You are on page 1of 13

Daniel Halévy

Ponad nadzieją i rozpaczą


Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 3 (51), 11-22

1980
Szkice

DANIEL HALÉVY

Ponad nadzieją i rozpaczą *

A jed n ak i dla Nietzschego na­


s ta ł czas sław y: K openhaga ogląda jej narodziny.
B randes w ysyła doń list, aby m u donieść o powodze­
niu, jakim cieszą się odczyty o nim; publiczność
cisnęła się na nie ta k tłum nie, że m usi je najpierw
pow tórzyć, a d ru k ie m ogłosi je później. „Norweg
S trin d b erg — dodaw ał — stał się tw oim zagorzałym
zw olennikiem ”. N ietzsche radosne now iny przekazuje
n atychm iast P etero w i G astow i i dorzuca: „S trin d ­
berg napisał do m nie; po raz pierw szy otrzym ałem
list, w k tórym usłyszałem św iatow y i historyczny N iew czesn a
sposób m ów ienia” . „W elthistorisch” — św iatow y sław a

i historyczny! K tóż odtąd będzie zasługiw ał na to


określenie bardziej niż zapoznany nasz bohater?
W St. P etersb u rg u trw a ją już przygotow ania do
przek ład u jego P rzy p a d ku Wagnera-, w P ary żu Tai-
ne poszukuje i zn ajd u je w reszcie tłum acza godnego
niego; jest to Je a n B ourdeau, kierujący redakcjam i
„D ébats” i „Revue des D eux M ondes”. „Nareszcie —

* T ym i stron icam i k o ń czy k siążk ą D. H alévy: N ietzsche.


P a ris (1944) 1977 Ed. В. G rasset; ty tu ł fragm en tu pochodzi
od tłum acza.
D A N IE L H A L É V Y

w ykrzykuje Nietzsche — w ielki K anał Panam ski


prow adzący do F rancji został o tw arty...”. D aw ny je­
go kolega, Deussen, przekazuje m u trz y tysiące
franków , d ar jakiegoś nieznajom ego, k tó ry chce m ieć
swój udział w kosztach d ru k u jego pism . M eta von
Salis-M arschins, raczej nie obdarzona fo rtuną, daje
tysiąc. N iestety, jest już za późno na w szystko, nic
nie pow strzym a rozpoczynającego się upadku. Co
stać się by mogło, gdyby Nietzsche, zdrow y na um y ­
śle, zaznał powodzenia, które m iało spaść nań ra p ­
tow nie, rów nie niezw ykłego, jak niepow odzenia,
które tow arzyszyły m u nieodm iennie? Św iatow a p a­
planina byłaby m u bardziej nieznośna niż w cze­
śniejsze m ilczenie. „N ikom u nie daję praw a — n a ­
pisał kiedyś — do udzielania m i pochw ał”. Być m o­
że na niedogodności m ody odpow iedziałby zakazem
puszczania w obieg sw ych książek.
Jest już za późno na w szystko, pow iedzieliśm y: nie
m a już Nietzschego, którego znaliśm y. F ren ety k ,
k tó ry w niego w stąpił, nam iętnie chłonie w rzaw ę,
jaka rodzi się wokoło niego. Pragnie, by ogień, k tó ­
ry Jeg° spala, spalał także św iat. N ad odbitkam i
drukarskim i Ecce homo pracuje z tak ą sam ą za­
wziętością, jak to m iało m iejsce p rzy odbitkach
P rzypadku W agnera, dołączając najp ierw post-scrip­
tum , następnie dytram bę, a na koniec zapowiedź
P raw d ziw e nowego pam fletu N ietzsche contra W agner. „Zanim
n ap ięcie rzuci się na rynek — pisze do w ydaw cy — p ierw ­
szy tom mego wielkiego dzieła, stw orzyć trzeb a
praw dziw e napięcie, w przeciw nym razie będzie ta k
jak z Z aratustra”. Oto więc jest już sw ym im pre­
sario. A 8 grudnia pisze do P e tera G asta:
„P rzeczytałem p ow tórn ie Ecce homo, o d w ażyłem każde sło ­
w o na złotych szalach: to przełam u je d o sło w n ie lu d z k o ść
na dw a k a w a łk i — jest to dynam it n ajw y ższeg o rzędu”.

