Professional Documents
Culture Documents
L. Mlodinow - Krótka Historia Rozumu
L. Mlodinow - Krótka Historia Rozumu
Published in the United States by Pantheon Books, a division of Random House LLC, New
York, and in Canada by Random House of Canada,
a division of Penguin Random House, Ltd., Toronto.
Projekt okładki
Kelly Blair
Redaktor serii
Adrian Markowski
Redakcja
Anna Kaniewska
Korekta
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
ISBN 978-83-8097-545-3
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Simona Mlodinowa
Część I
Wyprostowani i myślący
***
Kilka milionów lat temu my, ludzie, zaczęliśmy stawać prosto, zmieniając
nasze mięśnie i szkielety, tak by pozwoliły nam chodzić w postawie
wyprostowanej, która oswobodziła nasze ręce do badania i manipulowania
przedmiotami wokół nas, pozwalając też omiatać wzrokiem większy niż
wcześniej dystans. Jednak wraz ze wznoszeniem się postawy również nasze
umysły wzniosły się ponad umysły innych zwierząt, pozwalając nam
zgłębiać świat nie tylko wzrokiem, ale również myślą. Stanęliśmy
wyprostowani, ale przede wszystkim zaczęliśmy myśleć.
O wyjątkowości rasy ludzkiej przesądza nasz pęd do wiedzy,
a wyjątkowość naszego gatunku odzwierciedlają sukcesy, jakie osiągnęliśmy
po tysiącleciach wysiłków w odszyfrowywaniu zagadek przyrody. Człowiek
starożytny, któremu dano by kuchenkę mikrofalową, żeby ogrzał mięso tura,
mógłby snuć rozważania, że wewnątrz znajduje się armia ciężko pracujących
bogów wielkości ziarenek grochu, którzy rozpalają miniaturowe ogniska pod
mięsem, a następnie w cudowny sposób znikają, kiedy otwiera się drzwiczki.
Jednak prawda jest równie cudowna – że garść prostych i nienaruszalnych
abstrakcyjnych praw wyjaśnia wszystko, co dzieje się w naszym
Wszechświecie, od działania kuchenki mikrofalowej po cuda natury.
W miarę jak nasze zrozumienie świata ewoluowało, postąpiliśmy od
postrzegania przypływów jako rządzonych przez bóstwa do zrozumienia ich
jako wyniku przyciągania grawitacyjnego Księżyca i przeszliśmy od
myślenia o gwiazdach jako bogach unoszących się w niebiosach do
zidentyfikowania ich jako pieców nuklearnych, wysyłających w naszą stronę
fotony. Dziś rozumiemy wewnętrzne funkcjonowanie Słońca oddalonego
o setki milionów kilometrów i strukturę atomu ponad miliard razy
mniejszego od nas samych. To, że byliśmy w stanie odszyfrować te i inne
zjawiska naturalne, nie jest jedynie cudem. Jest to również pasjonująca
i epicka historia.
Jakiś czas temu przez jeden sezon pracowałem w zespole piszącym
scenariusze serialu telewizyjnego Star Trek: Następne pokolenie.
Na pierwszym spotkaniu, przy stole obsadzonym przez wszystkich
scenarzystów i producentów serialu, rzuciłem pomysł na odcinek, który
wydawał mi się ekscytujący, ponieważ był związany z prawdziwą astrofizyką
wiatru słonecznego. Wszystkie oczy skupiły się na mnie, tym nowym gościu,
fizyku, gdy z entuzjazmem szczegółowo opisywałem swój pomysł i idee
naukowe, które się za nim kryły. Kiedy skończyłem – zajęło mi to mniej niż
minutę – spojrzałem z wielką dumą i zadowoleniem na szefa, mrukliwego
producenta w średnim wieku, który kiedyś był detektywem w wydziale
zabójstw policji nowojorskiej. Ten popatrzył przez chwilę na mnie z dziwnie
nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a następnie powiedział z wielkim
naciskiem: „Zamknij się, cholerny jajogłowy!”.
Kiedy zakłopotany dochodziłem do siebie, uświadomiłem sobie, że w tak
zwięzły sposób mówił mi, iż zatrudnili mnie ze względu na moje
umiejętności opowiadania historii, a nie żebym przeprowadzał obszerne
lekcje fizyki gwiazd. Jego uwaga była bardzo trafna i od tego czasu
pozwalałem, żeby kierowała moim pisaniem. (Inna jego zapadająca w pamięć
sugestia: jeśli kiedykolwiek czujesz, że masz zostać zwolniony, wskocz się
ochłodzić do basenu).
Źle podana nauka może być niezmiernie nudna. Jednak historia tego, co
wiemy i jak się tego dowiedzieliśmy, nie jest wcale nudna. Jest ekscytująca.
Pełno w niej odkryć, które są nie mniej zajmujące niż odcinek Star Treka
albo pierwsza podróż na Księżyc, jest zaludniona przez postaci obdarzone
pasją i równie dziwaczne jak te, które znamy ze sztuki, muzyki i literatury,
poszukiwaczy, których nienasycona ciekawość zaprowadziła nasz gatunek
z afrykańskiej sawanny do czasów współczesnych.
Jak tego dokonali? Jak przeszliśmy od gatunku, który ledwie nauczył się
chodzić na dwóch nogach, utrzymując się przy życiu dzięki orzechom,
jagodom i korzonkom, do czasów, w których latamy samolotami, wysyłamy
wiadomości w mgnieniu oka okrążające kulę ziemską i odtwarzamy
w ogromnych laboratoriach warunki panujące w młodym Wszechświecie? To
właśnie tę historię chcę opowiedzieć, ponieważ wiedzieć to zrozumieć swoje
dziedzictwo jako istoty ludzkiej.
***
Odyseja ludzkich odkryć rozciąga się na wiele epok, ale powody naszego
dążenia do zrozumienia świata nigdy się nie zmieniają, ponieważ wypływają
z ludzkiej natury. Jeden z tych powodów jest dobrze znany każdemu, kto
pracuje w dziedzinie związanej z innowacjami i odkryciami: trudność ze
zrozumieniem świata albo pomysłów różniących się cokolwiek od świata
i idei, które już znamy.
W latach pięćdziesiątych XX wieku Isaac Asimov, jeden z największych
i najbardziej twórczych pisarzy science fiction wszech czasów, napisał
trylogię Fundacja, serię powieści rozgrywających się za wiele tysięcy lat
w przyszłości. W tych książkach ludzie dojeżdżają codziennie do pracy
w biurach, a kobiety zostają w domu. W ciągu zaledwie kilku dekad ta wizja
odległej przyszłości stała się niemal przeszłością. Wspominam o niej,
ponieważ ilustruje ona niemal powszechne ograniczenie myśli ludzkiej: nasza
kreatywność hamowana jest przez konwencjonalne myślenie, wynikające
z przekonań, których nie jesteśmy w stanie wzruszyć albo o których
zakwestionowaniu nigdy nie myślimy.
Odwrotną stroną trudności ze zrozumieniem zmiany jest kłopot związany
z jej zaakceptowaniem, i jest to kolejny powracający wątek naszej opowieści.
Zmiana może być dla nas, ludzi, przytłaczająca. Zmiana jest wymagająca
wobec naszych umysłów, wyprowadza nas poza naszą strefę komfortu,
wstrząsa nawykami mentalnymi. Wywołuje zamęt i dezorientację. Wymaga,
żebyśmy zarzucili stare sposoby myślenia, a ich zarzucenie nie jest naszym
wyborem, tylko jest nam narzucone. Co więcej, zmiany wynikające z postępu
naukowego często wywracają do góry nogami systemy przekonań, do
których przywiązana jest znaczna liczba ludzi – a od których może również
zależą ich kariery i środki do życia. W rezultacie nowe idee w nauce często
spotykają się z oporem, złością i wyśmiewaniem.
Nauka jest duszą nowoczesnej technologii, korzeniem współczesnej
cywilizacji. Leży u podstaw wielu kwestii politycznych, religijnych
i etycznych naszych czasów, a idee, które stanowią jej fundament,
przekształcają społeczeństwo w coraz szybszym tempie. Jednak tak jak nauka
odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu wzorców ludzkiego myślenia, jest
również prawdą, że wzorce ludzkiego myślenia odegrały kluczową rolę
w ukształtowaniu naszych teorii naukowych. Nauka jest bowiem, jak
zauważył Einstein, „tak subiektywnie i psychologicznie uwarunkowana jak
każda inna dziedzina ludzkich przedsięwzięć”5. W swej książce zatem
podejmuję wysiłek opisania rozwoju nauki w tym duchu – jako
intelektualnego, ale też kulturowo zdeterminowanego przedsięwzięcia,
którego idee można najlepiej zrozumieć dzięki zbadaniu osobistych,
psychologicznych, historycznych i społecznych uwarunkowań, jakie je
ukształtowały. Spojrzenie na naukę w ten sposób rzuca światło nie tylko na
samo to przedsięwzięcie, lecz także na naturę kreatywności i innowacji, a
szerzej – na kondycję ludzką.
3 Chronology: Reuters, from Pigeons to Multimedia Merger, Reuters, 19 lutego 2008 r.,
dostęp 27 października 2014 r., http://www.reuters.com/article/2008/02/19/us-reuters-
thomson-chronology-idUSL1849100620080219.
5 Albert Einstein, Einstein’s Essays in Science, Nowy Jork 1934, Wisdom Library,
s. 112.
2.
Ciekawość
Dla stworzenia, które nigdy nie widziało żadnego rodzaju narzędzia, swego
rodzaju wielgachny sztuczny ząb, który można wziąć do ręki i wykorzystać
do cięcia i krajania, jest wynalazkiem rewolucjonizującym życie,
i rzeczywiście pomógł on zmienić sposób życia praludzi. Lucy i jej
pobratymcy byli wegetarianami – badanie mikroskopowe zużycia zębów
Homo habilis i ślady nacięć na kościach znalezionych w pobliżu szkieletów
tego gatunku wskazują, że „człowiek zręczny” używał kamiennych ostrzy do
uzupełnienia diety o mięso16.
Homo habilis (Dzięki uprzejmości Nachosen/Wikimedia Commons)
***
***
***
6 Maureen A. O’Leary et al., The Placental Mammal Ancestor and the Post-K-Pg
Radiation of Placentals, „Science”, nr 339 (8 lutego 2013 r.), s. 662–667.
7 Julian Jaynes, The Origin of Consciousness in the Breakdown of the Bicameral Mind,
Houghton Mifflin, Boston 1976, s. 9.
8 Historia Lucy i jej znaczenie zob. Donald C. Johanson, Lucy’s Legacy, Three Rivers
Press, Nowy Jork 2009. Zob. też Douglas S. Massey, A Brief History of Human Society:
The Origin and Role of Emotion in Social Life, „American Sociological Review” 2002, nr
67, s. 1–29.
10 Carol V. Ward et al., Complete Fourth Metatarsal and Arches in the Foot of
Australopithecus afarensis, „Science”, nr 331 (11 lutego 2011 r.), s. 750–753.
11 4 × 106 lat = 2 × 105 pokoleń; 2 × 105 domów × 50 metrów szerokości działki dla
każdego domu = 6500 kilometrów.
12 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, wyd.
2, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2006, s. 6–7.
13 Dla tych, którzy wolą precyzję od owoców, powinienem dodać, że mózg Homo
habilis był wielkości połowy naszego.
14 Javier DeFelipe, The Evolution of the Brain, the Human Nature of Cortical Circuits,
and Intellectual Creativity, „Frontiers in Neuroanatomy”, nr 5 (maj 2011), s. 1–17.
17 Johann De Smedt et al., Why the Human Brain Is Not an Enlarged Chimpanzee Brain,
w: Human Characteristics: Evolutionary Perspectives on Human Mind and Kind, red. H.
Høgh-Olesen, J. Tønnesvang i P. Bertelsen, Cambridge Scholars, Newcastle upon Tyne
2009, s. 168–181.
18 Stanley H. Ambrose, Paleolothic Technology and Human Evolution, op. cit., s. 1748–
1753.
19 R. Peeters et al., The Representation of Tool Use in Humans and Monkeys: Common
and Uniquely Human Features, „Journal of Neuroscience”, nr 29 (16 września 2009 r.),
s. 11523–11539; Scott H. Johnson-Frey, The Neural Bases of Complex Tool Use in
Humans, „TRENDS in Cognitive Sciences”, nr 8 (luty 2004), s. 71–78.
20 Richard P. Cooper, Tool Use and Related Errors in Ideational Apraxia: The
Quantitative Simulation of Patient Error Profiles, „Cortex” 2007, nr 43, s. 319; Scott H.
Johnson-Frey, The Neural Bases, op. cit., s. 71–78.
22 Ibidem, s. 267.
24 Robin I.M. Dunbar, Suzanne Shultz, Evolution in the Social Brain, „Science”, nr 317
(7 września 2007 r.), s. 1344–1347.
28 Frank Lorimer, The Growth of Reason, Londyn 1929; K. Paul, cyt. w: Arthur
Koestler, The Act of Creation, Penguin, Londyn 1964, s. 616.
Kultura
***
***
***
***
31 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, wyd.
2, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2006, s. 9–12.
32 Wiele umiejętności istniało również u starszych grup nomadów, ale techniki nie
rozkwitały, ponieważ produkty nie pasowały do wędrownego stylu życia. Zob. ibidem,
s. 20–21.
34 Marshall Sahlins, Stone Age Economics, Aldine Atherton, Nowy Jork 1972, s. 1–39.
35 Ibidem, s. 21–22.
36 Andrew Curry, Seeking the Roots of Ritual, „Science”, nr 319 (18 stycznia 2008 r.),
s. 278–280; Andrew Curry, Gobekli Tepe: The World’s First Temple?, „Smithsonian
Magazine”, listopad 2008, dostęp: 7 listopada 2014 r.,
http://www.smithsonianmag.com/history-archaeology/gobekli-tepe.html; Charles C. Mann,
The Birth of Religion, „National Geographic”, czerwiec 2011, s. 34–59; Elif Batuman, The
Sanctuary, op. cit.
40 Andrew Curry, Gobekli Tepe: The World’s First Temple?, op. cit.
41 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, op.
cit.
42 Michael Balter, Why Settle Down? The Mystery of Communities, op. cit.
44 Michael Balter, Why Settle Down? The Mystery of Communities, op. cit., s. 1442–
1446; David Lewis-Williams, David Pearce, Inside the Neolithic Mind, Thames and
Hudson, Londyn 2005, s. 77–78.
45 Ian Hodder, Women and Men at Çatalhöyük, „Scientific American”, styczeń 2004,
s. 81.
46 Ian Hodder, Çatalhöyük in the Context of the Middle Eastern Neolithic, „Annual
Review of Anthropology” 2007, nr 36, s. 105–120.
49 Jean Durup, On the 1986 Nobel Prize in Chemistry, „Laser Chemistry” 1987, nr 7,
s. 239–259. Zob też D.J. Doren, D.R. Herschbach, Accurate Semiclassical Electronic
Structure from Dimensional Singularities, „Chemical Physics Letters” 1985, nr 118,
s. 115–119; J.G. Loeser, D.R. Herschbach, Dimensional Interpolation of Correlation
Energy for Two-Electron Atoms, „Journal of Physical Chemistry” 1985, nr 89, s. 3444–
3447.
51 T.S. Eliot, The Sacred Wood and Major Early Essays, Dover Publications, Nowy Jork
1997, s. 72. Po raz pierwszy wydane w 1920 roku.
52 Gergely Csibra, György Gergely, Social Learning and Cognition: The Case for
Pedagogy, w: Processes in Brain and Cognitive Development, red. Y. Munakata i M.H.
Johnson, Oxford University Press, Oksford 2006, s. 249–274.
54 Christophe Boesch, From Material to Symbolic Cultures, op. cit. Zob. też Sharon
Begley, Culture Club, op. cit.; Bennett G. Galef Jr., Tradition in Animals: Field
Observations and Laboratory Analyses, w: Interpretation and Explanation in the Study of
Animal Behavior, red. Marc Bekoff i Dale Jamieson, Westview Press, Oksford 1990.
55 Christophe Boesch, From Material to Symbolic Cultures, op. cit. Zob. też Sharon
Begley, Culture Club, op. cit.
56 Heather Pringle, Jak rodziła się nasza kreatywność, „Świat Nauki”, kwiecień 2013.
58 Fiona Coward, Matt Grove, Beyond the Tools: Social Innovation and Hominin
Evolution, „PaleoAnthropology” 2011 (numer specjalny), s. 111–129.
59 Jon Gertner, The Idea Factory: Bell Labs and the Great Age of American Knowledge,
Penguin, Nowy Jork 2012, s. 41–42.
60 Heather Pringle, Jak rodziła się nasza kreatywność, op. cit.
4.
Cywilizacja
Jedną z perełek aforyzmów, z których znany jest Izaak Newton, jest jego
spostrzeżenie: „Jeśli widziałem dalej, to dlatego, że stałem na ramionach
gigantów”. Napisał to w liście do Roberta Hooke’a z 1676 roku, mając na
myśli to, że opierał się na dziele Hooke’a (ten stał się później jego zajadłym
wrogiem) i Kartezjusza. Newton z pewnością skorzystał z pomysłów tych,
którzy przyszli przed nim; w istocie wydaje się, że uczynił to nawet,
formułując samo stwierdzenie, że skorzystał z ich pomysłów – w 1621 roku
bowiem Vicar Robert Burton napisał: „Karzeł stojący na ramionach giganta
może widzieć dalej niż sam gigant”; później, w 1651 roku, poeta George
Herbert ujął to tak: „Karzeł stojący na ramionach giganta widzi dalej z nich
dwóch”; a w 1659 roku purytanin William Hicks: „Pigmej na ramionach
giganta może widzieć dalej niż on [gigant] sam”61. Wydaje się, że w XVII
wieku karły i pigmeje wdrapujące się na wielkie bestie były podstawowym
wyobrażeniem dotyczącym dążeń intelektualnych.
Poprzednicy, do których Newton i inni się odnosili, żyli w mniej
lub bardziej odległej przeszłości. Równocześnie o roli, jaką odegrały
pokolenia poprzedzające nas o wiele tysięcy lat, zazwyczaj zapominano.
Jednak choć myślimy o nas samych dziś jako o zaawansowanych, dotarliśmy
do tego miejsca tylko dzięki dogłębnym innowacjom, które pojawiły się, gdy
neolityczne wsie wyewoluowały w pierwsze prawdziwe miasta. Abstrakcyjna
wiedza i techniki umysłowe, które stworzyły te starożytne cywilizacje,
odegrały kluczową rolę w kształtowaniu naszych wyobrażeń
o Wszechświecie – i naszej zdolności do zgłębiania tych idei.
***
Pierwsze miasta nie powstały nagle, jak gdyby nomadzi pewnego dnia
postanowili się osiedlić, a następną rzeczą, jaką poznali, było polowanie
i zbieranie udek kurcząt ułożonych na tackach styropianowych i owiniętych
folią. Przekształcenie wsi w miasta było stopniowym, naturalnym procesem,
który następował, gdy tylko osiadły styl życia się przyjął, przez setki albo
tysiące lat. Ta powolna ewolucja pozostawia pole do interpretacji
w odniesieniu do dokładnego momentu, w którym wieś powinno się uznać za
miasto. Pomimo tego marginesu niepewności skupiska ludzkie nazywane
pierwszymi miastami pojawiły się na Bliskim Wschodzie około czterech
tysięcy lat p.n.e.62.
Prawdopodobnie najważniejszym z tych ośrodków i istotną siłą w trendzie
prowadzącym do urbanizacji było otoczone wielkimi murami miasto Uruk
w dzisiejszym południowo-wschodnim Iraku, w pobliżu Basry63. Choć Bliski
Wschód był regionem, w którym najwcześniej nastąpiła urbanizacja, nie był
to najłatwiejszy teren do życia. Pierwsi osadnicy szli za wodą. Może się to
wydawać mylące z uwagi na to, że większość tego kraju to pustynia. Jednak
choć klimat nie jest sprzyjający, warunki geograficzne zachęcają. W samym
środku tego kraju bowiem znajduje się długa depresja na obszarze, przez
który przepływają rzeki Tygrys i Eufrat oraz ich dopływy, co tworzy bogatą
i płodną równinę. Nazwano ją Mezopotamią, od greckiego określenia
oznaczającego „między rzekami”. Pierwsze osiedla, jakie tam powstały, były
zwykłymi wsiami, o wielkości ograniczonej brzegami rzek. Później, po 7000
roku p.n.e., społeczności rolników nauczyły się kopać kanały i zbiorniki, by
rozszerzyć zasięg rzek, a wraz ze wzrostem podaży żywności urbanizacja
stała się w końcu możliwa.
Nawadnianie nie było łatwe. Nie wiem, czy kiedykolwiek próbowaliście
wykopać rów, ale ja tak – aby położyć wąż do zraszacza trawnika. Pierwsza
część poszła dobrze – ta część, która polegała na zakupieniu szpadla. Później
zaczęły się trudności. Podniosłem wysoko to piękne narzędzie i wbiłem je
w ziemię z taką mocą, że zadrgało, jak gdyby trafiło w wyjątkowo twardy
grunt. W końcu byłem w stanie ukończyć pracę tylko dzięki odwołaniu się do
siły wyższej: gościa, który miał koparkę z silnikiem spalinowym.
W dzisiejszych miastach kopie się bardzo dużo – wielu z nas zatrzymuje się
nawet, żeby się przyjrzeć wykopom. Jednak kanały irygacyjne na
starożytnym Bliskim Wschodzie o długości wielu kilometrów i szerokości
ponad dwudziestu metrów, wykopane za pomocą prostych narzędzi i bez
maszyn, były prawdziwym cudem świata starożytnego.
Doprowadzenie wody do pól oddalonych od naturalnych brzegów rzeki
wymaga wyczerpującej pracy setek albo tysięcy robotników oraz planistów
i nadzorców, którzy nimi kierują. Rolnicy wkładali pracę w ten grupowy
wysiłek z kilku powodów. Jednym z nich był przymus ze strony rządzących,
stojących wyżej w społecznej hierarchii. Innym – to, że przyłączenie się do
wysiłku stanowiło jedyny sposób na nawodnienie własnego gruntu.
Niezależnie od tego, który z tych czynników okazał się istotniejszy, wysiłki
rolników się opłaciły. Nadwyżki żywności i życie osiadłe oznaczały, że
rodziny mogły mieć i wychować więcej dzieci. Liczba urodzin zaczęła
rosnąć, a śmiertelność niemowląt – spadać. Około 4000 roku p.n.e. ludności
przybywało w szybkim tempie. Wsie przeradzały się w miasteczka,
miasteczka stawały się miastami, te zaś się rozrastały.
Uruk, zbudowane tuż na skraju moczarów u krańca Zatoki Perskiej, było
najbogatszym z pierwszych miast. Zaczęło dominować w swoim regionie,
znacznie przewyższając wielkością inne osady. Choć trudno jest oszacować
liczbę mieszkańców starożytnych miast, na podstawie budowli i ich
pozostałości archeologowie ustalili, że Uruk liczyło prawdopodobnie od
pięćdziesięciu do stu tysięcy mieszkańców, co przewyższało
dziesięciokrotnie wielkość Çatalhöyük64. Dzisiaj byłoby niewielkim
miastem, ale wówczas był to prawdziwy Nowy Jork, Londyn, Tokio albo São
Paulo…
Mieszkańcy Uruk orali swoje pola radłem, wyspecjalizowanym i trudnym
w obsłudze narzędziem; pozwala ono na wrzucanie nasion w bruzdę, którą
wyoruje. Osuszali moczary i kopali kanały z setkami kanałów dopływowych.
Na nawodnionej ziemi rosły obficie zboża i sady owocowe, uprawiano
głównie jęczmień, pszenicę i daktyle. Mieszkańcy hodowali owce, osły,
bydło i świnie, łapali ryby i ptactwo na pobliskich moczarach oraz żółwie
w rzekach. Wypasali kozy i wodne bawoły na mleko i pili dużo piwa
produkowanego z jęczmienia. (Testy chemiczne antycznej ceramiki
potwierdziły używanie piwa już pięć tysięcy lat p.n.e.).
Wydarzenia te są dla nas istotne, ponieważ powstanie wyspecjalizowanych
zawodów wymagało nowego podejścia do materiałów, chemikaliów czy
cykli życia i potrzeb roślin i zwierząt65. Produkcja żywności zrodziła
rybaków, rolników, pasterzy i myśliwych. Uprawianie rzemiosła
przekształciło się z zajęcia „na pół etatu” w gospodarstwie domowym
w etatową pracę klasy zawodowców o wyspecjalizowanych umiejętnościach.
Chleb stał się produktem piekarzy, a piwo domeną warzelników66. Powstały
karczmy, a wraz z nimi karczmarze, z których część stanowiły kobiety.
Na podstawie pozostałości warsztatu, w którym – jak się wydaje –
zajmowano się wytapianiem metalu, domyślamy się istnienia hutników.
Również garncarstwo mogło stać się zawodem: pojawienie się tysięcy
prostych garnków zdobionych ornamentem z ukośnych kresek sugeruje, że
były masowym produktem w standardowym wymiarze, jeśli nawet nie
z dyskontu, to ze scentralizowanej fabryki zajmującej się produkcją ceramiki.
Inni wyspecjalizowani robotnicy zajmowali się tkactwem. Zachowane
dzieła z tego okresu przedstawiają tkaczy, a antropolodzy odkryli fragmenty
wełnianych tkanin. Co więcej, szczątki zwierząt pokazują, że mniej więcej
w tym czasie pasterze zaczęli trzymać znacznie więcej owiec niż kóz67.
Ponieważ kozy dają więcej mleka, wzrost liczby owiec w stadach
przypuszczalnie odzwierciedla zwiększone zapotrzebowanie na wełnę.
Również odkopane kości dowodzą, że pasterze ubijali swoje owce
w zaawansowanym wieku, co nie jest dobrym pomysłem, gdy jest się
zainteresowanym mięsem, ale mądre, gdy trzyma się je dla runa.
