Professional Documents
Culture Documents
Górach
Andrzej Sapkowski
Gdzie należy szukad początków gatunku - lub subgatunku - literackiego, którym przyjdzie nam się oto
zająd? Zdania specjalistów są podzielone.
Gdzie należy szukad początków gatunku - lub subgatunku - literackiego, którym przyjdzie nam się oto
zająd? Zdania specjalistów są podzielone.
Jedni odsyłają do Walpole'a, Anny Radcliffe i Mary Shelley, inni wolą wskazywad na Lorda
Dunsany, Merrita i Clarka Ashtona Smitha. Jeszcze inni - a zdanie tych ostatnich podziela niżej
podpisany - poszukują źródeł Białego Nilu w tak zwanych pulp-magazines. W jednym z takich
zeszytów niejaki Winsor McCay zaczął około roku 1905 drukowad komiks o przygodach bohatera,
noszącego trywialne imię Nemo. Komiks, wydawany w tygodniowych odstępach, ukazywał się przez
czas długi, a obrazki McCaya wyróżniała spośród innych komiksów jedna, dośd charakterystyczna
cecha - perypetie wzmiankowanego Nemo nie rozgrywały się na Dzikim Zachodzie, nie w
opanowanym przez gangsterów Chicago lat prohibicji, nie w głębi Czarnej Afryki i nie na innej
planecie. Rozgrywały się w dziwnej krainie, nazwanej przez McCaya Slumberlandem - krainie bogatej
w zamki na skale, piękne księżniczki, walecznych rycerzy, czarodziejów i straszne potwory.
Slumberland McCaya stał się pierwszą prawdziwie populistyczną Krainą Nigdy-Nigdy, Never-Never
Landem. Krainą Marzeo. Komiks McCaya nie mógł byd zakwalifikowany jako "przygodowy"
(adventure), nie był fantastyką naukową (science fiction). Był - fantazją. Po angielsku - fantasy.
Nieco później, w roku 1930, Robert E. Howard, mając lat dwadzieścia jeden, wymyśla postad osiłka
Conana z Cimmerii dla potrzeb pulp-magazynu "Weird Tales". Pierwszą z historyjek o Conanie
Ameryka ogląda w roku 1932. W roku 1936 Howard odbiera sobie życie, zostawiając schedę w
postaci kilku krótkich opowiadao i noweletek dziejących się w podobnym nieco do naszej Ziemi, ale
przecież najzupełniej fikcyjnym i fantastycznym Never-Never Landzie. Bohaterski Conan robi tam to,
czego jego twórca nie potrafił. Howard zostawia po sobie wyłącznie jedną większą rzecz o Conanie, a
mianowicie "The Hour of the Dragon". Rzecz tę już po jego śmierci publikuje się ponownie pod
tytułem "Conan the Conqueror". Howard leży sobie w mogile ciemnej, a światek amerykaoskich
fanów zaczyna się trząśd od kolejnych "Conan the ...", produkowanych przez spryciarzy czujących
biznes. Spryciarze czują dobrze i czują już: Howard stworzył nowy, poczytny, dobrze sprzedawalny
genre - sword and sorcery, określany też niekiedy jako heroic fantasy.
Fantasy - ekspansja
Gatunek rozwija się lawinowo, kładzie kolejne kamienie milowe, szybko zapełnia się portretami
autorów Aleja Zasłużonych, Hall of Fame. W roku 1961 powstają sagi "Elric" i "Hawkmoon" Michaela
Moorcocka. W 1963 pojawia się pierwszy "Świat Czarownic" Andre Norton. Wznawia się w
paperbacku "Fafhrda i Szarego Kocura" Fritza Leibera. Wreszcie, w 1968, z wielkim hukiem - "Wizard
of Earthsea" Ursuli Le Guin, a jednocześnie "The Last Unicorn" Petera S. Beagle - dwie rzeczy o
absolutnie kultowym charakterze. Nastają lata siedemdziesiąte - pojawiają się i biją rekordy
sprzedawalności książki Stephena Kinga. Więcej tam, co prawda, horroru niż fantasy, ale to
praktycznie pierwszy przypadek, by pisarz z "getta" wykosił mainstreamowców z wszystkich
możliwych list bestsellerów. Krótko po tym pojawia się "Thomas Covenant the Unbeliever" Stephena
R. Donaldsona, "Amber" Zelaznego, "Xanth" Piersa Anthony, "Deryni" Katherine Kurtz, "Birthgrave"
Tanith Lee, "Mists of Avalon" Marion Zimmer Bradley, "Belgariada" Davida Eddingsa. I następne.
Następne. Następne. Koniunktura nie słabnie.
Jak powiedziano, szał, kult, sprzedaże bijące rekordy. Ogromna popularnośd i ogromny biznes. I jak
zwykle - zmarszczone nosy krytyków. Popularne, poczytne, lubiane, dobrze sprzedawalne - a zatem
guzik warte. Fantasy jakaś! Wywodząca się, na domiar złego, w prostej linii z pulp-magazines i "Weird
Tales", wydawanych na nędznym papierze prymitywnych czytadełek dla kretynów. Nikt nie słuchał
Tolkiena, gdy stary, uśmiechnięty hobbit tłumaczył spokojnie, że swego Śródziemia nie tworzył jako
azylu dla dezerterów z pracowitej armii realnej rzeczywistości, a wręcz przeciwnie, chciał otworzyd
bramy więzienia, pełnego nieszczęsnych skazaoców codzienności. Fantazjowanie - mówił stary J.R.R. -
jest naturalną tendencją w rozwoju psychicznym człowieka. Fantazjowanie ani nie obraża rozsądku,
ani nie szkodzi mu i nie przytępia dążenia do poznania. Przeciwnie, im bardziej żywy i przenikliwy
1
Ten spektakularny sukces i rozpętana w USA tolkienomania dokonały się przy sprzeciwie
autora i jego agenta, nie wyrażających zgody na popularne, kieszonkowe wydanie. Można
zatem śmiało stwierdzić, że rozkwit fantasy dokonał się w drodze wydawniczego
piractwa. Piratem, nawiasem mówiąc, był zasłużony dla branży Donald A. Wollheim.
rozsądek, tym piękniejsze fantazje zdolen on tworzyd2. Prawda, chciałoby się rzec. I odwrotnie,
chciałoby się dodad. Bo gdy zaczął się biznes, za twórcze fantazjowanie wzięły się różne, bardzo różne
rozsądki. I talenty. Ale o tym potem. Pierwej warto by popatrzed i zastanowid się, czymże to owe
słynne fantasy jest.
