maszerowały wycieczki turystów.
Mansami zainteresowała się władza, która postanowiła nauczyć ich dzieci
rosyjskiego i podstaw marksizmu. Antropomorficzną religię i bogatą mitologię
uznano za prymitywne zabobony, które należy wykorzenić.
Mansowie nie chcieli posyłać dzieci do radzieckich szkół, nie interesowali się
polityką i działaniem partii komunistycznej. Sami wybierali szamana
przewodzącego społeczności i rozliczali go z wypełniania obowiązków. Jeśli nie
starał się należycie i nie dbał o swój lud, degradowano go za karę do rangi
pastucha i wybierano innego, bardziej odpowiedniego kandydata. Wiece
gromadziły całą społeczność. Każdy głos był tak samo ważny. Zdania
najsilniejszego myśliwego należało wysłuchać z taką samą uwagą, jak opinii
dziewczynki, która ledwo odrosła od ziemi. A nuż zauważyła coś ciekawego, co
umknęło uwadze dorosłych? Była przecież Mansyjką, a każdy Mans ma prawo
robić co chce i wypowiadać się, o czym tylko zapragnie.
Nieposkromiona enklawa wolności i demokracji coraz bardziej kłuła w oczy
radziecką władzę. Dość szybko okazało się jednak, że tego ludu żadna władza nie
jest w stanie ująć w karby. Mansowie byli niebywale uparci, a koncepcja
wykonywania poleceń obcych ludzi w ogóle nie mieściła im się w głowach.
Partia nie mogła ich ukarać, na przykład poprzez ograniczenie przydziału
żywności lub mieszkania, z bardzo prostej przyczyny: od wieków byli
samowystarczalni. Co więcej, dysponowali nadmiarem produktów uznawanych
za deficytowe lub luksusowe w miastach: mięsem, skórami na buty i ubrania,
futrami, suszonymi ziołami, artystycznie rzeźbionymi drewnianymi meblami,
drewnianą biżuterią oraz domowej produkcji piwem i nalewkami na dzikich
owocach. Dlatego Rosjanie prowadzili z uralskim ludem potajemny handel.
Niebawem okazało się, że stacjonujący na Uralu Północnym żołnierze żyją z nimi
w doskonałej komitywie, a za uzyskaną pomoc i bardzo smaczny alkohol
odpłacają się bronią palną oraz nabojami do karabinów.
Władza skapitulowała. Nieudana próba podporządkowania sobie autochtonów
zaowocowała rozżaleniem i czarną propagandą.
Mansów przy każdej okazji przedstawiano w najciemniejszych barwach,
głównie jako agresywnych, niewykształconych, niedomytych, zabobonnych,
żyjących w prymitywnych jurtach dzikusów, którzy sami przyznają się do
odpowiedzialności za całe zło, jakie kiedykolwiek wydarzyło się na ich ziemiach.
Dlatego Prodanow błyskawicznie wytypował podejrzanych o zabójstwo. Uznał,
że namiot turystów został rozcięty z zewnątrz przez sprawców morderstwa,
którzy następnie, goniąc uciekających ludzi po stoku, sukcesywnie zabijali
wszystkie ofiary lub doprowadzili do ich śmierci na mrozie. Nakazał prokuraturze
zaaresztować mansyjskich myśliwych polujących w pobliżu miejsca tragedii oraz
ponownie przeanalizować zabójstwo sprzed lat. Pierwsze zadanie okazało się
niewykonalne, gdyż podejrzani poruszali się po ogromnym obszarze bezludnej
tajgi i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie aktualnie się znajdują. Przystąpiono
zatem do realizacji drugiego zalecenia.
7 marca prokuratura wezwała Władimirę Krasnobajewą160, wskutek pomyłki
niesłusznie uznaną za siostrę utopionej przed laty kobiety, o której wspominał
Prodanow. Przesłuchiwana nic nie wiedziała o tragedii na Przełęczy Diatłowa
i o zbrodniach popełnionych przez Mansów. Dopytywana o rodzeństwo
opowiedziała historię wszystkich swoich braci i sióstr, obfitującą w wątki
i skomplikowaną, gdyż Krasnobajewa wychowała się w rodzinie wielodzietnej.
Tego samego dnia przesłuchano także Jegora Czagina, myśliwego
zamieszkałego w Iwdelu. Bardzo dobrze znał Mansów, wielokrotnie spotykał się
z nimi i wspólnie polowali. Sceptycznie odniósł się do hipotezy zabicia turystów.
Zeznał: „Często poluję z Mansami, często mnie odwiedzają. Dlatego znam dobrze
ich życie, zwyczaje, obrzędy. Mansowie nigdy nie byli agresywni ani wobec
mnie, ani innych rosyjskich myśliwych. Do Rosjan odnoszą się przyjaźnie,
goszczą ich w swoich osadach”161. Czagin wyjaśnił, że w okolicy góry 1079 nie
ma miejsc będących obiektami kultu. Wykluczył, że zabójstwo miało charakter
rytualny, związany z obchodami święta religijnego, ponieważ społeczność
mansyjska nie posiadała kalendarza cyklicznych świąt i urządzała jedynie
wystawne uczty po udanych polowaniach.
Gościnność ludu, o której wspomniał Czagin, potwierdziły wszystkie osoby
pracujące w uralskiej tajdze. Leśnicy i geolodzy często odwiedzali osady
autochtonów, korzystali z pomocy myśliwych i tropiciela. Mansowie doskonale
znali Ural Północny. Potrafili wskazać optymalne drogi, przecinki, niebezpieczne
miejsca, sezonowe bagna, tereny łowieckie wilczych watah i praktyczne skróty.
Większość z nich słabo mówiła po rosyjsku, jednak za pomocą rysunków i na
migi byli w stanie przekazać unikatową wiedzę.
W mansyjskich osadach regularnie bywali także studenci z sekcji turystycznej
przy swierdłowskiej politechnice, udający się na wyprawy po terenach Uralu
Północnego i Polarnego. Zawsze częstowano ich gorącym napojem lub obiadem.
Zimą 1957 roku Mansowie gościli troje spośród ofiar tragedii, to jest Igora
Diatłowa, Zinajdę Kołmogorową i Nikołaja Thibeaux-Brignolle. W styczniu
1959 roku do mansyjskich jurt udała się wyprawa studencka pod kierownictwem
Toli Szuszkowa. Dziesięcioosobowa ekipa mieszkała w osadzie przez kilka dni,
aby poznać bliżej kulturę rodzimych mieszkańców Uralu. W wyprawie
uczestniczyły cztery dziewczyny, którym nie zabraniano przyglądać się obrzędom
sakralnym.
Iwana Uwarowa, dyrektora regionalnego muzeum w Iwdelu, zaskoczyło
podejrzenie prokuratury. Osobiście odwiedził świętą górę Mansów Jałpyng-Nior,
zlokalizowaną około czterdziestu kilometrów od miejsca tragedii. Wykluczył, aby
rytuały sakralne miały jakikolwiek związek ze śmiercią turystów. Prokuratorowi
wyjaśnił: „Na świętą górę chadza wielu Rosjan. Zarówno mężczyźni, jak
i kobiety. Nigdy nic złego im się nie stało, a czasami towarzyszyli im Mansowie.
Hipoteza zakładająca, że Mansowie napadli na turystów, którzy zbliżyli się do
świętej góry, jest błędna. Tak mogą myśleć tylko ci ludzie, którzy nie znają
Mansów i ich kultury. […] Nie dopuszczam myśli, że na turystów napadnięto
z powodów religijnych lub z innych przyczyn”162.
Jego słowa potwierdził szaman Kurikow. Był pewien, że grupa Diatłowa nie
przechodziła w pobliżu świętych miejsc. Nawet gdyby było inaczej to ani on, ani
pozostali Mansowie nie byliby zainteresowani tym faktem. Kurikow dobrze znał
swoich ludzi i cieszył się zaufaniem społeczności. Powierzano mu wszelkie
sprawy i tajemnice. W prokuraturze zeznał: „Nie wierzę, że to Mansowie napadli
na rosyjskich turystów. Nigdy nic takiego się nie zdarzyło. Dowiedziałbym się,
gdyby to moi ludzie ich zabili. […] Nikt nie pilnuje i nie ochrania świętej góry.
Mogą na nią chodzić Rosjanie i każdy, kto ma ochotę”163.
Mimo wszystko prokuratura w Iwdelu kontynuowała badanie wątku
zaleconego przez partię. 9 marca przesłuchała siostrę ofiary dawnej zbrodni.
Jelizawieta Łopatina sprostowała pomyłki pierwszego sekretarza Prodanowa.
Po pierwsze, zabójstwo miało miejsce wcześniej, w 1934 roku. Po drugie, nie
miało związku ze świętym miejscem mansyjskim. Po trzecie, jego ofiarą był
mężczyzna, a nie kobieta. Nazywał się Dmitrij Łopatin. W towarzystwie ojca
i dwóch Mansów udał się na polowanie. Mężczyźni płynęli łodziami po Łoźwie.
W pewnym momencie ojciec Dmitrija zauważył nieobecność syna. Mansowie
stwierdzili, że przewrócił się w łodzi i utonął. Zwłoki odkryto przypadkiem, sześć
lat później. Jelizawieta Łopatina zeznała: „Kiedy brata znaleziono w rzece, miał
związane ręce i nogi”164.
Okoliczności utonięcia Dmitrija nigdy nie zostały wyjaśnione, a podejrzani
o zabójstwo Mansowie od dawna nie żyli. Historia dowodziła wyłącznie
nieudolności ówczesnej prokuratury, jednak z niewyjaśnionych przyczyn stała się
koronnym dowodem w sprawie tragedii na Przełęczy Diatłowa, z którą faktycznie
nie miała nic wspólnego. Prokurator Władimir Korotajew zdawał sobie z tego
sprawę. Był zły na lokalne władze partyjne, uparcie trwające przy hipotezie
rytualnego zabójstwa i nieprzyjmujące żadnych argumentów. Mimo to
sformułował niedorzeczny akt oskarżenia i poprosił szamana Kurikowa o pomoc
w ujęciu podejrzanych, chociaż nie wierzył w ich winę.
Wówczas do Iwdela przybył oficer z Moskwy mający pomóc w prowadzeniu
dochodzenia. Zaczął od zastosowania przemocy wobec podejrzanych. Prokurator
Korotajew wspomina: „Zobaczyłem, że prowadzą Mansów do aresztu.
Rozebranych. Na mrozie, w środku zimy. Powiedziałem, że to bezprawne.
Zapytałem, co on wyprawia”165. Oficer powołał się na wciąż obowiązujący
dekret Stalina z 1937 roku, nakazujący stosowanie przemocy fizycznej wobec
więźniów politycznych. Korotajew ostro zaprotestował. W krótkich żołnierskich
słowach wyjaśnił, co myśli o Stalinie i jego dekretach. Następnie pogonił ze
swojego rewiru oficera, który urażony do żywego pobiegł poskarżyć się
miejscowym władzom partyjnym.
To był początek konfliktu między Korotajewem a partią.
Przebywających w areszcie Mansów przesłuchiwał prokurator Tiempałow,
który zdążył już wrócić z miejsca tragedii. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co
sądził o akcie oskarżenia. Choć wcześniej był przekonany, że turyści zginęli na
skutek huraganowego wiatru, najprawdopodobniej zaczął rozważać możliwość
zabójstwa z udziałem autochtonów. Chaotyczne opowieści wystraszonych
aresztantów mogły sugerować nieudolną próbę okłamania organów ścigania.
Część nie znała rosyjskiego lub rozumiała tylko niektóre słowa. Zachowywali się
dziwnie. Długo zastanawiali się nad odpowiedziami. Czasami wymieniali
z tłumaczem zdania w języku mansyjskim, których prokurator nie rozumiał. Ich
mowa, pełna szorstkich spółgłosek, pomruków i pofukiwań, działała Rosjanom
na nerwy. Przypominała dźwięki gry na organkach, których otwory zalepiono
plasteliną. Ciężko było stwierdzić, czy przedstawiciel uralskiego ludu odpowiada
na pytanie, czy może prycha pod nosem, szydząc z rozmówcy.
Fukający do taktu mansyjski tłumacz wzbudzał mieszane uczucia. Natura
obdarzyła go niezwykłą smykałką do języków obcych, jednocześnie poskąpiwszy
mu innych przymiotów umysłu. Gdy jego pobratymcy w milczeniu bezradnie
rozkładali ręce, „tłumaczył” ten gest śledczemu, rozkładając je identycznie.
Podobnie czynił w przypadku wzruszania ramionami, kiwania lub kręcenia głową
oraz wskazywania kierunków świata palcami. Widząc niezadowolenie na twarzy
prokuratora, udzielał mu równie licznych, co nieproszonych rad, zaczerpniętych
z przysłów, legend, przyśpiewek i tym podobnych ludowych mądrości.
To wszystko sprawiało, że cierpliwość Tiempałowa została poddana ciężkiej
próbie. Nie mogąc znieść – w swoim mniemaniu – błazenady urągającej powadze
organów ścigania, postanowił wziąć Mansów w krzyżowy ogień pytań.
Niechcący rezultat okazał się jeszcze bardziej komiczny.
Protokoły przesłuchań Mansów są bezładnym zbiorem absurdalnych sentencji,
połączonych wspólnym mianownikiem. Był nim kompletny brak związku
z prowadzoną sprawą kryminalną. Tiempałow dowiedział się wielu nowych
rzeczy o tajdze i zamieszkujących ją zwierzętach. Mans Konstantyn Szeszkin
opowiadał o wilkach, reniferach i rosomakach166. Nikołaj Bachtijarow wyjaśnił,
że jego brat Piotr chorował na gruźlicę167. Wezwany do prokuratury w celu
skomentowania sprawy Rosjanin Michaił Mokruszyn oświadczył, że swego czasu
Mansowie przyjechali z wizytą do Burmantowa, gdyż mieszka tu ich wuj, który
kuleje na jedną nogę168. Nikita Bachtijarow odmówił pomocy w poszukiwaniach
turystów. Stwierdził, że nie miał na to czasu, gdyż musiał przypilnować tysiąca
dwustu reniferów169. Piotr Bachtijarow oznajmił, że jego zmarły przed
dwudziestu laty ojciec opowiadał o ciekawym wydarzeniu na Uralu Północnym.
Sprawa była stara – jakiś bliżej nieznany człowiek został zdmuchnięty z góry
przez silny powiew wiatru. Ojciec uczulił synów na niebezpieczeństwo,
kategorycznie zabraniając im chodzenia na wspomnianą górę. Piotr zapamiętał
jego naukę, jednak w żaden sposób nie potrafił sobie przypomnieć, o jaką górę
chodziło170.
Wszystkie zeznania skrupulatnie zapisano w stosownych protokołach.
Z bezowocnych przesłuchań kilkunastu osób można wyciągnąć zaledwie
garstkę wniosków mających związek z prowadzonym dochodzeniem. Mansowie
nie przywiązywali wagi do grup turystycznych odwiedzających Ural Północny.
Studentów przyjmowali w swoich osadach gościnnie, ale nie interesowali się
przebiegiem ani celem ekspedycji. W trakcie trwania wyprawy Igora Diatłowa
grupa myśliwych z rodów Aniamowów i Bachtijarowów polowała w dolinach
rzek Auspii i Łoźwy. Bez trudu zauważyli ślady nart pozostawione przez
turystów. Ich samych nie spotkali i nie chcieli spotkać. Hałaśliwi młodzi ludzie,
grający na mandolinie i śpiewający piosenki, płoszyli zwierzynę. Dlatego myśliwi
i tropiciele omijali ich obozy i szlaki szerokim łukiem.
Wszyscy aresztowani lub wezwani do prokuratury świadkowie wyrażali
najwyższe zdziwienie sformułowanym zarzutem. Zgodnie wyjaśniali, że święta
góra znajduje się w innym miejscu, a szamani nigdy nie zabraniali odwiedzać jej
osobom postronnym. Młodsze pokolenie Mansów, wychowane w czasach
intensywnych zmian, jakie od początku XX wieku zachodziły w społeczności,
przejawiało mniejsze zainteresowanie sprawami religijnymi. Niektórzy mieli
zaledwie mgliste pojęcie o lokalizacji świętej góry i świątyń, podkreślając, że
rytuały sakralne interesują głównie ich rodziców lub dziadków. Wymordowanie
grupy młodzieży, jednej z wielu odwiedzających mansyjskie ziemie, uznawano za
niedorzeczne. Studentów z sekcji turystycznej darzono sympatią, gdyż często
przynosili drobne upominki lub w podziękowaniu za obiad pozostawiali
w osadach towary niedostępne w tajdze.
Nikita Bachtijarow zeznał: „Słyszałem, że Mansowie są podejrzani
o zabójstwo. To błąd. Nigdy się nie zdarzyło, aby Mansowie napadli na grupę
Rosjan. Po co mieliby to robić? Nie ma ku temu żadnego powodu. […] Nikomu
nie zabrania się chodzić na świętą górę: ani Rosjanom, ani mężczyznom, ani
kobietom. Nikt jej nie pilnuje. Nie ma na niej żadnych wartościowych rzeczy”171.
Prokopij Bachtijarow wspominał, że w styczniu 1959 roku w jego rodzinnej
osadzie przenocowało ośmiu turystów z innej grupy niż Diatłowa. Kategorycznie
wykluczył mord rytualny: „Święta góra znajduje się około trzydziestu kilometrów
od naszej osady. Nigdy tam nawet nie byłem. Mansowie są coraz mniej religijni,
młodzi nie wierzą w magiczne rytuały. Ja również nie wierzę”172.
Zimą 1959 roku Mansów trapił poważny problem. Hodowane przez nich
renifery zaczęły masowo padać od choroby. W praktyce oznaczało to kłopoty
natury ekonomicznej, ponieważ zwierzęta zapewniały mięso i skóry będące
przedmiotem handlu. Tymczasem na miejscu tragedii znaleziono znaczną kwotę
pieniędzy i cenne przedmioty, przede wszystkim aparaty fotograficzne. Trudno
sobie wyobrazić, że ludzie zdolni bez żadnego powodu popełnić brutalne
morderstwo nie zabrali rubli i wartościowych rzeczy, choć finansowo stali
krucho.
Wiele osób wątpiło w napad po przyjrzeniu się podejrzanym. Lud Mansów
wyróżniał się niskim wzrostem. Myśliwi mierzyli zazwyczaj około metra
pięćdziesięciu. Zimą, ubrani w grube zwierzęce skóry, przypominali puchate
kulki. Nie budzili przerażenia. Łatwo dałoby się ich obezwładnić, bo powiązane
rzemieniami skóry i futra ograniczały i w znaczący sposób spowalniały ruchy.
Prokurator Władimir Korotajew uznał, że argumenty podniesione przez
iwdelskiego pierwszego sekretarza są zwyczajnie bezzasadne. Niestety,
merytoryczna dyskusja w tej sprawie była niemożliwa i przypominała rzucanie
grochem o ścianę. Władze uparły się, aby skazać Mansów. Sprawa była bardzo
poważna, gdyż podejrzanym groziła kara śmierci. Korotajew nie chciał
przykładać do tego ręki. Nie miał zamiaru wykonywać kolejnych, niedorzecznych
poleceń. Nie chciał mieć nic wspólnego z wyrokiem opartym na uprzedzeniach,
głupstwach i wyssanych z palca plotkach. Na miejscu tragedii nie znaleziono
żadnych śladów wskazujących na udział Mansów, a podejrzani nie mieli
predyspozycji do obmyślania misternego scenariusza zbrodni doskonałej.
Zwolnił wszystkich zatrzymanych z aresztu, czym wywołał gniew lokalnych
władz partyjnych. Jakby tego było mało, z właściwym sobie sarkazmem oznajmił,
że wszyscy niezadowoleni z jego decyzji mogą sobie złapać mansyjskich
myśliwych ponownie. Obecnie przebywają „gdzieś w tajdze”, ale szczegółową
lokalizację z pewnością łatwo będzie ustalić, gdyż zaspy w tym roku sięgają
jedynie do pasa.
Oczywiście doszło do awantury. Tyle że prokuratora nie udało się przegadać.
Wrzeszczał, kpił i zamiast się tłumaczyć, zadawał trudne pytania. Chciał
wiedzieć, czemu śmiercią turystów w uralskich górach zajął się akurat oficer
wojskowy, który pofatygował się aż ze stolicy. Z jakiego powodu tak bardzo
zależało mu na skazaniu Mansów, że przegonił podejrzanych nago po mrozie?
Od kiedy to wojsko w ogóle zajmuje się wyjaśnianiem spraw kryminalnych
i deleguje swoich wysłanników do lokalnych prokuratur? A kiedy oponenci go
zdenerwowali, wytoczył najcięższą armatę.

Prokurator Władimir Korotajew z Mansami. Po lewej Mans z rodu Bachtijarowów, którego przedstawicieli
podejrzewano o zamordowanie turystów

Korotajew jest autorem wielokrotnie powtarzanej przez innych, zapadającej


w pamięć i wyjątkowo obrazowej metafory, która absolutnie nie nadaje się do
druku. Jej sens sprowadza się do tego, że człowiek będący zbyt blisko władzy
i klęczący przed nią na kolanach nie zauważa, że żyje w kraju bezprawia,
ponieważ jest bez reszty pochłonięty czynnością, przy której większość zamyka
oczy. A nawet gdyby je otworzył i dostrzegł co nieco, nic na ten temat nie powie,
ponieważ usta ma zajęte zupełnie czymś innym. Działacze partyjni, którym
prokurator serwował powyższą sentencję, nie potrafili znaleźć riposty. Większość
zastygała bez ruchu, z otwartymi ze zdziwienia buziami, co oczywiście
dodatkowo bawiło Korotajewa – z dwóch różnych powodów.
Panowie z iwdelskiej partii zareagowali tak samo jak wszyscy inni.
A następnie zagotowali się ze złości. Mieli przewagę liczebną, ale bójka
z uzbrojonym po zęby Korotajewem była fatalnym pomysłem. Dlatego
postanowili poskarżyć się wyższej instancji.
Zażalenie trafiło do Andrieja Kirilenki. Wściekły jak osa pierwszy sekretarz
komitetu obwodowego partii w Swierdłowsku wezwał do siebie pyskatego
prokuratora. Nie miał zamiaru bawić się z nim w przepychanki. Porządnie go
objechał i kazał natychmiast zrobić porządek z Mansami. Zagroził mu
natychmiastowym wyrzuceniem z partii oraz karnym zesłaniem do pracy na
prowincję173. Zagrał ostro, ale niecelnie. Groźby nie zrobiły na Korotajewie
żadnego wrażenia. Nigdy nie należał do partii, którą szczerze gardził, w związku
z powyższym nie dało się go wyrzucić z jej szeregów. Pracował w samym środku
uralskiej tajgi, w miejscu idealnie spełniającym kryteria definicyjne prowincji.
Naprawdę trudno by znaleźć w obwodzie swierdłowskim większy wygwizdów
niż ten, w którym aktualnie urzędował.
Taka postawa, tak jawne przeciwstawienie się partyjnym władzom, była
zjawiskiem niespotykanym. Teoretycznie w Związku Radzieckim trwała odwilż.
Jednak praktycznie na lokalnych szczeblach władzy niewiele się zmieniło.
Na mocy dekretów Chruszczowa z uralskich łagrów zwolniono niektórych
więźniów politycznych. Niemniej panujący porządek, hierarchia i wciąż
obowiązujące przepisy prawa z czasów Stalina nijak nie pasowały do kraju, jaki
pragnął zbudować nowy pierwszy sekretarz. Prokurator Korotajew bronił
szczerze znienawidzonego przez władze, upartego, wolnego i odważnego ludu,
wykazując się dokładnie tymi samymi cechami, jakie leżały u źródła niechęci
Rosjan do Mansów. Zamiast nękać wytypowanych podejrzanych, przesiąkł ich
mentalnością.
Kirilenko stracił cierpliwość. Miał dość zuchwałego prokuratora, który na
jedno zdanie odpowiadał dziesięcioma. Zabrał mu dochodzenie i z hukiem
wyrzucił za drzwi. Od tej chwili za śledztwo była odpowiedzialna prokuratora
obwodowa w Swierdłowsku. Sprawę otrzymał Lew Iwanow – pracowity,
zdyscyplinowany, pedantyczny, ambitny. Już wcześniej brał udział
w czynnościach dochodzeniowych na miejscu tragedii174. Należał do partii,
służył w wojsku, potrafił się zachować. Stanowił zaprzeczenie
niesubordynowanego poprzednika. Nic nie wskazywało na to, że przysporzy
władzy problemów.
Czas pokazał, że było inaczej.
Trudno ustalić, kiedy dokładnie nastąpiła zmiana organu śledczego
i prowadzącego sprawę. W aktach nie znajduje się żadna poświęcona temu
uchwała. Wiadomo jednak, że Iwanow w pełni popierał stanowisko Korotajewa
i postanowił ostatecznie rozstrzygnąć sprawę Mansów. 16 marca zlecił
przeprowadzenie badań rozcięcia poszycia namiotu. Miesiąc później odebrał
wyniki. Na podstawie analizy uszkodzeń włókien bezspornie stwierdzono, że
tkanina nie została rozcięta od zewnątrz, w wyniku ataku. Wnioski brzmiały:
„Z charakteru i formy nacięć wynika, że powstały od wewnętrznej strony
namiotu. Zostały wykonane ostrym narzędziem, takim jak klinga lub nóż”175.
Iwanow uzyskał pewność, że zarzuty sformułowane przez iwdelskie władze
nie miały żadnego uzasadnienia, a Korotajew podjął słuszną decyzję, choć opartą
na odmiennych przesłankach. Dzięki jego postawie uniknięto skazania na śmierć
niewinnych ludzi.
Jednak paradoksalnie – Korotajew został za to ukarany odsunięciem od
sprawy. Władze partyjne nie powróciły do tematu, uznając go za niebyły.
Milczały, aby nie wywołać wilka z lasu. Najmniej problemów Korotajew sprawiał
im wtedy, gdy dosłownie siedział w lesie i nie narażał nikogo na dyskomfort
słuchania swoich ciętych ripost.
W uchwale zamykającej dochodzenie Iwanow przypomniał wątek mansyjski.
Przytoczył wnioski przekazane mu przez Korotajewa: „Ustalono, że ludność
narodu Mansów, mieszkająca od osiemdziesięciu do stu kilometrów od miejsca
tragedii, odnosi się do Rosjan przyjaźnie. Oferuje turystom nocleg, służy
pomocą itp. Miejsce śmierci grupy Diatłowa jest uważane przez Mansów za
bezużyteczne zimą. Nie polują tu, nie hodują reniferów”176.
Prokurator Korotajew przepracował w organach śledczych ponad czterdzieści
lat. Jego postawa zrobiła na Mansach wrażenie. Ocalił życie niesłusznie
podejrzanym i nie przyjmował rozkazów od „tych obcych”. Mówili, że jest
twardy jak Mans, co stanowi największy komplement, jaki można usłyszeć od
tego ludu. Choć był Rosjaninem, uznawali go za swego. Bo tak jak oni żył wolny
w środku zniewolonego kraju.
Dlaczego nie mógł prowadzić śledztwa do końca? Można spierać się o to, czy
zachowywał się elegancko, czy nie, czy stosownie do sprawowanego urzędu, ale
jedno jest pewne: nie dał sobie w kaszę dmuchać i nie bał się lokalnych władz
partyjnych. To władze bały się Korotajewa. Gdyby to jemu kazano okłamać
rodziny ofiar, najprawdopodobniej jeszcze tego samego dnia każdy mieszkaniec
Swierdłowska znałby wyniki sekcji zwłok i nazwisko działacza partyjnego, który
próbował wymusić na prokuratorze zatajenie prawdy przed krewnymi. Nie
pozwoliłby zamknąć swojego dochodzenia. Zapewne prędzej wywiesiłby
protokoły na słupie ogłoszeniowym, niż zgodził się na utajnienie akt.
Ocena działalności jego następcy jest znacznie bardziej złożona, bo i sprawa
bardziej się skomplikowała, osiągając pułap znacznie wyższy niż konfliktu
z lokalnymi władzami. Jednak to nie Iwanowa należy winić, ale patologię
systemu, w którym przebieg dochodzenia i treść oficjalnych komunikatów
zależały w dużej mierze od tego, kto mocniej grzmotnął pięścią w stół. Wielu
krewnych i przyjaciół ofiar nie ma żalu do prokuratora Iwanowa, a nawet
w pewien sposób mu współczuje.
Rozdział 10