I 29, znów do P e tera G asta:


„P odzielam P a ń sk ie zdanie: co do Ecce homo, b ęd ziem y się.
trzym ać tysiąca egzem plarzy. T ysiąc egzem p larzy, w N ie m ­
czech, dla dzieła stw orzonego w w ielk im sty lu , to i tak.
13 P O N A D N A D Z IE JĄ I R O Z P A C Z Ą

to rzecz n ie bardzo rozsądna. W e F ran cji, m ó w i ę to ca ł­


k ie m p o w a ż n ie , liczę na nak ład w czterd ziestu albo w o siem ­
d ziesięciu ty sią ca ch eg zem p la rzy ”.
2 stycznia 1889 r. pisze jeszcze jedną k artk ę (pis­
m em bardzo powiększonym , zniekształconym ): „P ro­
szę m i odesłać w iersz — od przodu w raz z Eccel”.
B yłoby dobrze zrozum ieć dokładnie sens tych ostat­
nich już słów, dlaczego m ianow icie Nietzsche do­
m aga się zw rotu swego poem atu. Zapew ne pragnął
go przerobić, być może zastąpić go inną dytram bą.
K a rtk a jest datow ana z 2 stycznia. Je st tedy pisana
nieom al n azaju trz po wieczorze św. S ylw estra, któ ­ W ieczór
św . S y lw estra
ry od czasów dzieciństw a jest w jego życiu datą
w ażną przez wzgląd na m edytację, jakiej się w ów­
czas oddaje, w skutek w ysiłku, do którego się zm u­
sza, aby zebrać w szystkie siły swego skłóconego je­
stestw a i w ydobyć z nich harm onię. Również
w owych dniach, do k tórych doszliśm y, nie zanied­
bał zw ykłego obrzędu. Raz jeszcze zapragnął w yrw ać
sję fu rii tw orzenia oraz niszczenia, k tó ra go tra w i
od roku bez m ała; zapragnął w yjść poza dionizyjskie
natchnienie, w ybuchnąć now ą żarliw ością, nie znaną
nikom u przed nim . A polliński Goethe, przyw oływ any
od dw u la t po tylekroć, nie m ógł przynieść m u ra ­
tu n k u . Innego potrzeba m u środka, nie pogodności,
jej czas przem inął i jego dusza czegoś innego łaknie,
dom aga się żarliw ości. Stw orzyć albo gdzieś odkryć
now ą żarliw ość było to zawsze jedną z jego nadziej. O dkryć now ą
żarliw ość...
Oto w skrzeszona, rzuci za chw ilę ostatnie iskry. Sw.
S ylw ester nie m inął nadarem no. K ilka skreślonych
szybko słów, w ym ow nych ja k krzyk, jest św iadec­
tw em ostatniego kryzysu. W strząśnięta do głębi
świadom ość N ietzschego nie jest niew ątpliw ie już
zdolna do form ułow ania m yśli. N adeszła chw ila za­
pow iadana dw iem a linijkam i napisanym i około roku
1885:
N u n la ch t d ie W e lt, d e r grause V orh an g riss,
D ie H o c h z e it k o m m t für Lieh u n d Finsterniss.
(N areszcie św ia t się śm ieje, drze się okrutna zasłona,
Z aślu bin czas nad ch od zi dla św ia tła i ciem ności).
D A N IE L H A L É V Y 14

Z jaw iają się widzenia. Raz jest to Jezus a raz Dio­


nizos, dziw aczna para boska, której pojaw ienia się
już przedtem byliśm y św iadkam i. Święcą te ra z swe
M istyczne m istyczne zaślubiny. „Zniknę — przepow iadał sobie
zaślu b in y
Nietzsche — porw any przez zagadkow ą burzę,
w której naraz będę człowiekiem i błyskaw icą”.
Człowiek, ów człowiek najw yższy to Jezus, Syn
człowieczy, wcielenie W iekuistego; błyskaw ica to
Dionizos, żyw y ogień. Czy dostrzegł N ietzsche ich
oblicza, czy posłyszał ich głosy? Nie w iem y tego;
jedno jest pew ne: ich współobecność. Pośród papie­
rów, któ re troskliw e ręce zaraz pozbierały po poko­
ju, w nieładzie pozostaw ionym przez obłąkanego,
znajdzie ktoś kartk ę z nagryzm olonym i ołówkiem
słow am i (Jaspers dokładnie om awia ten szczegół) łą­
czącym i w jedno oba im iona: Dionizos, U krzyżo­
w any.
P ew n ego „P ew nego dnia, który m u sia ł n ad ejść pom iędzy 28 grudnia
dnia... a 3 styczn ia — p isa ł C harles A n d ler — sto p ili się w nim
D ionizos i U krzyżow any... W pioru n u jących b ły sk a ch zjed­
n o czy li się, w potoku ognia, który ich z a la ł”.