Wszystkie te wyspecjalizowane zawody były dobrodziejstwem dla
każdego, kto potrzebował piwa, mleka czy garnka, z którego mógłby je pić,
ale stały się też kamieniem milowym w historii ludzkiego postępu, ponieważ
połączone wysiłki nowych specjalistów wygenerowały bezprecedensową
eksplozję wiedzy. Owszem, była to wiedza nabyta wyłącznie w celach
praktycznych, często spleciona z mitem i rytuałem. I, owszem, recepty na
piwo zawierają instrukcję, jak pozyskać łaskawość bogini rządzącej
produkcją i spożywaniem trunku. Nic z tego nie zostałoby opublikowane
w „Nature” – ale było to nasienie, z którego wiedza naukowa, zdobywana dla
niej samej, miała wykiełkować później.
***
***
***
***
Ruiny starożytnego Babilonu widziane (Zdjęcie U.S. Navy autorstwa Mate First
Class Arlo K. Abrahamson. Opublikowane przez United States Navy pod
numerem ID 030529-N-5362A-001)
***
***
Historyk Edgar Zilsel, który badał dzieje idei prawa naukowego, napisał, że
„wydaje się, iż człowiek jest skłonny interpretować przyrodę […] na wzór
społeczeństwa”104. Innymi słowy, można odnieść wrażenie, że ludzkie próby
sformułowania praw przyrody wyrastają z naturalnej skłonności do
rozumienia naszej osobistej egzystencji i doświadczeń, a kultura, w której
zostaliśmy wychowani, wpływa na nasze podejście do nauki.
Zilsel dostrzegł, że wszyscy tworzymy mentalne opowieści, żeby opisać
swe życie, że konstruujemy je z tego, czego nas nauczono i czego
doświadczamy, formując wizję tego, kim jesteśmy i jakie jest nasze miejsce
we Wszechświecie. Budujemy więc zbiór praw opisujących nasz osobisty
świat i sens życia. Na przykład prawa, które, jak przed wojną sądził mój
ojciec, rządziły jego życiem, sprawiły, że oczekiwał przyzwoitości od
swojego społeczeństwa, sprawiedliwości od odpowiednich sądów, pewności
zakupu jedzenia na targu – i ochrony od Boga. Taki był jego pogląd na świat
i jego ważności był on równie pewien jak naukowiec, który widzi, że jego
teoria przechodzi pomyślnie każdy sprawdzian.
Jednak choć gwiazdy i planety przyciągają się niezawodnie od miliardów
lat, w świecie ludzkim prawa mogą zostać obalone w ciągu zaledwie kilku
godzin. To właśnie przytrafiło się mojemu ojcu i niezliczonym innym
ludziom we wrześniu 1939 roku. W poprzednich miesiącach ojciec ukończył
kurs krawiecki w Warszawie, kupił dwie nowe niemieckie maszyny do szycia
i wynajął niewielki pokój w sąsiednim mieszkaniu, gdzie otworzył zakład
krawiecki. Wówczas Niemcy najechali Polskę, a 3 września wkroczyli do
jego rodzinnego miasta Częstochowy. Rząd okupacyjny niebawem wydał
serię antysemickich dekretów, które doprowadziły do skonfiskowania
wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość – biżuterii, samochodów,
odbiorników radiowych, mebli, pieniędzy, mieszkań, nawet zabawek dla
dzieci. Żydowskie szkoły zostały zamknięte i zakazane. Dorosłych zmuszono
do noszenia symboli gwiazdy Dawida. Ludzi wyłapywano przypadkowo na
ulicy i zmuszano do wykonywania pracy przymusowej. Do innych strzelano
i zabijano ich wedle widzimisię szaleńca.
To, co zniszczyło fizyczną strukturę świata mojego ojca, w nieodwracalny
sposób zmieniło również umysłowe i emocjonalne rusztowanie, które go
otaczało. I, niestety, Holokaust to historia, która była wiele razy powielana na
różną skalę zarówno wcześniej, jak i później. Jeśli więc nasze ludzkie
doświadczenie wywiera wpływ na to, jak pojmujemy prawa naukowe, nie
jest zaskakujące, że przez większość swojej historii ludzkość miała trudności
z wyobrażeniem sobie, iż świat może być rządzony przez eleganckie,
absolutne regularności, odporne na czyjekolwiek zachcianki, pozbawione
celu i niepodlegające boskiej interwencji.
Nawet dziś, długo po tym, jak Newton stworzył swój monumentalny,
doskonały zbiór praw, wielu ludzi nadal nie wierzy, że takie prawa znajdują
uniwersalne zastosowanie. Jednak stulecia postępu nagrodziły naukowców,
którzy dostrzegli, że prawa fizyki i prawa ludzkie realizują zupełnie
odmienne wzorce.
Dziewięć lat przed śmiercią (zmarł w wieku siedemdziesięciu sześciu lat)
Albert Einstein opisał trwające przez całe jego życie dążenie do zrozumienia
praw Wszechświata w taki sposób: „Przede mną był ten ogromny świat,
który istnieje niezależnie od nas, ludzi, i stoi przed nami niczym olbrzymia,
wieczna zagadka – przynajmniej częściowo dostępny naszym zmysłom
i dociekaniom. Kontemplacja wszechświata kusiła perspektywą wyzwolenia
[…]. Droga do tego raju […] okazała się godna zaufania i nigdy nie
żałowałem tego wyboru”105. Myślę, że w pewien sposób mój ojciec pod
koniec życia znalazł podobne odczucie „wyzwolenia” w tej myśli.
Dla naszego gatunku Uruk było początkiem długiej drogi prowadzącej do
rozwiązania odwiecznej zagadki. Młode cywilizacje Bliskiego Wschodu
położyły podwaliny życia intelektualnego – a następnie dzięki nim dały nam
klasę myślicieli, którzy stworzyli matematykę, pismo i pojęcie prawa.
Następny krok w rozkwicie i dojrzewaniu ludzkiego umysłu postawiono
w Grecji oddalonej od Uruk o ponad półtora tysiąca kilometrów. Wielki
grecki cud zrodził ideę dowodu matematycznego, dyscypliny nauk i filozofię
oraz pojęcie tego, co nazywamy dziś „rozumem” – jakieś dwa tysiące lat
przed Newtonem.
63 Ibidem.
64 Niektórzy badacze szacują liczbę jego mieszkańców nawet na 200 tysięcy osób. Zob.
np. James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, wyd.
2, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2006, s. 33.
66 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, op.
cit., s. 41–42.
67 David W. Anthony, The Horse, the Wheel, and Language: How Bronze-Age Riders
from the Eurasian Steppes Shaped the Modern World, Princeton University Press,
Princeton 2010, s. 61.
69 Ibidem.
70 Ibidem.
72 Elizabeth Hess, Nim Chimpsky, Bantam Books, Nowy Jork 2008, s. 240–241.
73 Susana Duncan, Nim Chimpsky and How He Grew, „New York Times”, 3 grudnia
1979 r., s. 84. Zob. też Elizabeth Hess, Nim Chimpsky, op. cit., s. 22.
75 Steven Pinker, The Language Instinct: How the Mind Creates Language, Harper
Perennial, Nowy Jork 1995, s. 26.
76 Georges Jean, Writing: The Story of Alphabets and Scripts, Henry N. Abrams, Nowy
Jork 1992, s. 69.
78 Patrick Feaster, Speech Acoustics and the Keyboard Telephone: Rethinking Edison’s
Discovery of the Phonograph Principle, „ARSC Journal” 38, nr 1 (wiosna 2007), s. 10–43;
Jared Diamond, Strzelby, zarazki, maszyny, op. cit., s. 215.
81 Ibidem; James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World
History, op. cit., s. 49.
83 T.K. Derry, Trevor I. Williams, A Short History of Technology, op. cit., s. 215.
85 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, op.
cit., s. 47; Albertine Gaur, A History of Writing, Charles Scribner’s Sons, Nowy Jork 1984,
s. 150.
86 Sebnem Arsu, The Oldest Line in the World, „New York Times”, 14 lutego 2006 r.,
s. 1.
87 Andrew Robinson, The Story of Writing, Thames and Hudson, Londyn 1995, s. 162–
167.
88 T.K. Derry, Trevor I. Williams, A Short History of Technology, op. cit., s. 216.
91 Ann Wakeley et al., Can Young Infants Add and Subtract?, „Child Development”, nr
71 (listopad–grudzień 2000), s. 1525–1534.
92 Morris Kline, Mathematical Thought from the Ancient to Modern Times, t. 1, Oxford
University Press, Oksford 1972, s. 184–186, 259–260.
93 Ibidem, s. 19–21.
95 Edgar Zilsel, The Genesis of the Concept of Physical Law, „The Philosophical
Review” 3, nr 51 (maj 1942), s. 247.
97 Joseph Needham, Human Laws and the Laws of Nature in China and the West, Part I,
„Journal of the History of Ideas”, nr 12 (styczeń 1951), s. 18.
100 Joseph Needham, Human Laws and the Laws of Nature in China and the West, Part
I, op. cit., s. 3–30.
101 Edgar Zilsel, The Genesis of the Concept of Physical Law, op. cit., s. 249.
102 Ibidem.
105 Albert Einstein, Zapiski autobiograficzne, przeł. J. Bieroń, Znak, Kraków 1996,
s. 12.
5.
Rozum
***
***
***
***
***
***
***
106 Daniel C. Snell, Life in the Ancient Near East, Yale University Press, New Haven
1997, s. 140–141.
107 A.A. Long, The Scope of Early Greek Philosophy, w: The Cambridge Companion to
Early Greek Philosophy, red. A.A. Long, Cambridge University Press, Cambridge 1999.
108 Albert Einstein do Maurice’a Solovine’a, 30 marca 1952 r., w: Letters to Solovine,
Philosophical Library, New York 1987, s. 117.
110 Will Durant, The Life of Greece, Simon and Schuster, Nowy Jork 1939, s. 134–140;
James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History, wyd. 2,
Johns Hopkins University Press, Baltimore 2006, s. 56–59.
111 Herodot, Dzieje, przeł. S. Hammer, Czytelnik, Warszawa 2003, s. 73–74 (przyp.
tłum.).
112 Adelaide Glynn Dunham, The History of Miletus: Down to the Anabasis of
Alexander, University of London Press, Londyn 1915.
115 Will Durant, The Life of Greece, op. cit., s. 161–166; Peter Gorman, Pythagoras: A
Life, Routledge and Kegan Paul, Londyn 1979.
117 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology, op. cit., s. 73–76.
118 Później uczniów nacierano oliwą. Zawsze sądziłem, że zaproponowanie takiej opcji
byłoby łatwym sposobem na zwiększenie mojej popularności wśród studentów, ale –
niestety – prawdopodobnie przyniosłoby przeciwny skutek ze strony administracji
uniwersyteckiej.
119 Daniel Boorstin, Poszukiwacze. Dzieje ludzkich poszukiwań sensu świata, przeł. M.
Stopa, Książka i Wiedza, Warszawa 2001, s. 72.
120 Daniel Boorstin, Odkrywcy. Dzieje ludzkich odkryć i wynalazków, przeł. M. Stopa,
Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media, Warszawa 2001, s. 297.
122 Ibidem.
126 Aristotle, The Internet Encyclopedia of Philosophy, dostęp: 7 listopada 2014 r.,
http://www.iep.utm.edu.
Część II
Nauki
***
Pierwszą wielką przeszkodą na drodze do przyjęcia greckiego dziedzictwa
i oparcia się na nim był podbój Grecji w 146 roku p.n.e. i Mezopotamii w 64
roku p.n.e. przez Rzymian. Powstanie Rzymu zapoczątkowało upadek
zainteresowania filozofią, matematyką i naukami, i stan ten trwał przez
stulecia – nawet wśród greckojęzycznej elity intelektualnej – ponieważ
praktycznie myślący Rzymianie przywiązywali niewielką wagę do tych
dziedzin badań. Uwaga sformułowana przez Cycerona wyraża w elegancki
sposób rzymską pogardę dla rozważań teoretycznych: „Grecy – stwierdził –
niezwykle poważali geometrię; w związku z tym nic nie poczyniło u nich
wspanialszych postępów niż matematyka. My jednak przyjęliśmy jako
granicę tej sztuki jej użyteczność w mierzeniu i liczeniu”127. I istotnie,
w ciągu trwającego mniej więcej dwa tysiące lat istnienia republiki
rzymskiej, a później jej następcy – imperium – Rzymianie przedsięwzięli
ogromne i imponujące projekty inżynieryjne, które były niewątpliwie zależne
od mierzenia i liczenia, ale o ile nam wiadomo, nie wydali żadnego
wybitnego matematyka. Jest to zaskakujący fakt, dowodzący jednocześnie,
jak ważny jest wpływ kultury (lub jego brak) na rozwój matematyki i nauki.
Choć Rzym nie zapewnił sprzyjającego środowiska dla nauki, po upadku
Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego w 476 roku n.e. sprawy wyglądały
jeszcze gorzej. Miasta skurczyły się, powstał system feudalny,
chrześcijaństwo zdominowało Europę, centrami życia intelektualnego stały
się wiejskie klasztory, a później szkoły katedralne, co oznaczało, że uczoność
skoncentrowana była na kwestiach religijnych, a badania przyrody uznawano
za błahe albo pozbawione wartości128. W końcu intelektualne dziedzictwo
Greków zostało utracone dla świata zachodniego.
Na szczęście dla nauki w świecie arabskim muzułmańska klasa rządząca
odnalazła wartość w greckim nauczaniu. Nie oznacza to, że dążyli oni do
wiedzy dla niej samej – że ideologia islamska dopuszczała taką postawę
bardziej niż chrześcijańska. Natomiast zamożni arabscy patroni byli chętni do
finansowania przekładów greckich dzieł naukowych na arabski
w przekonaniu, że nauka grecka jest użyteczna. I istotnie, przez sto lat129
średniowieczni islamscy naukowcy poczynili wielkie postępy w praktycznej
optyce, astronomii, matematyce i medycynie, prześcigając Europejczyków,
których własna tradycja intelektualna pogrążona była w drzemce130.
Z kolei w XIII i XIV stuleciu, gdy Europejczycy przebudzili się ze swojego
długiego letargu, naukę w świecie islamskim dotknął regres131. Wydaje się,
że w grę wchodziło kilka czynników. Przede wszystkim konserwatywne siły
religijne narzuciły jeszcze węższe rozumienie praktycznej użyteczności, którą
uznawano za jedyne akceptowalne uzasadnienie badań naukowych. Aby
nauka rozkwitała, społeczeństwo musi również prosperować i oferować
możliwości prywatnego albo rządowego patronatu, ponieważ większość
naukowców nie ma zasobów, by utrzymać się ze swojej pracy na wolnym
rynku. Jednak pod koniec średniowiecza świat arabski stał się celem ataku ze
strony sił zewnętrznych, od Dżyngis-chana po krzyżowców, i był również
targany przez wewnętrzną walkę frakcyjną. Zasoby, które można było kiedyś
przeznaczyć na rozwój sztuki i nauki, zostały obecnie przekierowane na
prowadzenie wojny – i walkę o przetrwanie.
Innym powodem, dla którego uprawianie nauki znalazło się w stagnacji,
było to, że szkoły, które zdominowały znaczący wycinek życia
intelektualnego w świecie arabskim, jej nie ceniły. Były to fundacje
charytatywne – medresy – utrzymywane z datków religijnych, których
fundatorzy i dobroczyńcy traktowali naukę podejrzliwie. W rezultacie
wszelkie kształcenie musiało się koncentrować na religii, z wykluczeniem
filozofii i nauki132. Wszelkie nauczanie podejrzanych przedmiotów znalazło
się więc poza tymi szkołami. Wobec braku wspierających albo skupiających
ich instytucji naukowcy znaleźli się w izolacji od siebie, co stworzyło wielką
barierę dla wyspecjalizowanego nauczania i badań naukowych.
Naukowcy nie mogą działać w intelektualnej próżni, nawet najwięksi
zyskują ogromnie na interakcji z innymi badaczami ze swojej dziedziny.
Brak kontaktów między badaczami w świecie islamskim uniemożliwiał
wymianę idei niezbędną dla postępu. Również bez zbawczych korzyści ze
wzajemnej krytyki trudno było kontrolować mnożenie się teorii, którym
brakowało empirycznego ugruntowania, i trudno było uzyskać krytyczną
masę poparcia dla tych naukowców i filozofów, których poglądy
kwestionowały konwencjonalną mądrość133.
Coś podobnego do tego rodzaju intelektualnego zduszenia nastąpiło
w Chinach, kolejnej wielkiej cywilizacji, która mogła stworzyć nowoczesną
naukę przed Europejczykami134. Istotnie, Chiny miały populację liczącą
około 100 milionów ludzi w dojrzałym średniowieczu (1200–1500), co mniej
więcej dwukrotnie przewyższało populację Europy. Jednak system
edukacyjny w Chinach okazał się, podobnie jak ten w świecie islamskim,
znacznie gorszy od europejskiego, przynajmniej w odniesieniu do nauki. Był
on ściśle kontrolowany i skoncentrowany na nauczaniu literatury
i moralności, podczas gdy na innowacje naukowe i kreatywność zwracano
niewielką uwagę. Ta sytuacja pozostała właściwie niezmieniona od czasów
wczesnej dynastii Ming (ok. 1368 roku) aż do XX wieku. Podobnie jak
w świecie arabskim, osiągnięto jedynie umiarkowane postępy w nauce
(w przeciwieństwie do techniki), a i one nastąpiły wbrew systemowi
edukacyjnemu, a nie dzięki niemu. Myśliciele krytyczni wobec
intelektualnego status quo i próbujący stworzyć i usystematyzować narzędzia
intelektualne niezbędne do popchnięcia życia umysłowego naprzód byli
zniechęcani, podobnie jak zniechęcano do wykorzystywania danych jako
środków rozwoju wiedzy. Również w Indiach hinduski establishment
skoncentrowany na strukturze kastowej kładł nacisk na stabilność za cenę
postępu intelektualnego135. W rezultacie choć świat arabski, Chiny i Indie
wydały wielkich myślicieli w innych dziedzinach, nie wydały naukowców
odpowiadających tym, którzy na Zachodzie mieli stworzyć nowoczesną
naukę.
***
***
Zadanie, jakiego podjęli się badacze z Merton College, nie było łatwe, jeśli
wziąć pod uwagę, że matematyka potrzebna do nawet najprostszych analiz
ruchu pozostawała wciąż w najlepszym razie prymitywna. Jednak istniała
inna poważna przeszkoda, a przezwyciężenie jej okazało się jeszcze
większym tryumfem niż odniesienie sukcesu za pomocą ubogiej matematyki
z tej epoki, ponieważ była to nie bariera techniczna, lecz ograniczenie
narzucone przez sposób myślenia ludzi o świecie: uczonych z Merton
College, tak jak Arystotelesa, krępował światopogląd, w którym czas
odgrywał głównie jakościową, a nie ilościową rolę.
My, wychowani w kulturze świata rozwiniętego, doświadczamy upływu
czasu w sposób, którego ludzie z wcześniejszych epok by nie uznali. Przez
większą część istnienia ludzkości czas był bardzo elastyczną ramą
odniesienia, która rozciągała się albo kurczyła w całkowicie prywatny
sposób. Nauczenie się myślenia o czasie jako innym niż nieodłącznie
subiektywnym było trudnym i mającym dalekosiężne konsekwencje krokiem
naprzód, równie wielkim postępem dla nauki jak rozwój języka albo
uświadomienie sobie, że świat można zrozumieć za pomocą rozumu.
Na przykład poszukiwanie regularności w czasowym umiejscowieniu
wydarzeń – wyobrażenie sobie, że kamień zawsze potrzebuje jednej sekundy,
żeby spaść o 4,9 metra – było rewolucyjną koncepcją w epoce badaczy
z Merton College. Przede wszystkim nikt nie miał pojęcia, jak mierzyć czas
z jakąkolwiek precyzją, a pojęcie minut i sekund było właściwie nieznane143.
W istocie pierwszy zegar do odliczania godzin o równej długości został
wynaleziony dopiero w latach trzydziestych XIV wieku. Przedtem dzień,
niezależnie jak długi, dzielono na dwanaście równych części, co oznaczało,
że „godzina” mogła być ponad dwa razy dłuższa w czerwcu niż w grudniu
(na przykład w Londynie jej długość zmieniała się z 38 do 82 dzisiejszych
minut). To, że nikogo to nie kłopotało, odzwierciedla fakt, iż ludzie mogli
czynić bardzo niewielki użytek z czegoś innego niż niejasne i jakościowe
pojęcie upływu czasu. W świetle tego idea prędkości – drogi pokonywanej
w jednostce czasu – musiała się wydawać rzeczywiście dziwaczna.
Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie przeszkody, wydaje się cudem, że
badaczom z Merton College udało się stworzyć pojęciowe fundamenty
badania ruchu. A jednak posunęli się aż do sformułowania pierwszej
w dziejach ilościowej reguły ruchu, „reguły mertonowskiej”144: Droga
pokonana przez obiekt, który przyspiesza równomiernie od stanu spoczynku,
równa się drodze pokonywanej przez obiekt poruszający się przez taki sam
odstęp czasu z prędkością równą połowie najwyższej prędkości obiektu
przyspieszającego.
Trzeba przyznać, że to skomplikowane. Choć od dawna była mi ona dobrze
znana, kiedy patrzę na nią teraz, muszę przeczytać ją dwa razy, żeby nadążyć
ze zrozumieniem, co głosi. Jednak zawiłość sformułowania tej reguły służy
pewnemu celowi, ilustruje bowiem, o ile łatwiejsze stało się uprawianie
nauki, gdy naukowcy nauczyli się wykorzystywać – i wynajdywać, jeśli było
to konieczne – właściwe równania matematyczne.
W dzisiejszym języku matematyki drogę pokonaną przez obiekt, który
przyspiesza równomiernie od stanu spoczynku, można zapisać jako ½ a · t2.
Druga wartość, droga pokonywana przez obiekt poruszający się przez taki
sam odstęp czasu z prędkością równą połowie najwyższej prędkości obiektu
przyspieszającego, to po prostu ½ (a · t) · t. Tak więc powyższe
sformułowanie reguły mertonowskiej przełożone na wzór matematyczny
zyskuje postać: ½ a · t2 = ½ (a · t) · t. Jest ona nie tylko bardziej zwięzła, ale
też sprawia, że prawdziwość tego twierdzenia staje się natychmiast widoczna,
przynajmniej dla każdego, kto zna prealgebrę.
Jeśli macie to już dawno za sobą, spytajcie szóstoklasistę – zrozumie.
W istocie przeciętny dzisiejszy szóstoklasista zna znacznie lepiej matematykę
niż najbardziej zaawansowany czternastowieczny naukowiec. Czy
analogiczne stwierdzenie będzie prawdziwe w odniesieniu do dzieci
z XXVIII wieku i naukowców z XXI wieku, jest interesującą kwestią.
Z pewnością ludzkie umiejętności w zakresie matematyki od stuleci
nieustannie się rozwijały.
Zaczerpniętym z życia codziennego przykładem tego, co głosi reguła
mertonowska, jest zdanie: Jeśli będziesz równomiernie przyspieszał swoim
samochodem od zera do stu kilometrów na godzinę, przebędziesz taką samą
drogę, jak gdybyś jechał pięćdziesiątką przez cały ten czas. Przypomina to
trochę moją matkę zrzędzącą, że jeżdżę za szybko, ale choć reguła
mertonowska stanowi dziś część zdroworozsądkowej wiedzy, uczeni
z Merton College nie byli w stanie jej dowieść. Jednak reguła ta narobiła
sporego zamieszania w świecie intelektualnym i szybko przeniknęła do
Francji, Włoch i innych części Europy145. Dowód pojawił się niewiele
później po drugiej stronie Kanału, gdzie francuscy uczeni podobni do tych
z Merton College pracowali na Uniwersytecie Paryskim. Jego autorem był
Mikołaj z Oresme (1320–1382), filozof i teolog, który z czasem został
wyniesiony do godności biskupa Lisieux. Aby dojść do swojego dowodu,
Mikołaj z Oresme musiał zrobić to, co fizycy powtarzali przez całą historię:
wynaleźć nową matematykę.
Jeśli matematyka jest językiem fizyki, to brak właściwej matematyki
sprawia, że fizyk nie jest w stanie mówić ani nawet rozumować na dany
temat. Złożona i trudna matematyka, jakiej Einstein potrzebował do
sformułowania ogólnej teorii względności, może być powodem, dla którego
pewnego razu doradził młodej uczennicy: „Nie martw się z powodu swoich
problemów z matematyką: mogę cię zapewnić, że ja mam jeszcze
większe”146. Albo, jak ujął to Galileusz: „nie można jej [księgi przyrody]
zrozumieć, jeśli się najpierw nie nauczy rozumieć języka i odróżniać liter,
jakimi została zapisana. Zapisana zaś została w języku matematyki, a jej
litery to trójkąty, koła i inne figury geometryczne, bez pomocy których
niepodobna pojąć z niej ludzkim umysłem ani słowa; bez nich jest to próżne
błądzenie po mrocznym labiryncie”147.
Rzucając światło na ten mroczny labirynt, Mikołaj z Oresme wynalazł
pewnego rodzaju diagram mający przedstawiać fizykę reguły mertonowskiej.
Choć nie rozumiał swoich diagramów w taki sam sposób, jak rozumiemy je
dziś, można je uważać za pierwsze geometryczne przedstawienie ruchu
fizycznego – a tym samym za pierwszy wykres.
Zawsze wydawało mi się dziwne, że wiele osób wie, kto wynalazł rachunek
różniczkowy, choć mało kto go kiedykolwiek używał, natomiast niewielu
ludzi wie, kto wynalazł wspomniany wykres, choć wszyscy go używają.
Przypuszczam, że jest tak dlatego, iż dziś idea wykresów wydaje się
oczywista. Jednak w czasach średniowiecza pomysł przedstawiania ilości za
pomocą linii i form w przestrzeni był uderzająco oryginalny i rewolucyjny,
może nawet nieco szalony.
Aby pokazać, jakie trudności wiążą się z osiągnięciem choćby prostej
zmiany w sposobie, w jaki ludzie myślą, lubię przypominać historię innego
szalonego wynalazku, o zdecydowanie niematematycznym charakterze:
samoprzylepnych karteczek Post-it do sporządzania notatek, tych małych
kawałków papieru z warstwą kleju wielokrotnego użytku z jednej strony,
która pozwala na łatwe przyklejanie ich do różnych rzeczy. Karteczki Post-it
zostały wymyślone w 1974 roku przez Arta Frya, inżyniera chemika z 3M
Company. Załóżmy jednak, że wtedy ich nie wynaleziono i że dziś
przychodzę do Ciebie, Czytelniku, jako inwestora, z tym pomysłem
i prototypem karteczek do notowania. Z pewnością uznasz ten wynalazek za
żyłę złota i chwycisz okazję, żeby zainwestować, prawda?