Brzytwa Ockhama

Większość współczesnych specjalistów medycyny sądowej uznaje, że sekcje


zwłok ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa przeprowadzono rzetelnie i starannie.
Nie zgłaszają zastrzeżeń do finalnych wniosków i nie znajdują błędów
w protokołach. Burzliwe debaty o sekcjach prowadzone w kręgach badaczy
tragedii dotyczą okoliczności śmierci lub prawdopodobnych przyczyn powstania
danego urazu, ale nie metod pracy lekarzy sądowych. Współcześnie dostępne są,
oczywiście, znacznie nowocześniejsze narzędzia i większe możliwości niż
w 1959 roku w ZS R R . Jednak zdaniem wielu ekspertów wyniki tamtych sekcji są
wiarygodne, a pracę lekarzy należy uznać za solidną i zgodną ze sztuką.
Autopsje ofiar tragedii wykonano w kostnicy w Iwdelu. Przeprowadził je
Borys Wozrożdiennyj, absolwent akademii medycznej177, specjalista medycyny
sądowej. 4 marca przeprowadzono sekcje zwłok czterech ofiar: Igora, Ziny,
Doroszenki i Kriwoniszczenki. Za przyczynę ich śmierci uznano hipotermię, co
stwierdzono na podstawie obecności charakterystycznych wybroczyn na błonie
śluzowej żołądka (zwanych plamami Wiszniewskiego), obrzęku opon
mózgowych, przepełnienia pęcherza moczowego oraz odmrożeń. 8 marca
przeprowadzono sekcję zwłok Rustema Słobodina. Zdiagnozowano u niego
pęknięcie kości czaszki na długości sześciu centymetrów. Specjaliści stwierdzili,
że uraz ogłuszył ofiarę i mógł spowodować utratę przytomności, która
przyczyniła się do hipotermii178. Na podstawie zawartości układu pokarmowego
ofiar ustalono, że zmarły od sześciu do ośmiu godzin po ostatnim posiłku. Żadna
nie spożywała przed śmiercią alkoholu179. Ponieważ na wyprawie Diatłowa
posiłki jadano wspólnie, należy wnioskować, że czas śmierci ofiar znalezionych
pod cedrem i na stoku był zbliżony.
W protokole z autopsji Diatłowa, Doroszenki i Kriwoniszczenki opisano
bardzo podobne obrażenia. Mężczyźni mieli liczne otarcia i zadrapania na
dłoniach, przedramionach, nogach i twarzy, które najprawdopodobniej powstały
przy gromadzeniu chrustu na ognisko i łamaniu gałęzi, oraz owalne krwawe rany
od ostro zakończonych patyków. Drobne i liczne rany kłute mogły powstać od
igieł sosnowych. Każdy z nich przewracał się i kaleczył przy pracy. Najwięcej
urazów zaobserwowano u Kriwoniszczenki. W jego ustach znaleziono fragment
skóry obdartej z palca180. W drogach oddechowych Doroszenki wykryto szarą,
spienioną ciecz, która wyciekała przez nos i gardło ofiary181.
U Rustema i Ziny nie zauważono licznych zadrapań, oparzeń, ran zadanych
przez patyki czy igły sosnowe, które mogłyby wskazywać, że pracowali przy
zbieraniu i łamaniu gałęzi na ognisko. Oboje mieli natomiast ślady krwotoku
z nosa i najprawdopodobniej oboje przewrócili się co najmniej raz, uderzając
twarzą w lód lub skały, o czym świadczą niewielkie skaleczenia na czole, brodzie,
nosie i policzkach. W protokole sekcji zwłok Igora oraz mężczyzn znalezionych
przy ognisku najczęściej wymienianym urazem były zadrapania. W przypadku
Ziny i Rustema – krwiaki. Na twarzy dziewczyny zaobserwowano jeden, przy
prawym policzku, o długości pięciu centymetrów. U Rustema cztery, po obu
stronach twarzy182. Sińce zdiagnozowano również na kostkach obu jego dłoni.
Na wysokości lędźwi Zina miała ogromny siniec biegnący od pleców do prawej
połowy brzucha, o rozmiarze 29 × 6 centymetrów183. U Ziny i Rustema nie
zauważono odmrożeń stóp.
Powód nagłego opuszczenia namiotu, który przyczynił się do hipotermii,
pozostał nieznany. W marcu 1959 roku na czele śledztwa kryminalnego
„O śmierci turystów w rejonie góry Otorten” stanął, wyznaczony przez Andrieja
Kirilenkę, skrupulatny prokurator-kryminolog Lew Iwanow. Z prokuratury
rejonowej w Iwdelu otrzymał komplet dokumentów. Składały się nań błędne
wnioski prokuratora Tiempałowa, zeznania myśliwych i innych osób
przesłuchanych w sprawie Mansów podejrzanych o dokonanie zabójstwa oraz
opisy podstawowych okoliczności tragedii, z jakimi Iwanow zapoznał się już
wcześniej. Cierpliwie przestudiował wszystko ponownie, a następnie postanowił
zaprowadzić w tym chaosie porządek.
Zlecił przeprowadzenie ekspertyzy włókien, aby bezdyskusyjnie ustalić, czy
namiot turystów został rozcięty od wewnątrz czy z zewnątrz. Upewnił się, że
wszystkie przedmioty mogące służyć do obrony, w tym noże i siekierę, turyści
zostawili w środku i nie zabrali, uciekając. Kilkukrotnie obejrzał miejsce tragedii.
Zauważył, że wierzchołki drzew rosnących na skraju lasu, w okolicy jaru i cedru,
nosiły ślady ognia. Spalone gałęzie pojawiały się w przypadkowych
lokalizacjach, bez wyraźnego epicentrum. Występowały jedynie w górnej części
koron drzew. Iwanow założył, że źródło energii cieplnej musiało znajdować się
ponad lasem, ale ani on, ani inni biegli prokuratury nie byli w stanie wyjaśnić
przyczyn wspomnianego zjawiska. Nie było również wiadomo, czy ma ono
związek z tragedią.
Następnie przeprowadził kilka eksperymentów dotyczących kształtu
i wielkości śladów na śniegu. Czekając na wynik ekspertyzy włókien, skierował
zapytanie do kierowników poszczególnych oddziałów uralskich łagrów.
Dowiedział się, że w żadnym nie odnotowano ucieczki więźnia ani grupy
osadzonych.
Prokurator Tiempałow, który jako pierwszy przybył na miejsce tragedii, nie
cieszył się sympatią ekipy poszukiwawczej. W przeciwieństwie do Iwanowa,
który zachowywał się inaczej. Wszystkim podawał rękę. Rozmawiał z każdym,
okazując interlokutorom zainteresowanie i szacunek. Dopytywał o to, w jakiej
dziedzinie specjalizuje się dana osoba, co ciekawego zauważyła na miejscu
tragedii, co wywnioskowała i jakie przesłanki ją do tego doprowadziły. Chwalił
wszystkie spostrzeżenia, komplementował błyskotliwość rozmówców, dziękował
za cenne uwagi. Tym sposobem dowiedział się rzeczy zatajonych przed
Tiempałowem. Poznał tajemnicę pustej butelki po alkoholu oraz dotykania
i przekładania rzeczy. Opowiedziano mu o podpierającym namiot przeciętym
kijku.
O pomoc i konsultację prokurator Iwanow poprosił nawet niepotrafiących
czytać ani pisać mansyjskich myśliwych. Oświadczyli, że nie znają się na
śledztwach, ale na uralskiej tajdze. Od tysięcy lat ich przodkowie zastawiali zimą
skuteczne pułapki na drapieżniki, bazujące na przynęcie z zamarzniętego mięsa.
Takiego jak porzucone w pustym namiocie turystów. Wyjaśnili prokuratorowi, że
z punktu widzenia uralskich drapieżników miejsce tragedii i ciała ofiar były
wielką jadłodajnią, z której przez blisko miesiąc nie skorzystało żadne zwierzę.
Uznali to za dziwne lub wręcz nieprawdopodobne. Spostrzeżenie było ciekawe.
Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy. Iwanow dopytał myśliwych
o potencjalne przyczyny. Zasugerowali, że drapieżniki musiały zostać odstraszone
potężnym hałasem lub dziwnym zapachem, niewyczuwalnym przez człowieka.
Ich nietypowe zachowanie musiało wynikać z równie nietypowych okoliczności.
Zanim jeszcze Iwanow przejął dochodzenie, 18 lutego 1959 roku w lokalnej
gazecie ukazał się krótki artykuł poświęcony dziwnemu zjawisku na uralskim
niebie. Kierownik kopalni opisał poruszający się nad horyzontem obiekt podobny
do ognistej kuli oraz wybuch, który odsłonił jego jaskrawy rdzeń. Zastanawiał się
nad przyczynami zjawiska. Wyjaśnił, że po obserwacji włączył radio, sądząc, że
właśnie odbywa się próba związana z satelitą Sputnik. Nie dowiedział się
niczego, ponieważ nie odbierało żadnego sygnału184.
Okoliczni mieszkańcy byli bardzo zadowoleni, że prasa wreszcie poruszyła ten
temat. Obrzydło im życie w sąsiedztwie uralskich poligonów. Nie mieli
wątpliwości, że „znowu coś testują”. Irytowała ich postawa lokalnych władz,
które zamiast zadbać o bezpieczeństwo społeczności, czołobitnie przyklaskiwały
wojsku, rakietom, pociskom i podobnemu bliżej niezidentyfikowanemu
ustrojstwu regularnie latającemu nad dachami ich domów. Mieli serdecznie dość
rakiet wystrzeliwanych na cześć organizowanych zjazdów partii i zjazdów partii
organizowanych na cześć wystrzeliwanych rakiet, dostrzegając w tym osobliwym
perpetuum mobile zagrożenie dla życia własnego i rodzin. Komentowali artykuł,
nie przebierając w słowach.
W marcu 1959 roku spotkała ich niespodzianka. Pojawił się prokurator, który
po przeczytaniu artykułu postanowił ich wysłuchać. Jako jedyny. Dopytywał, czy
widzieli podobne obiekty na początku lutego. Potraktowali go tak, jak konająca
z pragnienia karawana oazę z wodopojem pośrodku pustyni. Wkrótce redaktora
naczelnego gazety zwolniono z pracy za sianie fermentu i podburzanie ludzi, zaś
Iwanowa wezwano do komitetu obwodowego partii, gdzie zbesztano go jak
niegrzeczne dziecko. Zabroniono mu analizować ten temat i nakazano
natychmiast zająć się tym, co do niego należy. To znaczy przydzielonym mu
śledztwem. Do nadzoru dochodzenia Iwanowa oddelegowano Afanasija
Jesztokina185.
Lew Iwanow zajął się śledztwem, ale po swojemu. Poprosił studentów
politechniki o przejrzenie lokalnych gazet wydanych na przełomie stycznia
i lutego oraz wyłowienie z nich podobnych wzmianek o zaobserwowanych nad
Uralem obiektach. Współpracował z nimi już wcześniej. Z niewyjaśnionych do
dziś powodów nie ufał ludziom z laboratorium fotograficznego prokuratury
obwodowej. Zdjęcia z klisz i aparatów grupy Diatłowa postanowił wywołać
nieoficjalnie. Dowiedział się, że Władysław Bijenko, który wybierał się z grupą
Diatłowa na Otorten, jest miłośnikiem fotografii, posiada ciemnię fotograficzną
i niezbędny sprzęt. W tajemnicy przed przełożonymi właśnie jemu powierzył to
zadanie.
Wbrew zaleceniom przyjrzał się obiektom widywanym na uralskim niebie.
Świadków, którzy widzieli przeloty nad Uralem, nie brakowało, bo i przelotów
było całkiem sporo. W pokaźnym grafiku wystrzeleń z kosmodromu Bajkonur
często jako cel pojawiał się poligon w archipelagu Nowej Ziemi. Trajektoria
przebiegała dokładnie nad głowami mieszkańców Iwdela i okolicznych
miejscowości, a dodatkowo mogła krzyżować się z trajektoriami lotów pocisków
z innych poligonów. Z licznych relacji świadków należy wnioskować, że
rozświetlone obiekty widziano w noc tragedii, następnie 17 lutego oraz
31 marca[7].
Pierwsze relacje o nich pochodziły od Mansów z rodów Aniamowów
i Sambijarowów, którzy w feralną dla turystów noc dwukrotnie zaobserwowali
nad tajgą zjawisko określone przez nich jako „kule ognia”. Prokurator Władimir
Korotajew twierdził, że w aktach śledczych, które przekazał prokuraturze
w Swierdłowsku, powinny znajdować się zeznania wspomnianych autochtonów
oraz wykonany przez nich rysunek pokazujący wielkość zaobserwowanego
obiektu w stosunku do drzew, wraz z zaznaczeniem kierunku jego przelotu.
Współcześni badacze tragedii nie odnaleźli jednak wspomnianych materiałów
w archiwum.
Z innych relacji wiadomo, że tamtej nocy rozświetlone obiekty
zaobserwowały dwie ekipy turystów. Pierwsza, znajdująca się kilka kilometrów
od Przełęczy Diatłowa, zauważyła jaskrawe światło, a w oddali usłyszała potężny
hałas186. Druga, złożona ze studentów Politechniki Uralskiej, dostrzegła
w okolicy góry Otorten zjawisko świetlne na niebie, które przypominało
wystrzelenie fajerwerków187. Uznano, że grupa Diatłowa świętuje zdobycie
szczytu. Niektórzy zastanawiali się, czy są to światła flar sygnalizujące wołanie
o pomoc (na nie powinni zareagować), ostatecznie jednak doszli do wniosku, że
to z pewnością fajerwerki. Taką informację przekazali sekcji turystycznej po
powrocie z wyprawy, dokładając tym samym kamyczek do licznych przyczyn
opóźnienia w organizacji poszukiwań. Trzecia grupa studentów, z wydziału
geografii, przebywająca na wyprawie w okolicy grzbietu Czistop, na początku
lutego zaobserwowała na niebie oślepiające światło188. Jej członkowie nie byli
jednak w stanie przypomnieć sobie dokładnej daty.
W prokuraturze pojawiło się wielu świadków. Wszyscy opowiadali o tym
samym. Nazywali obiekty „kulami ognia” lub „kulami światła”. Przesłuchano
żołnierzy pełniących służbę w jednostce wojskowej oznaczonej numerem 6602,
która zajmowała się głównie nadzorem nad siecią uralskich łagrów. Żołnierz
Aleksander Sawkin zeznał, że rankiem 17 lutego, podczas pełnienia warty widział
kulę jasnego światła poruszającą się po niebie. Zjawisko obserwował przez kilka
minut189. Jego zeznania potwierdziło czterech innych żołnierzy z tej samej
jednostki, którzy również obserwowali obiekt. Dodali, że poruszał się z południa
na północ i był widoczny około szóstej rano. Zjawisko zauważyli również cywile
w najbliższych miejscowościach, między innymi zeznający w prokuraturze leśnik
Gieorgij Skorych190. Większość świadków podchodziła do tej kwestii
z ciekawością, ale spokojnie. Zakładano, że świecące obiekty są związane
z testami mającymi na celu rozwój programu kosmicznego, z przelotem rakiet na
poligon na Nowej Ziemi lub z innymi operacjami na uralskich poligonach.
Skorych wyjaśnił, że oglądał obiekt z ganku swojego domu, zawołany przez
zaciekawioną żonę. Nikt nie panikował.
31 marca sytuacja się skomplikowała. Nocny przelot obiektu widziało wiele
osób. Większość zareagowała spokojnie, ale ekipa poszukiwawcza pracująca na
miejscu tragedii wpadła w panikę. W odróżnieniu od okolicznych mieszkańców
nie spotkała się z podobnym zjawiskiem nigdy wcześniej. W tajdze panowały
kompletne ciemności, co powodowało, że światło wydawało się jeszcze
jaśniejsze. Wysokie drzewa i pobliskie góry pozornie unosiły linię horyzontu.
Z tego powodu obserwator odnosił wrażenie, że rozświetlony obiekt pojawia się
znikąd i pędzi wprost na niego. Studenci przerazili się nie na żarty. Jeden
z pracujących w ekipie żołnierzy wspominał, że na rozkaz dowódcy kilkukrotnie
wystrzelił w powietrze, aby otrzeźwić ludzi i przywołać ich do porządku.
Wkrótce żołnierzom udało się zapanować nad rozbiegającą się w popłochu,
rozhisteryzowaną grupą.
Siergiej Sogrin wspomina te wydarzenia następująco: „Nad ranem wyszedłem
z namiotu za potrzebą. Kiedy podniosłem wzrok, zauważyłem nad horyzontem
jaskrawą gwiazdę, dość szybko poruszającą się w naszym kierunku. […] Im
bardziej się zbliżała, tym bardziej jej krawędzie się rozmywały, a kolor zmieniał
się na żółtopomarańczowy. W zenicie była wielkości tarczy Księżyca lub nawet
większa. Ta ognista »kula« przesunęła się na północ. Następnie zniknęła za
wierzchołkami drzew oraz górskim grzbietem obok naszego obozu”191.
Sogrin wystraszył się i zawołał towarzyszy. Wybiegli z namiotu bez butów,
w chwili gdy rozświetlony obiekt znajdował się jeszcze nad obozem. Jeden
z kolegów, gwałtownie wyrwany ze snu, wpadł w histerię i krzyczał, że Ziemia za
chwilę eksploduje od uderzenia asteroidy. Większość rzuciła się do ucieczki,
niektórzy zastygli bez ruchu, skamieniali ze strachu.
Kiedy emocje opadły, Siergiej Sogrin uświadomił sobie, że obserwowali
przelot rakiety. Niewłaściwie ocenili kierunek lotu z powodu majaczącego na
horyzoncie pasma gór i wysokich drzew. Wielu studentów uznało, że
zachowałoby się zupełnie inaczej, gdyby przelot nie wyrwał ich ze snu. Wyjaśnili,
że nagłe ocknięcie się uniemożliwiło im racjonalną ocenę sytuacji. Zareagowali
instynktownie na okrzyki spanikowanych towarzyszy. Ale niektórzy nie dali się
przekonać – po bezsennej nocy część ekipy poszukiwawczej kategorycznie
odmówiła kontynuowania prac. Nie chcieli słuchać żadnych wyjaśnień. Wołali, że
nie zostaną na tej przeklętej przełęczy nawet chwili dłużej. Zażądali
natychmiastowego sprowadzenia śmigłowca, który zabrałby ich do domów,
koniecznie przed nocą. Wysłano w tej sprawie telegram do Politechniki Uralskiej
i wymieniono ich na nowych studentów192.
Do tych, którzy odmówili dalszych poszukiwań, należał Walentin Jakimienko.
Wspominał: „To zjawisko nas przeraziło. Byliśmy pewni, że śmierć grupy
Diatłowa tak właśnie wyglądała”193. Nie chciał być następny. Śmigłowce zabrały
jego grupę do Iwdela, gdzie spotkał się z nią wykładowca Politechniki Uralskiej
nazwiskiem Wiszniewskij. Zabronił studentom opowiadać o tym, co widzieli na
przełęczy, i o przyczynie przerwania przez nich poszukiwań. Wszystko wskazuje
na to, że zakaz był jego prywatną inicjatywą, a nie wykonaniem polecenia, jakie
otrzymał od prokuratury.
Iwanow nie miał żalu do rezygnujących. Uważnie wysłuchał relacji
wszystkich uczestników wydarzenia. Zainteresował go zwłaszcza mechanizm
paniki. W reakcji ratowników dostrzegł niepokojące podobieństwo do
opuszczenia namiotu przez grupę Diatłowa. Prokurator przypomniał sobie, że
blisko namiotu znaleziono na śniegu ślady moczu194.
Wyrwana krzykiem ze snu ekipa poszukiwawcza nie założyła kurtek ani
butów. Ci, którzy próbowali uciekać, wybrali drogę w dół, umożliwiającą
najszybszy bieg. Siergiej Sogrin, już po zakończeniu poszukiwań, opowiedział
o tych wydarzeniach swojemu ojcu. Dowiedział się, że również on, podobnie jak
wielu innych świadków, widział nocny lot rakiety na początku lutego195.
Tymczasem okazało się, że Lew Iwanow nie jest jedyną osobą prowadzącą
śledztwo w sprawie tragedii na przełęczy. Dochodzeń wszczęto kilka, wszystkie
połączone niezwykle skomplikowaną siecią formalnych zależności i wzajemnych
nieufności. Na miejscu tragedii pojawiało się coraz więcej osób wykazujących
coraz to dziwniejszą aktywność. Nie były związane z poszukiwaniami ciał
turystów. Nie oddelegowała ich prokuratura swierdłowska ani iwdelska.
Nieznajomi obchodzili okolicę z dozymetrami, robili zdjęcia gałęzi, pobierali
próbki gleby, grzebali w głębokim śniegu, przeklinali zaspy, dopytywali
ratowników o różne szczegóły, a nawet próbowali zabrać ze sobą materiały
dowodowe, żałując, że zostały wcześniej zabezpieczone przez prokuraturę.
Przylatywali i odlatywali helikopterami wojskowymi, wydawali polecenia.
Zachowywali się tak, jak gdyby to oni prowadzili dochodzenie.
Ekipa poszukiwawcza była zdezorientowana. Siergiej Sogrin wspomina:
„O tragedii zameldowano Chruszczowowi. Z Moskwy przylecieli jacyś wojskowi
w cywilnych ubraniach. Oczywiście nam się nie przedstawili”196. Prokuratura
Generalna ZS R R postanowiła przeprowadzić własne dochodzenie i objęła
oficjalny nadzór nad śledztwem Lwa Iwanowa. Kierowała do prokuratury
w Swierdłowsku liczne pisma z prośbą o raporty czy materiały.
Prokuratura rejonowa w Iwdelu, której Andriej Kirilenko dochodzenie
odebrał, wciąż prowadziła przesłuchania. Ustalono, że tak będzie najwygodniej,
gdyż okolicznym mieszkańcom wzywanym na świadków łatwiej było dotrzeć do
Iwdela niż do odległego Swierdłowska. Niestety, obieg dokumentów i ich lektura
zajmowały Iwanowowi mnóstwo czasu. Co gorsza, prokurator Tiempałow co
i rusz dowiadywał się o nowych sensacjach, nad którymi należało się pochylić.
Z niewyjaśnionych przyczyn wciąż badał wątek mansyjski i szukał nowych
dowodów potwierdzających winę myśliwych. 20 marca przesłuchał jednego
z Mansów jako świadka. Usłyszał: „Naszego szamana Kurikowa zapytano o to,
jak mogli zginąć turyści? Powiedział, że w okolicach świętej góry mieszka pięć
osób. Żyją jak dzikusy, nie zadają się ani z Mansami, ani z Rosjanami. Nigdy nie
przychodzą do Iwdela. To oni mogli zabić turystów za to, że [ci] weszli na teren
świętej góry lub upolowali ich jelenie i łosie. Kiedyś Kurikow widział tych
dzikusów, ale to było kilka lat temu”197. Wkrótce okazało się, że szaman
Kurikow nie powiedział niczego podobnego, a grupa rzekomych dzikusów
najprawdopodobniej należy do bogatego zbioru lokalnych mitów.
Prokurator Iwanow miotał się między wykonywaniem poleceń komitetu
obwodowego partii, przedstawicieli prokuratury generalnej oraz Afanasija
Jesztokina, który nadzorował jego dochodzenie. Jednocześnie musiał zająć się
prostowaniem rzekomych sensacji, dochodzących doń z prokuratury w Iwdelu.
Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy sprawą zajęło się ministerstwo
spraw wewnętrznych. Oddelegowało na miejsce tragedii ludzi mających
przeprowadzić dochodzenie i sporządzić końcowy raport. Iwanowa zobligowano
do pomocy wysłannikom, do udzielania im wszelkich informacji oraz
dostarczenia danych niezbędnych do sporządzenia meldunku. Nikt nie
uwzględnił, że prokurator nie ma na to czasu, a stosowne raporty (na przykład
o przebiegu wyprawy, znalezionych na miejscu tragedii przedmiotach
i przyczynach śmierci pierwszych ofiar) zostały już sporządzone.
Najprostszym rozwiązaniem byłoby wysłanie ministerstwu kopii protokołów
z akt śledczych, w tym wyników sekcji zwłok turystów, nie zaś referowanie
osobom trzecim wszystkiego, co zostało w nich napisane, tylko po to, aby mogły
spisać to raz jeszcze.
Postanowiono inaczej. Na miejsce tragedii przyjechał jeden z Mistrzów Sportu
ZS R R w Turystyce w towarzystwie moskiewskiego turysty198. Na ośmiu stronach
maszynopisu własnymi słowami ujęli oni kluczowe treści dokumentów
z dochodzenia. Nie dokonali żadnego nowego spostrzeżenia, bazowali wyłącznie
na tym, co usłyszeli od prokuratora i co dotychczas odnotowano w aktach.
Szybko obrzydła im uralska zima i podłe jedzenie serwowane w wiecznie
niedomytych, cuchnących metalem wojskowych menażkach. Nie chcieli czekać
na odnalezienie zwłok pozostałych ofiar. Aby wymigać się od przykrego
obowiązku, napisali, że przyczyną śmierci turystów z pewnością był huragan.
Zaznaczyli, że prace poszukiwawcze mogą jeszcze potrwać, jednak nie ma
powodu czekać na ich zakończenie, gdyż przyczyna tragedii nie pozostawia
wątpliwości.
Raport nie zachwycał. Podobnie jak postawa Lwa Iwanowa, który niechętnie
poświęcał czas ministerialnym wysłannikom. Bywał wobec nich sarkastyczny.
Tymczasem zbierały się nad nim ciemne chmury, o czym jak na razie nie miał
pojęcia.
Wszystko zaczęło się daleko od Swierdłowska, w najważniejszym budynku
stolicy, dzień po znalezieniu ciał pierwszych ofiar. Wówczas sporządzono
jednostronicowy raport informujący o: zaginięciu turystów, prośbie Politechniki
Uralskiej do lokalnych władz partyjnych, odnalezieniu namiotu i zwłok czterech
ofiar. Dokument sporządził i podpisał sam Nikołaj Stachanow, minister spraw
wewnętrznych ZS R R 199. W 1959 roku Stachanowa, obok marszałka Rodiona
Malinowskiego (ministra obrony) i Aleksandra Szelepina (stojącego na czele
Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego), zaliczano do trójki najlepiej
poinformowanych ludzi w Związku Radzieckim. Nikita Chruszczow, z którym
Andriej Kirilenko wymieniał telegramy o poszukiwaniach, w ogóle nie został
uwzględniony w rankingach stworzonych przez współczesnych historyków.
Konkluzja, do jakiej doszli wysłannicy ministerstwa, była osobliwa.
Huraganowy wiatr wzbudzał wątpliwości. Iwanow i członkowie ekipy
poszukiwawczej nie zauważyli niczego, co pozwoliłoby wnioskować, że w chwili
tragedii na Przełęczy Diatłowa szalał wicher. Kijki do nart stały prosto, wbite
w śnieg wokół namiotu, nieprzesuniętego choćby o centymetr w stosunku do nart,
tworzących jego „fundament”. Małe drzewka i cienkie gałęzie nie zostały
połamane. Prokurator był przekonany, że nieszczęście było wynikiem
niefortunnego splotu wypadków związanego z testem rakiet. Siergiej Sogrin
wspomina: „Mówił o tym wprost, ale na początku kwietnia nagle zamilkł,
przestał utrzymywać stosunki z innymi ludźmi. Stało się oczywiste, że ktoś
wywiera na niego naciski”200.
Wielu uczestniczących w poszukiwaniach studentów zauważyło zmianę
w zachowaniu Iwanowa. Niektórzy powiązali ją z dniem, w którym po
prokuratora przyleciał wojskowy helikopter, aby zabrać go do Swierdłowska.
Jeden z ratowników wspominał: „[…] następnie wezwano go na kilka dni do
Moskwy. Nie poznawaliśmy go po powrocie. Stał się zupełnie innym śledczym.
Nic już nie mówił o zabójstwie ani awarii różnych przyrządów. Często kazał nam
trzymać język za zębami”201.
14 kwietnia w swierdłowskiej prokuraturze pojawił się ojciec Ludmiły
Dubininy. Iwanow zapoznał się ze złożonymi przez niego zeznaniami. Nie uszło
jego uwagi oświadczenie o pocisku, który zboczył z toru, oraz o bezdusznym
stosunku ministerstwa obrony do ludzkiego życia. Tymczasem na miejsce tragedii
przybywało coraz więcej osób z najprzeróżniejszych organów. Prokurator
obwodowy N. Klinow, przełożony Iwanowa, otrzymał polecenie, aby ściśle
kontrolować swojego pracownika.
Czy to oznacza, że Iwanow stracił kontrolę nad dochodzeniem? Zdecydowanie
tak, choć jest to najłagodniejsze z możliwych ujęcie sprawy. W pewnym
momencie można było odnieść wrażenie, że władze i przewijające się przez
miejsce tragedii hordy ludzi nie interesują się tym, co spotkało ofiary, ale tym, co
i dlaczego robi prokurator. Iwanow przestał panować nad śledztwem, a sam stał
się jego obiektem. Patrzył mu na ręce cały szereg podmiotów, ich pracowników
i gromady donosicieli robiących wszystko, co w ludzkiej mocy, aby przeszkodzić
mu w pracy i wymusić uległość. Walczył z nimi uparcie.
Do czasu.
Po kilku tygodniach permanentnego stresu nadszedł kryzys. Otoczenie nie
mogło uwierzyć, jak bardzo zmienił się prokurator. Dotychczas otwarty, życzliwy
i skory do rozmów, zamknął się w sobie i odgrodził od wszystkich murem. Był
nieobecny myślami i smutny. Czasami wręcz przeciwnie, wpadał w gniew
z błahych powodów. Ostro rugał ekipę poszukiwawczą roztrząsającą hipotezę
awarii rakiety. Choć wcześniej sam ją sformułował, teraz kazał ludziom siedzieć
cicho. Można było odnieść wrażenie, że śledztwo, któremu poświęcał całą
energię i każdą chwilę, nagle przestało go interesować. Na początku maja,
przeczołgany przez wszystkie organy państwowe i partyjne, był cieniem samego
siebie. Nie spał po nocach. Podawane mu posiłki odstawiał na bok nietknięte.
Koledzy z prokuratury szeptali po kątach, że jeśli nie ulegnie władzom, będzie
dziesiątą ofiarą Przełęczy Diatłowa, która z nerwów zagłodzi się na śmierć.
Niektórzy prosili go, aby odpuścił i dla własnego dobra przestał wreszcie kopać
się z koniem.
Utrzymywał z nim kontakt Władimir Korotajew. Nie miał najmniejszych
wątpliwości, że ktoś wywiera na jego kolegę naciski. Iwanow powiedział mu
o tym w jednej z prywatnych rozmów. Jednak o ile pogróżki skierowane do
Korotajewa były żałośnie nieprzemyślane i wręcz komiczne, o tyle z Iwanowem
sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Trafiały w sedno. Bał się i nie wiedział, co
robić. Członkowie ekipy poszukiwawczej zapamiętali ekstremalne emocje
malujące się na jego twarzy, gdy odnaleziono zwłoki Ludmiły Dubininy.
Zaciśnięte szczęki, wilgotne oczy, paznokcie zaciekle wbijane w dłoń. Odnieśli
wrażenie, że Iwanow za chwilę przegra walkę o honor, toczoną z samym sobą,
i rozpłacze się przy wszystkich jak dziecko. Lubili go. Odwrócili głowy i udali, że
niczego nie widzą.
9 maja w iwdelskiej kostnicy przeprowadzono sekcje zwłok ofiar znalezionych
w jarze. Ponownie wykonał je lekarz i specjalista medycyny sądowej Borys
Wozrożdiennyj, pod nadzorem Henrietty Czurkiny, biegłej w zakresie
kryminologii i medycyny sądowej. Ciała ofiar znaleziono ponad trzy miesiące po
tragedii. Prawdopodobnie przez ostatnie dwa tygodnie obmywał je nurt wody
powstałej z roztopionego śniegu. Wszystkie nosiły ślady zaawansowanego
rozkładu i procesów gnilnych. Siemion i Ludmiła nie mieli gałek ocznych,
Nikołaj i Ludmiła większości płytek paznokciowych. Ludzie brakowało języka.
Głębokie ubytki tkanek miękkich, aż do odsłonięcia kości czaszki,
zaobserwowano u Aleksandra i Siemiona. Wspomniane ubytki tkanek powstały
już po śmierci ofiar, wskutek rozkładu i oddziaływania wody.
Za przyczynę śmierci Nikołaja uznano uraz podstawy czaszki i prawej półkuli
mózgowej, który powstał w wyniku rozległego wieloelementowego złamania
prawej kości skroniowej. Jej odcinek o długości około trzech centymetrów wbił
się w opony mózgowe. Od tego miejsca odchodziło pęknięcie do kości czołowej
i podstawy czaszki, o łącznej długości siedemnastu centymetrów202.
Za przyczynę śmierci Ludmiły uznano krwotok i ranę kłutą prawej komory serca,
która powstała na skutek wbicia w organ fragmentu złamanego żebra203. U ofiary
stwierdzono obustronne wielokrotne złamania dziesięciu żeber
z przemieszczeniem kości, które poraniły wnętrze klatki piersiowej, wywołując
obfite krwawienia. Próbki tkanek Ludmiły wysłano do Oddziału Histopatologii
Obwodowego Zakładu Medycyny Sądowej w Swierdłowsku. Ich badania
przeprowadzone przez eksperta medycyny sądowej doktora Ganca potwierdziły
powstały za życia krwotok w mięśniu sercowym204. Za przyczynę śmierci
Siemiona uznano silne krwawienia w obrębie klatki piersiowej, powstałe
w wyniku wielokrotnych złamań pięciu prawych żeber, z przemieszczeniem
kości205. W jego opłucnej znajdował się litr krwi, w opłucnej Ludmiły półtora
litra. Nie wykryto u nich sińców, których rozmieszczenie odpowiadałoby
złamaniom żeber. Aleksander, jako jedyna ofiara znaleziona w jarze, nie doznał
poważnych, zagrażających życiu urazów. Miał złamany nos, zdeformowaną
chrząstkę tarczowatą i ranę za prawym uchem. Za przyczynę jego zgonu uznano
hipotermię206. Ekspertyza histopatologiczna, do której skierowano między
innymi próbkę tkanki nerki, nie pozwoliła wywnioskować nic więcej z powodu
zbyt zaawansowanych zmian gnilnych narządu207.
Kiedy zakończono autopsje, Andriej Kirilenko zażądał meldunku o postępach
w dochodzeniu. Iwanow udał się do pierwszego sekretarza komitetu obwodowego
partii w towarzystwie prokuratora Łukina, kolegi z prokuratury w Swierdłowsku.
Wspólnie zrelacjonowali wyniki sekcji ofiar znalezionych w jarze. Łukin
wspomina: „Kirilenko kazał nam utajnić protokoły, pochować turystów
w zamkniętych trumnach i powiedzieć ich rodzinom, że wszyscy na przełęczy
umarli z powodu hipotermii”208. To ostatnie polecenie zszokowało prokuratorów.
Żaden nie chciał go wykonać i kłamać pogrążonym w żałobie ludziom prosto
w oczy. Partia wzięła ten ciężar na swoje barki. Jeśli Iwanow miał jakiekolwiek
wątpliwości, czy jego hipoteza jest słuszna, zachowanie władz rozwiało je
definitywnie.
Wkrótce do swierdłowskiej prokuratury napłynęły pisma nakładające na
Iwanowa potężne obowiązki. 11 maja nadano z Moskwy krótki telegram,
w którym poproszono o sporządzenie raportu z przebiegu dochodzenia
i wyjaśnienie przyczyn śmierci ofiar209. Cztery dni później, kiedy nie uporał się
jeszcze z poprzednim zadaniem, przybył kolejny telegram z prokuratury
generalnej. Tym razem oczekiwano raportu z przebiegu poszukiwań turystów210.
Ponadto po Iwanowie spodziewano się zamknięcia śledztwa. Wszyscy patrzyli
mu na ręce. Każdą czynność dochodzeniową miał osobiście konsultować
z Afanasijem Jesztokinem, jeszcze przed jej podjęciem. Nie posłuchał. 18 maja
sporządził uchwałę śledczą. Na podstawie artykułów 63 i 171 Kodeksu
Postępowania Karnego Rosyjskiej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki
Radzieckiej zlecił głównemu radiologowi miasta Swierdłowska, Lewaszowowi,
wykonanie ekspertyz mających jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy
ubrania i próbki pobrane ze zwłok turystów wykazują skażenie
promieniotwórcze211. W uzasadnieniu napisał, że jest to niezbędne dla
wyjaśnienia przyczyn śmierci. Polecił wydać odpowiedzialnemu za
przeprowadzenie badań ekspertowi ubrania znalezione na ciałach Ludmiły
Dubininy, Siemiona Zołotariowa, Aleksandra Kolewatowa i Nikołaja Thibeaux-
Brignolle oraz próbki tkanek różnych organów ofiar, pobrane podczas sekcji.
Radiolog Lewaszow, kierownik laboratorium radiologicznego miejskiej stacji
sanitarno-epidemiologicznej w Swierdłowsku, przeprowadził badania i sporządził
raport, który został dostarczony prokuraturze. Do analizy użył również próbek
kontrolnych pobranych od śmiertelnej ofiary wypadku samochodowego
w Swierdłowsku. Na ubraniach turystów wykrył cząstki beta212. Najwyższe
skażenie nimi zdiagnozował w próbce tkanki serca Aleksandra Kolewatowa, na
swetrze Aleksandra Kolewatowa i na uciętym kawałku swetra, którym Ludmiła
owinęła sobie stopę 213. Ostatni element odzieży należał do Jurija
Kriwoniszczenki.
Z analizy miejsca tragedii wynikało, że sweter został rozcięty nożem i zdjęty
z martwego kolegi. Oznaczało to, że najwyższy poziom skażenia zaobserwowano
na odzieży mężczyzn, którzy mieli kontakt z substancjami promieniotwórczymi
w swoich zakładach pracy. W dodatkowym przesłuchaniu radiolog wyjaśnił
prokuratorowi, że zdiagnozowany poziom skażenia nie przekraczał normy
przewidzianej dla osób z nimi pracujących. Uczulił jednak, że dostarczone mu
próbki przebadano dwukrotnie. Ponowny test wykonano po trzygodzinnym
przemywaniu materiału wodą. Drugi pomiar dał niższe wyniki. W przypadku
swetra Kolewatowa i kawałka swetra ze stopy Ludmiły wyniki były niższe
o prawie pięćdziesiąt procent. Zważywszy na fakt, że ciała ofiar przebywały
w wodzie przez dwa tygodnie, Lewaszow stwierdził: „[…] można założyć, że
zanieczyszczenie poszczególnych części odzieży było wielokrotnie większe”214,
choć oczywiście obecnie niemożliwe do ustalenia. Współczesnym specjalistom
ciężko odnieść się do badań Lewaszowa. Nie powtórzono ich z powodu braku
materiałów, nie wiadomo, czy zostały wykonane poprawnie. Radiolog założył, że
odgórnie ustalone normy bezpieczeństwa są przestrzegane w zakładach pracy.
Nikt nie potrafi stwierdzić, czy faktycznie tak było.
Prokurator Lew Iwanow przeprowadził dodatkowe przesłuchanie Borysa
Wozrożdiennego. Dopytał go o istotne z punktu widzenia dochodzenia szczegóły.
Lekarz wykluczył, aby uraz głowy Nikołaja mógł powstać wskutek zwykłego
upadku (na przykład pośliźnięcia się i uderzenia głową), gdyż był zbyt rozległy,
wieloelementowy, głęboki i wymagał działania znacznie większej siły. Wykluczył
również, aby jego przyczynę stanowiło uderzenie ludzką pięścią, nawet wówczas,
gdy atakujący zaciskał w dłoni kamień. Wyjaśnił prokuratorowi, że od chwili
wystąpienia urazu Nikołaj był nieprzytomny i z całą pewnością nie mógł się
samodzielnie poruszać. Na podstawie głębokości rany serca i natężenia
krwotoków ocenił, że Ludmiła Dubinina teoretycznie mogła być przytomna po
odniesieniu urazu, ale na skutek bólu i utraty krwi doznała wstrząsu. Zmarła
wkrótce, to jest w ciągu dziesięciu do dwudziestu minut. Zdaniem
Wozrożdiennego Siemion mógł żyć nieco dłużej. Zapytany o prawdopodobną
przyczynę urazów, lekarz powiedział: „Uważam, że obrażenia Dubininy
i Zołotariowa […] były wynikiem oddziaływania potężnej siły, zbliżonej do tej,
która spowodowała uraz Thibeaux. Takie obrażenia, bez naruszenia tkanek
miękkich klatki piersiowej, przypominają uszkodzenia ciała powstające wskutek
fali uderzeniowej215”.
Iwanow rozmawiał z Borysem Wozrożdiennym 28 maja. Tego samego dnia
udał się do Afanasija Jesztokina. Podzielił się z nim swoją hipotezą dotyczącą
wypadku wojskowego i jej uzasadnieniem. W artykule opublikowanym
trzydzieści jeden lat później wyjaśnił: „Kiedy zameldowałem drugiemu
sekretarzowi partii Jesztokinowi o swoich odkryciach, obiektach
i promieniotwórczości, wydał kategoryczne polecenie: absolutnie wszystko
zakonspirować, opieczętować, oddać do służb specjalnych i zapomnieć o tym.
Czy trzeba mówić, że to wszystko zostało dokładnie wykonane?”216.
Iwanow natychmiast zamknął śledztwo. W końcowej uchwale jako przyczynę
śmierci turystów podał „potężną siłę”217. Następnego dnia doktor Ganc
zakończył ekspertyzy histopatologiczne i dostarczył prokuraturze niepotrzebne
już do niczego protokoły. Włączono je do akt, akta utajniono. Wielu świadków
podpisało oświadczenia zobowiązujące do zachowania milczenia na temat
wszystkiego, co widzieli na miejscu tragedii. Dołączono je do drugiego tomu akt
śledczych. Przełęcz Diatłowa i najbliższą okolicę zamknięto dla ruchu
turystycznego na najbliższe pięć lat. Zakazu nie respektowano z prozaicznej
przyczyny: nikt tego nie pilnował.
Jednocześnie prokuratura generalna zwróciła się do prokuratury
swierdłowskiej z poleceniem przekazania jej kompletu dokumentów
z dochodzenia. Akta odesłano do Moskwy, gdzie przebywały przez kilka tygodni.
1 lipca 1959 roku wróciły do Swierdłowska uzupełnione o krótkie pismo
przewodnie sporządzone przez prokuratora Leonida Urakowa, zastępcę
Prokuratora Generalnego ZS R R . Pisał: „Zwracam dokumenty śledztwa o śmierci
turystów, w tym pierwszy tom akt, album oraz list towarzysza Słobodina”218.
Drugi tom akt dołączono do nadesłanych materiałów i zarchiwizowano,
uprzednio myląc kolejność niektórych dokumentów i układając je wedle
nieznanego klucza, którym z pewnością nie była chronologia wydarzeń.
Na okładce sporządzono adnotację, zgodnie z którą dochodzenie rozpoczęło się
6 lutego, a zakończyło 28 maja 1959 roku. Datę powtórzono na karcie tytułowej.
Co oczywiste, 6 lutego prokuratura nie mogła rozpocząć dochodzenia,
ponieważ nie dysponowała jeszcze wówczas wiedzą o śmierci turystów. Tego
dnia nikt nie martwił się, że grupie mogło przydarzyć się coś złego. Koniec
wyprawy i nadanie telegramu do uczelni przewidziano dopiero na 12 lutego.
Przyczyna podania zaskakującej daty tkwi w dokumencie znajdującym się
w pierwszym tomie akt. Informuje on, iż 6 lutego 1959 roku przesłuchano
pierwszego świadka w sprawie. Był nim Wasilij Popow, zamieszkały w Wiżaju
kierownik oddziału służby leśnej, który opowiedział o widzianych w styczniu
dwóch grupach turystycznych udających się na Ural i bardzo silnym wietrze, jaki
zaobserwował na początku lutego219. Do dziś nie udało się ustalić, na czyje
polecenie przesłuchano świadka w sprawie, której prokuratura jeszcze nie
prowadziła. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że dokument trafił do akt
przypadkowo, w czasie gdy przebywały one w prokuraturze generalnej. Nie
wyjaśnia to jednak powodów, dlaczego przesłuchania dokonano tak wcześnie.
Okładka akt śledczych dotyczących śmierci grupy Diatłowa

