You are on page 1of 103

1975

Jean Liedloff
W głębi kontinuum
Tytuł oryginalny : The Continuum Concept
Tłumaczenie: ?
SPIS TREŚCI
WSTĘP : 2
Relacje i przemyślenia o rodzicach.
Jak nie poddać się poczuciu winy z powodu niewłaściwego traktowania własnego
dziecka w świecie zachodniej cywilizacji? O naszym osobliwym braku
spostrzegawczości. O postawie przyzwalającej - dziecko jako pępek świata.
Nowe idee w psychoterapii.
ROZDZIAŁ PIERWSZY 9
Jak doszło do radykalnej zmiany moich poglądów.
Najpierw zobaczyłam, potem zrozumiałam, następnie wróciłam, żeby potwierdzić
swoje obserwacje. Odkrycie koncepcji kontinuum.
ROZDZIAŁ DRUGI 20
Pojęcie kontinuum.
Czego zgodnie z procesem ewolucji człowiek oczekuje od życia. Wrodzone
skłonności. Jak działa kontinuum w jednostce i kulturze.
ROZDZIAŁ TRZECI 25
Początek życia.
Poród naturalny i traumatyczny. Oczekiwania i skłonności niemowlęcia.
Wczesnonie- mowlęca faza przebywania w ramionach i jej konsekwencje dla
reszty życia.
Doświadczenia niemowląt i dzieci rozwijających się zgodnie i niezgodnie z
kontinuum.
ROZDZIAŁ CZWARTY 55
Rozwój.
Co znaczy być zwierzęciem społecznym? Wrodzone zdolności samozachowawcze,
rozwój samodzielności, znaczenie poszanowania odpowiedzialności dziecka za
siebie. Wrodzonym uspołecznienie i jego implikacje. Jak dziecko uczy się samo.
Jakiej pomocy oczekuje od starszych?
ROZDZIAŁ PIĄTY 75
Pozbawienie podstawowych doświadczeń.
Poszukiwanie na oślep doświadczeń, których zabrakło. Tajemnica narkomana. Mity
o upadku człowieka. Dwa kroki wstecz od stanu łaski: rozwinięcie zdolności do
dokonywania intelektualnych wyborów i odejście cywilizowanego człowieka od
kontinuum. Ulga, jaką przynosi myślenie, medytacja, rytuały i inne zagłuszacze
myśli.
ROZDZIAŁ SZÓSTY 92
Społeczeństwo.
Kultury uwzględniające kontinuum i kultury z nim sprzeczne. Konformizm,
zależność, prawo do nieodczuwania nudy. Co się stało z radością?
ROZDZIAŁ SIÓDMY 101
Przywrócić do działania prawa kontinuum.
Seks i „uczucie” - jak odróżnić dwa rodzaje potrzeb fizycznego kontaktu. Możliwość
spełnienia istnieje, póki utrzymuje się potrzeba. Jak zrozumieć i zdefiniować
nasze potrzeby z punktu widzenia kontinuum? Przeszkody wynikające z
obecnego stylu życia. Prawa małych dzieci. Dostępne sposoby przywrócenia
kontinuum. Zastosowanie tych zasad w badaniach naukowych.
WSTĘP
RELACJE I PRZEMYŚLENIA O RODZICACH
W 1975 roku, na trzy miesiące przed opublikowaniem tej książki, któryś z
przyjaciół poprosił mnie, żebym pożyczyła jej korektorską kopię małżeństwu, które
spodziewało się pierwszego dziecka. Oboje wnikliwie ją przeczytali. Poznałam
Milicent, kiedy przyszła na lunch z trzymiesięcznym wówczas Sethem. Powiedziała
mi, że ona, jaki jej mąż Mark, lekarz z zawodu, czują słuszność postulatów
zawartych w mojej książce. Bardzo jej zależało, żeby także inni rodzice przeczytali
ją. Jednocześnie niepokoiła się, że pomysł noszenia dziecka przez całe miesiące
przy sobie, może wydawać się zbyt trudny do zaakceptowania.
„Zorientowałam się, na czym to polega - powiedziała - ale byłam pewna, że nie
dam rady wlec wszędzie ze sobą, w dzień i w nocy, takiego ciężaru. Toż to bite 6
kilo! Obawiam się, że rodzice odrzucą twoją propozycję. Może poprzestań na
zaleceniu, które słyszałam kiedyś z twoich ust w radiowym wywiadzie: „Gdy zrobisz
zakupy, włóż je do dziecięcego wózka, a dziecko weź na ręce...” Większość ludzi
pewnie zrobi to z ochotą, a jak już dojdą do domu, będą chcieli dalej trzymać
dziecko na rękach. Ja nigdy nie kładłam Setha, po prostu nie chciałam wypuszczać
go z rąk”.
- O to właśnie chodzi - odparłam - to bowiem działa tylko wtedy, kiedy dziecko
już jest, a ty żywisz do niego prawdziwe uczucie. Nie działa, gdy ktoś ci powie, że
powinnaś tak postępować. Nie będziesz przecież miała ochoty poświęcać się aż do
tego stopnia i służyć jakiemuś abstrakcyjnemu dziecku, zanim nie pokochasz
swojego.
„Problem kąpieli rozwiązałam w sposób następujący: Biorę Setha ze sobą do
wanny. Jeśli Mark wraca o tej porze do domu, nie może się oprzeć i też do nas
wskakuje. Tak samo jak ja, uwielbia spać z Sethem. Ponieważ razem z koleżanką
prowadzimy małą prywatną drukarnię, nie musiałam porzucić pracy. Pracuje na
stojąco i przyzwyczaiłam się już, że trzymam dziecko w nosidełku na plecach albo
na biodrze. Kiedy chce jeść, przerzucam je do przodu. Jeżeli nocą się kręci, czuję, że
jest głodne. Nie budząc się wtykani mu machinalnie pierś do buzi. Znalazłam
sposób, żeby wykonywać prace domowe i w ogrodzie, mając Se- tha cały czas przy
sobie. Odkładam go tylko przy ścieleniu łóżek, turlam go wtedy po prześcieradłach
i kocach. Uwielbia to. Kiedy trzeba przynieść węgiel z piwnicy, czekam na Marka.
Rozstajemy się z Sethem jedynie wtedy, gdy jeżdżę konno. Sprawia mi wielką
trudność, aby dać go komuś z przyjaciół do potrzymania. Potem, gdy tylko skończę
jeździć, bardzo pragnę wziąć go na ręce. Nigdy nie chcę się z nim rozstawać!”
Podczas lunchu Setli był zrelaksowany i spokojny, jak dzieci z plemienia
Yequana, o których piszę w tej książce. Nie sprawiał żadnych kłopotów.
Łatwo można zrozumieć, dlaczego w kulturze zachodniej dzieci nie są mile
widziane w biurach, sklepach, miejscach pracy czy nawet na przyjęciach.
Przeważnie krzyczą i kopią, i wymachują rączkami, usztywniając ciało; potrzeba
wtedy obu rąk i znacznego skupienia uwagi, żeby utrzymać je w ryzach. Można
odnieść ważenie, że przepełnia je nierozładowana energia. Rzecz jednak w tym, iż
pozbawione są kontaktu z polem energetycznym drugiej osoby, które w sposób
naturalny tę energię rozładowuje. Kiedy sieje podnosi, są nadal sztywne i spięte,
próbują ulżyć sobie, wyginając kończyny albo domagając się huśtania na kolanach
lub podrzucania w powietrze. Milicent była zdziwiona różnicą między ciałem Setha,
a napięciem mięśni ciała innych dzieci. Jej dziecko było miękkie, inne zaś sztywne,
jakby połknęły kij.
Musimy zdać sobie sprawę, że jeśli będziemy postępować z dziećmi tak, jak to
się działo przez setki tysięcy lat, znajdą się wokół nas stworzenia spokojne, miękkie,
nienarzucające się. Dopiero wtedy pracujące matki, które nie chcą przez cały dzień
nudzić się i izolować od towarzystwa dorosłych, zostaną uwolnione z więzów
okrutnego rozdarcia. Dzieci zabierane do pracy znajdą się tam, gdzie być powinny -
przy swoich matkach, one zaś w miejscu dla nich najwłaściwszym, w otoczeniu
rówieśników, zajmując się nie tylko doglądaniem dzieci, lecz także innymi
czynnościami stosownymi dla inteligentnych, dorosłych osób. Pracodawcy nie kupią
jednak tego pomysłu, zanim nie poprawi się reputacja dzieci.
Magazyn „Ms." podjął kiedyś heroiczne starania na rzecz przynoszenia dzieci do
biura. Nie wymagałoby to aż takiego heroizmu, gdyby dzieci pozostawały w
fizycznym kontakcie z dorosłymi, nie zaś izolowane w wózkach koło biurek.
Nie każdy potrafi wprowadzić w życie koncepcję kontinuum tak wcześnie i z tak
dobrym rezultatem, jak Milicent i Mark, którzy już więcej dzieci wychowali
identycznie jak Setha. Jedna z matek, Anthea, po przeczytaniu książki napisała do
mnie, że dopiero teraz zdała sobie sprawę, iż powinna była słuchać własnego
instynktu, zamiast zdawać się na specjalistów od wychowywania dzieci. Ma
czteroletniego synka Trevora, z którym robiła „wszystko nie tak, jak trzeba".
Następne dziecko jest w drodze. Będzie wychowywane zgodnie z zasadą
kontinuum, ale co zrobić z Trevorem?
Trudno przez cały czas nosić na rękach czterolatka, żeby nadrobić stracony okres
przebywania w ramionach matki. Równie ważne jest przecież, żeby stosownie do
swego wieku mógł się bawić, poznawać świat i uczyć się. Poradziłam więc Anthei i
jej mężowi Brianowi, żeby Trevor spał z nimi w jednym łóżku. W dzień niech
zostawią sprawy ich własnemu biegowi, niech tylko zachęcają małego do siadania
im na kolanach i niech utrzymują z nim fizyczny kontakt przy każdej nadarzającej
się sposobności. Poprosiłam ich także o prowadzenie dziennika. Było to wkrótce po
ukazaniu się książki, pomyślałam więc, że ich doświadczenie może się okazać
przydatne dla innych.
Anthea prowadziła szczegółowe zapiski. Przez kilka pierwszych nocy żadne z nich
nie wyspało się jak należy. Trevor kręcił się i pojękiwał. Palce trafiały do nosów,
łokcie do uszu. O niesamowitych porach potrafił prosić o szklankę wody. Kiedyś
ułożył się w poprzek i zepchnął Antlieę i Briana na skraj łóżka. Przez wiele poranków
Brian zjawiał się w biurze poirytowany, z czerwonymi oczami. Ale An- thea i Brian
wytrwali, w przeciwieństwie do innych rodziców, którzy po trzech - czterech
próbnych nocach mówiąc mi: „to nie ma sensu, nie mogliśmy spać" - poddawali się.
Po trzech miesiącach Anthea odnotowała, że kłopoty się skończyły. Wszyscy
troje smacznie spali przez całą noc. Poprawił się w sposób zauważalny nie tylko
związek rodziców z Trevorem, ale i więź łącząca ich oboje. A pod koniec raportu
Anthea napisała (wspominając zresztą po raz pierwszy, że w ogóle istniały tego
rodzaju problemy): „Trevor przestał być agresywny w przedszkolu".
Kilka miesięcy później Trevor z własnej woli wrócił do swojego łóżeczka. Poznał w
pełni doświadczenie spania z rodzicami. Nowonarodzona siostrzyczka
też spała z tatą i mamą, a Trevor wiedział, że zostanie mile powitany w ich łóżku
zawsze, kiedy tego zapragnie.
JAK NIE PODDAWAĆ SIĘ POCZUCIU WINY Z POWODU NIEWŁAŚCIWEGO
TRAKTOWANIA WŁASNEGO DZIECKA W ŚWIECIE ZACHODNIEJ CYWILIZACJI?
Rachela, matka czworga dorosłych już prawie dzieci, napisała do mnie. „Pani
książka sprawiła na mnie ważenie jednej z najokrutniejszych, jakie kiedykolwiek
czytałam. Myślę, że nie powinna była jej pani w ogóle pisać. I nie chodzi mi nawet o
to, że wolałabym jej nie znać. Po prostu wywarła na mnie ogromne ważenie, zraniła
mnie głęboko, a przy tym wciągnęła. Nie chcę stawiać czoła konsekwencjom
ewentualnej słuszności pani teorii i staram się za wszelką cenę tego uniknąć (niech
Bóg pani wybaczy ten fragment o tym, co przeżywają dzieci, bo, mówiąc
nieśmiertelnymi słowami Noel Coward, ja nie wybaczę). Prawdę powiedziawszy,
trudno mi sobie wyobrazić, że w jakimś momencie nie rozpętano przeciw pani
nagonki. Każda matka, która tę książkę przeczyta, musi zrobić wszystko, co w jej
mocy, żeby uniknąć uczuć, jakie się nasuwają po jej lekturze. Czy pani wie, że ja
szczerze jestem przekonana, iż udało mi się to znieść dopiero w momencie, kiedy
sobie pomyślałam, że całe to obciążenie będące naszym udziałem jest normalne i
nieuniknione - „naturalnie”, żeby użyć słowa, które często dla uspokojenia słyszy
się od innych matek, psychologów dziecięcych i czyta się w książkach? Teraz, kiedy
zmusiła mnie pani do myślenia, że mogło być inaczej, nie zawaham się i wyznam:
przez 24 godziny po lekturze tej książki (a co dopiero podczas niej) byłam w takie
depresji, że chciałam się zastrzelić”.
Na szczęście nie zastrzeliła się i zostałyśmy przyjaciółkami, jest zapaloną
rzeczniczką idei kontinuum, a ja podziwiani jej szczerość i umiejętność dobierania
słów. Emocje, o których pisała - depresja, poczucie winy, żal - zbyt często jednak
występowały u czytelniczek i czytelników mających już duże dzieci.
Straszne jest oczywiście uświadomienie sobie, co w najlepszej intencji
wyrządziliśmy najukochańszym ludziom. Pomyślmy jednak i o tym, co nam
wyrządzili nasi kochający rodzice, tak samo nieświadomi i niewinni,- i co im z kolei
wyrządzono. Większość , wykształconego świata tak samo jak my obchodzi się
okrutnie z każdym nowonarodzonym, ufnym maleństwem. Weszło to już w zwyczaj
z powodów, których nie będę analizować. Czy ktokolwiek z nas ma więc prawo brać
na siebie winę, czy też doznawać nieprzyjemnego uczucia, że został oszukany? Z
drugiej zaś strony, w obawie przed tym absurdalnym, poczuciem winy, jeśli nie
będziemy chcieli się przyznać do krzywd wyrządzonych dzieciom, jaka może być
nadzieja na zmianę?
Weźmy na przykład Nancy, piękną siwowłosą panią, która przyszła na mój
wykład w Londynie. Powiedziała mi, że odkąd razem z 35-letnią córką przeczytały
książkę, zrozumienie więzi, jaka je łączy, jeszcze bardziej je zbliżyło. Inna matka,
Rosalind, wyznała mi, że po lekturze wpadła na kilka dni w płaczliwą depresję. Mąż
okazał wyrozumiałość i zajął się cierpliwie dwiema córeczkami, podczas gdy
Rosalind słaniała się z bólu, niezdolna wręcz do życia w świetle nowo odkrytych
faktów. Nadszedł jednak moment, kiedy uświadomiła sobie, że jedynym wyjściem
będzie ponowne przeczytanie książki - tym razem po to, żeby zaczerpnąć z niej siły.
O NASZYM OSOBLIWYM BRAKU SPOSTRZEGAWCZOŚCI
Pewnego dnia zadzwonił do mnie znajomy, bardzo podekscytowany scenką,
którą zobaczył w autobusie. Siedział naprzeciw kobiety z Indii Zachodnich i jej
dziecka. Widać było, że łączy ich radosna, naturalna, pełna wzajemnego szacunku
więź, jaką rzadko się spotyka w brytyjskim społeczeństwie.
-To było cudowne. Dopiero skończyłem czytać twoją książkę, a tu zobaczyłem
żywą jej ilustrację. Wcześniej bywałem wśród takich ludzi, lecz nie dostrzegałem
rzeczy oczywistych. Nie doceniałem lekcji, jakiej mogliby nam udzielić, gdyby
istniała w nas wola zrozumienia, dlaczego oni osiągają to, co nam nie jest dane.
O mierze naszego zaślepienia świadczy fakt, że w Anglii istnieje nawet
organizacja pod nazwą Narodowe Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Cierpiących na
Bezsenność (The National Association for Parents of Sleepless Children). Działa ona
na wzór Anonimowych Alkoholików, wspierając ofiary płaczących dzieci sympatią
okazywaną przez towarzyszy niedoli i radami w rodzaju: „kiedyś z tego wyrosną",
„zmieniajcie się z mężem, żeby jedno mogło pospać, kiedy drugie czuwa", „nic
dziecku nie będzie, jak się je zostawi, niech sobie płacze, jeśli wiecie, że nic złego się
z nim nie dzieje". Najlepsze, co mają do powiedzenia to stwierdzenie:, „jeśli
wszystkie inne sposoby zawiodą, nie zaszkodzi wziąć je ze sobą do łóżka". Nie
sugeruje się w ogóle, że rodzice mogliby odwołać całą tę wojnę i zawierzyć
dzieciom, które jednomyślnie i bardzo wyraźnie powiedziałyby wszystkim, gdzie
jest ich miejsce.
O POSTAWIE PRZYZWALAJĄCEJ - DZIECKO JAKO PĘPEK ŚWIATA
Rodzice, których cały dzień obraca się wokół spraw opieki nad dzieckiem, są nie
tylko zmęczeni i męczący dla innych, ale i opieka, jaką swym dzieciom zapewniają,
przeważnie im szkodzi.
Niemowlę oczekuje, że będzie się znajdować w centrum życia aktywnej osoby, w
stałym fizycznym kontakcie, obserwując rzeczy i czynności, jakich samo w życiu
doświadczy. Kiedy trzyma sieje na rękach, jest bierne, wszystkie zmysły ma
nastawione na obserwację. Cieszy się, gdy dorosły poświęci mu od czasu do czasu
bezpośrednią uwagę, całuje je, łaskocze, podrzuca itp. Głównym jego zajęciem jest
jednak obserwowanie działań, interakcji i otoczenia swego opiekuna, osoby dorosłej
lub starszego dziecka. Informacje, jakie przyswaja, przygotowują je do zajęcia
miejsca w społeczności, pomagają zrozumieć, czym zajmują się bliscy ludzie. Jeśli
to przemożne pragnienie zakłócisz - patrząc pytająco na dziecko, które pytająco
patrzy na ciebie - budzi się w maleństwie ogromną frustrację i paraliżuje psychikę.
Oczekiwanie dziecka zostaje oszukane, chce ono bowiem być czymś marginalnym w
stosunku do silnej, zajętej swoimi sprawami osoby zajmującej centralną pozycję, a
tymczasem widzi ją wygłodniałą emocjonalnie, służalczą, spodziewającą się jego
akceptacji. Dziecko będzie nadawać coraz mocniejsze sygnały, ale nie po to, żeby
skupić na sobie więcej uwagi. Domaga się zapewnienia mu odpowiedniego rodzaju
doświadczenia. Wiele jego frustracji wynika z faktu, że sygnały te (świadczące, że
coś jest nie w porządku) nie są w stanie poprawić sytuacji.
Najbardziej poirytowane i niegrzeczne dzieci poprzez aspołeczne zachowanie
wyrażają w istocie błaganie, żeby im pokazać, jak należałoby zachowywać się we
właściwy, pożądany społecznie sposób. Postawa przyzwalająca (permisywna)
pozbawia je możliwości poznania życia skoncentrowanego na sprawach osób
dorosłych, wśród których mogą znaleźć poszukiwane przez siebie miejsce w
hierarchii mniejszych i większych doświadczeń, gdzie ich oczekiwane działania są
akceptowane, niepożądane odrzucane, ale one zawsze akceptację znajdują.
Dzieci muszą wiedzieć, że są z założenia traktowane jako istoty z natury
społeczne, o dobrych intencjach, próbujące postępować właściwie; chcą, żeby
dorośli reagowali w odpowiedzialny sposób, dając im odpowiednie wskazówki.
Dziecko potrzebuje informacji o tym, co się robi, a czego nie. Jeśli na przykład zbije
talerz, należy mu okazać uczucie gniewu lub przykrości z powodu aktu zniszczenia,
ale nie wolno podważać w nim poczucia własnej wartości, bo przecież ono samo też
się gniewa albo jest mu przykro, że talerz wyślizgnął się z rączek i że nie potrafiło
być dość ostrożne.
Jeśli przyzwalający rodzice nie rozróżniają czynów pożądanych i niepożądanych,
dziecko zachowuje się często coraz bardziej nachalnie i niszczycielsko, chcąc ich
zmusić do wejścia we właściwą rolę. Kiedy rodzice są już u granic wytrzymałości,
mogą wylać tłumiony gniew na samo dziecko, mówiąc na przykład, że mają go
dosyć i żeby zniknęło im z oczu. Dziecko otrzymuje wtedy następujący komunikat:
całe moje poprzednie zachowanie, jakie tolerowali, było w gruncie rzeczy złe,
skrywali dotąd prawdziwe uczucia, a mój niepoprawnie podły charakter sprawił, że
w końcu przestali udawać. Gra taka odbywa się w wielu domach. Dzieci dochodzą do
przekonania, że oczekuje się od nich stopniowania niepożądanych zachowań do
najdalszych granic, aż wreszcie grom uderza i jasno się im oznajmia, że są
nieakceptowane.
W skrajnych przypadkach zaślepienia, niemocy wskazania swoim kochanym
maleństwom należytego i złego postępowania, dzieci są bliskie szaleństwa z
frustracji. Buntują się przy każdym kolejnym pytaniu: „chciałbyś to mieć?", „czy nie
zrobiłbyś tego?", „co chciałbyś zjeść, w co się ubrać?", „co chciałbyś, żeby mamusia
zrobiła?"
Znam śliczną dwu i półroczną dziewczynkę, którą właśnie tak traktowano. Nigdy
się nie uśmiechała. Kiedy rodzice, przymilając się, proponowali cokolwiek, co
mogłoby jej sprawić przyjemność, reagowała chmurnym spojrzeniem i upartym
powtarzaniem: „nie!". Po takich jej reakcjach rodzice jeszcze bardziej się płaszczyli,
i tak ciągnęła się ta żałosna gra. Małej nie udało się ani razu skłonić ich do
przedstawienia jakiegokolwiek przykładu, z którego mogłaby się czegoś nauczyć.
Wciąż oglądali się na nią, chcąc od niej czerpać wskazówki. Daliby jej wszystko,
czego zapragnęła, nie mogąc pojąć, że tak naprawdę chciałaby, aby żyli własnym,
dorosłym życiem, w którym miałaby swoje miejsce.
Dzieci wydatkują mnóstwo energii, próbując zwrócić na siebie uwagę, nie
dlatego, że tej uwagi potrzebują. Sygnalizują, że to, co się z nimi dzieje, jest nie do
przyjęcia i usiłują dać opiekunowi do zrozumienia, żeby tę sytuację naprawił.
Impuls, który przez całe życie każe się starać o zwracanie na siebie uwagi, jest po
prostu dalszym ciągiem nieudanych zabiegów sfrustrowanego dziecka, pragnącego
znaleźć się na pierwszym miejscu. W końcu dążenie to staje się celem samym w
sobie, rodzajem przymusowego konfliktu woli. Taka forma rodzicielskiej uwagi,
która wywołuje coraz więcej sygnałów, jest więc z całą pewnością nieodpowiednia.
Sama logika nie pozwala wierzyć, żeby w normalnym toku ewolucji mógł się pojawić
gatunek, którego cechą jest doprowadzanie milionów rodziców do szału. Spójrzmy
na Trzeci Świat, gdzie ludzie nie zaznali wątpliwego przywileju utraty kontinuum i
nie zostali oduczeni rozumienia własnych dzieci i ufania im, a zobaczymy rodziny
żyjące w stanie pokoju, w których każde dziecko w wieku powyżej czterech lat jest
chętnym i pożytecznym pomocnikiem uzupełniającym rodzinny potencjał siły
roboczej.
NOWE IDEE W PSYCHOTERAPII
Moje podejście do leczenia skutków deprywacji zaznanej w dzieciństwie
ewoluowało od próby odtworzenia doświadczeń, których wtedy zabrakło, do
odwrócenia szkodliwych, świadomych i nieświadomych komunikatów, jakie
powstały w psyche na skutek braku owych doświadczeń. W swojej praktyce
psychoterapeutycznej przekonałam się, że człowiek jest w stanie przestroić
zaniżone lub negatywne oczekiwania dotyczące własnej osoby lub świata, jeśli
dokładnie zrozumie, czym te oczekiwania są, jak powstały i dlaczego są fałszywe.
Najbardziej zakorzenione poczucie nieodpowiedniości łączy się u samego źródła z
wrodzoną wiedzą na temat swojej prawdziwej wartości. Wiedza ta zostaje
zdradzona i podważona przez doświadczenia narzucające błędne przekonania,
których w okresie niemowlęctwa i dzieciństwa nikt nie jest w stanie
zakwestionować. Lęki bezkształtne zagrożenia o konsekwencjach zbyt strasznych,
by o nich myśleć - paraliżują wszelką swobodę działania lub nawet myślenia. Lęki te
bywają niekiedy tak ograniczające, że jedyna dana człowiekowi wolność polega na
przeżyciu całego istnienia w obrębie narzuconego sobie więziennego podwórka.
Tropiąc te lęki aż do samych ich początków, przekonamy się, że są to
doświadczenia, które mogłyby przestraszyć jedynie dziecko, choć w końcu staje w
ich obliczu człowiek dorosły. Nieustanny, wyczerpujący wysiłek uniknięcia
konfrontacji z tą groźbą zostaje w końcu zarzucony, a część życia trzymana dotąd w
podświadomości wychodzi na jaw. Człowiek może sobie wtedy pozwolić na coś, co
do tej pory było zakazane: może odnieść sukces lub ponieść klęskę, być „fajnym
facetem" albo przestać nim być, pokochać albo przyjąć miłość, podjąć ryzyko lub
przestać je podejmować, bez niepotrzebnego poczucia przymusu, które nie
dopuszcza do wykorzystania własnej instynktownej lub intelektualnej zdolności
osądu.
Pod koniec lat siedemdziesiątych miałam okazję uczestniczyć w niektórych
pracach dr Franka Lakę w jego ośrodku w Nottingham w Anglii. Był to ostatni rok
jego trzydziestoletnich badań dotyczących terapii przy pomocy odreagowania. Dr
Lakę przeczytał moją książkę i chciał mi pokazać, że zbrodnie przeciw ludzkiej
wrażliwości, na których punkcie jestem tak czuła, nie zaczynają się w chwili
narodzin, ale podczas równie ważnego dla formowania się człowieka okresu życia w
macicy. Ponownie dramatyczne przeżywanie tych doświadczeń przez wielu jego
pacjentów, a następnie moich, przekonało mnie, że miał rację,
zwłaszcza, kiedy wywołał reakcje odreagowania u mnie samej, zanim jeszcze
zobaczyłam innych ludzi skulonych w pozycji bezradnego płodu, poruszających
kończynami w szczególny sposób, wydających dźwięki i wyrażających emocje,
które rozpoznałam jako charakterystyczne dla stadium życia płodowego.
Korzystam do tej pory z tej techniki, kiedy klienci dochodzą do momentu, w
którym potrzebna im jest wiedza o własnych doświadczeniach okołoporodowych,
wczesnoniemowlęcych czy prenatalnych. Odniosłam ważenie, że odreagowanie,
choć samo w sobie dramatyczne, nie ma działania terapeutycznego. Jego wartość
polega na tym, że wzbogaca zasób informacji pacjenta, stając się częścią wiedzy o
własnym życiu (w przeciwieństwie do wyobrażeń o nim). Czasami odreagowanie
ujawnia ostatni fragment łamigłówki i umożliwia przeskok od zrozumienia do
realizacji, kiedy czyjeś spontaniczne zachowanie staje się zwiastunem odkrytej
prawdy. Przemianę jednak wywołuje sama prawda i tylko ona. Nie jest ważne, jak
się do niej doszło: czy przez działanie detektywistyczne z zastosowaniem indukcji, a
czasem i dedukcji, czy przez zrewidowanie przekonań, których nie
zakwestionowano od czasu, kiedy zostały ukształtowane w dzieciństwie (dotyczą
przeważnie pojęć „dobra" i „zła"), czy też w drodze odreagowania lub przez
uzyskanie informacji od osób postronnych, które nie miały interesu w tym, żeby
wymazać z pamięci jakieś zdarzenie, wywierające w swoim czasie na pacjenta
katastrofalny wpływ. Wyzwalające skutki takiego procesu zaczynają się zwykle
szybko przejawiać, a poważne zmiany zachodzą raczej po miesiącach niż po latach.
W świetle koncepcji kontinuum, osoba poszukująca pomocy jest z gruntu istotą
„dobrą", której gatunkowe potrzeby nie zostały zaspokojone i której oczekiwania,
wytworzone w wyniku ewolucji, spotkały się z obłudnym zaprzeczeniem lub
potępieniem ze strony osób, których rola predestynowała do ich uwzględnienia i
zaspokojenia. Niestety, nie reagujący właściwie rodzice wywołują w dziecku
poczucie, że nie nadaje się ono do kochania, nie zasługuje na miłość albo w inny
sposób nie jest „dość dobre". Dziecko z natury nie potrafi przekonać ich, że się
mylą, to z nim samym jest coś nie tak. Kiedy wiec może sobie dogłębnie
uświadomić, że jego płacz, dąsy, zwątpienie w siebie, apatia czy bunt były
prawidłowymi reakcjami istoty ludzkiej na nieodpowiednie traktowanie, cała zła
opinia o sobie odpowiednio się zmienia. Moim zdaniem samo przyjrzenie się
życiorysowi pod takim kątem przynosi zbawienny efekt; stwarza uzdrawiającą
atmosferę dla kogoś, kto został przyzwyczajony do gorszego samopoczucia, bycia
niepożądanym lub winnym. Z przyjemnością dowiedziałam się, że również wielu
psychoterapeutów uznało koncepcję kontinuum za pożyteczną dla siebie, swoich
studentów i pacjentów.
W ciągu dziesięciu lat, jakie upłynęły od pierwszego wydania tej książki, w
niektórych dziedzinach wytworzył się o wiele bardziej sprzyjający klimat dla
zawartych w niej idei: w położnictwie, opiece nad dzieckiem, instytucjach
społecznych, psychologii oraz w szeroko rozumianej opinii publicznej. Na coraz
większą skalę poszukuje się zasad życia, na których można by się oprzeć.
Szczególnie podniosła mnie na duchu niedawno przeczytana na łamach „Time"
charakterystyka postaci z pewnego filmu: „Jej poczucie odpowiedzialności
społecznej zostało ukształtowane przez nieomylny instynkt, nie przez podejrzaną
ideologię".
Mam nadzieję, że wydanie tej książki, jak również przekłady na inne języki,
pomogą i umożliwią „nieomylnemu instynktowi" wpływać na kształtowanie się
naszej bardzo „podejrzanej ideologii".
Londyn, 1985
ROZDZIAŁ PIERWSZY
JAK DOSZŁO DO RADYKALNEJ ZMIANY MOICH POGLĄDÓW?
Książka ta ma przedstawić określoną ideę, nie zaś opowiedzieć fabułę, lecz
sądzę, że przytoczenie pewnych faktów z mego życia będzie celowe, przygotuje
bowiem grunt, na którym wyrosła cała ta koncepcja. Pomoże wyjaśnić, jak to się
stało, że w swych poglądach tak daleko odeszłam od dwudziestowiecznych
Amerykanów, wśród których się wychowałam.
Pojechałam do południowoamerykańskiej dżungli bez żadnej teorii, którą
chciałabym udowodnić. Całkiem zwyczajnie interesowni mnie Indianie. Miałam
tylko mgliste poczucie, że mogę nauczyć się czegoś, co okaże się znaczące. Podczas
mojej pierwszej podróży po Europie, kiedy przebywałam we Florencji, dwaj włoscy
podróżnicy zaprosili mnie na wyprawę w poszukiwaniu diamentów w okolicach rzeki
Caroni (dopływ Orinoko) w Wenezueli. Zaproszenie było niespodziewane, miałam
dwadzieścia minut na podjęcie decyzji, bieg do hotelu, spakowanie się, wyścig na
stację i wyskoczenie do pociągu, który już ruszał z peronu.
Było to dość niesamowite, lecz i przerażające, kiedy po całej tej gwałtownej akcji
zobaczyłam w świetle przenikającym przez zakurzone okno nasz przedział
wyładowany walizami. Dopiero wtedy zdałam sobie w pełni sprawę, że jestem w
drodze do prawdziwej dżungli.
Nie miałam czasu na rozważanie przyczyn, jakie skłoniły mnie do tej decyzji, lecz
moja reakcja była natychmiastowa i pewna. To nie wizja diamentów stanowiła
pokusę nie do odparcia, chociaż wykopanie fortuny z dna jednej z tropikalnych rzek
prezentowało się o wiele bardziej atrakcyjnie niż jakakolwiek praca,
0 której mogłabym pomyśleć. Cały czar krył się w słowie „dżungla”, a powodem
tego było prawdopodobnie pewne wydarzenie z dzieciństwa.
Miałam wtedy osiem lat, a to, co przeżyłam, musiało mieć dla mnie ogromne
znaczenie. Do tej pory jawi mi się jako cenne doświadczenie. Jak większość tego
typu przelotnych olśnień, ukazało mi się jednak tylko w krótkim mgnieniu,
wyzwalając przekonanie, że istnieje pewien porządek. Nie ujawniło mi jego natury
ani nie pokazało, jak go utrwalić. Ujrzenie nieuchwytnej prawdy nie przyczyniło się
wcale (albo tylko w małym stopniu) do pokierowania moimi losami w labiryncie
życia. Przelotna wizja była zbyt krucha, by przetrwać próbę praktycznego
zastosowania. Musiała jednak wejść w konflikt ze wszystkimi moimi doczesnymi
motywacjami, a w największym stopniu z siłą przyzwyczajenia. Warto o niej
wspomnieć, ponieważ była błyskiem tego właściwego porządku rzeczy, o
poszukiwaniu którego traktuje ta książka.
Zdarzyło się to podczas wycieczki na łono przyrody w lasach Maine, gdzie
przebywałam na letnim obozie. Jako ostatnia w szeregu pozostałam trochę w tyle
1 kiedy śpieszyłam się, żeby dogonić grupę, dostrzegłam przez drzewa polanę. Na
jej przeciwległym skraju rosła przepyszna jodła, a w środku wznosił się pagórek
pokryty jaskrawozielonym, prawie fosforyzującym mchem. Promienie
południowego słońca przebijały się przez granatową zieleń sosnowego lasu. Mały
skrawek nieba nad polaną był wprost idealnie błękitny. Cały ten obraz sprawiał
ważenie tak doskonałej pełni, tak wszechobecnej, skoncentrowanej potęgi, że
musiałam się zatrzymać. Wyszłam na skraj polany, a potem ostrożnie, jakbym
znajdowała się w miejscu magicznym lub świętym, na jej środek, gdzie usiadłam,
po czym położyłam się, tuląc policzek do świeżego mchu. To jest właśnie TO -
pomyślałam i poczułam, że opuszcza mnie cały niepokój, jaki ciążył do tej pory nad
moim życiem. Świat był wreszcie taki, jaki być powinien. Wszystko znajdowało się
na swoim miejscu: drzewo, ziemia, skała, mech. Jesienią będzie tu tak jak trzeba,
zimą pod śniegiem - pejzaż absolutnie doskonały w swej zimowości, a gdy znów
nastanie wiosna i objawi się cud w tym cudzie ukryty, każdy na swój sposób - coś
umrze, coś po raz pierwszy wykiełkuje,lecz wszystko pozostanie jednakowo
doskonałe.
Odniosłam ważenie, że odkryłam utęsknione jądro Prawdy, klucz do niej, że
muszę zabrać z sobą tę wiedzę, która tutaj w tym miejscu jest oczywista. Przez
chwilę kusiło mnie, żeby wziąć na pamiątkę kępkę mchu, ale powstrzymała mnie
przed tym dorosła raczej myśl. Zlękłam się nagle, że jeśli zachowam ten amulet
jako swój skarb, utracę to, co naprawdę cenne, objawienie, jakiego doznałam.
Będzie mi się wydawało, że moja wizja żyje dopóty, dopóki mam przy sobie ten
mech, a pewnego dnia przekonam się, że został mi tylko kawałek zwiędłej rośliny.
Nic więc nie zabrałam, lecz przyrzekłam sobie, że codziennie przed zaśnięciem
pomyślę o Polanie i że na zawsze pozostanie przy mnie jej kojąca moc. Już w wieku
ośmiu lat zdobyłam świadomość, że chaos systemów wartości narzucanych mi
przez rodziców, nauczycieli, rówieśników, opiekunki, wychowawców na obozie i
innych ludzi będzie się tylko pogłębiał w miarę mego dorastania. Z biegiem lat dojdą
nowe komplikacje, wpędzające mnie w coraz bardziej pogmatwane labirynty dobra
i zła, rzeczy pożądanych i niepożądanych. Dość już wiedziałam, żeby się o tym
przekonać. Pomyślałam jednak, że jeśli uda mi się zabrać Polanę, nigdy się nie
zagubię.
Tej nocy przed zaśnięciem przypomniałam sobie Polanę. Przepełniło mnie
uczucie wdzięczności, które sprawiło, że powtórzyłam swoje przyrzeczenie, iż
zachowam tę wizję. I przez całe lata nic jej nie zdołało zatrzeć. Co noc miałam przed
oczami pagórek, jodłę, światło słoneczne i mech.
Jednakże z upływem lat często łapałam się na tym, że na całe dnie lub tygodnie
zapominałam o Polanie. Próbowałam przywoływać poczucie ukojenia, które
przedtem sprowokowała. Mój świat wszakże stał się bardziej rozległy. Uproszczony
system wartości wyniesiony z dziecinnego pokoju: dobra dziewczynka/nie- dobra
dziewczynka został stopniowo wyparty przez sprzeczne wartości kultury, do której
należałam, i wartości mojej rodziny. Było to pomieszanie wiktoriańskiego systemu
cnót i zalet z silną skłonnością do indywidualizmu, z liberalnymi poglądami,
talentami artystycznymi, a przede wszystkim z wysokim uznaniem dla
błyskotliwego i oryginalnego intelektu mojej matki.
W wieku piętnastu lat z niezupełnie szczerym smutkiem (nie pamiętam bowiem,
żebym tak znowu rozpaczała) zdałam sobie sprawę, że Polana nic już dla mnie nie
znaczy. Świetnie pamiętałam leśny pejzaż, ale jego sens mi umknął, stało się to,
czego się obawiałam, myśląc o zabraniu kępki mchu na pamiątkę. Przywoływany w
pamięci obraz Polany stał się amuletem pozbawionym magicznej mocy.
Mieszkałam u babki, a po jej śmierci postanowiłam pojechać do Europy, chociaż
nie ukończyłam jeszcze college'u. W trakcie żałoby moje pomysły były ciągle
niesprecyzowane. Czułam jedynie, że muszę zdobyć się na wielki wysiłek i stanąć na
własnych nogach. Powroty do matki zawsze kończyły się urazem. Nie miało dla
mnie wartości nic, co - jak się po mnie spodziewano - mogłoby mnie bawić:
zawodowe pisanie do magazynów mody, kariera modelki, dalsze kształcenie się.
W kabinie statku płynącego do Francji płakałam ze strachu. Rzuciłam na szalę
wszystko, co było mi dotąd znane, w zamian za nadzieję na coś nieokreślonego. Nie
chciałam jednak zawracać.