Niezależnie jak bardzo dziwne może się to wydać, większość ludzi
prawdopodobnie by tak nie zrobiła, czego dowodzi fakt, że kiedy Fry
zaprezentował swój pomysł specjalistom od marketingu w 3M – firmie
znanej zarówno ze swoich materiałów klejących, jak i innowacji – nie byli
oni entuzjastycznie nastawieni, raczej przekonani, że trudno będzie im
sprzedać coś, co kosztowałoby bardzo dużo w porównaniu z kawałkiem
papieru, który miało zastąpić. Dlaczego nie popędzili po skarb, który
oferował im Fry148? Ponieważ w epoce sprzed karteczek samoprzylepnych
wyobrażenie, że można chcieć przyklejać kawałki papieru pokryte słabym
klejem do różnych rzeczy, przekraczało ludzką wyobraźnię. A więc
wyzwaniem stojącym przed Arthurem Fryem było nie tylko wynalezienie
produktu, ale również zmiana sposobu myślenia ludzi. Jeśli była to żmudna
walka w wypadku karteczek samoprzylepnych, to można sobie wyobrazić
trudności, z jakimi mierzy się ktoś, gdy próbuje zrobić to samo w kontekście,
który naprawdę ma znaczenie.
Na szczęście Mikołaj z Oresme nie potrzebował karteczek
samoprzylepnych do swojego dowodu. Oto jak zinterpretowalibyśmy jego
argumenty. Na początku oznaczmy czas na osi poziomej, a prędkość na osi
pionowej. Załóżmy teraz, że obiekt, który mamy na myśli, startuje w czasie
zero i porusza się przez pewien czas ze stałą prędkością. Ten ruch
przedstawia linia pozioma. Jeśli zacieniuje się obszar pod tą linią, uzyska się
prostokąt. Natomiast stałe przyspieszenie przedstawia linia pod pewnym
kątem, ponieważ gdy rośnie czas, rośnie również prędkość. Jeśli zacieniuje
się obszar pod tą linią, uzyska się trójkąt.
***
Galileusz, który lubił pisywać poezje, zemścił się, tworząc zjadliwy wiersz
wyśmiewający władze uniwersyteckie. Jego tematem były szaty – wystąpił
więc przeciwko nim. Jest to, dowodził, źródło oszustwa. Na przykład, bez
ubrania, ogłaszały jego wersy, narzeczona może obejrzeć sobie przyszłego
małżonka i: „Zoczyć, czy nie mały, lubo francuska choroba go nie nęka, [i]
Odprawę dać li zatrzymać, gdy wiadoma jej poręka”. Nie jest to wiersz,
którym można zdobyć sobie względy paryżanki. Również w Pizie nie spotkał
się z ciepłym przyjęciem, a młody Galileusz znów znalazł się na rynku pracy.
Jak się okazało, wyszło mu to tylko na dobre. Szybko dostał stanowisko
niedaleko Wenecji, na uniwersytecie w Padwie, rozpoczynając od 180
skudów na rok, co oznaczało potrojenie jego dotychczasowego uposażenia –
a później miał opisywać pobyt w tym miejscu jako najlepsze osiemnaście lat
swojego życia.
W czasie gdy Galileusz znalazł się w Padwie, fizyka Arystotelesowska154
już go rozczarowała. Dla Arystotelesa nauka polegała na obserwacji
i prowadzeniu rozważań teoretycznych. Galileuszowi brakowało natomiast
zasadniczego kroku, wykorzystania eksperymentów; już wkrótce dzięki
niemu fizyka eksperymentalna dokonała równie wielkich postępów jak jej
część teoretyczna. Uczeni przeprowadzali doświadczenia od stuleci, ale na
ogół wykonywano je, żeby zilustrować koncepcje, które zostały już
zaakceptowane. Dziś natomiast naukowcy podejmują je, żeby dokładnie
przetestować nowe pomysły. Eksperymenty Galileusza lokowały się gdzieś
pomiędzy tymi dwiema możliwościami. Polegały bardziej na eksploracji niż
ilustracji, choć nie były też całkiem rygorystycznymi testami.
Dwa aspekty podejścia Galileusza do eksperymentów są szczególnie
ważne. Po pierwsze, kiedy uzyskał wynik, który go zaskakiwał, nie odrzucał
go – kwestionował natomiast swój pomysł155. Po drugie, jego doświadczenia
miały charakter ilościowy, co w tamtym czasie było dość rewolucyjną ideą.
Eksperymenty Galileusza były bardzo podobne do tych, które można
zobaczyć podczas lekcji fizyki w dzisiejszej szkole średniej, choć oczywiście
jego pracownia różniła się od tego, co znajdziemy w szkole średniej, między
innymi tym, że nie było w niej elektryczności, gazu, wody i wymyślnego
sprzętu – przez „wymyślny sprzęt” rozumiem na przykład zegar.
W rezultacie Galileusz musiał być szesnastowiecznym MacGyverem,
sporządzając skomplikowane urządzenia z renesansowych odpowiedników
taśmy klejącej i rolki po papierze toaletowym. Na przykład by skonstruować
stoper, wywiercił mały otwór w dnie dużej donicy. Kiedy potrzebował
zmierzyć czas zdarzenia, napełniał naczynie wodą, zbierając to, co wyciekło,
i ważąc – waga wody była proporcjonalna do czasu trwania zdarzenia.
Galileusz wykorzystał ten „zegar wodny” do zaatakowania
kontrowersyjnego problemu spadku swobodnego – procesu, w którym obiekt
spada na ziemię. Dla Arystotelesa spadek swobodny był typem ruchu
naturalnego rządzonego przez pewne reguły praktyczne, takie jak: „Jeśli
połowa wagi ciężaru przebywa odległość w danym czasie, jej podwojenie
zajmie do połowy czasu”. Innymi słowy, obiekty spadają ze stałą prędkością,
która jest proporcjonalna do ich ciężaru.
Jeśli się o tym pomyśli, jest to zdroworozsądkowe: kamień spada szybciej
niż pióro. Zatem z uwagi na brak instrumentów pomiarowych albo
rejestrujących i to, jak mało wiedziano o pojęciu przyspieszenia,
Arystotelesowski opis spadku swobodnego musiał się wydawać rozsądny.
Jeśli jednak pomyśli się o tym ponownie, również on sprzeciwia się
zdrowemu rozsądkowi. Jak wskazał jezuita astronom Giovanni Riccioli,
nawet mityczny orzeł, który zabił Ajschylosa, zrzucając mu na głowę żółwia,
wiedział instynktownie, że obiekt zrzucony na głowę wyrządzi większą
krzywdę, jeśli spadnie z większej wysokości – a to implikuje, że obiekty
przyspieszają podczas spadania156. Ze względu na to istniała długa tradycja
przechodzenia od jednego poglądu do drugiego i z powrotem, a różni
badacze z biegiem stuleci wyrażali sceptycyzm co do teorii Arystotelesa.
Galileusz był dobrze zaznajomiony z tymi krytykami i chciał
przeprowadzić własne badania w tej materii. Jednak wiedział, że jego zegar
wodny nie jest wystarczająco precyzyjny, by pozwalać mu na
eksperymentowanie ze spadającymi obiektami, musiał więc znaleźć proces,
który jest wolniejszy, ale ukazuje te same zasady fizyczne. Zabrał się więc do
mierzenia czasu, jakiego potrzebują dokładnie wypolerowane brązowe kulki,
żeby stoczyć się z płaskich powierzchni umieszczonych pod różnymi kątami.
Studiowanie spadku swobodnego przy wykorzystaniu pomiarów
dokonywanych za pomocą kul staczających się po pochylniach przypomina
trochę kupowanie ubrań na podstawie tego, jak wyglądają w Internecie –
zawsze istnieje szansa, że będą one leżały na nas inaczej niż na pięknej
modelce. Pomimo tych niebezpieczeństw takie rozumowanie stanowi sedno
sposobu myślenia współczesnych fizyków. Sztuka projektowania dobrych
eksperymentów polega w dużej mierze na tym, żeby wiedzieć, które aspekty
problemu są ważne i należy je zachować, a które można bezpiecznie
zignorować – i jak zinterpretować wyniki eksperymentów.
W odniesieniu do spadku swobodnego geniusz Galileusza polegał na
zaprojektowaniu eksperymentu ze staczającymi się kulami i na tym, że
pamiętał o dwóch kryteriach. Po pierwsze, musiał spowolnić obiekty
wystarczająco, by mógł je zmierzyć; po drugie, co równie ważne, dążył do
zminimalizowania skutków oporu powietrza i tarcia. Choć tarcie i opór
powietrza stanowią część codziennego doświadczenia, miał poczucie, że
zaciemniają one prostotę fundamentalnych praw rządzących przyrodą.
Kamienie spadają szybciej niż pióra w świecie rzeczywistym, ale leżące
u podstaw tego prawa, podejrzewał Galileusz, dyktują, że w próżni spadałyby
w takim samym tempie. Musimy „uwolnić się od tych trudności – pisał –
a odkrywszy i dowiódłszy twierdzeń w wypadku braku oporu […]
zastosować je [do świata rzeczywistego] […] z takimi ograniczeniami, jak
nauczy nas doświadczenie”157.
Przy małych nachyleniach kule w eksperymencie Galileusza staczały się
dość wolno, a dane były stosunkowo łatwe do zmierzenia. Uczony zauważył,
że przy małych kątach nachylenia odległość pokonywana przez kulę była
zawsze proporcjonalna do kwadratu czasu. Można dowieść matematycznie,
że oznacza to, iż kula zyskiwała prędkość w stałym tempie – to znaczy, że
doznawała stałego przyspieszenia. Co więcej, Galileusz zaobserwował, że
tempo spadania kul nie zależało od tego, jak były one ciężkie.
Uderzające było to, że pozostawało to prawdą, nawet jeśli pochylnia była
nachylona pod coraz większym kątem; nieważne, jaki był kąt nachylenia, bo
odległość pokonana przez kulę była niezależna od jej wagi i proporcjonalna
do kwadratu czasu, jaki zajęło jej toczenie. Jeśli jednak jest to prawda
w odniesieniu do staczania się z płaszczyzny nachylonej pod kątem
czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, nawet siedemdziesięciu albo
osiemdziesięciu stopni, to co z dziewięćdziesięcioma stopniami? A więc teraz
pojawia się bardzo współcześnie wyglądające rozumowanie Galileusza:
stwierdził on, że jego obserwacje kuli staczającej się po pochylni muszą
pozostawać prawdziwe również dla spadku swobodnego, traktowanego jako
odpowiednik „ograniczonego przypadku”, w którym pochylnia jest
nachylona pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Innymi słowy,
hipotetycznie, jeśli zupełnie nachyliłby płaszczyznę staczania się – tak że
stałaby się pionowa, a kula właściwie spadałaby, a nie staczała się – ta wciąż
zwiększałaby prędkość w stałym tempie, co oznaczałoby, że prawo, które
zaobserwował dla pochylni, obowiązuje także dla spadku swobodnego.
W ten sposób Galileusz zastąpił Arystotelesowskie prawo spadku
swobodnego własnym. Arystoteles głosił, że rzeczy spadają z prędkością
proporcjonalną do ich ciężaru, ale Galileusz, postulując wyidealizowany
świat, w którym ujawniają się prawa fundamentalne, doszedł do odmiennego
wniosku: wobec braku oporu stawianego na przykład przez powietrze
wszystkie obiekty spadają z takim samym stałym przyspieszeniem.
***
***
127 Morris Kline, Mathematical Thought from Ancient to Modern Times, t. 1, Oxford
University Press, Oksford 1972, s. 179.
128 Ibidem, s. 204; John D. Bernal, Nauka w dziejach, przekł. zbior., Państwowe
Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1957, s. 214–218.
131 David C. Lindberg, The Beginnings of Western Science: The European Scientific
Tradition in Philosophical, Religious, and Institutional Context, 600 B.C. to A.D. 1450,
University of Chicago Press, Chicago 1992, s. 180–181.
132 Toby E. Huff, The Rise of Early Modern Science: Islam, China, and the West,
Cambridge University Press, Cambridge 1993, s. 74.
133 Ibidem, s. 77, 99. Huff i George Saliba nie zgadzają się co do źródeł i charakteru
nauki islamskiej, zwłaszcza co do roli astronomii, która doprowadziła do owocnej
i pobudzającej dyskusji w tej dziedzinie. Więcej o stanowisku Saliby zob. Islamic Science
and the Making of the European Renaissance, MIT Press, Cambridge 2007.
134 Toby E. Huff, Rise of Early Modern Science, op. cit., s. 276–278.
138 Toby E. Huff, Rise of Early Modern Science, op. cit., s. 187.
140 Toby E. Huff, Rise of Early Modern Science, op. cit., s. 92.
142 Więcej o warunkach życia w XIV wieku zob. Robert S. Gottfried, The Black Death,
Free Press, Nowy Jork 1985, s. 29.
143 Dogłębne i przystępne omówienie historii pojęcia czasu zob. David Landes,
Revolution in Time: Clocks and the Making of the Modern World, Belknap Press of the
Harvard University Press, Cambridge 1983.
145 Clifford Truesdell, Essays in the History of Mechanics, Springer-Verlag, Nowy Jork
1968.
146 Albert Einstein w liście datowanym na 7 stycznia 1943 r., cyt. w: Helen Dukas,
Banesh Hoffman, Albert Einstein: The Human Side; New Glimpses from His Archives,
Princeton University Press, Princeton 1979, s. 8.
147 Galileo Galilei, Discoveries and Opinions of Galileo, Doubleday, Nowy Jork 1957,
s. 237–238.
148 Henry Petroski, The Evolution of Useful Things, Knopf, Nowy Jork 1992, s. 84–86.
149 James E. McClellan III, Harold Dorn, Science and Technology in World History,
wyd. 2, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2006, s. 180–182.
153 Moje omówienie życia Galileusza opiera się przede wszystkim na pracach: John L.
Heilbron, Galileo, Oxford University Press, Oksford 2010; Stillman Drake, Galileo at
Work, University of Chicago Press, Chicago 1978.
154 Uczony mógł doznać wielu rozczarowań. William A. Wallace twierdzi w swojej
pracy Galileo, the Jesuits, and the Medieval Aristotle (Variorum, Burlington 1991), że
Galileusz, przygotowując się do objęcia stanowiska w Pizie, w istocie wykorzystał wiele
swoich notatek z wykładów, których wysłuchiwał u jezuitów w Colegio Romano od 1588
do 1590 roku. Wallace poświęcił temu zagadnieniu również tekst Galileo’s Jesuit
Connections and Their Influence on His Science, w: Jesuit Science and the Republic of
Letters, red. Mordechai Feingold, MIT Press, Cambridge 2002.
157 Laura Fermi, Gilberto Bernardini, Galileo and the Scientific Revolution, Basic
Books, Nowy Jork 1961, s. 125.
158 Richard Westfall, Force in Newton’s Physics, MacDonald, Nowy Jork 1971, s. 1–4.
W rzeczywistości Jean Buridan, który był nauczycielem Mikołaja z Oresme w Paryżu,
sformułował podobne prawo w ramach stworzonych przez uczonych z Merton College,
choć nie tak jasno jak Galileusz. Zob. John Freely, Before Galileo: The Birth of Modern
Science in Medieval Europe, Overlook Duckworth, Nowy Jork 2012, s. 162–163.
160 John D. Bernal, Nauka w dziejach, op. cit., s. 283–285; James E. McClellan III,
Harold Dorn, Science and Technology, op. cit., s. 208–214.
161 Mikołaj Kopernik, O obrotach sfer niebieskich. Księga pierwsza, przeł. M. Brożek,
Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1953, s. 70.
162 Miał jednak pewną sympatię dla wersji pomysłów Kopernika, które zostały
rozwinięte przez niemieckiego astronoma (i astrologa) Johannesa Keplera, przede
wszystkim dlatego, że wspierała ona jego ulubioną teorię pływów morskich (które
przypisywał, błędnie, działaniu Słońca). Jednak kiedy Kepler nakłaniał Galileusza, żeby
wypowiedział się w jego obronie, ten odmówił.
163 Daniel Boorstin, Odkrywcy. Dzieje ludzkich odkryć i wynalazków, przeł. M. Stopa,
Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media, Warszawa 2001, s. 295.
165 John L. Heilbron, Galileo, op. cit., s. 217–220; Stillman Drake, Galileo at Work, op.
cit., s. 252–256.
168 William A. Wallace, Galileo’s Jesuit Connections and Their Influence on His
Science, w: Jesuit Science and the Republic of Letters, red. Mordechai Feingold, MIT
Press, Cambridge 2002, s. 99–112.
169 Károly Simonyi, A Cultural History of Physics, CRC Press, Boca Raton 2012,
s. 198–199.
171 Ibidem.
Mechaniczny Wszechświat
***
***
Walka Newtona o zrozumienie świata wynikała z niezwykłej ciekawości,
intensywnego dążenia do odkrycia, które wydawało się pochodzić całkowicie
z zewnątrz, jak impuls, który skłonił mojego ojca do wymienienia kawałka
chleba za rozwiązanie zagadki matematycznej. U wielkiego badacza było
jeszcze coś innego, co podtrzymywało ten pęd. Choć jest on czczony jako
wzór naukowej racjonalności, jego badania nad naturą Wszechświata były,
tak jak badania innych wstecz aż do Göbekli Tepe, nierozerwalnie związane
z duchowością i religią. Newton wierzył bowiem, że Bóg objawia się nam
zarówno przez Jego słowo, jak i Jego dzieła, tak że badanie praw
Wszechświata jest badaniem Boga, a zapał do nauki – po prostu formą
gorliwości religijnej179.
Upodobanie Newtona do samotności i długich godzin pracy było,
przynajmniej z punktu widzenia jego intelektualnych osiągnięć, wielkimi
zaletami. Jeśli wycofanie się w sferę umysłu oznaczało dobrodziejstwo dla
nauki, to jego koszt był jednak wielki dla człowieka i wydaje się, że był
związany ze świadomością i bólem z czasów dzieciństwa.
W czasach szkolnych czułem się źle z tym, że niektóre dzieci nie są lubiane
przez rówieśników, zwłaszcza że sam byłem jednym z nich. Jednak Newton
miał znacznie gorzej. Nie lubiła go własna matka. Przyszedł na świat 25
grudnia 1642 roku, jak jeden z tych prezentów świątecznych, których nie
umieściło się na liście. Jego ojciec zmarł kilka miesięcy wcześniej, a matka,
Hannah, musiała uważać, że egzystencja Izaaka okaże się krótkotrwałą
niedogodnością, ponieważ najwyraźniej urodził się przedwcześnie i nie
spodziewano się, że przeżyje. Ponad osiemdziesiąt lat później Newton
powiedział mężowi swojej siostrzenicy, że po urodzeniu był tak wątły, iż
mógł się zmieścić w niewielkim garnku, i tak słaby, że potrzebował podpórki
wokół szyi, by utrzymać głowę w należytej pozycji. Stan noworodka był tak
marny, że dwie kobiety, które wysłano po zakupy do sklepu oddalonego
o kilka kilometrów, nie spieszyły się, pewne, że dziecko umrze, zanim wrócą.
Myliły się jednak. Podpórka pod głowę okazała się wszystkim, co potrzebne
było do utrzymania niemowlęcia przy życiu.
Jeśli Newton nigdy nie dostrzegał, do czego przydają się ludzie w życiu,
być może było tak dlatego, że jego matce nie wydawało się, by on sam na
wiele się przydał. Kiedy miał trzy lata, poślubiła zamożnego proboszcza,
wielebnego Barnabasa Smitha. Prawie dwukrotnie starszy od Hannah Smith
chciał młodą żonę, ale nie młodego pasierba.
Nie mamy pewności, jakiego rodzaju atmosferę rodzinną to wywołało, ale
można bezpiecznie założyć, że istniały pewne napięcia, ponieważ wiele lat
później w notatkach, jakie spisał o swoim dzieciństwie, Izaak wspominał, że
„groziłem mojemu ojcu i matce Smith, że podpalę dom, gdy będą
w środku”180. Nie zdradził, jak rodzice zareagowali na tę groźbę, ale zapiski
pokazują, że został niebawem oddany pod opiekę swojej babki. Z nią
pozostawał w lepszych stosunkach, ale nie oznaczało to za wiele.
Z pewnością nie byli ze sobą blisko – we wszystkich pismach i zapiskach,
jakie pozostawił, nie ma ani jednego czułego wspomnienia o niej. Co jednak
znamienne, nie ma również wspomnień, że chciał podłożyć ogień pod dom.
Kiedy Izaak miał dziesięć lat, wielebny Smith zmarł, i chłopak wrócił na
krótko do domu, gdzie mieszkała teraz trójka małych dzieci z drugiego
małżeństwa matki. Kilka lat po śmierci Smitha Hannah wysłała Izaaka do
purytańskiej szkoły w Grantham, oddalonego o prawie trzynaście kilometrów
od Woolsthorpe. Kiedy się tam uczył, mieszkał w domu aptekarza i chemika
Williama Clarka, który podziwiał i rozbudzał wynalazczość i ciekawość
Newtona. Młody Izaak uczył się ubijać lekarstwa za pomocą moździerza
i tłuczka; mierzył siłę burzy, skacząc z wiatrem i pod wiatr i porównując
długość swoich skoków; zbudował mały wiatrak napędzany przez mysz
biegającą w kołowrotku i czterokołowy wózek, w którym siadał i napędzał
go, obracając korbką. Zbudował również latawiec z przyczepioną do ogona
latarenką, który puszczał nocą, ku przerażeniu sąsiadów.
Choć pozostawał w dobrych stosunkach z Clarkiem, z kolegami z klasy
sprawy miały się zupełnie inaczej. W szkole Newton, odróżniający się od
innych uczniów i wyraźnie górujący nad nimi intelektem, wywoływał takie
same reakcje, jakie budziłby dziś: inne dzieci go nienawidziły. Samotne, ale
intensywnie twórcze życie, jakie prowadził jako chłopiec, przygotowało go
do twórczego, ale dręczącego życia w izolacji, jakie prowadził przez
większość – choć na szczęście nie przez całość – dorosłości.
Gdy Newton zbliżał się do swoich siedemnastych urodzin, matka zabrała
go ze szkoły, zdecydowawszy, by wrócił do domu i zajął się zarządzaniem
rodzinnym majątkiem. Jednak młodzieniec nigdy nie radził sobie dobrze jako
farmer, co dowodzi, że można być geniuszem w obliczaniu orbit planet,
a przy tym całkowitą ofermą, gdy chodzi o uprawę lucerny. Co więcej, nie
obchodziło go to. Kiedy ogrodzenia rozpadały się nienaprawiane, a jego
świnie właziły w zboże, Newton budował koła wodne nad strumieniem albo
po prostu czytał. Jak pisze Westfall, buntował się przeciwko życiu
spędzanemu na „pasaniu owiec i przerzucaniu gnoju”181. Większość fizyków,
których znam, również by się buntowała.
Na szczęście interweniował wuj Newtona i jego dawny nauczyciel szkolny
z Grantham. Dostrzegłszy geniusz Izaaka, w czerwcu 1661 roku wysłał go do
Trinity College w Cambridge. Tam Newton zetknął się z myślą naukową
swoich czasów – tylko po to, by pewnego dnia zbuntować się przeciwko niej
i ją obalić. Służba świętowała jego wyjazd – nie dlatego, że cieszyła się jego
szczęściem, ale dlatego, że zawsze traktował ją surowo. Ich zdaniem jego
osobowość sprawiała, że nie nadawał się do niczego innego poza
uniwersytetem.
***
Cambridge miało pozostać domem Newtona przez ponad trzydzieści pięć lat,
punktem zerowym rewolucji w myśleniu, której w tym czasie dokonał. Choć
tę rewolucję często przedstawia się jako spójny ciąg objawień, walka, jaką
stoczył, by poznać tajemnice Wszechświata, w rzeczywistości bardziej
przypominała wojnę pozycyjną w okopach – jedna wyczerpująca
intelektualna bitwa po drugiej, w której teren zdobywano stopniowo
i wielkim nakładem energii i czasu. Niejeden z pomniejszych geniuszy, albo
ktoś mniej fanatycznie oddany, prawdopodobnie poległby w tej walce.
Na początku warunki życiowe Newtona były ciężkie. Kiedy wyruszał do
Cambridge, matka przeznaczyła na jego utrzymanie zaledwie dziesięć funtów
– choć sama miała roczny dochód ponad siedemset funtów, co pozwalało na
dość wygodne życie. Takie pieniądze sprawiały, że znalazł się na samym
dole hierarchii społecznej na uniwersytecie.
Sizar w rygorystycznej hierarchii Cambridge był to ubogi student, który
dostawał darmowe wyżywienie i naukę, a przy tym dorabiał, obsługując
zamożniejszych kolegów: układając im włosy, czyszcząc buty, przynosząc
chleb i piwo oraz opróżniając ich nocniki. Pozycja sizara byłaby dla Newtona
awansem: był on bowiem kimś, kogo nazywano subsizarem, studentem,
który miał takie same służebne obowiązki jak sizar, ale musiał płacić za
swoje wyżywienie, a także za wykłady, na które uczęszczał. Musiało być mu
trudno przełknąć fakt, że był służącym takich samych chłopców jak ci, którzy
zawsze nękali go w szkole w Grantham. W Cambridge zasmakował, jakie
jest życie „pod schodami”.
W 1661 roku minęło zaledwie dwadzieścia lat od publikacji Rozpraw
i dowodów matematycznych dotyczących dwóch nowych nauk Galileusza;
podobnie inne jego prace nie wywarły jeszcze wielkiego wpływu na program
nauczania w Cambridge. Oznaczało to, że w zamian za swoje posługi i opłaty
Newton był częstowany lekcjami, które obejmowały wszystko, co uczeni
wiedzieli o świecie, o ile ci uczeni byli Arystotelesem: Arystotelesowskiej
kosmologii, Arystotelesowskiej etyki, Arystotelesowskiej logiki,
Arystotelesowskiej filozofii, Arystotelesowskiej fizyki, Arystotelesowskiej
retoryki… Czytał Arystotelesa w oryginale, podobnie jak podręczniki
o Arystotelesie; czytał wszystkie książki przewidziane w programie. Żadnej
z nich nie skończył, ponieważ – tak jak Galileusz – uznał, że argumenty
Arystotelesa nie są przekonujące.