W czerwcu, już po formalnym zakończeniu śledztwa, Iwanow zorientował się,


że sekretariat prokuratury obwodowej notorycznie popełniał pomyłki, wydając
krewnym ofiar rzeczy osobiste zmarłych. Rodzinie Nikołaja zwrócono okulary
należące do Jurija Doroszenki, zegarek Nikołaja wciąż leżał w prokuraturze,
pieniądze turystów poginęły. Ustalił, że sekcja turystyczna przy Politechnice
Uralskiej zwróciła się do prokuratury z prośbą o wszystkie znalezione na miejscu
tragedii ruble, ponieważ była podmiotem finansującym wyprawę. Nikt nie
uwzględnił tego, że ofiary miały ze sobą również prywatne pieniądze, które
powinny trafić do ich bliskich. W aktach zachowały się odręczne notatki
Iwanowa próbującego opanować chaos i rozliczyć finanse grupy. Zauważył, że
ojcu Igora Diatłowa oddano siedemset rubli za mało. Brakującą kwotę otrzymał
Lew Gordo. 24 czerwca Iwanow wysłał pismo do władz uczelni, z nakazem
wypłacenia ojcu pieniędzy, które należały do syna220.
Rozdział 11

Ciężar żałoby i knebla

Pogrzeby ofiar tragedii organizowały lokalne władze partyjne. Robiły to


dziwacznie, wywołując oburzenie i dodatkowe cierpienie rodzin. Borys, brat
Rustema, zapamiętał silne naciski ze strony władz, jakich boleśnie doświadczyli
jego rodzice. Ojca usilnie namawiano, aby nie sprowadzał zwłok syna do
Swierdłowska. Nalegano, aby pochował Rustema w górach, tam gdzie chłopak
zginął, aby „uniknąć zamieszania”. Nikt nie potrafił zrozumieć, że rodzina
pragnie odwiedzać mogiłę krewnego, co w środku tajgi byłoby znacznie
utrudnione, lub wręcz niemożliwe, przez wiele miesięcy w roku.
Następnym pomysłem było zorganizowanie pochówku turystów w Iwdelu.
Przedstawiono go rodzicom Ziny Kołmogorowej, lecz oni uznali to za
niedorzeczność. Zina mieszkała i studiowała w Swierdłowsku. Nie miała
z Iwdelem nic wspólnego, nie licząc dwóch przelotnych wizyt podczas wypraw
turystycznych na Ural Północny. Wizja grobu córki w sąsiedztwie stacji
przeładunkowej dla więźniów uralskich łagrów przerażała. Rodzice się nie
zgodzili.
Również krewnym pozostałych ofiar nie spodobała się ta koncepcja. Władze
zaproponowały zbiorową mogiłę lub obelisk z wyrytymi nazwiskami, a następnie
powróciły do pomysłu pogrzebania turystów w górach, na Przełęczy Diatłowa,
podając coraz to dziwniejsze uzasadnienia. Siostra Rustema pamięta, że
wymęczeni i zdesperowani sytuacją rodzice wysłali pismo do Moskwy ze skargą
na lokalne władze.
Rimma, siostra Aleksandra, mówiła w prokuraturze o organizacji pochówków
z najwyższym oburzeniem: „Kiedy rodzicom Ziny zaproponowano pochowanie
córki w Iwdelu, odmówili i zasugerowali, aby rodzice wszystkich ofiar spotkali
się w budynku politechniki i wspólnie ustalili, gdzie chcą pochować swoje dzieci.
Sekretarz komitetu partyjnego Politechniki Uralskiej odpowiedział im, że takiego
spotkania nie da się zorganizować, gdyż krewni mieszkają w różnych miastach.
Czy był to prawdziwy powód? Czemu musieliśmy przez to wszystko przejść
i błagać sekretarza komitetu obwodowego partii towarzysza Kurojedowa, żeby
zgodził się pochować naszych bliskich w Swierdłowsku? Jak można tak
bezdusznie odnosić się do ludzi pogrążonych w żałobie, którym właśnie
przydarzyło się ogromne nieszczęście?”221.
Tatiana, starsza siostra Igora, wspomina, że dzień i godzina pogrzebu jej brata
były wielokrotnie przekładane. Piotra Bartołomieja, studenta Politechniki
Uralskiej i najbliższego przyjaciela Nikołaja, bardzo zasmuciło notoryczne
zrywanie klepsydr ze słupów ogłoszeniowych. Znał większość uczestników
tragicznej wyprawy, mocno przeżył zaginięcie, a następnie śmierć Nikołaja. Nie
potrafił pogodzić się z tym, że lokalne władze zalecały studentom politechniki
nieobecność na pogrzebach koleżanek i kolegów. Oburzona młodzież stwierdziła,
że mimo wszystko pożegna zmarłych, choćby nawet miało się to wiązać
z nieusprawiedliwioną nieobecnością na zajęciach.
Przyczyna zachowania lokalnych władz wynikała z dwóch powodów.
Po pierwsze, nie chciały dodatkowo nagłaśniać śmierci turystów. Zbyt wielu ludzi
zadawało w tej sprawie zbyt wiele pytań. Po drugie, na początku marca
w Swierdłowsku przebywała delegacja władz partyjnych z zaprzyjaźnionych
republik. Gości należało przyjąć w radosnej atmosferze. Pochwalić się sukcesami
miasta i regionu, pokazać nowoczesne budynki, zapewnić delegatom atrakcje
i rozrywkę. Pogrzeby tragicznie zmarłych, o których mówiło praktycznie całe
miasto, nie wpisywały się w pogodny scenariusz. Próbowano wywrzeć presję na
rodziny i urządzić pochówek z dala od Swierdłowska, ale spotkano się z ostrym
sprzeciwem. Ustalono zatem, że trzeba zaczekać, aż partyjni goście rozjadą się do
domów i tym samym nie będą mieć okazji spotkać tłumów żałobników ani
dopytać o przyczynę zgromadzenia na ulicach.
Pierwsze ceremonie odbyły się zaraz potem. 9 marca 1959 roku pogrzebano
troje ofiar. Ciała wystawiono w otwartych trumnach na dziedzińcu Politechniki
Uralskiej, umożliwiając studentom pożegnanie kolegów. Zina Kołmogorowa
i Jurij Doroszenko spoczęli na miejskim Cmentarzu Michajłowskim, Jurij
Kriwoniszczenko na elitarnym Cmentarzu Iwanowskim. W uroczystościach
wzięło udział kilka tysięcy osób. Wszyscy w mieście znali, choćby ze słyszenia,
rodziców Kriwoniszczenki. Wszyscy wiedzieli o zaginięciu turystów,
organizowaniu ekipy poszukiwawczej i tragicznym finale akcji ratunkowej.
Większość żałobników przeszła z kwiatami i świecami w symbolicznym
marszu pamięci, wiodącym od bram politechniki do grobów. Na mogiłach
ustawiono metalowe stożki, wysokie na ponad półtora metra, z czerwonymi
gwiazdami na czubkach. Solidnie przytwierdzone cementem do obramowania
grobów okazały się bardzo trwałe. Stały aż do lat dziewięćdziesiątych.
Po rozpadzie ZS R R uznano je za niestosowne, zdemontowano, a nagrobki
unowocześniono.

Fotografia wykonana podczas uroczystości pogrzebowych ofiar, 9.03.1959

10 marca odprowadzono na Cmentarz Michajłowski Igora Diatłowa i Rustema


Słobodina. Uroczystości ponownie zgromadziły tłumy i miały podobny przebieg
jak dzień wcześniej. Krewnym składano kondolencje, palono świece,
przynoszono kwiaty. Tragiczna śmierć młodych ludzi wstrząsnęła lokalną
społecznością. Rodziny ofiar zacieśniły więzi. Krewni tych, których ciał jeszcze
nie odnaleziono, też brali udział w pogrzebach. Wyjątek stanowiła matka
Nikołaja, ciężko chora i kompletnie załamana utratą syna, która utrzymywała
z pozostałymi rodzicami kontakt korespondencyjny.
Uczestników uroczystości pogrzebowych przeraził widok zmarłych
w otwartych trumnach. Zabarwienie ich skóry było nietypowe, brązowe lub
żółtawe. Nikt nie potrafił wyjaśnić przyczyny. U Rustema dawało się zauważyć
wybroczyny na twarzy i poważny uraz głowy, u Ziny poranioną twarz. Ciemne
ślady odmrożeń połączone z poparzeniami na palcach dłoni uświadomiły ludziom
skalę bólu i cierpienia poprzedzających śmierć na przełęczy. Tłumy gapiów, które
zjawiły się na pogrzebie wyłącznie dla zaspokojenia ciekawości, poczuły się
zawstydzone własnym wścibstwem. Wielu odchodziło od trumien wyraźnie
skonfundowanych. Niektórzy po dłuższej chwili wracali z kwiatami i dołączali do
marszu pamięci.
Ostatnie uroczystości odbyły się 12 maja. Dubinina, Thibeaux-Brignolle
i Kolewatow zostali pochowani na Cmentarzu Michajłowskim. Zołotariowa
pogrzebano na Cmentarzu Iwanowskim, blisko mogiły Kriwoniszczenki.
Zdecydowano, że w pochówku tych czworga może wziąć udział tylko najbliższa
rodzina, a ciała muszą spocząć w cynowych trumnach. Aby uniknąć obecności
osób postronnych, zrezygnowano z wywieszenia klepsydr. Prokurator Władimir
Korotajew wspominał, że wszystko to było decyzją władz partyjnych. Nalegano,
aby nie dopuszczać krewnych do zwłok, a uroczystości uznać za „tajne”222.
Na grobie Nikołaja Thibeaux-Brignolle również postawiono stożek z czerwoną
gwiazdą, choć wziąwszy pod uwagę historię jego rodziny, zmarły z pewnością by
sobie tego nie życzył.
Wstrząs, porażający smutek, pustka i żałoba zbiegły się w czasie z licznymi
pytaniami, które bliscy ofiar zaczęli zadawać władzom. Z zachowanych
dokumentów i relacji świadków wynika, że wszystkie rodziny podejmowały
ogromny trud dla wyjaśnienia okoliczności śmierci bliskich.
Prywatne śledztwa prowadzone przez krewnych, ich rozpaczliwe błagania,
prośby, nalegania i listy dawały rezultaty lub nie, w zależności od tego, jak
wysoko w hierarchii partyjnej znajdował się zainteresowany. Zupełnie inaczej
traktowano generała Aleksieja Kriwoniszczenkę, a inaczej Warwarę
Kołmogorową, bezrobotną żonę zwykłego robotnika z małej fabryki na prowincji.
Tym sposobem, obok ciężaru żałoby, część rodzin musiała dźwigać kolejny,
gorzki i boleśnie upokarzający ciężar pogardy i kompletnego lekceważenia.
Reszta, choć wiedziała więcej, paradoksalnie znalazła się w jeszcze gorszej
sytuacji. Krewnych zobowiązano do milczenia, kneblując im usta w sprawie tak
rozpaczliwej, że mieli ochotę wywrzeszczeć ją przez megafon pośrodku
Prospektu Lenina.
Wołodia Doroszenko, młodszy brat Jurija, należał do grupy
„nieinformowanych”. Przeprowadził się do akademika w Swierdłowsku i żyjąc ze
stypendium socjalnego, poświęcał każdą wolną chwilę na prywatne śledztwo.
Poznał znajomych brata i krewnych ofiar. Pisał do matki długie listy
z obszernymi relacjami: kto kogo odwiedził, co powiedział, kto wysłał pismo do
urzędu, co w nim było, kto poszedł do władz, kto do prokuratury, kto do jeszcze
innych organów państwowych – z pytaniem o przyczynę tragedii. Zawiadamiał ją
o każdej nowej hipotezie i wszystkich związanych z nią szczegółach. Aż wreszcie
Wołodia natrafił na szklany sufit. Jego siostra Irina wspominała: „Następnie
powiedział, że krewnym nakazano nigdzie więcej nie chodzić. Nie interesować
się. Bo nikt im niczego nie powie”223.
W instytucjach państwowych gardzono ludźmi bez kontaktów, tytułów
i wiedzy o tym, co im przysługuje. Zachowujący się grzecznie interesant
automatycznie skazywał się na porażkę. Rozumowano w następujący sposób:
uprzejmy, cichy i potulny człowiek musi się czegoś bać. Z tego wynika, że jest
zwykłym szarym obywatelem, którego nikt nie chroni, zatem nie warto się nad
nim pochylać. Próśb nie słuchano, gdyż stanowiły potwierdzenie słabości
proszącego. Natomiast interesant otwierający drzwi kopniakiem i wrzeszczący na
urzędników zasługiwał, aby jego sprawę załatwić natychmiast. Dlaczego?
Ponieważ taki tupet mógł być właściwy wyłącznie komuś pewnemu siebie,
z mocnymi plecami, na przykład w postaci rodziny czy przyjaciela w komitecie
obwodowym partii. Każdy, kto rozumiał istotę powyższego mechanizmu,
wiedział, że brak przynależności do uprzywilejowanej grupy można rozwiązać
tylko jedną metodą – blefem. W instytucjach państwowych wskazane było
krzyczeć, walić pięścią w blat, a jeszcze lepiej grozić urzędnikom, powołując się
na znanego polityka. Nikt nie mógł w krótkim czasie zweryfikować, czy groźba
jest zasadna. Nawet jeśli kłamstwo się później wydało, interes był już załatwiony,
a cel osiągnięty.
Znajomości w środowisku partyjnym nie mieli również rodzice Ziny. Nie znali
także obowiązującego prawa formalnego i zwyczajowego. Opisanej wyżej
metody nie mogli zastosować z bardzo prostej przyczyny: nie znali mechanizmu.
Odprawiano ich z kwitkiem, odmawiano oczywistych rzeczy i manipulowano
nimi na każdym kroku. Sekretariat prokuratury obwodowej wydał im dziennik
Ziny prowadzony w trakcie wyprawy na Otorten. Pozostałych rzeczy osobistych
jednak nie oddano, ponieważ pogrążeni w żałobie rodzice ich… nie zażądali. Nie
dopominali się o rozmowę z prokuratorem, więc jej nie odbyli. Aleksiej
Kołmogorow, ojciec Ziny, nie potrafił odnaleźć się w urzędach i stawić czoła
skomplikowanym procedurom obiegu oficjalnych pism. Nie znajdował siły na
wykłócanie się o wszystko. Załamany śmiercią dziecka i własną bezradnością
zrezygnował z walki o wyjaśnienie przyczyn tragedii, zanim jeszcze na dobre ją
rozpoczął.
Aleksiej Diatłow, ojciec Igora, również nie należał do partii. Do końca życia
próbował ustalić, co tak naprawdę wydarzyło się na przełęczy. W jednym
z urzędów poinformowano go, że nigdy niczego się nie dowie. Mimo to, wspólnie
z krewnymi innych ofiar, bezskutecznie próbował poznać okoliczności tragedii.
Tatiana, siostra Igora, wspomina: „[…] rodzice dociekali [prawdy] wszelkimi
sposobami. Zwracali się do wszystkich organów, zaczynając od komitetu
obwodowego partii, kończąc na wnioskach do prokuratury. Zwłaszcza rodzice
Igora, moi rodzice; przecież na nich spoczywał jeszcze większy ciężar, dlatego że
Igor był kierownikiem, odpowiadał za całą grupę oraz wyprawę. I wyobraźcie
sobie, co im powiedziano: wszyscy do widzenia, siedźcie cicho”224.
Luda Dubinina w dzieciństwie, z rodzicami i bratem Igorem

Z tego powodu Aleksiej Diatłow uznał, że tragedia jest związana z wojskiem,


a jej okoliczności zawierają się w nieskończenie pojemnej definicji tajemnicy
państwowej. Nigdy nie udało mu się uzyskać potwierdzenia powyższej hipotezy,
choć bardzo się starał. Nie należał do partii i z tego powodu nikt ważny nie chciał
z nim rozmawiać. Piotr Bartołomiej relacjonował: „Pamiętam taką historię.
W kwietniu na politechnice odbywało się spotkanie studenckiego komitetu
partyjnego. Nagle otworzyły się drzwi, do środka wszedł jakiś mężczyzna.
Kierownik wyszedł, porozmawiał z nim i wrócił. Narzekał: «Nie mogę mu
powiedzieć, że to była rakieta». Później okazało się, że tym mężczyzną był ojciec
Igora Diatłowa”225.
Rodzice Ludmiły zajmowali wysokie pozycje w partyjnej drabinie społecznej.
Do końca życia powtarzali, że przyczyną tragedii na Przełęczy Diatłowa była
awaria rakiety. Ojciec mówił o tym wprost w prokuraturze. Powołał się na
świadków, którzy widzieli lot obiektu z pobliskiego Sierowa226. Matka Ludmiły
nie była w stanie kontynuować pracy dla Nikołaja Semichatowa, konstruktora
radzieckich rakiet. Nie chciała już mieć nic wspólnego z inżynierią zimnej wojny.
Brat Ludy uważa, że turyści zginęli wskutek wypadku podczas testów broni.
W tym upatruje przyczyny utajnienia dokumentów śledczych, dziwacznych
zabiegów wokół dochodzenia i nacisków wywieranych na prokuratorów przez
władze partyjne.
Po śmierci Jurija Kriwoniszczenki mieszkanie jego rodziców przekształciło się
z lokalnego ośrodka zabaw towarzyskich w centrum żałoby i nieoficjalnego
dochodzenia prawdy. Lubianych rodziców nieodżałowanego kolegi odwiedzali
liczni studenci – zarówno ratownicy powracający z poszukiwań, jak i ekipy
turystyczne, które w lutym 1959 roku przebywały na Uralu Północnym.
Dokładnie relacjonowali wydarzenia, formułowali hipotezy, próbowali wesprzeć
w żałobie. Generał Aleksiej Kriwoniszczenko, podobnie jak ojciec Ludmiły,
wiedział o tragedii więcej niż inni. Od wpływowych znajomych
usłyszał o nieudanej próbie rakietowej. Niezadowolony z działań prokuratury
napisał list do Komitetu Centralnego KP ZR , w którym poprosił o wyjaśnienie
okoliczności śmierci syna. Jako jeden z nielicznych doczekał się odpowiedzi.
Złożono mu kondolencje z powodu przedwczesnej straty. Zapewniono, że winni
tragedii zostali ukarani227. Tymczasem w oficjalnym stanowisku władz nie
wspomniano nic o jakichkolwiek winnych. Aleksiej Kriwoniszczenko nie chciał
komentować treści otrzymanego pisma. Zawarte w nim zapewnienie (prawdziwe
lub nie) nie mogło ukoić bólu.
14 kwietnia 1959 roku generała wezwano do prokuratury. Powiedział:
„Słyszałem, że w odległości kilku metrów od ogniska znajdowało się wysuszone
drewno i chrust, którego nie spalono. Niewykorzystanie gotowego opału jest
możliwe tylko w sytuacji, w której nie można go dostrzec, co w mojej opinii
miało miejsce. Obaj turyści znalezieni przy ognisku stracili wzrok w nagłych
okolicznościach i dlatego, chociaż mieli możliwość podtrzymania ognia oraz
zapasy opału, nie byli w stanie tego zrobić. To było przyczyną ich śmierci. Taka
jest moja hipoteza”228.
Wyjaśnił, że po pogrzebie Jurija, 9 marca do jego domu przyszli studenci
uczestniczący w poszukiwaniach grupy Diatłowa. Wśród nich znajdowali się
turyści, którzy na przełomie stycznia i lutego przebywali na wyprawie w Uralu
Północnym. Z 1 na 2 lutego nocowali w namiocie kilka kilometrów od miejsca
tragedii. Wieczorem zauważyli „[…] silny błysk rakiety lub podobnego obiektu.
Światło było tak mocne, że jedna z grup, będąca już w namiocie i szykująca się
do snu, wystraszona wyskoczyła na zewnątrz i obserwowała to zjawisko.
Po chwili usłyszeli w oddali hałas przypominający potężny grzmot”229.
Tego samego dnia, kilka godzin wcześniej, prokurator Romanow
przesłuchujący świadków pod nieobecność pracującego na Uralu Iwanowa,
usłyszał już podobną relację. Rimma Kolewatowa opowiedziała mu o grupie
studentów z wydziału geografii, która w dniu tragedii przebywała na wyprawie
w okolicy grzbietu Czistop na południowy wschód od Przełęczy Diatłowa. Nocą
w pierwszych dniach lutego widzieli oni na niebie oślepiające światło. Nie
potrafili wyjaśnić przyczyny zjawiska. Rimma prosiła prokuraturę o przyjrzenie
się sprawie i ustalenie, czy zaobserwowany błysk mógł mieć związek
z tragedią230.
Po śmierci syna Aleksiej Kriwoniszczenko, podobnie jak ojciec Ludmiły,
stracił serce do partii i komunizmu. Stał się milczący i wiecznie smutny. Nie
przejawiając chęci do jakiejkolwiek aktywności, zamknął się w swoim świecie
wypełnionym ciszą i ponurymi rozmyślaniami. Swego czasu był generałem
wychwalanym przez samego Stalina, teraz nie obchodziło go nic, a zwłaszcza
polityka, zimna wojna, partia i jej sukcesy, o które kiedyś walczył jak lew. Zmarł
nagle. Z nikim nie zdążył podzielić się wynikami swoich przemyśleń.
Matka Jurija, jeszcze nie tak dawno dusza swierdłowskiego życia
towarzyskiego, także zmieniła się nie do poznania. Wycofała się z wszelkich
aktywności, coraz częściej milczała, z nikim nie chciała rozmawiać o tragedii.
W końcu zaczęła nawet opędzać się od życzliwych ludzi, niczym od natrętnie
bzyczących owadów. Choć jeszcze tak niedawno hałaśliwe towarzystwo i tłumy
gości były jej potrzebne do życia jak tlen, teraz stały się źródłem udręki. Pragnęła
wyłącznie tego, aby wszyscy zostawili ją w spokoju. Rzeczy syna, oddane
rodzinie przez prokuraturę (w tym ubrania, które miał na sobie Jurij w chwili
śmierci), spakowała w walizkę. Wepchnęła ją pod łóżko, na którym spała, i nigdy
nie zgodziła się przenieść jej w inne miejsce, ani tym bardziej wyrzucić.
Godzinami wpatrywała się w wiszące na ścianie zdjęcie Jurija. W każdą rocznicę
tragedii ustawiała przed nim stołek i siadała na nim, trwała tak od świtu do nocy.
Wypędzała z pokoju wszystkich, którzy chcieli ją pocieszyć. Kiedy zmarła,
walizkę z rzeczami syna pochowano razem z nią.
Niektórzy krewni ofiar martwili się, czy odpowiednie organy zadbały
o zwiększenie bezpieczeństwa turystów i uniknięcie podobnego dramatu
w przyszłości. Mechanizmy działania sekcji turystycznej i komisji tras
turystycznych najlepiej ze wszystkich poznała Rimma Kolewatowa. Już podczas
organizacji poszukiwań ze zgrozą uświadomiła sobie, że praktycznie każda
nadzorowana przez te instytucje wyprawa może skończyć się nieszczęściem. Nikt
nie zapewniał łączności, nie interesował się tym, co należało do jego
obowiązków. Do prokuratora Romanowa skierowała rozpaczliwy apel: „Błagam
pana w imieniu moich bliskich, w imieniu matki, która nie jest w stanie się po
tym wszystkim otrząsnąć, wyciągnijcie konsekwencje wobec ludzi, którzy tak
nieodpowiedzialnie nadzorowali wyprawy turystyczne. […] Proszę, zbadajcie
i oceńcie obiektywnie, jakie były przyczyny śmierci turystów. Proszę, pozwólcie
rodzicom i krewnym je poznać”231.
Władimir Słobodin, ojciec Rustema, rozmawiał z Rimmą o jej
spostrzeżeniach. Zapoznał się z wytycznymi Przewodniczącego Komitetu do
spraw Kultury Fizycznej i Sportu przy Radzie Ministrów ZS R R oraz innymi
obowiązującymi aktami prawnymi i wewnętrznymi regulaminami
poszczególnych instytucji. 14 kwietnia 1959 roku złożył w prokuraturze obszerne
zeznania. Dobitnie, ze wskazaniem podstawy prawnej poszczególnych
argumentów, poddał druzgoczącej krytyce organizację wyprawy i poszukiwań.
Sporządził szczegółowy wykaz nieprawidłowości, łamania prawa
i obowiązujących procedur. Błędów było tak wiele, że spisano je na sześciu
stronach maszynopisu. Słobodin zrobił w tej sprawie więcej niż prokuratura.
Wyjaśnił, że komisja tras turystycznych w ogóle nie powinna była wydać zgody
na wyprawę, ponieważ nie otrzymała od Igora Diatłowa informacji o sposobie
zapewnienia bezpieczeństwa, w tym ustaleniu miejsca i metodzie wzywania
pomocy, oraz schematu trasy naniesionego na mapę. Podobne zarzuty dotyczyły
sekcji turystycznej, która nie obserwowała trasy grupy, nie ustaliła punktów
kontrolnych i przez blisko miesiąc nie wiedziała, co się dzieje z turystami232.
Władimir Słobodin zwrócił uwagę na to, że grupa była pozbawiona łączności
radiowej, choć w dokumentach złożonych w komisji tras turystycznych Diatłow
zapewnił, że weźmie ze sobą radionadajnik.
Dzięki zeznaniom ojca Rustema prokuratura przyjrzała się sprawie bliżej.
Ustalono, że miał słuszność w każdej poruszonej kwestii. Sześć osób
odpowiedzialnych za organizację wypraw turystycznych, zatrudnionych
w komisji tras turystycznych lub klubie sportowym przy politechnice, zostało
ukaranych233. Wśród nich znajdował się przewodniczący uczelnianej rady
zakładowej o nazwisku Słobodin. Nie był spokrewniony z Rustemem. Ale
zbieżność nazwisk i zawodów (Władimir Słobodin również pracował na wyższej
uczelni) doprowadziła do koszmarnej pomyłki. Po odtajnieniu akt śledczych prasa
pisała o „sensacyjnym odkryciu”. Autorzy publikacji dowodzili, że znaleźli
dokument potwierdzający winę ojca jednej z ofiar. Dla krewnych był to potężny
cios. Brat Rustema prostował nieprawdziwą informację i ucinał plotki. Dziś
wiadomo ponad wszelką wątpliwość, że nie chodziło o Władimira Słobodina.
To właśnie dzięki zeznaniom ojca Rustema prokuratura zapoznała się ze
wskazanymi przez niego licznymi nieprawidłowościami, wyciągnęła
konsekwencje wobec osób, które się ich dopuściły, i tym samym – być może –
zapobiegła podobnej tragedii w przyszłości.
Bracia i siostry wielu ofiar wychowali się w domach boleśnie naznaczonych
nieustanną żałobą. Byli świadkami rozpaczliwych scen pełnych łez i bezradności
rodziców. Słyszeli słowa, które nigdy nie padały z ust członków partii. „Twoja
ojczyzna to piekło”. „Partia, do której należę, zamordowała mi dziecko!”. Ciężko
im o tym opowiadać. Wierzą, że rozgoryczenie rodziców miało słuszne podstawy,
było oparte na uzasadnionych przesłankach.
Ludmiła, siostra Rustema, wyjechała z kraju i zamieszkała w Nowym Jorku.
Wynik dochodzenia mówiący o „potężnej sile” jej wykształceni i pracujący
naukowo rodzice uznali za kompletny absurd. Do śmierci słali pisma do władz.
Prosili o podanie prawdziwej przyczyny tragedii. Pisemnej odpowiedzi nie
uzyskali nigdy, ustnie kazano im skierować powyższe pytanie do ministerstwa
obrony. Skierowali. Nikt nie odpisał. Ludmiła bardzo przeżyła śmierć brata.
Obowiązek wyjaśnienia przyczyn tragedii traktuje jak sztafetę przekazywaną
kolejnym pokoleniom. Liczy na to, że uda się jej odkryć prawdę. Jeśli nie,
powierzy to zadanie swoim dzieciom.
Borys, brat Rustema, podobnie jak rodzice i siostra podejrzewa, że tragedia
była wynikiem nieudanych eksperymentów lub testów broni. Po rozpadzie ZS R R
nalegał, aby uznano grupę turystów za ofiary prób rakietowych i ujawniono
wszystkie związane z tym informacje. Podobnego zdania jest Jurij Raszewski.
Nigdy nie poznał wuja (Jurija Doroszenki), na którego cześć nadano mu imię.
Jurij z wykształcenia jest inżynierem chemikiem. Zaintrygowały go opowieści
matki o dziwnym żółtobrązowym kolorze skóry ofiar. Zapoznał się z aktami
śledczymi i relacjami innych świadków na ten temat. Na antenie telewizji
wyjaśnił, że zabarwienie skóry wynikało najprawdopodobniej z jej ekspozycji na
działanie kwasu azotowego. Zasugerował, że w pobliżu miejsca tragedii mogło
dojść do awarii rakiety typu S-75, w której stosowano stężony kwas azotowy jako
utleniacz do paliwa. Stał na stanowisku, że przyczyną śmierci turystów były
urazy spowodowane przez falę uderzeniową i zatrucie chemiczne, którego
jednym z dowodów mogą być poparzenia górnych dróg oddechowych, wskazane
w protokołach sekcji zwłok.
Sformułowana w 2013 roku hipoteza doczekała się szerokiego grona
zwolenników. Do dziś nie znalazł się ani jeden człowiek, który podjąłby
publiczną polemikę z Raszewskim. Kilku pracowników naukowych wyższych
uczelni technicznych poparło jego wnioski, uzupełniając je o dodatkowe
szczegóły. Badacze tragedii zauważyli, że rakiety typu S-75 zostały wspomniane
w artykule Lwa Iwanowa, ponieważ to właśnie ich użyto do zestrzelenia samolotu
rozpoznawczego lockheed U-2.
Napis na pomniku upamiętniającym ofiary, który wystawiono na Cmentarzu
Michajłowskim, nie informuje o przyczynie ich śmierci. Tablice nagrobne
zawierają jedynie podstawowe dane. Groby turystów zawsze były wysprzątane,
pełne kwiatów i świec. Dbali o nie krewni, ale również dziennikarze, badacze
tragedii, koledzy i koleżanki z uczelni oraz zwykli mieszkańcy Swierdłowska.
Zimową porą cmentarz często odwiedzali uczestnicy ekipy poszukiwawczej.
Wszyscy w tym samym celu. Każdy nerwowo odgarniał śnieg z nagrobków, nikt
nie potrafił wskazać przyczyny. Sama myśl o zasypanych grobach budziła w nich
niepokój. Mieli irracjonalne wrażenie, że mogiły znikną z cmentarza
w bezbrzeżnej głębinie białego puchu. Choć było to niemądre i dziecinne, czuli,
że śnieg w ogóle nie powinien padać na te groby. Czasami spotykali innych, tak
samo zawstydzonych wzajemnym przyłapywaniem się na tym dziwacznym
rytuale, pielęgnowanym w sekrecie przez długie lata.
Jeszcze przed rozpadem ZS R R na cmentarzu nieznane osoby umieściły
symbole religijne. Na grobie Nikołaja pojawił się katolicki krzyż, nawiązujący do
wiary jego dziadków. Na mogile Ludmiły mała ikona świętej Katarzyny
Aleksandryjskiej, męczennicy Kościoła prawosławnego, którą Michelangelo
Caravaggio i wzorujący się na nim artyści malowali z kołem do łamania kości.
Oba dewocjonalia stały oparte o metalowe stożki z czerwoną gwiazdą.
Do dziś Cmentarz Michajłowski odwiedzają osoby zainteresowane historią
turystów. Przyjeżdżają z licznych miast Federacji Rosyjskiej i z zagranicy. Wielu
dziwi liczba mogił. Siemion Zołotariow i Jurij Kriwoniszczenko zostali
pochowani na innym cmentarzu, więc obok pomnika upamiętniającego ofiary
spodziewają się zastać ich siedem. Tymczasem grobów jest osiem.
W jednym z nich spoczywa Wiktor Nikitin. Miejsce pochówku sugeruje, że
zginął na Przełęczy Diatłowa.
Historia Nikitina jest skomplikowana i niejasna. Studiował na wydziale
radiotechnicznym Politechniki Uralskiej234. Na początku kwietnia 1959 roku do
jego akt osobowych dołączono lapidarną notatkę informującą o wykreśleniu go
z listy studentów z powodu śmierci235. Nie miał żadnego związku z tragedią na
przełęczy, nie należał do sekcji turystycznej, nie brał udziału w wyprawach.
Zmarł śmiercią tragiczną pod koniec marca, między pogrzebami pierwszych ofiar
a znalezieniem zwłok pozostałych.
Lokalne władze poinformowały krewnych turystów, że Nikitin był skrajnie
ubogą sierotą, bez żadnej rodziny236. Oświadczyły, że postanowiły pochować go
w mogile przygotowanej dla ich bliskich, których ciał jeszcze nie odnaleziono237.
Nikt nie wyraził sprzeciwu. Nikt nie miał siły zastanawiać się nad tym choćby
przez chwilę. Ostatnich członków wyprawy pogrzebano obok mogiły Nikitina.
Z akt osobowych zachowanych na uczelni wynika jednak, że rodzinom ofiar
przekazano nieprawdziwą informację. Wiktor Nikitin nie był sierotą. Miał
rodziców i sześcioro rodzeństwa. Żadne nie zainteresowało się jego śmiercią, nie
miało ochoty zorganizować pogrzebu, pokryć jego kosztów czy choćby
przyjechać na uroczystość.
Życiorys, który sporządził przed rozpoczęciem studiów, jest przygnębiającą
i smutną lekturą. Gdy skończył dwanaście lat, jego rodzice przeprowadzili się do
Kazachstanu, pozostawiając go w Swierdłowsku238. Nie wiadomo, dlaczego
porzucili dziecko i pod czyją opieką Wiktor przebywał przez kolejne lata. Jako
nastolatek pojechał do rodziców i zamieszkał z nimi na krótki czas, a następnie
przeniósł się do starszego brata, który również go nie chciał i wkrótce odesłał
z powrotem do Swierdłowska. Od najmłodszych lat Wiktor ciężko pracował
fizycznie, pracę godził z nauką. Okoliczności jego śmierci nie są znane. Nawet
studiujący z nim koledzy i koleżanki nie wiedzieli, co dokładnie się stało.
O jego grób prawdopodobnie nikt by nie zadbał, gdyby nie fakt, że Nikitina
pochowano tam, gdzie pochowano. Od ponad sześćdziesięciu lat na jego mogile
setki obcych ludzi stawiają znicze i kwiaty. Niektórzy błędnie zakładają, że zginął
na przełęczy, inni znają prawdę. Członkowie ekipy poszukiwawczej, którzy
każdej zimy zgarniali śnieg z nagrobków, uwzględniali w swoim rytuale również
mogiłę Wiktora. Nie potrafili wyjaśnić przyczyny, ale mieli pewność, że tak
właśnie należy postąpić.
Rozdział 12