2
Autor przeprasza, ale pomimo że w niniejszym tekście cytuje co i rusz, nie będzie dawał
żadnych odsyłaczy, bo owe "Tamże" i "Op. cit" nudzą go śmiertelnie
było i nie będzie, zaś Wielki Bang mógł niegdyś mied miejsce lub może kiedyś nastąpid, jest dla mnie
dyskusją czczą i śmieszną, prowadzoną z pozycji owych komiteckich działaczy od kultury, żądających
niegdyś od Teofila Ociepki, by przestał malowad krasnoludki, a zaczął malowad zdobycze komunizmu,
bo komunizm jest, a krasnoludków nie ma. I powiedzmy sobie raz, a do kooca - pod względem
antyweryzmu fantasy jest ani gorsza ani lepsza od tzw. science fiction. A nasza opowieśd o
Kopciuszku, by była werystyczna, musiałaby w ostatnich akapitach okazad się snem sekretarki z biura
projektów w Bielsku-Białej, opitej wermutem w noc sylwestrową.
3
Autor rozumie, że poglądy takie aż proszą się, by z nimi polemizować. Autor przeprasza
i uprzedza zarazem, że na żadne polemiki nie zareaguje, bo brak mu czasu na głupstwa.
zauważyd podobieostw w głębszej warstwie obu tych utworów i faktu, że cały gatunek fantasy
eksploatuje mit atruriaoski w jednym, podstawowym kanonie, w leitmotivie walki Sił Dobra i
Postępu, reprezentowanych przez Artura, Merlina, Excalibur i Okrągły Stół, a Siłami Ciemności i
Destrukcji, uosobianymi przez Morganę, Mordreda i stojące za nimi moce. Legenda o Arturze stała się
nie tylko archetypem, prawzorem fantasy - była też polem do popisu dla utworów, którzy woleli
twórczo eksploatowad sam mit miast opierad na nim "własne" pomysły. Przede wszystkim wymienid
tu należy T.H. White'a i jego "The Once and Future King", sztandarowe dzieło fantasy "kamelockiej".
Następnym wydarzeniem było opublikowanie "The Mists of Avalon", pięknego i nagrodzonego dzieła
Marion Zimmer Bradley. Spośród innych autorów tego subgatunku wymienid można - znacznie ciszej,
iż dwa poprzednie nazwiska - Gillian Bradshaw, Petera Hanratty i Stephena R. Lawheada. Ostatnio
doszlusowała Diana L. Paxton z interesującym, chod wybitnie wtórnym wobec "Mgieł Avalonu"
dziełem, zatytułowanym "The White Raven".
Gandalf na prezydenta!
Mamy tedy pierwszy korzeo, root fantasy - jest nim archetyp legendy arturiaoskiej. Ale fantasy nie
jest drzewem o jednym korzeniu. Nie zdobyła popularności tylko dlatego, że grała na dźwięcznych
strunach legendy, splecionej z kulturą. Zdobyła popularnośd, bo była gatunkiem określonego CZASU.
A dokładniej - czasów. Sposobu, w jaki autorzy fantasy odreagowywali na czasy, w których przyszło
im żyd. Przypomnijmy - eksplozja fantasy na przełomie lat sześddziesiątych i siedemdziesiątych, gdy
literatura ta została zaakceptowana i podniesiona do rangi symbolu na równi z Beatlesami, dziedmi-
kwiatami, Woodstock, była reakcją na strzały w Dallas i na Wietnam, na technicyzację, zatrucie
środowiska, na rozkwit religii welfare state, lansowanej przez filisterską częśd społeczeostwa, na kult
leniwej konsumpcji przed ekranem telewizora, z którego sączy się "Bonanza", "Dynastia" czy inny
pean na cześd American Way of Life. W tym to czasie rodzi się inny kult - kult buntu. Na murach stacji
metra pojawiają się optymistyczne napisy "FRODO LIVES" i "GANDALF FOR PRESIDENT!". Notka
prasowa o bezmyślnym niszczeniu środowiska zostaje zatytułowana "Another Bit of Mordor!"
Oczywiście w tym samym czasie następuje eksplozja drapieżnej, buntowniczej lub ostrzegawczej
SF, ale daleko jej do popularności fantasy. Bo czytelnik zaczyna rozumied i czud tlące się w nim
pragnienie ucieczki od ohydnej i przerażającej codzienności, od otaczającej go bezduszności i
znieczulicy, od alienacji. Chce uciec od "postępu", bo to wszak nie jest postęp, ale "Road to Hell", jak
zaśpiewa wiele lat później Chris Rea. Zejśd z tej drogi chodby na kilka chwil, zagłębid się w lekturze,
uciec do Krainy Nigdy-Nigdy, by razem z bohaterami uda się w Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo
nie ma. By u boku wiernych druhów stoczyd bój z Siłami Ciemności, bo owe Siły Ciemności, ów
Mordor, który na kartach powieści zagraża fantastycznemu światu, symbolizuje i uosabia te siły, które
w świecie realnym zagrażają indywidualności - i marzeniom.
Promieniujący z takich pragnieo eskapizm jest wszak eskapizmem melancholijnym. Wszakże tego,
co się dookoła nas wyrabia, marzeniami ani powstrzymad, ani zmienid się nie da. I tu wracamy
ponownie do Legendy Okrągłego Stołu. Bo archetyp arturiaoski przenosi żywcem do fantasy
szczególną, poetycką melancholię, właściwą temu gatunkowi. Bo legenda o Arturze jest przecież
legendą smutną i melancholijną, jest - jak zapewne powiedziałby Lem - legendą o "sumie
niezerowej". Pamiętamy: Arturowi śmierd zadana ręką Mordreda uniemożliwia stworzenie Królestwa
Dobra, Światła i Pokoju. Graal, zamiast zintegrowad, rozprasza i antagonizuje Rycerzy Okrągłego
Stołu, dzieli ich na godnych i niegodnych dotknięcia Świętego Kielicha. A dla tego, który jest
najgodniejszy, dla Galahada, zetknięcie z Graalem oznacza pożegnanie tego świata. Lancelot wariuje,
Merlin daje się ogłupid i uwięzid Nimue. Coś się kooczy, kooczy się epoka. Starszy Lud Dużej i Małej
Brytanii, elfy i inne rasy muszą odpłynąd na Zachód, do Avalonu lub Tir-Nan-Ogu, bo w naszym
świecie nie ma już dla nich miejsca.
W samej rzeczy, niezbyt czujemy tu "homeostat bajki".
A walka Dobra ze Złem? W legendzie Zło nie tryumfuje bezpośrednio i w sposób oczywisty -
Morded ginie, Morgan Le Fay przegrywa. Ale śmierd Artura musi - wiemy to przecież - spowodowad
załamanie się wspaniałych planów króla. Brak następcy musi spowodowad chaos, walkę o władzę,
anarchię, mrok.