Włóczyłam się po Paryżu, szkicując i pisząc wiersze. Zaproponowano mi pracę
modelki u Diora, lecz jej nie podjęłam. Miałam dojścia do „Vogue", z nich także nie
korzystałam, jeśli nie liczyć okazjonalnych, nie wiążących zajęć na pokazach mody.
Czułam się wszakże w tym obcym kraju bardziej swojsko niż kiedykolwiek w
rodzinnym Nowym Jorku. Miałam świadomość, że weszłam na prawidłową drogę,
mimo tego, wciąż nie potrafiłam określić, czego właściwie szukam. W lecie
pojechałam do Włoch, najpierw znalazłam się w Wenecji, a potem we Florencji. Tam
spotkałam dwóch młodych Włochów, którzy zaproponowali mi wyprawę do
Południowej Ameryki w poszukiwaniu diamentów. I tym razem, jak przy wyjeździe
z ojczyzny, zatrwożyło mnie własne zuchwalstwo, lecz ani przez chwilę nie
pomyślałam, żeby się wycofać.
Kiedy w końcu po wielu przygotowaniach i opóźnieniach wyprawa doszła do
skutku, popłynęliśmy w górę rzeki Carcupi, małego, nie zbadanego dotąd dopływu
Caroni. W ciągu miesiąca znacznie posunęliśmy się naprzód - pomimo przeszkód w
postali palonych w poprzek rzeki drzew, które musieliśmy przerąbywać siekierami i
maczetami, oraz katarakt i wodospadu, gdzie za pomocą dwóch Indian byliśmy
zmuszeni przenieść około tony naszego sprzętu. W miejscu założenia obozu rzeka
była już o połowę węższa. Obóz miał nam służyć jako baza wypadowa ku dopływowi
też rzeki.
Był to nasz pierwszy dzień wypoczynku od wpłynięcia na Carcupi Po śniadaniu
włoski kierownik wyprawy i obaj Indianie wybrali się, żeby rzucić okiem na
ukształtowanie terenu, a drugi Włoch z ulgą rozłożył się w hamaku.
Wzięłam jedną z dwóch książek, jakie udało mi się wybrać ze skromnej oferty
angielskich tytułów na lotnisku w Ciudad Bolivar, i usiadłam wśród korzeni wielkiego
drzewa pochylonego nad rzeką. Przeczytałam część pierwszego rozdziału,
koncentrując się przede wszystkim na narracji, kiedy niespodziewanie, z porażającą
wprost siłą przyszło objawienie: to jest właśnie To!To przecież Polana! Wróciło całe
podniecenie, jakie towarzyszyło niegdyś intuicyjnemu doznaniu objawionemu małej
dziewczynce. Straciłam je, ale teraz powróciło - na dorosłej Polanie - w największej
dżungli świata. Sekrety życia dżungli, jej zwierząt i roślin, widowiskowe burze i
zachody słońca, węże, orchidee, fascynująca dziewiczość tropikalnego lasu, opór,
jaki stawia, gdy się toruje przezeń drogę, hojne piękno - wszystko to sprawiało, że
w dżungli jeszcze dobitniej i głębiej odczuwałam właściwy porządek rzeczy.
Prawidłowość na ogromną skalę. Kiedy przelatywaliśmy nad dżunglą, wyglądała jak
wielki, zielony ocean rozciągający się na wszystkie strony aż po horyzont,
mereżkowany korytami rzek, wspinający się na trudno dostępne góry - płaskowyż
podawany niebu na otwartych dłoniach. Każda komórka dżungli pulsowała życiem,
naturalnym ładem, wiecznie przemieniającym się, nienaruszonym i zawsze
doskonałym.
Owładnięta radością pomyślałam owego dnia, że dotarłam do kresu poszukiwań
i osiągnęłam cel: jasne widzenie spraw w ich niezakłóconej doskonałości. To był ów
ład, który próbowałam dostrzec wśród zamętu dziecinnych lat i potem, kiedy
dorastałam, kiedy czasem aż do świtu prowadziłam rozmowy, sprzeczki, dyskusje w
nadziei, że zobaczę go choć w przelocie. To moja Polana, utracona, odnaleziona i
teraz rozpoznana, tym razem na zawsze. Wokół mnie, nade mną i pod stopami
wszystko było na swoim miejscu, rodziło się, żyło, umierało i było zastępowane bez
naruszania porządku wszechrzeczy. Czule pogładziłam grube korzenie, wśród
których siedziałam niczym w fotelu. Zaczęłam poważnie zastanawiać się, jak resztę
życia spędzić w dżungli.
Pod koniec wyprawy nad Carcupi (znaleźliśmy kilka diamentów), kiedy
wróciliśmy do małej osady Los Caribes w celu zaopatrzenia się w prowiant,
zobaczyłam nagle w lusterku, że trochę utyłam, po raz pierwszy w życiu wyglądając
jak osoba szczupła, a nie koścista. Czułam się silniejsza, bardziej pewna siebie,
zniknęły dawne lęki. W ukochanej dżungli rozwijałam się. Miałam przed sobą
jeszcze sześć miesięcy, potem zacznę się martwić - myślałam - z czego żyć po
zakończeniu wyprawy - teraz nie muszę stawiać czoła praktycznym problemom.
Po upływie pół roku byłam jednak zmuszona do wyjazdu. Malaria podkopała mój
zdrowy, kwitnący dotąd organizm, a moje samopoczucie zostało nadwątlone przez
głód mięsa i zielonych jarzyn. Przehandlowałam jeden z naszych ciężko zdobytych
diamentów za szklankę soku pomarańczowego. Wychudzona byłam bardziej niż
kiedykolwiek.
Przez siedem i pół miesiąca poznałam jednak dokładniej absolutną harmonię
dżungli. Poznałam Indian Tauripanów, nie tylko tych dwóch, których
zatrudnialiśmy, ale całe klany i rodziny. Poznałam ich w życiu domowym, w ich
chatach, podczas gromadnych wypraw, na polowaniu, prowadzących życie gatunku
zamieszkującego naturalne środowisko, bez znaczących zewnętrznych wpływów,
jeśli nie liczyć maczet i stalowych siekier, które zastąpiły kamienne toporki. Indianie
ci byli najszczęśliwszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek spotkałam, ale wtedy jeszcze
umykało to mojej uwadze. Bardzo różnili się od nas, byli niżsi, słabiej umięśnieni,
lecz potrafili nosić cięższe ładunki na większe odległości od najsilniejszych z nas.
Umiałam się tylko dziwić. Myśleli całkiem innymi kategoriami (ktoś z nas pytał na
przykład: „Czy żeby dostać się do Padacapah, mamy płynąć w górę rzeki, czy też
pójść lądem?", a Indianin odpowiadał: "Tak"). Dzieci zachowywały się tak samo
grzecznie, jak dorośli, nigdy się nie biły, nigdy ich nie karano, z radością i
natychmiast okazywały posłuszeństwo. Nie miały do nich zastosowania zarzuty w
rodzaju: „chłopcy zawsze pozostaną chłopcami". Wszak nie zadałam sobie pytania,
dlaczego tak jest. Wyzbyłam się jednak wątpliwości, że dżungla jest w absolutnym
porządku i że tutaj należy szukać tego, czego zawsze szukałam, lecz pełna,
harmonia i żywotność jej ekosystemu, roślin, zwierząt, ludzi i w ogóle wszystkiego,
nie była - jak sobie z początku wyobrażałam - odpowiedzią ani osobistym
rozwiązaniem dla mnie.
Prawda istniała w zaciemnieniu. Trochę się wstydziłam, że coraz bardziej tęsknię
za szpinakiem, sokiem pomarańczowym, wypoczynkiem. Przepełniała mnie dzika,
romantyczna miłość, a jednocześnie czułam respekt przed budzącym grozę,
wielkim, mało opiekuńczym lasem. Przygotowując się do wyjazdu, myślałam już
jednak, jak tutaj wrócić. W rzeczywistości nie znalazłam jeszcze właściwego
porządku rzeczy dla samej siebie. Widziałam go z zewnątrz, udało mi się go
rozpoznać bardzo dotąd powierzchownie. Ciągle nie dostrzegałam spraw
oczywistych: przecież Indianie, tacy ludzie jak ja, również uczestniczący w
harmonijnym porządku dżungli, stanowili wspólny mianownik, ogniwo łączące
otaczający mnie ład z moją potrzebą tej harmonii.
Mój umysł, otumaniony do tej pory przez cywilizację, zaczęły rozświetlać małe
przebłyski myśli, dotyczące między innymi stosunku do pracy. Przehandlo- waliśmy
nasze trochę za małe czółno na o wiele za dużą łódź-dłubankę. W łodzi tej, zrobionej
z jednego pnia drzewa, podróżowało razem z nami siedemnastu Indian. Choć bagaż
ich dopakowano do naszego i wszyscy byliśmy na pokładzie w komplecie, ogromna
łódź wyglądała jak pusta. Dość przygnębiającą czynnością, kiedy musieliśmy
ominąć wodospad, było przeciąganie jej przez pół mili po kamieniach. Pomagało
nam już tylko czterech czy pięciu ludzi. Na drodze, którą transportowaliśmy łódź,
należało poukładać w poprzek kłody drzew i pod niemiłosiernie palącym słońcem
przetaczać po nich - cal po calu - naszą krypę. Kiedy ciut zachybotała, wpadaliśmy
między głazy, zdzierając sobie skórę z goleni, łokci i wszelkich innych części ciała. Ja
i obaj Włosi przeciągaliśmy przedtem w ten sam sposób małe czółno. Wiedząc z
góry, co nas czeka, baliśmy się na zapas wysiłku i bólu. Kiedy przybyliśmy w okolice
wodospadu Arepuchi, mieliśmy wizję czekających nas] męczarni i z ponurymi
minami, nienawidząc każdego momentu tej czynności, zaczęliśmy tę przeklętą łódź
przetaczać poprzez skały.
Cholerna piroga była tak ciężka, że kiedy straciła równowagę, co zdarzało się
kilka razy, przygważdżała niejednego z nas do rozpalonych skał, dopóki pozostali
nie ruszyli jej z miejsca. Mieliśmy za sobą zaledwie jedną czwartą drogi, a już
wszystkie łokcie krwawiły. Wybłagałam dla siebie minutę przerwy i wskoczyłam na
wysoką skałę, żeby całą scenę sfotografować. Patrząc z tego dogodnego punktu,
wyłączywszy się na moment z pracy, dostrzegłam coś szczególnie interesującego.
Oto miałam przed sobą grupę mężczyzn wykonujących wspólnie to samo zadanie.
Dwaj z nich, Włosi, byli spięci, ponurzy, wszystko wyprowadzało ich z równowagi,
bez przerwy przeklinali w charakterystyczny dla Toskańczyków sposób. Pozostali,
Indianie, świetnie się bawili. Śmieszyła ich nieporęczność łodzi, zmagania z nią
traktowali jako rozrywkę, żartowali ze swych zadrapań, a już specjalnie ubawiło ich,
kiedy łódź przechyliła się do przodu i przywaliła swym ciężarem jednego z nich, a
potem następnego. Unieruchomiony Indianin przyparty gołymi plecami do
rozżarzonego granitu, kiedy mógł znowu złapać oddech, śmiał się najgłośniej i
cieszył się, że mu ulżyło.
Wszyscy wykonywali tę samą pracę, wszyscy doświadczali napięcia i bólu.
Jedyna różnica polegała na tym, że my zostaliśmy! przez naszą kulturę
ukształtowani tak, żeby tego rodzaju okoliczności klasyfikować bez wątpienia
bardzo nisko na skali dobrego samopoczucia. I raczej nie uświadamialiśmy sobie, że
może w tej kwestii istnieć jakikolwiek inny wariant.
Indianie, tak samo nieświadomi faktu, że mogliby uczynić jakiś wybór, byli w
bardzo pogodnym nastroju, bawili się w atmosferze koleżeństwa i, oczywiście, nie
mieli wpojonego lęku, który zatruwałby im minione dni. Każde posunięcie łodzi do
przodu było dla nich małym zwycięstwem. Skończywszy fotografować i
przyłączywszy się z powrotem do grupy, postanowiłam zapomnieć o opcji
narzuconej przez cywilizację i całkiem autentyczne bawiłam się przez resztę
transportu. Nawet otarcia i sińce, jakie przypadły mi w udziale, potrafiłam
zredukować do właściwych proporcji. Były to przecież drobne rany, które wkrótce
zagoją się, niewarte nieprzyjemnej emocjonalnej reakcji, takiej jak gniew, litowanie
się nad sobą czy złość. Nie warto też było martwić się z góry, ile ich jeszcze
przybędzie, zanim zakończymy przeciąganie łodzi. Przeciwnie - okazało się, że
potrafię docenić własne, tak wspaniale skonstruowane ciało, które samo się
naprawia, nie potrzebując moich wskazówek ani decyzji.
Wkrótce jednak moje poczucie wyzwolenia ustąpiło przed tyranią wpojonego
zwyczaju, pod ciężarem uwarunkowań narzuconych przez kulturę, które mógłby
wyeliminować tylko długotrwały, świadomy wysiłek. Ja zaś odpowiedniego wysiłku
nie uczyniłam i wróciłam z wyprawy, nie odniósłszy korzyści z objawienia, jakiego
doznałam.
Inne spostrzeżenie dotyczące ludzkiej natury i pracy przyszło później.
W chacie, wychodzącej na wspaniałą białą plażę, nad laguną utworzoną przez
skały wycięte w kształcie półksiężyca, daleko za Caroni i wodospadami Are- puchi,
żyły sobie dwie indiańskie rodziny. Głową jednej z nich był Pepe, drugiej - Cezar.
Historię tę opowiedział mi Pepe.
Cezar został w bardzo wczesnej młodości „przysposobiony" przez Wenezu-
elczyków i zamieszkał w pewnym miasteczku waz z nimi. Posłali go do szkoły,
nauczył się czytać i pisać, wychowany został jak Wenezuelczyk. Już jako dorosły,
przyjechał w okolice górnego biegu Caroni, żeby - wzorem wielu innych mężczyzn z
gujańskich miast - spróbować szczęścia przy poszukiwaniu diamentów. Kiedy
pracował w Taz z grupą Wenezuelczyków, został rozpoznany przez Mundo, wodza
Tauripanów w Gua.
- Czy to nie ciebie zabrali, żebyś mieszkał u Jose Grandę? - zapytał Mundo.
- Jose Grandę mnie wychował - odparł zgodnie z prawdą Cezar.
- A więc wróciłeś do swoich. Jesteś jednym z Tauripanów - stwierdził Mun- do.
Cezar, przemyślawszy sprawę dogłębnie, doszedł w końcu do wniosku, że lepiej
będzie mu się powodziło jako Indianinowi i przybył do Arepuchi, gdzie mieszkał
Pepe.
Przez pięć lat Cezar żył razem z rodziną Pepe, ożenił się ze śliczną Tauri- panką,
urodziła mu się córeczka. Ponieważ pracować nie lubił, żywił się z rodziną plonami z
plantacji Pepe. Bardzo był zadowolony, że Pepe nie oczekuje od niego
wykarczowania poletka albo przynajmniej pomocy w trakcie pracy na jego polu.
Pepe pracować lubił, zaś Cezar nie, sytuacja więc wszystkim odpowiadała.
Żona Cezara chętnie uczestniczyła waz z innymi kobietami i dziewczętami w
pracy przy zbiorze manioku i przygotowywaniu jedzenia. Cezar natomiast uznawał
tylko polowanie na tapiry i inną zwierzynę. Po kilku latach zrodziło się w nim
zamiłowanie do rybołówstwa, złowione przezeń ryby wzbogacały więc zdobycze
Pepe i jego obu synów, którzy zawsze lubili łowić i zaopatrywali rodzinę Cezara
równie hojnie, jak swą własną.
Tuż przed naszym przybyciem Cezar postanowił wykarczować własne poletko, a
Pepe pomagał mu przy wszystkich czynnościach, począwszy od wybrania
odpowiedniego miejsca do obalania i palenia drzew. Podobało mu się to tym
bardziej, że rozmawiał i żartował z przyjacielem. Przez cały czas wspólnie.
Po pięciu latach zdobywania pewności Cezar poczuł wreszcie, że nikt go do
niczego nie przymusza. Tak jak Pepe czy którykolwiek Indianin, mógł się swobodnie
cieszyć pracą.
„Wszyscy w Arepuchi byli zadowoleni - powiedział nam Pepe ponieważ Cezar
zaczął już być marudny i ciężki do zniesienia. Chciał mieć własne pole - śmiał się
Pepe - ale sam o tym nie wiedział. Bawił go fakt, że ktoś może nie wiedzieć, iż chce
pracować. Te dziwne tropy wskazujące, że w naszej cywilizacji żywimy
ugruntowane błędne przekonania na temat ludzkiej natury, nie doprowadziły mnie
jeszcze wtedy do żadnych uogólnień w tym względzie. Chociaż nie miałam
sprecyzowanej koncepcji, czego właściwie chcę się dowiedzieć, ani nawet jasnego
ważenia że podjęłam jakiekolwiek poszukiwania, uświadomiłam sobie
przynajmniej, iż trafiłam na ścieżkę, którą warto podążać dalej. To mi wystarczyło
mi to, żeby utrzymać się na niej przez kilka następnych lat.
Drugą wyprawą w okolice odległe o sześć tygodni marszu od najdalszego
pogranicza hiszpańskojęzycznej Wenezueli kierował inny Włoch, profesor, który
żywił niezłomne przekonanie, iż dziewczyny nie mają w dżungli nic do roboty.
Jednemu z moich dawnych partnerów udało się wymóc na nim niechętną akceptację
mojej osoby. Mogłam więc kontynuować swą drogę do świata epoki kamiennej,
świata plemion Yequana i Sanema, oddzielonych od reszty kraju przez niemożliwy
podobno do przebycia deszczowy las w górnym dorzeczu rzeki Caura nad
brazylijską granicą.
Silnie zarysowane indywidualności mężczyzn, kobiet i dzieci ujawniły się tutaj
jeszcze wyraźniej, ponieważ ludzie ci nie mieli potrzeby tworzenia - jak Tauri-
panowie - mechanizmu obronnego w postaci kamiennej twarzy prezentowanej
obcym. W tej odległej krainie nie potrafiłam zauważyć, że Indianie zawdzięczali
swój niezwykły charakter nieznajomości uczucia nieszczęścia tak powszechnego we
wszystkich znanych mi społeczeństwach. Musiało mi się zdawać, że gdzieś spoza
drzew reżyseruje to wszystko niewidzialny duch Cecila B. De Mille w klasycznym
stylu jednowymiarowych dzikich istot znanych z hollywoodzkich filmów. Reguły
ludzkiego zachowania nie miały tutaj zastosowania.
Spędziłam sam na sam z Indianami Yequana trzy tygodnie, w tym czasie moi
partnerzy byli przymusowo przetrzymani przez grupę pigmejów którzy traktowali
ich jak maskotki.
W ciągu tego krótkiego okresu wyzbyłam się więcej przekonań w których byłam
wychowana, niż podczas całej pierwszej ekspedycji. Zaczęłam też dostrzegać
wartość procesu oduczania się. Przez warstwy moich przesądów przebijały się
również nowel ważenia i informacje, każące mi inaczej spojrzeć na kwestię pracy.
W języku Indian Yequana szczególnie zwracał uwagę brak czasownika
„pracować”. Używali słowa tarabaho, w celu oznaczenia czynności zakładających
kontakt z nie-Indianami, którzy przeważnie (jeśli nie liczyć nas) byli im znani
wyłącznie ze słyszenia. To z lekka przekręcone hiszpańskie słowo trabajo określało
dość dokładnie to, co rozumieli pod nim konkwistadorzy i ich potomkowie. Uderzyło
mnie, że było to jedyne słowo pochodzenia hiszpańskiego, jakie od Indian
usłyszałam. W języku Yequana nie istniało znane nam pojęcie pracy. Mieli słowa
nazywające poszczególne czynności, ale brak było terminu ogólnego. Skoro nie
odróżniali pracy od innych sposobów spędzania czasu, to nic dziwnego, że
zachowywali się w tak irracjonalny (w moim ówczesnym pojęciu) sposób przy
noszeniu wody. Kilka razy dziennie kobiety wstawały ze swych miejsc przy ognisku,
brały dwie lub trzy małe tykwy, pokonując część drogi po stromym zboczu, które po
deszczu było niezwykle śliskie, napełniały je w strumieniu i wspinały się z powrotem
do położonej na górze wioski. Cała akcja trwała około dwudziestu minut. Wiele
kobiet oprócz tykw niosło jeszcze dzieci.
Kiedy po raz pierwszy schodziłam z nimi, zaszokowało mnie, że po coś tak
niezbędnego i potrzebnego, jak woda, szło się w tak niewygodny sposób. Trudno
było pojąć, dlaczego Indianki nie wybrały innej strony wioski, gdzie woda jest
łatwiej dostępna. Kiedy brzegiem strumienia pokonywałam ostatnią część drogi,
musiałam cała spięta uważać na każdy krok, żeby nie upaść. Indianie Yequana mają
oczywiście świetnie rozwinięty zmysł równowagi i, podobnie jak ich
północnoamerykańscy bracia, nie znają zawrotów głowy, ale żadna z kobiet - ze
mną włącznie - nigdy się nie przewróciła, a tylko ja jedna czułam się nieswojo,
musząc uważać, jak stąpam. Indianki także stawiały kroki uważnie, ale trudne
zadanie zachowania ostrożności nie psuło im humoru, plotkując i przekomarzając
się szły po płaskim terenie albo po „zboczu, przeważnie grupkami, po dwie, trzy lub
więcej, i jak zawsze dominował nastrój towarzyskiej zabawy.
Raz na dzień każda z kobiet zostawiała na brzegu swoje tykwy i ubranie (na które
składała się, mała, podobna do fartuszka opaska biodrowa oraz ozdoby noszone na
łokciu, kolanie, nadgarstku, ramieniu, szyi i w uszach), i razem ze swym dzieckiem
zażywała kąpieli. Chociaż kobiety i dzieci wchodziły do rzeki w sporej gromadzie,
atmosfera tej kąpieli przywodziła na myśl luksusy rzymskich łaźni. Każdy ruch
wyrażał zmysłową radość, dzieci zaś trzymano jak obiekty tak cenne, że ich
właścicielki poczuwały się do maskowania swej radości i dumy w udaną skromność
malującą się na ich twarzach. Z góry schodziły w taki sam, wspaniale
wystudiowany, niemal wytworny sposób, a ostatnie, ostrożne kroki, przed
zanurzeniem się w rzece, porównać można do stąpania Miss Świata idącej odebrać
koronę. Takie były wszystkie kobiety i dziewczęta z plemienia Yequana, choć każda
inaczej przejawiała swoje zadowolenie.
Po pewnym zastanowieniu się trudno mi było wyobrazić sobie „lepszy" sposób
zagospodarowania czasu poświęconego noszeniu wody, przynajmniej z punktu
widzenia dobrego samopoczucia. Jeśliby jednak zasadniczym kryterium miał być
postęp albo pozostające w jego służbie takie czynniki, jak prędkość, wydajność i
nowatorstwo, spacery te byłyby wprost idiotyczne. Znałam na tyle ich
pomysłowość, że gdybym poprosiła o wynalezienie sposobu, bym nie musiała do
strumienia chodzić, zmontowaliby rurociąg z bambusa albo zainstalowali krążek
linowy, w celu oszczędzenia mi kłopotów ze śliskim kawałkiem gruntu, albo
zbudowaliby dla mnie chatę koło wody. Sami nie mieli najmniejszej motywacji w
kierunku postępu, nie czuli bowiem z żadnej strony presji ani potrzeby zmiany
swoich form postępowania.
Fakt, że zrobienie użytku z odpowiedniej koordynacji ruchów uważałam za coś
narzuconego oraz - nie wiadomo właściwie dlaczego - irytowałam się z powodu
trwonienia czasu na zaspokojenie elementarnej potrzeby, należał do arbitralnego
porządku wartości, którego nie podzielała kultura Indian.
Inne olśnienie dotyczące pracy przyszło raczej w toku doświadczenia niż
obserwacji. Wódz wioski plemienia Yequana, Anchu, dawał mi na każdym kroku
praktyczne lekcje, mające mnie nakierować na zachowania przynoszące więcej
zadowolenia. Przehandlowałam właśnie ozdobę z paciorkowa za siedem trzcin
cukrowych i byłam w trakcie przyswajania lekcji, o czym wspomnę później, na
temat techniki handlowania wśród ludzi, którzy zachowanie dobrych stosunków
stawiają wyżej niż zysk. Anchu waz z Indianinem z plemienia Sanema, który
najwyraźniej służył mu jako asysta, oraz ja mieliśmy pokonać drogę przez dwa
wzgórza, żeby dotrzeć do wioski znajdującej się na szczycie trzeciego. Siedem
wielkich łodyg trzciny leżało na ziemi, gdzie zostawiła je żona Anchu. On kazał
zuchowi z plemienia Sanema podnieść trzy, sam też zarzucił trzy na ramię, a jedną
zostawił nietkniętą. Myślałam, że mężczyźni zabiorą wszystko, więc kiedy
Anchu wskazał na ostatnią łodygę i powiedział: „Amaadeh" - „Ty", zirytowałam się,
że będę zmuszona do jej dźwigania po stromej ścieżce. Wszak było ze mną dwóch
silnych mężczyzn. W porę jednak przypomniałam sobie, że zawsze prędzej czy
później okazywało się, że Anchu najlepiej wie, co robić.
Wzięłam trzcinę na ramię, tymczasem wódz poczekał i puścił mnie przodem. Tak
zaczęłam wspinaczkę na pierwsze wzgórze. Obawa przed długą drogą powrotną,
narastająca w trakcie schodzenia z góry, pogłębiona podczas obiadu w chacie Anchu
oraz czasu spędzonego na plantacji, wzmogła się tym bardziej, kiedy dowiedziałam
się, że mam do niesienia ciężką łodygę trzciny. Pierwsze kroki były koszmarne,
myślałam o wysiłku, jaki bywał moim udziałem podczas przedzierania się przez
dżunglę, zwłaszcza kiedy droga prowadziła pod górę. Na domiar tego, niosąc tę
niewygodną dla mnie trzcinę, nie miałam wolnych rąk.
Wkrótce jednak całe to dodatkowa obciążenie gdzieś się ulotniło. Anchu
najmniejszym znakiem nie dawał poznać, że powinnam iść szybciej, że zachowanie
wygodnego tempa będzie ujmą
dla mojego, prestiżu, że podlegam jakiejkolwiek ocenie lub że droga powrotna
jest w jakikolwiek sposób mniej atrakcyjna niż droga pokonywana za pierwszym
razem.
Podczas podobnych doświadczeń z udziałem białych mężczyzn pośpiech stanowił
zawsze nieodłączny czynnik, czułam też niepokój wynikający z chęci dotrzymania
im kroku i zachowania honoru płci pięknej, towarzyszyło zaś temu niepodważalne
założenie, że to wszystko musi być nieprzyjemne, wszak trzeba się wykazać
odpornością fizyczną i zdecydowaniem. Tym razem odmienne zachowanie Anchu i
młodego Sanemy wykluczało wspomniane elementy, dzięki czemu po prostu szłam
przez dżunglę z trzciną na ramieniu. Nie czułam, że muszę z kimś rywalizować, a
wysiłek przemienił się z czegoś narzuconego mojemu ciału, w dający zadowolenie
dowód jego mocy. Nie musiałam wreszcie zaciskaniem zębów manifestować
męczeńskiej siły woli.
Potem, obok swobody, doznałam jeszcze innej przyjemności: uświadomiłam
sobie, że to, co niosę, jest nie tylko łodygą trzciny, lecz częścią ładunku
rozdzielonego między troje towarzyszy. Kiedyś nasłuchałam się wiele o „duchu
zespołu", lecz w szkole i na letnich obozach był to tylko pozór bez jakiegokolwiek
znaczenia. Ciągle ryzykowało się własną pozycję. Czułam się zagrożona,
obserwowana, osądzana. Zwykły sens wykonywania zadania w partnerskiej
współpracy z drugim człowiekiem zagubił się w labiryntach rywalizacji; elementarne
poczucie przyjemności czerpane z łączenia swego wysiłku z wysiłkiem innych nie
miało szansy objawienia.
Zaskoczyło mnie, że idę tak szybko i z taką łatwością. Gdybym, jak to się
przeważnie zdarzało, ociekając potem, dawała z siebie wszystko, nie poruszałabym
się wcale szybciej. Odkryłam wtedy sekret Indian, którzy, choć na ogół słabo
umięśnieni, zostawiali w tyle naszych dobrze dożywionych siłaczy. Oszczędzali siły,
przeznaczając je wyłącznie do wykonania pracy, nie trwoniąc jej na towarzyszące
napięcia.
Przypomniało mi się, jak podczas pierwszej wyprawy zdumiał mnie widok
Tauripanów, którzy obładowani ciężarami wagi 75 funtów przechodzili ostrożnie
przez „most", a właściwie przez wąską kładkę przerzuconą nad strumieniem. Na
samym jej środku któremuś zachciało się zażartować, przystanął wtedy, odwrócił
się, opowiedział kawał kolegom, którzy tłoczyli się tuż za nim, i poszedł dalej.
Pozostali zanosili się swym szczególnie melodyjnym śmiechem. Nie przyszło mi
wcześniej na myśl, że nie męczą się oni, tak jak my w podobnej sytuacji. Ten wesoły
nastrój robił więc dziwne, wręcz lunatyczne ważenie. Przypominało to zresztą ich
zwyczaj opowiadania kawałów w środku nocy, kiedy wszyscy spali. Chociaż
niektórzy głośno chrapali, budzili się na komendę, śmiali się, a za chwilę zasypiali
znowu, dalej pochrapując. Nie odnosili ważenia, że budzenie się jest czymś bardziej
nieprzyjemnym od spania, budzili się więc w pełnej gotowości, tak jak wtedy, gdy
wspólnie usłyszeli przez sen grasujące w oddali stado dzikich świń, chociaż ja, nie
śpiąc i nasłuchując odgłosów otaczającej nas dżungli, niczego nie słyszałam. Jak
większość podróżników, obserwowałam niezwykłe zachowanie Indian, nie pojmując
go, i nigdy nie próbowałam przerzucić mostu nad przepaścią, jaka dzieliła ich i nasze
sposoby ekspresji ludzkiej natury.
Podczas drugiej wyprawy rozsmakowałam się jednak w nowych ideach. Pojawiły
się one w rezultacie podważania utartych prawd, takich jak „postęp jest dobry",
„człowiek musi mieć prawa, według których żyje", „dziecko należy do rodziców",
„odpoczynek jest przyjemniejszy od pracy".
Podczas Trzeciej i Czwartej Wyprawy, odbytych już pod moim kierownictwem, z
których pierwsza trwała cztery, a druga dziewięć miesięcy, wróciłam w te same
okolice, a rozpoczęty wcześniej proces trwał nadal. W moich dziennikach można
odczytać, że oduczanie stawało się moją drugą naturą, lecz pozostały ciągłe
ogólniejsze, niepodważalne założenia, na jakich moja kultura opierała swą wizję
człowieczej kondycji, takie np., że nieszczęście jest równie prawowitą częścią
ludzkiego doświadczenia co szczęście, że jest nieodzowne, aby móc szczęście
docenić, lub że korzystniej jest być młodym niż starym - wiele jeszcze czasu zajęło
mi wyzwalanie się od nich i ich zrewidowanie.
Pod koniec czwartej wyprawy wróciłam do Nowego Jorku głową pełną ważeń i tak
obdarta z pierwotnych założeń, iż w rezultacie czułam się, jakbym po długim
kołowaniu wróciła do punktu wyjścia. Moje obserwacje zachowywałam, dla siebie,
jak oddzielne fragmenty układanki. Nie miałam odwagi złożyć z nich czegokolwiek.
Nauczyłam się wszakże już teraz poddawać drobiazgowej analizie wszystko, co
wyglądało podejrzanie.
I dopiero, kiedy poproszono mnie, żebym napisała artykuł będący rozwinięciem
mojego twierdzenia przytoczonego przez „New York Times" („Wstydziłabym się
przyznać przed Indianami, że tam, skąd pochodzę, kobiety czują się niezdolne do
wychowywania dzieci, jeśli nie przeczytają instrukcji z książki napisanej przez
obcego mężczyznę"), zaczęłam odwracać proces fragmentowania i powoli
dostrzegać ład, organizujący nie tylko moje obserwacje z Południowej Ameryki, lecz
także oderwane elementy, na jakie rozbiłam swe doświadczenie cywilizowanego
życia.
W tym przełomowym momencie nie miałam jeszcze sformułowanej teorii, ale
rozglądając się wokół szeroko otwartymi oczami, po raz pierwszy dostrzegłam
pewne zakłócenia u ludzi, którzy mnie otaczali, i zaczęłam wreszcie pojmować, jakie
czynniki je powodują. Po jakimś roku poznałam także uwarunkowane przez
ewolucję źródła ludzkich oczekiwań i nastawień, dzięki czemu olśniło mnie, dlaczego
moi przyjaciele z dżungli cieszą się tak wspaniałym samopoczuciem, w odróżnieniu
od ludzi cywilizowanych .
Zanim wyłożyłam te koncepcje w książce, uznałam, że najlepiej będzie odbyć
piątą wyprawę, z której dopiero co wróciłam. Chciałam znów przyjrzeć się plemieniu
Yequana, tym razem przez pryzmat moich świeżo uformowanych poglądów, i
przekonać się, na ile moje obserwacje, zebrane retrospektywnie w materiał
dowodowy, mogłyby zostać z pożytkiem rozbudowane w postaci przemyślanego
opracowania.
Przy lądowisku, które wykarczowaliśmy podczas drugiej ekspedycji i z którego
korzystaliśmy podczas trzeciej i czwartej, powstał dom misyjny i stacja
meteorologiczna, obecnie opuszczone. Chociaż niektórzy z Indian Yequana
zaopatrzyli się w koszule i spodnie, pozostawali niewzruszenie niezmienni, a
sąsiadujący z nimi Sanema, choć zdziesiątkowani przez choroby, tak samo trwali
przy swoim dawnym i sprawdzonym sposobie życia.
Oba plemiona chciały pracować oraz wymieniać produkty na rzeczy pochodzące
z zewnątrz. Nie miały wszakże zamiaru przehandlować swego światopoglądu,
tradycji czy trybu życia. Kilka strzelb i latarek wytworzyło u ich posiadaczy skromne
zapotrzebowanie na proch, naboje, spłonki i baterie, jednak nie do tego stopnia,
żeby ich skłonić do podejmowania pracy, która nie sprawiała im przyjemności, oraz
do kontynuowania zajęcia wywołującego nudę.
Uzupełniliśmy w drodze wywiadów pewne szczegóły, które umknęły dorywczym
obserwacjom, jak na przykład to, czy rodzice odbywają stosunki płciowe w
obecności dzieci; uzupełniliśmy także wiadomości dotyczące indiańskiej kosmo-
gonii, mitologii, praktyk magicznych itp., mających związek z rodzajem kultury
doskonale pasującym do natury Indian.
Dzięki Piątej Wyprawie upewniłam się przede wszystkim, że moja interpretacja
ich zachowania, oparta na zapamiętanych obserwacjach, miała podstawę w
rzeczywistości. Niepojęte do tej pory działania Indian z obu plemion okazały się w
świetle koncepcji kontinuum nie tylko zrozumiałe, lecz także możliwe do
przewidzenia.
Poszukując wyjątków, które mogłyby podważyć moje rozumowanie,
przekonałam się, że konsekwentnie potwierdzały one regułę, jak w przypadku
dziecka, które ssało kciuk, usztywniało się i krzyczało na wzór cywilizowanego
dziecka. Okazało się wówczas, że nie było w tym żadnej tajemnicy, ponieważ
wkrótce po urodzeniu zostało zabrane przez misjonarza i przez osiem miesięcy
przebywało w szpitalu w Caracas; dopiero po wyleczeniu wróciło do swej rodziny.
Dr Robert Coles, psychiatra dziecięcy i pisarz, do którego pewna amerykańska
fundacja zwróciła się, żeby ocenił moje pomysły, powiedział mi, że zaproszono go
jako „eksperta w danej dziedzinie", ale sama dziedzina jeszcze - niestety - nie
istnieje, więc ani on, ani ktokolwiek inny nie może zostać uznany za autorytet w tym
względzie. Koncepcja kontinuum musi przeto zostać oceniona według własnych
standardów, ponieważ dotyczy tych już niemal pogrzebanych zmysłów i zdolności
każdego człowieka, które ujawnia, żeby móc je opisać i zrekonstruować.
ROZDZIAŁ DRUGI
POJĘCIE KONTINUUM
Przez dwa miliony lat istota ludzka, choć należąca do tego samego gatunku
zwierząt, co my, była całkiem udanym przedsięwzięciem. Z małpy rozwinęła się w
człowieka, zbieracza i myśliwego, prowadzącego odpowiedni dla siebie tryb życia i
gdyby go kontynuowała, doczekałaby kolejnych milionowych rocznic swego
pojawienia się. W obecnej sytuacji, jak twierdzi zgodnie większość ekologów,
szanse przetrwania następnego stulecia maleją z każdym dniem człowieczej
działalności.
W ciągu tych paru tysięcy lat człowiek zboczył z drogi, do której przystosowała
go ewolucja, nie tylko sprowadził spustoszenie i załamał naturalny porządek na
planecie, lecz zdołał także skompromitować wysoko rozwinięty rozsądek, kierujący
przedtem jego zachowaniem przez długie epoki. W znacznej mierze rozsądek ten
został zniszczony dopiero niedawno, kiedy ostatnie oznaki kompetencji naszych
instynktów zostały wykorzenione i wystawione na bezlitosny osąd nauki. Częściej
niż kiedykolwiek wrodzone nam poczucie tego, co jest dla nas najlepsze, bywa
poddawane w wątpliwość, podczas gdy o tym, co mamy robić, rozstrzyga intelekt,
który nigdy wszak nie wie o naszych prawdziwych potrzebach.
Decydowanie o tym, jak należy postępować z dzieckiem, nie jest domeną
rozumu. Dawno temu, nim zaczęliśmy w ogóle przypominać Homo sapiens,
posiadaliśmy wspaniale rozwinięte instynkty wyspecjalizowane w opiece nad
dzieckiem. Zawiązany został jednak spisek. Udało się nam dokładnie zniweczyć tę
pradawną wiedzę. Teraz zatrudniamy na pełnym etacie naukowców, żeby pomogli
nam rozwiązać zagadkę należytego obchodzenia się z dziećmi oraz wzajemnego
traktowania. Nie jest tajemnicą, że eksperci owi nie potrafią bynajmniej „odkryć",
jak żyć w satysfakcjonujący sposób, a im gorsze są efekty ich pracy, tym
intensywniej próbują rozstrzygnąć te problemy wyłącznie przy pomocy rozumu,
odrzucając wszystko, czego nie. może on pojąć lub skontrolować.
Intelekt naigrawa się z nas; wrodzone nam poczucie tego, co jest dla nas dobre,
zostało do tego stopnia zachwiane, że prawie nie zdajemy sobie sprawy, czy w ogóle
działa, nie mogąc odróżnić impulsu naturalnego od wypaczonego.
Wierzę jednak, że wciąż jeszcze możemy zmienić ten proces gubienia i
kaleczenia siebie, że możemy znaleźć drogę odwrotu. Możemy przynajmniej
rozpoznać, gdzie znajdują się nasze najczulsze punkty i nie podejmować kolejnych
wysiłków sprowadzających nas z właściwej drogi na manowce. Świadoma część
umysłu, jak dobry „doradca techniczny" na wojnie, powinna się wycofać.
Tymczasem zapuszcza się coraz głębiej i głębiej na obce terytorium. Nasza zdolność
rozumowania ma oczywiście sporo innych obowiązków i wcale nie musi uzurpować
sobie prawa do zadań, jakie przez miliony lat byty domeną o wiele bardziej
doświadczonych i mądrzejszych obszarów umysłu zwanych instynktami. Gdyby i
one działały świadomie, oszalelibyśmy w jednej chwili z tej chociażby przyczyny, że
świadomy rozum może zajmować się tylko jedną rzeczą na raz. Wyłącznie
nieświadomość jest w stanie dokonywać jednocześnie i w sposobi prawidłowy
szeregu obserwacji, kalkulacji, syntez i czynności wykonawczych.