Albo też w ypełnił się ową bezbrzeżną radością, któ­


rą opiewało kilku w spaniałych przedstaw icieli jego
rasy — E ckart, T auler, a najbardziej Suso; być m o­
że został naw iedzony przez tego stw órczego ducha,
którego obwołał św iatłem w ielki poeta reński, Ra­
ban M aur z IX stulecia:
Veni, c rea tor spiritus,
M e n t e m tu o r u m visita ,
I m p ie superna gratia
Q uae tu crea sti pectora.

A zatem 2 stycznia napisał do swego wydaw cy. P o­


p rzestańm y na tym objaśnieniu u ro jeń um ysłu tr a ­
wionego w ew nętrznym ogniem. Obłęd zniszczy tę
w spaniałą istotę, odtąd skazaną na chaotyczne ob ja­
wianie się w rzucanych bez zw iązku zdaniach
i okrzykach, nim całkiem zaniknie w na poły s ta r ­
czym, na poły dziecinnym odrętw ieniu.
15 P O D N A D N A D Z IE JĄ I R O Z P A C Z Ą

9 stycznia 1889 r. F ranz O ver­


beck, stojąc w raz z żoną w oknie swego bazyleań-
skiego dom ostw a, u jrz a ł Jacoba B u rckhardta, jak
zatrzym uje się p rzed bram ą i pociąga za dzw onek.
Zaskoczyło go to całkowicie; nie łączyły ich żadne
bliskie stosunki; nagła in tu icja podsunęła m u, że
to ich w spólny przyjaciel, Nietzsche, dał do tych
odw iedzin sposobność. O verbeck otrzym yw ał od kil­
ku tygodni z T u ry n u dość osobliwe k a rtk i poczto­
we. Cóż mogło p rzy trafić się tem u sam otnikow i?
B u rck h ard t potw ierdził jego przeczucie, przynosząc
list, k tó ry był aż nadto jasny:

„To ja jestem F erd in an d de L eseps; to ja jestem Prado;


ja jestem C ham bige (dw aj zbrodniarze, k tó ry m i zajm o­
w a ły się p od ów czas gazety paryskie); b yłem d w u k rotn ie
pogrzeb any tej jesien i...”.

W k ró tk i czas potem O verbeck otrzym ał list analo­ L isty


giczny. W szyscy, k tó ry ch N ietzsche był znał daw ­
niej, k tórych zna jeszcze, ta k sam o zostali zaalar­
m owani. B randes — ty m i słowy:
„G eorges, P rzy ja cielu !
Odkąd m nie od k ryłeś, n ie potrzeba cudu, aby m n ie odnaleźć.
R zeczą trudną tera z b ęd zie m n ie u tra cić”.

Cosima — te ośw iadczyny, źródło ty lu kom entarzy:


„A riadno, kocham cię.
D ion izos” *.

N ajlepszy przyjaciel — te dw ie w ym ow ne linijki:


„MEMU M AESTRO PIERO
Ś p iew a j m i p ieśń now ą. J a sn y jest św ia t a n ieb iosa się
radują.
U k rzy żo w a n y ”.

P e te r G ast nie pojął straszliw ej wagi tych słów. J a k ­


że często N ietzsche m aw iał do niego: „Drogi m ae-

1 27 m arca 1889 r. lek arz jen ejsk iej k lin ik i p sy ch ia try czn ej
zap rotok ołow ał to zdanie: „To m oja żona, C osim a W agner,
przyprow adziła m n ie tu ta j”.
D A N IE L H A L E V Y 10