Książka, która nigdy nie powstała

Przez większą część życia Jurij Judin pracował nad książką. Nigdy jej nie
ukończył i nie wydał. Nigdy nawet nie zaczął jej pisać. Tworzył jedynie notatki
i gromadził materiały, które z biegiem lat przybrały postać wielu teczek, pudeł
i segregatorów z trudem mieszczących się na regałach w jego mieszkaniu.
Tematem publikacji miała być tragedia na Przełęczy Diatłowa. Judin zbierał
dane od 1959 roku. Gromadził wszystkie wycinki prasowe, spisywał relacje
świadków, własnoręcznie sporządzał odpisy dokumentów. Wraz z rozwojem
technologii kolekcja poszerzyła się o nagrania wywiadów, wydruki, kserokopie,
kasety i płyty. Poświęcał sprawie każdą wolną chwilę. Czas biegł do przodu,
a Judin, jakby tego nie zauważając, żył przeszłością. Zamknięty we własnym
świecie, samotnym i smutnym, od najmłodszych lat.
Dzieciństwo miał trudne. Urodził się 19 lipca 1937 roku w niewielkiej
miejscowości Tabory w obwodzie swierdłowskim. Wkrótce wybuchła wojna,
a jego ojca Jefima powołano na front. Służył w wojskach łączności. Zginął
w 1942 podczas oblężenia Woroneża przez wojska niemieckie. Judin w ogóle go
nie pamiętał. Wspominał natomiast skrajne ubóstwo, z jakim przez długie lata
musiała borykać się jego matka Jekatierina, samotnie wychowująca trójkę dzieci
w wyjątkowo trudnych czasach. Po II wojnie światowej w ZS R R szanowano
i nagradzano bohaterów wojennych. Jednocześnie rodziny poległych traktowano
z osobliwym dystansem. Władze nie dawały rady zatroszczyć się o byt
wszystkich wojennych sierot i półsierot z prozaicznej, choć okrutnej przyczyny.
Było ich po prostu zbyt wiele.
Jurij Judin już jako dziecko musiał sobie radzić samodzielnie. Uczył się
dobrze i z wyróżnieniem ukończył szkołę średnią. W 1954 roku został przyjęty na
wydział inżynieryjno-ekonomiczny Politechniki Uralskiej. Na pierwszym roku
studiów musiał poprosić o urlop dziekański. Przyczyną była choroba, której
nabawił się w trakcie obowiązkowych praktyk przy pracach polowych. Trafił do
szpitala, gdzie jego stan znacznie się pogorszył. Z powodu koszmarnych
warunków higienicznych w placówce medycznej został zarażony dyzenterią.
Leczenie przedłużało się, a Jurij stracił cały rok akademicki.
Po powrocie na studia zainteresował się działalnością sekcji turystycznej. Tam
poznał Igora Diatłowa oraz swoich najbliższych przyjaciół, do których zaliczali
się Zina Kołmogorowa i Jurij Doroszenko. Dzięki dofinansowaniom
z politechniki wziął udział w kilku krótkich wyjazdach. Kolejne wyprawy
wyróżniały się coraz wyższym stopniem trudności, aż wreszcie Judina przyjęto
do ekipy, która obrała za cel Sajan Wschodni. W 1959 roku doświadczenie
i umiejętności pozwoliły mu dołączyć do grupy Diatłowa, pragnącej po raz
pierwszy w historii postawić stopę na zaśnieżonym szczycie Otortenu.
Jurij studiował wówczas na czwartym roku. Liczył, że w przyszłości będzie
mógł samodzielnie pokierować ekspedycją. Prestiż związany ze zdobyciem
Otortenu z pewnością pomógłby mu w realizacji ambitnych planów. Przed
wyprawą dostał w prezencie od Ziny niewielki notes. Na pierwszej stronie
umieściła dedykację: „Dla Jurija o błękitnych oczach. Prowadź w nim swój
dziennik”.
Zapiski robił nieregularnie. Dokładnie opisał wizytę w osadzie drwali.
Zrecenzował oglądane filmy. Zanotował adres Michaiła Ogniewa i ciekawe
informacje zasłyszane od spotkanych na trasie ludzi. Zainteresowała go historia
życia woźnicy Stanisława Walukiawiczusa, jego pobyt w łagrze i zwolnienie na
mocy amnestii po śmierci Stalina. Niewiele uwagi poświęcił swojej chorobie, nie
wspomniał nic o rozstaniu z grupą. Ubolewał jedynie nad stanem zaopatrzenia
aptek. Pierwsza, do której się udał, borykała się z tak potężnym niedoborem
leków, że sprzedawano je tylko dla dzieci. Dorosłych pacjentów odsyłano do
miasta, by uszczuplali zapasy tych placówek, które mogły liczyć na wyższy
przydział medykamentów239. Tymczasem paradoksalnie to właśnie
w największym mieście, w Swierdłowsku, od kilku tygodni Judin nie był w stanie
skompletować wyposażenia apteczki na wyprawę.
Do Swierdłowska powrócił 1 lutego, prawdopodobnie ostatniego dnia życia
swoich przyjaciół, których pożegnał w środku uralskiej tajgi. Ferie zimowe
spędził u matki, w miejscowości Tabory, nieświadomy wydarzeń, jakie
rozgrywały się na uczelni.
Po powrocie zastał panikę i kompletny chaos. Atmosfera była bardzo napięta,
wszyscy zadawali mnóstwo pytań. W sekcji turystycznej prowadzono
całodobowy dyżur telefoniczny. Napięcie sięgało zenitu. Judin chciał dołączyć do
ekipy ratunkowej, lecz zanim zdążył zrealizować swój plan, na uczelnię dotarła
wstrząsająca wiadomość. Znaleziono zwłoki kilkorga turystów z grupy Diatłowa.

Kartki z prywatnego dziennika Jurija Judina

Jedynego ocalałego prokuratura zaangażowała do współpracy od początku


śledztwa. W pierwszych dniach marca wezwano go do Iwdela i poproszono
o rozpoznanie rzeczy kolegów, dostarczonych z miejsca tragedii. Judin wykonał
zadanie, wskazując prokuratorowi przedmiot, który z pewnością nie należał do
żadnego z uczestników wyprawy. Była to onuca, wykorzystywana jako ocieplenie
butów wojskowych, popularna wśród żołnierzy i powszechnie przez nich
używana240. Została znaleziona w pobliżu cedru241.
Śledczy zignorowali znalezisko, prokurator nie wymienił onucy w protokole
rozpoznania rzeczy osobistych ofiar. Skoncentrował uwagę na pile do drewna.
Judin nie był w stanie wskazać jej właściciela, założono zatem, że mogła być
narzędziem zbrodni porzuconym przez sprawców. Przedmioty przewieziono do
Swierdłowska, gdzie kontynuowano rozpoznanie z udziałem rodzin i znajomych
turystów. Wówczas okazało się, że Nikołaj Thibeaux-Brignolle pożyczył piłę od
jednego z kolegów i że nie ma ona żadnego związku z tragedią242.
15 kwietnia 1959 roku Judina przesłuchał prokurator nazwiskiem Romanow,
uzyskując podstawowe informacje o przebiegu wyprawy i jej uczestnikach.
Jednak nie zapytał Jurija ani o onucę, ani o jego podejrzenia związane
z przyczyną śmierci przyjaciół. W toku śledztwa Judin wielokrotnie rozmawiał
z Iwanowem. Polubili się. Prokurator poprosił go o pomoc w identyfikacji
niektórych ciał. Czynności dochodzeniowe były dla Jurija niezwykle trudne. Miał
wyrzuty sumienia, że odłączył się od wyprawy. Podzielił się nimi z Iwanowem
i w odpowiedzi usłyszał zdanie, które zapamiętał do końca życia: „Byłbyś
dziesiątą ofiarą”.
Przed zamknięciem śledztwa wezwał go do siebie Andriej Kirilenko243. Nie
wyjaśnił przyczyny. Judin przyznawał, że drżał ze strachu przed potęgą władzy
swierdłowskiego pierwszego sekretarza i przed nieznanym czekającym w jego
gabinecie. Okazało się, że Kirilenko nie zamierza go przesłuchiwać i niczego nie
oczekuje. Zainteresował się po prostu jedynym ocalałym z wyprawy. Wizyta
miała charakter osobliwego spotkania towarzyskiego zakończonego
niespodziewaną czułością gospodarza, który na pożegnanie przytulił
zaskoczonego studenta.
Judin niejednokrotnie wzbudzał w ludziach osobliwe emocje. Gdy
w 1960 roku stanął na czele wyprawy turystycznej po Uralu, towarzysze uważali
go za wybrańca losu, swoistą maskotkę na szczęście, automatycznie gwarantującą
powodzenie ekspedycji. Trzy lata później Jurij z grupą znajomych z politechniki
złamał oficjalny zakaz i udał się na miejsce tragedii. Do skały w pobliżu miejsca
ostatniego obozu ekipy Diatłowa przymocował tablicę pamiątkową z napisem
„Było ich dziewięcioro”. Wyryto na niej nazwiska ofiar tragedii i prawdopodobną
datę ich śmierci.
Po studiach Judin aktywnie działał w klubach turystycznych. W 1965 roku
założył własny, któremu nadał nazwę Polus. Jako przewodnik lub kierownik
wypraw oprowadzał turystów po Uralu oraz organizował liczne ekspedycje do
interesujących obiektów i parków krajobrazowych. W 1971 roku w nagrodę za
osiągnięcia zawodowe przyznano mu trzypokojowe mieszkanie, do którego
sprowadził matkę. Cztery lata później staruszka zmarła, a Jurij został sam. Nigdy
nie założył rodziny. Przez czterdzieści jeden lat pracował w tej samej fabryce.
Przez dłuższy czas jako zastępca dyrektora finansowego, za co w 1988 roku
przyznano mu tytuł Weterana Pracy.
Choć uniknął śmierci na stoku góry 1079, resztę życia spędził przykuty do niej
emocjonalnym łańcuchem. Cały wolny czas poświęcał badaniu tragedii.
Wyjaśnienie jej okoliczności uznał za swój moralny obowiązek. W jednym
z wywiadów powiedział, że gdyby mógł zadać Bogu jedno pytanie, brzmiałoby
ono: „Co się stało na Przełęczy Diatłowa?”244. Utrzymywał bliskie relacje
z rodzicami i rodzeństwem zmarłych przyjaciół; przez długie lata ojciec Igora
traktował go niemal jak własnego syna. O ofiarach tragedii mówił: „Każdego dnia
o nich myślę. Codziennie. W snach widzę ich żywych”245.
Kilkukrotnie odwiedzał przełęcz, próbując odtworzyć krok po kroku trasę,
którą turyści przebyli w 1959 roku. Dziennikarzy zapewniał: „Moją powinnością
jest rozwiązać zagadkę i dopóki żyję, zrobię w tej sprawie wszystko, co w mojej
mocy”246. Dlatego nieustannie studiował materiały, które udało mu się
zgromadzić. Pół żartem, pół serio porównywał swoje archiwum do myśli
zaprzątających mu głowę: cytaty, strzępki, notatki, ślady przeszłości… Wszystko
związane w jeden wielki supeł, którego nie sposób rozwikłać. Im bardziej Judin
starał się rozplątać ów węzeł, tym bardziej ten zaciskał się na jego dłoniach.
Zanim się obejrzał, utworzyli jedną całość. Jurij został przywiązany do Przełęczy
Diatłowa. Już nie był jej badaczem, ale więźniem.
Należał do grona nielicznych, którym pozwolono przeczytać akta śledcze
w czasach, gdy dokumenty były jeszcze niejawne. Lektura utwierdziła go
w przekonaniu, że przyczyny śmierci kolegów należy szukać w sytuacji
niestandardowej, niepodobnej do typowych górskich wypadków. Z okazji
pięćdziesięciolecia tragedii wygłosił referat, w którym odniósł się do
dochodzenia: „Śledztwo nadzorowała prokuratura generalna. Wysyłano
z Moskwy telegramy kontrolne. Chruszczow się nim zajmował. I to właśnie
śledztwo nie ma sygnatury, tylko kartę tytułową. Czytałem te akta, chwała Bogu
pozwolono mi. […] W aktach sprawy napisano: śledztwo rozpoczęto 6 lutego,
zakończono 28 maja. […] Zrozumcie, gdyby to była lawina, to wszyscy
bylibyśmy usatysfakcjonowani i nie musielibyśmy się spotykać w tej sprawie po
pięćdziesięciu latach. Po co fatygować Kirilenkę, gdyby to była lawina? Po co
w takim wypadku sprawą zajmowałby się komitet obwodowy partii?”247.
W latach 2010–2013 Judin wziął udział w czterech filmach dokumentalnych
poświęconych tragedii. Współpraca z dziennikarzami i najmłodszym pokoleniem
internautów, częstokroć przejawiającym niezdrową fascynację zagadką śmierci
turystów, była dla niego skomplikowana i przykra. Większość badaczy wciąż
zadawała te same pytania. Wielu rozpoczynało pracę nad swoimi artykułami
właśnie od wizyty u niego, w związku z czym musiał nieustannie powracać do
referowania wydarzeń, choć w internecie można było znaleźć informacje o nich
w ciągu kilku sekund.

Jurij Judin w drodze na Przełęcz Diatłowa. Fotografia z 2009 roku

Odwiedzali go liczni blogerzy, vlogerzy, scenarzyści filmów dokumentalnych


i fabularnych, dziennikarze pracujący zarówno w redakcjach czasopism
naukowych, jak i w tych poświęconych magii. Aż wreszcie Jurij odmówił
przyjmowania tych ostatnich i udzielania im komentarzy. Pseudonauka i teorie
spiskowe nadzwyczaj męczyły go i irytowały. Niestety, od pierwszej dekady
XXI wieku rosyjskie media zalała fala hipotez stworzonych przez badaczy zjawisk
paranormalnych. Judin z przerażeniem i niesmakiem natrafiał na coraz to
liczniejsze artykuły, według których jego przyjaciele zginęli z rąk wszelkiej maści
sił nieczystych lub nieznanych zoologii istot, rzekomo widywanych w uralskiej
tajdze. Ludzie przedstawiający się jako „łowcy Yeti” publikowali niewyraźne lub
uszkodzone fotografie z wyprawy Diatłowa, dopatrując się w rozmazanych
pikselach tego, czego chcieli dowieść. W niektórych publikacjach przytaczano
wyrwane z kontekstu wypowiedzi Judina, nadając im niezamierzone znaczenia.
W innych manipulowano faktami, sugerując, że wszyscy badacze tragedii (w tym
jedyny ocalały z wyprawy) nie są w stanie wyjaśnić śmierci turystów racjonalnie,
zatem najrozsądniejszym wyjściem jest przychylenie się do spektakularnej
hipotezy autora.
Nazwisko Judina coraz częściej pojawiało się w mediach obok słów takich jak
„biesy”, „Yeti”, „kosmici”, „zaklęcia” i „duchy”. On nie był w stanie tego
kontrolować ani powstrzymać. W konsekwencji coraz więcej osób zastanawiało
się nad jego wiarygodnością. Vikram Weet, scenarzysta horroru Tragedia na
Przełęczy Diatłowa, poszedł nawet o krok dalej i umieścił wzorowaną na Juriju
postać w szpitalu psychiatrycznym. Niefortunnym zbiegiem okoliczności dwa
miesiące po premierze Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa zorganizowała zbiórkę
na leczenie Judina248. Jej celem było zgromadzenie sześćdziesięciu tysięcy rubli
na operację mogącą rozwiązać kłopoty z krążeniem. Niestety, rosnąca
popularność horroru (z niewiadomych przyczyn odbieranego przez wielu widzów
jako film dokumentalny) sugerowała chorobę innej natury.
Operacja nigdy się nie odbyła. 27 kwietnia 2013 roku Judin zmarł na serce we
śnie. Ostatnią rozmowę przeprowadził z pisarzem Aleksandrem Archipowem,
o szczegółach książki tego ostatniego o wyprawie na Otorten. Przedstawiciele
Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa skomentowali śmierć Judina następująco: „Do
ostatniej chwili próbował poznać przyczynę tragedii z czasów swojej młodości.
Tragedii, która na zawsze zmieniła jego życie”249. Pogrzeb odbył się 4 maja
2013 roku. Zgodnie z życzeniem zmarłego pochowano go na Cmentarzu
Michajłowskim w Jekaterynburgu, obok grobów ofiar tragedii.
Ogromne archiwum Judina trafiło po jego śmierci do fundacji. Wśród
pamiątek znalazł się także pluszowy miś, którego Jurij otrzymał na pożegnanie od
Ludmiły Dubininy, oraz dziennik prowadzony podczas wyprawy. Przez długie
lata niepokazywany nikomu. W 2012 roku, kiedy choroba serca dawała już
o sobie znać, Judin wyrwał z niego i zniszczył kilka kartek, które uznał za zbyt
prywatne. Resztę pozostawił fundacji, wyraziwszy zgodę na udostępnienie treści.
Był jedynym badaczem tragedii, który przeprowadzał eksperymenty dotyczące
mrozu i pierwszych oznak wyziębienia na samym sobie. Ku przerażeniu
dziennikarzy i znajomych, którzy nie byli w stanie powstrzymać go przed
niebezpiecznymi praktykami, chodził bez butów po lodzie i kamieniach na
trzaskającym mrozie. Bez rękawiczek, skostniałymi z zimna dłońmi próbował
zapalać zapałki. W ciemnościach wchodził na drzewa, ciągał po ziemi choinki.
Nie zważał na nic, nikogo nie słuchał. Wszystko musiał sprawdzić osobiście
i zmierzyć czas potrzebny na wykonanie danej czynności. Dlatego wśród jego
zapisków znaleziono wiele ciekawych spostrzeżeń odnoszących się do
szczegółów śledztwa i miejsca tragedii. Także pytań, których nikt przed nim sobie
nie zadał. Jurij zastanawiał się między innymi nad konsekwencjami marszu od
namiotu do cedru: „Stopy bez skaleczeń, niepościerane do krwi, nawet skarpetki
całe. A przecież przeszli po śniegu i kamieniach ponad półtora kilometra!”.
Do kogo należała ta nieszczęsna onuca i skąd się wzięła pod cedrem? Kto był
w namiocie w czasie między tragedią a przybyciem ekipy poszukiwawczej,
ponieważ zniszczenie kijka do nart i oskrobanie jego końca na kształt dzidy było
tak niedorzeczne, że nie mogli tego zrobić turyści? A śnieg? Znalezione na stoku
ciała ofiar leżały pod maksymalnie trzydziestopięciocentymetrową warstwą
śniegu. Jak to się stało, że kawałek dalej, w jarze, napadało go aż dwa i pół
metra?
Materiały śledcze analizował niezwykle skrupulatnie. Odkrył w nich wiele
sprzeczności. W jego archiwum znalazły się również notatki z rozmów, jakie
przeprowadził z naukowcami i specjalistami z różnych dziedzin. Jedną z nich
chętnie cytowały rosyjskie media: „Naukowiec, żołnierz wojsk rakietowych
Rauszenbach powiedział, że wyjaśnienia trzeba szukać w ministerstwie obrony,
głównym urzędzie wojsk rakietowych strategicznego przeznaczenia”250.
Judin uważał, że tragedia na przełęczy była wynikiem wypadku na poligonie.
Był przekonany, że przed przybyciem na miejsce ekipy poszukiwawczej na stoku
góry 1079 byli obcy ludzie, którzy dotykali zmarłych, przesuwali ich ciała
i przedmioty, usuwali dowody i zmieniali istotne dla późniejszego dochodzenia
szczegóły. Ślady ich bytności zaciemniły prawdziwy obraz tragedii
i najprawdopodobniej właśnie temu służyły.
O tym właśnie chciał napisać książkę, czego nie zrobił nigdy, ponieważ
brakowało mu dowodów. W 2015 roku Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa wydała
poświęconą Judinowi publikację. Zatytułowano ją Historia jednego życia.
Rozdział 13