Ale równocześnie Merlin jest wieczny i wróci kiedyś - jako Gandalf? A zatem - GANDALF FOR
PRESIDENT. Wróci również z Avalonu Artur, który jest wszakże The Once and Future King. A wróci
wtedy, gdy z naszym światem będzie już naprawdę źle, oczyści nasz świat z resztek Mordoru i
wówczas zapanują pokój, zgoda i szczęśliwośd wieczna, viribus unitis przy boskich (czarodziejskich ?)
auxiliach.
Wezwany - ścigany
I właśnie tę liryczną melancholię, smutek mijającego czasu i przemijającej ery, złagodzony
optymizmem i nadzieją, wykorzystał pięknie Tolkien we "Władcy Pierścieni". Niżej podpisanemu łezka
kręciła się w oku, gdy Szary Statek zabierał Froda z Szarej Przystani i smarkało się, ech, smarkało, gdy
Sam Gamgee komunikował Różyczce Cotton, że właśnie był wrócił. Tak, tak. Z Szarej Przystani. Na
Zachód. Do Avalonu. Tak, tak. Mistrz Tolkien pojechał po arturiaoskim archetypie jak dooski Kozak po
stepie, ale cóż - był Pierwszy i Wielki. Kto później ruszał po tym samym, archetypicznym śladzie,
dostawał etykietkę naśladowcy. A jak nie miał dostad? Przecież archetyp był ten sam. I nadal jest ten
sam.
Na plus Mistrza Tolkiena powiedzied trzeba, że wykorzystał rzeczony archetyp tak znakomicie,
włożył tyle intensywnego trudu w przetworzenie archetypu w opowieśd przyswajalną współcześnie,
że... stworzył własny archetyp, archetyp Tolkiena. Powtórzmy eksperyment, sięgnijmy znowu po
książkę fantasy z naszej półki, zobaczmy, o czym to.
Oto w mniej lub bardziej sielskiej okolicy żyje sobie bohater i ma się nieźle. Nagle pojawia się
tajemnicza postad, zwykle czarodziej, i tenże czarodziej komunikuje protagoniście, że ten nie
zwlekając musi wyruszyd na wielką wyprawę, bo od niego, protagonisty, zależy los świata. Bo oto Zło
zamierza dokonad agresji na Dobro, a jedynym, co można temu Złu skutecznie przeciwstawid, to
Magiczne Coś Tam. Magiczne Coś Tam jest ukryte Gdzieś Tam, cholera wie, pewnie w Szarych
Górach, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma.
Wezwany robi wielkie oczy, gdyż w najśmielszych marzeniach nie sądził, że od niego będzie zależał
los świata. Wątpi nieco w słowa czarodzieja, ale znienacka dopadają go obowiązkowo Czarni
Wysłannicy Zła i musi przed nimi umykad. Umyka do Dobrego Miejsca, tam ma chwilę spokoju i tam
też dowiaduje się o Legendzie i Przeznaczeniu. Ha, trudno, nie ma wyjścia. Protagonista musi odbyd
wielką Wyprawę - Quest, zgodnie z mapą, którą autor przezornie zamieścił na początku książki. Mapa
posiada rozsiane bogato Góry, Puszcze, Bagna i Pustynie o Strasznych Nazwach. To nic, że Główna
Kwatera Wroga, do której trzeba dotrzed, znajduje się na północnym lub wschodnim skraju mapy.
Możemy byd pewni, że bohater będzie podróżował zygzakiem, bo musi odwiedzid wszystkie Straszne
Miejsca. Chodzenie prostą drogą jest w fantasy zabronione. Bohater nie może podróżowad sam, więc
montuje mu się Drużynę - zespół malowniczych i charyzmatycznych osobników. Zaczyna się Quest,
zygzakiem, rzecz jasna, a mrożące krew w żyłach przygody w Strasznych Miejscach przeplatane są
sielskim odpoczynkiem w Miejscach Przyjaznych. Wreszcie dochodzi do final show-down w Siedzibie
Zła. Tutaj jednego z członków Drużyny trafi szlag, ale reszta zwycięży. Zło zostanie pokonane,
przynajmniej do czasu, gdy autor nie zechce pisad dalszego ciągu - bo wtedy Zło się "odrodzi" i trzeba
będzie zaczynad da capo al fine.
Powyższy, celowo uproszczony i prześmiewczy glajszacht miał za zadanie przenieśd nas do
następnego tematu - do faktu, że cała potężna fala fantasy posttolkienowskiej jest gatunkiem mało
odkrywczym, sztampowym, tandetnym, mizernym i niewartym, by o nim mówid poważnie. Taka
bowiem jest opinia krytyków, a z czymże się liczyd, jeśli nie z opinią krytyków. Na opinie powyższą,
poza obśmianą dopiero co wtórnością fabuł wobec Mistrza Tolkiena i archetypu arturiaoakiego w
ogóle, składają się jeszcze dwa elementy - chorobliwa skłonnośd autorów fantasy do montowania
wielotomowych sag i... okładki książek.
Frontem do zagorzałego
Zacznijmy od okładek. Okładka książki to jej wizytówka. Nie oszukujmy się, krytycy nie są w stanie
czytad wszystkiego, co się ukazuje - i nie czytają. Czytanie nie jest warunkiem sine qua non pisania
recenzji. Wystarczy obejrzed okładkę. Jeśli na niej, dla przykładu, mamy tytuł wymalowany
ociekającymi posoką literami, a poniżej widzimy wyszczerzoną gębę z wytrzeszczem oczu - wiadomo z
miejsca, że to splatter-horror, innymi słowy - pardon my french - przerażające gówno. Jeśli zaś na
okładce jest półgoła panienka w objęciach herosa o bicepsach błyszczących od Oil of Ulay czy innej
Jojoby, i jeśli ten heros ma w dłoni jatagan, a z góry spogląda na to wszystko smok o wyglądzie
wygłodniałego aksolotla, to mamy do czynienia z nędzną fantasy, z "pulpą" i mizerią, i taką trzeba
napisad o tym recenzję. I trafi się, trafi, w samo centro, tak, że pozazdrościłby Kevin Costner z Lasu
Sherwood. Dlaczego? Bo nie w sposób nie trafid! Bo centro jest wielkie jak Okrągły Stół króla Artura,
przy którym zasiadało równocześnie stu pięddziesięciu rycerzy nie licząc królowej Ginewry i jej
fraucymeru.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego, zapyta ktoś, wydawca fantasy sam, własną ręką, przylepia
własnemu produktowi ów "jarłyczok", ową etykietkę tandety? Odpowiedź jest prosta. Wydawca
celuje w tak zwanego ZAGORZAŁEGO. A tak zwany ZAGORZAŁY chce na okładce Borisa Vallejo, chce
gołych półdupków i biustów, które grożą wypryśnięciem spod pancernych staników. ZAGORZAŁY nie
szuka w fantasy sensu, który to sens winien głośno krzyczed, że w ażurowej zbroi nie rusza do walki
nikt, bo w takiej zbroi nie tylko walczyd niebezpiecznie, w takiej zbroi nie sposób nawet przedzierad
się przez pokrzywy, gęsto porastające jary Mrocznych Puszcz i Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo,
nie ma. A z gołą - excusez le mot - dupą można robid tylko jedno, to, co nie jest ani "heroic" ani
"fantasy". W większości przypadków.