Jednak pisma Arystotelesa stanowiły pierwsze wyrafinowane podejście do
wiedzy, z którym Newton się zetknął, i nawet gdy je odrzucił, nauczył się
dzięki temu ćwiczeniu, jak podchodzić do różnych problemów przyrody
i myśleć o nich w zorganizowany, spójny sposób – i z zapierającym dech
oddaniem. W rzeczywistości Newton, który pozostawał w celibacie, rzadko
oddając się rozrywkom, pracował ciężej niż ktokolwiek, o kim kiedykolwiek
słyszałem, do osiemnastu godzin na dzień, siedem dni w tygodniu. Był to
nawyk, którego miał przestrzegać przez wiele dziesięcioleci.
Lekceważąc wszystkie arystotelesowskie studia składające się na program
nauczania w Cambridge, Newton wyruszył w swoją długą podróż
ku nowemu sposobowi myślenia w 1664 roku. Jego notatki wskazują, że
rozpoczął wtedy własny program studiów, czytając i przyswajając dzieła
wielkich nowożytnych myślicieli europejskich, wśród nich Keplera,
Galileusza i Kartezjusza. Choć nie był szczególnie wybitnym studentem,
udało mu się skończyć uczelnię w 1665 roku i uzyskać tytuł scholara, wraz
z czteroletnim stypendium na dalsze studia.
Wówczas, latem 1665 roku, wybuch straszliwej zarazy dotknął Cambridge
i szkoła została zamknięta, a otwarto ją ponownie dopiero wiosną 1667 roku.
Gdy szkoła była zamknięta, Newton wrócił do domu matki w Woolsthorpe
i kontynuował pracę w samotności. W niektórych omówieniach rok 1666
nazywany jest Newtonowskim annus mirabilis. Według tej tradycji uczony
siedział na rodzinnej farmie, wymyślił rachunek różniczkowy, zrozumiał
prawa ruchu, a gdy ujrzał spadające jabłko, odkrył prawo powszechnego
ciążenia.
To prawda, to nie był zły rok. Ale nie tak to wyglądało. Teoria
powszechnego ciążenia nie była tak prosta, żeby jeden jasny pomysł pozwolił
wszystko zrozumieć – to cały korpus prac stał się podstawą nowej tradycji
naukowej182. Co więcej, ten podręcznikowy obraz Newtona i spadającego
jabłka jest szkodliwy, ponieważ utrwala mit, że fizycy dokonują postępów
dzięki wielkim i nagłym intuicjom, jak ktoś, kto uderzony w głowę zyskuje
nagle zdolność do przepowiadania pogody. W rzeczywistości nawet
w wypadku Newtona postęp wymagał wielu ciosów w głowę oraz wielu lat
obrabiania pomysłów i dochodzenia do prawdziwego zrozumienia ich
potencjału. My, naukowcy, wytrzymujemy bóle głowy wywołane tymi
ciosami, ponieważ – tak jak futboliści – kochamy nasz sport bardziej, niż
nienawidzimy bólu.
Jednym z powodów, dla których większość historyków powątpiewa
w opowieść o cudownym objawieniu, jest to, że owe odkrycia z zakresu
fizyki z okresu zarazy nie nastąpiły w jednym momencie, lecz w ciągu trzech
lat – od 1664 do 1666 roku. Co więcej, nawet Newton nie był jeszcze
zwolennikiem fizyki newtonowskiej. Wciąż myślał o ruchu jednostajnym
jako rodzącym się z czegoś wewnętrznego wobec poruszającego się ciała,
a przez „grawitację” rozumiał pewną wewnętrzną własność wynikającą
z materiału, z którego składa się obiekt, a nie zewnętrznej siły wywieranej
przez Ziemię. Idee, które rozwinął w tym czasie, stanowiły jedynie początek,
początek, który zbił go z tropu i wprawił w zakłopotanie co do wielu zjawisk,
w tym siły, grawitacji i ruchu – wszystkich podstawowych kwestii, które
ostatecznie miały stanowić przedmiot jego wielkiego dzieła, Principia
mathematica.
Mamy całkiem dobre wyobrażenie o tym, co Newton myślał na farmie
w Woolsthorpe, ponieważ – jak to miał w zwyczaju – notował wszystko
w wielkim, w większości niezapisanym notatniku, który odziedziczył po
wielebnym ojczymie. Miał szczęście, że dostał ten notatnik, a w swoich
późniejszych latach dysponował wystarczająco dużą ilością papieru, żeby
zachować miliony słów i równań matematycznych, za pomocą których opisał
swoje dzieło.
Wspominałem o innowacjach takich jak uniwersytety i wykorzystanie
równań matematycznych, jednak są również inne, niedocenione czynniki,
które ułatwiły rewolucję naukową, a które traktujemy jako coś oczywistego,
a wśród nich poczesne miejsce zajmuje rosnąca wówczas dostępność papieru.
Na szczęście dla Newtona pierwsza papiernia w Anglii, która odniosła sukces
komercyjny, została założona w 1588 roku. Co równie ważne, w 1635 roku
usługi Royal Mail stały się dostępne dla ogółu, co umożliwiło
nietowarzyskiemu Newtonowi korespondowanie z innymi naukowcami,
nawet tymi z odległych miejsc. Mimo to w owych czasach papier był wciąż
drogi, zatem notatnik, który nazywał „Zmarnotrawioną Księgą”,
przechowywał jak skarb. W nim znajdują się szczegóły podejścia Newtona
do fizyki ruchu, co daje rzadki wgląd w to, jak rozwijały się idee wielkiego
umysłu.
***
***
***
Newton mógł nie posunąć znacznie naprzód swojej pracy nad siłą i ruchem
po wyborze do Trinity College, ale w latach osiemdziesiątych XVII wieku
był już znacznie bardziej dojrzały naukowo niż w okresie zarazy dwadzieścia
lat wcześniej. Był bardziej doświadczony jako matematyk, sporo dały mu też
studia nad alchemią. Niektórzy historycy są nawet przekonani, że to właśnie
lata poświęcone na studiowanie alchemii pozwoliły mu dokonać
ostatecznego przełomu w fizyce ruchu, dzięki któremu powstały Principia.
Jak na ironię, jednym z katalizatorów przełomu dokonanego przez Newtona
był list, który otrzymał pięć lat wcześniej od Roberta Hooke’a. Pomysł, jaki
wysunął Hooke, głosił, że ruch po orbicie można postrzegać jako sumę
dwóch odmiennych tendencji. Wyobraźmy sobie obiekt (taki jak planeta),
orbitujący po okręgu wokół jakiegoś innego obiektu, który go przyciąga
(takiego jak słońce). Załóżmy, że ciało orbitujące wykazuje tendencję do
poruszania się dalej po linii prostej – to znaczy do tego, by wylecieć z orbity
i wystrzelić prosto przed siebie, jak samochód, którego kierowca nie
zauważył zakrętu w deszczu. To właśnie matematycy nazywają poruszaniem
się po stycznej.
Załóżmy teraz również, że ciało to wykazuje drugą tendencję –
przyciągania do środka orbity. Matematycy nazywają ruch w tym kierunku
ruchem radialnym. Tendencja do poruszania się ruchem radialnym, twierdził
Hooke, może uzupełniać tendencję do poruszania się po stycznej, tak że
łącznie obie dają ruch po orbicie.
Łatwo się domyślić, jaki oddźwięk wywołał u Newtona ten pomysł.
Przypomnijmy, że poprawiając Galileuszowe prawo bezwładności, Newton
zasugerował w swojej Zmarnotrawionej Księdze, iż wszystkie ciała dopóty
wykazują tendencję do kontynuowania ruchu po linii prostej, dopóki nie
zostaną zatrzymane przez jakąś zewnętrzną przyczynę, czyli siłę. W wypadku
orbitującego ciała pierwsza tendencja – wypadnięcie z orbity i poruszanie się
po linii prostej – powstaje w naturalny sposób z tego prawa. Newton zdał
sobie sprawę, że jeśli doda się do tego obrazu siłę, która przyciąga ciała do
centrum orbity, to zapewni się przyczynę ruchu radialnego, która stanowiła
drugi niezbędny składnik Hooke’a.
Jak jednak opisać to matematycznie, a w szczególności jak powiązać
konkretną formułę matematyczną prawa odwróconych kwadratów
i konkretne własności mechaniczne orbit, które odkrył Kepler?
Wyobraźmy sobie podział czasu na maleńkie interwały. W każdym z tych
interwałów o orbitującym obiekcie można myśleć jako poruszającym się
troszeczkę po stycznej, a jednocześnie troszeczkę ruchem radialnym.
Wypadkowa tych dwóch ruchów daje powrót na orbitę, ale w nieco dalszym
punkcie okręgu niż na początku. Powtórzenie tego wiele razy pozostawia
ząbkowaną orbitę podobną do okręgu, którą przedstawiono na rysunku
wyżej.
Jeśli odcinki czasu są wystarczająco małe, droga na takiej orbicie, jaką
przebywa obiekt, może zbliżać się do okręgu tak bardzo, jak tylko można
sobie zażyczyć. Tu właśnie znajduje zastosowanie praca Newtona nad
rachunkiem różniczkowym: jeśli te interwały są nieskończenie małe, droga
z praktycznego punktu widzenia jest okręgiem.
Ruch okrężny ujęty jako złożenie ruchu po stycznej i ruchu radialnego (Autor:
Derya Kadipasaoglu)
Oto opis orbit, jaki pozwoliła stworzyć Newtonowi jego nowa matematyka.
Połączył on obraz, w którym orbitujące ciało porusza się po stycznej
i „spada” radialnie, tworząc ząbkowaną drogę – a następnie wziął
ograniczony przypadek, w którym prostoliniowe wycinki ząbków stają się
nieskończenie małe. To w efekcie wygładza drogę mającą kształt ząbkowanej
tarczy piły w okrąg.
Ruch po orbicie w tym ujęciu jest po prostu ruchem jakiegoś ciała, które
nieustannie jest ściągane z ruchu po stycznej przez siłę przyciągającą
działającą w kierunku jakiegoś środka. Dowodem było praktyczne
zastosowanie tego rozwiązania: stosując prawo odwrotnych kwadratów do
opisania siły dośrodkowej w swoich matematycznych orbitach, Newton
otrzymał trzy prawa Keplera, tak jak prosił Halley.
Wykazanie, że spadek swobodny i ruch po orbicie są przykładami tych
samych praw siły i ruchu, było jednym z największych tryumfów Newtona,
ponieważ raz na zawsze obaliło to twierdzenie Arystotelesa, że niebo
i Ziemia tworzą odrębne dziedziny. Jeśli obserwacje Galileusza pokazywały,
że cechy innych planet są bardzo podobne do cech Ziemi, to dzieło Newtona
wykazywało, że prawa przyrody również stosują się do innych planet i nie
ograniczają się do Ziemi.
Jednak nawet w 1684 roku intuicje Newtona dotyczące grawitacji i ruchu
nie były nagłymi objawieniami, jak sugeruje historia o spadającym jabłku.
Natomiast wydaje się, że doniosła idea, iż grawitacja jest powszechna,
świtała mu stopniowo, gdy pracował nad poprawkami wczesnych szkiców
Principiów196.
Wcześniej, jeśli naukowcy podejrzewali, że planety wywierają siłę
grawitacji, wierzyli, że grawitacja planet wpływa tylko na ich księżyce, ale
nie na inne planety, jak gdyby każda planeta była odrębnym światem dla
samej siebie z własnymi prawami. Istotnie, sam Newton zaczął jedynie od
zbadania, czy przyczyna tego, że rzeczy spadają na Ziemię, może również
wyjaśnić to, że Ziemia przyciąga Księżyc, a nie przyciąganie planet przez
Słońce.
Świadectwem kreatywności Newtona, jego zdolności do niesztampowego
myślenia jest to, że w końcu zaczął kwestionować owo konwencjonalne
myślenie. Napisał do pewnego angielskiego astronoma, prosząc o dane
dotyczące komet z lat 1680 i 1684, jak również orbitalnych prędkości
Jowisza i Saturna, gdy zbliżały się do siebie. Po przeprowadzeniu żmudnych
obliczeń na podstawie bardzo dokładnych danych i porównaniu wyników
przekonał się, że to samo prawo grawitacji stosuje się wszędzie – na Ziemi,
a także między ciałami niebieskimi. Zmienił tekst Principiów, tak żeby to
odzwierciedlał.
Siła praw Newtona nie kryje się wyłącznie w ich rewolucyjnej treści
pojęciowej. Za ich pomocą mógł on również formułować przewidywania
o bezprecedensowej dokładności, a następnie porównywać je z wynikami
eksperymentów. Na przykład wykorzystując dane dotyczące odległości
Księżyca i promienia Ziemi oraz uwzględniając takie drobiazgi jak
zniekształcenie orbity Księżyca spowodowane przyciąganiem Słońca, siłę
odśrodkową wywołaną rotacją Ziemi i zniekształcenie kształtu Ziemi
w porównaniu z idealną sferą, doszedł do wniosku, że na szerokości
geograficznej Paryża ciało upuszczone ze spoczynku powinno spadać
z prędkością piętnastu stóp i jednej ósmej cala197 (4 metrów 59 centymetrów)
w pierwszej sekundzie ruchu. To, jak donosił zawsze drobiazgowy Newton,
zgadzało się z wynikami eksperymentów z większą dokładnością niż jedna
część na trzy tysiące198. Co więcej, starannie powtarzał doświadczenie
z różnymi materiałami – złotem, srebrem, ołowiem, szkłem, piaskiem, solą,
wodą, drewnem i pszenicą. Każde bez wyjątku ciało, brzmiała konkluzja,
niezależnie od jego składu i bez względu na to, czy znajduje się na Ziemi czy
w niebie, przyciąga każde inne ciało, a przyciąganie zawsze podlega temu
samemu prawu.
***
***
***
173 Pierre Simon Laplace, Théorie Analytique des Probabilities, Ve. Courcier, Paryż
1812.
175 Richard S. Westfall, Never at Rest, Cambridge University Press, Cambridge 1980,
s. 863. Jest to rzetelna biografia Newtona i w związku z tym będę się na niej opierał.
176 Ming-Te Wang et al., Not Lack of Ability but More Choice: Individual and Gender
Differences in Choice of Careers in Science, Technology, Engineering, and Mathematics,
„Psychological Science”, nr 24 (maj 2013), s. 770–775.
179 W.H. Newton-Smith, Science, Rationality, and Newton, w: Newton’s Dream, red.
Marcia Sweet Stayer, McGill University Press, Montreal 1988, s. 31.
183 Technicznie rzecz biorąc, rachunek różniczkowy nie nadaje się do analizy wzrostu
populacji i ceny akcji, ponieważ są one wielkościami dyskretnymi, a nie ciągłymi, ale te
systemy często są traktowane jako wielkości w przybliżeniu ciągłe.
184 William H. Cropper, Great Physicists: The Life and Times of Leading Physicists
from Galileo to Hawking, Oxford University Press, Nowy Jork 2004, s. 252.
186 Richard Westfall, The Life of Isaac Newton, Cambridge University Press, Cambridge
1993, s. 71, 77–81.
187 Zob. rozdział A Private Scholar & Public Servant, w: Footprints of the Lion: Isaac
Newton at Work, Cambridge University Library – Newton Exhibition, dostęp: 28
października 2014 r.,
www.lib.cam.ac.uk/exhibitions/Footprints_of_the_Lion/private_scholar.html.
190 Paul Strathern, Mendeleev’s Dream, Berkley Books, Nowy Jork 2000, s. 32.
192 Napisałem wspomnienie o tym okresie mojego życia, zob. Leonard Mlodinow,
Feynman’s Rainbow: A Search for Beauty in Physics and in Life, Vintage, Nowy Jork
2011.
193 William H. Newton-Smith, Science, Rationality, and Newton, op. cit., s. 32–33.
196 Richard Westfall, Force in Newton’s Physics, MacDonald, Nowy Jork 1971, s. 463.
197 Mierzone w stopach paryskich, które równają się 1,0568 stopy angielskiej.
198 Richard S. Westfall, Newton and the Fudge Factor, „Science”, nr 179 (23 lutego
1973 r.), s. 751–758.
199 Murray Allen et al., The Accelerations of Daily Living, „Spine” (listopad 1994),
s. 1285–1290.
201 R.J. Boscovich, Theiria Philosophiae Naturalis, Venice 1763, przedruk jako: A
Theory of Natural Philosophy, Open Court Publishing, Chicago 1922, s. 281.
203 Michael White, Rivals: Conflict as the Fuel of Science, Vintage, Londyn 2002,
s. 40–45.
204 Ibidem.
206 Daniel Boorstin, Odkrywcy. Dzieje ludzkich odkryć i wynalazków, przeł. M. Stopa,
Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media, Warszawa 2001, s. 384.
208 John Emsley, The Elements of Murder: A History of Poison, Oxford University
Press, Oksford 2006, s. 14.
209 John L. Heilbron, Galileo, Oxford University Press, Oksford 2010, s. 360.
210 Sir Isaac Newton, Westminster Abbey, dostęp: 28 października 2014 r.,
www.westminster-abbey.org/our-history/people/sir-isaac-newton.
8.
***
Trzy prawa ruchu odkryte przez Newtona były w pewnym sensie proste,
nawet jeśli na bezpośrednie ich dostrzeżenie nie pozwalały mgły tarcia
i oporu powietrza oraz niewidzialna siła grawitacji. Chemia jednak nie rządzi
się prawami analogicznymi do tych trzech uniwersalnych praw. Jest znacznie
bardziej skomplikowana, ponieważ nasz świat oferuje nam oszałamiająco
zróżnicowany wachlarz substancji, a nauka chemii musiała stopniowo
poradzić sobie z nimi wszystkimi.
Pierwszym odkryciem, jakiego miano dokonać, było to, że pewne
substancje – pierwiastki – są podstawowe, podczas gdy inne związki składają
się z kombinacji pierwiastków. Intuicyjnie dostrzegali to już Grecy.
Na przykład według Arystotelesa pierwiastek (który nazywano wówczas
„elementem”) to „jedno z tych ciał, na które można rozłożyć inne ciała,
a którego nie można podzielić na inne”215. Te cztery elementy nazwał:
ziemia, powietrze, woda i ogień.
Jest oczywiste, że wiele substancji składa się z innych substancji. Sól plus
świeża woda daje słoną wodę; żelazo w wodzie wytwarza rdzę; wódka
i wermut dają martini. Z kolei wiele substancji można rozłożyć na składniki,
często przez podgrzanie. Na przykład podgrzany wapień zmienia się
w wapno i gaz, dwutlenek węgla. Cukier po podgrzaniu daje węgiel i wodę.
Jednak tego rodzaju naiwne obserwacje nie prowadzą nas zbyt daleko,
ponieważ nie są opisami tego, co się dzieje, które można uniwersalnie
zastosować. Na przykład jeśli podgrzeje się wodę, zmienia się ona w gaz, ale
w gaz, który pod względem chemicznym nie różni się od cieczy – po prostu
woda przybrała odmienną postać fizyczną. Rtęć po podgrzaniu również nie
rozkłada się na swoje składniki, ale wręcz przeciwnie – łączy się
z niewidzialnym tlenem z powietrza i tworzy związek nazywany tlenkiem.
Mamy również spalanie. Weźmy spalanie drewna. Kiedy drewno się pali,
zmienia się w płomień i popiół, ale błędem byłoby wnioskować, że składa się
z ognia i popiołu. Co więcej, wbrew kategoryzacji Arystotelesa, ogień nie
jest substancją, lecz raczej światłem i ciepłem wytwarzanym, gdy inne
substancje przechodzą reakcję chemiczną. Kiedy drewno się spala, tak
naprawdę wydzielają się niewidoczne gazy – głównie dwutlenek węgla i para
wodna, ale łącznie ponad sto różnych gazów216 – a starożytni nie
dysponowali żadną techniką, która pozwalałaby je zebrać, a tym bardziej
odseparować i zidentyfikować.
Wyzwania tego rodzaju sprawiały, że trudno było rozróżnić, co składa się
z dwóch lub większej liczby substancji, a co jest podstawowe. W rezultacie
tego zamętu wielu starożytnych, tak jak Arystoteles, błędnie identyfikując
wodę, ogień i inne podstawowe elementy, nie zidentyfikowało jako
elementów siedmiu pierwiastków metalicznych – rtęci, miedzi, żelaza,
ołowiu, cyny, złota i srebra – z którymi byli dobrze zaznajomieni.
Podobnie jak narodziny fizyki opierały się na nowych wynalazkach
matematycznych, narodziny prawdziwej chemii musiały poczekać na pewne
wynalazki techniczne – wyposażenie do dokładnego ważenia substancji, do
mierzenia ciepła pochłanianego albo emitowanego przez reakcje, do
określania, czy substancja jest kwasem czy zasadą, do wychwytywania
i usuwania gazów oraz manipulowania nimi oraz do mierzenia temperatury
i ciśnienia. Dopiero dzięki takim wynalazkom w XVII i XVIII wieku
chemicy mogli zacząć rozwikływać splątane wątki swojej wiedzy i tworzyć
płodne sposoby myślenia o reakcjach chemicznych. Świadectwem ludzkiej
wytrwałości jest jednak to, że przed tym postępem technicznym praktykujący
różne zawody, które powstały w starożytnych miastach, zgromadzili wielki
zasób wiedzy z wielu odrębnych dziedzin takich jak farbowanie, wytwarzanie
perfum, produkcja szkła, metalurgia czy balsamowanie.
***
***
***
Półtora stulecia po śmierci Paracelsusa było, jak się przekonaliśmy, okresem,
w którym pionierzy tacy jak Kepler, Galileusz i Newton na podstawie
wcześniejszych prac stworzyli nowe podejście do astronomii i fizyki.
Z biegiem czasu teorie dotyczące jakościowego kosmosu rządzonego przez
zasady metafizyczne ustąpiły miejsca koncepcji ilościowego i mierzalnego
Wszechświata podlegającego stałym prawom fizyki. Podejście do wiedzy,
które opierało się na autorytecie uczoności i argumentach metafizycznych,
ustąpiło miejsca koncepcji, że powinniśmy poznawać prawa przyrody przez
obserwację i eksperymenty oraz formułować te prawa w języku matematyki.
Podobnie jak w fizyce intelektualnym wyzwaniem, w obliczu którego
stanęły nowe pokolenia chemików, było nie tylko stworzenie
rygorystycznych sposobów myślenia i eksperymentowania, ale także
porzucenie filozofii i koncepcji z przeszłości. Aby zacząć dojrzewać jako
nowa dziedzina nauki, chemia musiała zarówno przyswoić sobie lekcje
płynące od Paracelsusa, jak i zdetronizować prowadzące w ślepe zaułki teorie
Arystotelesa – nie jego teorie ruchu, które obalili Newton i inni fizycy
i matematycy, ale teorie materii.
Zanim rozwiąże się zagadkę-układankę, trzeba zidentyfikować jej
elementy, a w zagadce natury materii tymi elementami są pierwiastki
chemiczne. Dopóki długo ludzie wierzyli, że wszystko składa się z ziemi,
powietrza, ognia i wody – czy jakiegoś analogicznego systemu – dopóty ich
rozumienie ciał materialnych miało opierać się na bajkach, a zdolność do
stworzenia nowej i użytecznej chemii – pozostać sprawą prób i błędów, bez
możliwości osiągnięcia prawdziwego zrozumienia. A więc tak jak działo się
to w nowej atmosferze intelektualnej XVII wieku, gdy Galileusz i Newton
w końcu wyparli Arystotelesa z fizyki i zastąpili jego pomysły teorią opartą
na obserwacjach i eksperymencie, jeden z uczonych, którego prace z zakresu
optyki zainspirowały Newtona, miał wyeliminować koncepcje Arystotelesa
z chemii. Mam na myśli Roberta Boyle’a, syna pierwszego Earla of Cork
w Irlandii220.
Jedną z dróg umożliwiającą poświęcenie się życiu naukowemu jest
uzyskanie stanowiska uniwersyteckiego. Inną jest pochodzenie
z nieprzyzwoicie bogatej rodziny. W przeciwieństwie do profesorów
uniwersyteckich, którzy byli pionierami w fizyce, wielu orędowników młodej
chemii było ludźmi niezależnymi finansowo, którzy w epoce, gdy laboratoria
były nieliczne, mogli sobie pozwolić na sfinansowanie i utrzymanie
własnych pracowni. Robert Boyle był synem earla, który nie był po prostu
bogaty, lecz był prawdopodobnie najbogatszym człowiekiem w Wielkiej
Brytanii.
Niewiele wiadomo o matce Boyle’a poza tym, że wyszła za mąż w wieku
siedemnastu lat i urodziła piętnaścioro dzieci w ciągu następnych dwudziestu
trzech lat, a następnie zmarła na suchoty, co musiało być w tej sytuacji pewną
ulgą. Robert był jej czternastym dzieckiem i siódmym synem. Wydaje się, że
earl lubił płodzić dzieci bardziej, niż je wychowywać, ponieważ każde z nich
niebawem po narodzeniu oddawane było pod opiekę mamek, a później do
szkoły z internatem i college’u albo wysyłane za granicę na naukę
u prywatnych nauczycieli.
Boyle spędził okres, w którym jest się najbardziej podatnym na wpływy,
w Genewie. Gdy miał czternaście lat, zbudziła go pewnej nocy bardzo
gwałtowna burza i wówczas przysiągł, że jeśli przeżyje, poświęci swoje życie
Bogu. Gdyby wszyscy dotrzymywali przysiąg – czy choćby o nich pamiętali
– które złożyli w trudnych chwilach, ten świat byłby lepszy, jednak Boyle
uznał, że jego obowiązuje. Niezależnie, czy to burza była prawdziwą
przyczyną, stał się głęboko religijny i pomimo ogromnego bogactwa
prowadził ascetyczne życie.
Rok po burzy, która odmieniła jego życie, odwiedził Florencję, a było to
w czasie, gdy Galileusz dokonywał żywota na swoim nieodległym wygnaniu.