stro, proszę, siądź do fortepianu; graj mi, śpiew aj,


•Głos coś z Chopina lub z P e tera G asta...”. Usłyszał zna­
Z błąkanego
ny sobie głos, szczęśliw y i rozluźniony głos Z błąka­
nego, W ygnańca, dla którego tak w iele dobrego zro­
bił, toteż w ietrzył jakiś b y stry dowcip. N ajw iększa
to w yśw iadczona przyjaźni łaska: b ru ta ln y kon tak t
z chorobą um ysłow ą był m u oszczędzony.
B urck h ard t i O verbeck nie m ieli w ątpliw ości. O ver­
beck pojechał do T urynu. Znalazł Nietzschego w po­
koju odnajm ow anym w raz z m eblam i w yśpiew ują­
cego, w ykrzykującego sw ą chwałę, tłukącego łok­
ciem w fo rtep ian do w tóru okrzykom i rykom . Z a­
niepokojony w łaściciel nie spuszczał z niego oka.
Z darzenie O verbeck w ysłuchał jego opowieści. To na ulicy
n a u lic y rozegrało się ostatnie przesilenie: po w yjściu z do­
m u N ietzsche u jrz a ł woźnicę okładającego batem
konia; oburzony, rzucił się m iędzy człowieka a zw ie­
rzę, obejm ując je ram ionam i, całując jego chrapy,
nie pozw alając go bić. Pow stało zbiegowisko, in te r­
w eniow ał policjant. U derzenie k rw i do mózgu zw a­
liło N ietzschego z nóg. W łaściciel pokoju zw abiony
hałasem zbiegł na dół i w dał się w w yjaśnienia.
N ietzsche w krótce pow rócił do siebie, ale m ajacze­
nia, w któ re popadł, nie opuściły go.
O pewności szaleństw a, tak nam iętnie przy w o ły w a­
ne od dawna! P ierw szym ich w kładem jest poryw
miłości, spóźnione w yzw olenie zdław ionej duszy...
Teraz ekstaza sylw estrow ej nocy sta je się jasna:
jeżeli Jezus i Dionizos w nim m ają się połączyć, to
po to, żeby porw ać jego duszę z sobą i rzucić do
oceanu miłości.
Policja gotowa była osadzić go w areszcie. O verbeck
interw eniow ał; w ystępując w im ieniu U n iw e rsy te tu
Bazyleańskiego uzyskał to, że pozwolono m u zabrać
go z sobą. Idąc za radą pewnego lekarza pow ie­
dział N ietzschem u, że jest posłany po niego przez
Bazyleę z zaproszeniem do wzięcia udziału w u ro ­
czystościach przygotow yw anych przez m iasto na
jego cześć. N ietzsche nie był zaskoczony w iadom o­
17 P O N A D N A D Z IE J A I R O ZPA CZĄ

ścią o ta k w ielkich hołdach; w iedział przecież, że


cała ludzkość oślepiona była jego chw ałą, zapatrzo­
na w jego geniusz. Zaproszenie p rzy jął. Lekarz,
którego rad y O verbeck posłuchał, zaopiekow ał się
nim na czas podróży; zakłóciło ją jedynie kilka m a­
ło znaczących w ybryków . Rzucane bez zw iązku zda­
nia p rze p lata ł N ietzsche pieśniam i, recytacjam i; ra p ­
tem w pew nej chw ili poruszyła O verbeckiem w y­
głoszona z niezw ykłą słodyczą kan ty len a, któ rą na­ K a n ty len a
tchnęło N ietzschego piękno w eneckiej nocy:
„P ew n eg o w ieczoru , w e m gle, / P rzech y lo n y przez poręcz
m ostu / Z asłu ch an y w d alek i śp iew , / T rysk ające krople
złota / N a szu m iącej w oddali w od zie. / G ondole, św iatła,
m u zyk a, / U p ojen ia b u jające o zm ierzch u . /
Ma dusza, sam otna lu tn ia / T rącona n iew id o czn ie, / D la sie ­
b ie w zn io sła p ieśń , / T ajem ną p ieśń gon d oli / D rżąca od
szczęścia. / Któż p o sły szy ją?...”

W spaniałe są te ostatnie w iersze:


M ein e S e e le , ein S a ite n sp ie l,
S a n g sich, u n sich tb a r b erüh rt,
h eim lich ein G o n do llied dazu,
z i t t e r n d v o r b u n te r S eligkeit.
— H örte J em a n d ihr zu?...