Słowo „prawidłowy" brzmi w tym kontekście podstępnie. Zakłada, że
jednomyślnie zgadzamy się co do tego, jakie powinny być rezultaty naszych
działań. W istocie każdy posiada odmienne, intelektualnie wypracowane koncepcje
tego, czego chce. Pod słowem „prawidłowy" rozumiem to, co odpowiada
pradawnemu kontinuum naszego gatunku, ponieważ uwzględnia skłonności ; i
oczekiwania, które rozwinęły się w nas w toku ewolucji. W tym sensie oczekiwanie
utrwalone jest w człowieku tak głęboko, jak sam wzór człowieka. Nasze płuca nie
tylko oczekują, lecz można stwierdzić, iż same są oczekiwaniem powietrza. Oczy są
przewidywaniem promieni światła o określonej długości fal, użytecznych w czasie
niezbędnym do ich ujrzenia. Uszy są oczekiwaniem drgań powodowanych przez,
czynniki, które mogłyby go najbardziej zainteresować, w tym przez głosy innych
ludzi. Jego własny głos jest oczekiwaniem uszu, które u innych funkcjonują
odpowiednio. Listę można ciągnąć w nieskończoność: wodoodporna skóra i włosy -
oczekiwanie deszczu; włosy w nosie - oczekiwanie kurzu; pigment - oczekiwanie
słońca; mechanizm pocenia się - przewidywanie ciepła; mechanizm gojenia -
przewidywanie urazów powierzchni ciała; jedna płeć - przewidywanie drugiej;
refleks - przewidywanie niezbędnie szybkiej reakcji w nadzwyczajnych
przypadkach.
W jaki sposób siły, które stworzyły człowieka, mogły z góry wiedzieć, czego
będzie potrzebował? Tajemnica kryje się w doświadczeniu. Łańcuch doświadczeń
przygotowujących istotę ludzką do życia na Ziemi zaczyna się od przygód pierwszej
jednokomórkowej cząstki żywej materii. Wszystko, czego doświadczyła -
temperatura, składniki otoczenia, dostępne pożywienie podtrzymujące ją przy
życiu, zmiany pogody, zderzenia z innymi przedmiotami lub osobnikami tego
samego gatunku - zostało przekazane następcom. Na podstawie tych danych,
dostarczanych za pomocą środków wciąż jeszcze przez naukę nie do końca
poznanych, następowały bardzo powolne zmiany, które po trudnym do wyobrażenia
upływie czasu owocowały rozmaitością form, a te potrafiły przetrwać i rozmnażać
się, przystosowane na różne sposoby do otoczenia.
Jak to zwykle bywa, gdy jakiś system różnicuje się i komplikuje, adoptując się
bardziej precyzyjnie do szerszego spektrum odmiennych warunków, rezultatem
była większa stabilność. Życiu przestała zagrażać zagłada, której powodem
mogłaby być naturalna katastrofa. Gdyby nawet jedna z form życia została starta z
powierzchni ziemi, pozostawało mnóstwo innych, które przetrwałyby i nadal
komplikowały się, adoptowały i stabilizowały. Można z całym spokojem założyć, że
kilka „pierwszych" form życia musiało zginąć, zanim jedna z nich przetrwała, być
może miliony lat po ostatniej, i w porę zróżnicowała się, żeby uniknąć zdmuchnięcia
przez jakiś żywioł.
Równocześnie na każdą z tych form i na każdą jej część oddziaływała zasada
stabilizująca, która czerpała dane z dziedzictwa nabytego w doświadczeniu, z
różnorodnych kontaktów, i wyposażyła potomstwo w coraz bardziej złożone
sposoby wciąż skuteczniejszego radzenia sobie z tymi doświadczeniami. Wzorzec
każdego jednostkowego osobnika jest więc odbiciem przewidywanych dlań
doświadczeń. Doświadczenie, jakiemu będzie on w stanie podołać, określają
okoliczności, do których przystosowali się jego przodkowie. Jeśli ewoluujące
stworzenia zostały ukształtowane w warunkach klimatycznych, gdzie temperatura
nie przekraczała nigdy na dłużej niż kilka godzin 50 stopni Celsjusza (120 stopni
Fahrenheita) ani nie spadała poniżej 45 stopni Celsjusza (45 Fahrenheita), forma
końcowa może wytrzymać tyle samo, co jej przodkowie. Nie potrafiłaby zachować
dobrego samopoczucia, gdyby przez zbyt długi okres wystawiono ją na działanie
skrajnych temperatur. Nadzwyczajne rezerwy wyczerpałyby się i gdyby w porę nie
przyszedł ratunek, nastąpiłaby śmierć jednostki lub gatunku. Jeśli ktoś chce
poznać, co jest odpowiednie dla danego gatunku, musi się dowiedzieć, jakie są
właściwe dlań wrodzone oczekiwania.
Jaka jest nasza wiedza na temat owych wrodzonych oczekiwań? Mamy dość
dokładne pojęcie, co człowiek otrzymuje; często mówi się, czego chce albo powinien
chcieć zgodnie z obowiązującym aktualnie systemem wartości. Okryte najgłębszym
mrokiem tajemnicy pozostają jednak, jak na ironię, ukryte oczekiwania, do których
przygotowała go ewolucyjna historia, będąca ich ostatnim wyrazem na długiej linii
dziedzictwa. Intelekt przejął kierowanie tym, co jest najlepsze i obstaje przy
suwerenności swoich mód i domysłów. W rezultacie ustalone niegdyś ludzkie
potrzeby dotyczące odpowiedniego traktowania oraz otoczenia są obecnie tak
zakłócone, że nierzadko uważa się on za szczęśliwego, jeśli nie jest w danej chwili
bezdomny i nie odczuwa bólu. Ale nawet kiedy mówi „wszystko w porządku", ma
poczucie zagubienia, tęskni za czymś, czego nie potrafi nazwać, czuje, że jest
wytrącony z równowagi, przeżywa brak nienazwanego. Jeśli go o to zapytać wprost,
rzadko kiedy zaprzeczy.
Chcąc więc poznać dokładnie owe potrzeby wynikające z ewolucji, nie ma sensu
patrzeć na cywilizowany przykład z ostatniej chwili.
Przyglądanie się innym gatunkom może być użyteczne, lecz także mylące.
Porównania ze zwierzętami są uzasadnione, jeśli porównywalny jest stopień
rozwoju. Dotyczy to starszych, głębszych i bardziej elementarnych potrzeb. Ich
istnienie wyprzedziło wyłonienie się naszej antropoidalnej formy, na przykład
zapotrzebowania na powietrze, które datuje się na setki milionów lat i jest wspólne
dla wielu naszych zwierzęcych współbraci. Z pewnością jednak bardziej użyteczne
jest badanie ludzi, którzy nie odeszli od kontinuum odpowiedniego zachowania i
otoczenia. Nawet jeśli potrafimy zidentyfikować niektóre z naszych oczekiwań mniej
oczywistych niż zapotrzebowanie na powietrze, zawsze pozostanie nam ogromna
ilość oczekiwań bardziej wysublimowanych. Należałoby je zdefiniować, zanim
uciekniemy się do pomocy komputera, żeby połapać fragmenciki naszej
instynktownej wiedzy na ich temat. Jest więc sprawą zasadniczą nieustanne
poszukiwanie okazji, które zrekonstruowałyby wrodzoną nam zdolność do
wybierania tego, co jest dla nas odpowiednie. Niezdarny intelekt, przy pomocy
którego musimy obecnie podejmować próby w tym kierunku, mógłby się wtedy
zająć zadaniami, do jakich lepiej się nadaje.
Oczekiwania, z którymi stawiamy czoła życiu, są w sposób niemożliwy do
rozwikłania splątane ze skłonnościami np. do ssania, do unikania urazów
fizycznych, raczkowania, pełzania, naśladowania. Wrodzone nam skłonności
zaczynają działać dopiero wtedy, kiedy zapewnione zostaną elementarne warunki
otoczenia i sposób traktowania nas. Odbywa się to w formie przygotowanej przez
doświadczenie naszych przodków. Jeśli nie następuje spełnienie naszych
oczekiwań, skłonności korekcyjne lub kompensacyjne podejmują wysiłek w celu
przywrócenia stabilności.
Kontinuum gatunku ludzkiego może być również zdefiniowane jako ciąg
doświadczeń odpowiadających naszym potrzebom i skłonnościom, doświadczenia
te zaś mają miejsce w świecie, który odpowiada temu, w jakim owe potrzeby i
skłonności zostały ukształtowane. Częścią składową tego świata jest właściwe
zachowanie innych ludzi i traktowanie z ich strony.
Kontinuum, jednostki jest całością, stanowi przy tym część kontinuum jego
rodziny, które jest z kolei częścią kontinuum klanu, społeczności i gatunku, tak jak
kontinuum gatunku ludzkiego stanowi część kontinuum całego procesu życia. Każde
kontinuum posiada właściwe mu oczekiwania i skłonności, wywodzące się z długiej
linii kształtujących je precedensów. Nawet kontinuum obejmujące wszystkie formy
życia oczekuje na podstawie swego doświadczenia, że w nieograniczonym
krajobrazie zaistnieją odpowiednie warunki.
W żadnej z tych form tendencja ewolucyjna nie ma charakteru przypadkowego,
lecz odpowiada interesom danej formy. Zmierza ku stabilności, co oznacza coraz
większe zróżnicowanie, złożoność, a co za tym idzie - zdolność przystosowania się.
Nie jest to wcale równoznaczne z tym, co nazywamy „postępem". Opór wobec
zmiany, nie będący bynajmniej w konflikcie z tendencją ewolucyjną, jest
nieodzowną siłą, która utrzymuje w stabilności każdy system.
Możemy się tylko domyślać, co zakłóciło kilka tysięcy lat temu wrodzony nam
opór wobec zmian. Ważne jest, żebyśmy zrozumieli znaczenie ewolucji
przeciwstawionej nieewolucyjnej zmianie. Mają one diametralnie przeciwstawne
cele: to, co ewolucja stwarza w drodze zróżnicowania i co jest coraz dokładniej
przystosowane do naszych wymagań, zmiana niszczy, wprowadzając sposób
zachowania lub okoliczności, które nie biorą pod uwagę całego szeregu czynników
służących naszym najlepszym interesom. Wszystko, czego zmiana może dokonać,
to zastąpienie fragmentu dobrze zintegrowanego zachowania takim, które
zintegrowane nie jest. Zastępuje coś złożonego i zaadoptowanego czymś prostszym
i mniej zaadoptowanym. W rezultacie wprowadza napięcie w równowadze
wszystkich wzajemnie splecionych czynników wewnątrz systemu i poza nim.
Ewolucja daje więc stabilność, zmiana powoduje podatność na urazy.
Zasady te odnoszą się również do organizacji społecznych. Rozwinięta kultura,
tryb życia grupy odpowiadający jej społecznym oczekiwaniom może być jedną z
nieskończenie różnorodnych struktur. Powierzchowne cechy tych struktur są
najbardziej podatne na zmiany, w przeciwieństwie do ich podstawowych zasad, w
niektórych zaś fundamentalnych aspektach muszą być identyczne. Mogą stawiać
opór zmianie, rozwijają się przez długi okres, jak każdy stabilny system w
przyrodzie. W związku z tym, w im mniejszym stopniu intelekt ingeruje w działanie
instynktu przy kształtowaniu wzorców zachowania, tym mniej sztywna będzie
struktura w swych powierzchownych przejawach (takich jak szczegół zachowania,
rytuał, wymogi konformizmu) i tym mniej elastyczna w swym jądrze (w takich
kwestiach, jak stosunek człowieka do samego siebie, do praw innych, wrażliwość na
instynktowne sygnały służące przetrwaniu, zdrowiu, przyjemności, równowadze
typów działania, impulsom zachowania gatunku, ekonomicznemu zużyciu roślin i
zwierząt w środowisku i tak dalej). Jednym słowem, w im większym stopniu kultura
opiera się na intelekcie, tym więcej ograniczeń krępujących jednostkę jest
niezbędnych, żeby tę kulturę utrzymać.
Nie ma zasadniczej różnicy między czysto instynktownym, zachowaniem z
właściwymi mu oczekiwaniami i skłonnościami, a naszym równie instynktownym
zapotrzebowaniem na odpowiednią dla nas kulturę. W ramach tej kultury możemy
rozwijać swoje skłonności i spełniać pragnienia, poczynając od ściśle określonego
traktowania w okresie niemowlęctwa, a kończąc na bardziej elastycznym rodzaju
wychowania zarówno wobec okoliczności, jak i wobec zakresu wymogów, do
których jesteśmy gotowi i chętni dostosować się, a dostosowanie to jest możliwe.
Rola kultury w życiu człowieka jest równie usankcjonowana, jak rola języka.
Jedna i druga zaczyna się od oczekiwania i skłonności do odnalezienia jej treści w
otoczeniu. Społeczne zachowanie dziecka rozwija się wśród wpływów i przykładów
dawanych mu przez otaczającą je społeczność. Wrodzone popędy również skłaniają
je do czynów zgodnych ze spostrzeżeniami wyłapującymi oczekiwania najbliższych;
ci z kolei dają im poznać, czego się spodziewają, zgodnie z daną kulturą; Uczenie się
jest procesem spełniania oczekiwań związanych z określonymi rodzajami
informacji. Rodzaje te komplikują się coraz bardziej w określonym porządku,
podobnie jak wzorce mowy.
Zdolność dopasowania się do standardów naszych pragnień (podtrzymywana
przez poczucie kontinuum jednostki, wzmacniana przez przyjemność, utrzymywana
we właściwych granicach przez naturalne odpychanie, które nasila się waz ze
zbliżaniem do granic dostosowania) stanowi podstawę żywotnego systemu
kulturowego, wskazującego rzeczy właściwe i niewłaściwe. Szczególne cechy
takiego systemu mogą być niezmiernie zróżnicowane, dopóki mieszczą się w
granicach określonych przez podstawowe parametry. Nie trzeba wcale tych granic
przekraczać; jest w ich obrębie mnóstwo miejsca na różnice zarówno indywidualne,
jak i plemienne.
ROZDZIAŁ TRZECI
POCZĄTEK ŻYCIA
Znajdując się w macicy, mała ludzka istota ma jeszcze możliwość
kontynuowania prostej linii wiodącej poprzez rozwojowe stadia jej przodków,
począwszy od pojedynczej komórki, poprzez gady, aż do gotowego do urodzenia się
Homo sapiens. Nie doświadcza na ogół żadnych nowych rzeczy, do których nie
przygotowałoby jej doświadczenie przodków w prenatalnej fazie życia. Jest
odżywiana, ma zapewnione ciepło, odbiera takie same bodźce ruchowe, jak
embriony prehistorycznych łowców i zbieraczy. Słyszy też podobne dźwięki, jakie
one słyszały, chyba że matka mieszka pod trasą samolotów ponaddźwiękowych,
chodzi na głośne dyskoteki albo prowadzi ciężarówkę. Słyszy bicie serca matki,
głosy innych ludzi i zwierząt. Słyszy dźwięki wydawane przez matczyne ciało:
odgłosy trawienia, chrapanie, śmiech, śpiew, kaszel i tak dalej, i nie przeszkadza jej
to, bo proces przystosowawczy uwzględniał te odgłosy w ciągu milionów lat,
podczas których jej przodkowie słyszeli podobne dźwięki, o takim samym natężeniu
i tak samo niespodziewane. Dzięki ich doświadczeniu, nasza istota spodziewa się
tych odgłosów, szturchnięć i nagłych ruchów, stanowią one część doświadczeń
wymagających dopełnienia prenatalnego stadium rozwoju. W momencie narodzin
dziecko zdążyło już wystarczająco się rozwinąć w swym bezpiecznym schronieniu,
żeby pojawić się i żyć dalej w znacznie mniej przytulnym świecie zewnętrznym.
Szok łagodzony jest częściowo przez takie mechanizmy, jak wysoki poziom gamma
globulin chroniący przed infekcją, który spada na tyle powoli, żeby zapoczątkować
rozwój systemu odpornościowego. Mechanizmem obronnym jest też częściowa
ślepota, która stopniowo ustępuje miejsca pełnemu widzeniu, kiedy minie już szok
porodowy. Jest nim również ogólny program rozwoju, który jedne elementy
struktury organizmu, jak refleks, system krążenia i słuch uruchamia przed
urodzeniem, a inne w ciągu następnych dni, tygodni lub miesięcy, w tym stopniowo
włączające się do życia części mózgu.
W samym momencie narodzin zmienia się radykalnie najbliższe otoczenie
dziecka, z wilgotnego na suche, następuje przejecie do niższej temperatury,
dźwięki nagle przestają być przytłumione, dziecko - by uzupełnić zapas tlenu -
przestawia się na samodzielne oddychanie, zmienia się jego położenie - z pozycji
głową w dół do pozycji głową na równi z poziomem ciała albo wyżej od niego.
Nowonarodzone dziecko potrafi jednak ze zdumiewającym spokojem znieść te i inne
sensacje towarzyszące naturalnemu porodowi.
Własny krzyk go nie zaskakuje, choć wypełnia mu główkę, jest bardzo głośny i
nie słyszany nigdy dotąd. Powstał jednak wcześniej, stworzony przez czynniki
formujące jego ciało, które wytworzyły u niego zdolność odczuwania strachu i
odróżniania tego, co straszne, od tego, co normalne. Kiedy u jego przodków
Rozwinął się głos, powstał też cały system stabilizatorów, dostosowujących jego
powstanie do ówczesnego stadium kontinuum danego gatunku. Gdy wraz z
ewolucją gatunku głos się rozwijał i przybierał różnorodne formy, odpowiednio do
większej złożoności organizmu rozwijało się też coraz więcej mechanizmów
mających utrzymać równowagę między głosem a jaźnią, i społecznością, w której
miał być używany. Dostroiły się do niego uszy, dostroiły się reakcje, a w schemacie
oczekiwań nowonarodzonego dziecka istniał już dźwięk tego głosu, jako jedna z
„niespodzianek" związanych z pierwszymi doświadczeniami po wyjściu z macicy.
W najwcześniejszych stadiach po urodzeniu stan świadomości dziecka
równoznaczny jest z odczuwaniem. Nie posiada ono zdolności myślenia w sensie
rozumowania, świadomej pamięci, refleksji czy osądu. Nie można też stwierdzić, że
jest świadome w takim stopniu, jak odczuwające. Kiedy śpi, czuje, że jest mu
dobrze w taki mniej więcej sposób, jak dorosły, który dzieli z kimś łoże i zdaje sobie
sprawę z obecności lub braku partnera. Na jawie świadome jest swej kondycji o
wiele bardziej. Taka forma bytu u dorosłego zostałaby określona mianem
podświadomej. W każdym z tych stanów jest bardziej niż dorosły podatne na urazy
związane z tym, czego doświadcza, ponieważ nie ma precedensu, według którego
mogłoby swoje ważenia zakwalifikować.
Brak poczucia upływu czasu nie szkodzi dziecku w macicy czy na ręku - czuje się
ono po prostu dobrze. Dla dziecka nietrzymanego na ręku niemożność złagodzenia
przy pomocy nadziei (związanej z poczuciem czasu) niedogodności, jakich
doświadcza, jest najokrutniejszą próbą. Jego płacz nie może więc zawierać w sobie
nawet elementu nadziei, chociaż działa jako sygnał mający sprowadzić ulgę. Potem,
z upływem tygodni i miesięcy, z rozwojem świadomości dziecka, nadzieja zaczyna
być niejasno odczuwana, a płacz zaczyna kojarzyć się z określonym rezultatem,
negatywnym lub pozytywnym. Rodzące się poczucie czasu w małym jednak stopniu
łagodzi długie godziny oczekiwania. Brak uprzednich doświadczeń sprawia, że
niemowlęciu, które czegoś pragnie, czas wydaje się nieznośnie długi.
Nawet po jego dłuższym upływie, kiedy dziecko ma już pięć lat, obietnica, że
dostanie rowerek „na Gwiazdkę", złożona w sierpniu, równa się właściwie brakowi
jakiejkolwiek obietnicy. Dziecko w wieku dziesięciu lat dzięki swym doświadczeniom
ma już pewne wyczucie czasu. Jest w stanie z mniejszą lub większą przykrością
poczekać jeden dzień na pewnie rzeczy, tydzień na inne, a miesiąc na coś
specjalnego, lecz rok jest wciąż niewyobrażalny, gdy idzie o zaspokojenie
zachcianki, zaś bieżąca rzeczywistość zawiera w sobie coś z absolutu, który dopiero
po bardzo wielu doświadczeniach ustępuje przed poczuciem względnej natury
rzeczy w odniesieniu do czyjejś skali czasu i systemu wartości. Dopiero w wieku
czterdziestu lub pięćdziesięciu lat większość ludzi zaczyna zdawać sobie sprawę, co
znaczy perspektywa dnia lub miesiąca w odniesieniu do całości życia, podczas gdy
tylko nieliczni guru i osiemdziesięciolatkowie są w stanie ocenić stosunek
zachodzący między chwilą lub całym życiem, a wiecznością, w pełni rozumiejąc
niedoskonałość arbitralnie przyjętej koncepcji czasu.
Niemowie (podobnie jak guru) żyje chwilą obecną, która trwa wiecznie. Dziecko
w objęciach matki jest w stanie błogości, wyjęte z tych ramion znajduje się w stanie
tęsknoty, w ponurym, pustym wszechświecie. Oczekiwania dziecka przeplatają się i
teraźniejszością, a wrodzone potrzeby odziedziczone po przodkach są pokrywane
(nie wymieniane ani zastępowane) przez pragnienia oparte na jego własnym
doświadczeniu. Skala rozbieżności tych dwóch rodzajów oczekiwań określa dystans,
jaki będzie oddzielał dziecko od przyrodzonego mu potencjału dobrego
samopoczucia.
Oba te zestawy nie są bynajmniej jednakowe. Te rozwinięte w toku ewolucji
mają charakter pewników do momentu, kiedy zostaną zdradzone. Inne, wyuczone,
odbiegające od poprzednich, mają negatywny charakter rozczarowania i
przejawiają się w postaci wątpliwości, podejrzenia, strachu przed urazem
wynikającym z kolejnych doświadczeń, lub rezygnacji, która z nich wszystkich jest
najbardziej nieodwracalna. Wszystkie te reakcje stanowią ochronę kontinuum
działania, lecz rezygnacja - będąca wynikiem najwyższej rozpaczy - służy
stłumieniu pierwotnego oczekiwania na warunki, w których będzie mogło rozwijać
się następstwo pragnień i spełnień. Linie rozwoju zatrzymują się w miejscu, gdzie
ich szczególne zapotrzebowanie na doświadczenie przestaje być spełniane. Niektóre
z tych linii zostają zahamowane w niemowlęctwie, inne rozwijają się, by się
zatrzymać później, w dzieciństwie, lub też przekształcają się dalej przez okres
wieku dorosłego, zgodnie z tym, jak zaprogramowała je ewolucja. Różne aspekty
zdolności emocjonalnych, intelektualnych i fizycznych mogą współistnieć, ale u
jednostek, które w dzieciństwie zaznały deprywacji, stopień ich; dojrzałości bywa
bardzo zróżnicowany. Wszystkie linie rozwoju, zahamowane lub dojrzałe, działają w
takiej postaci, w jakiej są, i każda czeka na określony typ doświadczenia spełniający
zakodowaną w niej potrzebę, nie będąc w stanie posuwać się we właściwym
kierunku na podstawie innych doświadczeń. Dobre samopoczucie w bardzo dużym
stopniu zależy od tego, jak i w jakich aspektach ograniczone jest funkcjonowanie.
W momencie narodzin występują więc szoki, które szokami nie są, zarówno
dlatego, że zostały przewidziane (i byłoby ich brak, gdyby nie nastąpiły), jak i
dlatego, że nie wszystkie występują razem. Nie można myśleć o narodzinach jako o
momencie znamionującym zakończenie kształtowania się dziecka (jak przy końcu
linii montażowej), ponieważ niektóre części zostały skompletowane już w macicy, a
inne zaczną działać dopiero później. Noworodek, który wychodzi na świat, dopiero
co doświadczywszy całej serii oczekiwań i ich spełnień, jakie miały miejsce w
macicy, spodziewa się lub - dokładniej mówiąc - jest pewien, że jego kolejne
wymagania również zostaną spełnione.
Co się wtedy dzieje? Przez dziesiątki milionów pokoleń to, co się działo, było
doniosłym przejściem z żywego środowiska wewnątrz ciała matki do częściowo
tylko żywego otoczenia na zewnątrz. Chociaż szczodre matczyne ciało jest na
miejscu, są też opiekuńcze ramiona (przynajmniej odkąd istota ludzka stanęła na
nogi i uwolniła ręce). Ciało dziecka w znacznej mierze otacza pozbawione życia obce
powietrze. Jest ono jednak na to przygotowane: spodziewa się, że zostanie wzięte w
ramiona, wrodzony mu zmysł podpowiada, że jego właściwe miejsce jest właśnie
tam. To, czego doświadcza w ramionach matki, jest możliwe do przyjęcia przez jego
kontinuum, zaspokaja bieżące potrzeby i prawidłowo przyczynia się do jego
rozwoju.
Jakość świadomości w tej fazie życia bardzo się różni od tego, czym się ona
stanie. Dziecko nie może bliżej określić swego wrażenia, ocenić, jak się rzeczy mają.
Są w porządku albo nie. W tym wczesnym etapie wymagania dziecka są ściśle
określone. Jak już stwierdziliśmy, nie może ono mieć nadziei na poprawę sytuacji,
jeśli w danej chwili cierpi niewygodę. Nie może wiedzieć, że mama, która je raz
opuszcza, wróci za chwilę; cały świat staje się nagle nieprzyjazny, nie taki jak
trzeba, sytuacja jest nie do zniesienia. Niemowlę słyszy i akceptuje własny płacz,
lecz o ile matka od tonących w niepamięci czasów zna ten dźwięk i wie, co on
oznacza, niemowlę tego nie wie. Czuje tylko, że jest to aktywne działanie, które ma
spowodować poprawę sytuacji. Jeśli jednak niemowlę zostaje samo i płacze zbyt
długo, jeśli nie następuje reakcja, którą płacz ma wywołać, również i to poczucie
ustępuje, a dziecko znajduje się w stanie najwyższej rozpaczy, poza czasem i
nadzieją. Gdy zjawia się matka, dziecku po prostu robi się dobrze, nie zdaje sobie
sprawy, że była daleko i nie pamięta, że płakało. Zostaje z powrotem podłączone do
swej linii życia, a otoczenie znów spełnia jego oczekiwania. Gdy jest opuszczone,
wytrącone z kontinuum prawidłowych doświadczeń, nic nie jest możliwe do
zaakceptowania i niczego nie akceptuje. Istnieje tylko niezaspokojona potrzeba, nie
ma niczego, co można by użyć, wesprzeć się, co mogłoby się spodobać, co
zaspokoiłoby zapotrzebowanie na doświadczenie, ponieważ one muszą być
oczekiwane, a żadne z doświadczeń przodków dziecka w procesie ewolucji nie
przygotowało je na to, że będzie zostawione samo, we śnie lub na jawie, a tym
bardziej, że zostanie pozostawione, kiedy płacze.
Niemowlę trzymane na ręku doznaje uczucia właściwego porządku świata lub
zasadniczego błogostanu. Jedyna pozytywna identyfikacja, jaką zna, opiera się na
założeniu, że jest mu dobrze, że jest w porządku i że jest mile widziane. Bez tego
przekonania istota ludzka, niezależnie od wieku, będzie okaleczona przez brak
pewności siebie, pełnego poczucia własnej jaźni, spontaniczności i gracji. Wszystkie
niemowlęta są dobre, ale mogą się o tym dowiedzieć wyłącznie na podstawie
„odbicia", sposobu, w jaki są traktowane. Dla istoty ludzkiej nie ma żadnej innej
skutecznej możliwości odczuwania siebie; pozostałe rodzaje uczuć nie zdają
egzaminu jako podstawa dobrego samopoczucia. Przeświadczenie o tym, że jest się
w porządku, to podstawowe uczucie dotyczące siebie, które właściwe jest
jednostkom naszego gatunku. Zachowanie nieuwarunkowane takim uczuciem nie
będzie zachowaniem, do którego przygotował nas proces ewolucji; oznaczać więc
musi nie tylko zmarnowanie milionów lat dochodzenia do perfekcji, lecz nie może
dobrze pasować do żadnego z naszych związków, włącznie ze związkiem z samym
sobą. Nie doznając uczucia bycia w porządku, człowiek nie wie, na ile wolno mu się
domagać komfortu, bezpieczeństwa, pomocy, towarzystwa, miłości, przyjaźni,
rzeczy materialnych, przyjemności lub radości. Osoba bez takiego doświadczenia
wyobraża sobie, że w miejscu, gdzie winna się znajdować, jest po prostu pustka.
Zdarza się wielekroć, że całe życie upływa człowiekowi na poszukiwaniu dowodu,
że istnieje. Kierowcy wyścigowi, zdobywcy górskich szczytów, bohaterowie wojenni
i inni śmiałkowie, mający szczególne upodobanie do flirtu ze śmiercią, próbują
przekonać się, że naprawdę żyją, a czynią to przez konfrontowanie się - najbardziej
bliskie — z przeciwieństwem życia. Lecz rzucanie wyzwania instynktowi
samozachowawczemu może tylko trochę i na określony czas symulować stały,
ciepły prąd brakującego człowiekowi poczucia samego siebie.
Atrakcyjność niemowląt i dzieci jest z konieczności potężną siłą, bez niej nie
miałyby szans zrekompensowania swych tak wielu nieatrakcyjnych stron - są to
przecież osobniki małe, słabe, powolne, bezbronne, niedoświadczone i zależne od
innych. Dzięki swemu urokowi nie muszą z nikim rywalizować, natychmiast
uzyskują pomoc, jaka jest im niezbędna.
Rola macierzyńska, jedyna jaka może obchodzić niemowlę w pierwszych
miesiącach życia, bywa instynktownie spełniana przez ojca, inne dzieci, lub
kogokolwiek, kto choć przez chwilę ma z maleństwem do czynienia. Rozróżnianie
płci lub grup wiekowych nie jest jego zadaniem.
Brak związku cech męskich lub żeńskich z rolą matki czy ojca został
udowodniony podczas eksperymentu we francuskiej klinice psychiatrycznej, gdzie
le- karki-kobiety były dla pacjentów odpowiednikami ojców, a pielęgniarze,
zajmujący się na co dzień pacjentami, stali się równie satysfakcjonującymi
odpowiednikami matek (to jeszcze jedno z odkryć, jakich nagle dokonuje intelekt,
choć człowiek, kierując się instynktem, postępował w ten sposób przez miliony lat).
Dla niemowlęcia istnieje więc jeden tylko możliwy rodzaj związku, a każda i
każdy z nas posiada cały zestaw reakcji na jego sygnały. Również każdy z nas -
mężczyzna, kobieta, dziewczynka lub chłopiec jest wyposażony w dokładną wiedzę
dotyczącą techniki opieki nad niemowlęciem. Jednakże ostatnio - a mówiąc to, mam
na myśli nie więcej niż kilka tysięcy lat - dopuściliśmy do tego, żeby intelekt
wypróbowywał swoje niezręczne wymysły w tej tak ważnej dziedzinie. W ten oto
sposób pozwoliliśmy sobie wykroczyć przeciw wrodzonym zdolnościom, aż samo ich
istnienie zostało obecnie zapomniane.
W tzw. krajach rozwiniętych do przyjętej praktyki należy kupowanie książki o
opiece nad dzieckiem, kiedy spodziewane są jego narodziny. Ostatnim krzykiem
mody może być na przykład zostawianie niemowlęcia, żeby płakało, dopóki nie
zostanie złamane, nie podda się, nie znieczuli i nie stanie się „dobrym dzieckiem".
Jest także w modzie branie go na ręce, kiedy zapragnie tego matka, która akurat nie
ma nic lepszego do roboty. Jedna z najnowszych szkół postuluje, żeby zostawić
dziecko w emocjonalnej próżni, dotykać je tylko w razie absolutnej konieczności, a
nawet wtedy nie dawać nic po sobie poznać wyrazem twarzy - wykluczone jest
jakiekolwiek zadowolenie, uśmiechy, podziw, dopuszcza się wyłącznie bezosobowe
spojrzenie. Jakiekolwiek byłyby te zalecenia, młode matki czytają je i stosują, nie
ufając wrodzonym umiejętnościom ani motywom, jakimi kieruje się dziecko, które
nieustannie wysyła tak bardzo czytelne sygnały. Niemowlę stało się czymś w
rodzaju wroga, który musi zostać przez matkę pokonany. Trzeba ignorować płacz,
żeby pokazać dziecku, kto tu rządzi, a podstawowe założenie w tym związku jest
takie, że należy dołożyć wszelkich starań, żeby zmusić dziecko do zastosowania się
do życzeń matki. Niezadowolenie, brak aprobaty czy inne oznaki wycofania miłości
są okazywane, kiedy zachowanie dziecka przysparza „pracy", „marnuje czas" lub w
jeszcze inny sposób uznane zostaje za nieodpowiednie. Panuje przekonanie, że
zaspokojenie pragnień dziecka „zepsuje" je, a przeciwstawienie się tym
pragnieniom przysłuży się jego poskromieniu lub socjalizacji. W rzeczywistości w
każdym przypadku osiąga się skutek przeciwny.
Okres bezpośrednio po narodzeniu jest najbardziej znaczącą częścią życia poza
łonem matki. Na podstawie tego, z czym się wtedy spotyka, dziecko poznaje naturę
życia. Każde późniejsze wrażenie może tylko w mniejszym lub większym stopniu
zmodyfikować to pierwsze, poczynione w momencie, kiedy nie posiada jeszcze
żadnych danych o zewnętrznym świecie. Jego oczekiwania są wtedy najmniej
elastyczne. Zmiana, jaka je czeka po opuszczeniu absolutnej gościnności macicy,
jest przeogromna, lecz - jak już była mowa - dziecko jest przygotowane na wielki
przeskok z łona matki do przynależnego mu miejsca w jej ramionach.
Nie jest natomiast przygotowane na jeszcze gwałtowniejszy przeskok innego
rodzaju, a co dopiero mówić o przejściu w nicość, martwotę, do wyściełanego
koszyka albo plastikowego łóżeczka, gdzie nie ma śladu ruchu, dźwięku, zapachu
ani życia. Gwałtowne zerwanie kontinuum matka-dziecko, ciągłość tak mocno
utrwalona podczas faz rozwojowych zachodzących w macicy, może - co jest
zrozumiałe - zakończyć się depresją u matki, dla niemowlęcia zaś jest torturą.
Wszystkie nerwy, pod świeżo wystawioną na wpływy zewnętrzne skórą, łakną
oczekiwanych objęć, cała istota dziecka, wszystko, czym ono w tej chwili jest, dąży
do tego, by znaleźć się w ramionach matki. Przez miliony lat dzieci od momentu
narodzin były trzymane tuż przy matce. Niektóre spośród ostatnich kilkuset pokoleń
mogły zostać pozbawione tego ze wszechmiar ważnego doświadczenia, lecz nie
umniejszyło to nastawienia każdego rodzącego się człowieka, oczekującego, że
właśnie ono znajdzie się na właściwym miejscu. Kiedy nasi przodkowie chodzili na
czworakach i byli pokryci futrem, do którego można się było przyczepić, więź
matka-dziecko utrzymywały nowonarodzone dzieci i chroniły ją od zerwania. Od
tego zależało ich przeżycie. Kiedy pozbyliśmy się futra i stanęliśmy na tylnych
nogach, uwalniając ręce matki, utrzymanie więzi z dzieckiem stało się jej
powinnością. Fakt, że od niedawna w niektórych częściach świata matka uczyniła
swą odpowiedzialność za zachowanie cielesnego kontaktu z dzieckiem kwestią
wyboru, nie zmienił nawet na chwilę tej palącej potrzeby niemowlęcia.
Sama matka została pozbawiona cennej części przewidzianych dla niej
życiowych doświadczeń, które przyniosłyby radość zachęcającą do zachowań jak
najbardziej przynoszących satysfakcję i jej, i dziecku.
Stan świadomości niemowlęcia ulega ogromnym przemianom, w pierwszej fazie
życia, spędzonej w ramionach matki. Na początku bardziej przypomina ono inne
ssaki niż dorosłą istotę. Stopniowo, kiedy rozwija się jego centralny system
nerwowy, dziecko staje się zindywidualizowanym Homo sapiens. Doświadczenie nie
wywiera nań po prostu słabszego lub silniejszego wpływu, lecz działa równocześnie
na rozmaite sposoby, w miarę jak rozwijają się ilościowo i jakościowo zdolności
dziecka. Najwcześniej kształtują się te komponenty psychologicznego wyposażenia,
które mają największy wpływ na formowanie się jego poglądu na świat, na całe
życie. To, co dziecko czuje, zanim jeszcze zacznie myśleć, determinuje w
przemożny sposób treść jego przyszłych myśli, kiedy będzie potrafiło myśleć.
Jeśli dziecko - zanim myśleć zacznie - czuje się bezpieczne, chciane i
zadomowione w środku otaczających je działań, odbierze kolejne w swym życiu
doświadczenia zupełnie inaczej niż dziecko, które czuje się niepożądane, niestymu-
lowane przez doświadczenia, których mu zabrakło i przyzwyczajone żyć w stanie
niezaspokojenia potrzeb, chociaż późniejsze zdarzenia dla obojga mogą być
identyczne.
Z początku dziecko jedynie postrzega, nie potrafi rozumować. Poznaje swe
otoczenie drogą skojarzeń. W pierwszych po urodzeniu komunikatach
przekazywanych mu przez zmysły, panuje absolut, mało sprecyzowane ważenie o
stanie rzeczy, nie mające odniesień do niczego z wyjątkiem wrodzonych oczekiwań
noworodka, i oczywiście bez żadnego związku z upływem czasu. Gdyby zasada
kontinuum w taki sposób nie działała, jego organizm nie zniósłby szoków nowych
dlań wydarzeń. Kiedy pojawia się u niego zdolność do zwracania uwagi na
zewnętrzne zdarzenia, daje się zauważyć różnica między tym, co jest odczuwane, a
podobnym do tego poprzednim doświadczeniem. Uczenie się świata drogą
skojarzeń oznacza, że dziecko przyjmuje jako całość coś, czego przedtem nigdy nie
znało, nie „odnotowując” w sobie nic na ten temat. Przywiązuje uwagę wyłącznie do
podobnych, lecz częściowo różniących się, późniejszych doświadczeń. Świat więc z
początku poznawany jest z grubsza, a potem w coraz drobniejszych szczegółach.
Pod tym względem Homo sapiens jest wśród zwierząt wyjątkiem. Jego
oczekiwania są następujące: znaleźć odpowiednie środowisko, poznawać je coraz
dokładniej i oddziaływać na nie coraz skuteczniej. Inne prymaty w rozmaitym
stopniu dostosowują się do określonych warunków, jakie napotykają, lecz zwierzęta
zostały przez ewolucję zaprojektowane tak, by zachowywać się według wrodzonych
wzorców.
Wielki mrówkojad, który trafił do mnie, kiedy miał zaledwie cztery dni,
szczęśliwie dorastał wśród ludzi, najwyraźniej uznając nas za mrówkojady i
oczekując od nas odpowiednich zachowań, tzn. żebyśmy wzorem mrówkojadów
podskakiwali i mocowali się z nim. Po mnie, jako po matce, spodziewał się
nieustannego komunikowania, choć dystans między nami rósł w miarę, jak stawał
się coraz bardziej samodzielny. Najpierw musiałam nosić go na ręku, potem
pozwolić na przytulanie się do mnie, kiedy tego zapragnął, i lizanie mi palców u nóg,
wreszcie na dotrzymywanie mu towarzystwa przy jedzeniu i zjawianie się, kiedy
zaczynał mnie przywoływać, zabłąkawszy się na taki dystans, że nie mógł odnaleźć
mnie węchem. Na psy i konie spoglądał jednak jak na wrogów, istoty obcego
gatunku.