W jakiś sposób w ręce Boyle’a trafiła książka Galileusza o systemie
kopernikańskim, jego Dialogi o dwóch najważniejszych systemach świata.
Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, a zarazem znaczące wydarzenie
w historii idei, ponieważ po przeczytaniu tej książki Boyle, który miał
wówczas piętnaście lat, zakochał się w nauce221.
Nic w świadectwach historycznych nie wyjaśnia, dlaczego wybrał chemię,
ale od czasu nawrócenia poszukiwał sposobu, w jaki mógłby należycie służyć
Bogu, i uznał, że chemia to właśnie to. Podobnie jak Newton i Paracelsus żył
w celibacie i miał obsesję na punkcie swojej pracy, podobnie też jak Newton
wierzył, że walka o zrozumienie tego, jak działa przyroda, prowadzi do
zrozumienia dróg Pana. Jednak w przeciwieństwie do Newtona Boyle chemik
uważał, że nauka jest ważna także dlatego, że można ją wykorzystać do
ulżenia cierpieniom i poprawy życia ludzi.
Boyle w pewnym sensie został naukowcem dlatego, że był filantropem.
Przeprowadził się do Oksfordu w 1656 roku, w wieku 29 lat, i choć
uniwersytet nie oferował jeszcze oficjalnego kształcenia w zakresie chemii,
stworzył tam laboratorium dzięki własnym funduszom i poświęcił się
badaniom nad fascynującą go dziedziną.
Oksford był bastionem rojalistów w czasie angielskiej wojny domowej
i stał się schronieniem dla wielu uchodźców z parlamentarnego Londynu. Nie
wydaje się, żeby Boyle żywił szczególnie silne uczucia do którejkolwiek ze
stron, jednak przyłączył się do grupy zbiegów, którzy spotykali się co
tydzień, żeby omawiać wspólne zainteresowania nowym eksperymentalnym
podejściem do nauki. W 1662 roku, niedługo po restauracji monarchii, Karol
II nadał grupie statut, dzięki czemu przekształciła się ona w Royal Society
(pełna nazwa tej instytucji brzmi: Królewskie Towarzystwo Londyńskie dla
Udoskonalenia Wiedzy Przyrodniczej), które odegrało tak ważną rolę
w karierze Newtona.
Royal Society stało się niebawem forum, na którym wielkie umysły
naukowe tamtych czasów – w tym Newton, Hooke i Halley – gromadziły się,
by się spierać, dyskutować, wzajemnie krytykować swoje idee, a niektóre
z nich wspierać i pilnować, by znalazły drogę do szerszego świata. Motto
Towarzystwa, Nullius in verba, znaczy mniej więcej: „Nigdy nie wierz
nikomu na słowo”, choć ukryta jest w nim myśl: „Nigdy nie wierz słowu
Arystotelesa” – ponieważ wszyscy członkowie Towarzystwa rozumieli, że
dla dokonania postępów kluczowe znaczenie ma wyjście poza światopogląd
arystotelesowski.
Również Boyle przyjął sceptycyzm jako swoje osobiste zawołanie, co
odzwierciedla tytuł jego książki z 1661 roku, The Sceptical Chymist
(Sceptyczny chemik), która była w znacznej mierze atakiem na Arystotelesa.
Boyle bowiem, podobnie jak jego koledzy po fachu, zdał sobie sprawę, że
aby wprowadzić naukową ścisłość do zrozumienia przedmiotu, który go
pociągał, musiał odrzucić znaczną część przeszłości. Korzenie chemii mogły
tkwić w laboratoriach balsamistów, fabrykantów szkła, farbiarzy, metalurgów
i alchemików, a od czasów Paracelsusa również aptekarzy, jednak Boyle
postrzegał ją jako dziedzinę badań wartą studiowania dla niej samej, równie
niezbędną do podstawowego zrozumienia świata naturalnego jak astronomia
i fizyka i równie godną rygorystycznego pod względem intelektualnym
podejścia.
W swojej książce Boyle przedstawił przykład po przykładzie procesy
chemiczne, które pozostawały w sprzeczności z ideami Arystotelesa
dotyczącymi elementów. Omówił na przykład niezmiernie szczegółowo
spalanie drewna na popiół. Kiedy spala się kłodę drewna, zaobserwował,
woda wygotowująca się z końców kłody „z pewnością nie jest elementarną
wodą”, a dym „z pewnością nie jest powietrzem”, lecz raczej, gdy się je
wydestyluje, dają olej i sole222. Stwierdzenie, że ogień zamienia kłodę
w substancje elementarne – ziemię, powietrze i wodę – nie znajdowało
potwierdzenia w skrupulatnych badaniach. Zarazem wydawało się, że innych
substancji, takich jak złota i srebra, nie można zredukować do prostszych
składników, a zatem prawdopodobnie powinno się uznawać je za pierwiastki.
Największym dokonaniem Boyle’a było zaatakowanie idei, że powietrze
jest elementem. Swoją tezę poparł eksperymentami, w których pomagał mu
chorowity młody asystent, student Oksfordu i zagorzały rojalista Robert
Hooke. Biedny Hooke: później miał być ignorowany przez Newtona,
a w wielu sprawozdaniach historycznych przypisuje mu się również nikłe
zasługi w związku z eksperymentami, które przeprowadził z Boyle’em, choć
prawdopodobnie to on zbudował całe wyposażenie i wykonał większość
prac223.
W jednej z serii doświadczeń badali oni oddychanie, próbując zrozumieć,
w jaki sposób płuca oddziałują z powietrzem, kiedy nim oddychamy.
Rozumieli, że musi się tu dziać coś ważnego. W końcu jeśli nie następuje
jakaś interakcja, to całe to oddychanie, jakie wykonujemy, jest albo ogromną
stratą czasu, albo – jak u niektórych – jedynie sposobem na zajęcie płuc
w przerwach między paleniem. Aby to zbadać, przeprowadzili eksperymenty
na myszach i ptakach. Zaobserwowali, że kiedy zwierzęta umieści się
w zamkniętym pojemniku, zaczynają oddychać z wysiłkiem, a w końcu
w ogóle przestają.
Czego dowodzą eksperymenty Boyle’a? Najbardziej oczywistą lekcją, jaka
z nich płynie, jest to, że Robert Boyle nie był człowiekiem, którego
poprosiłbyś o popilnowanie domu pod swoją nieobecność, jeśli masz jakieś
domowe zwierzę. Jednak pokazywały również, że kiedy zwierzęta oddychają,
to albo wchłaniają pewien składnik powietrza, którego wyczerpanie
powoduje śmierć, albo wydzielają pewien gaz, który w wystarczająco
wysokim stężeniu okazuje się śmiertelny. Albo jedno i drugie. Boyle był
przekonany, że w grę wchodzi pierwsza możliwość, ale tak czy inaczej, jego
eksperymenty sugerowały, że powietrze nie jest pierwiastkiem, lecz raczej
składa się z różnych komponentów.
Boyle zbadał również rolę powietrza w spalaniu, wykorzystując znacznie
poprawioną wersję pompy próżniowej (wynalezionej niewiele wcześniej
przez Hooke’a. Zaobserwował, że gdy pompa wypompuje całe powietrze
z zamkniętych pojemników, które zawierają palące się obiekty, płomienie
znikają. Boyle wywnioskował, że w spalaniu, podobnie jak w oddychaniu,
pewna nieznana substancja znajdująca się w powietrzu jest niezbędna do
zachodzenia tego procesu.
Poszukiwanie tożsamości pierwiastków stanowiło sedno pracy Boyle’a.
Wiedział on, że Arystoteles i jego kontynuatorzy mylili się, ale z uwagi na
ograniczone zasoby, jakimi dysponował, mógł tylko w niewielkim stopniu
zastąpić ich idee bardziej trafnymi pomysłami. Jednak to wystarczyło, by
wykazać, że powietrze składa się z różnych gazów składowych, a tym samym
obalić teorie Arystotelesa, podobnie jak było to z obserwacjami Galileusza,
że na Księżycu są góry oraz kratery i że Jowisz ma swoje księżyce. Dzięki
swoim spostrzeżeniom Boyle pomógł uwolnić rodzącą się naukę od
konwencjonalnej mądrości z przeszłości, zastępując ją starannymi
eksperymentami i obserwacją.
***
***
***
Często mówi się o „pochodzie nauki”, ale nauka nie posuwa się do przodu
sama; to ludzie sprawiają, że się rozwija, a postęp bardziej przypomina
sztafetę niż marsz. Co więcej, jest to dość dziwna sztafeta, ponieważ ten, kto
przejmuje pałeczkę, często obiera kierunek, którego poprzedni biegacz nie
przewidział i którego by nie zaaprobował. To właśnie się stało, kiedy
następny wielki wizjoner chemii zajął miejsce Lavoisiera po jego
wspaniałym biegu.
Lavoisier wyjaśnił rolę pierwiastków w reakcjach chemicznych i wspierał
ilościowe podejście do ich opisywania. Dziś wiemy, że aby naprawdę
zrozumieć chemię – a w szczególności jeśli chce się ilościowo zrozumieć
reakcje chemiczne – trzeba pojąć, czym jest atom. Natomiast Lavoisier żywił
dla koncepcji atomu jedynie pogardę. Nie chodzi o to, że miał wąskie
horyzonty albo był krótkowzroczny. Raczej sprzeciwiał się idei myślenia
w kategoriach atomów z całkiem praktycznego powodu.
Od czasów Greków uczeni snuli przypuszczenia dotyczące atomów – choć
czasami określali je innym mianem, na przykład „korpuskuł” albo „cząstek
materii”. Jednak ponieważ są one tak małe, przez ponad dwanaście stuleci
nikt nigdy nie pomyślał o tym, w jaki sposób powiązać je z realiami
obserwacji i pomiarów.
Aby zyskać pojęcie, jak małe są atomy, wyobraźmy sobie wypełnienie
wszystkich oceanów świata szklanymi kulkami. A później wyobraźmy sobie
zmniejszenie wszystkich tych kulek do wielkości atomów. Ile miejsca by
wówczas zajęły? Mniej niż łyżeczkę do herbaty. Jaką można mieć nadzieję
na zaobserwowanie skutków oddziaływania czegoś tak maleńkiego?
Jak się okazało, można mieć wiele nadziei – a to cudowne osiągnięcie po
raz pierwszy udało się należącemu do kwakrów nauczycielowi Johnowi
Daltonowi (1766–1844)238. Wielu wielkich naukowców w dziejach było
barwnymi osobami, ale Dalton, syn ubogiego tkacza, nie należał do nich. Był
metodyczny we wszystkim, od nauki do sposobu, w jaki pił herbatę o piątej
każdego popołudnia, a później zjadał o dziewiątej posiłek składający się
z mięsa i ziemniaków.
Książka, z której Dalton jest znany, Nowy system filozofii chemicznej,
stanowi drobiazgowy trzyczęściowy traktat, tym bardziej zadziwiający, że
został napisany przez Daltona wyłącznie w czasie wolnym, podobnie jak
przeprowadzone podczas jego pisania badania. Część pierwsza,
opublikowana w 1810 roku, kiedy miał 44 lata, jest ogromnym dziełem
liczącym 916 stron. Z tych 916 stron zaledwie jeden rozdział liczący tylko
pięć stron przedstawia epokową ideę, z której Dalton jest znany do dziś:
sposób na obliczenie względnych mas atomów na podstawie pomiarów, jakie
można przeprowadzić w laboratorium. Taka właśnie jest siła i potęga idei
w nauce – pięć stron może obalić mylne teorie liczące dwa tysiące lat.
Idea ta przyszła Daltonowi do głowy w okrężny sposób, a choć był to już
wiek XIX, inspirowana była wpływem człowieka urodzonego w połowie
XVII wieku – znów był to teren Izaaka Newtona.
Dalton lubił chodzić na przechadzki, a kiedy był młody, mieszkał
w Cumberland, najbardziej wysuniętej na zachód części Anglii, i interesował
się meteorologią. Był również cudownym dzieckiem, jako nastolatek bowiem
studiował Principia Newtona. Te dwa zainteresowania okazały się
wyjątkowo płodnym połączeniem, ponieważ doprowadziły go do zajęcia się
fizycznymi właściwościami gazów – takich jak wilgotne powietrze wiejskich
okolic Cumberland. Zaintrygowany Newtonowską teorią korpuskuł, która
była w zasadzie starożytną grecką koncepcją atomów uzupełnioną przez
Newtona o idee siły i ruchu, Dalton zaczął podejrzewać, że zróżnicowana
rozpuszczalność gazów jest spowodowana tym, iż ich atomy mają różną
wielkość, a to z kolei doprowadziło go do rozmyślań nad wagami atomów.
Podejście Daltona opierało się na idei, że jeśli dba się o badanie jedynie
czystych związków, to związki te muszą być zawsze złożone ze składników
w takich samych proporcjach. Na przykład istnieją dwa różne tlenki miedzi.
Jeśli zbada się je oddzielnie, to okaże się, że na każdy gram pochłoniętego
tlenu utworzenie jednego z tlenków wymaga czterech gramów miedzi,
a utworzenie drugiego – ośmiu gramów. Oznacza to, że w tym drugim
rodzaju tlenku dwa razy więcej atomów miedzi łączy się z każdym atomem
tlenu.
Załóżmy teraz dla uproszczenia, że w pierwszym wypadku każdy atom
tlenu łączy się z jednym atomem miedzi, natomiast w drugim – z dwoma.
Zatem skoro ów pierwszy tlenek tworzony jest z czterech gramów miedzi na
każdy gram tlenu, można wywnioskować, że atom miedzi jest około czterech
razy cięższy od atomu tlenu. Tak się składa, że to przypuszczenie jest
prawdą, i tego właśnie rodzaju rozumowanie Dalton zastosował do obliczenia
względnych mas atomowych znanych pierwiastków.
Ponieważ obliczył względne masy, musiał od czegoś zacząć, przypisał
zatem najlżejszemu znanemu pierwiastkowi – wodorowi – masę „1”
i obliczył masy wszystkich innych pierwiastków względem niego.
Niestety, założenie, że pierwiastki łączą się w najprostszych możliwych
proporcjach, nie zawsze działało. Na przykład to założenie przypisuje wodzie
raczej wzór HO niż bardziej skomplikowany H2O, który – jak dziś wiemy –
jest prawidłowy. Dlatego kiedy uczony obliczył wagę atomu tlenu względem
atomu wodoru, otrzymał w wyniku połowę tego, co powinno być. Dalton
dobrze zdawał sobie sprawę z niepewności i w odniesieniu do wody uznawał
zarówno HO2, jak i H2O za dobre alternatywne możliwości. Względne masy
byłoby znacznie trudniej odszyfrować, gdyby powszechnie występujące
związki miały wzory takie jak H37O22, ale na szczęście tak nie jest.
Dalton wiedział, że jego szacunki są prowizoryczne i że musi się oprzeć na
danych dotyczących większej liczby związków chemicznych, aby ujawniły
się niespójności, które mogłyby wskazać błędy w przyjętych wzorach. Ta
trudność miała trapić chemików przez kolejne pięćdziesiąt lat, ale to, że
potrzeba było czasu, by opracować szczegóły, nie umniejsza jego wpływu na
tę dziedzinę nauki, ponieważ Daltonowska wersja atomizmu była koncepcją,
która w końcu miała praktyczny sens pod tym względem, że można ją było
odnieść do pomiarów laboratoryjnych. Co więcej, opierając się na pracy
Lavoisiera, Dalton wykorzystał swoje pomysły do stworzenia pierwszego
ilościowego języka chemii – nowego sposobu rozumienia eksperymentów,
które przeprowadzali chemicy, w kategoriach wymiany atomów między
cząsteczkami. Na przykład we współczesnej wersji, by opisać wytworzenie
wody z tlenu i wodoru, chemik (albo uczeń szkoły średniej) zapisałby „2H2 +
O2 —› 2H2O”.
Ten nowy język zrewolucjonizował zdolność chemików do zrozumienia
i prowadzenia rozważań o tym, co obserwowali i mierzyli, gdy
przeprowadzali reakcje chemiczne, a jego pomysły miały od tego czasu
zajmować centralne miejsce w teorii chemii. Dzieło Daltona uczyniło go
sławnym na całym świecie, a choć unikał publicznych zaszczytów,
otrzymywał je, w tym członkostwo w Royal Society, które zostało mu
przyznane pomimo jego gwałtownych sprzeciwów. Kiedy zmarł w 1844
roku, pogrzeb, który wedle jego rozporządzenia miał być skromny,
przyciągnął ponad czterdzieści tysięcy żałobników.
Za sprawą wysiłków Daltona ludzkie myślenie dotyczące natury substancji
dokonało postępu od teorii proponowanych przez antyczną mistyczną myśl
ludową do początków rozumienia materii na poziomie znacznie
wykraczającym poza możliwości naszych zmysłów. Jeśli jednak każdy
pierwiastek wyróżnia się masą swoich atomów, to jak ta własność atomów
wiąże się z cechami chemicznymi i fizycznymi, które obserwujemy? Jest to
następna zmiana w tej sztafecie i w istocie ostatnie z głębokich pytań
o chemię, na które można było udzielić odpowiedzi bez wychodzenia poza
naukę newtonowską. Głębsza wiedza miała się jeszcze pojawić, ale musiała
poczekać na rewolucję kwantową w fizyce.
***
W pewnym sensie miał szczęście, że urodził się tam, gdzie się urodził.
Właściwie każde wielkie odkrycie i wynalazek powstały z połączenia
ludzkiej wiedzy i szczęśliwych okoliczności. Einstein miał szczęście, że
rozpoczął swoją karierę niedługo po sformułowaniu współczesnej teorii
elektromagnetyzmu, która zakładała, że prędkość światła jest stała – a ta idea
miała się stać esencją jego teorii względności. Steve Jobs miał podobne
szczęście, że zaczął swoją karierę w czasie, gdy technika właśnie osiągała
stadium, w którym mógł powstać użyteczny komputer osobisty. Z kolei
amerykański inwestor pochodzenia armeńskiego i biznesmen Luther Simjian
posiadał wiele patentów, ale na swój najlepszy pomysł wpadł mniej więcej
o dziesięć lat za wcześnie: wymyślił bankomat, który nazwał Bankograph,
w 1960 roku241. Przekonał pewien nowojorski bank do zainstalowania kilku
tych urządzeń, ale ludzie im nie ufali, jedynymi więc osobami, które z nich
korzystały, były prostytutki i hazardziści, którzy nie chcieli stykać się
bezpośrednio z kasjerami. Dziesięć lat później czasy się zmieniły,
a bankomaty odniosły sukces, ale były to maszyny zaprojektowane już przez
kogoś innego.
W przeciwieństwie do Simjiana Mendelejew miał ducha czasów po swojej
stronie. Osiągnął dorosłość w momencie, gdy chemia dojrzała do postępu –
idea, że pierwiastki można zorganizować w rodziny, „wisiała w powietrzu”
w Europie w latach sześćdziesiątych XIX wieku. Dostrzegano, że fluor, chlor
i brom – sklasyfikowane jako „halogeny” przez szwedzkiego chemika Jönsa
Jakoba Berzeliusa w 1842 roku – wydają się ze sobą związane: wszystkie są
silnie żrącymi gazami, które łagodnieją, gdy zostaną połączone z sodem,
tworząc nieszkodliwe kryształki przypominające sól. (Na przykład sól
stołowa to chlorek sodu). Nietrudno było wykryć podobieństwa wśród metali
alkalicznych, takich jak sód, lit i potas. Wszystkie są błyszczące, miękkie
i łatwo wchodzą w reakcje. W istocie wszystkie pierwiastki z rodziny metali
alkalicznych są tak podobne, że jeśli sód w soli stołowej zastąpi się potasem,
otrzymamy związek wystarczająco zbliżony do chlorku sodu, by
wykorzystywać go jako substytut soli.
Chemicy zainspirowani systemem klasyfikacji organizmów biologicznych
Karola Linneusza dążyli do stworzenia własnego rozległego systemu rodzin,
żeby wyjaśnić związki między pierwiastkami. Jednak nie wszystkie
zgrupowania były oczywiste, nie wiedziano również, jak były one powiązane
ze sobą ani jaka własność atomów odpowiadała za podobieństwa w obrębie
rodziny. Te zagadnienia pociągały myślicieli w całej Europie. Do gry włączył
się nawet pewien cukrownik, a przynajmniej zakładowy chemik z rafinerii
cukru. Jednak chociaż garstka myślicieli pukała do drzwi odpowiedzi, tylko
jeden człowiek – Mendelejew – miał się przez nie przedrzeć.
Można sobie pomyśleć, że jeśli idea zorganizowania pierwiastków „wisiała
w powietrzu”, to osoba, której się to udało, zasłużyła na gorące pochwały, ale
niekoniecznie można by ją zaliczyć do grona największych geniuszy – na co
jednak Mendelejew zasługuje. Co stawia go w jednym rzędzie z tytanami
w rodzaju Boyle’a, Daltona i Lavoisiera?
„Układ okresowy”, który stworzył Mendelejew, nie jest chemiczną wersją
przewodnika terenowego dla podglądających ptaki; to raczej chemiczna
wersja praw Newtona, a przynajmniej jest tak bliska tego magicznego
osiągnięcia, jak tylko może być chemia. Nie jest to bowiem prosta tabela
wyliczająca rodziny pierwiastków, ale istna tabliczka magiczna pozwalająca
chemikom zrozumieć i przewidzieć własności każdego pierwiastka, nawet
tych, które jeszcze nie zostały poznane.
Patrząc wstecz, łatwo jest przypisać zasługę za przełom dokonany przez
Mendelejewa temu, że stawiał właściwe pytania we właściwym czasie, oraz
jego etyce pracy, pasji, uporowi i niezmiernej pewności siebie. Jednak jak to
często bywa z odkryciami i wynalazkami – a często też w naszym życiu –
równie ważna jak intelektualne zalety badacza była rola przypadku,
a przynajmniej okoliczności, które przygotowały teren pod tryumf odniesiony
dzięki tym zaletom. Tym razem była to przypadkowa decyzja Mendelejewa,
żeby napisać podręcznik chemii.
Decyzja o opracowaniu podręcznika przypadła na rok 1866, po otrzymaniu
przez trzydziestodwuletniego Mendelejewa mianowania na stanowisko
profesora chemii w Sankt Petersburgu. Sankt Petersburg został zbudowany
półtora stulecia wcześniej przez Piotra Wielkiego i w końcu stawał się
intelektualnym centrum Europy. Tamtejszy uniwersytet był najlepszy
w Rosji, ale Rosja pozostawała daleko za resztą Europy i przeszukując
rosyjską literaturę z zakresu chemii, Mendelejew nie znalazł żadnej
przyzwoitej i aktualnej książki, którą mógłby wykorzystać do nauczania.
Dlatego podjął decyzję, by samodzielnie ją napisać. Ukończenie podręcznika
miało zająć całe lata, a jego przeznaczeniem było zostać przetłumaczonym na
wszystkie ważne języki i stać się podstawą nauczania na uniwersytetach jak
świat długi i szeroki. Powstała książka nieortodoksyjna, pełna anegdot,
niestroniąca od spekulacji i ekscentryczności. Było to dzieło zrodzone
z miłości, a dążenie do tego, by podręcznik był możliwie najlepszy, zmusiło
jego autora do skoncentrowania się na zagadnieniach, które miały
doprowadzić do wielkiego odkrycia.
Pierwszym wyzwaniem, w obliczu którego stanął Mendelejew przy pisaniu
tej książki, była decyzja, jak ją uporządkować. Postanowił omówić
pierwiastki i ich związki w grupach, czyli rodzinach, zdefiniowanych przez
ich własności. Po stosunkowo łatwym zadaniu opisania halogenów i metali
alkalicznych zmierzył się z dylematem, o której grupie napisać w dalszej
kolejności. Czy porządek powinien być arbitralny? A może istnieje jakaś
zasada organizująca, która go podyktuje?
Uczony zmagał się z tym problemem, przekopując rozległą wiedzę
chemiczną w poszukiwaniu wskazówek, jak różne grupy pierwiastków
mogłyby być ze sobą powiązane. Pewnej soboty tak skoncentrował się na
pracy, że pracował przez całą noc i jeszcze rankiem. Do niczego nie doszedł,
ale coś skłoniło go do zapisania nazw pierwiastków z grup tlenowców,
azotowców i halogenów – w sumie dwunastu – na odwrocie jakiejś koperty,
w porządku malejącym według ich masy atomowej.
Nagle dostrzegł uderzającą prawidłowość: lista zaczynała się od azotu,
tlenu i fluoru – najlżejszych pierwiastków w każdej grupie – a następnie
zawierała drugi pod względem ciężkości pierwiastek z każdej grupy i tak
dalej, i tak dalej. Lista ta, innymi słowy, tworzyła powtarzający się, czyli
„okresowy” wzór. Tylko w odniesieniu do dwóch pierwiastków wzór ten nie
występował.
Mendelejew sprawił, że jego odkrycie stało się jeszcze wyraźniej widoczne,
gdy ułożył pierwiastki w każdej grupie w rzędy i zapisał te rzędy jeden nad
drugim, tworząc tabelę. (Dziś zapisujemy je w kolumnach). Czy rzeczywiście
coś w tym było? A jeśli tych dwanaście pierwiastków naprawdę tworzyło
sensowny porządek, to czy pozostałe pięćdziesiąt jeden, jakie wówczas
znano, pasowało do tego schematu?
Mendelejew i jego przyjaciele zwykli grywać w grę karcianą nazywaną
„cierpliwość”, wykładali w niej na stół karty, które należało ułożyć
w określony sposób. Karty tworzyły tabelę, która – jak później wspominał
chemik – wyglądała bardzo podobnie do tabeli dwunastu pierwiastków, jaką
sporządził tego dnia. Postanowił zapisać nazwy i masy atomowe wszystkich
znanych pierwiastków na kartach i spróbować ułożyć je w tabelę, grając w –
jak to teraz nazwał – „chemiczną cierpliwość”. Zaczął przekładać karty,
próbując uporządkować je w sposób, który miałby sens.