W ciąż ta sam a Vombra di V enezia, k tó ra naw iedza


go i znika do ostatniej chwili, a naw et jeszcze d łu ­
żej.
W B azylei kończy się ta sm utna gra. Sanitariusz
oczekiw ał chorego, k tó ry odw ieziony został do kli­
niki, gdzie naczelny lekarz poddał Nietzschego oglę­
dzinom z uw agą i szacunkiem : jego m łodszy syn był
w ielbicielem m yśliciela. W idać tera z, ja k bardzo m y­ Obłęd i sław a
lą się ci, któ rzy uw ażają, iż obłęd Nietzschego zni­
szczył jego sław ę. W łaśnie dopom ógł jej, to pew na.
N adał jej posm ak skandalu. W ciągu kilku tych sa­
m ych m iesięcy, osobliwym zbiegiem okoliczności,
zapalił się i jego mózg, i rzesza biernej dotąd p u ­
bliczności. Z kliniki bazyleańskiej przeniesiono
N ietzschego do p ry w a tn e j lecznicy w Jenie.
I na tym trzeba nam poprzestać, historia chorego

2 — T e k s t y 3/80
D A N IE L H A L É V Y 18

w ykracza poza ram y naszego tem atu . Nietzsche


oszalał, N ietzschem u ograniczono swobodę mchów,
Nietzsche odcięty od św iata... W ieści takie dcchodzą
do publiczności, wreszcie przygotow anej do ich zro­
zum ienia; sukces, triu m fa ln y sukces buchnął jak
płom ień.

* * *

G w ałtow ny kryzys minął, pozo­


staw iając po sobie istotę krańcow o wycieńczoną, lecz
nie poniżoną. Przez kilka m iesięcy lekarze w strzy­
m yw ali się z prognostykam i, nie chcieli odbieiać na­
dziei. Nietzsche, donoszono, chw yta za pióro sięga
P u sta nadzieja po papier. K ruche podw aliny pustej nadziei. O ver­
beck, k tó ry w idział Nietzschego po raz ostatni
24 grudnia 1895 r. w dom u jego m atki, w Naum -
burgu, daje surow y opis tego spotkania:
„Przez cały czas, jaki tam spęd ziłem , N ietzsch e n ie op u ścił
sw ojego fo tela . N ie w y rzek ł ani słow a, od czasu d i czasu
w b ija ł w e m n ie zm ętn ia ły w zrok, z k tórego w yzierała c h w i­
lam i w rogość. Z robił na m nie w rażen ie szlachetnego z w ie ­
rzęcia, śm ierteln ie zranionego, zaszytego w kąt kryjów ki,
w której zam ierzało skonać. Czy rozpoznał m nie, czy b ył
zd oln y odezw ać się do m nie? N ie u m ia łem z tego zdać sobie
spraw y, a n ie ch cia łem pytać o to m a tk i”.

P ani N ietzsche um arła w roku 1897, Lisbeth F ö r­


ster-N ietzsche (która pow róciła po ow dow ieniu z P a ­
ragw aju) zaopiekowała się jego osobą i aż do o stat­
nich dni czuw ała nad nim jak nad w łasnym dziec­
kiem . Z akupiła w jego im ieniu — N ietzsche stał się
bogaty, dzieło przyniosło m u fo rtu n ę — g ru n ty na
zboczach, k tóre wznosiły się nad W eim arem . W y­
bór był trafn y . Trzeba było m inąć dom Goethego,
przejść koło fontanny i jej kam iennego basenu,
z którego piły konie u w jazdu do m iasteczka; wspiąć
się idącą pod górę, już w iejską drogą; po kilkuset
m etrach ukazyw ało się schronienie, w k tórym N ietz­
sche przeżył swe ostatnie lata pod opiekuńczym cie­
niem wielkiego m ędrca swojej rasy.
10 P O N A D N A D Z IE J Ą I R O Z P A C Z Ą