Czas, ludzie i słowa

Dlaczego tragedia na Przełęczy Diatłowa, którą zajmuje się tylu dziennikarzy


śledczych, nie została jeszcze w pełni wyjaśniona? Dlaczego tak wiele pytań nie
doczekało się odpowiedzi, a przeanalizowanie prostych rzeczy (na przykład karier
zawodowych ofiar) ciągnie się od trzydziestu lat? Przyczyną są radzieckie
archiwa. Część zbiorów przestała istnieć w czasach pierestrojki, kiedy nagminnie
niszczono akta i dokumenty, głównie z okresu rządów Stalina i Chruszczowa.
Niektóre pozostają tajne do dziś. Lektura pozostałych przysparza trudności. Wiele
sporządzono w rękopisie, ołówkiem, pismem, którego czytelność pozostawia
wiele do życzenia. Papier pożółkł. Na inne wylała się kawa lub herbata, co
uniemożliwia ich odczytanie. Niektóre lepią się od brudu w stopniu tak
porażającym, jak gdyby do sprawowania pieczy nad dokumentacją specjalnie
wybrano największą fleję w okolicy. Kartki często łączono kawałkiem tasiemki,
ale nikt nie patrzył, gdzie przykłada dziurkacz. Luki mogły powstać akurat tam,
gdzie zapisano kluczową informację, na przykład datę lub liczbę. W ramach
oszczędności papieru kilka krótkich dokumentów sporządzano na jednej kartce.
Następnie cięto ją w poprzek nożyczkami i w takiej formie włączano do akt, bez
uprzedniego sprawdzenia, czy nie uszkodzono kawałka tekstu. Na maszynopisach
mazano, kreślono i tworzono nowe notatki.
Niektóre archiwa i lokalizacje niezwykle trudno zbadać, ponieważ nie można
się do nich dostać. Do Oziorska, gdzie mieszkali pracujący w Majaku Jurij
Kriwoniszczenko i Nikołaj Thibeaux-Brignolle, do dziś nie można wjechać bez
specjalnej przepustki.
Poważnym wyzwaniem są częste zmiany nazw poszczególnych miast, ulic,
placówek i instytucji. Ta praktyka dotyczyła praktycznie wszystkich ważnych
obiektów państwowych. Instytut 3394 w Moskwie, zatrudniający Aleksandra
Kolewatowa, funkcjonował pod kilkunastoma różnymi mianami oficjalnymi
i dodatkowo określeniami zwyczajowymi. Od każdego tworzono skrót. Innym
tajnym obiektom w ogóle nie nadawano nazw, ale numery identyfikacyjne,
z założenia mające wprowadzać w błąd osoby postronne. Kostnica numer 240,
gdzie przeprowadzono sekcję zwłok ofiar, była jedyną tego typu placówką
w regionie, a nie jedną z dwustu czterdziestu podobnych. Nazwa osady
Czterdziesty Pierwszy Odcinek, gdzie nocowali turyści, sugerowała istnienie
innych w najbliższej okolicy i nijak nie przywodziła na myśl podobozu Iwdel-
łagu dla więźniów politycznych.
Zmiany nazw i możliwość różnych zapisów każdej z nich uczyniły
przeszukiwanie materiałów źródłowych nieprawdopodobnie trudnym. Większość
zbiorów nie została skomputeryzowana, więc nie da się przeprowadzić
elektronicznego wyszukiwania za pomocą słów kluczowych. W praktyce oznacza
to żmudne przedzieranie się przez stosy dokumentów. Niektóre zbiory archiwalne
łączono, a następnie rozdzielano, przewożąc w miejsca znacznie oddalone od
pierwotnego. Historycy i dziennikarze śledczy pracujący w archiwach ZS R R nie
mogą mieć pewności, czy dokument zaginął, został zniszczony, źle oznaczony,
przeniesiony gdzieś indziej, utajniony, czy po prostu przez nich przeoczony, o co
naprawdę nietrudno w tym chaosie. Ich praca przypomina układanie ogromnych
puzzli, których elementy rozsiano po całym terenie byłego ZS R R . Na dodatek
wiele z nich zaginęło, a niektóre są nieosiągalne, z najprzeróżniejszych powodów.
Do mylącego badaczy nazewnictwa obiektów, miejscowości i instytucji należy
doliczyć problematyczne określanie odległości. W kraju dwukrotnie większym od
Europy panowała w tej kwestii iście ułańska fantazja. Na przykład pracownicy
służb specjalnych donosili, że „blisko Przełęczy Diatłowa” zamieszkuje lud
Mansów, a jar, gdzie znaleziono ciała czworga ofiar, znajduje się „blisko cedru”.
Owo „blisko” oznaczało osiemdziesiąt kilometrów w pierwszym przypadku, zaś
siedemdziesiąt pięć metrów w drugim. Rosjanie są jedynym narodem na świecie
odczytującym powyższe określenia intuicyjnie i poprawnie. Żaden
z zagranicznych dziennikarzy, historyków ani ich tłumaczy nie wpadłby na to, że
szczątków radzieckiego samolotu rdzewiejącego w trawie „tuż przy” Przełęczy
Diatłowa należy szukać trzydzieści kilometrów dalej.
W trakcie zimnej wojny gruntownie przemyślana metodologia
dezinformującego nazewnictwa i pomiarów miała utrudnić lub wręcz
uniemożliwić pracę obcym wywiadom. Cóż dałoby agentom przechwycenie
i deszyfracja meldunku o treści: „Iwan jest w latarni morskiej”? Co mieliby
począć z taką nowiną i na jakiej podstawie odgadnąć, że to zwyczajowa nazwa
zakładu atomowego oddalonego o ponad tysiąc kilometrów od najbliższego
morza? Nikt nie potrafiłby nawet ocenić, czy meldunek ma znaczenie militarne,
czy jest tylko jedną z setek nieprawdziwych informacji wymyślonych przez
kontrwywiad i celowo nadanych prostym do złamania szyfrem tylko po to, aby
zmylić przeciwnika. Ta taktyka działała znakomicie i skutecznie dezinformuje do
dziś. Jednak obecnie jej ofiarami padają nie obcy szpiedzy, ale każdy, kto pragnie
dotrzeć do chronionych przed laty informacji lub zrozumieć kulisy wydarzeń
rozgrywających się w ZS R R . Dlatego wszyscy badacze tragedii mierzyli się
z podobnymi wyzwaniami. Co oznacza „P/ja № 21”? Jak należy rozumieć zapis
„R-5M X-280,7”? Gdzie znajduje się obiekt „G. 716(a)” i cóż to jest, na litość?
Pierwsze działania mające na celu ustalenie przebiegu tragedii na przełęczy
podjęły rodziny i przyjaciele ofiar w marcu 1959 roku. Pierwsza książka
o wydarzeniach, zatytułowana Wysszej katiegorii trudnosti [Trudność wyższej
kategorii] ukazała się siedem lat później. Jej autorem był Jurij Jarowoj,
debiutujący na rynku literackim dziennikarz swierdłowskiej gazety. W 1959 roku
brał udział w poszukiwaniach turystów. 27 lutego prokurator Tiempałow powołał
go na świadka podczas sporządzania oględzin miejsca tragedii251. Jarowoj nie
miał dostępu do dokumentów śledczych, więc polegał głównie na własnej
wyobraźni. W barwny sposób opisał błądzących w zaspach turystów, niebawem
zastąpionych przez członków ekspedycji ratunkowej. W jego powieści przyczyną
tragedii były trudne warunki pogodowe i brak umiejętności współpracy.
Odpowiedzialność ponosił kierownik grupy, czarny charakter, kozioł ofiarny
i jedyny zmarły. Los pozostałych bohaterów, cudem ocalałych, pozwolił na
optymistyczne zakończenie. Taka wizja wzbudziła wśród krewnych ofiar
ambiwalentne uczucia, za to została pozytywnie przyjęta przez Związek Pisarzy
ZS R R i doczekała się wielu pochlebnych recenzji. Choć siermiężna, miała walor
edukacyjny: nie zniechęcała młodych ludzi do uprawiania turystyki
i przypominała o konieczności współpracy z towarzyszami. Ucinała plotki, nie
pozostawiała przestrzeni na pytania, gdyż winny został odnaleziony i ukarany
przez siły przyrody (nietypowa metafora wszechobecnych macek wymiaru
sprawiedliwości). Publikacja w znaczący sposób przyczyniła się do popularyzacji
tragedii w Związku Radzieckim.
Problem polegał na tym, że czytelnikom nie wyjaśniono, co dokładnie oznacza
określenie „powieść oparta na faktach” oraz które przedstawione w dziele
wydarzenia nimi nie są. Z tego powodu poczytna w latach sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych lektura wytworzyła fałszywy obraz wydarzeń. Wielu
czytelników Jarowoja nie miało pojęcia, że na Przełęczy Diatłowa zginęli
wszyscy turyści. Przyjęło się przekonanie, że odpowiedzialność za wypadek
spoczywa na kierowniku ekspedycji. Musiało minąć wiele lat, zanim rosyjscy
czytelnicy sięgnęli do publikacji bazujących na aktach śledczych
i porządkujących fakty.
W pierwszych dekadach po tragedii największą wiedzę o wydarzeniu mieli
mieszkańcy Swierdłowska i jego najbliższych okolic. Lokalna prasa często
przypominała o Przełęczy Diatłowa. Z dziennikarzami chętnie rozmawiał
Władimir Korotajew, jednak większość jego sarkastycznych i ciętych wypowiedzi
nie nadawała się do druku. Soczyste cytaty trafiały na biurko redakcyjnego
mistrza pióra wyposażonego w bogaty pakiet cywilizowanych synonimów, który
doprowadzał je do porządku. Wkrótce sprawa żyła już własnym życiem, a ludzie
przestali szukać odpowiedzi na dręczące ich pytania w ocenzurowanych mediach.
Tworzyli własne hipotezy, utkane ze strzępków krążących po mieście informacji.
Zanim odtajniono akta, nie udało się zweryfikować, która z owych wersji jest
prawdziwa. Do czasu publikacji artykułu prokuratora Iwanowa panowało dość
powszechne przekonanie, że wszyscy turyści zmarli z powodu hipotermii. Wielu
stało na stanowisku, że grupa Diatłowa zginęła w wyniku ataku dzikich zwierząt.
Zakładali, że paniczną ucieczkę z namiotu spowodowały odgłosy zbliżającej się
napaści lub wycie wilków. Ognisko pod cedrem, o którym opowiadali członkowie
ekipy poszukiwawczej, potraktowano jako nieudaną próbę odstraszenia
drapieżników. Inni, którzy słyszeli coś o rozświetlonych obiektach, sugerowali, że
to meteoryty wystraszyły turystów. Część stała na stanowisku, że uralskie wojsko
popełniło potworną pomyłkę. Mówiono o awarii jednej z rakiet regularnie
latających nad Uralem. Mieszkańcy miejscowości leżących najbliżej tego pasma
byli pewni, że to właśnie awaria rakiety stanowiła przyczynę tragedii, co
wnioskowali głównie z faktu zamknięcia śledztwa podejrzanie szybko i bez
żadnej sensownej konkluzji. Szczerze współczuli rodzinom ofiar, wychodząc
z założenia, że prędzej słońce zacznie świecić w nocy, niż ktokolwiek przyzna się
do tak tragicznego w skutkach błędu. Czy partia miałaby ochotę publicznie
ogłosić, że na skutek awarii rakiety niechcący zabito syna wojskowego inżyniera
w stopniu generała i córkę asystentki konstruktora rakiet, którzy udali się na
wycieczkę z okazji zjazdu partii całym sercem popierającej rakietowe testy? Jak
można wierzyć, że ktoś o tym powie, skoro nawet redaktor naczelny lokalnej
gazety został zwolniony z pracy za malutki artykulik o próbach broni nad
Uralem?
Uczestnicy marcowych pogrzebów zwrócili uwagę na dziwnie tajemnicze
pochówki zmarłych, których ciała odnaleziono w maju. Dowiedzieli się, że
krewnym nie okazano zwłok do identyfikacji. Doszli do wniosku, że sprawa ma
jakieś drugie dno. Wątpili, że turyści tak po prostu zamarzli. Zastanawiano się,
czy nie zostali zabici przez uciekinierów z łagru. Dopuszczano również, że grupa
mogła być wzięta za zbiegłych łagierników i zginęła z rąk wojska szukającego
więźniów w tajdze. Niektórzy uważali, że turyści przypadkiem stali się
niechcianymi świadkami tajnej operacji wojskowej, co przypłacili życiem. Nie
wykluczali tragicznego w skutkach konfliktu z pracownikami służby leśnej.
Opuszczona osada ekspedycji geologicznej, którą odwiedziła grupa Diatłowa,
budziła skojarzenia z uralskim złotem, pożądanym i wyzwalającym w ludziach
dzikie instynkty. Z krążących po Swierdłowsku plotek wynikało, że turyści
dysponowali mapą z naniesioną lokalizacją złóż cennego kruszcu. Zastanawiano
się, czy zabójstwo członków ekspedycji nie było podyktowane chęcią odebrania
im mapy lub złota. Rosjanie, którzy mieli na pieńku z Mansami, najczęściej
z powodu kłopotliwych negocjacji handlowych, chętnie i głośno obwiniali
właśnie ich.
Do lat dziewięćdziesiątych tragedia na przełęczy często powracała
w rozmowach i publikacjach. Powstało wiele hipotez, których nie dało się
wówczas zweryfikować. Wiele osób zainteresowało się najstarszym uczestnikiem
wyprawy. Podejrzewano, że turyści nie zostali zabici na skutek ataku obcych
agresorów, ale że morderca wyruszył na Otorten wspólnie z ofiarami. Mieszkańcy
Swierdłowska dobrze wiedzieli, że w ich mieście działa instytut farmaceutyczny
produkujący bliżej nieznane środki wspomagające sportowców w trakcie
wytężonego wysiłku fizycznego, które dziś najprawdopodobniej zostałyby
nazwane dopingiem. Zastanawiali się, czy młodzi turyści nie padli ich ofiarą.
Rozważano również motyw zemsty na ojcu Ludmiły, traktując jej wcześniejsze
postrzelenie nie jak wypadek, ale jak ostrzeżenie. Niektórym nie dawały spokoju
miejsca pracy kilku ofiar. Zaczęto zastanawiać się, czy grupa weszła na tajny
poligon, czy może „przyniosła poligon ze sobą”, aby przeprowadzić testy
i eksperymenty na odludziu.
Rejon tragedii dokładnie spenetrowało kilka ekspedycji. Zlokalizowano
miejsca, o których opowiadała ekipa poszukiwawcza. Znaleziono liczne
przedmioty porzucone przez ratowników. Zbadano pominięty przez prokuratora
zachodni stok góry 1079 i zauważono sporo potężnych wyrw i dziur w ziemi. Ich
pochodzenia nikt nie potrafił wyjaśnić. Okazało się, że w okolicy Przełęczy
Diatłowa nie działają kompasy. Przez długie lata powracano do tej sprawy,
próbując zrozumieć przyczynę nietypowego zjawiska. Ostatecznie wyjaśnił je
docent Andriej Korolow, prowadzący badania na Uralu ze studentami wydziału
geografii. Za przyczynę uznał złoża rud metali, które wywołują anomalię
magnetyczną nie tylko w pobliżu Przełęczy Diatłowa, ale również w wielu innych
miejscach uralskich gór252.
Nowy kierunek w badaniach tragedii wytyczył artykuł Iwanowa. Dziennikarze
rozmawiali i z prokuratorem, i z innymi osobami współpracującymi z nim
w 1959 roku. Niestety, w ciągu następnych dziewiętnastu lat tylko garstka osób
zapoznała się z aktami śledczymi. Jednocześnie powstało wiele publikacji często
zawierających nieprawdziwe informacje.
Niemniej analiza akt zaprowadziła porządek w tym chaosie i pozwoliła
odnieść się do sformułowanych wcześniej hipotez. Największą przeszkodą
w badaniu okoliczności tragedii okazał się czas. Wielu świadków już nie żyło,
inni byli w podeszłym wieku. Pamiętali ludzi, sceny, obrazy, swoje myśli
i odczucia, ale nie byli w stanie przypomnieć sobie wszystkich nazwisk, dat ani
tym bardziej godzin poszczególnych wydarzeń. Dziennikarze pragnęli dotrzeć
przede wszystkim do Borysa Wozrożdiennego, który przeprowadzał sekcje zwłok
ofiar. Niestety okazało się, że zmarł, zanim udało się z nim porozmawiać. Jego
córka nie potrafiła pomóc, gdyż zobowiązany do milczenia lekarz o sprawie nie
opowiadał.
Akta śledcze nie rozwiewały wszystkich wątpliwości. Wręcz przeciwnie: ich
lektura rodziła kolejne. Nigdy nie udało się wyjaśnić, dlaczego znajduje się
w nich dokument opisany jako „Kopia dziennika Kołmogorowej”253, którego
treść jest zupełnie inna niż dziennika prowadzonego przez Zinę i oddanego jej
krewnym przez prokuraturę. Wielu badaczy tragedii dziwiło się, że dziennik z akt
zawiera opisy wydarzeń, które w ogóle nie miały miejsca w trakcie wyprawy.
Najbardziej jaskrawym przykładem jest notatka z 30 stycznia omawiająca
świętowanie urodzin Aleksandra Kolewatowa254, urodzonego 16 listopada,
o czym członkowie grupy wiedzieli doskonale.
Akta dokładnie zbadali prokuratorzy specjalizujący się w sprawach
kryminalnych. Nie mieli wątpliwości, że śledztwo nie zakończyło się
w normalnym trybie, ale jak nożem uciął, w niedorzecznym momencie. Działania
Iwanowa, do pewnego momentu układające się w logiczną całość, nagle zostały
przerwane, a dochodzenie zamknięto. Stało się to, zanim jeszcze prokurator
zdążył wykonać zaplanowane czynności, na przykład ponowne oględziny miejsca
tragedii późną wiosną, po stopnieniu śniegu, w celu znalezienia przedmiotów
mogących mieć związek ze śmiercią turystów. Śledztwo podsumowano
wnioskiem o „potężnej sile”, którego nie sposób potraktować poważnie.
Najdziwniejsze było jednak to, że zgodnie z dokumentami z akt, dochodzenie
kontrolował Leonid Urakow255, zastępca Głównego Prokuratora ZS R R , który
korespondował z prokuraturą obwodową i przyjeżdżał w tej sprawie do
Swierdłowska. Jak to się stało, że śledztwo koordynowane przez tak ważną osobę
zakończyło się tak bezsensowną konkluzją, a Iwanow nie został za to ukarany,
zwolniony lub zdegradowany? Nie wiadomo. Rażąca dysproporcja pomiędzy
powagą organu monitorującego dochodzenie a wnioskiem mówiącym o „potężnej
sile” zaskoczyła prokuratorów. Zapewniali, że byłoby im trudno w to uwierzyć,
gdyby nie fakt, że widzieli dokumenty na własne oczy. Wiele wskazuje na to, że
Leonid Urakow nie zgłosił jakichkolwiek zastrzeżeń ani do dochodzenia, ani do
prokuratora, czego najlepszym dowodem jest awans Iwanowa trzy lata po
tragedii – na stanowisko naczelnika.
Specjaliści medycyny sądowej, którzy skrupulatnie przestudiowali protokoły
sekcji i porównali je z fotografiami ciał na stoku oraz innymi dokumentami z akt
śledczych, zwrócili uwagę, że rozkład plam opadowych u czterech ofiar jest
niezgody z pozycjami, w jakich znaleziono ich zwłoki[8]. Wielu sugerowało, że
zawarte w autopsji informacje pozwalają wnioskować, iż u kilku ofiar
zdiagnozowano poparzenia górnych dróg oddechowych o nieznanej przyczynie.
Dziwili się, że w aktach brak wyników badań dodatkowych, które powinny zostać
przeprowadzone dla wyjaśnienia, między innymi, czym dokładnie była
zamarznięta szara piana zaobserwowana na twarzy Doroszenki, owa wydzielina
z nosa i gardła zmarłego. Brakowało danych, na podstawie których mogliby
ustalić szczegóły. Lekarz, który jako jeden z pierwszych omawiał poparzenia
górnych dróg oddechowych, po wielu latach mozolnej pracy napisał z otchłani
czarnej rozpaczy list do Władimira Putina. Prosił o przeprowadzenie badań
roślinności i gleby na miejscu tragedii.
Przez lata dziennikarze rozmawiali z praktycznie każdym żyjącym jeszcze
świadkiem, do którego udało im się dotrzeć, dzięki czemu uzupełniali wiedzę
o wydarzeniach na Przełęczy Diatłowa o nowe szczegóły i potwierdzali uzyskane
wcześniej informacje u kolejnych źródeł. Dwóch świadków sprawiało kłopot.
Treść ich relacji nie pozwalała przejść obojętnie, ale nigdy nie została
potwierdzona. Pierwszym był żołnierz. Przysięgał, że dotarł na miejsce tragedii
przed ekipą poszukiwawczą. Powiedział, że w połowie lutego, wraz z grupą
innych wojskowych, został przetransportowany na przełęcz śmigłowcem.
Wszystkim wręczono miotły i wydano dwa rozkazy: zabrać z namiotu dziennik
z notatkami Kolewatowa i zamieść swoje ślady po wykonaniu polecenia.
Twierdził, że druga grupa żołnierzy pracowała na stoku, przy cedrze i opodal jaru.
Nie znał przydzielonych jej zadań, ponieważ jego ekipie zabroniono się zbliżać
i nakazano poruszać wyłącznie przy namiocie. Drugim świadkiem była Pelagia
Sołter, w 1959 roku pielęgniarka w kostnicy numer 240. Napisała list do Jurija
Judina. Twierdziła, że z miejsca tragedii do kostnicy przywieziono zwłoki
jedenastu, nie zaś dziewięciu ludzi. Do końca życia zapewniała, że na przełęczy
zginęło jedenaście osób, w tym trzy kobiety. Niestety, lekarz, który według jej
słów widział jedenaście ciał, już nie żył. Historia pielęgniarki zainspirowała
autorów scenariusza jednego z filmów fabularnych o Przełęczy Diatłowa.
Zimna wojna, tocząca się w tle tragedii, była asumptem do powstania wielu
spektakularnych i dziwacznych hipotez wzbudzających ogromny opór
historyków. A także wielokrotnych apeli badaczy, aby trzymać się faktów, gdyż
ich ignorowanie nie tylko nie przybliża do prawdy, ale wręcz dezinformuje
i wywołuje niepotrzebne zamieszanie. Największe debaty na ten temat odbyły się
przy okazji publikacji książki Aleksieja Rakitina zatytułowanej Pieriewał
Diatłowa [Przełęcz Diatłowa]. Autor sugerował, że trzy ofiary pracowały dla
KGB , zaś Kriwoniszczenko współpracował z amerykańskim wywiadem. Z jego
przedstawicielami miał spotkać się na Uralu, aby przekazać im napromieniowane
ubrania potwierdzające katastrofę w Majaku. Rakitin stał na stanowisku, że grupa
Diatłowa została zamordowana przy okazji wspomnianego spotkania256.
Rzecz wywołała ogromne emocje, choć historycy bezskutecznie apelowali
o ich powstrzymanie. Za nierealną uznali wizję amerykańskich szpiegów
spacerujących po terenach wojskowych w czasach, gdy dokładna mapa Uralu
była nieosiągalna nawet dla radzieckiej prokuratury. Iwanow pracował na mapie
geologicznej z 1941 roku, w skali tak niedorzecznej, że potrzebne obiekty sam
dorysowywał ołówkiem257. Podobnie ocenili prawdopodobieństwo nawiązania
współpracy z Kriwoniszczenką, mieszkającym w mieście fortecy, zamkniętym
przed niepowołanymi osobami do dziś. Gdyby jakimś cudem amerykański
wywiad nawiązał w 1959 roku kontakt z człowiekiem mającym wiedzę
o katastrofie w Majaku, nie prosiłby go o sweter ani o spodnie, a o fotokopie
dokumentów o katastrofie, plany zakładu i przede wszystkim opis stosowanej
technologii. Dzięki takim zdobyczom udałoby się uniknąć misji samolotu
lockheed U-2 w maju 1960 roku i nie ryzykować utraty maszyny, której cena
stanowiła równowartość dzisiejszych dziewięciu milionów dolarów
amerykańskich. Start samolotu Dragon Lady był niezbitym dowodem, że
zbadanie zakładu atomowego Majak było zwyczajnie niemożliwe z poziomu
ziemi. Choć książka Rakitina ukazała się w 2013 roku, spory zwolenników jego
hipotezy i historyków trwają do dziś.
Wiele emocji wywołała również hipoteza sformułowana przez Jewgienija
Bujanowa. Pierwotnie Bujanow przypuszczał, że na Przełęczy Diatłowa zeszła
niewielka lawina. Gdy podzielił się tym domniemaniem z uczestnikami corocznej
konferencji upamiętniającej tragedię258, organizowanej na Uniwersytecie
Uralskim, obecni na sali członkowie ekipy poszukiwawczej zaprotestowali
gwałtownie. Profesor Piotr Bartołomiej pokazał zdjęcie z akt śledczych
przedstawiające namiot otoczony stojącymi prosto, wbitymi w śnieg kijkami do
nart. Bujanow zakwestionował autentyczność fotografii, co oburzyło Jurija
Koptiejewa, który został na niej uchwycony. Panel dyskusyjny zakończył się
kłótnią. Ratownicy krzyczeli z sali: „Czy pan rozumie, że my tam wtedy byliśmy?
259”. Sprawca zamieszania odparł, że nie weźmie pod uwagę ich opinii, ponieważ
interesuje go zdanie wyłącznie Michaiła Szarawina i Borysa Słobcowa, którzy
widzieli namiot jako pierwsi. Zasugerował, że turyści z grupy Diatłowa na nowo
rozstawili przewrócone uprzednio kijki wokół namiotu, zanim rzucili się do
panicznej ucieczki w dół zbocza260.
Po kilku latach Bujanow zmodyfikował hipotezę i oświadczył, że grupa
Diatłowa zginęła wskutek zjawiska zwanego „dziurą” lub „deską śnieżną”,
polegającego na osunięciu się śniegu na namiot261. Nacisk, zdaniem autora, był
przyczyną obrażeń turystów znalezionych w jarze. Zakładał, że nieprzytomny
Nikołaj był niesiony przez towarzyszy, zaś Siemion i Ludmiła przeszli od
namiotu do jaru262. To z kolei oburzyło specjalistów medycyny sądowej.
Wskazywali oni na znajdujący się w aktach śledczych dokument, w którym Borys
Wozrożdiennyj wyjaśniał, że Ludmiła zmarła w ciągu dziesięciu do dwudziestu
minut od wystąpienia urazów263. Podnosili, że nie byłaby w stanie przebyć takiej
odległości z potężnymi krwotokami w klatce piersiowej, kłutą raną serca
i kawałkami żeber wbijającymi się w miękkie organy przy każdym poruszeniu.
Podobnie Siemion. Michaił Szarawin wyśmiał hipotezę. Natomiast Borys
Słobcow został współautorem kolejnego wydania książki, czym rozsierdził
kolegów z ekipy poszukiwawczej. Zarzucili mu mówienie rzeczy sprzecznych
z tym, co widział na miejscu tragedii i o czym zeznał w prokuraturze264.
Wkrótce z książki ukręcono bat na ludzi pytających o Przełęcz Diatłowa.
Używano go zwłaszcza wobec dziennikarzy, krewnych ofiar i niepokornych
internautów, którzy na swoich blogach lub kanałach postanowili ponazywać
rzeczy po imieniu. Niektórzy czynili to jeszcze bardziej otwarcie niż Korotajew,
choć poprzeczka została zawieszona naprawdę wysoko. Badacze tragedii
i dziennikarze nie mieli łatwo. „A czego wy tu znowu szukacie? Ech… Przecież
wszyscy wiedzą, że na Przełęczy Diatłowa zeszła lawina czy jakaś tam deska.
Eeech… Siedzicie i grzebiecie w tych papierach nie wiadomo po co, bo wszystko
jest wyjaśnione. Eeeeech…”.
Część hipotez wzbudza opory krewnych ofiar. Dotyczy to głównie tych wersji
wydarzeń, w których zakłada się, że przyczyną nieszczęścia był brak umiejętności
czy nierozwaga członków wyprawy, a zwłaszcza przeprowadzanie przez nich
testów o charakterze militarnym. Rodziny zmarłych i rosyjscy dziennikarze
badający tragedię denerwują się, słysząc stwierdzenie: „W tej sprawie wszystko
jest wyjaśnione”. Dysponują długą listą pytań, na które nikt nigdy nie znalazł
odpowiedzi. Pytania dotyczą nie tylko okoliczności tragedii, ale także kulisów
śledztwa z 1959 roku, powodów jego zamknięcia i przyczyn, dla których
krewnym nie chciano wówczas udzielać żadnych informacji.
Rosnąca popularność tragedii wywołała dwa kontrowersyjne zjawiska.
Pierwszym jest udostępnianie w internecie zdjęć ofiar z kostnicy bez zasłoniętych
twarzy. Rodziny wielokrotnie prosiły o zaprzestanie publikacji powyższych
fotografii. Drugie zjawisko doczekało się nawet swojej nazwy. Rosjanie mówią
o nim „turystyka diatłowcowa”.
W historii Uralu Północnego dwukrotnie odnotowano swoisty najazd tłumów
z dalekich stron. Po raz pierwszy nastąpił on w latach trzydziestych XIX wieku,
podczas trwania uralskiej gorączki złota, o przebiegu podobnym jak ta na Alasce.
To wówczas powstała osada poszukiwaczy cennego kruszcu o nazwie Iwdel,
która w XX wieku stała się centrum zarządzania uralskimi łagrami. Drugi najazd
rozpoczął się na początku XXI wieku, a jego sprawcami byli turyści pragnący
odwiedzić miejsce tragedii. W tym przypadku również pojawił się wątek złota.
Przybrał postać biznesu prowadzonego przez okolicznych mieszkańców.
Ponieważ wielu zagranicznych gości traktowało Rosjan z pogardą, ci nie
odczuwali wyrzutów sumienia, naciągając turystów. Ich pomysłowość nie miała
granic, podobnie jak naiwność przyjezdnych. Sprzedawano rośliny rzekomo
pochodzące z mansyjskich świątyń i obdarzone właściwościami leczniczymi,
zrywane pod pobliskim płotem. W ofercie pojawiały się coraz to bardziej
osobliwe i budzące mieszane uczucia usługi, takie jak kosztowna rozmowa ze
świadkiem, który „wszystko wie, ale jeszcze nikomu tego nie powiedział”.
Niektórzy turyści wyrażali gotowość uiszczenia dodatkowej opłaty, byleby tylko
nocą ktoś ich nastraszył.
Zachowanie się części przybyszów na miejscu tragedii szokowało Rosjan.
Łamało odwieczny nakaz szacunku dla zmarłych. Niektórzy turyści strzelali
z petard, rozkradali pamiątki, robili sobie zdjęcia w pozycjach, w jakich
znaleziono zwłoki, i umieszczali je w serwisach społecznościowych.
W miejscach, gdzie leżały ciała ofiar, fotografowali się z bannerami
reklamowymi sponsorów wycieczek. Zabrali nawet na pamiątkę przybitą do
cedru świętą ikonę.
Tablica na Przełęczy Diatłowa upamiętniająca ofiary, umieszczona tam przez Jurija Judina

Coraz więcej osób decydowało się przebyć trasę grupy Diatłowa zimą.
Liczyło, że dzięki temu rozwiąże tajemnicę tragedii. Zagadka pozostawała
nierozwiązana, a śmiałkowie podejmujący te próby na własnej skórze
przekonywali się, dlaczego nastąpił odwrót Wielkiej Armii Napoleona spod
Moskwy. Większość poszkodowanych przyjechała z zagranicy i po raz pierwszy
zetknęła się z rosyjską zimą. Sprawa stawała się coraz poważniejsza, ratownicy
wielokrotnie ryzykowali życiem, ewakuując nierozważnych turystów
w ekstremalnie trudnych warunkach pogodowych. Władze musiały pokrywać
koszty akcji ratunkowych z użyciem helikoptera. W styczniu 2016 roku
odnotowano pierwszą ofiarę śmiertelną, mężczyznę z Kazachstanu, który zmarł
wskutek hipotermii, w namiocie, około dwudziestu kilometrów od Otortenu.
Podjęto decyzję o zamknięciu terenu zimą dla pieszych turystów.
Historia zatoczyła koło.
Rozdział 14