Fantasy jako gatunek sprawia wrażenie, jak gdyby przestraszył się krytyków tak bardzo, że w swym
rozwoju zaczął uprawiad swoista mimikrę - porzucił jak gdyby wszelkie pretensje i całkowicie
zaniechał walki o miejsce na świeczniku, czyli na liście dzieł nominowanych do Hugo, Nebuli czy
chociażby International Fantasy Award. Fantasy nie potrzebuje uznania - wystarczą jej tabuny
ZAGORZAŁYCH, kupujących w ciemno wszystko, co się ukazuje. Fantasy ma swą pewną i niezawodną
grupę konsumencką i dba wyłącznie o gusta tejże. Najlepszym przykładem o takie dbanie o gusta są
słynne cykle, seriale fantasy, potworne kobyły o zatrważającej liczbie odcinków.
Rekord w tym względzie należy chyba do niejakiego Alana Burta Akersa, którego cykl "Scorpio"
osiągnął ponad czterdzieści tomów. Niezły jest też stary nudziarz Piers Anthony ze swym "Xanth" -
nałupał równo trzynaście książek w serii, a przy okazji kropnął jeszcze siedem sztuk odcinków cyklu
"Apprentice Adept", cztery "Taroty" i mnóstwo innych książek i cykli. John Norman, o którym jeszcze
pomówimy, ma na sumieniu coś jakby jedenaście tomów cyklu "Gor". Skromnych autorów
ograniczających się do pięcio-, cztero- lub trzytomowych sag, nie da się zliczyd, ale imię ich jest
legion. Niestety. Dlaczego niestety, zapyta ktoś. Ano. dlatego, że poza nielicznymi wyjątkami
wszystkie wzmiankowane kobyły zaczynają byd ciężkie, powtarzające się i nudne już na etapie
drugiej, trzeciej, góra czwartej książki. Opinię tę powtarzają ZAGORZALI, którzy masowo przecież
wykupują ciągnące się jak smród za pospolitym ruszeniem cykle, bo uparli się, że muszą wiedzied, jak
się to skooczy. Krytycy i jurorzy prestiżowych nagród, jak powiedziano, lekceważą owe sagi, bo nie są
w stanie ich śledzid. Ja sam, a mam się za pilnego kontrolera fantastycznych nowości, rezygnuję
niekiedy z zakupu ukazującego się właśnie szóstego tomu sagi, bo jakoś umknęło mojej uwadze
poprzednich pięd. Znacznie, znacznie częściej rezygnuję z nabycia tomu pierwszego, jeśli z okładki
szczerzy do mnie zęby ostrzeżenie: "First Book of the Magic Shit Cycle". Cóż, zdarza mi się, i to
nierzadko, kupid "Book Three" i byd szczęśliwym, że nie kupiłem poprzednich dwóch, i wiedzied z całą
pewnością, że nie kupię trzech następnych. Niestety, nobody's perfect - czekam właśnie, przebierając
nogami, na dziesiąty "Amber" Zelaznego. I wiem, że się rozczaruję. To trochę tak, jak z ładnym
dziewczęciem - doświadczenie uczy, że wszystkie one takie same, ale co z tego, nie strzymasz,
człowieku, oj, nie strzymasz.
Żądza pieniądza
Interesujące jest, że większośd z tłukących owe straszne sagi autorów to pisarze zdolni, sprawni i
ciekawi. Cóż sprawia, że dobrzy pisarze rypią tom po tomie, ciągną cykle niby gumę do żucia, miast
wykorzystywad pomysły do czegoś zupełnie nowego, popracowad nad czymś odkrywczym,
oryginalnym, pięknym, nad czymś, co utarłoby nosa krytykom i wrogom fantasy, etatowym
przedrzeźniaczom i prześmiewcom tego gatunku? Wydaje mi się, że znam odpowiedź. Autorzy
zakochują się w swoich bohaterach i trudno im się z nimi rozstad. Nawet gdy czują, że
wyeksploatowali protagonistów do suchej nitki, walą kolejne tomy o ich dzieciach (Zelazny, Piers
Anthony, a czuję, że i Eddings nie wytrzyma).
Autorzy zakochują się w swoich "światach" i ich mapach. Jeśli na takiej mapie są Szare Góry, a
pięciu tomów nie wystarczyło protagonistom na stwierdzenie, że złota tam nie ma, pisze się tom
szósty. A w następnym, siódmym, zobaczymy sąsiedni arkusz mapy i dowiemy się, co jest na północ
od Szarych Gór - a jest to niewątpliwie - pardon my french - płaskowyż Szarego Gówna.
I wreszcie - autorzy to lenie i nie chce im się myśled. Autorzy to ograniczone matoły i chodby pękli,
nie wykrzeszą z siebie niczego oryginalnego, zmuszeni są klepad ograny schemat. A nade wszystko
autorzy to wyrachowane bestie i idzie im o forsę, jaka leci od tomu. Piers Anthony ciągnie "Xanth",
cykl, przy którego czytaniu boli z nudów otrzewna i hemoroidy, bo bierze a konto każdego nowego
odcinka potężne zaliczki. Autorzy to aroganckie łobuzy, przekonane, że czytelnik kupi wszystko, co
zamarkują jako tako wyrobionym nazwiskiem.
Wszystko to napisał facet produkujący "Wiedźminy".