F ried rich N ietzsche nie istniał już, ale jego cień, N ietzsch e
i jego cień
pozostały jeszcze p rzy życiu, nadal oddychał przy
boku Lisbeth, czuw ającej niestrudzenie. A gdy pew ­
nego dnia ta, siedząca przy nim , nie m ogła po­
w strzym ać łez, spostrzegł je i się zdum iał.
„Lizbeth — rzek ł cicho — czem u płaczesz? Czyż nie je­
steśm y szczę śliw i? ”
Nie jest rzeczą niem ożliwą, żeby w yzw olony od fre-
netycznego ducha, k tó ry go dręczył, N ietzsche nie
zaznał szczęścia. Rozciągnięty na szezlongu, pozosta­
jący w ta k doskonałym , tak długotrw ałym bezru­
chu, iż w idyw ano niejeden raz p tak i przesiadujące
na jego korpusie, żył zajęty kontem placją niebo­
skłonu i w idnokręgu, cały pochłonięty pow olnym i
zachodam i słońca. P rzedkładał zawsze nad w szyst­
kie inne owe św ięta gasnącego św iatła, w którym ,
jak to raz napisał, „najbiedniejszy ry b ak w iosłuje
złotym i w iosłam i”. Obecnie najbiedniejszym ry b a ­
kiem był on sam a zm ierzchający blask rozrzucał N a jb ied n iejszy
rybak
prom ienie zapadające w uśpioną duszę, k tó ra go tak
m iłow ała.
Rzecz osobliwa: jak się w ydaje, F riedrich Nietzsche
zaznał za swoich dobrych dni (lecz czegóż nie zaznał
ten P roteusz życia wew nętrznego?!) stanów pokor­
nej aprobaty, całkow itej depersonalizacji. W iosną
1882 r. przebyw ając na Sycylii doznał tego rodzaju
ekstazy, k tó ra w strząsnęła nim z pew nością, ponie­
waż liczne aluzje, tu i tam rozsiane po dziele, ją
odzw ierciedlają. T rzy linijki, napisane dosyć późno,
bo około 1887 r., oddają dokładniej c h a ra k te r prze­
życia:
„W forcie G onzaga, u bra m M essyn y. S tan głęb ok iej m ed y ­
tacji. W szystk o sk łan ia m nie ku tem u , żeby się odsunąć od
ludzi; żad nych w ięc e j zw iązk ów — an i m iłości, ani n ien a ­
w iści. Jak porzucona tw ierd za. S ia d y w o jn y , trzęsien ia z ie ­
m i tak że. Z a p om n ien ie”.

Tego dnia m usiał Nietzsche dotknąć p u n k tu leżą­


cego ponad nadzieją i rozpaczą, ponad ludzkim do­
św iadczeniem , k tó re przem ierzył w całości. W tym
D A N IE L H A L E V Y 20

stanie znalazł się ongiś na kilka chw il w roku 1882


i był jeszcze pełen sił w poryw ie m edytacji i w nim
znalazł się ponow nie, u kresu ostatniego etap u w ę­
drów ki, rażony grom em T ytan W eim aru. Porzuconą
tw ierdzą jest teraz on sam. W ojny go dośw iadczyły,
nosi ich ślady. Ziem ia pod nim drżała i może drży
Z apom nienie nadal, lecz on o ty m nie wie. Zapom nienie: zapom ­
niał w szystko. B yłby w ekstazie, gdyby jego świa­
domość um iała odzwierciedlić, ożywić ekstazę. Nie­
stety, zgasła. „M yśl jest tylko rozbłyskiem — po­
wiedział nasz H enri Poincaré — ale ten rozbłysk
jest w szystkim ”. Nie m a już, w N ietzschem , tego
rozbłysku. A T hierry-M aulnier: „Żyw e zw łoki bez­
użytecznie przechow yw ane przez dziesięć jeszcze lat,
okazują w artość tego, co przepadło”.
Z roku na rok coraz w iększy spokój p rzep ajał to
odprężone jestestw o. Spokój, k tó ry nie był wszakże
zupełną biernością. Pobudzana do życia dusza była
wciąż zdolna (z rzadka, oczywiście, coraz rzadziej)
do w zruszających powiedzeń, nabożnie zbieranych
N abożnie przez ludzi, którzy go otaczali. Siostra widząc p ew ­
zbierane
nego dnia, z jaką uw agą jego spojrzenie spoczęło na
pow ied zenia
książce w łaśnie przez nią odkładanej, sięgnęła po
nią i podała m u. Rozległy się słowa nieobecnego:
„A ja, czyż nie p isałem p ięk n ych k sią żek ? ”.

Innego dnia, kiedy L isbeth pokazała m u p o rtre t W a­


gnera:
„O, jego, jakże go k o ch a łem !”.

Zdarzyło się też, iż podczas przechadzki (tow arzy­


szył m u pew ien stu d en t przygotow ujący do d ru k u
jego zapiski) N ietzsche spostrzegł m ałą dziew czyn­
kę, której w ielkie oczy, zdum ione zapew ne jego n ie ­
norm alnym w yglądem , utk w iły w jego oczach. Z a­
trzym ując się przy niej, kładąc dłoń na jej głowie,
odgarniając włosy opadłe na czoło, pow iedział:
„Czyż to nie obraz n iew in n o ści? ”.