W kółko

W 1977 roku pierwszym sekretarzem komitetu obwodowego partii


w Swierdłowsku został Borys Nikołajewicz Jelcyn, późniejszy prezydent
Federacji Rosyjskiej. Znał doskonale historię tragicznej śmierci turystów na
przełęczy. Urodził się we wsi Butka, w obwodzie swierdłowskim, studiował na
Politechnice Uralskiej, na tym samym wydziale co Ludmiła Dubinina, Jurij
Kriwoniszczenko i Nikołaj Thibeaux-Brignolle265. Pracę dyplomową obronił dwa
lata wcześniej od Kriwoniszczenki i wiele wskazuje na to, że znał go osobiście.
Jelcyn, podobnie jak ofiary tragedii, należał do sekcji turystycznej. Brał udział
w licznych wyprawach, o czym wspominał w swojej autobiografii266
i wywiadach. Otrzymał nawet zaszczytny tytuł Mistrza Sportu ZS R R , o którym
marzył Igor Diatłow.
Wszystkie te czynniki wywoływały jego zainteresowanie pamiętnym
wydarzeniem. Po objęciu prestiżowego stanowiska w lokalnych władzach uzyskał
większe możliwości zbadania sprawy. Nie wiadomo, czy zapoznał się z tajnymi
wówczas aktami śledczymi, ale czytał publikowane w prasie artykuły. Zaprosił na
spotkanie Władimira Korotajewa. Prokurator wspominał: „[…] powiedział mi:
»Jestem ciekaw, jak oni zginęli. Czytałem o tym artykuł w gazecie. Pan się w nim
wypowiadał«. Odpowiedziałem mu wprost: »Proszę pana, to było zabójstwo. […]
Doprecyzowując: państwo ich zabiło«”267. Korotajew uważał, że uczestnicy
wyprawy zginęli wskutek awarii rakiety, błędnego wystrzelenia pocisku lub
podobnego wypadku, za który odpowiedzialność ponosiło wojsko. Nie głowił się
nad tym, jaką „potężną siłę” miał na myśli Iwanow. Proste – tę samą, która
nakazała mu zamknąć śledztwo.
Iwanow wiedział o rozmowie kolegi z Borysem Jelcynem, ponieważ
prokuratorzy lubili się i utrzymywali ze sobą kontakt. Wiele lat później, po
opublikowaniu swojego słynnego artykułu, podjął działania mające na celu
wznowienie śledztwa. Niczego nie ugrał, uznał zatem, że Jelcyn może być
ostatnią deską ratunku. Wysłał do niego list268, licząc na wsparcie.
Dla Iwanowa wznowienie śledztwa było priorytetem. Inaczej sprawa
przedstawiała się z punktu widzenia odbiorcy korespondencji.
Był 1990 rok. Politycy, próbując bronić swoich stanowisk, toczyli niekończące
się batalie. Wiosną partia komunistyczna podzieliła się na frakcje o odmiennych
światopoglądach i wizjach. Rotacja na ważnych stanowiskach odbywała się
w szalonym tempie. Nikt nie był w stanie opanować chaosu. W maju Jelcyn
został przewodniczącym Rady Najwyższej Rosyjskiej Federacji Socjalistycznych
Republik Radzieckich. W kraju wrzało, Związek Radziecki się rozpadał. Nic
dziwnego, że list prokuratora Lwa Iwanowa, którego Borys Nikołajewicz nigdy
nie poznał osobiście, datowany na 25 grudnia, przeszedł bez echa. Polityk nie
zajął się sprawą z oczywistych powodów. Lista problemów, jakie zajmowały go
w grudniu 1990 roku, była naprawdę długa. Śmierć turystów na Przełęczy
Diatłowa znajdowała się najprawdopodobniej na ostatnim jej miejscu.
Naina Jelcyna, wdowa po Borysie, również studiowała na tej samej uczelni, co
większość ofiar tragedii, i znała ich historię. Kiedy jej mąż został prezydentem
Federacji Rosyjskiej, wiele osób zwracało się do niej z prośbą o pomoc
w rozwiązaniu zagadki. Po latach poinformowała dziennikarzy, że zajął się
sprawą i nakazał służbom specjalnym zaprowadzić w tej kwestii porządek.
W połowie lat dziewięćdziesiątych polecił przeszukać wszystkie archiwa i ustalić,
co tak naprawdę stało się na Przełęczy Diatłowa. Niestety, mimo starań, niczego
nie znaleziono i nie ustalono269.
Kolejna inicjatywa wznowienia śledztwa pojawiła się dwa lata po śmierci
Iwanowa, w 1999 roku. Podjęli ją dziennikarze i badacze tragedii. Była owocem
wieloletniej mozolnej pracy zainspirowanej artykułem prokuratora. Dziennikarze
pragnęli ustalić, czy napisał prawdę o kulisach dochodzenia. Rozmawiali
z wieloma świadkami. Potwierdziło się wszystko, co do joty. Na światło dzienne
wypłynęły niepokojące szczegóły. Prokurator Łukin opowiedział o rozkazie
okłamania rodzin ofiar otrzymanym od Andrieja Kirilenki. Wyjaśnił mechanizm
nacisków i zakulisowych rozgrywek. Korotajew podzielił się swoją historią
o pogróżkach i szantażu, które miały doprowadzić do skazania niewinnych ludzi.
Ekipa poszukiwawcza potwierdziła wezwanie Iwanowa do Moskwy oraz dziwny
stan prokuratora, jaki nazywano „załamaniem nerwowym”. Krewni ofiar nie
mieli najmniejszych wątpliwości, że zostali okłamani.
W trakcie pierestrojki i po rozpadzie ZS R R nowe władze Rosji mierzyły się
z trudną historią swojej ojczyzny i oficjalnie prostowały wiele nieprawdziwych
informacji przekazanych wcześniej opinii publicznej. Niektóre z nich chroniono
przez długie dekady. Ujawniono prawdę o Katyniu. Przyznano, że w zakładzie
atomowym Majak wydarzyła się katastrofa. Powiedziano prawdę o łagrach,
więźniach sumienia, omyłkowym zestrzeleniu własnego myśliwca w trakcie
zestrzeliwania samolotu lockheed U-2, o przyczynach wielkiego głodu na
Ukrainie i okolicznościach towarzyszących dojściu bolszewików do władzy.
Podejmowano uchwały rehabilitujące pośmiertnie dobre imię osób niesłusznie
skazanych za zdradę ojczyzny, między innymi ojca Nikołaja Thibeaux-Brignolle.
Badacze tragedii uznali, że wznowienie dochodzenia jest po prostu niezbędne
i wpisuje się w nową politykę kraju. Mieli świadków potwierdzających, że
zamknięto je na polecenie lokalnych władz partyjnych, a prowadzących je ludzi
zastraszano. Mieli prokuratora mówiącego o poleceniu okłamania krewnych ofiar
i artykuł w gazecie, w którym drugi prokurator przepraszał rodziny za
wprowadzenie ich w błąd.
Historia wyglądała co najmniej niepokojąco. Mogła się wydarzyć tylko
w kraju totalnego bezprawia. Dlatego nalegano na ponowne przeprowadzenie
śledztwa, tym razem w wolnej Rosji i bez jakichkolwiek nacisków.
Bezskutecznie. Wszystko można było badać, wszystkiemu przyglądać się
ponownie, ale nie Przełęczy Diatłowa. Dziennikarze śledczy byli zdruzgotani.
Niektórzy przestraszeni. „Co takiego jest tam pod spodem, skoro politycy
prostują z mównicy parlamentarnej po stokroć gorsze rzeczy niż wypadek na
poligonie?” – pytali.
Po kilku latach nastroje polityczne uległy zmianie. Wolnościowy trend
z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych uznano za passé. Historyczne rewizje
odeszły w zapomnienie. Władze chciały patrzeć w przód, a nie wstecz. Przed
wchodzącą w XXI wiek Rosją stały zadania o niebo ważniejsze niż
rozgrzebywanie przeszłości i audyty spraw kryminalnych z pokrytych kurzem
archiwów. Politycy nie mieli ochoty słuchać biadolenia dziennikarzy, którym nie
podobało się jakieś śledztwo sprzed lat. Jakie to miało znaczenie? Komu i na co
było potrzebne? Zawracanie głowy poważnym ludziom tego typu sprawą
wydawało się wręcz przejawem karygodnego nietaktu. Wszak rząd, jak sama
nazwa wskazuje, powinien rządzić, a nie nadstawiać ucha na kakofonię jęków
i pretensji.
Mimo wszystko pisano o Przełęczy Diatłowa. Rodziny ofiar nigdy nie straciły
nadziei na wyjaśnienie okoliczności tragedii. Nie sposób zliczyć wszystkich
starań i inicjatyw podjętych przez krewnych ofiar dla wznowienia śledztwa.
Wymagałoby to napisania osobnego i bardzo obszernego opracowania.
W kolejnych latach w przekonaniu, że dochodzenie powinno być otwarte na
nowo, utwierdzało się coraz więcej osób. Równocześnie poszukiwacze militariów
oraz badacze wojskowej historii ZS R R masowo odwiedzali Ural Północny.
Bazując na opowieściach emerytowanych żołnierzy i miejscowych, eksplorowali
tajgę. Znaleźli tony złomu z czasów zimnej wojny, podziemne tunele, szczątki
rozbitego radzieckiego samolotu, ogromne stalowe konstrukcje, wyrzutnie oraz
porzuconą ciężarówkę w opuszczonej bazie wojskowej na grzbiecie Czistop.
Prasa chętnie relacjonowała ekspedycje zakończone spektakularnymi
odkryciami, wzbogacając publikacje o fotografie oraz opis lokalizacji
poszczególnych obiektów. Wiele kilometrów tajgi przebadano wykrywaczami
metalu, natrafiając na pociski, kłęby drutu kolczastego, metalowe pojemniki,
narzędzia, łuski, noże oraz dziesiątki innych pomniejszych przedmiotów.
Niektórych odkryć dokonywano na przełęczy lub w jej najbliższej okolicy.
Do siedziby Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa przyniesiono fragment rakiety
i pocisk znaleziony blisko miejsca, w którym turyści nocowali po raz ostatni
w namiocie. Nikt nie wiedział, czy rzeczy mają związek z tragedią, ponieważ
większość obszaru Uralu Północnego jest wręcz zasypana podobnymi
artefaktami. Mimo wszystko o sprawie poinformowano stosowne organy.
Oczywiście z prośbą o wznowienie dochodzenia oraz ustalenie, czy znaleziska
rzucają nowe światło na śmierć turystów, czy Przełęcz Diatłowa w niczym nie
odstaje od reszty okolicy.
Od 1990 roku kwestia wznowienia śledztwa była podnoszona kilkadziesiąt
razy. Wielokrotnie wypływała po odkryciach dziennikarzy śledczych.
W 2018 roku postawiono ją na ostrzu noża po przeprowadzeniu ekshumacji
zwłok Siemiona Zołotariowa oraz podaniu do publicznej wiadomości
sprzecznych wyników badań DNA . Krewni ofiar, fundacja, dziennikarze
i niepoliczalne masy wtórujących im internautów byli zgodni: dochodzenie
należy wznowić i już.
We wrześniu 2018 roku prokuratura rozpoczęła wstępne prace. 1 lutego
2019 roku w oficjalnym serwisie internetowym Prokuratury Generalnej F R
opublikowano oświadczenie zatytułowane Pieriewał Diatłowa. Pora postawitʹ
toczku nad „i” [Przełęcz Diatłowa. Pora postawić kropkę nad „i”]. Aleksander
Kurennoj, oficjalny przedstawiciel organu, poinformował, że prokuratura
generalna jest jedynym podmiotem upoważnionym do prowadzenia dochodzenia
w sprawie śmierci turystów na Przełęczy Diatłowa270. Wyjaśnił, że zakończono
już etap przygotowawczy i przeanalizowano akta śledcze z 1959 roku. Podkreślił,
że było to ponad czterysta stron dokumentów. Tłumaczył, że śledztwo zostało
wznowione po sześćdziesięciu latach na skutek próśb krewnych, mediów i innych
podmiotów, które sugerują, że w 1959 roku ukryto prawdziwe przyczyny tragedii.
Zaznaczył, że według poprzedniego dochodzenia oficjalną przyczyną śmierci
turystów była „potężna siła”. Jego zdaniem właśnie to stwierdzenie doprowadziło
do powstania licznych wersji wydarzeń, a celem prokuratury generalnej jest
pozostawienie tylko jednej271.
Kurennoj oznajmił, że biegli przeanalizowali hipotezy dotyczące śmierci
grupy Diatłowa i wykluczyli wersje kryminalne. Że dalsze prace skoncentrują się
na trzech hipotezach, to jest na lawinie, huraganowym wietrze i tak zwanej desce
śnieżnej. Te hipotezy prokuratura generalna uznała za najbardziej
prawdopodobne, między innymi na podstawie powszechnie znanych faktów
dotyczących uralskiej pogody, potwierdzonych przez ludzi zamieszkujących
tamte tereny272. Zapowiedział, że przedstawiciele prokuratury udadzą się na
miejsce tragedii z zespołem specjalistów geologów i meteorologów, a następnie
zdecydują, która z powyższych hipotez wyjaśnia przyczynę tragedii. Oświadczył,
że zespół będzie pracować na przełęczy w warunkach pogodowych możliwie jak
najbardziej podobnych do tych, które panowały w trakcie wyprawy, ponieważ
będzie sprawdzać między innymi głębokość śniegu273. Finalna analiza będzie
dotyczyć urazów ofiar. Aleksander Kurennoj dodał, że zapoznał się z wynikami
sekcji zwłok przeprowadzonych w 1959 roku. Podał w wątpliwość ich rzetelność
i zapowiedział, że specjaliści przeprowadzą nowe ekspertyzy274.
Nie wyjaśnił natomiast, w jaki sposób zostanie to przeprowadzone, bo nie
przewidziano ekshumacji nieżyjących od sześćdziesięciu lat ofiar, a jedyna
dokumentacja dotycząca ich obrażeń znajduje się w protokołach sekcji zwłok,
których rzetelność zakwestionowała prokuratura. Nie wspomniał o tym, że
autopsje ofiar z jaru przeprowadzono pod nadzorem biegłej z zakresu medycyny
sądowej, a wyciągnięte z nich wnioski potwierdziły niezależne ekspertyzy
wykonane na oddziale histopatologii obwodowego zakładu medycyny sądowej.
Dla współczesnych badaczy tragedii protokoły sekcji zwłok stanowią jedyne
racjonalne, logiczne i poparte wiedzą naukową specjalistów narzędzie
umożliwiające weryfikacje hipotez dotyczących okoliczności śmierci turystów.
Tak samo postrzegał je prokurator Iwanow. Brak uwzględnienia wyników
tamtych autopsji doprowadzi do absurdu. Teoretycznie stanie się możliwy każdy
scenariusz. Nie będzie można wykluczyć niczego, nawet tego, że na grupę
Diatłowa napadła wataha wilków lub że turyści pozabijali się nawzajem.
Kwestionując wyniki sekcji zwłok, prokuratura generalna sama pozbawiła się
podstaw, dzięki którym wytypowała trzy wersje mające być przedmiotem
dociekań pracy organu.
4 lutego 2019 roku zorganizowano konferencję prasową dla dziennikarzy
i badaczy tragedii. Na pytania zebranych odpowiadał Andriej Kurjakow,
przedstawiciel prokuratury obwodu swierdłowskiego, któremu z ramienia
prokuratury generalnej powierzono kierownictwo nad wznowionym
dochodzeniem. Potwierdził wcześniejsze oświadczenia, wytypowane hipotezy
i zapowiedział, że prokuratura będzie korzystać z pomocy psychologów, którzy
sporządzą portrety psychologiczne ofiar.
Wznowione śledztwo wywołało, oczywiście, wiele emocji. Internauci nie
pozostawili na nim suchej nitki. Wytknęli wszystkie absurdy i przystąpili do
tworzenia memów o weryfikacji hipotezy huraganowego wiatru poprzez badania
terenowe po sześćdziesięciu latach. Pod niektórymi artykułami wyłączono
możliwość dodawania komentarzy, pod pozostałymi roiło się od szyderstw. Ludzi
oburzało śledztwo prowadzone pod przyjętą z góry tezę. Jeszcze bardziej
rozsierdzało ich, że prokuratura nawet się z tym nie kryje. Sporządzenie
portretów psychologicznych ofiar uznali za absurd.
Prokuratorzy prowadzący wznowione dochodzenie podkreślali, że po analizie
akt zdecydowanie wykluczyli zabójstwo. To spostrzeżenie rzucało nowe światło
na wątek mansyjski i nie stawiało w dobrym świetle pomysłów iwdelskich władz
partyjnych z 1959 roku. Dziennikarze żałowali, że prokurator Korotajew nie
dożył tej chwili. Niewątpliwie zechciałby skomentować powyższe zagadnienie.
Ani chybi w sposób tak fascynujący, że dowolny cytat pozwoliłby na stworzenie
nagłówka bijącego rekordy w klikaniu przycisku „czytaj więcej”.
Krewnym i przyjaciołom ofiar nie było do śmiechu. Dostrzegli problem nie
tylko w tym, że prokuratorzy zignorowali znacznie bardziej prawodpodobne
wersje wydarzeń. Obawiali się, że portrety psychologiczne ich bliskich zostaną
wykorzystane, aby pośrednio lub bezpośrednio obarczyć ofiary winą za ich
własną śmierć. Bali się, że wkrótce przeczytają kolejne nieprawdziwe i przykre
informacje. Że turyści w złym miejscu rozbili namiot, źle ocenili zagrożenie
lawinowe, spanikowali, nie znali się na górach, byli nieodpowiedzialni,
niekompetentni, niedojrzali. Takie ryzyko niosła każda z wytypowanych hipotez.
Najbardziej zainteresowanym dojściem do prawdy opadły ręce. Nie pytali
nawet, jak postąpią śledczy, jeśli w toku pracy znajdą dowody potwierdzające
hipotezę pominiętą na początku. Nie mieli sił komentować metodologii, która
zamiast opierać się na rzetelnej analizie, narzuca pracownikom prokuratury
i biegłym trzy wnioski i każe im wybrać jeden. Metody wyłowienia „tego
jedynego” przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Rodzeństwo ofiar poczuło
dokładnie to, co ich rodzice w 1959 roku – porażającą bezradność.
Wiele osób dostrzegło niebezpieczeństwo przypisania ofiarom
odpowiedzialności za tragedię i postanowiło ich bronić. Profesor Piotr
Bartołomiej, najbliższy przyjaciel Nikołaja Thibeaux-Brignolle i uczestnik akcji
poszukiwawczej w 1959 roku, oświadczył dziennikarzom, że nie wierzy w to, aby
tak doświadczeni turyści nie poradzili sobie z wiatrem lub osunięciem śniegu na
namiot. Kilku uczestników grupy Diatłowa prowadziło kursy dla początkujących
adeptów turystyki, na których uczono między innymi zabezpieczania obozu przed
porywistym wiatrem, oceny ryzyka zejścia lawiny i minimalizacji zagrożeń. Nikt
nie powierzyłby prowadzenia analogicznych szkoleń ludziom, którym
brakowałoby kompetencji. Bartołomiej podkreślił, że członkowie grupy Diatłowa
odbyli szereg wypraw, podczas których radzili sobie z huraganowym wiatrem,
zagrożeniem lawinowym, mrozem czy zamieciami śnieżnymi. Wyjaśnił, że
niektóre ekspedycje były jeszcze trudniejsze niż zdobycie Otortenu. „Byłem
z Igorem Diatłowem na Uralu Subpolarnym, gdzie panowały znacznie trudniejsze
warunki”275 – oświadczył.
Uczestnicy ekipy poszukiwawczej z 1959 roku nie potrafili przejść obojętnie
wobec wytypowanych hipotez. Michaił Szarawin zarzucił prokuraturze, że ich
wybór jest sprzeczny z materiałem dowodowym i relacjami świadków. Miał żal
o to, że organ śledczy nie chce podjąć się zbadania trudniejszych i wymagających
wysiłku zagadnień. Mówił wprost, że wznowione przy takich założeniach
dochodzenie nie ma żadnego sensu, a władze „znowu zamiotą prawdę pod
dywan”276. Hipotezy zakładające zejście lawiny lub osunięcie się na stoku mas
śniegu uznał za niedorzeczne: „Znalazłem ten namiot i widziałem, jak wyglądał.
Wokół stały kije do nart, w środku panował porządek, wszystko było na swoim
miejscu. A oni teraz mówią o lawinie albo o „desce śnieżnej?”277.
Współpracę z prokuraturą generalną chciała podjąć prowadzona przez Jurija
Kuncewicza Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa. Jest ona w posiadaniu
największego archiwum związanego z tragedią i dysponuje sporym zespołem
współpracujących naukowców, dziennikarzy śledczych i ekspertów z różnych
dziedzin, którzy mogliby okazać się pomocni. Andriej Kurjakow przyjął od
Kuncewicza notesy z dziennikami ofiar prowadzonymi podczas wyprawy,
oryginalne zdjęcia i klisze fotograficzne należące do prokuratora Iwanowa. Lecz
współpracy nie podjęto, ponieważ związani z fundacją specjaliści to w dużej
mierze kadra naukowa uczelni technicznych, stojąca na stanowisku, że przyczyną
wydarzeń na przełęczy była awaria rakiety lub wypadek o charakterze
wojskowym. Tymczasem ta hipoteza w ogóle nie jest brana pod uwagę.
Przyczyna niepodjęcia wspólnych działań mogła tkwić również w tym, że za
fundacją nie przepada władza. Wokół Kuncewicza skupili się bowiem ludzie
niepokorni, wygłaszający w mediach niepoprawne politycznie opinie,
i wyjątkowo dociekliwi dziennikarze śledczy, gotowi rzetelnie pracować nad
tematem, nawet przez kilka lat, zanim opublikują cokolwiek. Finansują się sami,
są niezależni. I jakby tego było mało, współpracują z zagranicznymi historykami
i dziennikarzami, których goszczą w swojej siedzibie. Kopie materiałów
z archiwów ZS R R udostępniają każdemu, kto o to poprosi. Wiele dokumentów
opublikowali w internecie, niektóre przetłumaczyli na angielski. Wszyscy drążą
temat z niesłychanym uporem, wysyłają pisma do władz, zwołują konferencje
i ani myślą przestać. Gdyby fundacja nie istniała, prawdopodobnie do
wznowienia śledztwa wcale by nie doszło. To ona przyczyniła się do
popularyzacji tragedii za granicą i pośrednio do ekshumacji Zołotariowa.
Związani z nią specjaliści medycyny sądowej wielokrotnie zwracali uwagę, że
rozkład plam opadowych na skórze czterech ofiar, opisany w protokołach sekcji
zwłok, jest niezgodny z pozycją, w jakiej zostały znalezione ich ciała. Wyjaśniali,
że plamy opadowe utrwalają się po upływie od dziesięciu do dwunastu godzin po
śmierci, co oznaczało, że zwłoki nie mogły zostać ułożone inaczej przez
pozostałe ofiary tragedii, które w tym czasie już nie żyły. Podkreślali, że Jurij
Doroszenko278, Zina Kołmogorowa279 i Rustem Słobodin280, u których między
innymi zaobserwowano tę rozbieżność, nie zostali odnalezieni w jarze, gdzie ciała
mogły zostać przesunięte przez wodę. Tym samym za kluczowe dla
wznowionego dochodzenia uznali ustalenie, czy ekipa poszukiwawcza była
pierwsza na miejscu tragedii. Przedstawiciele fundacji twierdzą, że prokuratura
obiecała wyjaśnienie tej kwestii na konferencji prasowej, ale nie poruszyła
tematu. Z akt wynika, że nie zdążył zbadać tego zagadnienia prokurator Iwanow,
obarczany masą niepotrzebnych i czasochłonnych zadań, a następnie pozbawiony
możliwości kontynuacji śledztwa. Nawet jeśli z kimś o tym rozmawiał,
z rozmowy nie sporządzono protokołu.
26 marca 2019 roku zakończono prace na miejscu tragedii. Andriej Kurjakow
oświadczył, że pracownicy prokuratury wykonali zdjęcia terenu od namiotu do
cedru, zmierzyli temperaturę powietrza i prędkość wiatru, korzystając
z przyrządów instytucji meteorologicznych. Zespół ustalił, że po stoku mogła
zejść duża lawina281. Specjaliści medycyny sądowej, którzy podnosili kwestię
rozbieżności plam opadowych, zgodnie machnęli ręką. Stracili chęć do
zajmowania się wznowionym dochodzeniem. Odreagowali złość w sarkazmie.
Skoro schodząca po zboczu lawina nie przewraca stojących wokół namiotu
kijków i nie niszczy śladów turystów na śniegu, to najwidoczniej Przełęcz
Diatłowa jest miejscem, w którym nie obowiązują prawa fizyki. Dlaczego ofiara
znaleziona w pozycji na brzuchu miała plamy opadowe na plecach, skoro nikt nie
przekładał ciała po utrwaleniu się plam? Bo „najwidoczniej na Przełęczy
Diatłowa grawitacja działa odwrotnie i wypycha krew zmarłego pod górę”. Ot,
taka dykteryjka o wyjątkowo dziwnym miejscu…
We wrześniu 2019 roku Jurij Kuncewicz wysłał list do prokuratora
Kurjakowa. Zażądał w nim zwrotu wszystkich materiałów, jakie prokuratura
pobrała z archiwum fundacji. Pisał: „Zdaniem Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa
i rodzin ofiar, okoliczności śmierci turystów nie zostały wyjaśnione. Stało się tak
dlatego, że śledczy z prokuratury obwodowej w Swierdłowsku w 1959 roku tylko
pozornie prowadzili obiektywne i rzetelne dochodzenie. Faktycznie ani śledczy,
ani funkcjonariusze z grupy dochodzeniowo-operacyjnej nie podjęli działań
w celu ustalenia tożsamości osób mających związek z tragedią, a przede
wszystkim nie zbadali hipotezy związanej z nieudaną próbą rakietową lub testem
innej broni wojskowej. […] Śledztwo szybko zamknięto. […] Nie podjęto starań,
aby wyjaśnić przyczyny śmierci uczestników grupy Diatłowa, co wywołało
oburzenie ludzi, przyczyniło się do nagłośnienia sprawy w mediach oraz
powstania wielu absurdalnych lub obraźliwych hipotez stawiających zmarłych
w złym świetle i wywołujących ból ich krewnych”282.
Warto zwrócić uwagę, że wznowione śledztwo, przedstawiające trywialne
wyjaśnienie tragedii na przełęczy, automatycznie kwestionuje inteligencję tych,
którzy zajmowali się nim w 1959 roku. Ten zarzut nie dotyczy wyłącznie
prokuratorów (w tym zastępcy Prokuratora Generalnego ZS R R ), ale również
związanych z dochodzeniem polityków piastujących ważne stanowiska.
Oczywiście, współcześni historycy często i słusznie dyskutują o wysoce
niemoralnych decyzjach wielu osób sprawujących władzę w ZS R R , nikt jednak
nie kwestionuje ich zdolności intelektualnych. Ci sami ludzie odpowiadali za
niezwykle skomplikowane przedsięwzięcia logistyczne, nadzorowali pracę służb
specjalnych, skutecznie chronili tajemnice państwowe przed wywiadem obcych
mocarstw, zarządzali przemysłem i inżynierią zimnej wojny. Takim zadaniom nie
sprostałby człowiek niezdolny do rzetelnej analizy sytuacji i wyciągania
logicznych wniosków.
Minister Nikołaj Stachanow skutecznie utrzymywał porządek w kraju
zamieszkanym przez ponad dwieście milionów ludzi, o powierzchni dwukrotnie
przekraczającej obszar Europy. Andriej Kirilenko sprawdzał się tak znakomicie,
że kierował z partyjnego nadania przemysłem Związku Radzieckiego, a następnie
rozważany był jako następca Breżniewa. Wydaje się nieprawdopodobne, żeby ci
ludzie, wyposażeni w pracowników, ekspertów, służby specjalne, narzędzia
i potężne budżety, nie potrafili prawidłowo ocenić, czy w danym miejscu zeszła
lawina, czy nie. Wspięli się na szczyt i utrzymali swoje pozycje w kraju tysiąca
donosicieli, geniuszy dezinformacji i arcymistrzów intryg. Doskonale radzili
sobie z zadaniami po stokroć trudniejszymi. Jest kompletnie nierealne, że zgodnie
stracili rozsądek i wykonali szereg absolutnie niedorzecznych czynności. Nigdy
nie powierzono by im władzy, gdyby przerosła ich tak banalna sprawa. Nie
darowano by im tak żenującej pomyłki, bo za fotelami obu polityków stała
kolejka chętnych do zajęcia w nich miejsc. Z utęsknieniem wypatrujących
potknięcia i czekających na każdy, choćby najdrobniejszy błąd.
Gdyby przyczyną tragedii na Przełęczy Diatłowa było zejście lawiny,
osunięcie się śniegu na namiot lub huraganowy wiatr, a ustalenie tego zajęło
ponad sześćdziesiąt lat, sprawa stawiałaby w fatalnym świetle kompetencje ludzi
zatrudnianych we władzach i organach śledczych ZS R R , w tym nadzorującego
dochodzenia Leonida Urakowa, ówcześnie zastępcę prokuratora generalnego.
Jeśli dołączyć do tego zakwestionowanie wyników sekcji zwłok ofiar, należy
stwierdzić, że równie niekompetentnym osobom powierzano kierowanie
zakładami medycyny sądowej lub przyznawano im tytuły biegłych do spraw
kryminologii i medycyny sądowej. Nie dziwi zatem fakt, że sposób prowadzenia
wznowionego śledztwa bulwersuje wszystkich, niezależnie od ich poglądów
politycznych, a pod internetowymi artykułami trzeba wyłączać funkcję
dodawania komentarzy. Ludzie nie przebierają w słowach. Siergiej Kołosowski,
znany w Rosji adwokat, publicznie nazwał wznowione dochodzenie profanacją.
Zwolenników poprzedniego ustroju oburza odmawianie rozumu dawnym
władzom, przeciwników zaś – ponowne zamiatanie prawdy pod dywan.
Historycy łapią się za głowy i nie wierzą w to, co widzą.
Zwracają uwagę, że z ministrem Nikołajem Stachanowem w praktycznie
każdej sprawie ściśle współpracował wszechwiedzący szef KGB Aleksander
Szelepin, zwany naczelnym intrygantem ZS R R . Człowiek bezwzględny,
obdarzony mózgiem Einsteina i podejrzewany o to, że przez blisko dwie dekady
zakulisowo rządził krajem, nieważne, kto akurat dawał władzy twarz. Znawcy
jego równie okrutnego, co fascynującego życiorysu, są przekonani, że Szelepin
nigdy nie dopuściłby, aby lokalni działacze partyjni przez własną głupotę
i z powodu niewykrytej lawiny wywołali ferment destabilizujący porządek
w obwodzie swierdłowskim, uderzający we władze kraju i oczerniający wojsko.
Gdyby obwodowy pierwszy sekretarz popełnił tak niewybaczalny błąd, jego
kariera polityczna byłaby skończona. Tymczasem Kirilenko piął się w górę. Trzy
lata po tragedii na Przełęczy Diatłowa, wspólnie z Szelepinem, z którym zdążyli
się polubić, pojechał do Nowoczerkaska, aby spacyfikować protestujących tam
robotników w ramach tak zwanej krwawej soboty.
Badacze tragedii, krewni ofiar i świadkowie wydarzeń zgodnie twierdzą, że
śledztwo w 1959 roku nie przebiegało w normalny sposób. Wiele istotnych
wydarzeń miało miejsce poza protokołem. Rozbuchany do granic możliwości
konflikt prokuratorów z władzami partyjnymi sparaliżował wszelkie prace.
Zakulisowe rozgrywki przypominały ring, na którym kilku zawziętych
i prowokujących się wzajemnie mężczyzn przez trzy miesiące w dzikiej furii
skakało sobie do gardeł. Nic dziwnego, że to śledztwo po prostu nie miało prawa
się udać.
Historycy nie mają wątpliwości, że nie rządził nim Iwanow, ale właśnie
Kirilenko, bezdyskusyjny zwycięzca zakulisowej awantury, który porozstawiał
swierdłowskich prokuratorów po kątach tak skutecznie, że siedzieli cicho jak
myszy pod miotłą przez ponad trzydzieści lat. Co jednak ciekawe, Iwanow nie
czekał z publikacją swojego artykułu do rozpadu ZS R R i zmiany ustroju.
Postulował wznowienie śledztwa już wcześniej, a współpracę z dziennikarzami
rozpoczął na początku czerwca 1990 roku. Dlaczego akurat wtedy? Być może
dlatego, że dwa tygodnie wcześniej w Moskwie zmarł Andriej Kirilenko. O co
toczyła się zakulisowa walka? Nie wiadomo, ale z pewnością nie o pogodę na
Uralu.
Z tej przyczyny badacze tragedii oczekiwali od prokuratury, że ta przyjrzy się
naciskom wywieranym w 1959 roku na śledczych. Pragnęli, aby wznowione
dochodzenie ustaliło, w jakich okolicznościach zamknięto poprzednie. Wyjaśniło,
dlaczego akurat tą tragedią zajmowali się najważniejsi ludzie w państwie, choć
turyści często ginęli na wyprawach i nikt z tego powodu nie fatygował ani
prokuratury generalnej, ani ministra, ani służb.
W 2019 roku prokuratura generalna nie zajęła się Przełęczą Diatłowa po raz
pierwszy. Sześćdziesiąt lat wcześniej objęła dochodzenie Iwanowa własnym
dochodzeniem kontrolnym. Akta śledcze już sześć dekad temu odesłano do
Moskwy, co potwierdzają znalezione w nich dokumenty. Nikt nie wie, jaka była
tego przyczyna. Warto byłoby również rozstrzygnąć ostatecznie wątpliwości co
do tożsamości mężczyzny pochowanego jako Siemion Zołotariow oraz zbadać
okoliczności wyjazdu służbowego Iwanowa do stolicy. Dziennikarzom śledczym
nie udało się ustalić, z kim i o czym rozmawiał prokurator. Tymczasem przebieg
poprzedniego śledztwa z oczywistych powodów powinien być bardzo istotny
z punktu widzenia tego wznowionego. Niestety, żadna z powyższych kwestii nie
została ujęta w jego planie i wiele wskazuje na to, że prokuratura generalna nie
będzie się nimi zajmować.
Należy podkreślić, że nie wszyscy krytykujący wznowione dochodzenie
zarzucają śledczym złą wolę. Teoretycznie prokuratorzy mogą zmienić założenia,
pochylić się nad postulatem krewnych ofiar i przeanalizować hipotezę wypadku
wojskowego. Ale niestety, nie zdziałają zbyt wiele, ponieważ
najprawdopodobniej będą potrzebować materiałów z archiwum F S B . Tymczasem,
zgodnie z obowiązującymi w Federacji Rosyjskiej przepisami, F S B nie ma
obowiązku wydawania prokuraturze dokumentów, nawet wówczas gdy są one
niezbędne w dochodzeniu. Z tego powodu śledczy, choćby miał najlepsze
intencje, niczego nie ustali i nie odpowie na pytania rodzin ofiar.
Wznowienie śledztwa dało dotychczas dwa rezultaty. Pierwszym jest wirtualne
wykłócanie się z osobami za nie odpowiedzialnymi. Potężna awantura wciągnęła
wiele osób, również tych, które z powodu skrajnie odmiennych poglądów
politycznych na co dzień nie zgadzają się w niczym, tymczasem teraz zgodnie
krytykują prace i pomysły prokuratury. Drugim jest chaos. Najmłodsze pokolenie
rosyjskich internautów, które w 2019 roku zainteresowało się tragedią na
przełęczy, stanęło przed ścianą. Oficjalne komunikaty dotyczące wznowionego
śledztwa przykryły materiały historyczne w wyszukiwarkach internetowych. Brak
sygnatur pozwalających bezdyskusyjnie odróżnić jedno dochodzenie od drugiego
każe sądzić, że w 1959 roku prokuratura rozważała tylko trzy hipotezy: zejście
lawiny, osunięcie śniegu na namiot lub destrukcyjną siłę huraganowego wiatru.
Wszystko poplątało się i pomieszało.
Historia ponownie zatoczyła koło. Po raz kolejny śmierć turystów znalazła się
w samym środku labiryntu niedopowiedzeń i bałaganu, a ludzie pragnący poznać
jej przyczynę przeszli bolesną drogę od zainteresowania po uczucie druzgocącej
bezradności. Zjawisko to trafnie scharakteryzował Anatolij Guszczin, autor
książki Cena gostajny – diewjatʹ żyzniej? [Cena tajemnic państwowych –
dziewięć żyć?]. Dwadzieścia lat przed wznowieniem dochodzenia powiedział:
„Sens publikacji o przełęczy nie polega na tym, aby wreszcie rzucić światło na
prawdziwą przyczynę wydarzeń, ale na tym, aby przekazać uczucie piekielnej
przepaści, nad której brzegiem się znalazłem, przestudiowawszy stosy
dokumentów i usłyszawszy relacje wielu naocznych świadków”283.
Nie ma znaczenia, co ogłosi prokuratura generalna, ponieważ nie pochyliła się
ona nad istotą problemu wiszącego nad tragedią od sześćdziesięciu lat.
Cokolwiek jednak powie, wywoła to potężny opór masy ludzi, sprzeciw rodzin
ofiar i świadków, wysyp publikacji, protestów i nowych hipotez. Rozsierdzi
zwolenników wszystkich opcji politycznych, choć każdej z innego powodu. Zrobi
dokładnie to samo, co uczyniło śledztwo mówiące o „potężnej sile”. Dlatego
historia Przełęczy Diatłowa nie ma końca. Kręci się w kółko po zamkniętym
obwodzie.
Wszyscy badaczy tragedii i dziennikarze śledczy, którzy poświęcili przełęczy
długie lata czy nawet dekady, nieustanie czują się równie zbici z tropu jak
człowiek, któremu porwano w strzępy ostatnią kartkę z jedynego na świecie
egzemplarza ekscytującej książki, zanim zdążył zapoznać się z jej treścią.
Podziękowania

Bardzo dziękuję Jurijowi Kuncewiczowi, prezesowi Fundacji Pamięci Grupy


Diatłowa, za wszelką pomoc i udostępnienie materiałów archiwalnych. Dziękuję
wszystkim, którzy zgodzili się ze mną porozmawiać o Przełęczy Diatłowa,
dziennikarzom śledczym i historykom – za udostępnienie mi notatek,
dokumentów, relacji, zbiorów fotograficznych i wniosków, z których mogłam
korzystać. Za konsultacje i wszelkie uwagi jestem bardzo wdzięczna Andriejowi,
Jurijowi, Kasi, Danielowi, Pawłowi, Michałowi, Natalii, Giennadijowi,
Nikołajowi oraz Lenie. Ta książka nie powstałaby bez Waszej pomocy.
Bibliografia

I. Akta śledcze284
Sprawa kryminalna o śmierci turystów w rejonie góry Otorten [Ugołownoje dieło o gibieli
turistow w rajonie gory Otortien], Swierdłowsk 1959

II. Dzienniki, notesy i notatki


Dziennik Jurija Blinowa prowadzony podczas poszukiwań zwłok turystów od 3.04 do 12.05.1959,
rękopis, Archiwum F P G D
Dziennik Jurija Judina prowadzony podczas wyprawy na Otorten w 1959 roku, rękopis,
Archiwum F P G D
Dziennik letniej wyprawy na Kaukaz w 1957 roku, rękopis, archiwum F P G D
Dziennik letniej wyprawy na Ural w 1956 roku, pod kierownictwem Igora Diatłowa, rękopis,
Archiwum F P G D
Dziennik Ludmiły Dubininy prowadzony podczas wyprawy na Otorten w 1959 roku, rękopis,
Archiwum F P G D
Dziennik Rustema Słobodina prowadzony podczas wyprawy na Otorten w 1959 roku, rękopis,
Archiwum F P G D
Dziennik zimowej wyprawy na Ural Północny w 1957 roku, pod kierownictwem Igora Diatłowa,
rękopis, Archiwum F P G D
Dziennik Zinaidy Kołmogorowej prowadzony podczas wyprawy na Otorten w 1959 roku, rękopis,
Archiwum F P G D
Notatki prokuratora Lwa Iwanowa sporządzone przed napisaniem artykułu do gazety „Leninskij
Putʹ”, rękopis, Archiwum F P G D
Notatki prokuratora Lwa Iwanowa sporządzone na miejscu tragedii, rękopis, Archiwum F P G D
Notatki sporządzone przez Igora Diatłowa przed wyprawą na Otorten, rękopis, Archiwum F P G D
Notatki sporządzone przez Jurija Koptiełowa podczas poszukiwań turystów w 1959 roku, rękopis,
Archiwum F P G D
Notatki sporządzone przez Wadima Brusnicyna podczas poszukiwań turystów w 1959 roku,
rękopis, Archiwum F P G D
Notes Igora Diatłowa z 1957 roku, rękopis, Archiwum F P G D
Notes Ludmiły Dubininy z 1958 roku, rękopis, Archiwum F P G D
Notes prowadzony od 1.02 do 5.05.1959 podczas poszukiwań zwłok turystów przez ratownika
Giennadija Grigorjewa, rękopis, Archiwum F P G D
Notes prowadzony od 27.02 do 1.03.1959 podczas poszukiwań zwłok turystów przez ratownika
Giennadija Grigorjewa, rękopis, Archiwum F P G D
Notes prowadzony w 1959 roku podczas poszukiwań zwłok turystów przez Jewgienija
Maslennikowa, rękopis, Archiwum F P G D
Plan poszukiwań turystów sporządzony w lutym 1959 roku przez Jewgienija Maslennikowa,
rękopis, Archiwum F P G D
Plan poszukiwań turystów sporządzony w lutym 1959 roku przez pułkownika Gieorgija
Ortiukowa, rękopis, archiwum F P G D