Z pomysłem Mendelejewa wiązały się poważne problemy. Po pierwsze, nie
było jasne, do której grupy powinny należeć niektóre pierwiastki. Własności
innych jeszcze dobrze nie rozumiano. Po drugie, panowała niezgoda co do
mas atomowych pewnych pierwiastków, a – jak obecnie wiemy – masy
przypisywane niektórym były błędne. Prawdopodobnie najbardziej
poważnym problemem było zaś to, że niektóre pierwiastki trzeba było
dopiero odkryć, a to sprawiało, że pewne grupy wydawały się pozbawione
ładu.
Wszystkie te problemy powodowały, że zadanie Mendelejewa było trudne,
ale w grę wchodziło też coś innego, coś bardziej subtelnego: nie było
powodu, żeby wierzyć, iż system oparty na masie atomowej powinien
działać, ponieważ nikt w tym czasie nie rozumiał, jaki aspekt chemiczny
atomu odzwierciedla jego masa. (Dziś wiemy, że jest to liczba protonów
i neutronów w jądrze atomu, a wkład neutronów w masę nie jest związany
z własnościami chemicznymi atomu). Zwłaszcza tutaj upór Mendelejewa
wsparł pasję, z jaką realizował on swoją ideę: prowadził badania dalej,
opierając się na samej intuicji i wierze.
Dzieło Mendelejewa pokazuje, bardziej dosłownie niż zazwyczaj, że proces
naukowy jest działaniem polegającym na poskładaniu kawałków układanki.
Ilustruje jednak również ważne różnice, ponieważ w przeciwieństwie do
układanki, którą możecie kupić w sklepie, kawałki w pasjansie Mendelejewa
nie pasowały do siebie. Częścią nauki – i każdej innowacji – jest ignorowanie
niekiedy problemów, które wydają się wskazywać, że nasze podejście nie
może działać, w przekonaniu, iż w końcu znajdzie się sposób na ich obejście
albo te problemy okażą się nieistotne. W tym wypadku dzięki wyjątkowej
błyskotliwości oraz nadzwyczajnej wytrwałości Mendelejew stworzył obraz,
przerabiając niektóre z kawałków układanki, a niektóre fabrykując od nowa.
Z perspektywy czasu łatwo jest scharakteryzować jego osiągnięcie
w heroicznym świetle, jakie – mam nadzieję – udało mi się rzucić. Nawet
jeśli niektóre pomysły wydają się szalone, to jeśli działają, robią z ich
autorów bohaterów. Ale jest też druga strona medalu – ponieważ przez całe
wieki powstało wiele szalonych systemów, które okazały się błędne.
Systemów, które działają, jest w istocie wielokrotnie mniej niż tych, które nie
działają. O tych błędnych szybko się zapomina, godziny, dni i lata pracy,
jakie ci, którzy w nie wierzyli, włożyli w ich stworzenie, zostały ostatecznie
zmarnowane. I często nazywamy tych, którzy je proponowali,
nieudacznikami i pomyleńcami. Jednak bohaterstwo polega na
podejmowaniu ryzyka, a więc prawdziwym bohaterstwem w badaniach –
niezależnie, czy się one udają, czy nie – jest ryzyko, jakie my, naukowcy
i wynalazcy, podejmujemy: te długie godziny i dni, miesiące, a nawet lata
ciężkich intelektualnych zmagań, które mogą, ale wcale nie muszą
doprowadzić do owocnych wniosków albo wytworu.
Mendelejew z pewnością trafił na swój czas. A kiedy pierwiastek nie
wskakiwał na swoje miejsce, tak jak chciał układający, nie przyjmował do
wiadomości, że jego system jest błędny. Zamiast tego upierał się przy swoim
i dochodził do wniosku, że ci, którzy zmierzyli masy atomowe, mylili się –
śmiało więc wykreślał zmierzone masy i wpisywał wartości, które sprawiały,
że pierwiastek pasował do układanki.
Najbardziej radykalne wypowiedzi wygłaszał, gdy w jego tabeli pozostały
gdzieniegdzie puste miejsca – gdy nie znano jeszcze żadnego pierwiastka
o wymaganych własnościach. Zamiast porzucić swoje pomysły, albo jakoś
zmienić zasadę organizującą jego układ, Mendelejew nieugięcie obstawał, że
luki reprezentują nieodkryte jeszcze pierwiastki. Przewidział nawet ich
własności – masę, właściwości fizyczne, to, z jakimi innymi pierwiastkami
będą się łączyć, oraz jakiego rodzaju związki będą tworzyć – a wszystko
tylko na podstawie wyłącznie miejsca, w którym w jego układzie pojawiała
się luka.
Na przykład takie puste miejsce występowało obok glinu. Mendelejew
wypełnił je pierwiastkiem, który nazwał ekaglinem, i przewidział, że kiedy
jakiś chemik w końcu odkryje ekaglin, będzie to lśniący metal, bardzo dobrze
przewodzący ciepło, o niskim punkcie topnienia oraz że jego centymetr
sześcienny powinien ważyć dokładnie 5,9 grama. Kilka lat później francuski
chemik Paul-Émile Lecoq de Boisbaudran odkrył w próbkach rudy
pierwiastek, który idealnie pasował – poza tym, że jego ciężar właściwy
wynosił 4,7 grama na centymetr sześcienny. Mendelejew natychmiast wysłał
mu list, w którym napisał, że jego próbka musi być zanieczyszczona. Lecoq
powtórzył swoje analizy z nową próbką, co do której upewnił się, że bardzo
dokładnie ją oczyszczono. Tym razem waga odpowiadała dokładnie temu, co
przewidział Mendelejew: 5,9 grama na centymetr sześcienny. Lecoq nazwał
odkryty przez siebie pierwiastek galem od łacińskiej nazwy Francji – Galia.
Mendelejew opublikował swoją tabelę w 1869 roku, początkowo w mało
znanym rosyjskim czasopiśmie, a później w szanowanym niemieckim
periodyku, artykuł zaś zatytułowany był O związku własności pierwiastków
z ich masami atomowymi242. Poza galem tabela zawierała puste miejsca dla
innych nieznanych wówczas jeszcze pierwiastków – dziś nazywanych
skandem, germanem i technetem. Technet jest radioaktywny i tak rzadki, że
odkryto go dopiero w 1937 roku, kiedy został zsyntetyzowany w cyklotronie
– akceleratorze cząstek – mniej więcej trzydzieści lat po śmierci
Mendelejewa.
Oryginalny układ okresowy Mendelejewa, który opublikował w 1869 roku (Dzięki
uprzejmości Wikimedia Commons)
211 Joseph Tenenbaum, The Story of a People, Philosophical Library, Nowy Jork 1952,
s. 195.
212 Po raz pierwszy dowiedziałem się, że mój ojciec był w podziemiu, nie od niego, lecz
gdy natknąłem się na jego nazwisko w książce na ten temat, którą znalazłem w bibliotece
uniwersyteckiej. Gdy o nim przeczytałem, zacząłem wypytywać o jego doświadczenia.
213 Paul Strathern, Mendeleev’s Dream, Berkley Books, Nowy Jork 2000, s. 195–198.
214 Z wywiadu z ojcem, który nagrałem na taśmę około 1980 roku. Mam zachowane
wiele godzin tych wywiadów i wykorzystałem je jako źródło opowieści z nim związanych,
które przytaczam w tej książce.
215 J.R. Partington, A Short History of Chemistry, wyd. 3, Macmillan, Londyn 1957,
s. 14.
216 Rick Curkeet, Wood Combustion Basics, EPA Workshop, 2 marca 2011 r., dostęp:
28 października 2014 r., www.epa.gov/burnwise/workshop2011/WoodCombustion-
Curkeet.pdf.
217 Amerykańska sieć kawiarń z kanapkami i ciastkami (przyp. tłum.).
218 Robert Barnes, Cloistered Bookworms in the Chicken-Coop of the Muses: The
Ancient Library of Alexandria, w: The Library at Alexandria: Centre of Learning in the
Ancient World, red. Roy MacLeod, I. B. Tauris, Nowy Jork 2005, s. 73.
219 Henry M. Pachter, Magic into Science: The Story of Paracelsus, Henry Schuman,
Nowy Jork 1951, s. 167.
220 Najlepsza biografia Boyle’a to: Louis Trenchard More, The Life and Works of the
Honorable Robert Boyle, Oxford University Press, Londyn 1944. Zob. też William H.
Brock, The Norton History of Chemistry, W.W. Norton, Nowy Jork 1992, s. 54–74.
221 Louis Trenchard More, The Life and Works of the Honorable Robert Boyle, op. cit.,
s. 45, 48.
222 William H. Brock, The Norton History of Chemistry, op. cit., s. 56–58.
225 Joseph Priestley, Scientist, Philosopher, and Theologian, red. Isabel Rivers i David
L. Wykes, Oxford University Press, Oksford 2008, s. 33.
226 Charles W.J. Withers, Placing the Enlightenment: Thinking. Geographically About
the Age of Reason, University of Chicago Press, Chicago 2007, s. 2–6.
228 O życiu Lavoisiera zob. Arthur Donovan, Antoine Lavoisier, Blackwell, Oksford
1993.
229 Isaac Newton, Opticks, red. Bernard Cohen, Dover, Londyn 1730 – Nowy Jork
1952, s. 394. Newton po raz pierwszy opublikował Opticks w 1704 roku, jednak ostateczny
kształt jego myśli na ten temat przedstawia czwarte wydanie tej pracy, ostatnie poprawione
przez samego autora, które ukazało się w 1730 roku.
231 Ibidem, s. 139. Zob. też Paul Strathern, Mendeleev’s Dream, op. cit., s. 225–241.
232 Francuska i angielska nazwa tlenu oxygen oznacza „tworzący kwasy”; Lavoisier ją
wybrał, ponieważ tlen był obecny we wszystkich kwasach, których skład był mu znany.
[Polską nazwę „tlen” zaproponował w pierwszej połowie XIX wieku Jan Oczapowski,
a pochodzi ona od czasownika „tlić” i związana jest z rolą tego pierwiastka w spalaniu
(przyp. tłum.)].
233 Douglas McKie, Antoine Lavoisier, J.J. Lippincott, Filadelfia 1935, s. 297–298.
234 J.E. Gilpin, Lavoisier Statue in Paris, „American Chemical Journal” 1901, nr 25,
s. 435.
235 William D. Williams, Gustavus Hinrichs and the Lavoisier Monument, „Bulletin of
the History of Chemistry” 1999, nr 23, s. 47–49; R. Oesper, Once the Reputed Statue of
Lavoisier, „Journal of Chemistry Education” 1945, nr 22 (październik), okładka; Wiliam
H. Brock, Norton History of Chemistry, op. cit., s. 123–124.
236 Jak na ironię, w 1913 roku donoszono, że naturalnej wielkości marmurowe popiersie
Condorceta, które zostało podarowane Amerykańskiemu Towarzystwu Filozoficznemu
w Filadelfii, nie przedstawia jego, tylko Lavoisiera! Zob. Error in Famous Bust
Undiscovered for 100 Years, „Bulletin of Photography” 1913, nr 13, s. 759; Marco Beretta,
Imaging a Career in Science: The Iconography of Antoine Laurent Lavoisier, Science
Histories Publications, Sagamore Beach 2001, s. 18–24.
237 Joe Jackson, A World on Fire, Viking, Nowy Jork 2007, s. 335; Lavoisier Statue in
Paris, „Nature”, nr 153 (marzec 1944), s. 311.
238 Frank Greenaway, John Dalton and the Atom, Cornell University Press, Ithaca 1966;
William H. Brock, Norton History of Chemistry, op. cit., s. 128–160.
239 A.L. Duckworth et al., Grit: Perseverance and Passion for Long-Term Goals,
„Journal of Personality and Social Psychology” 2007, nr 92, s. 1087–1101; Lauren Eskreis-
Winkler et al., The Grit Effect: Predicting Retention in the Military, the Workplace, School
and Marriage, „Frontiers in Psychology”, nr 5 (luty 2014), s. 1–12.
240 Zob. Paul Strathern, Mendeleev’s Dream, op. cit.; William H. Brock, Norton History
of Chemistry, op. cit., s. 311–354.
241 Kenneth N. Gilpin, Luther Simjian Is Dead; Held More Than 92 Patents, „New
York Times”, 2 listopada 1997 r.; Machine Accepts Bank Deposits, „New York Times”, 12
kwietnia 1961 r., s. 57.
242 Dmitri Mendeleev, Über die Beziehungen der Eigenschaften zu den Atomgewichten
der Elemente, „Zeitschrift für Chemie” 1869, t. 12, s. 405–406.
9.
Świat ożywiony
***
***
***
***
***
***
Pierwsze dziecko urodziło się Darwinom w 1839 roku. W tym czasie Karol,
który miał zaledwie trzydzieści lat, zaczął cierpieć na pozbawiającą go sił
i nawracającą tajemniczą chorobę. Przez resztę życia radość, jaką dawała mu
rodzina i praca naukowa, miała być przerywana wybuchami bolesnej
niemocy, która czasami sprawiała, że nie był zdolny do pracy przez wiele
miesięcy z rzędu.
Odczuwane przez niego symptomy nie wskazują na żadną konkretną
chorobę, podobnie jak biblijne plagi: bóle żołądka, wymioty, wzdęcia, bóle
głowy, palpitacje serca, dreszcze, histeryczny płacz, dzwonienie w uszach,
wyczerpanie, niepokój i depresja. Próby leczenia, wśród nich również takie,
po które Darwin sięgnął wbrew swojemu najlepszemu osądowi, były równie
różnorodne: silne nacieranie zimnymi mokrymi ręcznikami, moczenie nóg,
nacieranie lodem, lodowate prysznice, modna przez pewien czas
elektroterapia przy wykorzystaniu pasów wstrząsowych, medycyna
homeopatyczna i standardowy w czasach wiktoriańskich bizmut. Nic nie
działało. A więc człowiek, który między dwudziestką a trzydziestką był
odpornym łowcą przygód, w następnej dekadzie życia stał się słabowitym
i samotniczym inwalidą.
Nowe dziecko, praca i choroba sprawiły, że Darwinowie zaczęli
wycofywać się z życia towarzyskiego, porzucając przyjęcia i dawne kręgi
przyjaciół. Dni Karola stały się spokojne i wypełnione rutyną, podobne do
siebie „jak dwie krople wody”280. W czerwcu 1842 roku ukończył liczące
trzydzieści pięć stron streszczenie swojej teorii ewolucji; we wrześniu tego
samego roku przekonał ojca, żeby pożyczył mu pieniądze na zakup
sześciohektarowego ustronia w Dover w hrabstwie Kent, parafii liczącej
pięciuset mieszkańców, oddalonej o dwadzieścia pięć kilometrów od
Londynu. Darwin nazywał je „najdalszym zakątkiem świata”281. Jego życie
w Dover przypominało życie zamożnego mieszkańca wsi, którym kiedyś
zamierzał zostać, a w lutym 1844 roku wykorzystał wolny czas na
rozbudowanie swojej pracy do rękopisu o objętości 231 stron.
Rękopis Darwina był testamentem naukowym, a nie pracą przeznaczoną do
natychmiastowej publikacji. Powierzył go Emmie z listem, który miała
przeczytać na wypadek jego „nagłej śmierci”, ta zaś mogła niebawem
nastąpić, jak się obawiał z uwagi na swoją chorobę. List informował, że jego
„najuroczystszą i ostatnią prośbą”282 było to, by po jego odejściu rękopis
został upubliczniony. „Jeśli zaakceptuje go choć jeden kompetentny sędzia –
napisał Darwin – zostanie uznany za poważny krok w nauce”283.
Darwin miał dobry powód, żeby nie publikować swoich poglądów za życia.
Zyskał znakomitą reputację w najwyższych kręgach społeczności naukowej,
a było pewne, że jego nowe pomysły ściągną na niego krytykę. Co więcej,
miał wielu przyjaciół wśród duchownych – nie wspominając już o żonie –
którzy popierali kreacjonistyczny status quo.
Powody, by zwlekać z publikacją swoich pomysłów, okazały się zasadne
jesienią tego samego roku, kiedy ukazała się anonimowo284 książka
zatytułowana Ślady naturalnej historii Stworzenia. Książka nie przedstawiała
odrębnej teorii ewolucji, ale splatała ze sobą kilka idei naukowych, w tym
ideę przemiany gatunków, i stała się międzynarodowym bestsellerem. Jednak
establishment religijny zaatakował jej nieznanego autora. Jeden
z recenzentów oskarżył go na przykład o „zatruwanie podstaw nauki
i podkopywanie podstaw religii”285.
Niektórzy członkowie społeczności naukowej nie byli milsi. Naukowcy
nigdy nie owijali w bawełnę. Nawet dziś, gdy łatwo jest się komunikować,
a podróżowanie pozwala na bliższą współpracę i więcej współdziałania niż
kiedykolwiek wcześniej, przedstawienie nowych idei może dać asumpt do
bezpardonowego ataku, poza namiętnością do przedmiotu swoich badań
i swoich pomysłów naukowcy bowiem niekiedy wykazują zapał
w przeciwstawianiu się pracom, które uznają za błędne albo po prostu
nieinteresujące. Gdyby na seminarium badawczym występował gość
opisujący swoją pracę, a jego referat nie okazał się wart uwagi, pewien
słynny fizyk, którego znam, wyjąłby gazetę, otworzył ją i zaczął czytać,
okazując ostentacyjnie znudzenie. Inny, który lubił siadywać z przodu sali,
wstałby w środku referatu, wygłosił swoją negatywną opinię i wyszedł.
Jednak najbardziej interesujące przedstawienie, jakie widziałem, dał jeszcze
inny słynny naukowiec, znany pokoleniom fizyków, ponieważ napisał
standardowy podręcznik dla studentów o elektromagnetyzmie.
Siedząc z przodu sali seminaryjnej, w której stało kilkanaście rzędów
krzeseł, ów profesor podniósł swój styropianowy kubek z kawą nad głowę
i obracał nim lekko w obie strony, tak że wszyscy siedzący za nim – ale nie
zakłopotany mówca stojący przed nim – mogli zobaczyć, że napisał na kubku
wielkimi drukowanymi literami: TEN REFERAT TO BREDNIE! A później,
zabrawszy głos w dyskusji, wstał i wyszedł. Jak na ironię, referat dotyczył
„Spektroskopii cząstek powabnych-antypowabnych”. Choć słowo
„powabny” jest tu terminem technicznym niezwiązanym z jego codziennym
znaczeniem, myślę, że można spokojnie stwierdzić, iż zachowanie tego
profesora nie było „powabne”. Jednak jeśli z takim przyjęciem spotyka się
idea uznana za wątpliwą w dziedzinie tak ezoterycznej jak fizyka kwantowa,
to można sobie wyobrazić brutalność okazywaną wobec „wielkich idei”,
które kwestionują przyjętą mądrość.
Faktem jest, że choć znaczna część sprzeciwu wobec nowych koncepcji w
nauce pochodzi ze strony obrońców religii, istnieje również silna tradycja
sprzeciwu ze strony samych naukowców. Jest zazwyczaj czymś dobrym, gdy
bowiem idea jest błędna, sceptycyzm naukowców chroni daną dziedzinę
nauki przed podążeniem w niewłaściwym kierunku. Co więcej, kiedy pokaże
się prawdziwy dowód, naukowcy szybciej od kogokolwiek innego zmieniają
zdanie i akceptują dziwne nowe koncepcje.
Jednak przyjmowanie zmian jest trudne dla nas wszystkich, a uznani
naukowcy, którzy poświęcili swoją karierę rozwijaniu jednego sposobu
myślenia, reagują niekiedy dość negatywnie na sprzeczny z nim inny sposób
myślenia. W rezultacie zaproponowanie budzącej niepokój nowej teorii
naukowej wiąże się z ryzykiem narażenia jej na zarzuty, że jest niemądra,
błędna albo po prostu nieadekwatna. Nie istnieje zbyt wiele niezawodnych
sposobów na wspieranie innowacji, za to pewnym sposobem ich ograniczania
jest tworzenie klimatu, w którym niebezpiecznie jest kwestionować przyjęte
mądrości. Niemniej taka często jest atmosfera, w której wykluwa się
rewolucyjny postęp.
W związku z ewolucją Darwin miał mnóstwo powodów do obaw, czego
dowodzi na przykład reakcja na Ślady ze strony jego przyjaciela Adama
Sedgwicka, wybitnego profesora z Cambridge, który uczył Karola geologii.
Sedgwick nazwał Ślady „głupią książką”286 i napisał zjadliwą recenzję na
osiemdziesiąt pięć stron. Przygotowując się na takie ataki, Darwin zatem
zgromadził całą górę przekonujących dowodów na poparcie swojej teorii.
Ten wysiłek zajmował go przez następne piętnaście lat, ale w końcu miał stać
się źródłem jego sukcesu.
***
***
Jak się okazało, klucz do tego, komu przypadnie zasługa stworzenia teorii,
krył się w spostrzeżeniu Darwina, że wartość jego książki polega na
zastosowaniach, które szczegółowo opisał. Wallace nie tylko nie
przeprowadził wyczerpujących badań dowodów przemawiających za
doborem naturalnym, jak zrobił Darwin, ale też nie dokonał szczegółowych
analiz tego, jak zmiana może mieć takie natężenie, żeby zrodzić nowe
gatunki, a nie jedynie nowe „odmiany”, które dziś nazywamy podgatunkami,
co również zrobił Darwin.
Lyell odpowiedział w kompromisowy sposób: wraz z innym bliskim
przyjacielem Darwina, botanikiem Josephem Daltonem Hookerem, mieli
przeczytać na forum prestiżowego Linnean Society w Londynie artykuł
Wallace’a, a także streszczenie pomysłów Darwina, i oba miały zostać
opublikowane jednocześnie w „Proceedings”. Gdy Darwin zaczął dręczyć się
tym planem, trudno było, by stało się to w gorszym momencie. Nie tylko
cierpiał z powodu swoich zwykłych przypadłości, ale też jego stary
przyjaciel, biolog Robert Brown, zmarł niedawno, a jego dziesiąte
i najmłodsze dziecko, zaledwie półtoraroczny Charles Waring, było poważnie
chore na szkarlatynę.
Darwin pozostawił sprawę do rozwiązania Lyellowi i Hookerowi w taki
sposób, jaki uznają za stosowne, a zatem 1 lipca 1858 roku sekretarz Linnean
Society przeczytał teksty Darwina i Wallace’a w obecności ponad trzydziestu
członków. Lektura nie wzbudziła ani wrogości, ani aplauzu, jedynie
kamienne milczenie. W dalszej kolejności czytano sześć innych referatów
naukowych, a na wypadek gdyby ktoś jeszcze nie zasnął po pierwszych
pięciu, na koniec zostawiono długaśny traktat opisujący wegetację w Angoli.
Ani Wallace, ani Darwin nie wzięli udziału w posiedzeniu. Wallace wciąż
przebywał na Dalekim Wschodzie i nie zdawał sobie sprawy z biegu zdarzeń
w Londynie. Kiedy później go o nich poinformowano, z wdzięcznością
przyjął to, że sprawa została rozwiązana sprawiedliwie, a w przyszłych latach
zawsze traktował Darwina z szacunkiem, nawet z przywiązaniem. Darwin
był w tym czasie chory, prawdopodobnie więc i tak nie pojechałby na
posiedzenie, ale jak się okazało, kiedy się ono odbywało, wraz z Emmą
chowali swoje drugie zmarłe dziecko, Charlesa Waringa, na parafialnym
cmentarzu przykościelnym.
Wraz z prezentacją w Linnean Society po dwudziestu latach ciężkiej pracy
nad rozwinięciem swojej teorii i zgromadzeniem przemawiających za nią
dowodów Darwin w końcu ujawnił swoje pomysły opinii publicznej.
Bezpośrednia reakcja była, najdelikatniej rzecz ujmując, rozczarowująca. To,
że wszyscy obecni na posiedzeniu nie dostrzegli znaczenia tego, co zostało
im zaprezentowane, prawdopodobnie najlepiej odzwierciedlają komentarze
przewodniczącego Towarzystwa, Thomasa Bella, który gdy wychodził
z posiedzenia, narzekał – jak to później ujął – że tamten rok „nie odznaczył
się żadnym z tych uderzających odkryć, które natychmiast rewolucjonizują,
by tak rzec, [nasz] dział nauki”288.
Po prezentacji w Linnean Society Darwin działał szybko. W mniej niż rok
opracował na nowo Dobór naturalny w swoje mistrzowskie dzieło
O pochodzeniu gatunków. Była to krótsza książka adresowana do szerokiej
publiczności. Rękopis ukończył w kwietniu 1859 roku. Był wyczerpany i, jak
sam to ujął, „słaby jak dziecko”289.
Zawsze świadom potrzeby podtrzymywania konsensusu na swoją korzyść,
dopilnował, żeby jego wydawca Murray dostarczył bardzo dużo egzemplarzy
autorskich książki, i sam rozesłał je wraz z listami umniejszającymi jego rolę.
Jednak pisząc książkę, w istocie bardzo się starał minimalizować
jakiekolwiek obiekcje teologiczne. Dowodził, że świat rządzony prawami
przyrody jest doskonalszy od tego rządzonego arbitralnymi cudami, ale wciąż
wierzył w odległe bóstwo, a w O pochodzeniu gatunków zrobił wszystko, co
mógł, żeby wywrzeć wrażenie, iż jego teoria nie była krokiem w kierunku
ateizmu. Miał natomiast nadzieję pokazać, że przyroda działa na rzecz
długookresowej korzyści istot żywych, kierując gatunki ku postępowi
w stronę umysłowej i fizycznej „doskonałości” w sposób zgodny z ideą
życzliwego Stwórcy.
„Jest pewna wspaniałość w tym poglądzie, że życie […] – napisał – zostało
pierwotnie tchnięte w kilka form lub w jedną […] podczas gdy planeta
krążyła zgodnie z niezmiennym prawem grawitacji, z tak prostego początku
zaś wyewoluowały i nadal ewoluują nieskończone jego formy najpiękniejsze
i najbardziej cudowne”290.
***
243 Anthony Serafini, The Epic History of Biology, Perseus, Cambridge 1993, s. 126.
244 E. Bianconi et al., An Estimation of the Number of Cells in the Human Body,
„Annals of Human Biology”, nr 40 (listopad–grudzień 2013), s. 463–471.
245 Lee Sweetlove, Number of Species on Earth Tagged at 8.7 Million, „Nature”, 23
sierpnia 2011 r.