Jak do tej pory, facet produkujący "Wiedźminy" zdaje się przyznawad rację przeciwnikom fantasy,
którzy dowodzą, że powtórzę za Markiem Oramusem - mizerii gatunku. Zgoda, gatunek w swojej
masie potwornie się umizernił. Nie mogę natomiast przyznad rację tym, którzy twierdzą, że o owej
mizerii decyduje fakt umieszczania akcji w wyimaginowanych światach i uzbrajania bohaterów w
miecze. Nie mogę twierdzid niczego innego poza twierdzeniem, że hard SF, cyberpunk, political
fiction są równie mizerne - w swej masie. Nikt mnie nie przekona, że świat zniszczony przez wojnę lub
kataklizm, gdzie każdy walczy z każdym, a wszyscy z mutantami jest lepszy od Krainy Nigdy-Nigdy,
świata quasi-feudalnego, gdzie każdy walczy z każdym, a poluje się na gobliny. Chodby mnie bito, nie
zauważam wyższości podróży gwiazdolotem na Tau Ceti nad wyprawą w Szare Góry, gdzie złota, jak
wiadomo, nie ma. Zbuntowany komputer pokładowy nie jest dla mnie więcej wart fabularnie niż
zdrajca-czarodziej i żaden laser-blaster nie stoi dla mnie automatycznie wyżej niż miecz, halabarda
czy okuty cep. A wyższośd pilota Pirxa lub Endera nad Conanem, którą chętnie przyznaję, nie wynika
dla mnie z faktu, że dwaj pierwsi noszą skafandry, a trzeci przepaskę biodrową. Co dokładnie widad,
jeśli obok postawi się Geda Sparrowhawka lub Thomasa Covenanta Niedowiarka, bohaterów fantasy,
nie noszących przepasek biodrowych.
4
Oczywiście, "Miejsce początku" też jest fantasy, podobnie pierwsza nowela w zbiorku
"Orsinian Tales", tytułu nie pamiętam.
gdzie autorka chce nas mied. Oto atuaoski Labirynt, wzięty żywcem z archetypu, z kreteoskiego
Labiryntu Minosa. Tak jak Labirynt z Krety, również Labirynt Atuanu ma swojego Minotaura - ale nie
jest to potwór w stylu klasycznej sword and sorcery, potwór, który ryczy, pluje, kopie i obrywa uszy,
śmiejąc się przy tym złowieszczo. Na to pani Ursula jest zbyt inteligentna. Minotaur atuaoskiego
Labiryntu to Zło czyste i skoncentrowane, Zło niszczące psychikę niepełną, niedoskonałą, nie
przygotowaną na takie spotkanie.
I w taki Labirynt wkracza zuchwale Ged, heros, Tezeusz. I jak Tezeusz, Ged zdany jest na Ariadnę.
Tenar jest jego Ariadną. Bo Tenar jest tym, czego w herosie brakuje, bez czego jest on niepełny,
bezradny, zagubiony w symbolicznej plątaninie korytarzy, ginący z pragnienia. Ged pragnie
alegorycznie - nie chodzi mu wszakże o H2O, ale o animę - pierwiastek żeoski, bez którego psychika
jest niedoskonała i niedokooczona, bezradna wobec Zła. Ged, sławny Dragonlord, potężny mag, staje
się nagle przerażonym dzieckiem - w skarbcu Labiryntu, w przepojonych oddechem Zła ciemnościach,
ratuje go dotknięcie ręki Tenar. Ged idzie za swoją animą - bo musi. Bo właśnie odnalazł utraconą
runę Erreth Akbe. Symbol. Graala. Kobietę.
Ponownie działa archetyp - tak jak Tezeusz, Ged porzuca Ariadnę. Teraz Tenar urasta do
potężnego symbolu, do bardzo współczesnej i bardzo feministycznej alegorii. Alegorii kobiecości.
Strzeżona klauzurą, kultowa dziewiczośd i pierwszy mężczyzna, który wywraca poukładany świat.
Tenar wyprowadza Geda z Labiryntu - dla siebie, dokładnie tak, jak to uczyniła Ariadna z Tezeuszem.
A Ged - jak Tezeusz - nie umie tego docenid. Ged nie ma czasu na kobietę, on musi przecież najpierw
osiągnąd The Farthest Shore. Kobieca anima nie jest mu potrzebna. Rezygnuje więc, chod lubi cieszyd
się myślą, że ktoś czeka na niego, myśli o nim i tęskni na wyspie Gont. Cieszy go to. Jakież to brzydko
męskie!
Po osiemnastoletniej przerwie pani Ursula pisze "Tehanu", dalszy ciąg trylogii, dalszy ciąg swej
alegorii kobiecości - tym razem tryumfującej. Pani Ursula zawsze była wojującą feministką. Kto nie
wierzy, a są tacy, niech przeczyta zbiór jej esejów pod tytułem "The Language of the Night". Pani
Ursula nigdy nie wybaczyła swym wydawcom, którzy na początku kariery żądali, by podpisywała się
enigmatycznym "U. K. Le Guin". Nigdy nie darowała Andre Norton i Julian May ukrywania się za
męskimi pseudonimami. W "Tehanu" - jak należało oczekiwad - złamany i zniszczony Ged przypełza
do swej animy na kolanach, a ona już tym razem wie, jak go zatrzymad, w jakiej roli go ustawid, by
stad się dla niego wszystkim, najważniejszym sensem i celem życia, by ów były Archmage i
Dragonlord został u jej boku do kresu swych dni, i to kwicząc z radości niby prosię. A zadufanych
czarodziejów z Roke czeka niewesoła przyszłośd - praca w firmie z kobietą jako dyrektorem. Ojej-jej-
jej-jej!
8:33
Szał fantasy nie mógł, rzecz jasna, ominąd Polski. Pojawienie się fantasy w naszym kraju zbiegło się
jednakowoż w czasie z pewnym przełomem w dziedzinie kultury, polegającym na całkowitym
zaniechaniu mozolnego procesu, jakim jest czytanie, na rzecz łatwiejszego w obsłudze i percepcji
oglądalnictwa wideo. Stąd też - obok znakomitego skądinąd "Conana barbarzyocy" w reżyserii Miliusa
i z muzyką Poledourisa - fantasy dotarła do nas głównie w postaci przerażającego wideo-łajna,
piątego sortu prodotto italiano de Cinecitta lub wytwórni Cheapo Films z Santa Monica, Kalifornia.
Mieliśmy i książki, a jakże. Był Tolkien, wydany gdzieś tam w latach sześddziesiątych, był
"Czarnoksiężnik z Archipelagu". Zwracam uwagę na tłumaczenie tego tytułu. Po pierwsze - brak
znajomości kanonu i nomenklatury fantasy. "Wizard" nie może w fantasy byd tłumaczone jako
"czarnoksiężnik", bo zawsze ten rodzaj parającego się magią osobnika, o który chodzi tu Le Guin, w
fantasy określa się jako "czarodziej". "Czarnoksiężnik", względnie "czarownik", określenia lekko
pejoratywne, zakładające "złą" magię, tłumaczy się jako socerer lub necromancer. Bardzo złych
czarowników określa się jako warlocks.
Po drugie - "Archipelag". Tłumacz przestraszył się Ziemiomorza, Earthsea, nie zaakceptował Krainy
Nigdy-Nigdy. Wolał określenie bardziej - ha, ha - werystyczne.