W przeciwieństwie do mrówkojada, włochata małpka, którą też wychowywałam
od małego, najwyraźniej uważała się za osobę. Psy, nawet duże, traktowała
protekcjonalnie i znana była z tego, że zajmowała miejsce w grupie siedzących ludzi
na krześle, podczas gdy psy zwiedzione jej wyniosłym zachowaniem (a mogłyby
upolować kota dwa razy większego niż ona) warowały u jej nóg. Nauczyła się
wyszukanych manier przy stole, a po roku obserwacji otwierania drzwi: wspinała się
po framudze, a potem obracała gałkę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek
zegara i pociągała za nią.
W jej wzorcach zachowania więcej więc było zdolności adaptacyjnych,
oczekiwania na uczenie się poprzez osobiste doświadczenia, niż u mrówkojada,
którego zachowanie było w całości zaprogramowane przez wrodzone mechanizmy.
Człowiek, który jeszcze bardziej adaptuje się do swych doświadczeń, może
poradzić sobie w swoim środowisku z różnorodnością zmian, jaka doprowadziłaby
do zagłady mniej pomysłowy gatunek. Postawiony przed problemem może
wybierać spośród wielu różnych reakcji. Małpa ma stosunkowo wąski margines, w
obrębie którego reaguje na bodziec, mrówkojad nie ma w ogóle wyboru, a więc w
takiej postaci, w jakiej jest, musi być nieomylny. Małpa, z punktu widzenia
kontinuum, może sobie pozwolić na pewne błędy, lecz człowiek - ze swą zdolnością
wybierania - obdarzony jest wielką podatnością na urazy.
Równolegle jednak z rozszerzaniem się zakresu wyboru różnych zachowań, przy
coraz większej omylności, ewoluował również zmysł kontinuum, który skłania
człowieka do odpowiednich wyborów. Gdy więc posiada on przed sobą rodzaj
doświadczenia potrzebny do ich rozwoju oraz środowisko, w którym może ich
dokonać, poczynione przezeń wybory są prawie tak samo nieomylne, jak u
mrówkojada.
Ludzkie dzieci wychowane przez zwierzęta wykazują jeszcze dobitniej, jak ważne
znaczenie dla spełnienia oczekiwań określonych przez ewolucję danego gatunku ma
odpowiednie środowisko.
Z wielu takich przypadków najlepiej udokumentowana jest historia Amali i jej
siostry Kamali, wychowanych od małego przez wilki w indyjskiej dżungli. Kiedy je
znaleziono, zostały zabrane do sierocińca, gdzie pastor Singli waz z żoną próbowali
przystosować je do życia w ludzkiej społeczności. Większość wytężonych wysiłków
Singhów poszła na marne lub odniosła niewielki sukces. Dziewczynki były
nieszczęśliwe, leżały nago w kątach swych pokojów, w pozycji charakterystycznej
dla wilków. Ożywiały się w nocy i zaczynały wyć, żeby przywołać swe wilcze stado.
Po bardzo wielu staraniach Kamala nauczyła się chodzić na nogach, ale biegać
potrafiła tylko na czworakach. Przez jakiś czas dzieci nie chciały nosić ubrań ani jeść
gotowanych potraw, wolały surowe mięso i padlinę. Kamala, zanim umarła w wieku
siedemnastu lat, nauczyła się pięćdziesięciu słów. Pod względem umysłowego
rozwoju była wtedy na poziomie trzyipółletniego dziecka.
Zdolność przystosowania się do warunków nie odpowiadających ich gatunkowi
jest u dzieci wychowanych wśród zwierząt o wiele większa niż możliwość
dostosowania się do ludzkich standardów u jakiegokolwiek zwierzęcia. Jednakże
fakt, iż większość takich dzieci wcześnie umiera, że męczą się po schwytaniu i nie są
w stanie przyjąć ludzkiej kultury na swą ukształtowaną i rozwiniętą kulturę
zwierzęcą, dowodzi, jak bardzo - wyuczona kultura - determinuje naturę człowieka.
Oczekiwanie uczestnictwa w kulturze jest wytworem naszej ewolucji i zwyczaje
zawierające się w tym oczekiwaniu stają się po zasymilowaniu tak integralną
częścią składową naszej osobowości, jak u innych gatunków wrodzone sposoby
postępowania. Zdziczałe dzieci, będąc istotami ludzkimi i podlegając większemu
wpływowi swych własnych doświadczeń niż jakiekolwiek zwierzę, zostały tak
skutecznie ukształtowane w zachowaniach innych zwierząt, że zmiana środowiska
okazała się dla nich o wiele silniejszym stresem, niż byłaby dla zwierzęcia, które w
znacznie większym stopniu jest uodpornione przez swoje wrodzone (niepodatne na
wpływy) wzorce zachowań.
Fakt, iż wiek umysłowy Kamali był tak niski, nie ma znaczenia jako czynnik
widziany z osobna, lecz jeśli nań spojrzeć jako na część kontinuum stworzenia,
które urodziło się człowiekiem i zostało wychowane jak wilk, może być świetnym
przykładem optymalnego wykorzystania w danych okolicznościach. Inne jej
umiejętności były wprost fantastyczne: zwinność czworonoga, zmysł węchu (mogła
wyczuć mięso z odległości ponad 70 metrów, widzenie w nocy, szybkość, zdolność
przystosowywania się do zmian temperatury. Musiała również posiadać
nadzwyczajne uzdolnienia myśliwskie i zmysł orientacji, skoro potrafiła przeżyć jako
wilk. W sumie jej kontinuum dobrze się jej przysłużyło. Z potencjału, jaki posiadała,
rozwinęła to, czego potrzebowała przy danym trybie życia. Nie ma tu znaczenia
fakt, iż nie potrafiła wycofać się z tej drogi rozwoju i wejść na nową; nie istnieje
żadna przyczyna, dla której jakiekolwiek stworzenie potrzebowałoby aż tak
rozbudowanych zdolności adaptacyjnych. Również po człowieku dorosłym trudno by
się spodziewać przystosowania do zwierzęcego trybu życia, kiedy jego zachowanie
zostało już wyuczone w społeczności ludzkiej.
Od samego początku uczenie się ma charakter selektywny: zawsze jest
odnoszone do tego, co już się subiektywnie wie o życiu, jakie nas czeka.
Zabezpiecza to proces skojarzeniowy. Jak radio nastawione na wybrane tylko fale,
choć mogłoby ich odbierać o wiele więcej, receptor psychobiologiczny startuje z
ogromnym potencjałem i wkrótce zostaje wyregulowany na określony zakres. Dla
większości ludzi w ich codziennym życiu optymalny zakres widzenia ogranicza się do
światła dziennego, trochę do widzenia w nocy i do spektrum barw zawartych
między czerwienią a fioletem. Zbyt małe i odległe przedmioty są wyeliminowane z
naszego widzenia, a z rzeczy znajdujących się w jego zakresie tylko ograniczoną
liczbę postrzegamy ostro. Widzimy wyraźnie na średnią odległość. Kiedy coś lub
ktoś, będący przedmiotem naszego zainteresowania, zbliża się, widzenie obwodowe
staje się nieostre, aż obiekt znajdzie się w bliskiej odległości. Średni dystans
zamazuje się, a uwaga skupia się skuteczniej na bliskim obiekcie, lepiej bowiem,
żeby nic nas nie rozpraszało, kiedy mamy z nim do czynienia. Gdyby wszystko
naokoło tego obiektu zachowało jednakową ostrość, zmysły zostałyby bardziej
obciążone i przeszkadzałyby w pracy mózgu, który - by móc działać z maksymalną
skutecznością - musi skupić uwagę na pojedynczym obiekcie lub którymś z jego
aspektów. Zależnie od kultury, zakresy widzenia jednostki podlegają selekcji,
oczywiście w granicach, jakie zakreśliła natura wytworzona w wyniku ewolucji.
Dzieci wychowane przez wilki potrafią, jak podają relacje, nadzwyczajnie widzieć
w nocy. Indianin Yequana może dostrzec kształt małego ptaka wśród cieni ściany
dżungli, gdzie ktoś z nas - nawet gdyby mu to miejsce wskazać - zobaczyłby tylko
liście. Indianie mogą również w spienionych wodach katarakty zauważyć rybę dla
nas niedostrzegalną, choć wytężalibyśmy wzrok.
Słuch jest też selektywny - ogranicza się do tego, co zgodnie z naszą kulturą ma
dla nas znaczenie, eliminuje zaś wszystko inne. Sam aparat słuchu jest w stanie
wychwycić o wiele więcej dźwięków, niż zazwyczaj słyszymy. Wszyscy Indianie z
Południowej Ameryki, jakich poznałam, przyzwyczajeni do nasłuchiwania odgłosów
niebezpieczeństw czy zwierzyny w dżungli, gdzie mogli się szybko ukryć w gąszczu,
potrafią również usłyszeć warkot zbliżającej się motorówki lub samolotu na długo,
zanim ktokolwiek z nas go usłyszy.
Taki zakres służy ich potrzebom. Nasz dostosowany jest lepiej do naszych
potrzeb, eliminując dźwięki, które przy naszym trybie życia byłyby dla nas raczej
bezsensownym hałasem. Nic w naszej kulturze nie zmusza nas, żebyśmy się na
przykład wsłuchiwali w odgłosy chrząkania dochodzące z odległości dwustu metrów.
Sam system nerwowy pełni funkcję edytora, żeby uchronić umysł przed zalewem
niewyselekcjonowanych ważeń. Uwaga skierowana na dźwięki jest włączana i
wyłączana nie siłą woli, ale zgodnie z uwarunkowaniem mechanizmu
programującego. Chociaż aparat słuchowy nie może zostać wyłączony, niektóre
słyszalne dźwięki nie są nigdy wyłapywane przez świadomy umysł. Od
niemowlęctwa do śmierci pozostają w sferze podświadomości. Występujący na
scenie hipnotyzerzy mają w swym klasycznym repertuarze pokaz, podczas którego
nakazują medium usłyszeć słowa szeptane z takiej odległości, że ich wyłowienie
wydaje się nie do pomyślenia. Hipnotyzer potrafi zmienić normalny zakres słyszenia
u medium. Potrafi stworzyć ważenie, że wzmacnia słuch, podczas gdy w
rzeczywistości zawiesza działanie mechanizmu eliminującego dźwięki na samym
końcu nie używanej przez ucho skali.
Zdolności określane jako ponadanaturalne lub magiczne są często tylko takimi,
które nie zostały przez nasz system nerwowy (na żądanie kontinuum)
wyselekcjonowane jako odpowiednie dla naszego zakresu. Mogą zostać rozwinięte
poprzez praktyki przezwyciężające normalny proces eliminacji. Mogą też pojawić
się pod naciskiem okoliczności, jak u pewnego dziesięcioletniego chłopca, którego
brat został przywalony przez padające drzewo. Przerażony malec zdołał podnieść
pień i uwolnić brata, zanim ruszył po pomoc. Dopiero później stwierdzono, że byłby
potrzebny tuzin mężczyzn, żeby dźwignąć ciężar, z którym chłopiec w
nadzwyczajnym stanie emocjonalnym poradził sobie sam. Podobnych historii jest
wiele. Opisywane w nich moce zostały wyzwolone tylko w specjalnych
okolicznościach.
Ciekawym wyjątkiem od reguły są ludzie, u których mechanizmy edycyjne
zostały w jakiś sposób tymczasowo lub trwale uszkodzone i którzy stali się
jasnowidzami. Nie twierdzę, że wiem, na czym to polega, ale wiadomo, że niektórzy
z nich potrafią wykrywać podziemne zasoby wody lub minerałów. Inni dostrzegają
aurę wokół ludzi w swym otoczeniu. Peter Hurkos zyskał sławę jasnowidza po
odniesieniu urazu głowy, kiedy to spadł z drabiny. Dwie moje przyjaciółki zwierzyły
mi się w zaufaniu, że będąc na skraju załamania nerwowego, miały wgląd w
przyszłość. Obie opowiedziały mi o tym niezależnie od siebie, nie znały się, lecz w
obu przypadkach trafiły do szpitala w kilka dni po proroczym epizodzie, który więcej
się nie powtórzył. Przełamywanie normalnych granic ludzkiej percepcji zdarza się
przeważnie w momentach szczególnych napięć emocjonalnych. Podczas wypadków,
kiedy ofiara niespodziewanie staje w obliczu śmierci, kontinuum nie ma szans
przygotować jej do takiej sytuacji, zagrożony w swej rozpaczy zwraca się raczej do
matki albo innej osoby, z którą jest związany emocjonalnie, jak z matką. Często
zdarza się, że matka lub osoba będąca jej odpowiednikiem odbiera taki komunikat
bez względu na odległość. Sytuacje takie są dość częste; większość z nas wie coś
lub słyszała na ten temat.
Inaczej działa przeczucie: zdarzenie niemożliwe do poznania, grożące
najpoważniejszymi konsekwencjami może przedrzeć się do czyjejś spokojnej
świadomości we śnie lub na jawie. Znaczna część przeczuć umyka uwadze i zgodnie
z zakazami wierzenia w „takie rzeczy" jest niemożliwa do rozpoznania. Niejasne
stwierdzenie - „czułam, że nie powinnam była przyjść" - jest przeważnie jedynym
przyznaniem się do przeczucia, które zostało pod innymi naciskami unieważnione.
Nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób wydarzenia, które przecież
jeszcze nie nastąpiły, mogą być postrzegane jak mogły zaistnieć, zanim się
zdarzyły. Ale przeszłe i obecne wydarzenia poznawane bez uciekania się do
zmysłów są równie tajemnicze. Wiele innych sposobów komunikowania się, jak
sygnały nadawane przez niedawno odkryte substancje chemiczne, zmuszające
zwierzęta do określonych zachowań, albo superprecyzyjne mechanizmy orientacji u
wędrownych ptaków są także poza zakresem naszego poznania.
Świadomy umysł nie jest tym, czym sam się sobie wydaje, nie ma też dostępu do
sekretów programowania kontinuum, któremu w myśl ewolucyjnego rozwoju ma
służyć. Głównym celem filozofii kontinuum musi stać się przemiana intelektu z
niekompetentnego mistrza w kompetentnego sługę. Prawidłowo zastosowany
intelekt może być rzeczą bezcenną. Postrzegając, klasyfikując i pojmując cechy i
związki zachodzące między zwierzętami, roślinami, minerałami i wydarzeniami,
może on stwarzać, gromadzić i wymieniać między sobą ogromne zasoby informacji,
które czynią środowisko użytecznym w znacznie bardziej uniwersalny i elastyczny
sposób, niż zdołałoby to uczynić jakiekolwiek zwierzę. Zmniejsza to podatność
człowieka na urazy wynikające ze zmian, które zachodzą w środowisku. Ma on
dostęp do większej ilości opcji zachowań wobec otaczających go żywiołów jest więc
na korzystniejszej pozycji.
Kiedy naturalna równowaga nie jest zakłócona, intelekt może ochraniać
kontinuum, uświadamiając sobie jego nakazy i zgodnie z nimi postępując. Rozum i
osąd oparty na własnym doświadczeniu oraz przekazanym doświadczeniu innych, a
także zdolność do syntetyzowania myśli i wspomnień w nieskończoną ilość
pożytecznych kombinacji - drogą indukcji i dedukcji - jest dodatkową zaletą
intelektu służącego najlepszym interesom jednostki i gatunku.
Wykonując na przykład zadanie zapoznawania się z wszystkimi aspektami
botaniki, intelekt zharmonizowany z całkowicie rozwiniętym i prawidłowo
działającym kontinuum jest w stanie wchłonąć niesamowite wprost ilości informacji.
Relacje obserwatorów wielu prymitywnych kultur zgodnie stwierdzają, że w każdej
z tych społeczności mężczyzna, kobieta czy dziecko ma w głowie „bardzo
szczegółowy katalog nazw i cech setek lub tysięcy roślin.
Jeden z takich obserwatorów, E. Smith Bowen, powiedział pewnym afrykańskim
plemieniu, którego wszyscy członkowie posiadali rozległą wiedzę botaniczną: „Nikt
z nich nie uwierzyłby, że nie byłbym w stanie, nawet gdybym chciał, poznać tyle, co
oni."
Nie mam zamiaru sugerować, że człowiek prymitywny jest z natury bardziej
inteligentny od nas, jestem jednak przekonana, że naturalny potencjał umysłu
może ulec zniszczeniu pod presją zakłóconej osobowości.
U dojrzałego członka społeczeństwa, które oczekuje od niego tego typu
umiejętności, intelekt może zapamiętać i zachować do użytku niewiarygodną ilość
informacji. Nawet wśród ludzi cywilizowanych o wiele lepiej rozwiniętą pamięć
spotyka się u analfabetów, którzy nie spodziewają się tak jak my, że
odpowiedzialność za przechowywanie informacji będzie pozostawiona książkom.
Pamięć ta mogłaby rozwinąć się jeszcze bardziej, gdyby ludzie ci byli w stanie
pokoju z samym sobą i ze światem.
Warunkowanie umysłu niemowlęcia jest głównym czynnikiem, determinującym
zakresy, z jakich będzie korzystało w życiu. Dziecko oczekuje, że jego
doświadczenia będą dlań wskazówką, i spodziewa się, że doznawane bezpośrednio
odniosą się do sytuacji, jakie napotka w życiu, i dadzą się w nich zastosować.
Gdy późniejsze doświadczenia człowieka mają charakter odmienny od tych,
które go uwarunkowały, stara się on wywierać na nie taki wpływ, żeby uzyskać
znany już sobie uprzedni stan. Jeśli jest przyzwyczajony do samotności, będzie
podświadomie kierować swymi sprawami w taki sposób, żeby zapewnić sobie
podobny poziom samotności. Jego własne próby lub naciski okoliczności
zmierzające ku temu, by uczynić go mniej lub bardziej samotnym, niż przywykł,
spotkają się z oporem ze strony tendencji stabilizującej.
Nawet ugruntowany poziom niepokoju ma tendencję do utrzymywania się, bo
nagła utrata „czegoś, co przysparza zmartwień" może wywołać niepokój o wiele
głębszy i w nieporównanie ostrzejszej formie. Dla człowieka, którego naturalnym
stanem jest życie na krawędzi katastrofy, nagłe zapewnienie całkowitego
bezpieczeństwa będzie równie niemożliwe do zniesienia, jak urzeczywistnienie się
najgorszych obaw. Działa tu skłonność do zachowania stanu, który odpowiadałby
wysokiemu poziomowi dobrego samopoczucia ugruntowanego w najwcześniejszym
dzieciństwie.
Radykalne zmiany czyichś standardów sukcesu lub klęski, szczęścia lub
nieszczęścia, ustanowionych już związków spotykają się z oporem wybudowanych
w nas stabilizatorów i często okazuje się, że przeciwstawiamy im naszą wolę. Wola
rzadko kiedy działa skutecznie przeciw sile „przyzwyczajenia”. Czasami jednak
wydarzenia zewnętrzne wymuszają na jednostce zmiany. Stabilizatory wytwarzają
wówczas przeciwwagę dla sytuacji, które jako takie nie mogą zostać zasymilowane.
Zakłócenia te, jak uciążliwe (lecz znajome) problemy łagodzą oddziaływanie
trudnego do zniesienia sukcesu lub niepowodzenia. Chcąc dokonać adaptacji, jakiej
wymaga nieodwracalna zmiana, kiedy zawiodły wszelkie wysiłki mające przywrócić
status quo, człowiek musi często wycofać się z pola walki, wrzucić luz i dokonać
reorientacji zgodnie z nowymi okolicznościami dyktowanymi przez życie. Niekiedy
potrzebna jest choroba albo wypadek, które ofiarę wyłączają z życia na
wystarczająco długi czas, żeby mogła odpocząć i nabrać sił w celu przystosowania
się do nowych wymagań. Dla przywrócenia równowagi tendencja stabilizująca
posługuje się również ciałem, pozwala mu na przykład poddać się chorobie, kiedy
zaistnieje emocjonalna potrzeba wejścia w rolę dziecka, a w zasięgu jest osoba,
która może odegrać rolę matki. Za sprawą tej tendencji przeziębiamy się, kiedy
krótkie wycofanie się z pola walki jest potrzebne osobie wytrąconej ze stanu
dobrego samopoczucia, w którym czuje się jak u siebie, albo kiedy wymaga się od
niej zbytniego odejścia od zwyczajnego dla niej zachowania.
Dla niektórych ludzi życie tylko wtedy jest do zniesienia, kiedy są w skrajnym
stanie fizycznym (podatność na wypadki). Inni zaś muszą doznawać nieustannych
ciosów, żeby móc w ogóle przetrwać, bo taka jest u nich potrzeba opieki,
zapotrzebowanie na kłopoty lub doznawanie kary, zależnie od okoliczności. Innym
znów ludziom wątłe zdrowie służy do utrzymania rodziny w związku zależności, a
chorują naprawdę tylko wtedy, kiedy zostaną źle albo zbyt dobrze potraktowani.
Wśród moich znajomych robienie użytku z choroby dla utrzymania stabilności
najbardziej skrajną formę przybrało u pewnej kobiety, dla której czynnikiem,
zakłócającym było niemożliwe niemal do zniesienia brzemię winy. Nie wiedziałam i
ona też zapewne nie zdawała sobie sprawy, jak traktowano ją we wczesnym
dzieciństwie i jak to się stało, że w dziecięcym umyśle utrwaliło się niepodważalne
przekonanie, że jest „zła”. Jej brat-bliźniak, który musiał wycierpieć to samo, co
ona, popełnił samobójstwo w wieku dwudziestu jeden lat. Ze wzmożonym, choć
irracjonalnym poczuciem winy odrzuconej osoby, jakie nieuchronnie wywołuje
śmierć kogoś z rodzeństwa, poczuciem spotęgowanym przez łączącą oboje bliską
więź, kobieta ta sama się wręcz prosiła o różne rodzaje kary. Pragnęła to wszystko
zrównoważyć w takim stopniu, by móc z tym żyć. Stabilizujący mechanizm jej
umęczonego kontinuum, czerpiąc wzory z kultury, w której żyła, musiał zredukować
zagrożenie, jakim byłoby w tym wypadku „pełne sukcesów” życie, kosztem śmierci
brata. Została tak uwarunkowana, że poczucie winy utrwalone w dzieciństwie,
przytłumione potem i znowu gwałtownie wyzwolone przez samobójczą śmierć, nie
pozwoliłoby jej w żadnym wypadku na powodzenie w życiu - na sukces.
W ciągu kilku lat dorobiła się dwojga dzieci z nieprawego łoża, jednego z
mężczyzną innej rasy, drugiego z kimś nieznanym. Podejmowała różne zajęcia,
które - jak na jej pochodzenie społeczne - były upokarzające, Zachorowała wreszcie
na polio i została na resztę życia przykuta do wózka inwalidzkiego. W szpitalu
zaraziła się gruźlicą, jedno płuco miała całkiem zrujnowane, a drugie w fatalnym
stanie. Ufarbowała sobie włosy na wyjątkowo nietwarzowy rudy kolor o fioletowym
odcieniu, tracąc wiele ze swej wciąż jednak trwającej urody, a w końcu zamieszkała
z dużo od siebie starszym nieudanym artystą.
Kiedy ostatnio z nią rozmawiałam, oznajmiła mi wesoło, jak to zwykle ona, że
sprzątając po przyjęciu, wypadła z wózka i złamała sobie sparaliżowaną nogę.
Nigdy nie była ponura i nigdy się nie skarżyła, najwyraźniej rozkwitała po
każdym nieszczęściu, coraz skuteczniej pozbywając się ciążącego jej brzemienia.
Zapytałam ją kiedyś, czy to prawda, czy tylko mi się wydaje, że jest szczęśliwsza
odkąd stała się niepełnosprawna. Odparła, że nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa.
Przypomina mi się z pół tuzina podobnych przypadków. Są na przykład
mężczyźni, którzy zapuścili brody lub dorobili się blizn, bo niewygodnie się czuli z
ułatwiającą życie własną atrakcyjnością fizyczną, a także z kobietami, które
okazywały im uczucie, nie dające się pogodzić z ich własnym przekonaniem, że na
nie nie zasługują.
Są mężczyźni i kobiety, których pociągają tylko takie osoby, które
prawdopodobnie nie mogą się nimi zainteresować.
Przyczyny wszelkiego rodzaju niepowodzeń można zwykle wytropić: u ich źródła
nie leży brak zdolności, brak szczęścia czy rywalizacja, ale skłonność do zachowania
warunków, do których dany człowiek przywykł i nauczył się czuć w nich swojsko.
Kiedy więc u niemowlęcia kształtuje się wrażenie dotyczące wszystkiego, co nie
jest nim samym, tworzy ono strukturę, która na całe życie pozostanie jego domem,
do której wszystko będzie odnoszone, którą wszystko będzie mierzone i
równoważone. Mechanizmy stabilizujące będą działać na rzecz utrzymania tej
struktury. Dziecko, pozbawione doświadczenia niezbędnego dla pełnego rozwoju
potencjału, nigdy prawdopodobnie nie zazna poczucia tego bezwarunkowego,
właściwego porządku rzeczy, jakie było naturalnym udziałem jego gatunku przez
99,99% jego dziejów. Jeśli w okresie niemowlęcym doznało deprywacji,
dyskomfortu i ograniczeń, stan taki będzie zachowywany w dalszym jego rozwoju.
Siły instynktu nie rozumują. Kierując się swym ogromnym doświadczeniem
sposobów działania natury, zakładają, że korzystne dla jednostki będzie utrzymanie
stanu zgodnego z jej początkowym doświadczeniem.
Tego rodzaju pomoc może okazać się okrutną pułapką, czymś w rodzaju
skazania na dożywocie w przenośnym więzieniu. Taka ewentualność jest czymś tak
obcym procesowi ewolucji, tak nowym w dziejach zwierząt, że mało jest w naszej
naturze zabezpieczeń, które łagodziłyby ten ból. Kilka jednak jest. Należą do nich
nerwice i choroby psychiczne, chroniące człowieka, który doznał deprywacji, przed
impetem niemożliwej do zniesienia rzeczywistości. Zdarza się odrętwienie
łagodzące ból, którego nie da się już wytrzymać. Czasami wyjściem bywa śmierć,
zwłaszcza w przypadku takich osób, u których silna wczesnodziecięca potrzeba
matczynej postaci zachowała się do średniego lub podeszłego wieku. Kiedy
zabraknie w ich życiu istoty odgrywającej taką rolę - osoba ta na przykład umiera,
ucieka z sekretarką lub znika w inny sposób - zostawiając uzależnionego partnera
bez żadnej nadziei na znalezienie nowego wsparcia, niezdolnego do życia w
wewnętrznej i zewnętrznej pustce, którą dotąd zapełniała.
Dla kogoś, kto przeżył pełne, bogate dzieciństwo, dzięki czemu wzbogacone być
mogło jego dalsze życie, utrata partnera nie jest w żadnym okresie równoznaczna z
utratą „wszystkiego". Jego lub jej osobowość nie jest już pustym naczyniem, które
musi zostać wypełnione treścią przez kogoś innego; nie musi też od innej osoby
czerpać motywacji. W pełni dojrzała osobowość pogrąży się w żałobie i zbierze siły,
żeby przystosować się do zmiany, choć może być do tego potrzebny okres
samotności.
W rozwiniętych kulturach, jak również w wielu cywilizacjach istnieją rytuały
wspomagające proces żałoby (wspólne opłakiwanie zmarłego, ceremonie,
zgromadzenia). Kiedy dana kultura nie wytworzyła dokładnej procedury regulującej
nowe życie tego, kto przy życiu pozostał, ani nie jest ono określone przez nadal
trwające wymagania dzieci lub innych zależnych odeń osób, przeznacza się zwykle
pewien okres na przestawienie się, co jest wspierane przez społeczeństwo. Czarny
lub biały strój, czy też inne zewnętrzne oznaki świadczące o tym, że ktoś jest
wyłączony z gry, z barw życia, oznaczają, że duch zaszył się w poczwarce, i apelują
o uznanie, i pobłażliwość ze strony społeczeństwa.
Fałd iż cywilizowany intelekt zajął się funkcjonowaniem tych obyczajów i
zredukował je, z naturalnie wytworzonych form do groteskowej przesady, nie
mającej nic wspólnego z prawdziwą potrzebą, albo całkiem je przekreślił, nie
zmienia autentyczności i zasadności ich pochodzenia. Wywodzące się z kontinuum
stabilizatory nie zaniedbują też spełnienia potrzeb członków tych kultur, w których
nie ma żałobnych procedur lub są niewystarczające. W takich sytuacjach kontinuum
zapewnia schronienie, często w postaci choroby lub wypadku, jeśli nie wchodzi w
grę lepsze spędzenie okresu rehabilitacji.
Wymiar wstrząsu powodowanego przez utratę bliskiej osoby zależy oczywiście
od tego, w jakim stopniu człowiek potrafił rozwinąć wrodzony potencjał
elastyczności. Odpowiednio do tego potencjału następuje naprawa.
W jaki sposób możemy dowiedzieć się, jak wygląda życie niemowlęcia
chowanego zgodnie z zasadą kontinuum, a jak takie, w którego przypadku zasada
ta jest naruszona? Możemy zacząć od obserwowania takich ludów, jak Indianie
Yequana, i przyjrzeć się potem uważniej ludziom z naszej własnej kultury. Świat
niemowlęcia z epoki kamiennej i świat dziecka kultury cywilizowanej różnią się jak
noc i dzień.
Niemowlęta żyjące zgodnie z kontinuum od urodzenia wszędzie się zabiera.
Jeszcze przed odpadnięciem pępowiny w życiu dziecka ciągle coś się dzieje.
Większość czasu niemowie przesypia, ale nawet podczas snu przyzwyczaja się do
głosów otaczających go ludzi, odgłosów ich działalności, do nagłych wstrząsów,
szturchnięć i ruchów, niespodziewanego zatrzymywania się. Przyzwyczaja się do
tego, że jest podnoszone i że różne części jego ciała są uciskane, kiedy opiekunka
przekłada je, żeby wygodniej się jej pracowało lub odpoczywało. Przyzwyczaja się
do rytmu dnia i nocy, do zmian temperatury i powierzchni stykających się z jej
skórą, lecz nade wszystko przywyka do poczucia bezpieczeństwa, jakie daje mu
bliski kontakt z żywym ciałem. Żywotną potrzebę takiego kontaktu odczuwa tylko
wtedy, kiedy zostanie od tego ciała odsunięte. Wyraźne oczekiwanie takich właśnie
okoliczności oraz fakt, iż właśnie one są jego udziałem, realizuje po prostu
kontinuum jego gatunku. Czuje się dobrze, na swoim miejscu, dlatego rzadko
sygnalizuje coś przy pomocy płaczu, nie musi też nic robić poza ssaniem piersi i
wypróżnianiem się, gdy odczuje takie impulsy, i doznawaniem radości z
zaspokojenia tych potrzeb. Poza tym przez cały czas zajęte jest uczeniem się, co to
znaczy być.
Podczas okresu niemowlęctwa, od narodzin do chwili, kiedy z własnej woli
zaczyna raczkować, dziecko doświadcza spełnienia swoich wrodzonych oczekiwań,
przechodzi stopniowo do nowych, które także są zaspokajane. Mało się porusza,
nawet jeśli nie śpi. Pozostaje na ogół bierne i zrelaksowane. Jego mięśnie są napięte
nie tak, jak we śnie, wówczas przypomina szmacianą lalkę. Aktywność mięśni
ograniczona jest do niezbędnego minimum, jakiego wymaga zwracanie uwagi na
dotyczące go wydarzenia, jedzenie i wypróżnianie się. Dość wcześnie, choć nie
bezpośrednio po narodzeniu, staje przed nim zadanie utrzymania głowy i ciała w
równowadze (kiedy obserwuje otoczenie, je lub się załatwia), co odbywa się przez
przybieranie nieskończonej różnorodności pozycji, zależnie od ruchów i pozycji
osoby trzymającej dziecko.
Może spoczywać na jej kolanach, mając od czasu do czasu kontakt jedynie z
rękami, które ponad nim wykonują różne czynności, jak wiosłowanie w czółnie,
szycie czy przygotowywanie jedzenia. Potem może nagle poczuć, że zsuwa się z
kolan, a ręka łapie je za przegub. Kolano usuwa się, ręka chwyta mocniej i podnosi
dziecko do góry, gdzie styka się ono z tułowiem. Teraz podtrzymywane jest przez
łokieć, który je przyciska do biodra i klatki piersiowej. Tymczasem opiekunka
pochyla się, żeby coś podnieść wolną ręką, stawiając je przez chwilę na ziemi w
pionowej pozycji. Potem idzie, kawałek podbiega, znów idzie, podrzucając je w
rozmaitym rytmie i potrząsając nim w urozmaicony sposób. W końcu może je
przekazać komuś innemu. Dziecko zdaje sobie sprawę, że traci kontakt z jedną
osobą i przenosi się w nowe otoczenie, czując temperaturę, dotyk, zapach i dźwięk
kogoś innego, może bardziej kościstego, a może dziecka o piskliwym głosiku, albo
mężczyzny o grubym głosie. Bywa i tak, że jakaś ręka znów je podnosi, zanurza w
zimnej wodzie, ochlapuje, głaszcze, po czym kantem dłoni przejeżdża po ciałku,
żeby usunąć nadmiar wody. Następnie, jeszcze wilgotne, wraca na swe miejsce na
biodrze. Powierzchnia ciała, będąca w kontakcie z ciałem opiekunki, nagrzewa się, a
część wystawiona na powietrze ochładza. Potem dziecko odczuwa ciepło słoneczne
albo chłodny powiew wiatru. Może też doznawać jednego i drugiego, kiedy je
wnoszą ze słonecznego światła w cień ścieżki wiodącej przez dżunglę. Prawie
wyschnięte zmoczy deszcz, po czym znów znajdzie komfort, gdy z zimnego i
wilgotnego środowiska zostanie przeniesione do chaty, tam zaś żar ogniska ogrzeje
jeden bok bardziej niż drugi, znajdujący się w kontakcie z ciałem opiekunki.
Zdarza się, że w trakcie snu dziecka, odbywają się tańce. Będzie wtedy dość
gwałtownie potrząsane. Matka podskakuje i przytupuje w rytm muzyki. Podobne
przygody przytrafiają się co chwila. W nocy matka śpi przy nim. Zachowany jest jak
zawsze kontakt cielesny. Matka porusza się, oddycha, niekiedy pochrapuje. Często
wstaje w nocy, żeby dołożyć do ognia. Wydostając się z hamaka i zsuwając na
ziemię, przyciska niemowlę do siebie, a poprawiając kłody drewna, ściska je między
udami i tułowiem. Kiedy dziecko budzi się w nocy głodne i nie może znaleźć piersi,
sygnalizuje to, matka podsuwa pierś i niemowlę odzyskuje dobre samopoczucie,
pozostając przez cały czas w granicach określonych przez kontinuum. Jego życie, w
którym ciągle coś się dzieje, zgodne jest z życiem milionów przodków i spełnia
oczekiwania natury.
W opisywanej fazie dziecko podejmuje niewiele działań, większość różnorodnych
doświadczeń uzyskuje dzięki temu, że znajduje się w ramionach osoby zajętej
pracą. Kiedy jedne wymagania zostają zaspokojone i pojawiają się następne,
dziecko rozwija się prawidłowo pod względem psychologicznym i jest gotowe na
przyjęcie nowych doświadczeń. Daje o tym znać zgodnie z własnymi wrodzonymi
impulsami, a sygnały zostają odpowiednio odczytane przez wrodzone mechanizmy
opiekunów. Uśmiechając się i gaworząc sprawia ono radość swemu otoczeniu i
stwarza impuls, który możliwie często i długo każe wywoływać te przyjemne
dźwięki. Prawidłowe bodźce są szybko identyfikowane i powtarzane, do czego
zachęca nagradzająca reakcja dziecka. Później, w miarę powtarzania, gdy poziom
przyjemności i podniecenia obniża się, jego sygnały i reakcje prowadzą do zmiany
wzorów zachowań w kierunku, który jest w stanie utrzymać wysoki poziom
zadowolenia.
Przykładem mogą być zabawy polegające na zbliżaniu i oddalaniu. Zaczynają się
od czułego całusa złożonego na buzi lub ciele dziecka, które uśmiecha się i zaczyna
gaworzyć. Kolejny pocałunek - dziecko okazuje coraz więcej oznak radości i
zachęty. Wesoły krzyk i błyszczące oczy nie sygnalizują potrzeby spokoju,
odpoczynku, nakarmienia czy zmiany pozycji; dziecko domaga się dalszych
bodźców. Bawiąca się z nim osoba instynktownie pociera nosem o pierś dziecka, a
kiedy okazuje się to skuteczne, szybko wywołuje jeszcze intensywniejsze oznaki
zadowolenia, wodząc po jego ciele wargami wydającymi wibrujący
dźwięk:bbbbbbbbb.
Niemowlę, wyprzedzając własną reakcję, zaczyna gaworzyć i wydawać radosne
piski już w momencie zbliżania się ust obdarzających je uczuciem. Osoba bawiąca
się - mężczyzna, kobieta lub starsze dziecko - odkrywa, że nagradzające dźwięki
wydawane przez niemowlę można wzmocnić dzięki przekomarzaniu się z nim, to
znaczy opóźnianiu zbliżania się ust. Nie może to trwać zbyt długo, bo trzeba
utrzymać uwagę dziecka, ani nie może następować zbyt szybko, bo wtedy nie
uzyska się możliwej reakcji wyprzedzającej.
Kolejną fazą zabawy jest odsuwanie maleństwa na odległość wyciągniętej ręki, a
następnie przybliżanie go. Znajduje się wtedy w bezpiecznym, dającym bliski
kontakt położeniu. Kontrast między strefą graniczną, a strefą bezpieczeństwa,
związek zachodzący między oddalaniem i przysuwaniem go bez uszczerbku radość
z wypróbowania własnej zdolności do wyjścia poza bezpieczną strefę i udanego do
niej powrotu - to wszystko jest początkiem rozwoju wydarzeń i psy-
chobiologicznego dojrzewania, które stopniowo doprowadzi do wyjścia z fazy
niemowlęcej z maksymalną kompetencją i ochotą doznawania nowych przygód w
miarę dorastania.
Po wypróbowaniu tej zabawy i nabyciu w niej biegłości kolej na podrzucanie i
rozluźnianie uchwytu rąk trzymających dziecko. Kiedy niemowlę okazuje gotowość
do bardziej ryzykownych zabaw, podrzuca się je i łapie. W miarę jak nabiera
pewności siebie, podlatuje coraz wyżej i dalej, odsuwa się granica, na której
okazuje strach, a strefa zaufania poszerza się. Zabaw tych, wypróbowujących te
same cechy w odniesieniu do rozmaitych zmysłów, opiekunowie uczą się także od
dzieci. W taki sam stopniowy sposób eliminuje się i przywraca uspokajający widok
matki lub znajomej osoby. Do ucha dziecka wpadają niespodziewane lub głośne
dźwięki - na przykład „bu!", a zaraz potem dochodzi do niego uspokajająca
informacja, że to tylko mama (albo ktoś znajomy) i że nie ma powodu do alarmu.
Zabawki oparte na zasadzie „diabełka z pudełka" umieszczają straszący bodziec
w świecie zewnętrznym i wypróbowują kolejne, jeszcze większe zakresy stabilności.
Mogą też mieć miejsce zabawy inicjowane według tego samego wzoru przez
dorosłych. Indianie Yequana wykorzystują predyspozycje dziecka do tego typu
wyczynów. Zachowując określone przezeń reguły i uwzględniając jego sygnały,
zanurzają je w coraz bardziej wzburzonych wodach. Codzienna kąpiel jest od
urodzenia czynnością rutynową, ale oprócz tego każde niemowlę bywa zanurzane w
wartko płynącej rzece: najpierw tylko stopy, potem nogi, następnie całe ciało.