III. Akta osobowe, dyplomy, życiorysy, dokumenty


Diatłow Igor:
– akta osobowe nr 545224, Archiwum U P I 285
– referencje ze szkoły nr 12 w Pierwouralsku, rękopis, Archiwum U P I
– świadectwo dojrzałości nr 071770 z dnia 29.06.1954, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 30.06.1954, rękopis, Archiwum U P I
Doroszenko Jurij:
– akta osobowe nr 556279, Archiwum U P I
– świadectwo zgonu nr 057504 z dnia 6.03.1959, maszynopis, Archiwum F P G D
– życiorys z dnia 5.07.1955, rękopis, Archiwum U P I
Dubinina Ludmiła:
– akta osobowe nr 557396, Archiwum U P I
– świadectwo dojrzałości numer 079647 z dnia 24.06.1955, Archiwum U P I
– życiorys z 1955 roku, rękopis, Archiwum U P I
Judin Jurij:
– akta osobowe nr 548347, Archiwum U P I
– indeks nr 548347, Archiwum U P I
– recenzja pracy dyplomowej z dnia 12.06.1960, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 23.03.1960, rękopis, Archiwum U P I
Kolewatow Aleksander:
– akta osobowe nr 56/911, Archiwum U P I
– dyplom nr 175/36 z dnia 12.08.1953, Archiwum U P I
– referencje z dnia 9.11.1956, z Instytutu 3394, Archiwum U P I
– świadectwo ukończenia szkoły nr 27 w Swierdłowsku z dnia 18.06.1949, fotokopia,
Archiwum F P G D
– życiorys z dnia 11.10.1941, fotokopia rękopisu, Archiwum F P G D
– życiorys z dnia 30.10.1952, fotokopia rękopisu, Archiwum F P G D
– życiorys z dnia 28.09.1956, rękopis, Archiwum U P I
Kołmogorowa Zinaida:
– akta osobowe nr 546537, Archiwum U P I
– indeks nr 546537 U P I . Archiwum U P I
– legitymacja Komunistycznego Związku Młodzieży nr 08068064, Archiwum F P G D
– legitymacja studencka nr 546537 z dnia 2.09.1954, Archiwum F P G D
– świadectwo dojrzałości nr 763176 z dnia 10.06.1954, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 10.07.1954, rękopis, Archiwum U P I
Kriwoniszczenko Gieorgij:
– akta osobowe nr 527289, Archiwum U P I
– indeks nr 527289, Archiwum U P I
– recenzja pracy dyplomowej z dnia 25.06.1957, Archiwum U P I
– referencje z dnia 2.04.1957, wydane przez U P I , maszynopis, Archiwum U P I
– życiorys, rękopis, Archiwum U P I
Nikitin Wiktor:
– akta osobowe nr 587579, Archiwum U P I
– indeks nr 587579, Archiwum U P I
– świadectwo dojrzałości nr 244525 z dnia 21.06.1956, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 5.08.1958, Archiwum U P I
Słobodin Rustem:
– akta osobowe nr 534061, Archiwum U P I
– dyplom nr 534061 z dnia 26.06.1958, Archiwum U P I
– recenzja pracy dyplomowej z dnia 23.06.1958, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 15.03.1956, rękopis, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 29.06.1953, rękopis, Archiwum U P I
Thibeaux-Brignolle Nikołaj:
– akta osobowe nr 537104, Archiwum U P I
– dyplom nr 940198 z dnia 28.06.1958, Archiwum U P I
– indeks nr 537104, Archiwum U P I
– recenzja pracy dyplomowej z dnia 26.06.1958, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 22.03.1958, rękopis, Archiwum U P I
– życiorys z dnia 25.06.1953, rękopis, Archiwum U P I
Zołotariow Siemion:
– ankieta osobowa z Białoruskiego Instytutu Kultury Fizycznej w Mińsku, 1946 rok,
fotokopia, Archiwum F P G D
– dyplom nr 430992 z dnia 1.08.1950, fotokopia, Archiwum F P G D
– indeks nr 35/194 z dnia 16.01.1947, z Białoruskiego Instytutu Kultury Fizycznej w Mińsku,
fotokopia, Archiwum F P G R
– legitymacja instruktora baz turystycznych z dnia 7.12.1958, fotokopia, Archiwum F P G D
– podanie nr 645 z dnia 21.10.1946 roku do Naczelnika Milicji w Mińsku, fotokopia,
Archiwum F P G D
– referencje z dnia 21.01.1950 z Białoruskiego Instytutu Kultury Fizycznej w Mińsku,
fotokopia, Archiwum F P G D
– świadectwo dojrzałości nr 28727 z dnia 15.06.1941 roku, fotokopia, Archiwum F P G D
– wniosek o przyznanie Orderu Czerwonej Gwiazdy z dnia 26.04.1945 roku, fotokopia,
Archiwum F P G D
– zaświadczenie nr 28463 z ministerstwa edukacji, z dnia 19.08.1950, fotokopia, Archiwum
FPGD
– życiorys z dnia 16.06.1948, fotokopia rękopisu, Archiwum F P G D
IV. Korespondencja
E-mail Aleksandry Iwanowej do Mai Piskariewej z dnia 18.06.2013, Archiwum F P G D
List Anastazji Thibeaux-Brignolle do Nadieżdy Słobodiny z dnia 7.04.1975, rękopis, Archiwum
FPGD
List Giennadija Grigorjewa do redakcji gazety „Uralskij Raboczij” z dnia 7.01.1999, rękopis,
Archiwum F P G D
List Jurija Kriwoniszczenki do Igora Diatłowa i pozostałych turystów z dnia 27.12.1958, rękopis,
Archiwum F P G D
List Nikołaja Kuzminowa do redakcji gazety „Uralskij Raboczij” z dnia 15.02.1990, kopia,
Archiwum F P G D
List prokuratora A. Potapowa do Jurija Kuncewicza z dnia 30.03.2006, maszynopis, Archiwum
FPGD
List prokuratora Lwa Iwanowa do Kuzowkina (dyr. telewizji rosyjskiej) z dnia 8.03.1991,
maszynopis, Archiwum F P G D
List Władimira Askinadziego do redakcji gazety „Uralskij Raboczij”, 1990 rok, Archiwum F P G D
List Zinaidy Kołmogorowej do Igora Diatłowa, z dnia 16.01.1959, rękopis, Archiwum F P G D
List Zinaidy Kołmogorowej do rodziców z dnia 26.01.1959, rękopis, Archiwum F P G D
List Zinaidy Kołmogorowej do Walentyny Bałdowej z dnia 23 lub 24.01.1959, rękopis, Archiwum
FPGD
Korespondencja między Igorem Dubininem a prokuraturą w Jekaterynburgu 13.05.2008–
14.11.2008, Archiwum F P G D
List prokuratora Lwa Iwanowa do Borysa Jelcyna z dnia 25.12.1990, kopia maszynopisu,
Archiwum F P G D
List Tamary Szitilonoj do Jewgienija Zinowiewa z dnia 2.04.2005, rękopis, Archiwum F P G D
List Pelagii Sołter do Jurija Judina z dnia 15.02.2006, rękopis, Archiwum F P G D
List Chimzy Siunikajewa do Piotra Bartołomieja z dnia 21.08.2007, Archiwum F P G D
Telegram nr 96616 Rimmy Kolewatowej do Nikity Chruszczowa, 26.02.1959, fotokopia,
Archiwum F P G D
List Jurija Kuncewicza do Andrieja Kurjakowa z dnia 18.09.2019
Pocztówka wysłana przed Igora Diatłowa do jego ojca z dnia 26.01.1959, Archiwum F P G D

V. Zapisy rozmów ze świadkami286


– z Anatolijem Mochowem, 7.08.2008, Archiwum F P G D
– z Anną Taranowoj, 9.08.2008, Archiwum F P G D
– z Borysem Słobodinem, 2.02.2009, Archiwum F P G D
– z Borysem Suworowem, 9.08.2008, Archiwum F P G D
– z Chimzą Sunikajewem, 1.02.2009, Archiwum F P G D
– z Chimzą Sunikajewem, 25.10.2008, Archiwum F P G D
– z Igorem Dubininem, 7.08.2008, Archiwum F P G D
– z Iriną Raszewską (Doroszenko), 28.09.2011, Archiwum F P G D
– z Jurijem Judinem, 1.02.2008, Archiwum F P G D
– z Jurijem Judinem, 2.02.2009, Archiwum F P G D
– z Jurijem Koptiełowem, 1.02.2008, Archiwum F P G D
– z Mariną Wozrożdienną, 16.02.2009, Archiwum F P G D
– z Michaiłem Szarawinem, 15.02.2007, Archiwum F P G D
– z Pelagią Sołter i Wiktorem Konstantynowiczem, 4–5.06.2008, Archiwum F P G D
– z Tamarą Zaprubiną (Kołmogorową), 2.02.2009, Archiwum F P G D
– z Tamarą Zaprubiną (Kołmogorową), 21.12.2008, Archiwum F P G D
– z Tatianą Diatłową, 09.08.2008, Archiwum F P G D
– z Wadimem Brusnicynem, maj 2007, Archiwum F P G D
– z Walentyną Prudkową, 11.06.2008, Archiwum F P G D
– z Walerią Gamatiną, 1.02.2009, Archiwum F P G D
– z Wiktorem Klimienką, 26.12.2009, Archiwum F P G D
– z Władimirem Korotajewem, 12.12.2007, Archiwum F P G D
– z Władimirem Korotajewem, 24.04.2007, Archiwum F P G D

VI. Publikacje
Abramow A., Kysztymskaja awaria. Piatʹ tajn samoj siekrietnoj jadiernoj katastrofy S S S R ,
„Komsomolska Prawda”, 29.09.2017
Adamowicz O., Na bieriegu radioaktiwnoj rieki. Kak żywut ludi w rajonie kysztymskoj jadiernoj
katastrofy, 24.07.2019, r u s s i a n . r t . c o m, b i t . l y / 2 N R h w 9 y, dostęp: 23.01.2020
Adwokat nazwał rassledowanije gibieli gruppy Diatłowa „profanacyjej”, „Argumienty i Fakty”,
6.02.2019
Akselrod M., Poslednij pochod, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
Akunin B., Po sledam gruppy Diatłowa, Radio Echo Moskwy, 28.06.2012, a k n i g a . o rg,
b i t . l y / 3 6 l 0 q a c, dostęp: 23.01.2020
Antonienkow D., Kruszenije u pieriewała Diatłowa, „Podrobnosti”, 30.09.2004.
Archipow A., Sudmiedekspierty w Diele gruppy Diatłowa, Tiumeń 2015
–, Wysota 1079, „Argumienty i Fakty” 2004, nr 2–3
–, Wysota 1079. Nowyje fakty, „Argumienty i Fakty”, 2004, nr 5
Askinadzi W., Pisʹmo drugu, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
Babincewa N., Cziornyje dyry i pieriewał Diatłowa, „Moskowskije Nowosti”, 3.07.2013
Bajramowoj F., Jadiernyj archipiełag, Kazań 2005
Baliabina M., Wiersij mnogo, woprosow jeszczo bolsze. Prokuror o tragiedii na pieriewale
Diatłowa, Radio Sputnik, 3.03.2019, r a d i o s p u t n i k . r i a . r u, b i t . l y / 2 R i u M p G, dostęp:
23.01.2020
Bałagajew K., Ekspierty priblizilisʹ k razgadkie tajny pieriewała Diatłowa, „Rossijskaja Gazieta”,
16.04.2013
Bartołomiej P., Czto było dalsze? Ot odnoj tragiedii k drugoj, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Gibiel gruppy Diatłowa. K kritikie ławinnoj gipotiezy, „Uralskij Sledopyt” 2010, nr 10
–, O rasszyfrowannom posłanii, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
Bogomołow W., Tajna ogniennych szarow, „Uralskij Raboczij”, 8–12.07.1990
–, Wstuplenije, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
Bujanow J., Słobcow B., Tajna awarii Gruppy Diatłowa. Riezultaty rassledowanija priczin
awarii, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Tajna gibieli gruppy Diatłowa, Jekaterynburg 2014
Czałkow M., Sam siebie sudia, „Wiedomosti Ural”, 22.04.2011
–, Żywaja legienda sledstwija – Władimir Korotajew, „Wiedomosti Ural”, 27.04.2010
Diesiatogo uczastnika gruppy Diatłowa pochoroniat w Jekatierinburgie w bratskoj mogile,
„Argumienty i Fakty”, 29.04.2013
Dniewnik gruppy Diatłowa. Posledniaja stranica, Radio Echo Moskwy, 4.08.2019
Dniewnik posledniego pochoda, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
Dniewniki gruppy Diatłowa pieriedali prokuraturie na wriemia prowierki, „Argumienty i Fakty”,
4.06.2019
Dołżenko R., Istorija turizma w doriewolucyonnoj Rossii i S S S R , Rostów 1988
Duniaszyn A., Na kraju biezdny, ili putieszestwije w stranu tainstwiennych znakow, „Obłastnaja
Gazieta”, 27.10.1999
Firsow M., Ekspiedicyja na pieriewał Diatłowa, „Uralskij Sledopyt” 2008, nr 2
Gamow A., Czto dumajet syn Nikity Chruszczowa o gibieli turistow na Siewiernom Urale?,
„Komsomolskaja Prawda”, 25.04.2014
Geologiczna mapa obwodu swierdłowskiego, 1981 rok, Archiwum F P G D
Geologiczna mapa Uralu, 1941 rok, Archiwum F P G D
Gienprokuratura nazwała wiersii gibieli turistow na pieriewale Diatłowa, „Argumienty i Fakty”,
1.02.2019
Gienprokuratura rassledujet gibiel turistow na pieriewale Diatłowa w 1959 godu, „Niezawisimaja
Gazieta”, 1.02.2019
Gienprokuratura w bliżajszeje wriemia sobirajetsia prowiesti nowoje rassledowanije gibieli
gruppy Diatłowa, „Wiedomosti Ural”, 1.02.2019
Glinskij A., Czto słucziłosʹ na pieriewale Diatłowa?, „Gazieta Trud” 2012, nr 34
Gniedinskaja A., Tajna pieriewała Diatłowa. Nowyje poworoty, pugajuszczije dietali, Rosyjska
Agencja Informacyjna, 8.02.2019
Gołowina J., Tajny Gory Miertwiecow, „Moskowskaja Prawda”, 9.10.1999
Gubanowa O., Pamiatʹ, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
Gubin A., Wsie stanowitsia na swoi miesta, „Uralskij Raboczij”, 21.01.1990
Guszczin A., Cena gostajny – diewiatʹ żyzniej, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Cena gostajny – diewiatʹ żyzniej?, Jekaterynburg 1999
–, O czom mołczit Otortien?, „Uralskij Raboczij”, 3.03.1999
–, Poslednij uczastnik pochoda Diatłowa. Eto było ubijstwo, „Rossijskaja Gazieta”, 28.04.2013
–, Wozwraszczajasʹ k tiemie, „Uralskij Raboczij”, 3.03.1999
–, Wyżywszyj uczastnik gruppy Diatłowa, „Komsomolska Prawda”, 29.04.2012
Issledowatieli rassczitywajut na skoroje raskrytije tajny gibieli gruppy Diatłowa, „Niezawisimaja
Gazieta”, 1.02.2014
Iwanow L., Tajna ogniennych szarow, „Leninskij Putʹ”, 22.11.1990
Jakimienko W., Igorʹ Diatłow, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Kostior u kiedra, „Uralskij Sledopyt” 2012, nr 5
–, Pamiatnik, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Posłanije diatłowcew nam, proczitannoje czeriez 54 goda, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
–, Priekrasnaja Chołatczachl, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 9
–, Zapisnaja kniżka, „Uralskij Sledopyt” 2014, nr 1
Jarowoj J., Wysszej katiegorii trudnosti, Swierdłowsk 1966
Jedinstwiennogo wyżywszego iz turgruppy Diatłowa zachoronili w bratskoj mogile
w Jekatierinburgie, „Rossijskaja Gazieta”, 4.05.2013
Jelcyn B., Ispowiedʹ na zadannuju tiemu, Moskwa 2015
Jeszczo raz o Pieriewale Diatłowa, „Izwiestija”, 28.06.2012
Kan S., Sowriemiennyje nachodki na miestie pałatki Diatłowcew, „Uralskij Sledopyt” 2014, nr 1
Karelin W., Lod i kamni, „Uralskij Sledopyt” 2018, nr 2
–, Rakieta – priczina tragiedii?, „Na Smienu”, 5.11.1990
Kaszkin A., Nikto nie chotieł ubiwatʹ, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
Katys M., Chimiczeskij kombinat Majak – posledstwija awarii 1957 goda, Radio Swoboda,
12.04.2002, s v o b o d a . o rg, b i t . l y / 3 7 g y 9 D b, dostęp: 23.01.2020
Kiemmierich A., Siewiernyj Urał, M. Fizkultura i sport, 1969
Kiezina D., Posledniego diatłowca pochoroniat w Jekatierinburgie, „Rossijskaja Gazieta”,
30.04.2013
–, Umier poslednij diatłowiec, „Rossijskaja Gazieta”, 28.04.2013
Kissiel A., Nieobycznoje niebiesnoje jawlenije, „Tagilskij Raboczij”, 18.02.1959
Kiziłow G., Poiski i nachodki na skłonie gory, „Uralskij Raboczij”, 16.09.2007
Klewcowa I., Po sledam gruppy Diatłowa, „Żurnał Samizdat”, z h u r n a l . l i b . r u,
b i t . l y / 3 0 R a b f w, dostęp: 23.01.2020
Kłoczichin A., Tajna Gory Miertwiecow, „Argumienty i Fakty”, 19.06.2002
Konstantinow A., „Żywaja” ławina, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
Konszin J., O wriemieni i o siebie, „Uralskij Raboczij”, 11.08.2006
Koszczejew L., Tajna nawieki?, „Uralskij Raboczij”, 29.01.2009
Kudriawcew W., Razmyszlenije nad protokołom sledstwija, „Uralskij Sledopyt” 2012, nr 1
Kuleszowa C., wywiad z Anatolijem Guszczinem, Radio Swoboda, 7.02.2006, s v o b o d a . o rg,
b i t . l y / 2 G f k l g a, dostęp: 23.01.2020
Kulmambietow S., Pieriewał Diatłowa. W stranie tainstwiennych znakow, „Żurnał Samizdat”,
s a m l i b . r u, b i t . l y / 3 0 N R N E j , dostęp: 23.01.2020
Kuncewicz J. et al., Ekspiedicyja 2012 na pieriewał Diatłowa, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
Lepichin A., Jakimienko W., Chronika sobytij, „Uralskich Sledopyt” 2009, nr 1
Lewczenkowa D., A czto skazali mansi?, „Argumienty i Fakty”, 4.02.2019
Malginow W., Bombardirowka u Gory Miertwiecow?, „Tiechnika Mołodioży” 2004, nr 11
Mansi ili ostiaki? Kto ubił gruppu Diatłowa, „Rossijskaja Gazieta”, 13.03.2019
Matieriały X X I sjezda K P S S , Moskwa: Gospolitizdat, 1959
Masłow I., Uwieriennostʹ była 100%, czto k etomu priczastny wojennyje, „Znak”, 1.10.2019
Matwiejewa A., Pierewał Diatłowa, „Urał” 2000, nr 12
–, Pierewał Diatłowa, „Urał” 2001, nr 1
Milajewa J., Majak. Pierwaja atomnaja katastrofa Sowietskogo Sojuza, „Rossijskaja Gazieta”,
2.05.2014
Na pieriewale Diatłowa snowa propał turist, „Niezawisimaja Gazieta”, 28.02.2018
Napieczalno izwiestnom pieriewale Diatłowa propała 30-letniaja turistka-jekatierinburżenka,
„Wiedomosti Urał”, 22.06.2016
Nowaja żertwa pieriewała Diatłowa. Czto manit turistow k gorie Miertwiecow, „Uralskij
Raboczij”, 1.03.2018
Nowikowa L., Pierwaja i posledniaja wiersii Pieriewała Diatłowa, „Izwiestija”, 31.05.2013
Odinocznyj turist iz Jekatierinburga propał na pieriewale Diatłowa, „Izwiestija”, 28.01.2018
Oss S., Solving the Dyatlov Pass Mystery, „The Moscow Times”, 29.03.2015
Oszurkowa I., Minskij uczonyj priedłożył swoju wiersiju gibieli gruppy Diatłowa, „Rossijskaja
Gazieta”, 4.03.2016
–, Najdieno dokazatielstwo ispytanija rakiet na pieriewale Diatłowa, „Rossijskaja Gazieta”,
14.09.2016
–, Pogibszych na pieriewale Diatłowa nazwali agientami K G B , „Rossijskaja Gazieta”, 21.07.2016
Pankratiewa J., Wyżywszemu uczastniku gruppy Diatłowa sobirajut dienʹgi na leczenije,
„Komsomolskaja Prawda”, 8.04.2013
Parunin A., Ogniennyje szary w diele gibieli gruppy Diatłowa, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 2 N S Y s H O, dostęp: 23.01.2020
Pieczurkina R., Ja choczu, cztoby wy żyli dołgo…, „Obłastnaja Gazieta”, 3.02.2004
–, Tajna gornogo pieriewała, „Obłastnaja Gazieta”, 27.04.1999
Piskariewa M., Aleksandr (Siemion) Zołotariow. Intierwju s rodnymi. Razmyszlenija o pochodie,
„Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u, b i t . l y / 3 a B O B Q r, dostęp: 23.01.2020
–, Intierwju c Irinoj Raszewskoj, siestroj Jurija Doroszenko, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 2 G h a G 9 6, dostęp: 23.01.2020
–, Intierwju s Michaiłom Pietrowiczem Szarawinym, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 2 v h t x 1 x , dostęp: 23.01.2020
–, Ju. Judin otwietił na 100 woprosow, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u, b i t . l y / 3 0 K D H D o,
dostęp: 23.01.2020
–, Nikołaj Thibeaux-Brignolle. Otkrowiennyj razgowor, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 3 8 v E e f c, dostęp: 23.01.2020
–, Pisʹma Ziny Kołmogorowoj Lidie Grigorjewoj, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 2 R m f a B q, dostęp: 23.01.2020
–, Sto woprosow Judinu, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u, b i t . l y / 2 N P R b J 2, dostęp: 23.01.2020
–, Wospominanija o Sasze Kolewatowie, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u, b i t . l y / 3 7 l h 2 A d,
dostęp: 23.01.2020
Pochod gruppy Diatłowa w fotografijach, „Argumienty i Fakty”, 2.02.2019
Poczemu oni nie wiernulisʹ?, „Komsomolskaja Prawda”, 16.07.2012
Poiskowniki priedstawili tiechnogiennuju wiersiju gibieli gruppy Diatłowa, „Izwiestija”,
26.06.2019
Prizowa J., Issledowatieli gibieli gruppy Diatłowa izuczatʹ siekrietnyj aerodrom, „Rossijskaja
Gazieta”, 1.08.2016
–, Spasionnaja na pieriewale Diatłowa turistka prodołżyła pochod, „Rossijskaja Gazieta”,
24.06.2016
Prokuratura objasniła strannosti s ugołownym diełom o gibieli gruppy Diatłowa, Rosyjska
Agencja Informacyjna, 4.02.2019
Propawszaja na pieriewale Diatłowa turistka obnarużena żywoj, „Izwiestija”, 24.01.2016
Puszkariew I., Czto proizoszło na etom skłonie, było poniatno srazu, „Znak”, 6.07.2018
–, Gienprokuratura R F sankcyonirowała nowoje rassledowanije po gibieli gruppy Diatłowa,
„Znak”, 1.02.2019
–, Oni opiatʹ ostawiat istinu w storonie, „Znak”, 3.02.2019
–, Oni razgrabili swiaszczennoje miesto, „Znak”, 18.01.2016
–, Pierwoje – zaczem zasiekriecziwali dieło? Wtoroje – poczemu oni bieżali?, „Znak”, 2.02.2019
–, Smiertʹ nastupiła ot paralicza dychatielnogo centra, „Znak”, 20.06.2017
Rażajewa J., Pieriewał Matwiejewoj, „Rossijskaja Gazieta”, 28.06.2013
Riskin W., Karaczaj isczezniet czeriez piatʹ let, „Czeliabinskij Raboczij”, 25.07.2000
Romanowa N., Tajna pieriewała Diatłowa raskryta?, „Wielikaja Epoka”, 17.03.2013
Rotblut W., Otortien, „Uralskij Sledopyt” 2003, nr 2
Ruczinskij A., Tajna pieriewała Diatłowa, „Wieczernij Saransk”, 30.01.2019
Salkowa A., Kysztymskaja awaria. Katastrofa pod widom siewiernogo sijanija, „Rossijskaja
Gazieta”, 29.09.2017
Sidorczik A., „Kriminał iskluczajetsia”. Gienprokuratura razbieriotsia w gibieli gruppy
Diatłowa, „Argumienty i Fakty”, 1.02.2019
Sidorczik A., K G B , infrazwuk i łuczi smierti. 11 wiersij priczin gibieli gruppy Diatłowa,
„Argumenty i Fakty”, 22.07.2016
–, Wyżywszyj. Kak słożyłasʹ sudʹba diesiatogo czlena gruppy Diatłowa?, „Argumienty i Fakty”,
2.02.2019
Siewiernyj Urał, „Uralskij Sledopyt” 2007, nr 6
Sledowatieli snowa razbierutsia w etoj istorii…, „Wiedomosti Urał”, 1.07.2019
Sledowatieli wyjawili dwie pricziny gibieli gruppy Diatłowa, Rosyjska Agencja Informacyjna,
1.03.2019
Sledstwiennyj komitiet R F nazwał dwie pricziny gibieli gruppy Diatłowa, „Wiedomosti Urał”,
1.03.2019
Smirnow A., «Tragiediju priewraszczajut w szou». Blizkij drug Diatłowa rasskazał swoju
wiersiju, „Argumienty i Fakty”, 29.01.2020
Sobolew I., Legienda Siewiernogo Urała, „Technika Mołodioży” 2003, nr 1
Sochina L., Moi wospominanija o rabotie na chimkombinatie „Majak” Czelabinsk-65, 1993
Sogrin S., Wospominanija o diatłowcach, Krasnaja Polana 2005, rękopis, Archiwum F P G D
–, A była li tajna awarii Diatłowa?, „Uralskij Sledopyt” 2010, nr 11
–, Dołgij putʹ k razgadkie tajny, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
–, Jeszczo raz o tom, kak eto było, „Uralskij Sledopyt” 2010, nr 12
–, Priedisłowije, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1
Spasatieli naszli turistku, propawszuju na pieriewale Diatłowa, „Argumienty i Fakty”, 24.06.2016
Spiecyalisty nazwali wiersii smierti turista na pieriewale Diatłowa, „Wojennyj Parad”, 9.02.2017
Studienty obnarużyli u pieriewała Diatłowa magnitnuju anomaliju, „Argumienty i Fakty”,
25.07.2013
Suworowa I., Na pieriewale Diatłowa obnarużyli magnitnuju anomaliju, „Rossijskaja Gazieta”,
25.07.2013
Szczogolew I., Gruppa Diatłowa i drugije zagadoczno propawszyje ekspiedicyi, „Rossijskaja
Gazieta”, 1.02.2014
Szestak I., Mogli li mansi ubitʹ? Nazwany wiersii gibieli gruppy Diatłowa ot ruk aborigienow,
Rosyjska Agencja Informacyjna, 13.03.2019
Szułutko M., Pamiati Iosifa Dawidowicza Prudkowa, „Annały Chirurgiczeskoj Giepatołogii”
1999, nr 1
Takoj tiepierʹ budiet „wnutriennij turizm”?, „Wiedomosti Urał”, 1.04.2016
Tiunow D., Oni nie mogli diejstwowatʹ inacze, „Uralskij Sledopyt” 2010, nr 4
–, Piatʹ diesiatiletij domysłow i dogadok – czto że w itogie?, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Razmyszlenija „tiechnaria”, „Uralskij Sledopyt”, 2013, nr 1
–, Siewiernyj Urał. Jeszczo raz o zimie 1959-go…, „Uralskij Sledopyt” 2010, nr 2–3
Tragiedija na pieriewale Diatłowa jawlajetsia strogo zasiekrieczennoj informacyjej, „Wojennyj
Parad”, 9.02.2017
Turisty iz Piermi naszli tieło mużcziny na pieriewale Diatłowa, „Izwiestija”, 10.01.2016
Turisty obnarużyli tieło nieizwiestnogo mużcziny w rajonie pieriewała Diatłowa, „Argumienty
i Fakty”, 10.01.2016
Ustanowlena licznostʹ pogibszego na pieriewale Diatłowa, „Niezawisimaja Gazieta”, 14.01.2016
Uszoł iz żyzni legiendarnyj sledowatiel prokuratury – Korotajew, „Wiedomosti Urał”, 12.07.2012
Uwarowa N., Skolko stoit „Gora miertwiecow”? Pieriewał Diatłowa kak primanka dla turistow,
„Argumienty i Fakty”, 15.01.2016
W prokuraturie rasskazali ob usłowii eksgumacyi tieł czlenow gruppy Diatłowa, Rosyjska
Agencja Informacyjna, 4.02.2019
Warsegow N., Ko N., Gołowa u Ziny była razbita, a ekspiertiza etogo nie zamietiła…,
„Komsomolskaja Prawda”, 22.05.2013
Warsegow N., Warsegowa N., Gruppa Diatłowa ubiegała iz pałatki ot uduszliwogo gaza,
„Komsomolskaja Prawda”, 22.06.2014
–, Jedinstwiennyj wyżywszyj na pieriewale Diatłowa.. «Ja dołżen był pogibnutʹ diesiatym»,
„Komsomolskaja Prawda”, 17.10.2012
–, Mog li sriedi turistow bytʹ inostrannyj szpion?, „Komsomolskaja Prawda”, 11.06.2013
–, Na tiele Siemiona Zołotariowa okazalisʹ tatuirowki, kotorych pri żyzni nikto nie widieł,
„Komsomolskaja Prawda”, 12.06.2013
–, Ot wiernoj gibieli studienta Bijenko spas komsomoł, „Komsomolskaja Prawda”, 26.06.2013
–, Otiec odnogo iz pogibszych studientow mog znatʹ prawdu o tragiedii, „Komsomolskaja
Prawda”, 2.02.2014
–, Poczemu Siemiona Zołotariowa nie chotieli prinimatʹ w partiju?, „Komsomolskaja Prawda”,
13.08.2015
–, Samogo zagadocznogo turista kto-to pochoronił na samom priestiżnom kładbiszcze,
„Komsomolskaja Prawda”, 21.04.2014
–, Tajna pieriewała Diatłowa. Kto priaczet prawdu o gibieli diewiati turistow połwieka spustia?,
„Komsomolskaja Prawda”, 4.12.2012
–, Turistow na pieriewale Diatłowa mogli ubitʹ mansi, „Komsomolskaja Prawda”, 26.01.2016
Warsegowa N., Dniewnik gruppy Diatłowa. Posledniaja stranica, „Komsomolskaja Prawda”,
5.08.2019
Wiktorija J., Kakoj my widim Ludmiłu Dubininu?, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 2 T N H L S 3, dostęp: 23.01.2020
Wobobiewa N., W rajonie pieriewała Diatłowa najdieno tieło turista, „Rossijskaja Gazieta”,
20.09.2017
Wochmin W., Niezabytaja tragiedija, „Obłastnaja Gazieta”, 30.01.1999
–, Swidanije s „Goroj Miertwiecow”, „Na Smienu”, 14–18.07.1990
Wostriakow A., Pamiati gruppy I. Diatłowa, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
Zinowiew J., Kakije byli riebiata…, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
–, Pripolarnyj Urał, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1
Żurawlew K., Pieriewał Diatłowa. Pytki pieried smiertiu, „Rossijskaja Gazieta”, 1.07.2019
Przypisy końcowe

1. Uparty prokurator i stajnie Augiasza


1 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia], s. 384–387
[w:] Ugołownoje dieło o gibieli turistow w rajonie gory Otortien [Sprawa kryminalna
o śmierci turystów w rejonie góry Otorten] (dalej jako: akta śledcze), t. 1, Swierdłowsk 1959.
2 L. Iwanow, Tajna ogniennych szarow, „Leninskij Putʹ”, 22.11.1990.

3 Tamże.

4 Tamże.

2. Maszyna do produkcji turystów


5 G. Usyskin, Oczerki istorii rossijskogo turizma, Moskwa–Sankt Petersburg 2000.

6 Dopros swidietiela Słobodina W. [Przesłuchanie świadka W. Słobodina] [w:] akta śledcze, t. 1,


s. 275–281.
7 G. Usyskin, Oczerki…, dz. cyt.

8 Dopołnitielnyj dopros Maslennikowa [Uzupełniające przesłuchanie Maslennikowa] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 295–297.
9 Dopros swidietiela Gordo L. [Przesłuchanie świadka L. Gordo] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 305–
306.
10 Tamże.