Popularyzowały fantasy również amatorskie tłumaczonka w tzw. fanzinach, pisemkach czytanych
przez tzw. fanów, czyli osobników zrzeszonych w tzw. - excusez le mot - fandomie. Nawet jednak
wśród bywałych, otrzaskanych i zagorzałych fanów wiedza na temat fantasy jest znikoma. I nic
dziwnego, bo oprócz wymienionych wyżej Tolkiena i Le Guin, Leibera i White'a nie przetłumaczono
na polski ŻADNEGO liczącego się utworu tego gatunku. Aby uniknąd nieporozumieo wyjaśniam, że
chodzi o utwory, które ja uważam za liczące się6. Dla tych, którzy chcieliby zarzucid mi subiektywizm
lub wręcz niewiedzę, podaję co następuje - z opracowanej przez "Locusa" listy 33 bestsellerów
fantasy wszechczasów przetłumaczono i wydano w Polsce 8 tytułów. Z opublikowanego w książce
Davida Pringle "Modern Fantasy" zestawienia stu najlepszych dzieł tego gatunku - dziewięd tytułów, z
czego cztery powtarza się za poprzednią listą. Za każdym razem uwzględniam Tolkiena i Le Guin, a
pomijam tytuły, które na obu listach znalazły się ewidentnie przez przypadek. Bo należą do horroru
("The Shining" Kinga), SF ("Jeźdźcy Smoków" Anne McCaffrey) lub fantastyki dziecięcej ("Alicja w
Krainie Czarów")
Wyobraźmy sobie więc per analogiam, że gatunek science fiction reprezentowany jest w Polsce
przez "Kroniki Marsjaoskie" Raya Bradbury i cykl "Perry Rhodan", a "Diuna" Herberta znana jest nam
wyłącznie z wersji filmowej. Do kolekcji polski miłośnik SF zna jeszcze film "Alien" i widział na taśmie
6
No, dobrze, oto moja lista, moje prywatne "Top Twelwe". Po Tolkienie i Le Guin idą:
Stephen R. Donaldson "Thomas Covenant", T. H. White "The Once and Future King",
Peter S. Beagle "The Last Unicorn", Roger Zelazny "Amber", Marion Zimmer Bradley "The
Mists of Avalon", Jack Vance "Lyonesse", Tanith Lee "Birthgrave", Patricia McKillip
"Riddlemaster of Hed" oraz "The Forgotten Beasts of Eld", David Eddings "Belgariad" i
Fritz Leiber cykl "Sword of...", czyli Fafhrd i Szary Kocur. Pardon, T.H. White został
przetłumaczony. Niedawno. Jedna jaskółka, wiosny nie czyniąca.
wideo dwa lub trzy odcinki "Star Trek - The Next Generation". I na tym, wyobraźmy sobie, koniec - ani
czytelnik, ani krytyk, ani autor, który chciałby pisad SF nie zna ŻADNEGO innego przykładu na to, czym
jest gatunek. Powtarzam - żadnego. Ale co z tego, wszyscy twierdzą, że uwielbiają SF, zaczytują się
Perry Rhodanami i po raz setny z rzędu oglądają Star Trek. A krytycy kręcą nosami i po raz tysięczny
dowodzą głębokiej prawdy, że Bradbury, owszem, niczego sobie, ale reszta gatunku to mizeria. Boki
zrywad, prawda? A przecież dokładnie taka sytuacja panuje u nas w odniesieniu do fantasy.
Fantasy, jaka jest, każdy widzi. A ponieważ rynek polski jest wygłodniały, wyposzczony na
klubówkach i sinym powielaczu, wyczuto koniunkturę i obecnie wyspecjalizowane w tym kierunku
jednostki starają się zaspokoid głód, powetowad nam dawne straty - a przy tym zarobid. Zasypano
stragany książkami o kolorowych okładkach, na których mamy nasze upragnione miecze, topory,
muskularnych herosów , gołe panienki i aksolotle, udające smoki.
Mamy też na straganach mnóstwo nowych autorów - dokładniej mówiąc - dwóch. Bo rąbie się bez
litości Howarda z jego pogrobowcami i Andre Norton. Idzie się szlakiem przetartym przez
"Fantastykę". Miesięcznik ma pełne podstawy, aby żądad od wydawców, owych pożal się Boże
biznesmenów, gratyfikacji finansowych za "zrobienie rynku". Czytelnicy i miłośnicy fantasy mają zaś
wszelkie podstawy, aby na "Fantastykę" plud i psioczyd, mogła wszak wylansowad coś bardziej
wartościowego. Tymczasem jedyna tłumaczona wartościowsza pozycja, "Amber" Rogera Zelaznego,
została gdzieś zagubiona po wydaniu dwóch pierwszych tomów i kamieo w wodę, mogiła. W zamian
ruszono "Xanth" Piersa Anthony. Mes felicitations, jakkolwiek de gustibus non est disputandum.
Postmodernistyczny babol
Dotykając zjawiska pt. "Polska fantasy" staram się unikad nazwisk, albowiem mogłoby to byd
poczytane za bezpardonową walkę z konkurencją. Jednakowoż z samego chodby kronikarskiego
obowiązku - w koocu, mówiliśmy o Tolkienie i Howardzie - godzi się nadmienid, że Praojcem Polskich
Pirogów w Słowiaoskiej Śmietanie jest młody i zdolny autor Rafał A. Ziemkiewicz, który wpierw
wstrząsnął czytelnikiem komiksem "Wilcza klątwa", a następnie stworzył "Skarby stolinów", powieśd
fantasy. Chapeaux bas, mesdames et messieurs! Voila le Grande Pirogue Brillante!
W tym miejscu muszę z wielkim hukiem uderzyd się w wątłe piersi. Napisałem, przyznaję ze
skruchą, kilka opowiadao o charakterze, nazwijmy to, antywerystycznym. W tychże opowiadaniach,
nie bacząc na święte prawa i zakony fantasy, co i rusz popełniałem - za pewną młodą krytyczką z
"Fenixa" - lapsusy. Młoda krytyczka z właściwą sobie przenikliwością bezbłędnie mnie rozszyfrowała
dowodząc, że lapsusy owe są zbyt częste, by były przypadkowe. Biję się w piersi po raz wtóry. Nie
były.
Do najstraszliwszych lapsusów, które przy tym nie dały się z tekstu ani wyrzucid ani wysubstytucid
czujnym poprawiaczom z "Fantastyki", należały batystowe majtki Renfri z opowiadania "Mniejsze
zło". Tak zwane środowisko zawrzało i zaczęło dyskutowad. Majtki! W fantasy! Bzdura i brak
poszanowana dla konwencji! Grzech i anatema! Tolkiena nie czytał, czy co? Kanonu nie zna, czy jak?
Czy Galadriela nosi majtki? Nie nosi, bo podówczas majtek nie noszono!