Wybiera się coraz bystrzejsze potoki, potem przychodzi kolej na nurkowanie w
kataraktach i wodospadach. W miarę jak dziecko okazuje większą pewność siebie,
ćwiczenia te trwają coraz dłużej. Dziecko plemienia Yequana ma wszelką
sposobność, żeby - zanim jeszcze zacznie chodzić czy nawet myśleć - stać się
mistrzem w ocenianiu na pierwszy rzut oka siły, głębokości i kierunku płynącej
wody. Indianie z tego plemienia należą do najlepszych na świecie wioślarzy
pływających po rwących rzekach.
Zmysłom dana jest ogromna mnogość i różnorodność zdarzeń i przedmiotów na
podstawie których mogą one ćwiczyć swe funkcje i koordynować przekazy wysyłane
do mózgu.
Źródłem pierwszych doświadczeń jest na ogół ciało zajętej pracą matki. Na
podstawie jej ruchów dziecko nabywa pojęcia o rytmie aktywnego życia. Rytm ten
staje się cechą charakteryzującą świat żywych istot i na zawsze już kojarzy się z
błogostanem i własnym dobrym samopoczuciem, skoro został poznany w fazie
niemowlęctwa.
Jeśli przez większość czasu dziecko jest trzymane przez spokojnie siedzącą
osobę, nie pomaga mu to w poznawaniu cech życia i działania, choć eliminuje
przynajmniej negatywne odczucia porzucenia, odseparowania i - co najgorsze -
udrękę tęsknoty. Fakt, iż maleńkie dzieci zachęcają do tego, żeby stymulować je
różnymi bodźcami, jest dowodem, że spodziewają się i potrzebują takich działań
niezbędnych dla ich rozwoju. Nieruchomo siedząca matka stworzy w dziecku
wyobrażenie życia jako procesu nudnego i powolnego. Dziecko będzie okazywać
niepokój i często nadawać sygnały zachęcające do mocniejszej stymulacji. Będzie
podskakiwać, machać rączkami, żeby wymóc na matce szybsze tempo działania.
Jeśli matka zacznie traktować nie mówię jako coś kruchego, utwierdzi je w
przekonaniu, że tak właśnie jest. Jeśli jednak chwyta je szorstko i
bezceremonialnie, dziecko nabierze pojęcia o sobie jako o istocie silnej, zdolnej do
adaptacji, czującej się swojsko w bardzo zróżnicowanych okolicznościach.
Przekonanie o własnej kruchości jest nie tylko nieprzyjemne, zakłóca także
sprawność rozwijającego się dziecka, a później i dorosłego.
Obrazy, dźwięki, zapachy, powierzchnie i smaki są z początku określane głównie
na podstawie kontaktu z ciałem zajmującej się dzieckiem osoby. Później, wraz z
rozwojem nowych zdolności, wyłącza się coraz szerszy zakres zdarzeń i
przedmiotów. Dziecko zaczyna kojarzyć. W mroku wnętrza chaty zawsze obecny
jest zapach gotowanego jedzenia i prawie zawsze czuje się zapach palącego się na
ognisku drewna. Światło świeci jaskrawo podczas kąpieli, a także, kiedy doznaje
ono wstrząsów przy pieszej wędrówce matki. Temperatura panująca w ciemności
jest na ogół przyjemniejsza niż w jasnym świetle na zewnątrz, gdzie słońce często
zbyt przypieka, a wiatr i deszcz wywołują przenikliwe zimno. Wszystko jednak jest
do zniesienia, zmian zaś można się spodziewać, bo doświadczenie niemowlęcia
zawsze było zróżnicowane. Podstawowy warunek przebywania w ludzkich
ramionach został spełniony, niemowlę może więc swobodnie przyjmować bodźce i
wzbogacać się dzięki wszystkiemu, co czuje. Coś, co przeraziłoby nieprzygotowaną
dorosłą osobę, jest prawie nie zauważone przez dziecko w fazie niemowlęcej. Nagle
ponad nim pojawiają się jakieś postacie, wysoko w górze kołyszą się wierzchołki
drzew. Bez uprzedzenia robi się ciemno lub jasno. Dziecku nie przeszkadzają
grzmoty i błyskawice, szczekające psy, ogłuszający ryk wodospadu, walące się
drzewa, błyski ognia, nagłe skąpanie się w deszczu lub rzece. Wziąwszy pod uwagę
warunki, w jakich przebiegała ewolucja gatunku ludzkiego, za alarmującą
należałoby uznać ciszę albo przedłużający się brak zmiany bodźców sensorycznych.
Jeśli z jakiegoś powodu dziecko zapłacze, kiedy dorośli zajęci są rozmową, matka
- chcąc odwrócić jego uwagę - syczy mu cicho do ucha. Gdy to zawiedzie, odchodzi
z nim na bok i czeka, aż się uspokoi. Nie przeciwstawia się woli dziecka, odłącza się
wraz z nim od grupy, nie okazując w żaden sposób niezadowolenia i nie dając
poznać, że osądza jego zachowanie. Rzadko zauważa, że dziecko ją ob- ślinia.
Ocierając mu buzię wierzchem dłoni, robi to tak samo machinalnie, jak wtedy, gdy
sama się oporządza. Kiedy dziecko siusia lub wypróżnia się, matka wybucha
śmiechem, wtórują jej inne kobiety, bo rzadko bywa sama. Odsuwa dziecko od
siebie tak szybko, jak tylko zdoła i czeka, aż skończy się załatwiać. Obserwowanie,
czy zdąży, jest rodzajem zabawy, a kiedy dostanie się mu najgorsze, śmiech
rozlega się jeszcze głośniej. Mocz szybko wsiąka w brudne podłoże, kał prędko
zostaje wytarty liśćmi. Wymioty czy „ulewanie się” pokarmu - rzecz codzienna u
naszych niemowląt - zdarzają się tak rzadko, że podczas lat spędzonych wśród
Indian tylko jeden raz, jak sobie przypominam, widziałam coś takiego u dziecka,
które miało wysoką gorączkę. Eksperci z krajów cywilizowanych nie podważyli jakoś
założenia, w myśl którego natura w trakcie ewolucji gatunku mogłaby doprowadzić
do tego, że dzieci po wypiciu matczynego mleka mogą cierpieć na niestrawność.
Zalecają natomiast „odpowietrzanie”, walenie po plecach trzymanego na ręku
dziecka, żeby mu pomóc „zwrócić połknięte powietrze”.
W trakcie tej czynności dziecko często wymiotuje. Nic dziwnego, że nasze dzieci,
znajdujące się w wiecznym stresie, nieustannie chorują. Napinanie ciała,
wierzganie, wyginanie się w łuk, kwilenie - to wszystko objawy tego samego,
głębokiego dyskomfortu. Niemowlęta Yequana, kiedy się najedzą, nie wymagają
nigdy specjalnego traktowania. Zapewne wyjaśnia to fakt, że są karmione i w dzień,
i w nocy, częściej niż dzieci naszego cywilizowanego świata. Bardziej
prawdopodobne wydaje się jednak, że odpowiedzi należy szukać w naszym
permanentnym stresie, bo u niemowląt Yequana żadne oznaki kolki nie występują
nawet wtedy, gdy przez większą część dnia pozostają pod opieką innych dzieci i nie
mogą szukać schronienia u matki.
Później, kiedy odbywa się trening czystości, raczkujące dziecko, które
zanieczyszcza podłogę w chacie, jest przeganiane na zewnątrz. Do tej pory
przywykło, że tak jest odbierane, czuje się w porządku, a jego rozwijające się
impulsy społeczne są w zgodzie i z impulsami innych członków plemienia. Kiedy
więc jakaś czynność spotyka się z dezaprobatą, dziecko wie, że przedmiotem
krytyki nie jest ono samo, lecz to, co zrobiło; tym samym motywowane jest do
współpracy. Nic mu nie każe bronić się przed członkami plemienia ani zajmować
innego niż oni stanowiska; są dla niego wypróbowanymi i prawdziwymi
sojusznikami.
Na tym właśnie polega bycie zwierzęciem społecznym w pełnym tego słowa
znaczeniu. Z jakąż ironią muszę to stwierdzić! W tym miejscu dochodzimy do
doświadczeń, jakie są udziałem niemowlęcia wyłączonego z kontinuum we
współczesnych kulturach zachodnich.
Istota ludzka jest ta sama. Chociaż nasza najnowsza historia była bardzo
odmienna, to jednak dzieje ewolucji, miliony lat, które uformowały ludzkie zwierzę,
są wspólne dla Indian Yequana i dla nas. Te kilka tysięcy lat, podczas których
nastąpiło odejście od kontinuum i powstała cywilizacja, nic nie znaczą wobec czasu
trwania ewolucji. W tak krótkim okresie nie mogły zajść żadne znaczące czy dające
się zauważyć zmiany ewolucyjne. U niemowląt wywodzących się w prostej linii z
kontinuum, których przodkowie nie zaznali deprywacji, oczekiwania są więc takie
same, jak u tych, których przyjście na świat zostało przyspieszone, żeby położnik z
przedmieścia mógł zdążyć na swoją partyjkę golfa.
Jak mogliśmy się już przekonać, noworodki gatunku ludzkiego są nie gorzej
przygotowane do przyjścia na świat niż potomstwo innych zwierząt. Doświadczenia
towarzyszące narodzinom stanowią część repertuaru dostosowań wynikających z
faktu, że nasza ewolucja przebiegała zgodnie z doświadczeniami przodków, którzy
od powstania ssaków rodzili się, a przedtem zgodnie z wymaganiami adaptacyjnej
elastyczności wykluwali się z jaja. Zdarzenia oczekiwane to takie, które następują
po kształtującym precedensie. Zdarzenia nieoczekiwane nie mają mechanizmów
stabilizujących, które mogłyby je zasymilować. Istnieje wówczas
niebezpieczeństwo, że po porodzie zdarzenia nieoczekiwane nie tylko będą
towarzyszyć, ale wręcz zastąpią te oczekiwane, niezbędne dla niektórych linii
rozwoju. Mało jest w przyrodzie rzeczy, które mogłyby pójść na marne. Podstawą
systemu wytworzonego w wyniku ewolucji jest oszczędny związek między różnymi
jego aspektami, które w procesie rozwoju funkcjonują zarówno jako przyczyny, jak
i skutki.
Oznacza to, że pozbawienie jednostki jakiegokolwiek przewidzianego szczegółu
doświadczenia odbije się w jakimś stopniu na jej dobrym samopoczuciu - może
przyniesie uszczerbek zbyt subtelny, żeby dał się zauważyć, może tak często
spotykany, że w ogóle nie uznamy go za stratę. Badania naukowe wykazały - o
czym się przekonamy - że pozbawienie doświadczenia związanego z raczkowaniem
odbija się fatalnie na zdolnościach werbalnych, rozwijających się w późniejszej
fazie. W równie zaskakujący sposób może się okazać, że człowiek pozbawiony w
niemowlęctwie określonego minimum takich doświadczeń, jak bycie trzymanym w
rozmaitych pozycjach, jak wystawienie przez pewien czas na działanie deszczu,
naturalne przejście ze światła dziennego w mrok nocy itp., może mieć w przyszłości
kłopoty z utrzymaniem równowagi, może być mniej odporny na różnice temperatur
czy chorobę morską. A propos poczucia równowagi, badacz mógłby się o tym
przekonać, gdyby udało mu się wyodrębnić u dzieci z plemienia Mo- hawków taki
typ doświadczenia, który nie jest udziałem naszych dzieci, i wytłumaczyć, dlaczego
Indianie nie znają zawrotów głowy, a także wyjaśnić, dlaczego my im ulegamy w
zróżnicowanym stopniu (Yequana, Sanema i inne plemiona indiańskie z Południowej
Ameryki nie znają zawrotów głowy, ale Mohawkowie mają o wiele więcej
doświadczeń, które przejęli od nas, tym samym byłoby łatwiej wyodrębnić różnice,
dla ustalenia czynnika, o który nam chodzi).
W zastosowaniu do zjawiska szoku okołoporodowego u dzieci społeczeństw
cywilizowanych zasada kontinuum sugeruje, że powodującymi go czynnikami mogą
być narzędzia chirurgiczne, jaskrawe światło, gumowe rękawiczki, zapach środków
antyseptycznych i znieczulających, donośne głosy, dźwięk aparatury.
Doświadczenia dziecka przy bezurazowym porodzie muszą być takie - i tylko takie -
jakie odpowiadają pradawnym oczekiwaniom jego samego i matki. W wielu
rozsądnych kulturach matkę pozostawia się po urodzeniu z dzieckiem bez żadnej
pomocy; inne kultury, równie rozsądne, zalecają, by jej pomagać. W każdym razie
dziecko pozostaje w ścisłym kontakcie z ciałem matki od momentu wyjścia z
macicy. Kiedy zaczyna samodzielnie oddychać, spoczywając spokojnie na ciele
matki, która je głaszcze, pępowina przestaje pulsować i zostaje odcięta. Nic nie
opóźnia podania piersi małej istotce - żadne kąpanie, ważenie, badanie czy
jakakolwiek inna przyczyna. Dokładnie w tym właśnie momencie, kiedy poród się
kończy, kiedy matka i dziecko spotykają się po raz pierwszy jako odrębne istoty,
musi nastąpić doniosły akt wdrukowania. Powszechnie wiadomo, że u wielu małych,
zwierząt wdrukowanie obrazu matki następuje zaraz po urodzeniu. Małe gąski,
kiedy tylko wyklują się z jaja, przyjmują jako wzór pierwszy poruszający się obiekt,
jaki znajduje się w ich pobliżu. Powinna być nim matka, ale nawet jeśli jest to
mechaniczna zabawka albo Konrad Lorenz, natura wytworzona w toku ewolucji
zmusza gąski, żeby za tym obiektem podążały. Od tego, czy wdrukowanym
obiektem będzie matka, zależy ich życie, ponieważ gęś nie może nadążyć
równocześnie za wszystkimi pisklętami, a one bez niej nie są w stanie zaspokoić
swoich potrzeb. Dla naszego gatunku, odmiennie niż u innych, koniecznością jest
wdrukowanie obrazu dziecka u matki, gdyż ludzkie niemowlę jest zbyt bezradne i
nie potrafi za nikim podążać, nie może też nic uczynić dla podtrzymania kontaktu
poza sygnalizowaniem, że matka nie spełnia jego oczekiwań.
Ten ważny impuls wdrukowania jest u ludzkiej matki tak mocno utrwalony, że
bierze górę nad wszelkimi innymi okolicznościami. Bez względu na to, jak byłaby
zmęczona, głodna, spragniona czy w inny sposób motywowana normalnymi,
własnymi interesami, zawsze przede wszystkim pragnie nakarmić to odmienne, nie
tak znowu piękne stworzenie i zapewnić mu wygodę. Gdyby było inaczej, nie
zdołalibyśmy przetrwać przez setki tysięcy pokoleń. Mechanizm wdrukowania, który
zostaje uruchomiony przez hormony w sekwencji zdarzeń wywołanych przy
porodzie, musi zadziałać we właściwej chwili albo będzie za późno. W czasach
prehistorycznych matka nawet przez kilka minut nie mogłaby pozostać obojętna
wobec nowonarodzonego dziecka, potężny bodziec musiał więc działać
natychmiast. Jego zabezpieczenie w kontinuum zdarzeń jest podstawowym
warunkiem wstępnym gładko przebiegającego następstwa bodźców i reakcji, które
mają miejsce, kiedy matka i dziecko rozpoczynają wspólne życie.
Co się jednak dzieje, jeśli do wdrukowania nie doszło, jeśli dziecko zostanie
zabrane, kiedy ona nastawiona jest na głaskanie, przystawianie do piersi, wzięcie w
ramiona i umieszczanie w swym sercu, albo jeśli jest zbytnio oszołomiona
lekarstwami, nie mogąc w pełni doświadczyć więzi? Wygląda na to, że jeśli impuls
wdrukowania nie zostanie szybko zaspokojony przez oczekiwane spotkanie z
dzieckiem, ustępuje miejsca smutkowi, podczas minionych epok proces
kształtowania procesu narodzin człowieka, brak obiektu zaspokajającego przypływ
czułości był równoznaczny z tym, że dziecko przychodziło na świat martwe. Reakcją
psychobiologiczną była żałoba. Jeśli po upływie właściwego momentu bodziec
pozostaje bez reakcji, siły kontinuum zakładają, że dziecka nie ma, wdrukowanie
musi więc zostać anulowane.
Kiedy nowoczesny szpital nagle „produkuje" dziecko, po upływie godzin czy
nawet minut od momentu, w którym matka pogrążyła się w fizjologicznym stanie
żałoby, rezultat bywa często taki, że czuje się ona winna, iż nie jest gotowa
„nastawić się na macierzyństwo” albo nie potrafi „bardzo kochać dziecka”. Kiedy
natura tak wspaniale przygotowała ją na jedno z najgłębszych i najdonioślejszych
wydarzeń emocjonalnych w jej życiu, przeżywa klasyczną tragedię cywilizowanego
świata, zwaną normalną depresją poporodową.
Wilczyca wierna kontinuum swego gatunku byłaby w tej fazie dla ludzkiego
dziecka odpowiedniejszą matką niż jego matka biologiczna, znajdująca się w łóżku
odległym o pół metra. Wilczycę dziecko mogłoby dotykać, matka ludzka równie
dobrze mogłaby znajdować się na Marsie.
A oto co na ten temat pisze Alice Miller w znanej książce „Mury milczenia”:
„W klinikach położniczych zachodniego świata mała jest szansa na znalezienie
pociechy u wilczycy. Noworodka, którego skóra tęskni za odwiecznym dotknięciem
gładkiego, emanującego ciepłem żywego ciała, zawija się w suchy, martwy
materiał. Kładą go do łóżeczka, nie zważając na jego krzyki; umieszczają w
nieruchomej pustce (po raz pierwszy w całym cielesnym doświadczeniu, podczas
milionów lat ewolucji lub błogiej wieczności w macicy). Jedynym głosem, jaki słyszy,
są krzyki innych ofiar, które cierpią tę samą niewypowiedzianą mękę. Ten dźwięk
nic dlań nie znaczy. Krzyczy i krzyczy, płuca, nieprzyzwyczajone do powietrza, są
napięte do granic możliwości. Nikt nie przychodzi.
A ponieważ zgodnie z naturą dziecko wierzy w prawidłowy porządek życia, działa
tak, jak potrafi: krzyczy dalej. W końcu wyczerpane zasypia - mija cała wieczność.
Budzi się wśród nieprzytomnej grozy ciszy i bezruchu. Krzyczy. Całe jego ciało
płonie z tęsknoty, z niecierpliwości nie do zniesienia. Z trudem łapie powietrze i
krzyczy, aż pulsuje mu głowa pełna zgiełku. Krzyczy aż do bólu piersi, aż jego krtań
staje się raną. Nie może już dłużej znieść tego bólu, szlochanie słabnie i cichnie.
Dziecko nasłuchuje. Otwiera i zaciska piąstki. Przekręca główkę z boku na bok. Nic
nie pomaga. To nie do zniesienia. Znowu zaczyna płakać, ale dla nadwyrężonej
krtani to zbyt wiele, szybko przestaje. Usztywnia zmaltretowane ciało; pojawia się
cień ulgi. Macha rączkami i wierzga. Przestaje, znów cierpi, niezdolne do myślenia
ani nadziei. Słucha. Znowu zapada w sen.
Kiedy się budzi, moczy się w pieluchę i to zdarzenie pozwala mu na chwilę
zapomnieć o męczarni. Ale przyjemne uczucie moczenia się i ciepły wilgotny dotyk,
jaki odczuwa w dolnej połowie ciała, wkrótce przemija. Ciepło jest nieruchome,
dotyk staje się zimny i lepki. Dziecko wierzga nóżkami. Usztywnia ciało. Szlocha.
Zrozpaczone tęsknotą, w martwym wilgotnym i nieprzyjemnym otoczeniu,
wykrzykuje swoje nieszczęście, aż ucisza je samotny sen.
Nagle zostaje podniesione, pojawia się znów oczekiwanie na to, co mu się należy.
Zabierają mokrą pieluchę. Ulga. Żywe ręce dotykają jego skóry. Podnoszą mu stopy
i nowy, suchy jak pieprz kawałek materiału owija jego biodra. I za chwilę znów jest
tak, jakby nigdy nie było rąk ani mokrej pieluchy. Nie ma świadomej pamięci ani
śladu nadziei. Dziecko znajduje się w pustce nie do zniesienia, poza czasem, w
bezruchu, w ciszy. Jedynie pragnie. Kontinuum, uruchamia swe nadzwyczajne
środki, lecz pomagają one tylko przetrwać krótkie odstępy czasu, kiedy poniechane
jest prawidłowe traktowanie, albo przynoszą ulgę dzięki osobie, która - jak się
zakłada - jest do tego powołana. Kontinuum nie ma rozwiązania dla tego
ekstremalnego przypadku. Sytuacja nie została przewidziana w jego rozległym
doświadczeniu. Po kilku zaledwie godzinach oddychania niemowlę osiągnęło taki
stopień wyobcowania ze swej natury, że jest poza zbawczymi siłami potężnego
kontinuum. Czas pobytu w łonie matki jest prawdopodobnie ostatnim okresem
nieprzerwanego błogostanu, który zgodnie z wrodzonymi oczekiwaniami powinien
trwać całe życie. Jego istota opiera się na założeniu, że matka zachowuje się we
właściwy sposób, że motywacje i wynikające z nich działania będą się wzajemnie w
sposób naturalny dopełniały.
Ktoś podchodzi i fachowo podnosi je do góry. Dziecko ożywia się. Jak na jego
gust jest co prawda niesione zbyt ostrożnie, ale przynajmniej coś się dzieje.
Nareszcie jest na swoim miejscu. Zniknęła cała męczarnia, jakiej doznawało,
spoczywa w obejmujących ramionach i chociaż skóra okryta ubraniem nie
sygnalizuje, że doznaje ulgi, żywe ciało nie dotyka jego ciała, to przynajmniej usta
i ręce mówią, że wszystko jest w porządku. Radość życia, normalna dla kontinuum,
jest prawie doskonała. Jest smak i struktura piersi, ciepłe mleko płynie do głodnych
ust, czuje bicie serca, które powinno być dlań więzią zapewniającą o kontynuacji
życia rozpoczętego w macicy. Jest ruch, rejestrowany przez jego niewydolny
jeszcze wzrok. Dźwięk głosu jest także odpowiedni. Tylko ubranie i zapach (mama
używa wody kolońskiej) stwarzają ważenie dysonansu. Niemowlę ssie, a kiedy czuje
się pełne i zadowolone - zasypia.
Budzi się w piekle. Żadnego wspomnienia, żadnej nadziei, żadnej myśli, która
mogłaby przywołać w tym ponurym czyśćcu pocieszające wspomnienie o spotkaniu
z matką. Mijają godziny, dni i noce. Niemowlę krzyczy, męczy się, zasypia. Budzi się
i moczy pieluszki. Teraz nie wiąże się z tym żadne przyjemne uczucie. Przyjemna
ulga, zapowiadana przez jego wewnętrzne organy, ustępuje natychmiast miejsca
wzmagającemu się bólowi, gdy gorący, kwaśny mocz podrażnia jego ciało, które
zdążyło się już odparzyć. Niemowlę krzyczy. Jego zmęczone płuca muszą krzyczeć,
żeby zagłuszyć ostre pieczenie. Krzyczy, aż krzyk i ból zmęczą je, i znowu zasypia.
W klinice, gdzie przebywa, a która wcale nie jest wyjątkiem, zapracowane
pielęgniarki zmieniają pieluchy według ujednoliconego planu, bez względu na to,
czy są suche, wilgotne, czy całkiem przemoczone. Odsyłają dzieci do domu z
odparzeniami, których leczeniem musi zająć się ktoś, kto ma na to czas.
Dziecko, które znajdzie się wreszcie w domu swej matki (nie można go przecież
nazwać jego domem), zdążyło już poznać w pełni naturę życia. Na przedświadomej
płaszczyźnie, która określi wszystkie jego późniejsze ważenia i będzie przez nie
określana, poznaje życie jako niewypowiedzianie samotne, nie reagujące na jego
sygnały, pełne bólu.
Ale dziecko jeszcze się nie poddało. Dopóki życie trwa, jego siły witalne będą
nieustannie próbowały odzyskać równowagę.
Dom nie różni się w zasadzie od kliniki położniczej, jeśli nie liczyć bolesnego
odparzenia. Godziny, podczas których niemowlę nie śpi, upływają wśród tęsknoty,
pragnienia i niekończącego się czekania na właściwy stan rzeczy, który zastąpiłby
milczącą pustkę. Przez kilka minut w ciągu dnia pragnienie spełnia się i przemożna,
odczuwana na skórze jak swędzenie, potrzeba dotyku, bycia trzymanym na ręku i
noszonym zostaje zaspokojona. Jego matka jest tą osobą, która po długim namyśle
zdecydowała się dopuścić je do piersi. Kocha je z nieznaną jej dotąd czułością. Z
początku trudno jej odkładać niemowlę po karmieniu do łóżeczka, zwłaszcza, że
płacze ono wtedy tak rozpaczliwie. Przekonana jest jednak, że musi tak
postępować, bo własna matka powiedziała jej (a ona przecież musi się na tym
znać), że zepsuje dziecko, jeśli mu teraz ustąpi, i potem będzie sprawiało kłopoty.
Chce postępować prawidłowo; przez chwilę czuje, że małe życie, które trzyma w
ramionach, jest ważniejsze niż wszystko inne na świecie.
Wzdycha i delikatnie kładzie niemowlę do łóżeczka przystrojonego żółtymi
kaczuszkami, zharmonizowanego z wystrojem całego pokoju. Ciężko się
napracowała, żeby móc je wyposażyć w miękkie zasłony, dywan w kształcie wielkiej
pandy, białą toaletkę, wanienkę i stół do przewijania z zasypką, oliwką, mydełkiem,
szamponem i szczotką do włosów, wszystko zrobione specjalnie dla dzieci, w
kolorowych opakowaniach. Na ścianie wiszą obrazki przedstawiające zwierzątka
ubrane jak ludzie. W szufladach komody pełno jest małych podkoszulków,
śpioszków, bucików, czapeczek, rękawiczek i pieluszek. Na komodzie stoi owiecz-
ka-zabawka oraz wazon z ciętymi kwiatami - bo mama "kocha" też kwiaty.
Wygładza dziecku koszulkę i przykrywa je haftowanym prześcieradłem i
kocykiem, na którym widnieją jego inicjały. Patrzy na nie z zadowoleniem. Nie
zaniedbano niczego, żeby doskonale urządzić pokój dziecięcy, chociaż ona i jej
młody mąż nie mogą sobie jeszcze pozwolić na zakup wszystkich zaplanowanych
mebli do innych pokojów. Pochyla się, żeby pocałować jedwabisty policzek dziecka,
a kiedy kieruje się do drzwi, pierwszy bolesny krzyk wstrząsa jego ciałem.
Delikatnie zamyka drzwi. Wypowiedziała dziecku wojnę. Jej wola musi być górą.
Przez drzwi dobiegają jej uszu dźwięki, jakby kogoś poddawano torturom. Tak
rozpoznaje je kontinuum matki. Natura nie nadaje wyraźnych sygnałów
świadczących o tym, że ktoś przeżywa męczarnie, jeśli nie jest tak rzeczywiście.
Sprawa jest naprawdę na tyle poważna, na ile można to wnioskować z tych
dźwięków.
Matka waha się, jej serce wyrywa się do dziecka, lecz nie ulega pokusie i
odchodzi. Zostało dopiero co przewinięte i nakarmione. Jest przekonana, że
naprawdę nic mu nie brakuje, i pozwala mu płakać aż do wyczerpania.
Dziecko budzi się i znowu krzyczy. Matka spogląda przez uchylone drzwi, żeby
się upewnić, że jest ono na swoim miejscu; cicho, żeby nie zbudzić w nim fałszywej
nadziei na to, że ktoś się nim zajmie, zamyka znowu drzwi. Spieszy do kuchni, gdzie
pracuje, i zostawia drzwi otwarte, żeby usłyszeć dziecko w razie, gdyby „coś mu się
stało".
Krzyki niemowlęcia przechodzą w drżące kwilenie. Ponieważ nie ma żadnej
reakcji, siła napędowa wysyłanych sygnałów gubi się w chaosie jałowej pustki, gdzie
przecież już dawno powinna pojawić się ulga. Dziecko rozgląda się. Za barierkami
łóżeczka jest ściana. Światło jest przyćmione. Niemowlę nie może się obrócić. Widzi
tylko nieruchome pręty łóżka i ścianę. Słyszy pozbawione sensu dźwięki
dobiegające z dalekiego świata. W pobliżu nie ma żadnego głosu. Wpatruje się w
ścianę, aż oczy same się zamykają. Kiedy je znów otwiera, pręty i ściana są
dokładnie takie, jak przedtem, tylko światło jest bardziej przyćmione", (koniec
fragmentu z książki Alice Miller).
Między wiecznością, jaka upływa w czasie patrzenia na barierki i ścianę, jest
jeszcze inna wieczność, wypełniona przez dwa rzędy bocznych barierek i daleki
sufit. Gdzieś z boku, daleko, są jakieś nieruchome kształty, nieodmiennie tam
obecne.
Czasami wszczyna się ruch, coś zakrywa uszy niemowlęcia, przytłumiając
dźwięki. Na jego ciele piętrzy się sterta przykryć. Dziecko widzi biały plastikowy kąt
wózka, a czasem, kiedy położą je na plecach twarzą ku niebu, może obserwować od
środka budkę wózka. Niekiedy dostrzega wielkie bloki domów, wznoszące się w
pewnej odległości i prześlizgujące się nad nim. Widzi też odległe wierzchołki drzew,
które również nie mają z nim wspólnego. Czasem pojawiają się ludzie, pochylający
się nad nim, i przemawiają, zwykle do siebie, z rzadka tylko do niego.
Dość często potrząsają mu przed oczami grzechoczącą zabawką i wtedy dziecko
czuje - kiedy przedmiot jest blisko - że znajduje się bliżej życia. Wyciąga się i macha
rękami, chcąc znaleźć się na miejscu tego przedmiotu. Kiedy wsuwają mu
grzechotkę do rączki, łapie ją i wkłada do buzi. Ale nie o to chodzi. Macha rączkami
i grzechotka upada daleko. Ktoś przynosi ją z powrotem. Dziecko uczy się, że jeśli
odrzuci zabawkę, ktoś do niego podejdzie. Chce, żeby osoba znów przyszła,
wyrzuca więc grzechotkę albo inny przedmiot, jaki ma pod ręką, tak długo, póki
sztuczka ta działa. W końcu jednak przestają przynosić, ponownie pozostaje puste
niebo i wnętrze wózka. Często coś zaczyna się dziać, kiedy dziecko zapłacze. Matka
kołysze wózkiem, przekonała się bowiem, że działa to na nie uspokajająco. Bolesna
potrzeba ruchu, doświadczeń, tęsknota za tym wszystkim, co przodkowie
otrzymywali w pierwszych miesiącach życia, bywa trochę łagodzona przez to
kołysanie, które jest przynajmniej jakimś skromnym doświadczeniem zamiast
żadnego. Pobliskie głosy nie mogą być kojarzone z niczym, co dotyczy dziecka,
mają więc znikomą wartość dla spełnienia jego oczekiwań. Dają mu jednak więcej
niż cisza dziecinnego pokoju. Określony przez
Continuum zasób doświadczeń jest bliski zeru, głównym doświadczeniem
dziecka jest jego chcenie.
Matka waży niemowlę regularnie, dumna z postępów. Przydatne mu
doświadczenia są nabywane podczas tych niewielu ściśle wydzielonych w ciągu dnia
minut, jakie spędza w ramionach opiekunów. Do tego dochodzą fragmentaryczne
przeżycia, dające się zaakceptować przez poszczególne sumujące się potrzeby.
Kiedy niemowlę siedzi na kolanach opiekuna, może się zdarzyć, że jakieś dziecko
zerwie się z krzykiem i wywoła w nim dreszcz związany z tą sytuacją, podczas gdy
ono samo jest bezpieczne. Jazda windą dostarcza pożądanych sensacji opadania, a
także nagłego wznoszenia się. Pożądany jest warkot samochodu, zatrzymującego
się i znów ruszającego w ruchu ulicznym, podczas gdy dziecko doznaje przyjemnych
dlań wstrząsów, siedząc na kolanach matki. Czasem słychać szczekanie psa i inne
niespodziewane dźwięki. Niektóre z nich są do przyjęcia dla dziecka
spoczywającego w wózku, inne budzą trwogę, bo dobiegają do uszu niemowlęcia,
kiedy nie znajduje się ono w bezpiecznej strefie, na rękach opiekuna.
Umieszczane w zasięgu jego rąk przedmioty mają zastąpić wszystko to, czego
mu brakuje. Zgodnie z tradycją zabawki służą pocieszeniu pogrążonego w smutku
dziecka. Ale tradycja nie bierze pod uwagę powodów tego smutku. Pod ręką jest
przede wszystkim pluszowy miś albo inna lalka-przytulanka. Ma zapewnić dziecku
poczucie, że ktoś stale z nim jest. Gwałtowne przywiązanie, jakie się często
wytwarza, jest postrzegane jako przejaw uroczej dziecięcej fantazji, a nie ostrej
deprywacji. Dziecko przywiera do martwego przedmiotu, bo tak bardzo spragnione
jest towarzysza, który go nie opuści. Poruszanie wózka czy kołyski daje inny rodzaj
przybliżonego zaspokojenia oczekiwań. Ruch ten jest jednak tak znikomym i
niezdarnym substytutem upragnionych doznań w ramionach opiekuna, że w
nieznacznym jedynie stopniu może zaspokoić tęsknotę izolowanego niemowlęcia.
Jest nie tylko niewystarczający, ale i nie zdarza się zbyt często. Nad łóżeczkami i
wózkami wiszą zabawki, które grzechoczą, brzęczą lub dzwonią, kiedy dziecko ich
dotyka. Czasem na ścianach dziecinnego pokoju zawieszone są jaskrawo kolorowe
przedmioty, na które można popatrzeć. Przyciągają jego uwagę, ale zmieniają się
tak rzadko (jeśli w ogóle), że nie mogą zaspokoić rozwojowej potrzeby odbierania
bodźców wzrokowych i słuchowych.
Wszystkie te bodźce - kołysanie, potrząsanie, grzechotanie, dźwięczenie, widok
kolorowych kształtów - choć jest ich zbyt mało, nie idą na marne. Kontinuum,
zawsze przygotowane na to, że oczekiwania są realizowane, akceptuje każdy
fragment i część ich realizacji. Fakt, że odbywa się to niezbyt często, zrywami, że
bodźce nie są kombinowane,tak jak powinny w przypadku niemowlęcia
rozwijającego się zgodnie z kontinuum (które w ramionach matki lub opiekunów
widzi, słyszy, odbiera bodźce ruchowe, zapachowe i smakowe, działające na jego
oczekujące stymulacji zmysły zgodnie z harmonijnym wzorcem, jak u naszych
wspólnych przodków) i fakt, że jedne doświadczenia powtarzają się względnie
często, a inne są w ogóle pomijane, nie przeszkadza w ich zaakceptowaniu jako
odpowiedniego materiału. Wyrównana kontynuacja doświadczeń daje naszym
zmysłom iluzję pojedynczej operacji. Można jednak.dostrzec, że każdy składnik
działa oddzielnie, każda więc kolejna potrzeba wynikająca z linii rozwoju może być
zaakceptowana, a jeśli zostanie odpowiednio zaspokojona, otworzy drogę przed
następną z tej samej linii. Szczegóły zachowania, które na pozór są ze sobą
sprzężone związkiem przyczynowo-skutkowym, mogą być ukazane, jako
wynikające z niezależnych motywów.
Daje się to wyraźnie dostrzec w procesie spełniania behawioralnych potrzeb u
innych zwierząt, u których wyrażanie tych potrzeb nie jest powstrzymywane przez
konieczność racjonalnego wyjaśniania czynności, które muszą być wykonane.
Mała kapucynka, którą przywiozłam z pierwszej wyprawy, nauczyła się zjadać za
jednym posiedzeniem tyle banana (którego obierałam ze skóry i jej dawałam), na
ile miała ochotę, a potem - starając się okazać, że nic szczególnego nie robi - owijała
resztę w papierową serwetkę, rozglądając się wokół, jakby nie była świadoma, co
robią jej ręce. Okrążała w końcu to miejsce, udając, że czyni to przypadkiem;
spacerowała, aż wreszcie nagle odkrywała tajemnicze zawiniątko, okazując
narastające podniecenie, zrywała serwetkę z ukrytego skarbu. Hura! Na pół
zjedzony banan! Co za zdobycz! W tym miejscu pantomima załamywała się. Będąc
już po obiedzie, małpka nie potrafiła zmusić się do skoku na zdobycz. Owijała z
powrotem sfatygowanego banana w strzępki papieru i zaczynała przedstawienie od
nowa. Przekonało mnie to, że jej impuls, potrzeba szukania i otwierania
pojemników z jedzeniem, takich jak owoce w skórce lub skorupki orzechów, była
całkiem oddzielona i niezależna od impulsu jedzenia. Wyeliminowanie czynności
poszukiwania i otwierania z sekwencji wymaganej przez naturę przodków małpki w
procesie ewolucji (czynności te zaspokoiłyby potrzebę doświadczeń) nastąpiło
przeze mnie. Myślałam, że „oszczędzę jej kłopotów". Nie rozumiałam jeszcze natury
kontinuum. Małpka najpierw ulegała najsilniejszemu impulsowi i zjadała owoc.
Kiedy się nasyciła i impuls ten zniknął, pojawiał się następny pod względem siły.
Chciała polować. Warunki nie sprzyjały temu, bo banan był obrany i widoczny.
Rozwiązywała problem w taki sposób, że sama inscenizowała przedstawienie i
polowała. Obierając banan z serwetki, nie udawała podniecenia.
Jestem raczej pewna, że serce biło jej w przyśpieszonym tempie i że występowały u
niej wszystkie fizjologiczne objawy prawdziwego oczekiwania, chociaż cel tego
oczekiwania - jedzenie - został już osiągnięty. Prawdziwą istotą jej zachowania
symulującego polowanie - tak jak każdy składnik przeżyć określonych przez
kontinuum jest zarazem przyczyną, skutkiem i celem - było zaspokojenie potrzeby
zdobywania doświadczeń.
Celem życia jest samo życie, celem dobrostanu jest stymulowanie tego, co
stwarza poczucie dobrostanu. Prokreacja odbywa się po to, by stworzyć prokre-
atorów. Efekt cyrkularny, wcale nie tak znów nieuzasadniony, jest najlepszym i
jedynym ze wszystkich. Fakt, że nasza natura jest w całości sobą, sprawia, że jest
„dobra" - a „dobry" to termin względny. W odniesieniu do potencjału ludzkiego jest
to najlepsza ze wszystkich możliwości.
U ludzi wiele jest przykładów zachowań spełniających swe własne wymagania w
ramach sekwencji, która wyklucza możliwość służenia jakimkolwiek innym celom.