11 G. Usyskin, Oczerki…, dz. cyt.

3. Studenci–turyści
12 Dziennik Ludmiły Dubininy prowadzony podczas wyprawy na Otorten w 1959 roku, rękopis,
Archiwum Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa (F P G D , Fond Pamiati Gruppy Diatłowa,
z siedzibą w Jekaterynburgu, prowadzona przez Jurija Kuncewicza).
13 Akta osobowe nr 545224 (Igor Diatłow), Archiwum U P I .

14 Zapis audio rozmowy z Tatianą Diatłową z dn. 9.08.2008, Archiwum F P G D .


15 Dopros swidietiela Akselroda M. [Przesłuchanie świadka M. Akselroda] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 316–329.
16 Tamże.

17 Dopros swidietiela Brusnicyna W. [Przesłuchanie świadka W. Brusnicyna] [w:] akta śledcze, t.


1, s. 362–369.
18 J. Wiktorija, Kakoj my widim Ludmiłu Dubininu, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u,
b i t . l y / 2 T N H L S 3, dostęp: 23.01.2020.
19 Tekst rozmowy z Igorem Dubininem z dn. 7.08.2008 nt. tragedii na Przełęczy Diatłowa,
Archiwum F P G D .
20 Dopros swidietiela Dubinina A. [Przesłuchanie świadka A. Dubinina] [w:] akta śledcze, t. 1, s.
284–287.

4. Dzieci zimnej wojny


21 F. Bajramowoj, Jadiernyj archipiełag, Kazań 2005.

22 W. Riskin, Karaczaj isczezniet czeriez piatʹ let, „Czelabinskij Raboczij”, 25.07.2000.

23 J. Milajewa, Majak. Pierwaja atomnaja katastrofa Sowietskogo Sojuza, „Rossijskaja Gazieta”,


2.05.2014.
24 L. Sochina, Moi wospominanija o rabotie na chimkombinatie „Majak” Czelabinsk-65, 1993.

25 N. Warsegow, N. Warsegowa, Otiec odnogo iz pogibszych studientow mog znatʹ prawdu


o tragiedii, „Komsomolskaja Prawda”, 2.02.2014.
26 List Jurija Kriwoniszczenki do Igora Diatłowa z dn. 27.12.1958, rękopis, Archiwum F P G D .

27 F. Bajramowoj, Jadiernyj…, dz. cyt.

28 Tamże.

29 Tamże.

30 O. Kazancewa, Wospominanija uralskoj uczitielnicy, „Żurnał Wiesi” 2009, nr 7–9.

31 Nekrolog Oskara Josifowicza Thibeaux-Brignolle, „Żurnał Zodczij” 1903, nr 27, s. 338–339,


v i v a l d i . n l r. r u, b i t . l y / 3 6 5 r v h B, dostęp: 18.01.2020.
32 M. Piskariewa, Nikołaj Thibeaux-Brignolle. Otkrowiennyj razgowor, „Żurnał Samizdat”,
s a m l i b . r u, b i t . l y / 3 0 I M b e o, dostęp: 23.01.2020.
33 Akta osobowe numer 537104 (Nikołaj Thibeaux-Brignolle), Archiwum U P I .
34 Dopros swidietiela Słobodina W. [Przesłuchanie świadka W. Słobodina] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 275–281.
35 Akta osobowe numer 534061 (Rustem Słobodin), Archiwum U P I .

36 Akta osobowe numer 56/911 (Aleksander Kolewatow), tamże.

37 J. Zinowiew, Kakije byli riebiata…, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1.

5. W drodze na Otorten
38 Informacyja o pochodie gruppy Diatłowa [Informacja o wyprawie grupy Diatłowa] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 32–35.
39 Dopros swidietiela Kolewatowoj R. [Przesłuchanie świadka R. Kolewatowej), tamże, s. 270–
272.
40 Informacyja o pochodie…, dz. cyt.

41 Tamże.

42 Dopros swidietiela Judina J. [Przesłuchanie świadka J. Judina] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 293–
294.
43 Dopros swidietiela Akselroda M. [Przesłuchanie świadka M. Akselroda], tamże, s. 316–329.

44 N. Warsegow, N. Warsegowa, Ot wiernoj gibieli studienta Bijenko spas komsomoł,


„Komsomolskaja Prawda”, 26.06.2013.
45 Dopros swidietiela Judina J., dz. cyt.

46 Dziennik Ludmiły Dubininy prowadzony podczas wyprawy na Otorten, 1959, rękopis,


Archiwum F P G D .
47 Tamże.

48 Informacyja o pochodie…, dz. cyt.

49 Kopija dniewnika gruppy Diatłowa [Kopia dziennika grupy Diatłowa] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 21–28.
50 Tamże.

51 Dziennik Ludmiły Dubininy…

52 Tamże.

53 Protokoł doprosa swidietiela Riempiela I. [Protokół przesłuchania świadka I. Riempiela)


[w:] akta śledcze, t. 1, s. 46–47.
54 Dziennik Ludmiły Dubininy…

55 Tamże.

56 Dziennik Jurija Judina prowadzony podczas wyprawy na Otorten, 1959, rękopis, Archiwum
FPGD.
57 Dziennik Zinaidy Kołmogorowej prowadzony podczas wyprawy na Otorten, 1959, rękopis,
Archiwum F P G D .
58 Tamże.

59 Protokoł doprosa swidietiela Rażniewa G. [Protokół przesłuchania świadka G. Rażniewa]


[w:] akta śledcze, t. 1, s. 42–43.
60 Matieriały X X I sjezda K P S S , Moskwa: Gospolitizdat, 1959.

61 Dziennik Zinaidy Kołmogorowej…

62 Tamże.

63 Kopija dniewnika grupy Diatłowa, dz. cyt.

64 Tamże.

65 Dziennik Zinaidy Kołmogorowej…

66 Tamże.

67 Tamże.

68 Protokoł osmotra łabaza [Protokół oględzin szałasu] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 8–10.

69 Postanowlenie o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia] [w:] akta śledcze,


t. 1, s. 384–387.
70 Informacyja o pochodie gruppy…, dz. cyt.

71 Kopija bojewogo listka gruppy turistow [Kopia gazetki grupy turystów] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 31.

6. Kim był Siemion Zołotariow?


72 D. Okuniew, Pieriewał Diatłowa. Poczemu Zołotariewa podozriewali w rabotie na K G B ?,
„Rossijskaja Gazieta”, 4.03.2019.
73 Wykaz żołnierzy Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941–1945, p o d v i g n a r o d a . r u, dostęp:
29.12.2019.
74 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 384–387.
75 Akt issledowanija trupa Zołotariowa [Wynik sekcji zwłok Zołotariowa] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 349–351.
76 Podanie nr 645 z dnia 21.10.1946 do Naczelnika Milicji w Mińsku, fotokopia, Archiwum
FPGD.
77 N. Warsegow, N. Warsegowa, Poczemu Siemiona Zołotariowa nie chotieli prinimatʹ
w partiju?, „Komsomolskaja Prawda”, 13.08.2015.
78 Zaświadczenie nr 28463 z ministerstwa edukacji, z dn. 19.08.1950, Archiwum F P G D .

79 N. Warsegow, N. Warsegowa, Samogo zagadocznogo turista kto-to pochoronił na samom


priestiżnom kładbiszcze, „Komsomolskaja Prawda”, 21.04.2014.
80 Protokoł osmotra miesta obnarużenija trupow [Protokół z oględzin miejsca znalezienia zwłok]
[w:] akta śledcze, t. 1, s. 341–343.
81 Akt issledowanija trupa Zołotariowa, dz. cyt.

82 N. Warsegow, N. Warsegowa, Mog li sriedi turistow bytʹ inostrannyj szpion?,


„Komsomolskaja Prawda”, 11.06.2013.
83 Tamże.

84 N. Warsegow, N. Warsegowa, Odin iz turistow był wrażeskim agentom?, „Komsomolskaja


Prawda”, 19.08.2014.
85 A. Gusielnikow, Ekspiertiza D N K . W mogile diatłowca Siemiena Zołotariewa zachoronien
drugoj czełowiek, Rosyjska Agencja Informacyjna, 16.05.2018.
86 N. Warsegow, N. Warsegowa, Pieriewał Diatłowa. Stali izwiestny riezultaty powtornogo
D N K -issledowanija ostankow priedpołagajemogo Siemiena Zołotariewa, „Komsomolskaja
Prawda”, 16.07.2018.

7. Zaginieni w krainie chaosu


87 Dopros swidietiela Brusnicyna W. [Przesłuchanie świadka W. Brusnicyna] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 362–369.
88 Dopros swidietiela Judina J. [Przesłuchanie świadka J. Judina] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 293–
294.
89 Dopros swidietiela Kolewatowoj R. [Przesłuchanie świadka R. Kolewatowej] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 270–272.
90 List W. M. Askinadziego do redakcji gazety „Uralskij Raboczij”, 1990 rok, Archiwum F P G D .

91 Dopros swidietiela Kolewatowoj…, dz. cyt.

92 Tamże.

93 Tamże.

94 N. Warsegow, N. Warsegowa, Pieriewał Diatłowa. Mojego otca każdyj dienʹ wyzywali w K G B


po gibieli turistow, „Komsomolskaja Prawda”, 19.08.2017.
95 N. Warsegow, N. Warsegowa, Jedinstwiennyj wyżywszyj na pieriewale Diatłowa. «Ja dołżen
był pogibnutʹ diesiatym», tamże, 17.10.2012.
96 Tamże.

97 Dopros swidietiela Gordo L. [Przesłuchanie świadka L. Gordo] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 305–
306.
98 Dopros swidietiela Ortiukowa G. [Przesłuchanie świadka G. Ortiukowa], tamże, s. 307–308.

99 Radiogrammy [Radiotelegramy] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 137.

100 Tamże, s. 140.

101 Protokoł doprosa swidietiela Paszyna I. [Protokół przesłuchania świadka I. Paszyna], tamże, s.
49–50.
102 Radiogrammy, tamże, s. 142.

103 Radiogrammy, tamże, s. 143.

104 A. Archipow, Wysota 1079, „Argumienty i Fakty” 2004, nr 2–3.

105 Protokoł doprosa swidietiela Czernyszowa A. [Protokoł przesłuchania świadka A.


Czernyszowa] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 88–93.
106 A. Archipow, Wysota 1079, dz. cyt.

107 Dopros swidietiela Słobcowa B. [Przesłuchanie świadka B. Słobcowa] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 298–300.
108 Protokoł doprosa swidietiela Czernyszowa…, dz. cyt.

109 Dopros swidietiela Kolewatowoj…, dz. cyt.

110 Dopros swidietiela Słobodina W. [Przesłuchanie świadka W. Słobodina] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 275–281.
111 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia], tamże, s. 384–
387.
112 Dopros swidietiela Słobodina…, dz. cyt.
8. Na miejscu tragedii
113 Dopros swidietiela Słobcowa B. [Przesłuchanie świadka B. Słobcowa] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 298–300.
114 Dopros swidietiela Lebiediewa W. [Przesłuchanie świadka W. Lebiediewa], tamże, s. 313–
315.
115 Dopros swidietiela Brusnicyna W. [Przesłuchanie świadka W. Brusnicyna], tamże, s. 362–369.

116 Tamże.

117 Dopros swidietiela Ortiukowa G. [Przesłuchanie świadka G. Ortiukowa] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 307–308.
118 Protokoł doprosa swidietiela Paszyna I. [Protokół przesłuchania świadka I. Paszyna], tamże, s.
49–50.
119 M. Piskariewa, Intierwju s Michaiłom Pietrowiczem Szarawinym, „Żurnał Samizdat”,
s a m l i b . r u, b i t . l y / 2 R D u 7 y 6, dostęp: 23.01.2020.
120 Dopros swidietiela Akselroda M. [Przesłuchanie świadka M. Akselroda] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 316–329.
121 Dopros swidietiela Lebiediewa…, dz. cyt.

122 Protokoł obnarużenija miesta stojanki turistow [Protokół z odnalezienia miejsca obozu
turystów] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 2.
123 Dopros swidietiela Lebiediewa…, dz. cyt.

124 A. Gubin, Wsio stanowitsia na swoi miesta, „Uralskij Raboczij”, 21.01.1990.

125 Dopros swidietiela Słobcowa…, dz. cyt.

126 Dopros swidietiela Lebiediewa…, dz. cyt.

127 L. Iwanow, Tajna ogniennych szarow, „Leninskij Putʹ”, 22.11.1990.

128 Dopołnitielnyj dopros Maslennikowa [Uzupełniające przesłuchania Maslennikowa] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 295–297.
129 Radiogrammy [Radiotelegramy] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 160.

130 Dopros swidietiela Brusnicyna…, dz. cyt.

131 Protokoł osmotra miesta proisszestwia [Protokół oględzin miejsca zdarzenia] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 3–6.
132 Tamże.
133 Dopros swidietiela Sogrina S. [Przesłuchanie świadka S. Sogrina] [w:] akta śledcze, t. 1, s.
330–339.
134 Dopros swidietiela Akselroda…, dz. cyt.

135 Dopros swidietiela Słobcowa…, dz, cyt.

136 Protokoł osmotra miesta proisszestwia, dz. cyt.

137 Tamże.

138 S. Bogomołow, Tajna ogniennych szarow, „Uralskij Raboczij”, 8–12.07.1990.

139 Radiogrammy, dz. cyt., s. 146.

140 Dopros swidietiela Tiempałowa W. [Przesłuchanie świadka W. Tiempałowa] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 309–312.
141 Radiogrammy, dz. cyt., s. 167.

142 Protokoł osmotra łabaza [Protokół oględzin szałasu] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 8–10.

143 Protokoł doprosa swidietiela Maslennikowa J. [Protokół przesłuchania świadka J.


Maslennikowa] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 62–75.
144 Dopros swidietiela Akselroda…, dz. cyt.

145 Tamże.

146 Akt issledowanija trupa Słobodina Rustema [Wynik sekcji zwłok Rustema Słobodina]
[w:] akta śledcze, t. 1, s. 95–103.
147 Dopros swidietiela Tiempałowa…, dz. cyt.

148 Dopros swidietiela Akselroda…, dz. cyt.

149 Informacyja o pochodie gruppy Diatłowa [Informacja o wyprawie grupy Diatłowa] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 32–35.
150 Dopros swidietiela Ortiukowa…, dz. cyt.

151 Tekst rozmowy z Anatolijem Mochowem z dn. 4.08.2010, Archiwum F P G D .

152 Protokoł osmotra miesta obnarużenija trupow [Protokół oględzin miejsca znalezienia zwłok]
[w:] akta śledcze, t. 1, s. 341–343.
153 Tamże.

154 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 384–387.
155 Tamże.
156 Protokoł osmotra miesta obnarużenija trupow, dz. cyt.

157 W. Askinadzi, Pisʹmo drugu, „Uralskij Sledopyt” 2013, nr 1.

9. Przerwana sprawa kryminalna


158 Postanowlenije o wozbużdienii dieła [Uchwała o wszczęciu dochodzenia] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 1.
159 Stenogram wystąpienia W. Korotajewa na konferencji z okazji 50-lecia tragedii,
Jekaterynburg 1.02.2009, Archiwum F P G D .
160 Protokoł doprosa swidietiela Krasnobajewoj W. [Protokół przesłuchania świadka W.
Krasnobajewej] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 54–55.
161 Protokoł doprosa swidietiela Czagina J. [Protokół przesłuchania świadka J. Czagina], tamże,
s. 51–52.
162 Protokoł doprosa swidietiela Uwarowa I. [Protokół przesłuchania świadka I. Uwarowa],
tamże, s. 60–61.
163 Dopros swidietiela Kurikowa G. [Przesłuchanie świadka G. Kurikowa], tamże, s. 232.

164 Protokoł doprosa swidietiela Łopatinoj J. [Protokół przesłuchania świadka J. Łopatiny],


tamże, s. 58–59.
165 Stenogram wystąpienia W. Korotajewa…, dz. cyt.

166 Dopros swidietiela Szeszkina K. [Przesłuchanie świadka K. Szeszkina] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 263.
167 Protokoł doprosa swidietiela Bachtijarowa N. [Protokół przesłuchania świadka N.
Bachtijarowa], tamże, s. 82–83.
168 Dopros swidietiela Mokruszyna M. [Przesłuchanie świadka M. Mokruszyna], tamże, s. 221–
222.
169 Protokoł doprosa swidietiela Bachtijarowa N., dz. cyt.

170 Dopros swidietiela Bachtjarowa P. [Przesłuchanie świadka P. Bachtijarowa] [w:] akta śledcze,
t. 1, s. 225–226.
171 Protokoł doprosa swidietiela Bachtijarowa N., dz. cyt.

172 Protokoł doprosa swidietiela Bachtijarowa P. [Przesłuchanie świadka P. Bachtijarowa]


[w:] akta śledcze, t. 1, s. 86–87.
173 Stenogram wystąpienia W. Korotajewa…, dz. cyt.
174 Protokoł osmotra łabaza [Protokół oględzin szałasu] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 8–10.

175 Akt kriminalisticzeskoj ekspiertizy № 199 [Wynik kryminalistycznej ekspertyzy nr 199]


[w:] akta śledcze, t. 1, s. 304.
176 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 384–387.

10. Brzytwa Ockhama


177 Dopros ekspierta Wozwożdiennogo [Przesłuchanie biegłego Wozwożdiennego] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 381–382.
178 Akt issledowanija trupa Słobodina Rustema [Wynik sekcji zwłok Rustema Słobodina], tamże,
s. 95–103.
179 Por. akta śledcze, t. 1, s. 104–134.

180 Akt issledowanija trupa Kriwoniszczenki G. [Wynik sekcji zwłok G. Kriwoniszczenki]


[w:] akta śledcze, t. 1, s. 112–119.
181 Akt issledowanija trupa Doroszenki J. [Wynik sekcji zwłok J. Doroszenki], tamże, s. 104–111.

182 Akt issledowanija trupa Słobodina Rustema, dz. cyt.

183 Akt issledowanija trupa Kołmogorowoj Z. [Wynik sekcji Z. Kołmogorowej) [w:] akta śledcze,
t. 1, s. 127–134.
184 A. Kissiel, Nieobycznoje niebiesnoje jawlenije, „Tagilskij Raboczij”, 18.02.1959.

185 L. Iwanow, Tajna ogniennych szarow, „Leninskij Putʹ”, 22.11.1990.

186 Dopros swidietiela Kriwoniszczenki A. [Przesłuchanie świadka A. Kriwoniszczenki] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 273–274.
187 A. Parunin, Ogniennyje szary w diele gibieli gruppy Diatłowa, „Żurnał Samizdat”,
s a m l i b . r u, b i t . l y / 2 G h v L j A, dostęp: 23.01.2020.
188 Dopros swidietiela Kolewatowoj R. [Przesłuchanie świadka R. Kolewatowej] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 270–272.
189 Dopros swidietiela Sawkina A. [Przesłuchanie świadka A. Sawkina] [w:] akta śledcze, t. 1, s.
264.
190 Dopros swidietiela Skorych G. [Przesłuchanie świadka G. Skorych], tamże, s. 378–380.

191 S. Sogrin, Wospominanija o diatłowcach, Krasnaja Polana 2005, s. 21, rękopis, Archiwum
FPGD.
192 A. Lepichin, W. Jakimienko, Chronika sobytij, „Uralskij Sledopyt” 2009, nr 1.

193 Tamże.

194 Dopros swidietiela Słobcowa B. [Przesłuchanie świadka B. Słobcowa] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 298–300.
195 N. Warsegow, N. Warsegowa, Gruppa Diatłowa ubiegała iz pałatki ot uduszliwogo gaza,
„Komsomolskaja Prawda”, 22.06.2014.
196 Tamże.

197 Dopros swidietiela Gobruszina A. [Przesłuchanie świadka A. Gobruszina] [w:] akta śledcze, t.
1, s. 228–229.
198 N. Warsegow, N. Warsegowa, Tajna pieriewała Diatłowa po wiersii C K K P S S . Priczinoj
gibieli turistow stał… uragan, „Komsomolskaja Prawda”, 1.02.2016.
199 Tamże.

200 N. Warsegow, N. Warsegowa, Gruppa Diatłowa ubiegała…, dz. cyt.

201 A. Guszczin, O czem mołczit Otortien?, „Uralskij Raboczij”, 3.03.1999.

202 Akt issledowanija trupa Tibo-Brinol N. [Wynik sekcji zwłok N. Thibeaux-Brignolle] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 352–354.
203 Akt issledowanija trupa Dubininy L. [Wynik sekcji zwłok L. Dubininy], tamże, s. 355–357.

204 Gistołogiczeskij analiz 67/603 [Badanie histopatologiczne nr 67/603], tamże, s. 361.

205 Akt issledowanija trupa Zołotariowa S. [Wynik sekcji zwłok S. Zołotariowa), tamże, s. 349–
351.
206 Akt issledowanija trupa Kolewatowa A. [Wynik sekcji zwłok A. Kolewatowa], tamże, s. 345–
348.
207 Gistołogiczeskij analiz 64/600 [Badanie histopatologiczne nr 64/600], tamże, s. 359.

208 W. Czernobrow, Driewnije bogi triebujut żertw, „Fantom” 2003, nr 8.

209 Akta śledcze, t. 2, korespondencja i materiały dodatkowe, s. 58.

210 Tamże, s. 59.

211 Postanowlenije o naznaczenii ekspiertyzy [Uchwała o zleceniu ekspertyzy] [w:] akta śledcze,
t. 1, s. 370–371.
212 Zakluczenije ekspierta [Opinia eksperta], tamże, s. 372–374.

213 Tamże.
214 Dopołnitielnyje woprosy ekspiertu [Dodatkowe pytania do biegłego] [w:] akta śledcze, t. 1, s.
337.
215 Dopros ekspierta Wozwożdiennogo, dz. cyt.

216 L. Iwanow, Tajna ogniennych…, dz. cyt.

217 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 384–387.
218 List prokuratora Urakowa do prokuratora Klinowa, tamże, s. 1.

219 Protokoł doprosa swidietiela Popowa W. [Protokół przesłuchania świadka W. Popowa], tamże,
s. 48.
220 Akta śledcze, t. 2, korespondencja i materiały dodatkowe, s. 46.

11. Ciężar żałoby i knebla


221 Dopros swidietiela Kolewatowoj R. [Przesłuchanie świadka R. Kolewatowej] [w:] akta
śledcze, t. 1, s. 270–272.
222 Tekst wywiadu z W. Korotajewem z dn. 24.04.2007, Archiwum F P G D .

223 M. Piskariewa, Intierwju c Irinoj Raszewskoj, siestroj Jurija Doroszenko, uczastnika


tragiczieskogo pochoda grupy Diatłowa, „Żurnał Samizdat”, s a m l i b . r u, b i t . l y / 2 G h a G 9 6,
dostęp: 23.01.2020.
224 I. Masłow, Uwieriennostʹ była 100%, czto k etomu priczastny wojennyje, „Znak”, 1.10.2019.

225 A. Smirnow, «Tragiediju priewraszczajut w szou». Blizkij drug Diatłowa rasskazał swoju
wiersiju, „Argumienty i Fakty”, 29.01.2020.
226 Dopros swidietiela Dubinina A. [Przesłuchanie świadka A. Dubinina] [w:] akta śledcze, t. 1, s.
284–287.
227 W. Wochmin, Niezabytaja tragiedija, „Obłastnaja Gazieta”, 30.01.1999.

228 Dopros swidietiela Kriwoniszczenki A. [Przesłuchanie świadka A. Kriwoniszczenki] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 273–274.
229 Tamże.

230 Dopros swidietiela Kolewatowoj…, dz. cyt.

231 Tamże.

232 Dopros swidietiela Słobodina W. [Przesłuchanie świadka W. Słobodina] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 275–281.
233 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia], tamże, s. 384–
387.
234 Akta osobowe numer 587579 (Wiktor Nikitin), Archiwum U P I .

235 Tamże.

236 Tekst wywiadu z Borysem Słobodinem, Jekaterynburg, 2.02.2009, Archiwum F P G D .

237 Tekst wywiadu z Igorem Dubininem, Jekaterynburg, 7.08.2008, Archiwum F P G D .

238 Akta osobowe numer 587579 (Wiktor Nikitin), dz. cyt.

12. Książka, która nigdy nie powstała


239 Dziennik Jurija Judina prowadzony podczas wyprawy na Otorten, 1959, rękopis, Archiwum
FPGD.
240 Tekst rozmowy Społecznego Centrum Badania Tragedii Grupy Diatłowa z J. Judinem w dn.
2.02.2009, Archiwum F P G D .
241 Dopros swidietiela Słobcowa B. [Przesłuchanie świadka B. Słobcowa] [w:] akta śledcze, t. 1,
s. 298–300.
242 R. Pieczurkina, Tajna gornogo pieriewała, „Obłastnaja Gazieta”, 27.04.1999.

243 N. Warsegow, N. Warsegowa, Jedinstwiennyj wyżywszyj na pieriewale Diatłowa. «Ja dołżen


był pogibnutʹ diesiatym», „Komsomolskaja Prawda”, 17.10.2012.
244 N. Romanowa, Tajna pieriewała Diatłowa raskryta?, „Wielikaja Epoka”, 17.03.2013.

245 Tajna gory miertwiecow, reż. M. Ogieczin, y o u t u b e . c o m, b i t . l y / 3 0 I G Y 6 m, dostęp:


23.01.2020.
246 A. Guszczin, Wyżywszyj uczastnik gruppy Diatłowa, „Komsomolskaja Prawda”, 29.04.2012.

247 Stenogram wystąpienia J. Judina na konferencji z okazji 50-lecia tragedii, Jekaterynburg,


2.02.2009, Archiwum F P G D .
248 J. Pankratjewa, Wyżywszemu uczastniku gruppy Diatłowa sobirajut dienʹgi na leczenije,
„Komsomolska Prawda”, 8.04.2013.
249 D. Kiezina, Umier poslednij diatłowiec, „Rossijskaja Gazieta”, 28.04.2013.

250 N. Warsegow, N. Ko, Gołowa u Ziny była razbita, a ekspiertiza etogo nie zamietiła…,
„Komsomolskaja Prawda”, 22.05.2013.
13. Czas, ludzie i słowa
251 Protokoł osmotra miesta proisszestwia [Protokół oględzin miejsca tragedii] [w:] akta śledcze,
t. 1, s. 3–6.
252 I. Suworowa, Na pieriewale Diatłowa obnarużyli magnitnuju anomaliju, „Rossijskaja
Gazieta”, 25.07.2013.
253 Kopija dniewnika Kołmogorowoj [Kopia dziennika Kołmogorowej] [w:] akta śledcze, t. 1, s.
29–30.
254 Tamże.

255 List prokuratora Urakowa do prokuratora Klinowa [w:] akta śledcze, t. 1, s. 1.

256 A. Rakitin, Pieriewał Diatłowa, Jekaterynburg 2013.

257 Akta śledcze, t. 1, s. 76.

258 Teksty wystąpień konferencyjnych i transkrypcja paneli dyskusyjnych konferencji


upamiętniającej 49. rocznicę tragedii na Przełęczy Diatłowa, Rada Zakładowa Uralskiego
Federalnego Uniwersytetu im. Pierwszego Prezydenta Rosji B. N. Jelcyna, Fundacja Pamięci
Grupy Diatłowa, Jekaterynburg 1–2.02.2008.
259 Tamże.

260 Tamże.

261 J. Bujanow, B. Słobcow, Tajna gibieli grupy Diatłowa, Jekaterynburg 2014.

262 Tamże.

263 Dopros ekspierta Wozwożdiennogo [Przesłuchanie biegłego Wozwożdiennego] [w:] akta


śledcze, t. 1, s. 381–382.
264 Dopros swidietiela Słobcowa B. [Przesłuchanie świadka B. Słobcowa], tamże, s. 298–300.

14. W kółko
265 B. Jelcyn, Ispowiedʹ na zadannuju tiemu, Moskwa 2015.

266 Tamże.

267 Stenogram wystąpienia W. Korotajewa na konferencji z okazji 50-lecia tragedii,


Jekaterynburg, 1.02.2009, Archiwum F P G D .
268 Kopia listu prokuratora Lwa Iwanowa do Borysa Jelcyna z dn. 25.12.1990, Archiwum F P G D .
269 Pieriewał Diatłowa. Nużno li nowoje rassledowanije, o b l t v. r u, b i t . l y / 3 9 z B v 5 Y, dostęp:
1.01.2020.
270 Osobyje połnomoczija. Pieriewał Diatłowa. Pora postawitʹ toczku nad «i»,
e f i r. g e n p r o c . g o v. r u, b i t . l y / 2 S X g p r Z, dostęp: 18.01.2020.
271 Tamże.

272 Tamże.

273 Tamże.

274 Tamże.

275 A. Łapina, Pieriewał Diatłowa podmanił prokurorow, „Kommiersant”, 5.02.2019.

276 I. Puszkariew, Oni opiatʹ ostawiat istinu w storonie, „Znak”, 3.02.2019.

277 Tamże.

278 Akt issledowanija trupa Doroszenki J. [Wynik sekcji zwłok J. Doroszenki] [w:] akta śledcze,
t. 1, s. 104–111.
279 Akt issledowanija trupa Kołmogorowoj Z. [Wynik sekcji zwłok Z. Kołmogorowej], tamże, s.
127–134.
280 Akt issledowanija trupa Słobodina Rustema [Wynik sekcji zwłok Rustema Słobodina], tamże,
s. 95–103.
281 Tajna raskryta? Prokurory wiernulisʹ s pieriewała Diatłowa, „Rossijskaja Gazieta”,
26.03.2019.
282 Kopia listu Jurija Kuncewicza do Andrieja Kurjakowa z dn. 18.09 2019, archiwum prywatne
J. Kuncewicza.
283 A. Duniaszyn, Na kraju biezdny, ili putieszestwije w stranu tainstwiennych znakow,
„Obłastnaja Gazieta”, 27.10.1999.

Bibliografia
284 Akta śledcze sprawy kryminalnej prowadzonej przez prokuraturę rejonową w Iwdelu oraz
prokuraturę obwodową w Swierdłowsku zostały połączone. Nie nadano im sygnatury.
Od 1959 do 2019 roku były przechowywane w Archiwum Państwowym Obwodu
Swierdłowskiego [Gosudarstwiennyj Archiw Swierdłowskoj Obłasti] z siedzibą
w Jekaterynburgu, przy ulicy Wajniera. Po wznowieniu dochodzenia ws. śmierci grupy
Diatłowa akta zostały z archiwum zabrane. Obecnie nie wiadomo, gdzie się znajdują.
285 Archiwa U P I są obecne przechowywane w zbiorach U R F U w Jekaterynburgu.
286 Zapisy rozmów ze świadkami nie zostały opublikowane w mediach ani wydane w osobnej
publikacji. Teksty i zapisy audio znajdują się w zbiorach F P G D . Rozmowy przeprowadzali
badacze tragedii związani z fundacją, którzy w latach 2007–2009 posługiwali się nazwą
Centrum Obywatelskie Wyjaśnienia Przyczyn Tragedii Grupy Diatłowa [Centr Grażdanskogo
Rassledowanija Tragiedii Diatłowcew].
Przypisy
[1] Pomyłka autora artykułu lub literówka. W rzeczywistości prokurator rejonowy nazywał się
Klinow (wszystkie przypisy i tłumaczenia pochodzą od autorki).
[2] W 1959 roku uczelnia nosiła nazwę Uralski Instytut Politechniczny [U P I , Uralskij
Politiechniczeskij Institut], dalej jako: Politechnika Uralska, z siedzibą w Jekaterynburgu.
24 grudnia 1992 r. uczelnia zmieniła nazwę na Uralski Państwowy Uniwersytet Techniczny
[Uralskij Gosudarstwiennyj Tiechniczeskij Uniwiersitiet]. Od 2008 r. funkcjonuje pod nazwą
Uralski Uniwersytet Federalny im. Pierwszego Prezydenta Rosji B. N. Jelcyna [U R F U , Uralskij
Fiedieralnyj Uniwiersitiet imieni Pierwogo Priezidienta Rossii B. N. Jelcyna], dalej jako:
Uniwersytet Uralski.
[3] W Rosji powszechnie stosuje się określenie Wielka Wojna Ojczyźniana. Jej początek datuje się
na 22.06.1941, tj. dzień ataku Hitlera na Związek Radziecki.
[4] Tu studiowała większość ofiar.
[5] Wg zeznań złożonych w prokuraturze 15.04.1959. W chwili znalezienia namiotu Słobcow nie
wiedział, że stojące przy nim narty są zapasową parą. Wiedzę tę uzyskał w późniejszym terminie.
[6] Sosna syberyjska, potocznie zwana cedrem syberyjskim lub limbą syberyjską. W obwodzie
swierdłowskim powszechnie używa się określenia „cedr”.
[7] Zob. rozdział „Ciężar żałoby i knebla”.
[8] Według protokołów sekcji zwłok: u Jurija Doroszenki, znalezionego w pozycji na brzuchu,
zdiagnozowano plamy opadowe na tylnej powierzchni szyi, tułowia i kończyn. U Ludmiły
Dubininy – na tylnej i bocznej powierzchni tułowia i kończyn (znaleziona w pozycji klęczącej).
U Ziny Kołmogorowej – na tylnej powierzchni tułowia (znaleziona w pozycji na boku),
u Rustema Słobodina – na tylnej powierzchni szyi, tułowia i kończyn (znaleziony w pozycji na
brzuchu).
W Y D AW N I C T W O C Z A R N E sp. z o.o.
czarn e. co m .p l
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A , 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2 d. pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: i n fo @ d2 d.p l
Wołowiec 2020
Wydanie I

You might also like