246 The Food Defect Action Levels, Defect Levels Handbook, U.S. Food and Drug
Administration, dostęp: 28 października 2014 r.,
http://www.fda.gov/food/guidanceregulation/guidancedocumentsregulatoryinformation/ucm056174.htm
247 Ibidem.
248 Microbiome: Your Body Houses 10x More Bacteria Than Cells, Discover, b.d.,
dostęp: 28 października 2014 r., http://discovermagazine.com/galleries/zen-
photo/m/microbiome.
249 O dziele Arystotelesa w zakresie biologii zob. Joseph Singer, A History of Biology to
About the Year 1900, Abelard-Schuman, Nowy Jork 1959; Lois Magner, A History of the
Life Sciences, wyd. 3, Marcel Dekker, Nowy Jork 2002.
251 Daniel Boorstin, Odkrywcy. Dzieje ludzkich odkryć i wynalazków, przeł. M. Stopa,
Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media, Warszawa 2001, s. 307.
252 Lois Magner, History of the Life Sciences, op. cit., s. 144.
253 Ruth Moore, The Coil of Life, Knopf, Nowy Jork 1961, s. 77.
254 Tita Chico, Gimcrack’s Legacy: Sex, Wealth, and the Theater of Experimental
Philosophy, „Comparative Drama”, nr 42 (wiosna 2008), s. 29–49.
255 O pracy Leeuwenhoeka nad mikroskopem zob. Ruth Moore, The Coil of Life, op. cit.
260 Adriana Stuijt, World’s First Microscope Auctioned Off for 312,000 Pounds,
„Digital Journal”, 8 kwietnia 2009 r., dostęp: 7 listopada 2014 r.,
http://www.digitaljournal.com/article/270683; Gary J. Laughlin, Editorial: Rare
Leeuwenhoek Bids for History, „The Microscope” 2009, nr 57, s. ii.
263 W opisie życia Darwina opieram się przede wszystkim na: Ronald W. Clark, The
Survival of Charles Darwin: A Biography of a Man and an Idea, Random House, Nowy
Jork 1984; Adrian Desmond, James Moore i Janet Browne, Charles Darwin, Oxford
University Press, Oksford 2007; Peter J. Bowler, Charles Darwin: The Man and His
Influence, Cambridge University Press, Cambridge 1990.
268 Ibidem, s. 8.
269 Charles Darwin to W.D. Fox, October 1852, Darwin Correspondence Project, letter
1489, dostęp 28 października 2014 r., http://www.darwinproject.ac.uk/letter/entry-1489.
273 Peter J. Bowler, Charles Darwin: The Man, op. cit., s. 50, 53–55.
274 Charles Darwin to W.D. Fox, August 9–12, 1835, Darwin Correspondence Project,
letter 282, dostęp: 28 października 2014 r., http://www.darwinproject.ac.uk/letter/entry-
282.
275 Adrian Desmond, James Moore i Janet Browne, Charles Darwin, op. cit., s. 25, 32–
34.
278 Adrian J. Desmond, Darwin, W.W. Norton, Nowy Jork 1994, s. 375–385.
279 Wspomnienie Karola Darwina o Anne Elizabeth Darwin, The Death of Anne
Elizabeth Darwin, dostęp: 28 października 2014 r., http://www.darwinproject.ac.uk/death-
of-anne-darwin.
280 Adrian Desmond, James Moore i Janet Browne, Charles Darwin, op. cit., s. 44.
284 Jako jej autora oficjalnie przedstawiono Roberta Chambersa, wydawcę popularnych
czasopism z Edynburga, dopiero w 1884 roku, trzynaście lat po jego śmierci, ale Darwin
domyślił się, że to Chambers napisał tę książkę, po spotkaniu z nim w 1847 roku.
287 Karol Darwin, Listy wybrane, przeł. T. Opalińska, Prószyński i S-ka, Warszawa
1999, s. 282.
289 Adrian Desmond, James Moore i Janet Browne, Charles Darwin, op. cit., s. 65.
292 Adrian Desmond, James Moore i Janet Browne, Charles Darwin, op. cit., s. 107.
293 Zob. Lois Magner, History of the Life Sciences, op. cit., s. 376–395.
294 Darwin to Alfred Russel Wallace, July 1881, cyt. w: Peter J. Bowler, Charles
Darwin, op. cit., s. 207.
Część III
***
***
***
***
Ludwig Boltzmann, około 1900 roku (Dzięki uprzejmości The Dibner Library
Portrait Collection – Smithsonian Institution/Wikimedia Commons)
***
***
***
***
***
295 W 2013 roku naukowcy w końcu zdołali posunąć się o krok dalej i „zobaczyć”
reagujące pojedyncze cząsteczki. Zob. Dimas G. de Oteyza et al., Direct Imaging of
Covalent Bond Structure in Single-Molecule Chemical Reactions, „Science”, nr 340 (21
czerwca 2013 r.), s. 1434–1437.
296 Niels Blaedel, Harmony and Unity: The Life of Niels Bohr, Springer Verlag, Nowy
Jork 1988, s. 37.
298 Barbara Lovett Cline, The Men Who Made a New Physics, University of Chicago
Press, Chicago 1965, s. 34. Zob. też. John L. Heilbron, The Dilemmas of an Upright Man,
Harvard University Press, Cambridge 1996, s. 10.
302 Ibidem, s. 5.
303 Leonard Mlodinow i Todd A. Brun, Relation Between the Psychological and
Thermodynamic Arrows of Time, „Physical Review” 2014, nr E 89, s. 052102–052110.
306 Richard S. Westfall, Never at Rest, Cambridge University Press, Cambridge 1980,
s. 462.
307 Ibidem.
308 Często błędnie twierdzi się, że Planck miał rzekomo wygłosić bardziej zwięzłą
wersję tego stwierdzenia: „Nauka postępuje o jeden pogrzeb za jednym razem”.
Oryginalny, często błędnie przytaczany cytat brzmi: „Eine neue wissenschaftliche Wahrheit
pflegt sich nicht in der Weise durchzusetzen, daß ihre Gegner überzeugt werden und sich
als belehrt erkl ren, sondern vielmehr dadurch, daß ihre Gegner allm hlich aussterben
und daß die heranwachsende Generation von vornherein mit der Wahrheit vertraut gemacht
ist”. Pojawił się on w: Wissenschaftliche Selbstbiographie: Mit einem Bildnis und der von
Max von Laue gehaltenen Traueransprache, Johann Ambrosius Barth Verlag, Leipzig
1948, s. 22. Przekład pochodzi z: Max Planck, Scientific Autobiography and Other Papers,
przeł. F. Gaynor, Philosophical Library, Nowy Jork 1949, s. 33–34.
309 John D. McGervey, Introduction to Modern Physics, Academic Press, Nowy Jork
1971, s. 70.
310 Robert Frost, The Black Cottage, w: North of Boston, Henry Holt, Nowy Jork 1914,
s. 54.
311 Albert Einstein, Zapiski autobiograficzne, przeł. J. Bieroń, Znak, Kraków 1996,
s. 30.
312 Carl Sagan, Umysł Broca. Refleksje o nauce, przeł. P. Amsterdamski, Zysk i S-ka,
Poznań 2003, s. 39.
313 Abraham Pais, „Pan Bóg jest wyrafinowany...”. Nauka i życie Alberta Einsteina,
przeł. P. Amsterdamski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s. 59.
315 Sommerfeld był ważnym pionierem fizyki kwantowej; Meitner dokonała wielu
odkryć, w tym rozszczepienia jądra atomowego; Dyson odegrał zasadniczą rolę
w kwantowej teorii elektromagnetyzmu; a Gamow, Dicke i Peebles wyjaśnili i przewidzieli
kosmiczne promieniowanie tła, ale nagroda za to odkrycie trafiła do Arno Penziasa
i Roberta Wilsona, którzy przypadkowo je wykryli i nie mieli pojęcia, co znaleźli.
316 Podobnie jak Mendelejew Meitner została jednak uznana przez Międzynarodową
Unię Chemii Czystej i Stosowanej, która w 1997 roku nazwała pierwiastek 109 meitnerem.
Uczona zmarła w 1968 roku.
319 Ronald Clark, Einstein: The Life and Times, World Publishing, Nowy Jork 1971,
s. 52. [Albert Einstein, Zapiski autobiograficzne, op. cit., s. 31 (przyp. tłum.)].
320 Abraham Pais, „Pan Bóg jest wyrafinowany...”, op. cit., s. 386.
322 Ibidem.
323 Jeremy Bernstein, Albert Einstein i granice fizyki, przeł. J. Włodarczyk, Świat
Książki – Bertelsmann Media, Warszawa 2008.
11.
Niewidzialna sfera
***
Kiedy Niels Bohr był w wieku licealnym, uczono go, że Grecy wynaleźli
filozofię przyrody i że równania Izaaka Newtona opisujące, jak obiekty
reagują na siłę grawitacji, stanowiły pierwszy wielki krok w kierunku celu
zrozumienia, jak działa świat, ponieważ pozwoliły naukowcom na
dokonywanie precyzyjnych ilościowych przewidywań dotyczących ruchu
spadających i orbitujących obiektów326. Bohra uczono również, że niedługo
przed jego przyjściem na świat do dzieła Newtona dołączyła teoria
Maxwella, opisująca, jak obiekty reagują na siły elektryczne i magnetyczne
i jak je generują – rozwijając światopogląd newtonowski do tego, co jak dziś
wiemy, okazało się jego szczytowym punktem.
Wydawało się, że fizycy w latach formacyjnych młodego Bohra posiadali
teorię zarówno sił, jak i ruchu, obejmującą wszystkie znane oddziaływania
w przyrodzie. Tym, czego Bohr nie wiedział, gdy stulecie dobiegało kresu,
a on wstępował na studia na uniwersytecie w Kopenhadze, było to, że po
ponad dwustu latach coraz większych sukcesów światopogląd newtonowski
miał wkrótce lec w gruzach.
Jak widzieliśmy, wyzwanie dla światopoglądu newtonowskiego pojawiło
się dlatego, że choć początkowo wydawało się, iż nowa teoria Maxwella
może rozszerzyć prawa ruchu Newtona na cały nowy zbiór zjawisk, w końcu
ujawniła, że takie zjawiska jak promieniowanie ciała doskonale czarnego
i efekt fotoelektryczny gwałcą przewidywania fizyki newtonowskiej
(klasycznej). Jednak teoretyczne postępy poczynione przez Einsteina
i Plancka były możliwe tylko dlatego, że wynalazki techniczne umożliwiły
eksperymentatorom zbadanie procesów fizycznych związanych z atomem.
I to właśnie ten zwrot wydarzeń zainspirował Bohra, ponieważ bardzo cenił
badania eksperymentalne – i miał do nich spory talent.
Lata prowadzące do rozprawy doktorskiej Bohra były ekscytujące dla
każdego, kto interesował się fizyką eksperymentalną. W tym czasie postępy
techniczne takie jak skonstruowanie szklanych cylindrów próżniowych
z wbudowanym źródłem elektronów – poprzedników „kineskopów”, które
były ekranami w telewizorach starego typu – doprowadziło do wielu
ważnych, przełomowych odkryć. Na przykład odkrycia przez Wilhelma
Röntgena promieni X (1895), odkrycia przez Thomsona elektronu (1897)
i uświadomienia sobie przez urodzonego w Nowej Zelandii fizyka Ernesta
Rutherforda, że pewne pierwiastki chemiczne, takie jak uran i tor, emitują
tajemnicze emanacje (1899–1903). Rutherford (1891–1937) w rzeczywistości
sklasyfikował nie jeden, lecz trzy rodzaje tajemniczych promieni –
promieniowanie alfa, beta i gamma. Te emanacje, jak przypuszczał, były
produktami ubocznymi powstającymi, gdy jeden pierwiastek spontanicznie
rozpada się, tworząc atomy innego pierwiastka.
Odkrycia Thomsona i Rutherforda były ważne, ponieważ wiązały się
z atomem i jego częściami, których – jak się okazało – nie da się opisać za
pomocą praw Newtona ani nawet stworzonej przez niego ramy pojęciowej.
Ich obserwacje więc, jak sobie w końcu uświadomiono, wymagają zupełnie
nowego podejścia do fizyki.
Jeśli jednak zarówno teoretyczne, jak i eksperymentalne postępy w fizyce
z tamtych czasów były oszałamiające, to początkową reakcją społeczności
fizyków na większość z nich było wzięcie tabletki uspokajającej i udawanie,
że nic się nie stało. Tak więc odrzucano nie tylko kwant Plancka i foton
Einsteina, ale również rewolucyjne eksperymenty.
Przed 1905 rokiem ci, którzy myśleli, że atom jest metafizycznym
nonsensem, traktowali mówienie o elektronach – przypuszczalnych
składnikach atomów – mniej więcej równie poważnie jak ateista mógłby
traktować spór o to, czy Bóg jest mężczyzną czy kobietą. Bardziej
zaskakujący jest fakt, że ci, którzy rzeczywiście wierzyli w atomy, również
nie lubili elektronów – ponieważ elektron był domniemaną „częścią” atomu,
a atom miał być „niepodzielny”. Elektron Thomsona wydawał się tak
dziwaczny, że jeden z wybitnych fizyków powiedział, że gdy usłyszał, co
Thomson twierdzi, pomyślał, iż „stroi sobie żarty”327.
Podobnie sformułowana przez Rutherforda idea, że atom jednego
pierwiastka może rozpaść się na atom innego, została odrzucona, jak gdyby
pochodziła od człowieka, który wyhodował długą brodę i nosił szatę
alchemika. W 1941 roku naukowcy mieli się dowiedzieć, jak zmienić rtęć
w złoto – co było dosłownym spełnieniem marzeń alchemików – przez
bombardowanie tego metalu neutronami w reaktorze nuklearnym328. Jeszcze
w 1903 roku koledzy Rutherforda nie byli wystarczająco awanturniczy, żeby
zaakceptować jego śmiałe tezy dotyczące transmutacji pierwiastków. (Jak na
ironię, byli wystarczająco awanturniczo nastawieni, by bawić się żarzącymi
się radioaktywnymi błyskotkami, które Rutherford im dawał, narażając się
w ten sposób na promieniowanie powstające w procesach, które ich zdaniem
nie zachodziły).
Fala dziwnych artykułów badawczych fizyków zarówno teoretycznych, jak
i eksperymentalnych wielu naukowcom musiała się wydawać podobna do
fizycznego odpowiednika dzisiejszej literatury psychologicznej, w której
badacze regularnie twierdzą, że poczynili zaskakujące odkrycia, takie jak
„Ludzie, którzy jedzą więcej winogron, częściej biorą udział w wypadkach
samochodowych”. W rzeczywistości jednak, mimo że konkluzje
wyprowadzane przez fizyków brzmiały dziwacznie, były poprawne.
I w końcu nagromadzenie świadectw eksperymentalnych wraz
z teoretycznymi argumentami Einsteina zmusiło fizyków do zaakceptowania
atomu i jego części.
Za swoją pracę prowadzącą do odkrycia elektronu Thomson dostał Nagrodę
Nobla z fizyki w 1906 roku, natomiast Rutherford w 1908 roku, ale z chemii,
za odkrycie, do którego dążyli brodaci alchemicy w swoich szatach.
Ernest Rutherford (Dzięki uprzejmości Science Source®, a registered trademark of
Photo Researchers, Inc., copyright © 2014 Photo Researchers, Inc. All rights
reserved.)
Tak zatem wyglądała sytuacja, gdy w 1909 roku Niels Bohr przystąpił do
badań w dziedzinie fizyki. Był tylko pięć lat młodszy od Einsteina, ale
różnica była wystarczająco duża, żeby zaliczać go do nowego pokolenia
wkraczającego do dziedziny, która w końcu zaakceptowała zarówno atom,
jak i elektron – choć nadal nie zaakceptowała fotonu.
Na temat swojej rozprawy doktorskiej Bohr wybrał analizę i krytykę teorii
Thomsona. Kiedy skończył, złożył podanie o stypendium, które mu
przyznano, a które pozwalało pracować w Cambridge, tak że mógł poznawać
opinie wielkiego badacza z pierwszej ręki. Dyskutowanie o pomysłach jest
kluczową cechą nauki, a więc ze strony Bohra zwrócenie się do Thomsona ze
swoją krytyką nie przypominało zbytnio sytuacji, gdy student akademii sztuk
pięknych zwraca się do Picassa, żeby mu powiedzieć, iż twarze na jego
obrazach mają za dużo kątów – niemniej było dość podobne. A z pewnością
Thomson nie okazał się szczególnie chętny do wysłuchania swojego krytyka
na dorobku. Bohr miał tam pozostać niemal rok, ale Thomson nie
przedyskutował z nim jego rozprawy – ani nawet jej nie przeczytał.
Brak uwagi ze strony Thomsona miał się okazać błogosławieństwem, gdy
bowiem Bohr błąkał się po Cambridge, nie mogąc zrealizować swojego planu
współpracy z nim, poznał Rutherforda, który przyjechał jako badacz
wizytujący. Rutherford sam pracował pod kierunkiem Thomsona
w młodości, ale w tamtym czasie był już czołowym fizykiem
eksperymentalnym na świecie i dyrektorem centrum badań nad radiacją na
uniwersytecie w Manchesterze. W przeciwieństwie do Thomsona docenił
pomysły Bohra i zaprosił go do pracy w swoim laboratorium.
Rutherford i Bohr tworzyli dziwną parę. Rutherford był wielkim,
energicznym człowiekiem, silnie zbudowanym i wysokim, z szeroką twarzą
i o grzmiącym głosie, tak głośnym, że niekiedy zakłócał działanie czułego
wyposażenia. Bohr był delikatniejszej natury, znacznie łagodniejszy
w wyglądzie i w zachowaniu, miał piegowate policzki, mówił cichym głosem
i troszeczkę się jąkał. Rutherford miał mocny akcent nowozelandzki, Bohr
mówił słabo po angielsku, który w jego ustał brzmiał jak duński. Rutherford,
kiedy mu się sprzeciwiano, słuchał z zainteresowaniem, ale pozwalał, by
rozmowa zakończyła się bez jego odpowiedzi. Bohr żył dla dyskusji i miał
problemy z kreatywnym myśleniem, jeśli w pokoju nie było drugiej osoby,
która sprzeciwiłaby się jego pomysłom i o nie spierała.
Pobyt u Rutherforda był szczęśliwym zbiegiem okoliczności dla Bohra,
choć bowiem pojechał do Manchesteru z myślą, że będzie prowadził
eksperymenty nad atomem, to po przybyciu pochłonął go teoretyczny model
atomu, który Rutherford stworzył na podstawie własnych doświadczeń. To
właśnie dzięki pracy, jaką wykonał nad „atomem Rutherforda”, Bohr miał
ożywić drzemiącą ideę kwantów i osiągnąć to, do czego nie doprowadziły
prace Einsteina o fotonie: ulokować na stałe ideę kwantów na mapie fizyki.
***
Ważną kwestią, którą Rutherford odkrył, było to, że dodatni ładunek jądra
jest skoncentrowany w jego centrum, a nie rozproszony. Jego obraz
elektronów jako orbitujących wokół jądra jak planety wokół Słońca był
natomiast całkowicie błędny – i Rutherford to wiedział.
Po pierwsze, analogia do Układu Słonecznego pomija oddziaływania
między planetami Układu Słonecznego, i podobnie między różnymi
elektronami w atomie. Te oddziaływania nie są wcale do siebie podobne.
Planety, które mają całkiem sporą masę, ale nie mają wypadkowego ładunku
elektrycznego, oddziałują między sobą przez grawitację; elektrony, które są
naładowane, ale mają małą masę, oddziałują poprzez siłę
elektromagnetyczną. Grawitacja jest skrajnie słabą siłą, tak że przyciąganie,
jakie planety na siebie wywierają, jest tak małe, iż dla wielu praktycznych
celów można je pominąć; natomiast elektrony odpychają się nawzajem
niezmiernie mocną siłą elektromagnetyczną, która szybko rozerwałaby
eleganckie kołowe orbity.
Po drugie, rażącym problemem było to, że zarówno planety, jak i elektrony,
które poruszają się po okręgu, będą emitować fale energii – energii
grawitacyjnej w wypadku planet i energii elektromagnetycznej w wypadku
elektronów. I znów, ponieważ grawitacja jest tak słaba, w ciągu miliardów lat
istnienia naszego Układu Słonecznego planety straciły mniej niż kilka
procent swojej energii. (W istocie ten efekt nie był nawet znany, dopóki nie
przewidziała go teoria grawitacji Einsteina z 1916 roku). Z kolei siła
elektromagnetyczna jest tak potężna, że zgodnie z teorią Maxwella orbitujące
elektrony Rutherforda wypromieniowałyby całą swoją energię i spadły na
jądro w mniej więcej jedną tysiącmilionową sekundy. Innymi słowy, gdyby
model Rutherforda był prawdziwy, Wszechświat, jaki znamy, by nie istniał.
Jeśli miałoby istnieć przewidywanie, o którym pomyślelibyście, że
prawdopodobnie pogrzebie teorię, byłoby to przewidywanie, że Wszechświat
nie istnieje. Dlaczego więc potraktowano je na serio?
Ilustruje to kolejną ważną kwestię w odniesieniu do postępu w fizyce:
większość teorii nie jest teoriami o wielkim zakresie, lecz raczej konkretnymi
modelami mającymi wytłumaczyć konkretną sytuację. Nawet więc jeśli mają
one pewne wady i jesteśmy świadomi, że model zawodzi w niektórych
sytuacjach, wciąż może być użyteczny.
W odniesieniu do koncepcji Rutherforda fizycy, którzy pracowali nad
atomem, docenili to, że jego model dawał poprawne przewidywania
dotyczące jądra i zakładał, że jakiś przyszły eksperyment ujawni zasadnicze
brakujące fakty. Pozwolą one rozwiązać problem, jak elektrony weszły do
tego obrazu i dlaczego atom jest stabilny. Natomiast nie było oczywiste, że
atom wymaga nie jedynie lepszego wyjaśnienia, tylko wyjaśnienia
rewolucyjnego. Blady i skromny Niels Bohr miał odmienne podejście do
rzeczy. Dla młodego Bohra atom Rutherforda i jego sprzeczności były
stogiem siana, w którym kryła się złota igła. I był zdeterminowany, by ją
znaleźć.
***
Bohr postawił sobie pytanie: Jeśli atom nie wysyła fal energii, jak wymaga
teoria klasyczna (przynajmniej według modelu Rutherforda), to czy może się
tak dziać dlatego, że nie podlega on prawom klasycznym? Idąc po tej linii
rozumowania, Bohr sięgnął po pracę Einsteina o efekcie fotoelektrycznym.
Postawił pytanie, co to by znaczyło, gdyby idea kwantu stosowała się
również do atomu. To znaczy, co by było, jeśli atom tak jak kwanty światła
Einsteina mógł mieć tylko określone energie? Ta idea doprowadziła go do
rewizji modelu Rutherforda i stworzenia tego, co miało zostać nazwane
atomem Bohra.
Bohr zgłębiał swój pomysł, koncentrując uwagę na najprostszym atomie,
atomie wodoru, który składa się z pojedynczego elektronu orbitującego
wokół jądra, w tym wypadku pojedynczego protonu. Trudność
przedsięwzięcia ilustruje fakt, że w tym czasie nie było nawet oczywiste, czy
wodór rzeczywiście ma tę najprostszą budowę – Bohr musiał wydedukować,
że ma on tylko jeden elektron, z serii eksperymentów przeprowadzonych
przez Thomsona333.
Fizyka newtonowska przewiduje, że elektron dopóty może okrążać jądro
(które w wypadku wodoru składa się tylko z jednego protonu) w dowolnej
odległości, dopóki jego prędkość i energia mają właściwe wartości, które są
zdeterminowane przez tę odległość. Im mniejsza jest odległość elektronu od
protonu, tym niższa musi być energia atomu. Załóżmy jednak w duchu
Einsteina, że sprzeciwilibyśmy się teorii newtonowskiej, dodając nowe
prawo nakazujące, iż – z nieznanego jeszcze powodu – nie może on mieć
dowolnej energii, lecz raczej jedynie energię o wartości należącej do
pewnego dyskretnego zbioru możliwości. Ponieważ promień orbity
zdeterminowany jest przez energię, to ograniczenie nałożone na dozwolone
wartości energii przełożyłoby się na ograniczenie możliwych promieni, na
których elektrony mogą orbitować. Kiedy przyjmujemy takie założenie,
mówimy, że energia atomu i promienie orbit elektronów są „skwantowane”.
Bohr postulował, że jeśli te własności atomu są skwantowane, to elektron
nie może w ciągły sposób spadać po spirali na jądro, a atom tracić energii
w taki sam sposób, jak przewiduje klasyczna teoria Newtona; zamiast tego
może ją tracić tylko w „porcjach”, gdy elektron przeskakuje z jednej
dozwolonej orbity na drugą. Zgodnie z modelem Bohra, kiedy atom zostaje
pobudzony przez dostarczenie energii – na przykład z fotonu – pochłonięta
energia sprawia, że elektron przeskakuje na jedną z odleglejszych orbit
o wyższej energii. I za każdym razem, gdy następuje przeskok na mniejszą
orbitę o niższej energii, kwant światła – foton – jest emitowany
z częstotliwością odpowiadającą różnicy energii między tymi dwiema
orbitami.
Załóżmy teraz, że – znów z jakiegoś nieznanego jeszcze powodu – istnieje
najniższa dozwolona orbita, orbita o najniższej energii, którą Bohr nazwał
„stanem podstawowym”. W takim razie gdy elektron osiąga ten stan, nie
może już tracić energii, nie spada więc na jądro, jak przewidywał model
Rutherforda. Bohr spodziewał się, że podobny, nawet jeśli bardziej
skomplikowany układ będzie działał dla innych pierwiastków, których atomy
zawierają wiele elektronów: postrzegał kwantyzację jako klucz do stabilności
atomu w modelu Rutherforda – a tym samym całej materii we
Wszechświecie.
Podobnie jak prace Plancka nad promieniowaniem ciała doskonale
czarnego i Einsteinowskie wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego, idee Bohra
nie wywodziły się z ogólnej teorii kwantu, lecz raczej były koncepcjami ad
hoc wymyślonymi w celu wyjaśnienia jednego zjawiska – w tym wypadku
stabilności atomu w modelu Rutherforda. Jest świadectwem ludzkiej
pomysłowości, mimo bowiem braku „teorii matki”, która zrodziłaby ten
model, obraz przedstawiony przez Bohra, podobnie jak te Plancka
i Einsteina, był zasadniczo trafny.