Po jakimś czasie środowisko wychłódło nieco i spacyfikowało się, a majtki uznano za "oryginalne".
Byd może i innym poza Madkiem Parowskim zapachniało w tych majtkach postmodernizmem i
podróżami w czasie. Tylko jeden młody Piróg zareagował na majtki Renfri dumnie, zimno i
pogardliwie, opisując własną bohaterkę, która przystępując do aktu płciowego zdejmuje, -:
...przepaskę biodrową i zwój podtrzymujący piersi. Efekt zarówno zimnej pogardy jak i wiedzy co do
tego, co "podówczas" nosiły niewiasty pod giezłem, został jednak zepsuty opisem samego aktu
płciowego, śmiesznym ponad miarę i wyobrażenie.
Inni Pirogowie zadumali się głęboko. Aha, pomyśleli, Sapkowskiemu wolno lapsusid i to jest
postmodernizm. A przecież "Lapsus", słowo obce, na polski tłumaczy się jako "babol". Jeżeli więc,
pomyśleli Pirogowie, zaczniemy strzelad lub "sadzid" straszliwe babole, to i my doszlusujemy do
postmodernistów.
I poszło szybko. pewna młodziutka Pirożka uzbroiła straż miejską w kopie. Wolno było Renfri nosid
majtki, to wolno i piechociocom kopie, prawda? Owe kopie oburzyły jednak innego młodego Piroga,
oburzyły do żywego i dogłębnie. Młody Piróg jest wyczulonym na takie rzeczy purystą. Sam wszelakoż
w licznych utworach dał taki popis postmodernizmu, że batystowe majtki mogą opaśd ze śmiechu.
Przykład pierwszy z brzegu - ustroił oto jakiegoś Piroga czy Pirogsona z Birki, nie pamiętam, w kaftan,
naszywany łuskami suma-olbrzyma. Wielka sztuka, zważywszy, że sumy w ogóle łusek nie posiadają,
ani te malutkie, ani te olbrzymie. Próba naszycia zaś na kaftan czegoś, czego nie ma, wymaga albo
silnej magii, albo silnego postmodernizmu. Jeśli mam byd szczery, uznałbym za oryginalniejsze i
zabójczo postmodernistyczne, gdyby kaftan rzeczonego Piroga nabid srebrnymi półdolarówkami.
Inni Pirogowie noszą napięte kusze w jukach. Brakuje tylko, by brali dupy w troki. Jeszcze inni
przepływają szerokie i rwące rzeki na uplecionych naprędce łódeczkach z sitowia. Szkoda, że nie na
świętojaoskich wiankach, które wszakże mają wypornośd niewiele mniejszą, a o ile łatwiej je upleśd.
Ręka, noga, mózg na ścianie!
Dośd jednak o tym, revenons a nos moutons, wródmy jednak do rozprawy o metodzie, drobne
złośliwości zostawiwszy sobie na konwenty. Wniosek zaś postawmy następujący: w polskiej
fantastyce mamy "postmodernizm" i Pirogi, prawdziwej fantasy nie mamy, poza kilkoma
potwierdzającymi regułę wyjątkami. Nie mamy fantasy, bo - po pierwsze - nie mamy archetypu.
Tak, wiem, mamy słowiaoską mitologię, mamy różnych Swarożyców, Swantewitów i innych
Welesów. Ale mitologia owa nie sięga nas swym archetypem i nie czujemy jej projekcji na sferę
marzeo. Albowiem zadbano o to skutecznie. Mitologia słowiaoska tożsama jest z pogaostwem, a my,
jako przedmurze chrześcijaostwa, przyjęliśmy Dąbrówkę z Czech i krzyż z Rzymu z radością i rozkoszą,
z dnia na dzieo, i to jest nasz archetyp. U nas nie było elfów i Merlina, przed rokiem 966 niczego u nas
nie było, był chaos, czero i pustka, mrok. który rozjaśnił nam dopiero rzymski krzyż. Jedyny kojarzący
się archetyp to owe zęby, które Mieszko kazał wybijad za łamanie postu. I to nam zostało zresztą do
dziś: tolerancja, wyrozumiałośd i miłosierdzie oparte na zasadzie - kto myśli i naczej, niech myśli - ale
zęby trzeba mu obowiązkowo wybid. I cała prasłowiaoska mitologia wyleciała z naszej kultury i z
naszych marzeo niby owe zęby, wyplute z krwią.
Magia i miecz, oparte na polskim archetypie? Jaka magia? Polski archetyp czarodzieja? Magia to
diabelstwo, paranie się czarami jest niemożliwe bez zaparcia się Boga i odpisania diabelskiego
cyrografu. Twardowski, nie Merlin. A różne welesy, domowiki, wąpierze, bożęta i strzygaje (sic!) to
bóstwa i postaci o charakterze chtonicznym, personifikacja Złego, Szatana, Lucyfera. nasza Kraina
Nigdy-Nigdy? Toczący się tam bój, walka Dobrego ze Złym, Ładu z Chaosem? W polskiej,
archetypicznej krainie marzeo nie było wszak Dobra i Zła, było tam wyłącznie Zło, na szczęście
Mieszko przyjął chrzest i wybił Złu zęby, i od tej pory jest już tylko dobro i Ład, i Przedmurze, i co nam
tam diabeł Boruta, wodą święconą go, skurwysyna.
Nasze legendy, mity, ba, nawet baśnie i bajeczki, na których się wychowaliśmy, zostały
odpowiednio skastrowane przez różnych katechetów, w większości zapewne świeckich, bo tacy, jak
wiadomo, są najgorsi. W związku z tym nasze bajki przypominają do złudzenia żywoty świętych -
anioły, modlitwy, krzyż, różaniec, cnota i grzech - a wszystko zabarwione wysmakowanym sadyzmem.
Z naszych bajek morał jest jeden - jeśli nie zmówimy paciorka, diabeł porwie nas do piekła na
widłach. Na wieczne męczarnie. A Bóg jest w polskich bajkach wszędzie, wyjąwszy komórkę
Kowalskiego, i to wyłącznie dlatego, że Kowalski nie ma komórki. Nic tedy dziwnego, że jedyny
archetyp, jaki z tych bajek przebija, jest archetypem kruchty. Na czasie, nawiasem mówiąc. Ale nie dla
fantasy.
Fantasy to eskapizm. To ucieczka do Krainy Marzeo. Archetyp przemawia do nas także tym, że
wiemy, PRZED CZYM uciekamy. Wędrując u boku Froda, Aragorna, Geda, Karrakaz czy Belgariona
uciekamy w świat, w którym tryumfuje dobro, sprawdza się przyjaźo, liczy się honor i prawośd,
zwycięża miłośd. Uciekamy w świat, w którym magia, odpowiednik wszechmocnej, ale bezdusznej
techniki, nie służy, jak technika, każdemu, niegodziwemu na równi ze sprawiedliwym. Uciekamy w
świat, w którym okrucieostwo, nietolerancja, chorobliwa żądza władzy i dążenie, by zieloną Krainę
Nigdy-Nigdy zamienid w Mordor, w Ziemię Jałową, po której grasują hordy orków, zostają
powstrzymane, pokonane i ukarane.