Często zdarza się, że istnieją zapotrzebowania na doświadczenia określone przez
kontinuum, które zostały wyeliminowane z naturalnej sekwencji przez wzorce
kulturowe, na rozkaz intelektu, uznane za stratę czasu, czynności niewy- dajne lub
błahe. Omówimy później niektóre z tych zachowań, ale chcąc zilustrować
paralelnym przykładem to, co pisałam o małpce, wspomnę tylko o zjawisku
polowania dla sportu, a nie dla zdobycia pożywienia. Nadmiar impulsów
nakazujących pracę ręczną jest wykorzystywany przez ludzi, których na to stać,
podczas gry w golfa, w domowych warsztatach czy w jachtowych stoczniach; mniej
zasobni muszą się zadowolić pracą w ogródku, majsterkowaniem, konstruowaniem
modeli, amatorskim kucharzeniem. Kobietom, którym odjęto konieczność
wykonywania prac domowych, pozostaje tkanie gobelinów, wyszywanie, układanie
kwiatów, ceremonia podawania herbaty oraz cała gama czarnych robót czynionych
społecznie w celach charytatywnych, w szpitalach z niedostatkiem personelu,
sklepach z używaną odzieżą czy kuchniach wydających darmową zupę.
Niemowlę magazynuje więc każdy fragment pozytywnego doświadczenia,
jakiego doznaje, bez względu na kolejność czy wyrywkowość tych doświadczeń. Bez
uprzednio zgromadzonego ich zasobu następne mogą przydarzać się tysiące razy,
ale nic nie wniosą do procesu dojrzewania jednostki.
Przyswajając sobie dostępne ułamki doświadczeń, niemowlę pozbawione
kontaktu z ludzkim ciałem rozwija zachowania zastępcze, mające ulżyć jego
męczarni. Wierzga nogami z całą siłą, żeby ukoić mrowiącą tęsknotę, jakiej doznaje
jego skóra, macha rączkami, obraca główkę z boku na bok, w celu otumanienia
zmysłów, usztywnia ciało, wyginając plecy w łuk z maksymalnym napięciem, jakie
potrafi osiągnąć, żeby przestać je odczuwać. Odkrywa, że własny kciuk może być
źródłem zadowolenia, przynosi bowiem ulgę nieustającemu pragnieniu jego ust.
Rzadko go ssie, kiedy żywione jest wystarczająco, żeby zaspokoić głód. Czyni to
pragnąc być nakarmionym przed wyznaczonym terminem, przeważnie jednak
trzyma palec w buzi, wypełniając sobie pustkę nie do zniesienia, wieczną
samotność, znajdując ulgę w poczuciu, że centrum wszystkiego znajduje się gdzie
indziej. Jego matka zasięga rady swojej matki i słyszy starą historię o złowrogim
wpływie ssania kciuka na kształtujący się zgryz niemowlęcia. W trosce o dobro
dziecka wyszukuje środki odstręczające w rodzaju pasty o przykrym smaku, którą
smaruje mu paluszki. Kiedy dziecko - kierowane nieodpartą potrzebą - zlizuje pastę
i dalej ssie kciuk, matka przywiązuje mu nadgarstki do prętów łóżeczka.
Przekonuje się jednak, że dziecko, chcąc się uwolnić, tak wykręca uwięzione
kończyny, że więzy zaciskają się; już zaczęły tamować krążenie krwi w jednej
rączce, za chwilę to samo będzie z drugą. Walka trwa do chwili, aż wspomina o
problemie swemu dentyście. Ten ją zapewnia, że babcia jest w błędzie i znów
pozwala się dziecku na stosowanie tej minimalnej pociechy.
Wkrótce zaczyna się ono uśmiechać i gaworzyć, kiedy ktoś podchodzi do niego
tak blisko, by móc odebrać sygnał. Jeśli nie podnoszą go, tylko zwracają nań trochę
uwagi, uśmiecha się i kwili, chcąc wywołać mocniejszą reakcję. Gdy zostanie
podniesione, misja, jaką miał do spełnienia uśmiech, jest zakończona. Dziecko
posługuje się nią dopiero wtedy, gdy chce zachęcić trzymającą go osobę do nowych,
sprawiających mu przyjemność zachowań, jak wydawanie dźwięków, łaskotanie po
brzuszku, potrząsanie na kolanie czy udawanie, że sieje szczypie w nosek.
Matka widząc, że dziecko zachęcająco się uśmiecha, ilekroć się do niego zbliża,
nabiera przekonania, że jest doceniana w oczach szczęśliwego maleństwa. Ironia
losu polega na tym, że cała reszta tego, co dzieje się w jego życiu, kiedy nie śpi, nie
wywołuje żadnych negatywnych odczuć względem matki, przeciwnie - dziecko
coraz rozpaczliwiej pragnie jej towarzystwa.
W miarę, jak się rozwija i budzą się jego zdolności poznawcze, zaczyna być
świadome różnic w jej zachowaniu, gdy ta odkrywca, że trzeba zmienić pieluchę.
Wydaje wtedy dźwięk manifestujący odrzucenie. Potrząsa głową w taki sposób, by
dostrzeżono, iż nie lubi czynności przewijania i przynoszenia sobie ulgi. Ruchy jej
rąk są szorstkie, unika kontaktu z ciałem dziecka. Oczy ma zimne, nie uśmiecha się.
W miarę, jak dziecko coraz wyraźniej uświadamia sobie nastawienie matki,
przyjemność doznawana podczas przewijania, kiedy ktoś się nim zajmuje, dotyka,
przynosi chwilową ulgę w chronicznym podrażnieniu skóry wywołanym przez
pieluchy, zaczyna przechodzić w dezorientację, która poprzedza strach i poczucie
winy. Obawa przed wywołaniem niezadowolenia matki narasta waz z rozwojem
świadomości, a powodem niezadowolenia bywa coraz więcej wykonywanych
czynności: ciągnięcie za włosy, wypluwanie jedzenia, obślinianie jej ubrań (dziwna
rzecz - przy jednych gniewna się bardziej, przy innych mniej), pakowanie jej palców
do ust, ciągnięcie za naszyjnik, wyrzucanie grzechotki albo misia z wózka,
przewracanie filiżanki niezamierzonym kopnięciem.
Większość tych działań trudno jakoś skojarzyć z reakcjami matki. Niemowie nie
zauważa spadającej filiżanki; nie rozumie, dlaczego matka nagle manifestuje swą
wrogość, kiedy ciągnie ją za naszyjnik, i tylko niejasno zdaje sobie sprawę, że
przewracanie miseczki z owsianką w celu zwrócenia na siebie uwagi wywołuje
istotnie taką reakcję. Ma ona przecież nieprzyjemny charakter. Wciąż jednak woli to
niż zupełny brak uwagi - i dalej stara się ją sprowokować, posługując się
naczyniami, w których podaję mu jedzenie. Kiedy matka próbuje karmić niemowie
łyżeczką, macha ono rączkami, wierzga i piszczy, usiłując zmienić tę sytuację na
bardziej odpowiadającą. Pragnie poczucia właściwego stanu rzeczy. Żadne jego
sygnały nie potrafią tego stanu wywołać. Zamiast tego okazuje się, że uwaga
udzielana mu przez matkę wyraża się odrzuceniem. Charakter odrzucenia będzie
mu z czasem łatwiej zinterpretować, niż przeżytą na samym początku wieczność
zaniedbania, której wytłumaczyć nie potrafi w ogóle. Porzucenie i tęsknota stały się
już dlań podstawowymi elementami życia. Nigdy niczego innego nie zaznało.
Poczucie własnego Ja jest dla niemowlęcia równoznaczne z pragnieniem,
czekaniem. Ten Inny wycofał się, nie reaguje. Okoliczności te, choć trwają przez
całe dalsze życie, mogą pozostać nierozpoznane z jednej prostej przyczyny -
dziecko nie potrafi wyobrazić sobie innego rodzaju relacji Ja-Inny.
Z doświadczeń, których zabrakło w niemowlęcej fazie życia, w miejscu poczucia
bezpieczeństwa powstała luka, stan nie dającego się wyrazić słowami wyobcowania.
Z tego wyniknie to, kim dziecko się stanie, dorastając na skraju otchłani, w którą
zapadło się jego poczucie własnej tożsamości. Trzeba jednak zrozumieć, że w
początkach życia nie istnieje mechanizm, który mógłby uwzględnić fakt, że to
matka nie jest w porządku, że nie działa u niej kontinuum, że nie jest nastawiona na
spełnianie oczekiwań dziecka, że jest wprost przeciwnie. Później, kiedy rozwinie się
jego intelekt, dziecko „zrozumie”, że ich interesy są sprzeczne, i w miarę dorastania
podejmie być może walkę, żeby się ratować przez własne niezależne zachowanie.
Nigdy jednak nie uwierzy, że matka nie kocha go bezwarunkowo po prostu za to, że
istnieje, choć mogłoby obwieścić wszem i wobec, że wie lepiej. Ani to co świadczy o
czymś wręcz przeciwnym: całe jego rozumowa pojmowanie faktów ani protesty,
wyparcie się matki, akty buntu, podejmowane w związku z dowodami jej
nieprzyjaznych zachowań, nie są w stanie przekreślić w dziecku podstawowego
przekonania, że jest przez matkę kochane, że mimo wszystko musi je ona w jakiś
sposób kochać. „Nienawiść” wobec matki (albo symbolizujące ją osoby) jest
wyrazem przegrywanej walki o uwolnienie się od tego przekonania.
Rozwój samodzielności i zdolność do dojrzałości emocjonalnej mają swe źródło
we wszystkich aspektach związku, jaki tworzy się w tej fazie życia, gdy dziecko
noszone jest na rękach. Nikt nie może się więc uniezależnić od matki inaczej, jak
poprzez nią samą, poprzez fakt prawidłowego pełnienia przez nią matczynej roli,
umożliwienie cielesnego kontaktu i przejścia kolejnych szczebli, aż do spełnienia.
Niemowie jednak nie jest w stanie uwolnić się od matki, której obca jest zasada
kontinuum. Potrzeba kontaktu z nią musi się utrzymywać. Może jedynie walczyć na
własną rękę, jak ateista, który wygraża pięścią Bogu siedzącemu na tronie w
niebiosach, wołając, „nie wierzę w Ciebie!” i wykrzykując bluźnierstwa, które tylko
dlatego warte są wypowiadania, że biorą Jego imię nadaremno.
Dr. John Bowlby z Tavistock Clinic w Londynie na zlecenie Światowej Organizacji
Zdrowia sporządził w 1950 roku raport na temat losu „bezdomnych dzieci w ich
ojczystych krajach”, ze szczególnym uwzględnieniem ich zdrowia psychicznego.
Badane przez niego dzieci reprezentowały skrajne przypadki matczynej de-
prywacji, a było ich tysiące. Informacje, jakie zebrał od ludzi opiekujących się takimi
dziećmi, obejmowały wiele lat i sytuacji: dzieci od niemowlęctwa pozostające pod
opieką różnych instytucji, jedne w sierocińcach, inne zaniedbywane przez rodziców,
niemowlęta i dzieci przebywające w szpitalach przez miesiące lub całe lata, tak
krytyczne dla ich wczesnego rozwoju, dzieci przesiedlane podczas wojny, ofiary
wszelkich okoliczności, za sprawą których zostały pozbawione nawet tego
minimalnego kontaktu z matką, jaki uznajemy za normalny.
Przyczyny inne niż emocjonalna deprywacja, wynikająca z braku matczynej
opieki, zostały z opracowania wyeliminowane dopiero po dokładnym
przeanalizowaniu zgromadzonego materiału. Z opisów i statystyk wyłonił się obraz
straszliwych ludzkich męczarni zwielokrotnionych w sposób niewyobrażalny w
dziesiątki, setki i tysiące przypadków. Są to kroniki pustego życia, będącego
wynikiem de- prywacji. Raport ukazuje „pozbawione uczuć charaktery" najbardziej
dotkniętych nią osób, które raz na zawsze zatraciły zdolność do nawiązywania
wszelkich więzi, czyli do poznania wartości życia jako takiego. Ukazuje męczarnie
tych, którzy jeszcze walczą o należną im od urodzenia dozę miłości. Czynią to
kłamiąc, kradnąc, dokonując brutalnych napadów, przywierając jak pijawki do osób
symbolizujących matkę, cofając się do niemowlęcych zachowań w nadziei, że
wreszcie zostaną potraktowane jak niemowlę, które w głębi nich pragnie należnych
mu doświadczeń. Raport dokumentuje też nieustanne odtwarzanie się tych
nieszczęsnych ludzi, bo wydają oni na świat dzieci, których nie są w stanie kochać,
które rozwijają się jak ich rodzice, wrogie samym sobie, aspołeczne, niezdolne do
dawania, skazane na wieczny głód. Ludzie ci są odcyfrowanymi, niepodważalnymi
świadectwami, przykładami, dowodami dla każdego, kto jeszcze wątpi w prymat
podstawowych doświadczeń niemowlęcia dla kształtowania się ludzkiej osobowości.
Skrajny charakter tych przypadków to tylko szkło powiększające, przez które
można wyraźniej dostrzec skutki deprywacji oraz tego, co zawiera się w szerszym,
bardziej zróżnicowanym i subtelnym zakresie tak zwanej normalności. Te
„normalne" deprywacje tak się już wplotły w naszą kulturę, że prawie się ich nie
zauważa, chyba że prowadzą do skrajnych skutków, których objawy są kosztowne i
niebezpieczne dla reszty z nas (przemoc, szaleństwo, zbrodnie), lecz nawet wtedy
traktowane są bez głębszego zrozumienia.
Odkąd górę wziął intelekt z całą paradą swych teorii, ludzkie niemowlęta
przechodzą rozmaite, straszliwe koleje losu. Powody, dla których opieka nad
dziećmi bywa modyfikowana lub ulega rewolucyjnym przemianom, nigdy nie miała
wiele wspólnego z „powodami", jakimi kieruje się kontinuum. Kiedy zmiany szły w
prawidłowym kierunku, lecz bez związku z zasadą kontinuum, bywały
fragmentaryczne i jałowe.
Jedna z takich cząstkowych teorii została wprowadzona w życie w pewnej
amerykańskiej klinice położniczej, gdzie komuś przyszło do głowy, żeby
niemowlętom, zaznającym pierwszych męczarni wynikłych z pozbawienia
doświadczeń, puścić z głośnika dźwięk bijącego serca. Wpłynęło to na dzieci tak
kojąco i przyczyniło się do niezwykłej poprawy ich stanu zdrowia, że eksperyment
zyskał światową sławę.
Inny, podobny, lecz niezależny od powyższego był dziełem specjalisty od opieki
nad wcześniakami. Okazało się, że maleństwa o wiele lepiej się rozwijają, kiedy
inkubatory poruszane są przy pomocy maszyny. W obu przypadkach niemowlęta
szybciej przybierały na wadze i mniej płakały.
Spektakularne eksperymenty Harry'ego Harlowa udowodniły, że przytulanie
przez matkę ma ogromne znaczenie dla psychicznego rozwoju maleńkich małpek.
Do ironii wszechczasów trzeba z pewnością zaliczyć fakt, że Jane Van La-
wick-Goodal odkryła jeszcze bardziej inspirujące przykłady opieki nad dziećmi u
swoich przyjaciół szympansów, których zachowanie, choć są odrębnym gatunkiem,
bliższe jest ludzkiemu kontinuum niż zachowanie współczesnych ludzi. Tak pisała o
zastosowaniu tych przykładów do jej własnego dziecka: „Nie było zostawiane w
łóżeczku, żeby płakało. Zabieraliśmy je wszędzie ze sobą i choć otoczenie wciąż się
zmieniało, więź z rodzicami pozostawała stała. Wspomina dalej, że w wieku
czterech lat jej synek jest „posłuszny, bardzo żywy, łatwo nawiązujący kontakty
zarówno z innym dziećmi, jak i z dorosłymi, raczej nie zna strachu i myśli o innych."
Ale jej najbardziej znaczące stwierdzenie brzmi: „W dodatku, wbrew
przewidywaniom wielu naszych znajomych, jest bardzo samodzielny." Znów jednak
brak rozpoznania zasad, jakie się za tym kryją, i autorka w następnym zdaniu
oddziela dany jej fragment prawdy od głębszego wglądu: „Ale, rzecz jasna, mógł już
po prostu być taki, nawet gdybyśmy go wychowywali w zupełnie inny sposób."
Można byłoby przeprowadzić wielce pouczające badania nad wpływem
upowszechnienia wózka dziecięcego przez królową Wiktorię na charakter
następnego pokolenia i na życie rodzinne na Zachodzie. Oby wózek dziecięcy
spotkał taki sam los, jak kojec, którego wynalezienia byłam świadkiem w wiosce
Indian Yequ- ana.
Kiedy zobaczyłam Tududu przy pracy, dzieło było już prawie gotowe. Pionowe
pręty przywiązane były do górnej i dolnej liany; całość przypominała prehistoryczny
kojec z komiksów o jaskiniowcach. Trzeba było w to włożyć masę pracy. Tududu,
przycinając ostatni wystający pręt, robił ważenie wielce zadowolonego z siebie.
Rozejrzał się za swoim synkiem imieniem Cananasinyuwana, który mniej więcej
tydzień wcześniej zaczął stawiać pierwsze kroki. Zobaczywszy malca, złapał go i z
triumfem umieścił w kojcu. Przez kilka sekund Cananasinyuwana stał, nic nie
rozumiejąc, potem postąpił krok w jedną stronę, odwrócił się i zobaczył, że znalazł
się w pułapce. Za chwilę rozległ się wrzask najwyższego przerażenia, raczej rzadko
słyszany z ust dzieci w tej społeczności. Przesłanie było jednoznaczne: kojec jest
niedobry, nie nadaje się dla ludzkich dzieci. Poczucie kontinuum, równie silne u
Tududu, jak u wszystkich Indian z jego plemienia, kazało jednoznacznie
zinterpretować krzyk dziecka. Wyciągnął malca i pozwolił mu pobiec do mamy,
która musiała uspokajać go przez parę minut, zanim otrząsnął się z szoku i był w
stanie wyjść i podjąć zabawę. Tududu bez namysłu pogodził się z klęską swego
eksperymentu i, spojrzawszy jeszcze raz na dzieło swych rąk, porąbał kojec
siekierą. Ponieważ użył do budowy świeżego drewna, jedynym zwieńczeniem
porannego wysiłku była jego sterta na opał. Nie miałam wątpliwości, że nie jest to
ani pierwszy, ani ostatni wynalazek tego rodzaju dokonany przez Indian Yequana,
ale poczucie kontinuum nigdy by im nie pozwoliło, żeby tak oczywisty błąd
utrzymywał się długo. Gdyby nasze poczucie kontinuum nie było tak żywiołową siłą,
sterującą ludzkim zachowaniem przez dwa miliony lat stabilności naszego gatunku,
nie potrafiłoby zneutralizować zagrożeń, jakie tworzy wysoko rozwinięty intelekt.
Chociaż poczucie to zostało ostatnio zdetronizowane do takiego stopnia, że brak
stabilności (czyli „postęp") wydaje się nam coraz świetniejszą perspektywą. Nie
zmienia to wszakże absolutnie faktu, że tkwi ono integralnie w naszym
człowieczeństwie. Tududu, rozbijający kojec, to człowiek, jakim powinien być każdy
zgodnie z ewolucją i jakim pozostalibyśmy nadal, gdyby nasze poczucie kontinuum
trwało w nas niezakłócone, niezdradzone przez to coś, co stało się powodem
odstępstwa i oddało nas w niebezpiecznie ignoranckie władanie rozumu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZWÓJ
W pełni doświadczywszy w ramionach opiekunki poczucia bezpieczeństwa i
otrzymawszy bodziec do zdobywania własnych doświadczeń, dziecko poczyna
rozglądać się wokół, sięga do świata poza ciałem matki, pewne siebie, nawykłe do
dobrego samopoczucia, które w sposób naturalny pragnie zachować. Spodziewa
się, że świat ten przyniesie mu nową serię stosownych doświadczeń. Zaczyna
wówczas pełzać, często powracając, żeby sprawdzić, czy matka jest osiągalna.
Upewniwszy się co do jej stałej obecności, zapuszcza się coraz dalej, wracając
znacznie rzadziej. Pełzanie (na łokciach, wewnętrznej stronie ud i brzuchu) to wstęp
do raczkowania, a coraz większa zręczność dorównuje ciekawości otaczającego
świata, zgodnie z założeniami kontinuum.
Potrzeba stałego kontaktu zmniejsza się szybko w miarę zwiększania zasobu
doświadczeń, a niemowlę, osesek czy dziecko potrzebuje pokrzepienia sił,
płynącego z owego kontaktu, tylko w momentach stresowych, z którymi jego
aktualna odporność nie umie sobie poradzić. Momenty te zdarzają się coraz
rzadziej, a niezależność rośnie wraz z tempem, głębią i zakresem aktywności, co
może wydać się fantastyczne każdemu, kto stykał się wyłącznie z dziećmi
cywilizowanymi, pozbawionymi w okresie niemowlęctwa owego pełnego kontaktu z.
matką. Wśród dzieci, u których jedne cechy rozwojowe wykazują postęp, zaś inne w
oczekiwaniu na realizację są im niechętne, następuje w efekcie zróżnicowanie
motywacji. Nie potrafią chcieć czegoś, nie pragnąc również być w centrum uwagi.
Niezdolne są do szczerego poświęcenia umysłu problemowi stojącemu przed nimi,
gdyż jakaś ich cząstka wciąż łaknie bezmyślnej błogości niemowlęcia w objęciach
kogoś, kto rozwikła wszelkie problemy. Nie potrafią w pełni przyłożyć się do
wykorzystania swej roli gnącej siły i uzdolnień, ponieważ jakiś ułamek ich
osobowości tęskni za bezradnością istoty w objęciach matki. Każdy wysiłek w
pewnym sensie stoi w sprzeczności z ukrytym pragnieniem łatwych zdobyczy
ukochanego dziecięcia.
Dziecko z ugruntowanymi podstawami doświadczeń kontinuum zwraca się do
matki po fizyczne wsparcie (pociechę, komfort) tylko w krytycznych sytuacjach.
Pewien znajomy mi chłopiec z plemienia Yequana przyszedł do mnie uczepiony
matki i krzyczał co sił w płucach. Bolał go ząb. Miał około dziesięciu lat i był
zazwyczaj tak niezależny i użyteczny, że sądziłam, iż jest bardzo zdyscyplinowany.
Według moich cywilizowanych kryteriów był z całą pewnością mistrzem w
ukrywaniu swych uczuć. Spodziewałam się więc, że w takiej jak ta sytuacji będzie
się starał z całej mocy powstrzymać łzy, czy choćby nie dopuścić do tego, żeby
koledzy ujrzeli go w takim stanie. Najwyraźniej jednak nawet nie próbował ukryć
swej reakcji na ból czy pierwotnej potrzeby pocieszenia w objęciach matki.
Nikt się nie denerwował, wszyscy byli wyrozumiali. Kilku towarzyszy zabaw stało
nieopodal, obserwując, jak wyrywam ząb. Bez trudu pogodzili się z nagłym
odejściem kolegi z szeregu walecznych młodzieńców do sfery dziecinnej zależności
od matki. Nie było w nich śladu kpiny, a w nim zawstydzenia. Podczas ekstrakcji
matka była obecna, osiągalna na swój milczący sposób. Kilkakrotnie, kiedy
dotykałam zęba, uchylił się i nawet głośniej wrzasnął, ale ani razu nie wyrwał się,
nie spojrzał na mnie ze złością za to, że sprawiam mu ból. Gdy wreszcie usunęłam
ząb z dziąsła i zatkałam ranę gazą, był blady i wyczerpany, położył się więc w
hamaku. W niecałą godzinę zjawił się u mnie ponownie, jego policzki miały już
normalną barwę, powrócił mu też zwykły spokój. Nic nie powiedział, uśmiechał się
tylko i pokręcił się kilka minut w pobliżu, by mi pokazać, że czuje się dobrze, po
czym odszedł, przyłączając się do innych chłopców.
Innym razem był to mężczyzna około dwudziestki: robiłam, co mogłam, by przy
świetle latarki usunąć początki gangreny z palca u nogi. Ból musiał być
rozdzierający. Nie stawiał najmniejszego oporu, gdy skrobałam ranę nożem
myśliwskim, ale przez cały czas łkał niepohamowanie, oparty o kolana żony. Ona
zaś, podobnie jak matka chłopca, była całkiem spokojna, w ogóle nie okazywała
przejęcia sytuacją męża, chętnie natomiast godziła się, by wtulał twarz w jej ciało w
chwili nasilania się bólu lub gdy płacząc miotał głową z boku na bok na jej kolanach.
Przypadkowa obecność połowy wioski podczas tego zabiegu zdawała się nie mieć
wpływu na jego reakcje czy to w kierunku samokontroli, czy też w sferze
dramatyzowania przeżyć.
Ponieważ kobiety Yequana zazwyczaj mieszkają z matkami aż do śmierci tych
ostatnich, a mężowie muszą matkę opuszczać i przenieść się do rodziny żony, jest
dość normalne, że w trudnych momentach życia żona przyjmuje wobec męża
postawę macierzyńską. Żona ma przecież matkę, na której może się oprzeć,
instynktownie zaś udziela macierzyńskiego oparcia swemu mężczyźnie, kiedy on
tego potrzebuje. Także w przypadku osieroconych dorosłych zwyczajowo następuje
adopcja do innej rodziny. Nie powoduje to uszczerbku w rodzinie adoptującej, jako
że dorosły Yequańczyk więcej przyczynia jej dóbr, niż sam ich zużywa. W zamian
otrzymuje milczące zapewnienie wsparcia w razie potrzeby. Już sama pewność -
choćby nigdy nie została wprost wyrażona - stanowi czynnik stabilizujący. Potrzeba
emocjonalnego wsparcia jest u plemienia Yequana powszechnie uznawaną cechą
ludzkiej natury, cechą, którą należy szanować w interesie społeczności. Jest to
jeszcze jedno zabezpieczenie przed możliwością zaistnienia aspołecznych zachowań
jakiegoś członka plemienia, gdyby pod naciskiem okoliczności jego naturalny
instynkt społeczny uległ upośledzeniu.
Wraz z rozpoczęciem raczkowania dziecko robi użytek ze zdolności nabytych
dzięki uprzednim doświadczeniom, jak też dzięki fizjologicznemu rozwojowi, który
sprawia, że owe zdolności znajdują zastosowanie. Zazwyczaj pierwsze wyprawy są
krótkie i ostrożne, tak więc matka lub opiekunka nieczęsto zmuszana jest do
nadzorowania aktywności dziecka. Podobnie jak wszystkie młode zwierzęta, ma ono
głęboko zakorzeniony instynkt samozachowawczy i realistyczne wyczucie swoich
możliwości.
Jeśli matka sugeruje społecznemu instynktowi dziecka, że jej powinno zostawić
bezpieczne kierowanie sobą, wówczas chętnie na to przystaje. Jeśli jest bezustannie
śledzone i kierowane tam, gdzie zdaniem matki winno podążać, zatrzymywane i
strofowane, gdy kieruje się własną motywacją, w niedługim czasie nauczy się nie
odpowiadać za siebie, jako że ona daje mu do zrozumienia, czego odeń oczekuje.
Jednym z najgłębszych odruchów natury ludzkiego zwierzęcia społecznego jest
czynienie tego, czego w jego mniemaniu oczekuje się po nim. Rodzące się
intelektualne zdolności są niewielkie, lecz instynktowne skłonności są równie silne w
początkowym, jak i końcowym momencie życia. Połączenie tych dwóch sił -
racjonalnej, polegającej na uczeniu się, oraz instynktownej, która w końcu
przeobraża się w taki sam typ wrodzonej wiedzy, jaka kieruje innymi zwierzętami
przez całe życie — i efekt ich wzajemnego oddziaływania - stanowi ludzką naturę i
unikalny potencjał intelektualnie uszlachetnionej instynktownej biegłości.
Niemowie obok skłonności do eksperymentowania i ostrożności posiada - jak
zawsze - swoje własne oczekiwania. Spodziewa się pola działania, jakie posiadali
przodkowie. Spodziewa się nie tylko przestrzeni i swobody poruszania się w niej,
lecz także rozmaitości napotykanych rzeczy. Obecnie jest w swoich pragnieniach
bardziej elastyczne. Ściśle określone potrzeby wcześniejszych doświadczeń uległy
w fazie niemowlęctwa w objęciach matki stopniowemu poszerzeniu, zaś w stadium
pełzania i raczkowania stają się one w coraz większym stopniu oczekiwaniem
rodzajów doświadczeń niż sprecyzowanych okoliczności i sposobu traktowania.
Istnieją wszakże rezerwy, na które doświadczenie niemowlęcia musi napotkać,
jeśli mają mu one przynieść pożytek. Nie może się prawidłowo rozwijać bez takiego
rodzaju różnorodnych sposobności oraz typu uczestnictwa innych, jakiego
potrzebuje. Obiektów, sytuacji i ludzi w zasięgu niemowlęcia powinno być więcej,
niż potrafi wykorzystać, tak by mogło odkrywać i powiększać swoje zdolności.
Wszystko to musi się zmieniać w odpowiednim stopnia, w stosownym, czasie, lecz
nie zanadto radykalnie i niezbyt często. Stosowność jest, jak zawsze, podyktowana
precedensem, charakterem doświadczeń naszych przodków ewoluujących w
okresie ich własnego niemowlęctwa.
Ciekawostek, niebezpieczeństw i związków z historią jest w wiosce Yequana tak
wiele i o takiej jakości, że przekracza to potrzeby raczkującego. Dokonawszy
pierwszych podbojów, nie stroni od niczego. Bada swoją siłę i zręczność, analizuje
wszystko, na co się natknie, formułuje pojęcia i czyni rozróżnienia w czasie,
przestrzeni i kształcie. Tworzy również nowe związki z matką, których jakość
przesuwa się od bezpośredniej zależności w kierunku wiedzy o jej niezawodności,
licząc na jej wsparcie w coraz rzadszych momentach. Obecnie przypływy i odpływy
jego pewności siebie w mniejszym stopniu zależne są od jej bliskości.
Wśród mieszkańców wioski Yequana postawa matki lub opiekunki wobec dziecka
charakteryzuje się brakiem napięcia. Zwykle zajmuje się ona inną robotą niż jego
pilnowaniem, ale jest to postawa pełna wrażliwości na wizyty pełzającego lub
raczkującego poszukiwacza przygód. Nie przerywa gotowania lub innej pracy, jeśli
sytuacja bezwzględnie nie wymaga jej całkowitej uwagi. Nie otwiera ramion, by
reasekurować małego poszukiwacza. Spokojnie zajmuje się swoimi sprawami,
pozwalając mu na swobodny dostęp do siebie lub wygodną jazdę na biodrze, jeśli
zmuszona jest do poruszania się.
Nigdy nie inicjuje kontaktu z dzieckiem, jej udział jest wyłącznie bierny. To
dziecko jej szuka i swoim zachowaniem komunikuje, czego mu potrzeba. Ona
stosuje się w pełni i ochoczo do jego pragnień, lecz nie czyni nic ponadto. Ono jest
aktywnym, ona zaś pasywnym elementem wzajemnych odniesień; ono przybywa
do niej spać, kiedy się zmęczy, lub po jedzenie, kiedy jest głodne. Badanie
szerokiego świata jest kontrapunktowane i wzmacniane powrotami do matki i
poczuciem stałej jej obecności, kiedy jest oddalone.
Dziecko ani nie żąda, ani też nie absorbuje jej niepodzielnej uwagi, nie posiada
bowiem pokładów tęsknot, zadawnionych pragnień, które by je nękały, gdy
poświęca się temu, co jest tu i teraz. W zgodzie z ekonomicznym charakterem
natury nie wymaga więcej, niż potrzebuje.
Kiedy dziecko porusza się już na czworakach, może podróżować z niemałą
szybkością. Podczas pobytu wśród Yequariczyków z niepokojem obserwowałam, jak
pewien raczkujący brzdąc zapędzał się na sam skraj głębokiego na półtora metra
dołu, z którego wydobywano muł do budowy ścian. Podążając po obejściu, czynił to
parę razy dziennie. Z nieuwagą zwierzątka pasącego się na skraju urwiska,
przybierał siedzącą pozycję przeważnie tyłem do wykopu. Zajęty patykiem,
kamieniem, palcami rąk i nóg bawił się i kręcił tu i tam we wszystkie strony,
pozornie nie zważając na dół w ziemi. Wreszcie dotarło do mnie, że turlał się
wszędzie, tylko nie w rejonie zagrożenia. Nie sterowane intelektem mechanizmy
instynktu samozachowawczego funkcjonowały niezawodnie, a będąc tak
precyzyjnymi w swoich kalkulacjach, działały równie skutecznie na każdej
odległości od wykopu, poczynając od samego skraju. Niepilnowany, czy raczej na
peryferiach uwagi grupy dzieci bawiących się z takim samym brakiem respektu dla
dołu w ziemi, sam troszczył się o swoje odniesienia do wszystkich otaczających go
możliwości. Członkowie rodziny i społeczności dawali mu tylko do zrozumienia, że
oczekują, iż sam zatroszczy się o siebie. Choć nie umiał jeszcze chodzić, doskonale
wiedział, gdzie znaleźć pociechę, gdyby jej szukał - rzadko jednak z tego korzystał.
Jeśli matka szła do rzeki lub do odległego sadu, często zabierała go z sobą,
podnosząc dziecko przedramieniem w taki sposób, aby umościło się wygodnie na jej
biodrze, lub umieszczała go na czymś w rodzaju temblaka pomagającego dźwigać
dziecko, o ile miała go na sobie. Gdziekolwiek szła, to - posadziwszy dziecko w
odpowiednim miejscu - jemu samemu zostawiała troskę o bezpieczeństwo, bez
żadnego z jej strony nadzoru.
Niemowie nie ma skłonności samobójczych i posiada do dyspozycji cały arsenał
mechanizmów samozachowawczych, poczynając od zmysłów na szerszej
płaszczyźnie, aż po coś, co robi wrażenie wielce użytecznej na co dzień telepatii w
perspektywie sytuacji trudniejszych do wytłumaczenia. Zachowuje się jak każde
młode zwierze, które nie może jeszcze liczyć na doświadczenie, dające mu
podstawę do osądu. Wybiera zachowania bezpieczne, nie mając świadomości
dokonywania wyboru. Z natury stara się chronić swoje dobro, bo współplemieńcy
tego od niego oczekują. Pozwalają mu na to wrodzone zdolności wespół ze stopniem
rozwoju i doświadczenia. Ten ostatni czynnik jest wszakże tak mało znaczący w
wieku sześciu, ośmiu czy dziesięciu miesięcy, że trudno liczyć na jego pomoc w
każdym przypadku, a w nowych sytuacjach nie znaczy zgoła nic. To instynkt
samozachowawczy gwarantuje mu przetrwanie. A jednak nie jest to już tylko ssak,
który przeistoczył się w osobnika z grupy naczelnych; zaczyna przejawiać
specyficzne cechy gatunku ludzkiego. Z dnia na dzień coraz intensywniej przyswaja
sobie kulturę swojego ludu. Zaczyna już rozróżniać rolę matki i ojca w swym życiu.
Rola matki jest najbardziej trwała ze wszystkich ról, jakie ludzie dotąd odgrywali:
jest dawczynią i opiekunką, która w zamian nie oczekuje niczego z wyjątkiem
radości dawania. Matka troszczy się o dziecko tylko dlatego, że ono jest. Jego
istnienie to wystarczający powód zapewniający miłość. Jej niczym nie-
uwarunkowana akceptacja trwa niezmiennie, podczas gdy ojciec jawi się jako
ważna postać, zainteresowana rozwojem społecznych zachowań dziecka i jego
postępującą niezależnością. Aprobata ojca przejawia się wówczas, gdy dziecko na
to zasłuży; miłość matki nie jest uwarunkowana niczym. Niezmienna miłość ojca
zachowuje taki sam charakter, jak miłość matki, bywa wszakże uzewnętrzniania
poprzez aprobatę zachowań dziecka. W ten sposób natura gwarantuje zarówno
trwałość, jak i bodziec dla instynktu społecznego. Później coraz wyraźniej ojciec
będzie się wyodrębniał jako reprezentant społeczeństwa i przewodnik dziecka, na
własnym przykładzie dając do zrozumienia, czego się po nim oczekuje, kierując nim
w wyborze takich zachowań, jakie są zbieżne ze szczególną obyczajowością, która
wkrótce stanie się jego własną.
Bracia, siostry oraz inni ludzie zaczynają zajmować zróżnicowane pozycje w
świecie dziecka. Jeszcze przez pewien czas we wszystkich jego skojarzeniach
dominować będzie element macierzyński, choć w coraz mniejszym stopniu.
Podczas, gdy poleganie na sobie rośnie, ono samo potrzebować będzie względów,
pomocy i ochrony. Nadal sygnalizuje starszym swoje potrzeby, póki nie znikną one
wraz z dorastaniem. Tymczasem staje się wrażliwe na sygnały o potrzebie czułości
ze strony młodszych dzieci, przyjmuje więc wobec nich postawię opiekuńczą,
wysyłając jednocześnie podobne impulsy w kierunku starszych dzieci i dorosłych, od
których nadal jest zależne w sferze podtrzymania swoich funkcji życiowych.
Dla chłopców mężczyźni stają się największą inspiracją i przykładem w uczeniu
się swej roli w kulturze i społeczeństwie. Dziewczynki natomiast zaczną naśladować
kobiety, gdy kolejny etap rozwoju podpowie im, że towarzyszenie winno przerodzić
się w uczestnictwo.
Jeżeli narzędzia są trudne do wykonania, zostaną im dostarczone. Na przykład
dziecko potrafi wiosłować czółnem czy bawić się nim na długo przedtem, zanim
wystruga własne wiosło. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, chłopak lub dziewczyna
dostają wiosło przystosowane do ich wzrostu, wystrugane przez dorosłego. Chłopcy
nim jeszcze nauczą się mówić, dostają małe łuki i strzały, dzięki którym zdobywają
cenną wprawę, jako że strzały są proste i rzeczywiście odzwierciedlają ich
zręczność.
Byłam świadkiem, jak pewna dziewczynka po raz pierwszy zabrała się do
prawdziwej roboty. Miała około dwóch lat. Widziałam, jak bawi się u boku kobiet i
dziewcząt ucierających maniok do koryta. Następnie wzięła ze sterty kawałek
manioku i jęła pocierać go o tarkę dziewczyny pracującej obok. Skibka była zbyt
duża; kilkakrotnie upuściła ją, próbując pociągnąć na chropawej tarze. Czuły
uśmiech i już sąsiadka podsunęła jej mniejszy kawałek manioku, a matka, działając
pod wpływem nieodpartego impulsu zawsze gotowego do ujawnienia, podała
córeczce jej własną malutką tarkę. Dziewczynka patrzyła na kobiety ucierające
maniok, odkąd sięga pamięcią, tak więc natychmiast zaczęła pocierać jego
kawałkiem w górę i w dół, jak inne.
Po niecałej minucie straciła zainteresowanie i odbiegła, porzucając swoją
niewielką tarkę w korycie i mało widoczny ślad swojej pracy. Nikt nie dał jej odczuć,
że zrobiła coś śmiesznego czy zaskakującego. Kobiety w rzeczywistości spodziewały
się tego wcześniej czy później, są bowiem przyzwyczajone, że dzieci włączają się do
kultury plemienia, aczkolwiek sposób i tempo, w jakim to czynią, zależne są od
indywidualnej siły tkwiącej w każdym z nich. Poza kwestią znajduje się natomiast
fakt, że końcowy efekt będzie miał charakter społeczny, współdziałający i całkowicie
dobrowolny. Dorośli i starsze dzieci służą jedynie pomocą i dostarczają narzędzia,
jakich dziecko nie jest w stanie samo zdobyć. Niemowlę nie posługujące się mową
potrafi doskonale wyrazić swoje potrzeby, nie ma więc sensu dawać mu tego, czego
nie żąda. Przedmiotem aktywności dziecka przede wszystkim jest rozwinięcie
własnej niezależności. Pomaganie mu w mniejszej lub
większej mierze, niż tego potrzebuje, zmierza do udaremnienia tego dążenia.
Opieka, podobnie jak pomoc, udzielane są tylko na żądanie. Karmienia dla
wspomożenia ciała oraz przytulania dla podtrzymania ducha nie ofiaruje się ani
odmawia - zawsze są dostępne, tak po prostu i z wdziękiem, jak rzecz naturalna.