Młody sekretarz nie stracił był poranka: zdobył


2L P O N A D N A D Z IE JĄ I R O Z P A C Z Ą

ogrom ny a tu t do w łasnych uwag, z których dziś


odczytujem y w ew nętrzną kronikę kroków sam otni­
ka. N ietzsche, w ałęsający się u jego boku, napotkał
w oczach dziecka to spojrzenie pełne miłości i do­
brej woli, którego życzył sobie do ukończenia dzieła.

* * *

Jeżeli chcem y zgłębić odwiecz­


ne przeznaczenie tej duszy, to zw róćm y się od razu
do Goethego. Nietzsche ja k F au st oddał się Diabłu H isto ria
i to, czym F au st natchnął Goethego, niech zachowa F a u sta

ważność dla Nietzschego.


F aust, pokonany po rzuconym w yzw aniu, um iera.
M efistofeles m a wszelkie p raw a do niego i poleca
szatanom udać się po pow alone na ziemię ciało. N a­
uczony ostrożności w yczynam i tego, kto nieraz za
życia w praw ił go w zdum ienie, sam rusza na m iej­
sce, żeby dozorow ać w ykonanie zleconych prac. „Tu
leży tru p i duch ujść chciałby już, / W raz m u po­
każę k o n tra k t krw ią pisany, / Lecz św iat m a tera z
dużo chw ytów szczw anych / do w ydzierania diabłu
dusz”, p o w ia d a 2. Nieufność uspraw iedliw iona, bo
oto anielskie hufce podryw ają się, n a d la tu ją nad
leżącego F au sta, a M efistofeles w dając się z nim i
w spór zaczyna tonąć w powodzi różanych płatków ,
które zrzucane przez aniołów opadają na jego czer­
wone włosy, na ram iona, pow odując bolesne sw ę­
dzenie. S zatany tracą pew ność siebie, ra tu ją się
ucieczką, srodze upom inane: „A niechże sieją! /
Z was zaś niech każdy trw a na m iejscu swym . /
Snadź chcą kw iatkam i, jak śnieżną zaw ieją / gorą­
cych diabłów zasuć”. Próżne wołanie: szatany
pierzchają, rażone nie znanym im ogniem. M efisto­
feles zaś czując i na sobie jego skutki wrzeszczy:
,,Mnie płonie serce, łeb, w ątroba płonie, / A rcydia-

* P rzekład F. K onopki.
D A N IE L H A L É V Y

bełski żywioł w re m i w łonie!”. Tym ogniem b a r­


dziej dojm ującym od jego w łasnego jest ogień m i­
łości. D arem nie w ym achuje ko n trak tem , w ysłanni­
cy Łaski lekcew ażą dokum ent, nie zw racają uwagi
na podpisy. M efistofeles w końcu ustępuje, pozo­
staw ia zwłoki, z któ ry ch był tak dum ny. Jeden
z aniołów chw yta je w ram iona i unosząc się ku
niebu śpiew a:
Już św ia ta d u ch ó w czło n w sw y m śnie
Z łych sił w y r w a n y sforze:
„Kto w iec z n ie dążąc tru d zi się,
T ego w y b a w ić m ożem ”.
A zw łaszcza gd y m iło ści żar
W nim z w y ży n sk rę sw ą n iecił,
R adosnym p ęd em szczęsn y ch chm ar
W ybiegniem m u n ap rzeciw .

W ówczas to M ałgorzata zanosi do M arii prośbę o ra ­


tu n ek dla F austa. Miłość ją zraniła, miłość daje jej
W niebo­ moc teraz. M aria czyni zadość m odlitw ie i za jej
w stą p ien ie w staw iennictw em oboje, porzucona i dręczyciel,
w stęp u ją do niebios. W ita ich śpiew najw yższy,
chorus mysticus:
W szystko, co m ija, jest
L i przyrów naniem ;
To, czego brak n am jest,
Tu nam się stan ie;
Co n ie w y sło w io n e jest,
B yt ziści ten;
W ieczna k ob iecość nas
P ociąga hen.

Tyle, jeżeli chodzi o F austa. Ale jakiż kobiecy głos


zaniesie m odlitw ę za Nietzschego? K ochanki, w jego
gorącym życiu, nie było.

przełożył S ta n i s ł a w C ic h o w ic z

You might also like