A my, przed czym mamy uciekad? Pomijając przemożną chęd, aby uciekad w ogóle jak najdalej od
tego, co obserwujemy dookoła? Bezduszna technicyzacja nie dotknęła nas jeszcze tak mocno jak
Amerykanów. U nas kaloryfery wciąż bezdusznie nie grzeją, pociągi się spóźniają, z kranów leci zimna
i śmierdząca woda, nie istnieje coś takiego jak książka bez błędów drukarskich, a i mały fiat nie znuży
luksusem na tyle, by marzyd o jeździe wierzchem przez Las Broceliande. Sąsiedzi zza miedzy też znają
ten problem i jego implikacje. Ondrej Neff, pytany, dlaczego nie tworzy tak modnego dziś
cyberpunku, odrzekł, że nie znajduje w sobie podniety do straszenia rodaków-Czechów straszliwymi
perspektywami stechnicyzowania i skomputeryzowania świata, gdy jednocześnie we współczesnej
mu Pradze, cytuję, clovek nenajde ani fungujici telefonni budku.
Azaliż szukamy w fantasy ucieczki w przygodę, w quest, w solidarnośd i przyjaźo drużyny
bohaterskiej? Fascynuje nas szlachetnośd i prawośd bohaterów, atrybuty nie do pokonania,
przeciwstawiane Złu? Chcemy marzyd, że w walce o sprawiedliwośd tryumfuje nie biceps, nie pięśd i
nie zimna stal, ale szlachetnośd, tolerancja i umiejętnośd wybaczania? Czy zachowanie Froda wobec
pokonanego Sarumana mieści się w kategorii jakiegoś polskiego archetypu? Nie, nie mieści się. Bliższy
i sympatyczniejszy jest nam imd pan Nowowiejski i Azja Tuhaj-bejowicz. I Pawluk w wole miedzianym
usmażon. I taka jest nasza fantasy. Ręka, noga, mózg na ścianie. Miecz, wbity aż po jelec. Prute flaki.
Niegodziwiec wzięty na męki, a tam, że zacytuję: trysnęła krew i pociekł szpik. Mniam, mniam. Miła,
oniryczna wizja. Kraina naszych marzeo.
Oprócz posoki i szpiku kostnego serwuje nam się szczodrze także inne płyny, produkowane przez
organizm. opisy zbliżeo męsko-damskich opisywane są - ponownie skorzystam z terminologii
muzycznej - fortissimo appassionato, językiem i stylem godnym zaiste entuzjastycznych ginekologów
ze skłonnościami do wynaturzeo. Cóż, nihil novi sub sole - przypominam casus Johna Normana i
definicję Kinga.
Dziecinada
Skąd się to bierze, zapyta ktoś. Odsyłam zainteresowanych do "Wariata z pochodnią" Jacka
Inglota. Trzeba przecie naszym fantastom konkurowad z pokupną zagraniczną mizerią, a zatem
"więcej krwi i spermy!" A gatunek, że cierpi? A fantasy? Przecież i tak nikt nie ma pojęcia, co to
takiego. Nikt nie czytał. Przecież nawet tacy znawcy, jak Kołodziejczak i Szrejter określają fantasy jako
konwencję "rozrywkową", zapewne dla odróżnienia od SF, która, tuszę, w rozumieniu obu panów
rozrywkowa nie jest i dlatego stoi wyżej. Jest fantasy, twierdzą zgodnie obaj panowie, konwencją,
której miłośnicy pragną nieskomplikowanych, ale za to krwawych fabuł. Brawo. Touch(. Lubię te
wspaniałe sceny gwałtów na niewiastach u T. H. White'a. Uwielbiam krwawą i nieskomplikowaną
fabułkę "Thomasa Covenanta" czy "Mists of Avalon". Uszy mi płoną, gdy czytam naturalistyczny opis
aktu płciowego w wykonaniu Eowiny i Aragorna. Podniecam się scenami tortur u Le Guin.
Fantasy jest w Polsce domeną autorów młodych - wiekiem i stażem. I to, cholera jasna, widad.
Nasza fantasy to nieskoordynowane i słabo klejące się ze sobą obrazki, tchnące fascynacją przemocą
fizyczną i seksem, przy czym obie fascynacje są infantylnie rozumiane i infantylnie opisane. Ale
ponieważ wycelowane są w infantylnego czytelnika, znajdują poklask i popularnośd. I autor, i
czytelnik żyją sobie w tej niszy ekologicznej w sytej symbiozie.
Kto nie wierzy, niechaj się rozejrzy. Oto autorzy, których dokonania na polu klasycznej - lub
nieklasycznej - SF są interesujące, odkrywcze i ze wszech miar godne uwagi, tworzą zapierające dech
w piersiach "Pirogi", gdy dotkną fantasy. Symptomatyczne? Oczywiście, że symptomatyczne. Bo
inkryminowani autorzy znają kanon SF, wychowali się na nim, fascynowali się lekturami, dokopywali
się w nich przesłania i głębszej treści. Znają SF jako METODĘ TWÓRCZĄ. Znają wszystkie odcienie i
subtelności gatunku, wiedzą, że gatunek ten niesie z sobą odrobinę więcej, niż radosne opisywanie
przybyłych z otchłani Kosmosu Bug Eyed Monsters, pragnących władzy nad Ziemią, naszej krwi i
naszych kobiet.
Niestety - powtarzam - w przypadku fantasy brak znajomości kanonu. I metody. Nie ma metody.
Został Cyryl. I Piróg.
I dlatego nie mamy fantasy mogącej konkurowad z Tolkienem, Le Guin, Jackiem Vancem, Patricią
McKillip, Donaldsonem czy Eddingsem. Mamy taką, powiedzmy sobie, splatter-gore-fuck-and-puke
fantasy. Fantasy dla takich, którym wystarcza marzenie o waleniu adwersarza po głowie lub po
nerkach, nadziewaniu go na sztych lub na pal, marzenie o wejściu w wybrankę i trzepotaniu na niej
całym sobą długo i zapamiętale, podczas gdy rzeczona wybranka wyje z rozkoszy i rysuje plecy
pazurami. Fantasy dla tych, którym ucieczka w takie właśnie, nie inne marzenia pozwala poczud się
lepiej.
Cóż, każdy ma taką ucieczkę, na jaką zasłużył.
***