Przede wszystkim osobę dziecka uważa się za dobro samo w sobie pod każdym
względem. Nie istnieje pojęcie „złego dziecka”, nie wyróżnia się też „dzieci
dobrych”. Zakłada się, że dziecko ma społeczny instynkt. To, co czyni, uznawane
jest za działanie istoty z gruntu „poprawnej”. Owo założenie poprawności, czyli
instynktu społecznego jako wrodzonej cechy ludzkiej natury, stanowi istotę
nastawienia ludu Yequana do innych, bez względu na wiek. Jest to także
fundament, na którym opiera się rozwój dziecka, pobudzany przez otoczenie -
rodziców czy inne osoby.
„Edukować” pierwotnie oznacza „wyprowadzać”. Choć znaczenie to ma pewną
przewagę nad bardziej rozpowszechnioną interpretacją - „wbijać do głowy” - to
żadne z tych znaczeń logicznie nie przystaje do oczekiwań dziecka rozwiniętych w
procesie dorastania. Prowadzenie, czyli kierowanie przez starszego, jest
równoznaczne z wtrącaniem się do jego rozwoju, jako że spycha je z naturalnej,
najbardziej efektywnej ścieżki na mniej naturalną i mniej efektywną. Założenie
wrodzonego instynktu społecznego stoi w prostej sprzeczności z powszechnie
panującą w cywilizowanym świecie wiarą, że pobudki kierujące dzieckiem należy
hamować w celu wyrobienia w nim instynktu społecznego. Są tacy, którzy uważają,
że racjonalne uzasadnianie i „gotowość współpracy” z dzieckiem bardziej nadają się
do hamowania tych popędów niż groźby, zniewagi czy rózgi. Założenie, że każde
dziecko ma aspołeczną naturę, że trzeba nim manipulować, by stało się
przystosowane do życia w społeczeństwie, jest jednak wspólne obu tym punktom
widzenia, jak też i wszystkim innym, które mieszczą się pomiędzy tymi
ekstremalnymi opiniami. Jeśli jest coś z gruntu nam obcego w społeczności
kontinuum w rodzaju plemienia Yequana, to jest to właśnie założenie wrodzonego
instynktu społecznego. Jeśli wyjdziemy od tego założenia, stanie się zrozumiałe,
dlaczego istnieje przepaść pozornie nie do przeskoczenia między ich dziwnym dla
nas zachowaniem, dającym w efekcie dobre samopoczucie, a naszymi roztropnymi
kalkulacjami, których wynikiem jest niezwykle niski stopień pozytywnego myślenia
o sobie.
Jak widzieliśmy, zarówno nadmierna, jak i niewystarczająca w stosunku do
wymagań dziecka pomoc jest szkodliwa dla jego postępu. Zatem inicjatywa z
zewnątrz oraz niepożądane kierownictwo nie przynoszą pozytywnych skutków; Ono
nie może uczynić postępu większego niż ten, który zawiera się w jego motywacjach.
Ciekawość dziecka i pragnienie samego działania określają jego zdolność do uczenia
się, nie pociągającego za sobą konieczności poświęcenia jakiejś cząstki pełnego
rozwoju. Kierowanie nim może tylko spotęgować pewne zdolności kosztem innych,
lecz nic nie jest w stanie rozszerzyć pełnego zakresu tych zdolności poza ich
naturalne granice. Ceną, jaką płaci dziecko za to, że jest kierowane tam, gdzie w
pojęciu rodziców leży jego dobro, jest uszczuplenie pełni osobowości. Ma to
bezpośrednie oddziaływanie na jakość dobrego samopoczucia, odbicie wszelkich
aspektów osobowości - zaspokojonych lub nie. Starsi w jego
otoczeniu czynią wiele, by zdeterminować zachowanie dziecka swoim
przykładem i tym, co ono postrzega jako ich oczekiwania. Zastępowaniem jego
motywacji swoją motywacją lub mówieniem mu, „co robić” nie można wzbogacić
osobowości.
W teorii dawanie dziecku przykładu do naśladowania, czyli prowadzenie, nie ma
na celu dosłownego wywierania nań wpływu, lecz oznacza robienie tego, co zwykle
należy robić: nie zwracanie szczególnej na nie uwagi, tworzenie atmosfery
zajmowania się własnymi sprawami na zasadzie pierwszeństwa, zauważanie go
tylko wówczas, kiedy tego wymaga, a i to nie więcej niż potrzeba. Dziecko, które w
okresie niemowlęctwa zaznało w pełnym wymiarze doświadczeń u boku matki, nie
przejawia chęci absorbowania uwagi ponad swoje fizyczne potrzeby, bo - w
przeciwieństwie do dzieci wychowanych w cywilizowanych warunkach - nie
potrzebuje wciąż nowych dowodów afirmacji zarówno swego istnienia, jak i
zapewnień o tym, że jest godne miłości.
Stosując tę zasadę, w najprostszej sytuacji cywilizowana matka zajmuje się
pracą domową, a jej córeczka niech robi cokolwiek. Niech wolno jej będzie zamiatać
małą szczotką, jeśli poczuje ochotę, niech ściera kurze, czy sprząta odkurzaczem (o
ile będzie w stanie posługiwać się tym, który znajduje się w domu), niech stojąc na
krześle, pomaga w myciu naczyń. Stłuczki będą na pewno nieznaczne. Dziewczynka
nie spadnie też ze stołka, chyba że matka będzie wyraźnie oczekiwała nieszczęścia,
a społeczny bodziec ( czyli robienie tego, czego w pojmowaniu dziecka oczekuje się
po nim) kazałby się mu zastosować do jej oczekiwań. Zatroskane spojrzenie, słowa:
„nie upuść tego" czy „uważaj! spadniesz!", świadczące o tym, co matka ma na myśli
- aczkolwiek działają wbrew dziecięcemu instynktowi samozachowawczemu i
skłonnościom do naśladownictwa - mogą w końcu sprawić, że stanie się ono
posłuszne: upuści talerz i/lub spadnie ze stołka.
Jedną z niepowtarzalnych cech człowieka jako gatunku jest zdolność intelektu do
postępowania sprzecznego z rozwiniętą naturą. Gdy kontinuum raz ulegnie
wykolejeniu, a jego stabilizatory - utraciwszy stateczność - przestaną
funkcjonować, pojawiają się szybko i w dużej ilości odchylenia, jako że intelekt jest
prawie tak samo chętny czynić zło, jak i dobro w swej nieświadomej rozwadze
pełnej najlepszych intencji, rozpatrującej tylko jeden element naraz z niezliczonej
masy czynników mających związek z jakimkolwiek zachowaniem.
Jednym z osobliwszych rezultatów utraty przez dorosłych wiary w kontinuum
jest umiejętność sprawiania, by dzieci od nich uciekały. Nic nie może być bliższe
serca kontinuum dziecka, niż bliskość matki na nieznanym terenie. Za wszystkimi
naszymi ssącymi krewniakami, ptakami, gadami, a także rybami, podążają ich
młode, które najwyraźniej mają w tym swój interes. Oseskowi Yequ- ana na myśl
nie przyjdzie odłączyć się od matki na leśnym szlaku. Ona nie obejrzy się, żeby
sprawdzić, czy dziecko podąża za nią. Nie daje mu do zrozumienia, że jest tu jakiś
wybór, lub że jej zadaniem jest jego pilnowanie, by mogli trzymać się razem. Ona
jedynie zwalnia, by dostosować tempo swego marszu do tempa dziecka. Wiedząc o
tym, dzieciak będzie płakał, jeśli z jakiegoś powodu nie może nadążyć. Błahy
upadek, po którym pozbiera się o własnych siłach i podbiegnie, by nadrobić
stracony czas, rzadko staje się powodem nawet tak prostej reakcji. Postawa matki
wskazuje dziecku, że jest jednocześnie zajęta, i cierpliwa, jeśli zdarzy się, że musi
na nie poczekać. Daje mu odczuć, że wie o tym, iż zanim udadzą się w dalszą drogę,
dziecko nie rozpłacze się na dłużej, niż jest to konieczne. Ona go nie osądza.
Założenie wrodzonego instynktu społecznego współdziała ze skłonnością dziecka do
realizowania oczekiwań matki. Czy się zatrzymuje, czy idzie dalej - to
fundamentalne założenie pozostaje niezmienne i niekwestionowane.
Tymczasem pomimo milionów lat doświadczeń i logiki przykładów czerpanych od
naszych zwierzęcych towarzyszy oraz wciąż nielicznych przedstawicieli własnego
gatunku udało nam się namówić nasze dzieciaki do ucieczek.
Po czwartej wyprawie poraziła mnie liczba dzieci gonionych przez dorosłych w
Central Parku na Manhattanie. Widać było matki i niańki, jak rozbiegane, pochylone
i z rozpostartymi ramionami usiłują jazgotliwie, przy pomocy nieprzekonujących
gróźb nakłonić do powrotu uciekające im bez przerwy brzdące. To szarpiące nerwy
widowisko urozmaicały sobie typowo parkową konwersacją, przerywaną
nawoływaniem podopiecznych, skoro któryś zbliżał się do granicy terenu zabaw.
Gdy to nie pomagało, kobiety podrywały się i pędziły za uciekinierami, którzy
korzystając z reguł gry, traktowali pierwsze złagodzenie nadzoru, jako sygnał do
wyrwania się spod niego.
Prosta sugestia w rodzaju: „Nie idź tam, gdzie nie mogę cię zobaczyć",
wypowiedziana tonem oczekiwania, sprawia, iż w wydziałach dzieci zagubionych
panuje duży ruch, a gdy dodamy do tego obietnicę: „Uważaj, bo sobie zrobisz
krzywdę!", to otrzymamy sporą liczbę utonięć, poważnych wypadków drogowych i
innych. Dbając w przeważającej mierze o odegranie roli, jaką wyznaczono mu w
walce między jego, a opiekuna wolą, mały człowiek - odważnie wkraczający w życie
- wypada z odpowiedzialnej równowagi ze swym otoczeniem, zaś jego system
samozachowawczy ulega upośledzeniu. W ten sposób całkiem nieświadomie
podporządkowuje się absurdalnemu poleceniu, by sobie zrobił krzywdę. Odzyskując
w szpitalu przytomność, nie będzie zbytnio zaskoczony, dowiadując się, iż został
potrącony przez samochód - przecież jego bardzo ważny opiekun tylekroć obiecywał
mu to.
Nieświadomy umysł nie rozumuje. Wyposażony jest w mechanizm nawykowego
korzystania z doświadczenia, automatyzowania zachowań (zapobiega
absorbowaniu uwagi świadomego umysłu przez często powtarzające się działania)
oraz stabilizowania, i utrzymywania, wsączania i bilansowania danych zgodnie z
systemem powtórzeń. Jest on zbyt wymagający dla zdolności tak niepewnej, jak
rozumowanie. A ponieważ jest spostrzegawczy, by można mu wmówić, iż coś jest
takie czy inne tylko dlatego, że ktoś tak stwierdził, gdy tymczasem brzmienie głosu
i działanie przeczą temu - logika nieświadomego umysłu zwykle jest czystą antytezą
„rozumowania". Dziecko zatem doskonale pojmuje rozumowanie opiekuna, a nawet
samo myśli podobnie, natomiast motywacja jego zachowania będzie z
rozumowaniem sprzeczna. Innymi słowy, bardziej prawdopodobne jest, iż dziecko
uczyni to, czego w jego odczuciu opiekun spodziewa się po nim, niż to, co mu
opiekun poleca zrobić. Chroniczna, niezaspokojona tęsknota dziecka, by zdobyć
akceptację matki, może wzmocnić aż do samozniszczenia pragnienie uczynienia
tego, czego matka - lub jej reprezentant - spodziewają się, że zrobi. Prawidłowo
rozwinięte dziecko z ugruntowanym kontinuum będzie wyposażone w zespół
wrodzonych skłonności do wykonywania rzeczy właściwych: naśladownictwa,
badania, poszukiwań, nie kaleczenia siebie i innych, chowania się przed deszczem,
ujmującego sposobu bycia w obecności prawidłowo zachowujących się ludzi,
reagowania na sygnały młodszych dzieci itd. Dziecko bez ugruntowanego
kontinuum lub takie, po którym oczekuje się zachowań aspołecznych, może
naruszyć swoje wrodzone poczucie tego, co nakazuje dobry obyczaj. Może je
naruszyć w takim samym stopniu, w jakim naruszone zostały przez innych jego
potrzeby i wrażliwość.
Powszechnie stosowane metody pochwały i nagany sieją spustoszenie w
motywacji dzieci, szczególnie u tych najmłodszych. Wyrażenie zdziwienia, iż
dziecko zachowało się zgodnie z instynktem społecznym, gdy robi coś
pożytecznego, jak na przykład samodzielnie się ubiera lub karmi psa, przynosi
bukiet polnych kwiatów lub lepi popielniczkę z kawałka gliny, jest w najwyższym
stopniu zniechęcające. „Ale dobra dziewczynka!", „Spójrz, co George zrobił zupełnie
sam!" i podobne wykrzykniki implikują, że instynkt społeczny jest czymś
nieoczekiwanym, nieswoistym i niezwykłym. Może jego rozum będzie zadowolony,
lecz uczucia zaniepokoją się faktem, iż nie zrobiło tego, czego odeń oczekiwano i co
czyniłoby zeń najprawdziwszą część jego kultury, plemienia i rodziny. Nawet wśród
dzieci stwierdzenie: „O rany, zobacz, co Mary zrobiła w szkole!", wypowiedziane na
dodatek ze zdziwieniem, sprawi, że Mary poczuje się niemile wykluczona z grona
towarzyszy zabaw. Równie dobrze mogliby stwierdzić tym samym tonem: „O rany,
ale Mary jest gruba!" lub chuda, wysoka, niska, bystra lub głupia, ale jakoś nie taka,
jaka być powinna. Nagana, zwłaszcza jeśli wzmocniona stwierdzeniem: „Ty zawsze
to robisz", jest dlatego tak destruktywna, bo zawiera sugestie, iż należało się
spodziewać aspołecznego zachowania. „To takie do ciebie podobne - zgubić
chusteczkę" „On jest taki psotny", bezradne wzruszenie ramion, zakamuflowane
oskarżenie w rodzaju: „Wszyscy chłopcy są tacy sami" zakładające, że zły charakter
jest stałą cechą, jak też wyraz twarzy demonstrujący, że złe zachowanie nie jest
zaskoczeniem i działa z takim samym katastrofalnym skutkiem, jak zdziwienie lub
pochwała za zachowanie zgodne z instynktem społecznym.
Także zdolność twórczą można unieszkodliwić za pomocą dziecięcej potrzeby
współdziałania. Mówi się po prostu tak: „Zabierz swoje przybory do malowania na
werandę. Nie chcę, żebyś mi tutaj nabałaganił". Przesłanie, że malowanie stanie się
powodem bałaganu, nie zostanie zapomniane. Twórczy impuls musi być wtedy
ogromnie potężny, by przezwyciężyć najgłębiej tkwiącą w dziecku potrzebę
postępowania zgodnie z oczekiwaniami matki. Czy to powiedziane ze słodkim
uśmiechem, czy wykrzyczane jak wojenny zew - stwierdzenie złego zachowania ma
skutek jednaki.
Założenie wrodzonego instynktu społecznego wymaga pewnej wiedzy o treści i
formie skłonności oczekiwań dziecka. Są one wyraźnie naśladowcze oraz
współdziałające ze skłonnością do zachowania jednostki i gatunku. Mają jednak
szczególne cechy, jak wiedza o opiece nad niemowlętami i umiejętność
sprawowania takiej opieki. Tłumienie instynktu macierzyńskiego u dziewczynki,
kierowanie go na lalki, gdy w pobliżu znajdują się prawdziwe niemowlęta, to między
innymi niedźwiedzia przysługa wyrządzona jej dzieciom w przyszłości. Dziewczynka
postępuje z niemowlęciem instynktownie, tak jak należy, zgodnie z kontinuum,
zanim zrozumie wskazówki matki. Gdy dorośnie na tyle, by rozważać inne metody,
jest już wytrawnym ekspertem w opiekowaniu się maluchami. Nie czuje, by
roztrząsanie tego problemu miało przynieść jakąś korzyść. Przez całe dzieciństwo
zajmuje się niemowlętami, gdziekolwiek się z nimi styka - we własnej rodzinie lub u
sąsiadów - a gdy wychodzi za mąż, ma dwoje silnych ramion i cały repertuar pozycji
i ruchów, dzięki którym dorosłego. Nie wydaje się dziecku poleceń sprzecznych z
jego własnymi skłonnościami w kwestii zabawy, ilości jedzenia, czasu snu itp. Ale
tam, gdzie potrzebna jest pomoc, oczekuje się, że natychmiast jej udzielą.
Polecenia w rodzaju: „Przynieś wody!", „Narąb drewna!" czy „Daj dziecku banana!"
są wydawane z takim samym założeniem wrodzonego instynktu społecznego, z
niepodważalną wiedzą, że dziecko chce być pomocne i włączyć się do pracy swojego
ludu. Nikt nie sprawdza, czy jest posłuszne, bo nikt nie wątpi w jego wolę
współdziałania. Będąc zwierzęciem obdarzonym instynktem społecznym, czyni to,
czego się po nim oczekuje, bez wahania i najlepiej, jak potrafi.
Działa to niewiarygodnie sprawnie. Podczas mojej drugiej wyprawy zauważyłam
jednorocznego chłopczyka, który sprawiał ważenie, jakby w pewnym sensie wypadł
z nurtu kontinuum. Nie umiem powiedzieć, co stało się tego przyczyną, ale nie było
zapewne kwestią przypadku, że ojciec dziecka - jegomość imieniem Wenito - był
jedynym w tej okolicy Yequańczykiem mówiącym po hiszpańsku. W czasach
młodości pracował na plantacji kauczuku, jego żona zaś znała trochę język
plemienia Pemontong, co wskazywałoby, że mieszkała wśród Indian na terenach
oddalonych bardziej na wschód. Mogli więc - za sprawą niespotykanego tutaj
kosmopolityzmu - nabyć pewnych zwyczajów o tak znacznej sile, że naruszyło to ich
własne kontinuum. Nie wiem. Ich syn jednak, Wididi, był jedynym znanym mi
dzieckiem, które miało napady złego humoru. Gdy mu się coś nie podobało,
wrzeszczał co sił w płucach, zamiast płakać w sposób naturalny, jak to zwykle dzieci
czynią. Kiedy zaczął chodzić, bił czasami inne dzieci. Interesujące było to, że one
traktowały go bez emocji; pojęcie agresji było im tak obce, że odbierały jego razy,
jak uderzenia gałązek drzew lub inne naturalne przykrości. Nigdy nie przyszło im do
głowy, by mu oddać, kontynuowały swoje zabawy, nie wykluczając Wididiego ze
swego grona. Ujrzałam go ponownie, gdy miał około pięciu lat. Jego ojciec umarł,
zaś Anchu - wódz wioski i przyjaciel Wenito - przejmował wobec Wididiego rolę ojca,
czyli przywódcy. Chłopiec nadal odbiegał od wzorca szczęśliwego Yequańczyka.
Wyraz twarzy ruchy ciała świadczyły o pewnym napięciu. Przypominał zachowaniem
cywilizowane dzieci.
Udając się waz z nami na lądowisko, Anchu zabrał Wididiego, jako że inni
członkowie naszej załogi także przyprowadzili swoich chłopców w celu zdobycia
przez nich doświadczenia. Wididi miał już wprawę w prowadzeniu czółna, a
ponieważ najcięższa robota jest na dziobie, na rufie zaś należy tylko nieznacznie
manewrować sterem, często chwytał za wiosło sterowe, a wódz pracował na
dziobie. Niewiele mówili do siebie, ale milczące i niezmienne oczekiwanie trafności
działań ze strony Anchu było wręcz namacalne. W drodze, kiedy podawaliśmy sobie
kawałki mięsa, Anchu dzielił się swoją porcją z Wididim. Niekiedy zdawało mi się, że
był równie pogodny i sprawny, jak inni chłopcy Yequana.
Pewnego dnia w obozie obok lądowiska Anchu gotował się do polowania, Wididi
zaś obserwował go z wzrastającym lękiem. Na jego twarzy widać było straszną
walkę z samym sobą, wargi mu drżały, gdy śledził ruchy mężczyzny. Kiedy łuk i
strzały Anchu były już gotowe, piersią chłopca wstrząsnął najpierw skurcz, potem
zaczął szlochać. Anchu nie odezwał się słowem, nie spojrzał też na niego karcąco.
Wididi wiedział, że chłopcy idą na polowanie waz ze swymi przywódcami, on zaś iść
nie chciał. Mógł tę kwestię roztrząsać tylko z sobą, bo Anchu po prostu na polowanie
szedł. To co Wididi zrobi, było jego sprawą. Aspołeczna część osobowości chłopca
mówiła „nie"; jego wrodzony instynkt społeczny, który teraz pod wpływem Anchu
zaczął się wyzwalać, mówił „tak". Anchu wziął łuk i
strzały, i ruszył ścieżką. Wididi jął krzyczeć do tego stopnia, że trząsł się na całym
ciele. W tym momencie bodziec i antybodziec znalazły się w równowadze, on zaś
stał i wrzeszczał w udręce niezdecydowania. W owym czasie nie rozumiałam praw,
jakie tu działały. Widziałam jedynie chłopca cierpiącego dlatego, że nie poszedł za
Anchu. Podeszłam więc do niego i kładąc dłoń na ramieniu, popchnęłam go na
ścieżkę. Biegłam wraz z nim w głąb sawanny, gdzie Anchu właśnie znikał. Wołałam,
żeby zaczekał, lecz Anchu ani się obejrzał, ani też nie zwolnił tempa. Znów
zawołałam - głośniej tym razem - lecz on zniknął już w borze. Popchnęłam więc
Wididiego i nakazałam pośpieszyć się. Sądziłam, że mu pomagam i zapobiegam
całkowitemu zniknięciu Anchu z oczu chłopca, ale oczywiście ingerowałam i z
właściwym mej kulturze nietaktem zastępowałam wolę dziecka moją własną,
starając się skłonić je, żeby robiło to, co należy. Tymczasem Anchu starał się
pobudzić o wiele zdrowszą zasadę, która dawała chłopcu swobodę robienia tego, co
właściwe. Mój udział mógł cofnąć postępy Wididiego o kilka tygodni. System Anchu
już zaczynał owocować równowagą, uwalniał chłopca od wszelkich nacisków tak, by
jego naturalny popęd, stanowiący część sytuacji, mógł przezwyciężyć wszystko,
cokolwiek stało się przyczyną sprzeciwu chłopca.
Trudno mi było pojąć, uwierzyć w ten brak jakichkolwiek fonu nacisku drogą
perswazji, narzucania woli innemu człowiekowi, mimo iż ludzie z plemienia Yequana
bezustannie dawali mi tego przykłady.
Na początku trzeciej wyprawy, podczas przygotowań do podróży w górę rzeki,
spytałam Anchu, czy Tadehah - dziewięcio lub dziesięcioletni chłopak - mógłby nam
towarzyszyć. Kręciliśmy film, a on był nadzwyczaj fotogeniczny.
Anchu udał się do chłopca i jego przybranej matki, przedstawiając im moje
zaproszenie. Tadehah powiedział, że chce jechać, więc przybrana matka przesłała
mi przez Anchu prośbę, żebym po wyprawie nie zabierała chłopca do domu mojej
własnej matki. W dniu, w którym ruszyliśmy waz z pięcioma mężczyznami Yequana,
Tadehah przyniósł swój hamak i znalazł sobie miejsce w jednym z czółen.
W jakiś tydzień później wynikły nieporozumienia i ludzie Yequana nagle odeszli z
obozowiska, oznajmiając, że wracają do domu. Zawrócili w ostatniej chwili, mówiąc
do Tadehaha, którego hamak wciąż był rozpięty w szałasie: „Mah- tyeh!" -„Chodź z
nami!".
Dziecko powiedziało miękko: „Ahkay" - „Nie", więc pozostali poszli swoją drogą.
Nie czyniono prób zmuszenia lub choćby przekonania go, by poszedł z nimi.
Podobnie jak wszyscy inni, należał wyłącznie do siebie. Jego decyzja wyrażała
przynależność do siebie samego, rezultat był częścią jego przeznaczenia. Nikt nie
ośmielił się lekceważyć prawa chłopca do decydowania o sobie tylko dlatego, że był
na tyle maty i słaby, by ulec fizycznej przewadze, czy też dlatego, że jego zdolność
do podejmowania decyzji poparta była mniejszym doświadczeniem.
Wśród ludu Yequana uważa się, że osąd człowieka jest wystarczający do podjęcia
jakiejkolwiek decyzji, która w jego odczuciu jest dostatecznie umotywowana.
Odruch podejmowania decyzji świadczy o zdolności do czynienia tego w sposób
należyty. Dzieci nie podejmują daleko idących decyzji; w głównej mierze powoduje
nimi instynkt samozachowawczy. W sprawach przekraczających ich zdolność
pojmowania zwracają się do starszych, żeby osądzili, co jest najlepsze.
Pozostawienie dziecku od najmłodszych lat możliwości wyboru sprawia, że jego
osąd jest maksymalnie efektywny, zarówno, kiedy odwołuje się do starszych, jak i
w samodzielnym podejmowaniu decyzji. Roztropność przejawia się proporcjonalnie
do stopnia odpowiedzialności. W ten sposób omyłki zredukowane są do absolutnego
minimum. Decyzja podejmowana w ten sposób nie napotyka na sprzeciw dziecka,
działa zatem w zgodzie i ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych.
Jak na swoje lata Tadehah był zdolny - jak mi się zdawało - do nadzwyczajnego
zaangażowania. Postanowił nie pójść za swoimi współplemieńcami i zostać na
drodze w górę wielkiej rzeki z trzema cudzoziemcami, na czółnach bez załogi i bez
wioseł (nie pomyślałam o kupnie własnych, a Indianie swoje zabrali).
Tadehah znał swe możliwości i pragnął przygody. Nim wróciliśmy z
wielomiesięcznej podróży, spotkało nas sporo przygód, lecz on zawsze umiał sobie
radzić, nieodmiennie śpieszący z pomocą i szczęśliwy.
Stopień, w jakim demonstrowali swą niechęć do wywierania na siebie nacisku,
miał także wpływ na moją sytuację podczas czwartej wyprawy, kiedy to waz z
pewnym Europejczykiem byłam przetrzymywana przez Anchu, mimo iż
pragnęliśmy odejść. Może warto wyjaśnić, że tę pozorną sprzeczność w kwestii
narzucania woli innym ludziom da się usprawiedliwić częściowo faktem, iż plemię
Yequ- ana nie uważa nas czy plemion Sanema za ludzi, a częściowo tym, że
zostaliśmy zatrzymani, żebym nadal mogła ich leczyć. Posługiwali się wybiegiem, że
w drodze powrotnej nie będzie nam nikt towarzyszył, zaś drogi takiej nie można
pokonać w dwójkę. Karmili nas i zbudowali nam chatę, natomiast do naszych żądań
wyprowadzenia nas stamtąd odnosili się z rezerwą, choć kategorycznie nigdy nie
odmawiali. Innymi słowy, nikt w rzeczywistości nie zmuszał nas do niczego, jedynie
odraczano decyzję o udzieleniu nam pomocy.
Wśród Yequańczyków żyło dwóch bardzo chorych mężczyzn - jeden w wiosce,
drugi w sąsiedztwie. Pierwszy cierpiał na zapalenie wyrostka z powikłaniami, drugi
miał dwie przetoki na plecach. Obu ewidentnie groziła śmierć. Przez tygodnie i
miesiące nie było żadnej poprawy, przy życiu udawało mi się ich utrzymać tylko
dzięki antybiotykom. We wczesnym okresie tego żmudnego borykania się z
chorobami - wtedy po raz pierwszy udałam się z „wizytą domową" w górę rzeki,
żeby obejrzeć młodego człowieka z zapaleniem wyrostka - powiedziałam jego ojcu,
chorego że trzeba zawieźć do Ciudad Bolivar do prawdziwego lekarza na operację.
Tłumaczyłam, że należy koniecznie naciąć ciało i usunąć przyczynę kłopotu,
pokazałam przy tym własną bliznę po operacji wyrostka. Zgodził się, lecz
powiedział, że Masawiu nie może iść do wenezuelskiego miasta, bo nie mówi po
hiszpańsku. Nie sugerował wprost, żebym go tam nie zabrała, choć jedyny syn był
mu bardzo drogi. Najwyraźniej pozwoliłby Masawiu raczej umrzeć, niż prosić mnie,
żebym narobiła sobie kłopotu. Dał mi do zrozumienia, na czym polega problem; oto
i całe jego namawianie.
Odparłam, że zawiozę syna na leczenie, ale on musi pójść do Anchu, żeby
pozwolono nam natychmiast wyruszyć. Wtedy stary zrobił obojętną minę, choć
stanowczo powtarzałam, że musi porozmawiać z Anchu, bo w przeciwnym razie
jego syn umrze. Nigdy nie nalegał, choć niewykluczone, że napomknął wodzowi o
tej sytuacji, kiedy wraz z całą rodziną przeniósł się do wioski, by w ten sposób
ułatwić leczenie Masawiu. Jego stosunki z Anchu były nadal tak swobodne, jak
gdyby życie syna nie spoczywało w rękach wodza.
Cztery miesiące później, kiedy wreszcie pozwolono mi udać się w długą i trudną
podróż z moimi pacjentami, ojciec i cała rodzina wyruszyli waz z nami w osobnym
czółnie, aby czekać na pobliskiej rzece na operację Masawiu i zabrać go po jej
przeprowadzeniu do domu. Zatem powstrzymywanie się starego od wywierania
nacisku na kogokolwiek w sprawie syna nie było wynikiem braku troski.
To samo miało miejsce, kiedy poprosiłam Nakahadi - moją dobrą przyjaciółkę, a
także przyjaciółkę i adoptowaną siostrę Anchu - żeby wpłynęła na niego w celu
naszego uwolnienia, dzięki czemu moglibyśmy zawieźć jej umierającego męża do
szpitala. Często odwiedzała wodza i miała po temu wiele okazji, lecz rozmowa z
Anchu przebiegała zawsze w lekkim i miłym tonie, nawet w odległości kilku stóp od
hamaku, w którym cierpiał i marniał jej ukochany mąż.
W okresie tych kilku miesięcy, kiedy go leczyłam, odwiedziła mnie parę razy
sugerując, bym nacięła przetoki na plecach męża i osuszyła je. Odmawiałam,. bo
moja wiedza w dziedzinie chirurgii była niewielka. Wobec tego spróbowała wykonać
ten zabieg sama, nie potrafiąc jednak zdobyć się na wepchnięcie w plecy męża
haczyka na ryby, posłała po mnie. Gdy zobaczyłam, co zamierzała zrobić,
obiecałam, że sama się tym zajmę. Nie mogłam narażać go na jeszcze większe
ryzyko wskutek stosowania jej niehigienicznej metody. Jeżeli starała się namówić
mnie do zabiegu poprzez „moralny szantaż" - to udało się jej to całkowicie, lecz
sama nie narzucała mi swej woli wprost.
Wreszcie dowiozłam do szpitala obu mężczyzn żywych. Przeżyli i wrócili do
swoich.
Moje naleganie na Anchu, by pozwolił mi odjechać, przypominało rozmowę z
głuchym. Zmieniał temat, pytał, czy nie podoba mi się chata, którą dla nas
zbudowali, i czy nie smakuje mi jedzenie, które nam przynoszono. Kiedy dzień w
dzień mówiłam mu, jak niebezpieczne jest dla obu mężczyzn Opóźnianie ich
leczenia, wreszcie zareagował: pomalował się, ubrał we wszystkie paciorki, po czym
zamknął się na tydzień z chorymi i śpiewał monotonnie do wtóru maraca zgodnie z
szamańskim rytuałem plemienia Yequana. Podczas drzemki wodza inni przejmowali
śpiewy. Kuracja ta nie pomogła pacjentom, lecz nikt już nie pomyślał, że Anchu nie
troszczy się o życie swoich ludzi. Nie oznaczało to, że był oszustem. Nie należał do
wielkich szamanów Yequana, robił jednak, co było w jego mocy. Czuł zapewne, że
na dłuższą metę lepiej zatrzymać mnie tu, żebym leczyła wszystkich jego ludzi, niż
pozwolić mi odejść w celu uratowania dwóch beznadziejnie wyglądających
przypadków.
Niechęć Yequariczyka do nakłaniania pochlebstwami drugiego, by ten
dostosował się do niego, nie wydaje się być jego indywidualnym wyborem.
Najwidoczniej jest to zakaz rozwinięty przez kontinuum i podtrzymywany przez
kulturę. Potrafią zdecydowanie narzucać wolę innym gatunkom; tresują psy
myśliwskie, stosując surową dyscyplinę oraz system kar, nie wyłączając bicia
pięściami, kijami i kamieniami, oraz obcinania uszu. Ale nie narzucają woli innym
współple- mieńcom, nawet - jak widzieliśmy - dzieciom.
Istnieją wszakże wyjątki potwierdzające regułę, jak w przypadku incydentu z
kojcem. Widziałam, jak pewnego dnia młody ojciec stracił cierpliwość wobec swego
rocznego synka. Krzyknął i uczynił kilka gwałtownych gestów, być może nawet
uderzył dziecko. Ono zaś darło się przerażone. Ojciec opanował się pod wpływem
tego okropnego hałasu, jaki sam spowodował; było oczywiste, iż popełnił
wykroczenie przeciwko naturze. Często widywałam tę rodzinę, ponieważ
mieszkałam w sąsiedniej chacie, lecz nigdy więcej nie zauważyłam, żeby ów
człowiek nie uszanował godności swego syna.
Niemniej jednak stanowisko rodziców nie jest bynajmniej „przyzwalające”.
Szanują autonomię swych synów i córek, zakładając, że będą się zachowywać jak
członkowie społeczności, ustalając jednocześnie wiele norm, do których dzieci
stosują się.
Posiłki przy domowym ognisku jawią się cywilizowanym oczom jako uroczysty
obrzęd. Kiedy matka stawia w milczeniu miski i układa maty przed ojcem, dzieci
siedzą obok, bez jednego słowa jedząc lub podając sobie jedzenie. Matka niekiedy
mówi coś cicho i miękko, dziecko wstaje, by przynieść tykwę ojcu lub matce,
działanie jest szybkie, ciche i sprawne, nawet jeśli dziecko jest jeszcze malutkie. Na
mnie robiło to wrażenie działań podszytych bojaźnią, jak gdyby cały rytuał zmierzał
do niedrażnienia głowy rodu, który dla innych jego członków reprezentuje coś w
rodzaju egocentrycznego niebezpieczeństwa. Ale tak nie jest.
Przy bliższej obserwacji obie strony okazywały się całkowicie swobodne, a cisza
wcale nie skrywała zagrożenia, w rzeczywistości nie mając żadnego zabarwienia,
poza wzajemnym zrozumieniem i ufnością, że wszystkie czynności wykonane są
właściwie. ”Uroczystość” - kiedy pojęłam, że nie ma w niej napięcia - stała się dla
mnie po prostu przepełniona spokojem. Nierozmawianie oznacza nieskrępowanie, a
nie jego brak. Dziecko lub dzieci mogą mieć coś do powiedzenia i powiedzieć to bez
obawy czy trwogi, lecz zwykle tego nie czynią. Zwyczajem plemienia Yequana jest
jedzenie w milczeniu w imię spokoju, a jeśli ktoś powie kilka słów, to w duchu tej
zasady.
Nadejście ojca lub męża ucisza kobiety i dzieci. Pod okiem mężczyzn biorą oni za
punkt honoru przygotowywanie posiłku najlepiej, jak potrafią - życie jest wtedy
zgodne z ich wspólnymi oczekiwaniami. Chłopcy szczególnie lubią brać przykład z
ojców, dziewczynki zaś z radością im usługują. Przyniesienie ojcu świeżego kawałka
kasawy jest wystarczającą nagrodą. Swym zachowaniem, własną godnością i
doskonałością w tym, co robi, głowa rodziny prezentuje młodym sposób bycia w ich
społeczności. Jeśli dziecko zapłacze, gdy mężczyźni zebrali się na rozmowę, matka
wynosi je poza zasięg ich uszu. Jeśli zabrudzi podłogę, zanim przyuczy się do
porządku, a jest już na tyle duże, żeby to zrozumieć, wówczas łagodnie zwraca mu
uwagę, aby wyszło na zewnątrz. Nigdy jednak nie otrzymuje informacji, że jest złe;
w najgorszym razie dowiaduje się, że jest kochanym dzieckiem czyniącym coś
niepożądanego. Samo dziecko pragnie zaniechać uczynków przykrych dla swego
otoczenia. Ma przecież wrodzony instynkt społeczny.
Jeśli nawet pojawi się jakieś odstępstwo lub przypadkowy wyjątek niewłaściwego
zachowania - ani matki, ani ojcowie nie okazują wyrozumiałości. Nie rozpieszczają
go w najmniejszym stopniu (podobnie jak Anchu podczas załamania się Wididiego)
- ich normy pozostają niewzruszone.
Jeśli dziecko zrobi sobie krzywdę, nie wydają okrzyków współczucia. Czekają, aż
się podniesie i ich dogoni, skoro jest taka potrzeba. W przypadku poważnego
zranienia lub choroby robią wszystko, co w ich mocy, by pomóc w leczeniu: podają
leki lub odprawiają szamańskie rytuały, nierzadko śpiewając dzień i noc bez
przerwy, przemawiając do złego, który wszedł w ciało. Nie wyrażają jednak sympatii
dla pacjenta zachowującego się w chorobie najspokojniej, jak potrafi, by nikomu
bez potrzeby nie przeszkadzać.
Kiedy przebywałam wśród nich, mieszkańcy wioski przyprowadzali mi chore
dzieci na leczenie. W takich przypadkach ogromna różnica między dziećmi
wychowanymi w kontinuum, a tymi, które były go pozbawione, stawała się
szczególnie widoczna. Dzieci Yequana, które traktowano prawidłowo w okresie
niemowlęctwa, które wiedziały, że są godne miłości, nie potrzebowały (o ile ból był
znośny) dodatkowego niańczenia kompensującego cierpienie. Tymczasem
cywilizowane dzieci, z których każde - niejako z założenia - ma stale dźwigać
brzemię cierpienia (tęsknotę do miłości większej niż ta, jaką były darzone), są
ściskane, całowane i zasypywane czułymi słowami z powodu byle stłuczenia. Ich
podrapane kolana mogą nie być leczone, lecz suma ciężaru cierpienia zmniejsza się
w momencie szczególnego natężenia.
Może być tak, że oczekiwanie sympatii jest w dużej mierze zachowaniem
wyuczonym. Nie wątpię, że jest, lecz pewność siebie i zaufanie do innych (w tym
przypadku do kogoś spoza plemienia), jakie demonstrują dzieci, które przychodziły
do mnie na leczenie, wskazują na coś daleko bardziej istotnego niż zwyczajny brak
potrzeby bycia rozpieszczanym.
Gdy podczas wcześniejszej wyprawy przebywałam w Wanania - wiosce An- chu -
przyszedł do mnie czteroletni chłopiec. Zbliżał się trwożnie, niepewny przyjęcia.
Kiedy oczy nasze spotkały się i wymieniliśmy uspokajające uśmiechy, podsunął mi
swój kciuk. Na jego buzi nie było śladu litowania się nad sobą ani prośby o
współczucie. Był na niej promienny uśmiech. Chłopiec miał odcięty czubek kciuka
waz z paznokciem, trzymającym się jedynie na strzępku skóry. Zaschnięta krew
sklejała to wszystko nierówno. Kiedy czyściłam ranę i przymocowywałam fragment
kciuka we właściwym miejscu, ogromny ból sprawił, że od czasu do czasu sarnie
oczy dziecka napełniały się łzami, a malutka dłoń drżała. Ani razu jednak jej nie
wyrwał, tylko kwiliniu palca wskazałam nań mówiąc: „Tuunah, ah- key!" - „Żadnej
wody!", chłopiec zaś melodyjnie powtórzył: „Tuunah ahkey!", a potem:
„Hawaynamah ehtah" - „Jutro tutaj", po czym odszedł. Całe to wydarzenie
przeczyło mym założeniom dotyczącym zachowania dzieci, obchodzenia się z nimi w
nagłych przypadkach oraz tego, jakie znaczenie posiada wzmocnienie zaufania,
stanowiące część procesu leczenia. Z trudem przyszło mi uwierzyć w to, co
widziałam.