Bohr miał później powiedzieć, że rozmyślania o atomie nabrały kształtu
dopiero po przypadkowej rozmowie z przyjacielem w lutym 1913 roku.
Ów przyjaciel przypomniał mu prawa dziedziny nazywanej spektroskopią –
badania światła emitowanego przez pierwiastek w stanie gazowym, który
został „wzbudzony” na przykład przez wyładowanie elektryczne albo
intensywne ciepło. Od dawna wiadomo było, że – z powodów, których nie
rozumiano – w tych sytuacjach każdy gazowy pierwiastek emituje szczególną
grupę fal elektromagnetycznych charakteryzujących się ograniczonym
zbiorem częstotliwości. Te częstotliwości nazywane są liniami spektralnymi
i stanowią swego rodzaju „odcisk palca”, na podstawie którego można
zidentyfikować pierwiastki. Po rozmowie z przyjacielem Bohr zdał sobie
sprawę, że może zastosować swój model atomu, by przewidzieć, jak
powinien wyglądać ów „odcisk palca” wodoru, wiążąc tym samym teorię
z testem danych eksperymentalnych. To oczywiście właśnie ten krok
awansuje ideę w nauce z poziomu obiecującej albo „pięknej” koncepcji do
poziomu poważnej teorii.
Kiedy Bohr ukończył obliczenia, wynik wprawił w osłupienie nawet jego:
różnice w energii między „dozwolonymi orbitami” odpowiadały dokładnie
wszystkim częstotliwościom wielu serii linii spektralnych, które
zaobserwowano. Trudno wyobrazić sobie radość dwudziestosiedmioletniego
badacza, jaką musiał czuć, kiedy uświadomił sobie, że za pomocą swojego
prostego modelu odtworzył wszystkie zawiłe formuły poprzedników
prowadzących obserwacje spektroskopowe i wyjaśnił ich źródło.
Bohr opublikował swoje arcydzieło o atomie w lipcu 1913 roku. Ciężko
pracował na ten tryumf. Od lata 1912 roku do tego inspirującego momentu
w lutym 1913 roku mocował się ze swoimi pomysłami dzień i noc,
poświęcając pracy tyle czasu, że nawet jego pilni koledzy byli zatrwożeni.
Obawiali się wręcz, że może paść z wyczerpania. Jeden incydent mówi
wszystko: ustalił datę ślubu na 1 sierpnia 1912 roku i uroczystość odbyła się
w wyznaczonym terminie, ale Bohr odwołał miesiąc miodowy, który
małżonkowie planowali w malowniczej Norwegii, a ten czas spędził
w pokoju hotelowym w Cambridge, dyktując artykuł o swojej pracy dopiero
co poślubionej żonie.
Nowa teoria Bohra, która była takim miszmaszem, stanowiła jedynie
początek. Na przykład Bohr nazwał dozwolone orbity „stanami
stacjonarnymi”, ponieważ elektrony, nie emitując promieniowania, jak
wymagała teoria klasyczna, zachowywały się, jak gdyby się nie poruszały.
Równocześnie często mówił o „stanie ruchu” elektronów, przedstawiając je
jako krążące wokół jądra po dozwolonych orbitach dopóty, dopóki albo nie
przeskoczą na orbitę o niższej energii, albo nie zostaną wzbudzone przez
docierające z zewnątrz promieniowanie i nie przeskoczą do stanu o wyższej
energii. Wspominam o tym, ponieważ ilustruje to fakt, że Bohr stosował dwa
wzajemnie sprzeczne obrazy. Jest to podejście wielu pionierów w fizyce
teoretycznej – w literaturze mówi się, że nie należy mieszać metafor, ale
w fizyce, jeśli wiemy, że jedna metafora nie jest w pełni odpowiednia,
powszechne jest (ostrożne) domieszanie innej.
W tym wypadku Bohr nie był szczególnie zadowolony z klasycznego
obrazu atomu podobnego do Układu Słonecznego, ale był to jego punkt
wyjścia, a żeby stworzyć swoją nową teorię, zastosował równania fizyki
klasycznej, które dotyczyły promienia i energii orbit elektronów, dodając
nowe idee kwantowe takie jak zasada stanów stacjonarnych, i w ten sposób
stworzył zmodyfikowany obraz.
Model atomu Bohra spotkał się początkowo z mieszanymi reakcjami.
Na uniwersytecie z Monachium wpływowy fizyk Arnold Sommerfeld (1868–
1951) nie tylko natychmiast dostrzegł tu kamień milowy nauki, ale też sam
zaczął pracować nad tym pomysłem, badając zwłaszcza jego związki z teorią
względności. Zarazem Einstein powiedział, że dokonanie Bohra było
„jednym z największych odkryć [w ogóle]”334. Jednak prawdopodobnie
najbardziej wymownie pokazuje, jak bardzo szokujący wydawał się model
atomu Bohra fizykom z jego epoki, inny komentarz wygłoszony przez
Einsteina. Człowiek, który był dość śmiały, by zaproponować nie tylko
istnienie kwantów, lecz także ideę, że przestrzeń, czas i grawitacja są ze sobą
powiązane, powiedział o modelu Bohra, że rozważał podobne pomysły, ale
z uwagi na ich „skrajną nowość” nie miał odwagi, by je opublikować.
To, że ta publikacja wymagała odwagi, odzwierciedlają niektóre inne
reakcje na koncepcję Bohra. Na przykład na uniwersytecie w Getyndze,
czołowej niemieckiej uczelni, panowała – jak wspominał później Bohr –
pełna zgoda, „że cała ta sprawa była jakimś okropnym nonsensem,
graniczącym z oszustwem”. Pewien naukowiec z Getyngi, ekspert
od spektroskopii, tak opisał postawę panującą w tym środowisku: „Było
w najwyższym stopniu godnym pożałowania, że literatura jest
zanieczyszczana takimi marnymi informacjami, zdradzającymi tak wielką
ignorancję”335. Zarazem jeden z wielkich starców brytyjskiej fizyki, lord
Rayleigh, stwierdził, że nie mógł zmusić się do uwierzenia, iż „Przyroda
zachowuje się w taki sposób”336. Jednak dodał – proroczo – że „ludzie
powyżej siedemdziesiątki nie powinni się spieszyć z wyrażaniem opinii
o nowych teoriach”337. Inny czołowy brytyjski fizyk Arthur Eddington
również był mniej entuzjastycznie nastawiony, odrzuciwszy już idee
kwantowe Plancka i Einsteina jako „niemiecki wynalazek”338.
Nawet Rutherford zareagował negatywnie. Po pierwsze, miał niewiele
upodobania do fizyki teoretycznej. Po drugie, tym, co uwierało go w pracy
Bohra – która przecież rewidowała jego własny model atomu – było to, że
duński kolega nie przedstawił żadnego mechanizmu dla elektronu
wykonującego przeskoki między poziomami energetycznymi, które
postulował. Na przykład jeśli elektron, przechodząc na poziom energetyczny
odpowiadający mniejszej orbicie, „przeskakuje” na nową orbitę, a nie
przemieszcza się w sposób ciągły „po spirali” w kierunku środka atomu, to
jakiego rodzaju drogę pokonuje podczas tego „przeskoku” i co nim
powoduje?
Jak się okazało, zastrzeżenia Rutherforda trafiły w samo sedno. Nie tylko
nigdy nie znaleziono takiego mechanizmu, ale gdy teoria kwantowa dojrzała i
stała się ogólną teorią przyrody, miała nakazać, że na takie pytania nie ma
odpowiedzi, a tym samym nie ma dla nich miejsca we współczesnej nauce.
To, co w końcu miało przekonać świat fizyki o poprawności pomysłów
Bohra – a tym samym również wcześniejszych prac Plancka i Einsteina –
pojawiło się w latach 1913–1923339. Stosując swoją teorię do atomów
pierwiastków cięższych od wodoru, Bohr zdał sobie sprawę, że porządkując
pierwiastki według liczby atomowej, a nie masy atomowej, jak zrobił to
Mendelejew, można wyeliminować pewne błędy w układzie okresowym
Mendelejewa.
Masa atomowa określona jest przez liczbę protonów i neutronów w jądrze
atomu. Liczba atomowa, przeciwnie, równa się liczbie protonów, która –
ponieważ atom nie ma ogólnego ładunku elektrycznego – jest liczbą
elektronów, które ten atom zawiera. Atomy z większą liczbą protonów w
jądrze mają na ogół również więcej neutronów, ale nie zawsze, tak że te dwie
miary mogą mieć różne konsekwencje dla porządkowania pierwiastków.
Teoria Bohra pokazała, że liczba atomowa jest właściwym parametrem, na
którym należy oprzeć układ okresowy, ponieważ to protony i elektrony, a nie
neutrony, określają chemiczne własności pierwiastków. Zajęło to ponad
pięćdziesiąt lat, ale dzięki Bohrowi nauka mogła teraz wyjaśnić, dlaczego
tajemniczy układ okresowy Mendelejewa działa.
Wraz z przekształcaniem się idei kwantowych w ogólną strukturę, która
miała zastąpić prawa Newtona, fizycy w końcu zdołali sformułować
równania pozwalające w zasadzie na wyprowadzenie zachowania wszystkich
atomów – choć w większości wypadków wymagało to technologii
superkomputerów. Nikt jednak nie musiał czekać na zbudowanie
superkomputerów, by przetestować pomysły Bohra dotyczące znaczenia
liczby atomowej: tak jak Mendelejew przewidział on własności jeszcze
nieodkrytego pierwiastka – jak na ironię, tego, co do którego Mendelejew się
mylił, ponieważ oparł swój system na masie atomowej.
Pierwiastek ten został odkryty niedługo potem, w 1923 roku i nazwany
hafnem (Hafnia to łacińska nazwa rodzinnego miasta Bohra, Kopenhagi). Po
jego odkryciu żaden fizyk (ani chemik) nie mógł już wątpić w prawdziwość
teorii Bohra340. Pięćdziesiąt lat później nazwisko Bohra miało dołączyć do
nazwiska Mendelejewa w układzie okresowym wraz z nadaniem
pierwiastkowi 107 nazwy bor w 1997 roku. W tym samym roku jego dawny
mentor – a niekiedy krytyk – również został uhonorowany nadaniem
pierwiastkowi 104 nazwy rutherford341.
324 Leonard Mlodinow, Feynman’s Rainbow: A Search for Beauty in Physics and in
Life, Vintage, Nowy Jork 2011, s. 94–95.
325 Abraham Pais, „Pan Bóg jest wyrafinowany...”. Nauka i życie Alberta Einsteina,
przeł. P. Amsterdamski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s. 387.
326 Więcej o życiu i działalności naukowej Bohra oraz o jego relacji z Ernestem
Rutherfordem zob.: Niels Blaedel, Harmony and Unity: The Life of Niels Bohr, Springer
Verlag, Nowy Jork 1988, oraz Barbara Lovett Cline, The Men Who Made a New Physics,
University of Chicago Press, Chicago 1965, s. 1–30, 88–126. [Zob. też Abraham Pais, Czas
Nielsa Bohra, przeł. P. Amsterdamski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006 (przyp. tłum.)].
329 John L. Heilbron i Thomas A. Kuhn, The Genesis of the Bohr Atom, w: Historical
Studies in the Physical Sciences, t. 1, red. Russell McCormmach, Philadelphia 1969,
University of Pennsylvania Press, s. 226.
330 William H. Cropper, Great Physicists: The Life and Times of Leading Physicists
from Galileo to Hawking, Oxford University Press, Oksford 2001, s. 317.
331 Więcej o Geigerze zob.: Jeremy Bernstein, Nuclear Weapons: What You Need to
Know, Cambridge University Press, Cambridge 2008, s. 19–20; Diana Preston, Before the
Fallout: From Marie Curie to Hiroshima, Bloomsbury, Nowy Jork 2009, s. 157–158.
332 Dokładnie byłoby to sto miliardów ton, a Mount Everest waży około miliarda ton.
Zob. Neutron Stars, NASA Mission News, 23 sierpnia 2007 r., dostęp: 27 października
2014 r., http://www.nasa.gov/mission_pages/GLAST/science/neutron_stars_prt.htm.
333 John D. McGervey, Introduction to Modern Physics, Academic Press, Nowy Jork
1971, s. 76.
334 Stanley Jaki, The Relevance of Physics, University of Chicago Press, Chicago 1966,
s. 95.
337 Ibidem.
339 Niels Blaedel, Harmony and Unity, op. cit., s. 78–80; Jagdish Mehra i Helmut
Rechenberg, The Historical Development of Quantum Theory, t. 1, Springer Verlag, Nowy
Jork 1982, s. 196, 355.
Rewolucja kwantowa
***
***
***
Minęło ponad dwa tysiące lat od powstania idei atomu, ponad dwa stulecia
od wynalezienia przez Newtona mechaniki matematycznej, ponad
dwadzieścia lat od wprowadzenia przez Plancka i Einsteina pojęcia kwantu.
Teoria Heisenberga była w pewnym sensie kulminacją wszystkich
wymienionych wątków myśli naukowej.
Problemem było to, że gdy ją w pełni rozwinięto, wymagała trzydziestu
stron, by wyjaśnić poziomy energetyczne atomu, które teoria Bohra
wyjaśniała w kilku linijkach. Mój zawsze praktyczny ojciec krawiec
powiedziałby na to: „O, i po to musiał studiować przez całe te lata?”.
A jednak teoria Heisenberga była lepsza, ponieważ dawała wyniki bazujące
na głębokich zasadach, a nie na założeniach tworzonych ad hoc, jakie
przyjmował Bohr. Można by pomyśleć, że z tego powodu została
natychmiast przyjęta. Tymczasem większość fizyków nie była bezpośrednio
zaangażowana w poszukiwania teorii kwantu i wydaje się, że myślała
podobnie do mojego ojca. Dla nich to, że potrzebne było trzydzieści stron,
a nie trzy linijki, nie wydawało się krokiem naprzód. Nie byli oni – wśród
nich najbardziej rzucał się w oczy Rutherford – pod wrażeniem i nie byli
zainteresowani tym tematem, a na Heisenberga patrzyli tak, jak patrzy się na
mechanika samochodowego, który mówi, że może rozwiązać problem za
pomocą nowego termostatu, ale lepiej wymienić cały samochód.
Jednak mała grupa znawców teorii kwantowej zareagowała inaczej. Niemal
bez wyjątku byli znokautowani. Istotnie bowiem skomplikowana teoria
Heisenberga wyjaśniała w dogłębny sposób, dlaczego prowizoryczna teoria
atomu wodoru Bohra działała, a także dostarczała pełnego opisu
zaobserwowanych danych.
Werner Heisenberg (po lewej) z Nielsem Bohrem (Zdjęcie Paula Ehrenfesta, Jr.,
dzięki uprzejmości AIP Emilio Segre Visual Archives, Weisskopf Collection)
***
***
***
342 William H. Cropper, Great Physicists: The Life and Times of Leading Physicists
from Galileo to Hawking, Oxford University Press, Oksford 2001, s. 252.
343 Ibidem.
344 Uznaną biografią Heisenberga jest: David C. Cassidy, Uncertainty: The Life and
Times of Werner Heisenberg, W.H. Freeman, Nowy Jork 1992.
346 Jak na ironię, Lindemann parał się kiedyś bez większych sukcesów fizyką. Został
zapamiętany jako człowiek, który dowiódł, że „kwadratura koła” jest niemożliwa – to
znaczy, że za pomocą tylko linijki i cyrkla nie można skonstruować kwadratu o
powierzchni takiej samej jak dane koło.
351 Abraham Lincoln, address at Peoria, Illinois, 16 października 1854 r., zob. The
Collected Works of Abraham Lincoln, t. 2, red. Roy P. Basler, Rutgers University Press,
New Brunswick 1953–1955, s. 256, 266.
352 William A. Fedak i Jeffrey J. Prentis, The 1925 Born and Jordan Paper ‘On
Quantum Mechanics’, „American Journal of Physics”, nr 77 (luty 2009), s. 128–139.
353 Niels Blaedel, Harmony and Unity: The Life of Niels Bohr, Springer Verlag, Nowy
Jork 1988, s. 111.
354 Max Born, My Life and Views, Charles Scribner’s Sons, Nowy Jork 1968, s. 48.
355 Mara Beller, Quantum Dialogue: The Making of a Revolution, University of Chicago
Press, Chicago 1999, s. 22.
357 Abraham Pais, „Pan Bóg jest wyrafinowany...”. Nauka i życie Alberta Einsteina,
przeł. P. Amsterdamski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s. 465.
359 Charles P. Enz, No Time to Be Brief, Oxford University Press, Oksford 2010, s. 134.
363 Ibidem.
365 Abraham Pais, „Pan Bóg jest wyrafinowany...”, op. cit., s. 446.
367 Ibidem.
370 Albert Einstein to Max Born, December 4, 1926, w: The Born–Einstein Letters, red.
M. Born, Walker, Nowy Jork 1971, s. 90. [Zob. Abraham Pais, „Pan Bóg jest
wyrafinowany...”, op. cit., s. 446 (przyp. tłum.)].
371 Abraham Pais, Pan Bóg jest wyrafinowany, op. cit., s. 446.
373 Graham Farmelo, The Strangest Man: The Hidden Life of Paul Dirac, Mystic of the
Atom, Basic Books, Nowy Jork 2009, s. 219–220.
378 Michael Balter, Einstein’s Brain Was Unusual in Several Respects, Rarely Seen
Photos Show, „Washington Post”, 26 listopada 2012 r.
379 Jestem dumny ze związków mojego doktoratu sięgających postaci Maxa Borna. Ciąg
jest następujący: Born – J. Robert Oppenheimer (został szefem projektu Manhattan) –
Willis Lamb (laureat Nagrody Nobla i jeden z twórców lasera) – Norman Kroll (wniósł
zasadniczy wkład w teorię światła i atomów) – Eyvind Wichmann (mój promotor, ważna
postać w fizyce matematycznej).
Jest taka stara łamigłówka o mnichu, który pewnego dnia opuszcza swój
klasztor o świcie i wspina się do świątyni położonej na szczycie wysokiej
góry383. Na górę prowadzi tylko jedna ścieżka, dość wąska i kręta, a mnich
wspina się nią, czasami zwalniając, ponieważ jej fragmenty są dość strome,
ale dociera do świątyni niedługo przed zachodem słońca. Następnego dnia
schodzi ścieżką, znów zaczynając o świcie i docierając do klasztoru
o zachodzie słońca. Pytanie: Czy jest taki punkt na ścieżce, do którego dotrze
w tym samym czasie w obu dniach? Celem nie jest wskazanie go, ale jedynie
odpowiedź, czy taki punkt jest czy go nie ma.
Nie jest to jedna z tych łamigłówek, które opierają się na sztuczce, na
zamaskowanej informacji albo na nowej interpretacji jakiegoś słowa.
Na ścieżce nie ma ołtarza, przy którym mnich modli się każdego dnia
w południe, nic nie musimy wiedzieć o prędkości, z jaką schodzi albo
wchodzi, nie trzeba się domyślić żadnego brakującego szczegółu, żeby
rozwiązać tę zagadkę. Nie jest to również taka łamigłówka, która mówi nam,
że rzeźnik ma metr pięćdziesiąt wzrostu, a później pada pytanie, co waży, na
co odpowiedzią jest „mięso”. Nie, sytuacja w tej zagadce jest całkiem prosta
i istnieje szansa, że zrozumiemy po pierwszym przeczytaniu wszystko, co
trzeba wiedzieć, żeby ustalić, jaka jest odpowiedź.
Pomyślmy o tym przez chwilę, ponieważ powodzenie w rozwiązaniu tej
łamigłówki, jak w wypadku wielu pytań, na które naukowcy próbowali
odpowiedzieć przez wieki, może zależeć od naszej cierpliwości
i wytrwałości. A nawet w jeszcze większym stopniu, jak wiedzą wszyscy
dobrzy naukowcy, będzie zależeć od zdolności do postawienia pytania we
właściwy sposób, do cofnięcia się o krok i spojrzenia na problem pod nieco
odmiennym kątem. Gdy to zrobimy, znalezienie odpowiedzi jest łatwe. To
odkrycie tego kąta patrzenia może być trudne. Właśnie dlatego fizyka
Newtona, układ okresowy Mendelejewa i teoria względności Einsteina
wymagały do ich stworzenia ludzi górujących intelektem i oryginalnością –
a jednak dziś, gdy zostaną należycie wyjaśnione, może je zrozumieć każdy
student fizyki i chemii. I właśnie dlatego to, co wywołuje zamęt w głowie
w jednym pokoleniu, staje się powszechną wiedzą w następnych, co pozwala
naukowcom wspinać się na jeszcze wyższe szczyty.
Aby dojść do rozwiązania łamigłówki z mnichem, zamiast odtwarzać
w umyśle obraz człowieka wspinającego się na górę jednego dnia
i schodzącego następnego, przeprowadźmy eksperyment naukowy
i spróbujmy ująć problem odmiennie. Wyobraźmy sobie, że jest dwóch
mnichów – jeden wchodzi na górę, a drugi schodzi, obaj wyruszają o świcie
tego samego dnia. Oczywiście, miną się po drodze. Miejsce, w którym się
miną, to właśnie to, do którego mnich z zagadki dotrze w tym samym
momencie w obu dniach. Zatem odpowiedź brzmi: „Tak”.
To, że mnich osiągnie konkretny punkt na ścieżce w tym samym czasie,
zarówno wchodząc, jak i schodząc, może wydawać się nieprawdopodobnym
przypadkiem. Jednak gdy tylko uwolni się umysł od historyjki o dwóch
mnichach wchodzących i schodzących tego samego dnia, dostrzeże się, że
nie jest to przypadek – to nieuniknione.
W pewnym sensie postęp ludzkiego rozumienia umożliwiło powodzenie
w rozwiązywaniu tego rodzaju łamigłówek, z których każda została
stworzona przez kogoś zdolnego do patrzenia na świat troszeczkę odmiennie.
Galileusz wyobrażał sobie obiekty spadające w teoretycznym świecie
pozbawionym oporu powietrza. Dalton wyobrażał sobie, jak pierwiastki
mogłyby reagować, tworząc związki chemiczne, jeśli złożone byłyby
z niewidocznych atomów. Heisenberg wyobrażał sobie, że dziedzina atomów
rządzona jest przez dziwaczne prawa, które nie przypominają nic, czego
doświadczamy w codziennym życiu. Jeden kraniec spektrum myślenia
z fantazją określa się mianem „szaleństwa”, a drugi – „wizjonerstwa”. To
dzięki sumiennym wysiłkom długiego szeregu myślicieli, których idee lokują
się w różnych punktach między tymi dwiema skrajnościami, nasze
zrozumienie kosmosu doszło do tego punktu, w którym znajduje się dziś.
Jeśli osiągnąłem mój cel, to poprzednie stronice tej książki pokazały, jak
bardzo doceniam źródła ludzkiej myśli dotyczącej świata fizycznego, tego
rodzaju pytania, jakimi zajmują się ci, którzy go badają, naturę teorii i badań
oraz to, jak kultura i systemy wierzeń wpływają na te badania. Jest to ważne
dla zrozumienia wielu społecznych, profesjonalnych i moralnych zagadnień
naszych czasów. Jednak większość tej książki dotyczyła również tego, jak
myślą naukowcy i inni innowatorzy.
Dwadzieścia pięć stuleci temu Sokrates porównał osobę idącą przez życie
bez krytycznego i systematycznego myślenia do rzemieślnika takiego jak
garncarz, który uprawia swój fach bez przestrzegania odpowiednich
procedur384. Wyrabianie garnków może wydawać się proste, ale takie nie
jest. W czasach Sokratesa wymagało ono wydobycia gliny z kopalni
położonej na południe od Aten, umieszczenia jej na specjalnym kole,
obracania tym kołem z prędkością odpowiednią do średnicy wyrabianego
naczynia, a następnie wyciągnięcia naczynia, odrzucenia niepotrzebnego
nadmiaru materiału, wygładzenia, polania, wysuszenia i dwukrotnego
wypalenia w piecu garncarskim, za każdym razem we właściwej
temperaturze i przy odpowiedniej wilgotności. Błąd w tych wszystkich
procedurach sprawiał, że garnek był niekształtny, pęknięty, odbarwiony albo
po prostu brzydki. Mocne myślenie, wskazywał Sokrates, jest również
rzemiosłem, i to rzemiosłem wartym tego, by je dobrze wykonywać.
W końcu wszyscy znamy ludzi, którzy źle je wykonując, sprawili, że ich
życie jest zdeformowane albo nieudane w inny smutny sposób.
Niewielu z nas bada atomy albo naturę przestrzeni i czasu, ale wszyscy
tworzymy teorie dotyczące świata, w którym żyjemy, i wykorzystujemy te
teorie, by kierowały nami w pracy i zabawie, gdy decydujemy, jak
inwestować, co jeść, by jeść zdrowo, a nawet co czyni nas szczęśliwymi.
Również podobnie jak naukowcy wszyscy musimy być innowacyjni w życiu.
Może to oznaczać wymyślenie, co zrobić na obiad, gdy się ma mało czasu
albo energii, zaimprowizowanie wystąpienia, gdy zgubiły się notatki,
a wszystkie komputery są zepsute – albo coś, co zmienia życie tak jak
wiedza, kiedy pozbyć się mentalnego bagażu przeszłości, a kiedy trzymać się
tradycji, które nas wspierają.
Samo życie, zwłaszcza współczesne, stawia nam intelektualne wyzwania
analogiczne do tych, w obliczu których stają naukowcy, nawet jeśli tak
o sobie nie myślimy. A więc ze wszystkich lekcji, jakie można było
wyciągnąć z tej przygody, prawdopodobnie najważniejsze są te, które
ukazały charakter naukowców odnoszących sukcesy, elastyczne
i niekonwencjonalne myślenie, cierpliwe podejście i brak przywiązania do
tego, w co wierzą inni, umiejętność docenienia zmiany punktu widzenia oraz
przekonanie, że odpowiedzi istnieją i że możemy je znaleźć.
***
384 Alain de Botton, O pocieszeniach, jakie daje filozofia, przeł. P. Piasecki, Czuły
Barbarzyńca Press, Warszawa 2011.
Podziękowania