Pewnego ranka podczas późniejszej wyprawy obudziło mnie popiskiwanie
dwuletniego dzieciaka: „Si, Si!", który starał się wymówić moje yequariskie imię
„Szi". Wyjrzałam z hamaka i zobaczyłam zupełnie samego Canansiego z ciętą raną
wymagającą opatrzenia. W ogóle nie płakał, nie trzeba go było trzymać ani
uspokajać. Czekał, póki nie obandażowałam rany, wysłuchał napomnień, żeby nie
moczył ręki i aby przyszedł następnego dnia, po czym poleciał bawić się. Gdy
nazajutrz spotkaliśmy się ponownie, bandaż był mokry i brudny. Intelektualne
pojmowanie dwulatka nie było wystarczające, by kazać mu być posłusznym
poleceniu, które należało pamiętać przez cały dzień. Normalność doświadczania
Siebie i Innego podczas owych dwu lat życia - z których pierwszy obfitował w pełną
gamę doświadczeń przy matce, drugi zaś wypełniło stosowanie w praktyce
niezależności w świecie bogatym w wyzwania - uczyniło go zdolnym do przyjścia i
zaakceptowania leczenia bez niczyjego wsparcia czy współczucia - wystarczyło
proste napomnienie. Przypuszczam, że matka - ujrzawszy ranę - powiedziała
lakonicznie: „Idź do Jean", a Canansi zrobił resztę sam.
Inny przypadek był dla mnie prawdziwym objawieniem, choć wydarzył się po
wielu miesiącach obcowania z obojętnością ludu Yequana w sprawie poddawania się
leczeniu. Awadahu, drugi syn Anchu, wówczas prawie dziewięcioletni chłopiec,
przybył sam do mej chaty z raną brzucha. Okazało się, iż nie była niebezpiecznie
głęboka, lecz na pierwszy rzut oka obawiałam się szkód, jakie mogła wyrządzić w
tym podatnym na zranienie miejscu. „Nelikulimuhduli?" - „Co to było?”
- „Shimada" - odparł grzecznie - "Strzała".
- „Amahday?" - „Czyja?" - ciągnęłam.
- „Katawehu" - wymienił imię swego dziesięcioletniego brata z dokładnie taką
samą emocją, jakbym spytała go o nazwę kwiatu
Kiedy opatrywałam niebezpiecznie wyglądającą ranę, wszedł. Katawehu waz z
paroma innymi chłopcami, by przyjrzeć się temu, co robię. Katawehu nie przejawiał
cienia poczucia winy, Awadahu zaś jakiegokolwiek gniewu. Był to po prostu
wypadek. Wkrótce przyszła ich matka, pytając, co się stało. Poinformowano ją
lakonicznie, że starszy syn nad rzeką ugodził strzałą młodszego.
- „Yehedulimuli?" - zapytała miękko. - „Naprawdę?" Zanim skończyłam,
opuściła grupkę gapiów, by wrócić do zwykłych zajęć. Ktoś już zajął się jej synem,
nie było więc potrzeby pozostawania tu dłużej. Jedyną zmartwioną osobą w tym
towarzystwie byłam ja sama. Co się stało, już się nie odstanie; chłopiec otrzymał
najlepszą pomoc, jaką można mu było zapewnić, nawet jego koledzy nie uznali za
konieczne zaczekać, aż skończę, i wrócili do przerwanej zabawy. Awadahu nie
potrzebował moralnego wsparcia, więc gdy umieściłam na opatrunku ostatni
plaster, z powrotem pobiegł nad rzekę, by się do nich przyłączyć.
Matka doskonale wiedziała, że gdyby syn pragnął jej opieki, zjawiłby się u niej
niechybnie, w podobnych przypadkach była przecież zawsze osiągalna.
Opisywanie tych incydentów mogłoby stworzyć fałszywe wrażenie, że Yequ-
ańczykom zdarza się sporo wypadków. W porównaniu z ich rówieśnikami w
Ameryce zdarza się ich niewiele. To, nie zbieg okoliczności, że mali Amerykanie są
najtroskliwiej chronionymi w historii dziećmi (z punktu widzenia zewnętrznej
eskorty), a zatem najmniej można się po nich spodziewać, że będą wiedzieli, jak
troszczyć się o samych siebie.
Opowiadano mi o pewnej rodzinie, która obawiała się basenu mogącego
stanowić zagrożenie dla ich dziecka. Nie chodziło rzecz jasna o wystąpienie wody z
brzegów, lecz o to, że wpadnie lub samo do niego wskoczy. Postawili więc wokół płot
z zamykaną furtką.
Całkiem możliwie, iż logiczny umysł dziecka (nie ta część, która rozumuje),
wspierany tłumaczeniami rodziców, pojął ich sugestię odnośnie płotu i zamkniętej
furtki. Dziecko tak dobrze pojęło, jakie są wobec niego oczekiwania, że pewnego
dnia widząc otwartą furtkę, weszło w obręb płotu, wpadło do basenu i utonęło.
Gdy usłyszałam tę historię opowiedzianą mi w celu wykazania, że dzieci trzeba
nieustannie chronić przed ich własną skłonnością do czynienia sobie krzywdy, nie
mogłam odpędzić od siebie wspomnienia dołu na terenie wioski Wa- nania, gdzie
dzieci niepilnowane bawiły się całymi dniami, nie ulegając wypadkom. Te dwa
wyodrębnione przypadki oczywiście mało mówią, lecz dość dokładnie przedstawiają
różnice między obu kulturami. O wiele więcej potencjalnie niebezpiecznych sytuacji
istnieje w plemieniu Yequana. Jedną z najbardziej uderzających jest
wszechobecność maczet i noży, których brzegi są zawsze niezwykle ostre. Można je
nadepnąć, nadziać się lub użyć ich do zabawy. Niemowlęta, zbyt małe, by odróżnić
uchwyt, podnoszą je za ostry koniec i - jak sama widziałam - obracają w pulchnych
rączkach. Nie tylko nie obcinają sobie palców, nie tylko nie kaleczą się, ale jakoś nie
robią krzywdy matkom, kiedy te trzymają je w ramionach.
Podobnie dziecko bawiące się głownią, potykające i przewracające się waz z nią,
gramolące się w tę i z powrotem przez wysoki na 30 cm próg domu, nigdy nie
dotknęło drewna czy zwisających z dachu liści palmowych, ani też swoich czy
cudzych włosów. Dzieci jak małe psiaki kotłowały się tuż obok ogniska domowego,
a żadna ze starszych osób nie przeszkadzała im w tym.
Półtoraroczni chłopcy wprawiają się w łucznictwie, używając ostrych strzał,
niektórzy entuzjaści ciągają za sobą cały osprzęt jak dzień długi. Strzelanie z łuku
nie ograniczało się do wyznaczonych miejsc, nie ustalano też żadnych „przepisów
bezpieczeństwa". Podczas dwu i półrocznego pobytu widziałam tylko jedną ranę
postrzałowa, o której uprzednio wspomniałam.
Warto również pamiętać, że w dżungli istnieją zagrożenia, w tym ogromna
łatwość zagubienia się na tych bezdrożach, możliwość skaleczenia podczas marszu
gołej stopy czy nagiego ciała, a poza tym zagrożenia poważniejsze, jak węże,
skorpiony i jaguary.
Również rzeki, których bystrzyny są nawet częstsze i groźniejsze niż anakondy
czy krokodyle, a dziecko odpływające w nurt dalej, niż pozwalają mu na to siły i
umiejętności, ma realną szansę roztrzaskać się na skałach lub na jednej z wielu
zatopionych gałęzi. Głębokość i bystrość prądu znanych fragmentów rzeki zmienia
się z dnia na dzień zależnie od ilości opadów w górze strumienia; tak więc wiedza o
zagrożeniach jednego dnia może być bezużyteczna następnego. Dzieci codziennie
kąpiące i bawiące się w rzece muszą precyzyjnie oceniać swoje możliwości w
każdych warunkach.
Umiejscowienie odpowiedzialności wydaje się tu czynnikiem operatywnym.
Mechanizm troszczenia się o siebie u większości dzieci na Zachodzie używany jest
tylko częściowo, niemały ciężar biorą na siebie dorośli opiekunowie. Z właściwą
sobie niechęcią do nadmiaru kontinuum wycofuje ono tyle samoochrony, ile
przejmują jej inni. Skutkiem jest zmniejszenie sprawności, ponieważ nikt inny poza
danym człowiekiem nie może być równie czujny i precyzyjnie reagować na sytuację.
Jest to kolejny przykład próby ulepszania natury; jeszcze jeden przykład braku
zaufania do zdolności nie kontrolowanych intelektem, uzurpacji ich funkcji przez
intelekt nie posiadający zdolności brania pod rozwagę wszystkich informacji, jakie
mają związek z sytuacją.
Cywilizowane dzieci wcześniej ulegają wypadkom, gdyż nasza skłonność do
wtrącania się w umiejscowienie przez naturę odpowiedzialności tam, gdzie ona
najlepiej funkcjonuje, prowokuje również inne niezliczone zagrożenia. Bardzo
znaczącym przykładem są przypadkowe podpalenia.
Nie tak dawno w pewnym mieście na środkowym zachodzie Stanów wskutek
zamieci śnieżnej na kilka dni ustał całkowicie ruch drogowy, a zatem i możliwość
dojazdu wozów strażackich. Przyzwyczajony do gaszenia średnio czterdziestu kilku
pożarów dziennie naczelnik straży pożarnej wystąpił w telewizji z apelem do
mieszkańców, by w tym trudnym okresie zachowali szczególną ostrożność i nie
zaprószyli ognia. Zalecał też samodzielne radzenie sobie z pożarami. Wskutek tego
dzienna średnia pożarów spadła do czterech, ale tylko do czasu, gdy
drogi ponownie były przejezdne - wtedy ich liczba wróciła do normy.
Nie sposób wyobrazić sobie, by czterdzieści codziennie wybuchających pożarów
było wzniecanych celowo, lecz ci, którzy przypadkowo je powodowali, najwyraźniej
mieli świadomość, że nie ma potrzeby zachowywania wzmożonej ostrożności, skoro
oddziały straży pożarnej działają szybko i skutecznie. Powiadomieni o zmianie w
umiejscowieniu odpowiedzialności nieświadomie zmniejszyli tę ilość o 90 procent.
Tokio - największe miasto świata - ma proporcjonalnie niezmiennie mniejszą
liczbę pożarów niż większość metropolii najwyraźniej dlatego, ponieważ wiele
domów zbudowanych jest z drewna i papieru. W przypadku pożaru ogień w
niektórych dzielnicach rozszerzałby się z przerażającą szybkością, a wozy straży
pożarnej miałyby ogromne trudności w poruszaniu się zatłoczonymi ulicami.
Mieszkańcom te okoliczności są dobrze znane, zachowują się więc stosownie do
sytuacji.
Umiejscowienie odpowiedzialności to aspekt oczekiwania siły, którą można
postrzegać jako domagającą się uznania dla swej władzy zarówno w zachowaniu
dzieci, jak i dorosłych. Czyż moglibyśmy określać się jako istoty społeczne, nie
mając siniej skłonności do zachowania takiego, jakiego w naszym odczuciu
oczekuje się po nas?
Dla każdego, kto stara się stosować w cywilizowanym życiu zasady kontinuum,
zmiana polegająca na zaufaniu w stosunku do zdolności samozachowawczych
dziecka będzie jednym z najtrudniejszych problemów. Nie nawykliśmy do myślenia,
że pozostawienie naszych dzieci zdanych na własną pomysłowość - w myśl
koncepcji: lepiej dadzą sobie radę bez naszego dozoru - daje im więcej, niż ciągłe
ich strofowanie i kontrola. Większość z nas nadal, choćby ukradkiem,
podpatrywałoby je w akcji, ryzykując, iż zostanie na tym przyłapana, a w naszym
wzroku odbije się coś, co wzięte zostanie za oczekiwanie nieudolności. Cóż mogłoby
nam dać niezbędną wiarę do wyrażenia zgody na zabawę naprawdę ostrym nożem,
wiarę, jaką lud Yequana zdobywa drogą długotrwałego doświadczenia? Nie jest to
doświadczenie z dziećmi chwytającymi noże - metal jest im znany od bardzo
niedawna - lecz obeznanie z ich zdolnością do wyczuwania najsubtelniejszych
czynników oddziałujących w otoczeniu i bezpieczne poruszanie się wśród nich.
Nie mamy innego wyboru, jak tylko odnaleźć poprzez intelekt drogę powrotną do
wiedzy wspólnej ludowi Yequana i naszym własnym przodkom. Nie będzie się to
różnić od przemożenia się i pójścia do kościoła, żeby modlić się o wiarę w Boga;
człowiek winien zrobić wszystko, co w jego mocy, by działać tak, jak gdyby od
początku wierzył. Niektórzy okażą się lepszymi aktorami niż inni.
Język jest najnowszym z wybitnych fenomenów w zadziwiającym katalogu
zwierzęcych zdolności. Umiejętność formułowania szeregu pojęć o rosnącej
złożoności znajduje odbicie w werbalnej sprawności rozwijającego się dziecka. Jego
widzenie wszechświata, związku Siebie z Innym z konieczności zmienia się waz z
tym rozwojem i jego okresowo uwarunkowanym pojęciem czasu.
W wyniku tego istnieje konceptualna przepaść między grupami wiekowymi.
Mimo panującej ostatnio mody na omawianie spraw z dziećmi i wspólne
rozumowanie pozostaje jeszcze niemożliwa do przebycia przepaść między tym, co i
jak jest rozumiane lub pojmowane przez sześciolatka w jego wszechświecie, a tym,
co i jak pojmowane jest lub rozumiane we wszechświecie trzydziestolatka. Język
w ich skojarzeniach ma ograniczoną wartość.
Warto odnotować, że pośród Yequańczyków istnieje bardzo podstawowy rodzaj
werbalnej komunikacji między dorosłymi, a dziećmi: „Czekaj tutaj” lub „Podaj mi
tamto”. Istnieje uwarstwiony system konwersacji, złożony z sumarycznej wymiany
werbalnej w tym samym w przybliżeniu wieku, przy czym komunikacja ta maleje w
miarę wiekowego różnicowania się. Chłopcy i dziewczynki porozumiewają się w
minimalnym stopniu, ich drogi życia i zainteresowania są bardzo odmienne. Rzadko
- nawet jako dorośli przedstawiciele obu płci - zdają się mieć okazję do długich
rozmów.
Kiedy starsi rozmawiają, dzieci zazwyczaj słuchają. Nie prowadzą dialogu nawet
między sobą. Nikt nigdy - bez względu na wiek - nie ma prawa świadomie posłużyć
się kłamstwem, jak to czynimy podczas rozmowy my i nasze dzieci. Dorośli
członkowie plemienia Yequana mówią wszystko, co mają do powiedzenia w
obecności dzieci a one słuchają, pojmując debaty zgodnie ze swymi zdolnościami.
Kiedy nadchodzi czas przyłączenia się do dorosłych, oznacza to, że dziecko dojrzało
do zrozumienia ich słów, wzorców i punktów widzenia swym własnym tempem, bez
konieczności poddawania ich w wątpliwość.
Członkowie każdej grupy wiekowej pojmują struktury konceptualne odpowiednie
dla ich stopnia rozwoju, naśladując dzieci trochę starsze, póki nie posiądą pełnego
zestawu form werbalizacji myśli zdolnego do przyjęcia poglądów dorosłych oraz
całej treści, jaka dostępna im była od czasów niemowlęctwa.
Nasz własny system - próba domyślenia się, co i na ile umysł dziecka może objąć
- daje w rezultacie sprzeczne cele, nieporozumienia, rozczarowania, gniew i
powszechną utratę harmonii. Katastrofalny zwyczaj uczenia dzieci, że „dobro”
zawsze będzie nagradzane, a „zło” zawsze ukarane, że obietnice zawsze są
dotrzymywane, że dorośli nigdy nie kłamią i tym podobne, nie tylko sprawia, iż
później przypina się im etykietkę ludzi „nieżyciowych” i „niedojrzałych”, jeśli
przypadkiem nadal wierzą w dziecinne bajdy, lecz także stwarza poczucie
rozczarowania które zwykle dotyczy ich wychowania w ogóle i tego, co w ich
przekonaniu stanowi kulturę, którą zgodnie z oczekiwaniami winni obserwować.
Efektem jest zamęt dotyczący zachowania - jako że podstawa działania została
usunięta - oraz podejrzliwość w stosunku do czegokolwiek, co kultura im nakazuje.
I tu znów intelekt stara się orzekać, co dziecko powinno zrozumieć, podczas gdy
wychowanie zgodne z kontinuum pozwala mu po prostu absorbować tyle, ile zdoła
przyjąć z sumarycznego środowiska werbalnego, które jest nieskażone i nie
komentować. Nie można zrobić szkody umysłowi dziecka pojęciami, których nie
potrafi zrozumieć, dopóki pozwala się mu odrzucać to, czego nie trawi.
Przedwczesna edukacja i próba zmuszenia do niej stwarza poważny konflikt między
tym, na co je stać, a tym, czego w jego odczuciu oczekuje się po nim. Pozwalanie
dzieciom na swobodne słuchanie i rozumienie tego, co są wstanie pojąć, wyklucza
jakąkolwiek sugestię dotyczącą poziomu naszych wobec nich oczekiwań. Zapobiega
to powstaniu owego zgubnego konfliktu.
Podczas gdy dziewczęta Yequana spędzają dzieciństwo z innymi dziewczynkami
i kobietami, uczestnicząc od początku w ich pracy domowej lub w ogrodzie, chłopcy
przez większość czasu biegają swobodnie; ojcowie mogą im pozwolić pójść z sobą
tylko w stosownych przypadkach. Chłopcy wystrzeliwują tysiące strzał do koników
polnych, do ptaszków, tymczasem dorosły na polowaniu wystrzeli raz lub dwa razy
dziennie, co daje chłopcu niewiele okazji do rozwijania
uzdolnień, poza szukaniem i aportowaniem zdobyczy.
Zarówno chłopcy, jak i dziewczynki niemal codziennie pływają. Także w
kierowaniu czółnem osiągają sprawność niewiarygodnie wcześnie. Potrafią
przeprowadzić ciężkie łodzie z wydrążonego pnia przez podstępne i niebezpieczne
prądy i bystrzyny, przy czym wiek wioślarzy nie przekracza sześciu czy siedmiu lat.
Chłopcy i dziewczynki w czółnie często wiosłują razem. Nie istnieją żadne zakazy w
obcowaniu, jedynie zwykły brak zbieżności w wykonywanych czynnościach.
Jednocześnie każde dziecko plemienia Yequana - wolne od lęku wątpliwości,
potrafi robić wiele rzeczy samodzielnie, przedstawiciele obu płci często łowią ryby w
pojedynkę - czy to dzieci, czy dorośli. Wyplataniem koszy, wyrobem broni i jej
naprawą zajmują się chłopcy lub mężczyźni - wówczas pracują sami. Wbijanie
zębów w tarki do kasawy, tkanie opasek lub hamaków i gotowanie - to wszystko są
zajęcia kobiet lub dziewczyn, które często czynią to w samotności lub tylko w
towarzystwie niemowlęcia.
Ludzie plemienia Yequana nigdy jednak nie dopuszczają do siebie poczucia nudy
lub osamotnienia. Ogromną większość czasu spędzają w towarzystwie rówieśników.
Mężczyźni wspólnie polują i zajmują się łowieniem ryb, budową czółen oraz domów.
Grupowo udają się w podróże handlowe. Po kilku na raz zajmują się wyrębem i
wypalaniem terenów, na których zamierzają zakładać ogrody. Kobiety i dziewczęta
grupami wybierają się do ogrodów, zajmują się przygotowywaniem kasawy, chodzą
po wodę i drewno na opał itp. Chłopcy zwykle wspólnie ćwiczą się w strzelaniu,
dmuchaniu strzałkami, razem grają i pływają, szukają lub gromadzą pożywienie.
Razem pracując - mężczyźni, kobiety, dziewczęta i chłopcy, czy rodziny -
rozmawiają z wielkim ożywieniem i poczuciem humoru. Śmiech rozbrzmiewa
niezwykle często, zaś młodzi mężczyźni nierzadko wydają chóralne okrzyki radości
po każdej zabawnej historii, ciekawej wiadomości czy dowcipie. Prawdziwe zabawy
są wszakże niewiele weselsze niż ich zwykły dobry nastrój.
Jedną z najbardziej uderzających różnic, jakie zaobserwowałam między
Yequańczykami, a innymi dziećmi, jest to, że ci pierwsi nigdy nie walczą ani nie
kłócą się z sobą. Nie istnieje rywalizacja, a przywództwo ustalane jest z inicjatywy
tych, którzy pragną iść za wodzem. W ciągu lat spędzonych z nimi ani razu nie
widziałam dzieci kłócących się, a tym bardziej bijących. Jedyne gniewne słowa,
jakie pamiętam, to rzadkie wybuchy zniecierpliwienia dorosłych wobec dziecka,
które zrobiło coś niewłaściwego. Potem na winowajcę spadała dość łagodna tyrada
narzekań, on zaś słuchał jej zawstydzony lub śpieszył naprawić błąd, a gdy
wszystko znów było w porządku, nikt nie żywił urazy - ani dziecko, ani dorosły.
Choć widziałam wiele towarzyskich zabaw, podczas których wszyscy Yequ-
ańczycy - mężczyźni, kobiety i dzieci - jednako byli pod wpływem alkoholu, nigdy
nie spotkałam się choćby z zaczątkiem sprzeczki, co pozwala myśleć, iż naprawdę
są tacy, na jakich wyglądają: żyją we wzajemnej harmonii i dobrze czują się we
własnej skórze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
POZBAWIENIE PODSTAWOWYCH DOŚWIADCZEŃ
Rozpatrywanie cywilizowanego życia nie zda się na nic, jeśli nie weźmiemy pod
uwagę faktu, iż w niemowlęctwie pozbawiono nas prawie zupełnie doświadczeń
bliskości matki i wielu innych równie oczekiwanych. Potem zaś trwamy - stale, choć
nieświadomie - w poszukiwaniu spełnienia tych oczekiwań w ich niezmiennym
porządku.
Nasz związek z kontinuum zostaje zerwany już w chwili narodzin, wsadzają nas
- spragnionych jego doświadczeń do łóżeczek i wózków dziecinnych, z dala od nurtu
życia. Jakieś części nas samych pozostają infantylne i nie są w stanie wnieść
pozytywnego wkładu w dalsze życie starszych dzieci i dorosłych. Jednak nie
możemy zapomnieć i nie zapominamy o nich. Potrzeba doświadczeń niemowlęctwa
w ramionach matki towarzyszy rozwojowi umysłu i ciała, czeka na zaspokojenie.
W cywilizowanym świecie pewne ułomności kontinuum są wspólne wszystkim.
Wzajemna nienawiść i zwątpienie są wśród nas dość powszechne - w rozmaitym
stopniu, zależnie od tego, jak i kiedy kompleks deprywacji wpływał na nasze cechy
dziedziczne. Poszukiwanie doświadczeń niemowlęctwa w pobliżu matki - w miarę
upływu lat i naszego rozwoju - przybiera ogromną liczbę form. Utrata
podstawowego warunku dobrego samopoczucia, jakie winno wyrosnąć z okresu
spędzonego w objęciach matki, wiedzie nas do poszukiwania i znajdowania jego
namiastki. Szczęście przestaje być normalnym stanem wynikającym z tego, że się
żyje, a staje się celem. Dąży się do tego celu z bliższą i dalszą perspektywą.
Mając w pamięci życie ludu Yequana, coraz łatwiej zrozumieć, dlaczego
podejmujemy tyle chybionych działań.
Deprywacja doświadczeń w ramionach matki wyraża się z pewnością
najpowszechniej w niejasnym uczuciu niepokoju tu i teraz. Ktoś czuje się wyrzucony
na margines, nie posiadał czegoś niezwykle istotnego; jest w tym jakieś
nieokreślone poczucie straty, braku, którego nie da się opisać. Brak ten często łączy
się z obiektem lub zdarzeniem drugoplanowym; wyrażony słowami brzmi:
„Czułbym się lepiej, gdyby...", po czym następuje propozycja zmiany, np. nowe
mieszkanie, nowy samochód, awans lub podwyżka, inna praca, możliwość wyjazdu
na urlop lub na stałe, albo żona, mąż czy dziecko, których można by kochać, jeśli
„gdybacz" nie ma żony, męża czy dziecka.
Gdy już zdobędzie się wymarzony obiekt, wówczas na drugim planie, na którym
niegdyś była matka, pojawi się nowe „Gdyby tylko...", zaś dystans między obiektem
a sobą staje się nowym kryterium przestrzeni między utraconym poczuciem
naturalnego porządku rzeczy tu i teraz a własnym ja.
Człowieka podtrzymują nadzieje wzbudzone następstwem obiektów, jako że
jawią się one w pewnej odległości, narzuconej stopniem nieosiągalności koniecznej
do tego, by poczuł się jak w domu tzn. w takim samym stosunku, w jakim
pozostawał z matką, kiedy to odmawiano mu doznań w jej objęciach.
Trudność w trzymaniu obiektów na konieczny dystans doprowadza do
katastrofy. Nie zdarza się to często, jako że większość ludzi może łatwo wyobrazić
sobie paradę rzeczy, których nie mogą posiąść bez względu na to, co już mają.
Od czasu do czasu wyobraźnię przerasta jednak zbyt nagła lub zbyt obfita
dostępność celów, z którą nie potrafią się uporać.
Niewiele lat temu znana blond gwiazda filmowa stała się ofiarą czegoś, co
najwyraźniej było nieznośnym brakiem równowagi między jej potrzebą nadziei, a
tym, na co wolno jej było mieć nadzieję. Była najsłynniejszą aktorką świata,
najbardziej pożądaną kobietą na świecie. Zdobywała, poślubiała i rozwodziła się z
mężczyznami wybitnymi pod względem fizycznym i intelektualnym. Według miary
jej wyobraźni miała wszystko, co mieć pragnęła. Zawiedziona nieosiągalnością
poczucia naturalnego porządku rzeczy, jakiego nie zaznała, jęła szukać na
horyzoncie czegoś upragnionego, czego nie mogła mieć natychmiast, a poniósłszy
porażkę popełniła samobójstwo.
Wiele innych dziewcząt i kobiet, których cele były podobne, pytało: jak mogła
uczynić to ona, która miała wszystko? Lecz szkody wyrządzone tej sekwencji
Amerykańskiego Marzenia nie były zbyt poważne, bo w głębi serca każda zdziwiona
kobieta była pewna, że gdyby tylko..., gdyby tylko ona miała tyle godnych
pożądania obiektów, ona, która czuła, że szczęście nie jest już tak odległe, na
pewno nie omieszkałaby być szczęśliwa.
Nie brak przykładów samobójstw popełnionych z podobnych powodów. O wiele
powszechniejsze jest desperackie zachowanie tych, którzy odnieśli sukces, których
instynkt samozachowawczy powstrzymuje przed ostatecznym krokiem w
niepamięć. Zycie ich pełne jest picia na umór, narkotyzowania się, rozwodów i
depresji. Większość bogaczy pragnie być bogatszymi, ci, co mają władzę - chcą jej
jeszcze więcej, a ich tęsknota tym samym nabiera kształtu. Niewielu jest takich
ludzi, którzy dotarli do końca czy choćby na wyciągnięcie ręki do tego wszystkiego,
czego w głębi ducha pragną, którzy muszą stanąć wobec swej tęsknoty i zdać sobie
sprawę, że nie da się jej zaspokoić. Nie mogą przypomnieć sobie jej pierwotnej
formy: niemowlęcej tęsknoty za objęciami matki. Po wszystkie cele i zamierzenia
sięgają w bezdenną otchłań, pytając - i nie otrzymując odpowiedzi - o sens
istnienia, tymczasem niegdyś być może mieli całkowitą pewność, że chodzi o
pieniądze, sławę lub osiągnięcia.
Małżeństwo w cywilizowanym życiu stało się w wielu przypadkach kontraktem;
jedną z jego klauzul można by odczytać tak: „...ja będę twoją matką, o ile ty
będziesz moją matką". Wszechobecne infantylne potrzeby każdego z partnerów
wyrażane są w ukrytej (często jawnej) deklaracji: „Kocham cię, pragnę cię,
potrzebuję cię". Dwa pierwsze człony oświadczenia są właściwe dla dojrzałych
mężczyzn i kobiet, lecz zwyczajowe pojęcie potrzeby, choć w naszej kulturze
romantycznie mile widziane, zakłada wymaganie pewnej dozy macierzyńskiego
traktowania. Jego skala rozciąga się od dziecinnego gaworzenia („Cy mamuśka
troskę mnie kocha?") do niepisanej umowy, iż tej drugiej osobie nie poświęci się nic
ponad powierzchowną uwagę. Dominującą potrzebą często jest bycie obiektem
troski stosownej dla niemowląt, lecz nie dla dzieci czy dorosłych, partnerzy zaś
mogą ustalić całkiem sympatyczny podział sceny głównej.
Zaloty są terenem próby określającej, jak dalece zostaną zaspokojone infantylne
potrzeby partnerów. Dla ludzi o rozległych wymaganiach - takich, którzy we
wczesnym okresie życia nie zaznali spełnienia nawet na tyle, by w sposób
zadowalający pójść na kompromis z partnerem i jego potrzebami - szukanie
małżonka jest często bolesnym i nie kończącym się procesem. W niemowlęctwie
zostali zdradzeni, ich tęsknoty są bezmierne i głębokie. Obawa przed ponowną
zdradą może być tak silna, że w chwili, gdy istnieje zagrożenie znalezienia partnera,
uciekają w panice, żeby tylko uniknąć poddania kandydata próbie i by nie wróciło
nieznośne przypomnienie faktu, iż nie są godni miłości, jakiej żądają - miłości bez
zastrzeżeń.
Niezliczone rzesze kobiet i mężczyzn uważa się podczas zalotów za ofiary
„wzorca” zachowań. Demonstrują oni bez widocznego wytłumaczenia lęk przed
szczęściem. O ile nawet dość łatwo jest przezwyciężyć strach przed znalezieniem
partnera, o tyle narzeczeni wahają się przed pójściem do ołtarza, narzeczone zaś
płaczą z trwogi, gdy nadchodzi czas podjęcia decyzji i potwierdzenia swego
szczęścia. Wielu jednak ciągnie to przez lata, zmieniając partnerów, szukając
związków, których nie umieją nazwać, niezdolni do zaangażowania z kimś równie
przeciętnym, nic nie znaczącym i nieważnym, co oni.
Kłopoty ze znalezieniem możliwego do zaakceptowania towarzysza komplikują
się dodatkowo pod wpływem kulturowych wizerunków, jak na przykład obiekty
miłości kreowane przez filmy, telewizję, powieści, magazyny i reklamy. Kinowe,
skarlające widza obrazy stwarzają złudzenie, iż są dawno utraconymi,
„odpowiednimi” - czyli na miarę matki - ludźmi. Żywimy ślepe zaufanie do tych
potężnych istot, sami obdarzamy aktorów aurą doskonałości, która w naszych
umysłach do nich przylgnęła. Nie mogą czynić źle, są ponad osądem takiego
rodzaju, jaki stosujemy wobec samych siebie. I żeby jeszcze bardziej zagmatwać
sprawę: osobowości, jakie reprezentują - aczkolwiek nierealne - ustanawiają
wzorce naszych pożądań, dzięki którym rzeczywiści ludzie wydają się tym bardziej
nie odpowiadać wymaganiom.
Reklama nauczyła się zbijać kapitał na tęsknotach ludzi pozbawionych
doświadczeń niemowlęctwa, składając im obietnice, które zdają się mówić: „Jeśli to
posiądziesz, to poczujesz, że znów jesteś prawdziwy.” Słaby alkohol reklamuje się
za pomocą hasła: „To właśnie jest prawdziwe”. Jego główny rywal odwołuje się do
poczucia przynależności pokoleniowej dzięki hasłu: „Jesteś z pokolenia Pepsi” oraz
za pomocą obrazka „dobrze wyglądających wielbicieli Pepsi”. Jedna z firm sugeruje
kres tęsknoty sloganem: „Diament na zawsze”. Ma to oznaczać, że właściciel rzeczy
o gwarantowanej wartości przyda jej sobie jako człowiek o takiej samej trwałości,
nienaruszalności i prawdziwości. Brzmi to tak, jakby nie trzeba było być godnym
miłości, skoro nosi się diament lub magiczny pierścień, bowiem ten przyciągnie
wszystkich i w każdym czasie. Status futer i samochodów, dobrego adresu itp. także
zdaje się przyciągać akceptację, za którą tęsknimy. Jednocześnie pośród
niepewności zapewniają one bezpieczeństwo, podobnie jak objęcia matki, których
nam brakowało. Cokolwiek nasza kultura podaje jako rzecz godną posiadania, my
zawsze pragniemy być „w jej wnętrzu”, czujemy się bowiem na stałe wyrzuceni na
zewnątrz siebie, choć staramy się raz na zawsze wmówić sobie, że jesteśmy „w”,
nawet gdy czynimy nowe starania, by zmusić się do uwierzenia w ten fakt.
Większość z nas nie potrafi przypomnieć sobie ani jednego momentu, kiedy
czuliśmy się dokładnie w zgodzie z naturalnym porządkiem rzeczy, prawdziwie
przeżywając tę właśnie chwilę, często jednak przenosimy jej iluzję na przeszłość, a
także na przyszłość. Mówimy o cudownych latach dzieciństwa lub starych dobrych
czasach, żeby podtrzymać złudzenie, iż nasze dopasowanie do 'naturalnego
porządku nie jest naprawdę odległe. Niewinności dzieciństwa, która - jak sądzimy -
chroniła nas przed okrutną rzeczywistością, towarzyszyła dezorientacja i zamęt,
wynikający ze sprzeczności między tym, co nam mówiono i tym, co działo się na
naszych oczach. Zawsze było tam poczucie braku - wtedy i teraz. Panowało też
złudzenie, że wolno nam będzie poczuć się na swoim miejscu, kiedy dorośniemy i
przyłączymy się do ludzi we „właściwym" wieku.
Nie przypuszczaliśmy, że ludzie we „właściwym" wieku zawsze będą nas o krok
wyprzedzać, póki upływ czasu nie skasował tej odległości. Pozostawił wszak
dojmujące uczucia bycia nie tu, gdzie pragniemy.
Pogląd, że spełnienie, uczucie zgodności z naturalnym porządkiem pojawia się na
drodze współzawodnictwa i wygrywania, jest rozwinięciem tego, co Freud nazywał
„braterską rywalizacją". Sądził, że każdy z nas musi stawiać czoła zazdrości (o
naszych braci i siostry) i nienawiści za to, iż zagrażają naszej wyłączności na dostęp
do matek. Tylko że Freud nie posiadał w swym otoczeniu nikogo, kto nie byłby
pozbawiony doświadczeń niemowlęctwa. Gdyby miał możność poznać lud Yequana,
stwierdziłby, że idea współzawodnictwa i wygrywania - jako cel sam w sobie - jest
im zupełnie obca. Nie może zatem być uznana za integralną część ludzkiej
osobowości. Gdy zostanie zaspokojona potrzeba przebywania w ramionach matki, a
dziecko rozstaje się z nią tylko z wolnej woli, wówczas bez trudu zniesie pojawienie
się nowego niemowlęcia w miejscu, które dobrowolnie opuściło. Nie ma pola do
.rywalizacji, jeśli nic z tego, czego potrzebuje, nie zostało zawłaszczone.
W plemieniu Yequana istnieje różnorodność motywacji pragnienia rzeczy lub
ludzi, lecz odnoszenie zwycięstwa nad innymi do nich nie należy. Nie są im znane
gry oparte na rywalizacji, choć w ogóle je toczą. Uprawiają zapasy, ale bez
mistrzostw. Ciągle uprawiane łucznictwo ma na celu osiągnięcie doskonałości, nigdy
jednak nie służy współzawodnictwu z innymi chłopcami. Wśród mężczyzn zaś
polowanie nie jest kwestią konkurencji. Ich życie emocjonalne tego nie wymaga, a
więc także ich kultura nie dostarcza im tego pierwiastka. Trudno nam sobie
wyobrazić życie bez współzawodnictwa - tak jak trudno wyobrazić sobie uczucie, iż
jesteśmy dokładnie tacy, jacy jesteśmy.
To samo można powiedzieć o dążeniu do nowości. Stała się do tego stopnia
częścią obecnej fazy naszej kultury, że naturalny sprzeciw wobec zmian uległ
wypaczeniu. Wydaje się, iż przeobraził się w przymus zmiany z częstotliwością tak
jednostajną że aż bliską monotonii, czyli niezmienności. Całkiem niedawno
narodziła się idea, że najnowszy sposób musi być najlepszy. Reklama zajęła się
podsycaniem wyścigu nowości. Nie ma wytchnienia ni zwłoki. Nic nie może być
wystarczająco dobre, nic nigdy nie jest zadowalające. Nasze ukryte niezadowolenie
kierowane jest na pożądanie najnowszych rzeczy. Wśród nich na samym szczycie
listy są te, które oszczędzają trud. W przypadku urządzeń ich atrakcyjność jest
podwójna, bo zasilana dwoma aspektami deprywacji doświadczeń w objęciach
matki. Pierwszy - zdobycie czegoś „właściwego" jest w wzmocniony drugim -
osiągnięciem jak największego poziomu dobrego samopoczucia jak najmniejszym
wysiłkiem. U osób z pełnym kontinuum niemowlęca umiejętność zdobycia bez
wysiłku rzeczy upragnionej rodzi nasilające się pragnienie przejawiania zdolności do
pracy. Jeśli niemowlę nie doświadczało w swej bierności sukcesu, wówczas pojawia
się skłonność do naciskania guzików , do oszczędzania trudu jako i zapewnienia, że
wszystko zrobi się samo i że niczego się odeń nie oczekuje. Akt naciskania guzika
pokrewny jest dawaniu opiekunowi sygnału, lecz może zostać dokonany z ufnością,
że pragnienie będzie spełnione. Bodziec do pracy, z konieczności silny w zdrowym
kontinuum, zostaje stłumiony; nie może prawidłowo rozwinąć się w jałowej glebie
braku gotowości troszczenia się o siebie. Praca staje się tym, czym jest dla
większości z nas: znienawidzoną koniecznością. A oszczędzające i trud urządzenia
migocą obietnicą utraconej wygody. Tymczasem rozwiązanie konfliktu między
dorosłym pragnieniem wykorzystania zdolności, a dziecinnym - bycia
bezużytecznym często znajduje się w czymś, co trafnie nazwano rekreacją.
Człowiek spędzający potrzebne, nielubiane i pracowite życie wśród papierów i
pomysłów odtworzy swe wrodzone oczekiwanie pracy fizycznej poprzez coś takiego,
jak golf. Niepomny, że główną cnotą tej gry jest bezużyteczność, gracz w golfa
mozolnie brnie w słońcu, taszcząc ciężki tobół z kijami. Najczęściej całą uwagę, na
jaką go stać, koncentruje na problemie, jak przekonać piłkę, by wpadła do dziurki w
ziemi; dokonuje tego - bardzo nieefektywnie - przy pomocy końca kija, a nie przez
podniesienie piłki i wrzucenie jej do dołka. Gdyby musiał tego dokonać przy użyciu
siły, czułby się przeciążony, skoro jednak nazywa się to rekreacją i pod gwarancją
nie służy niczemu innemu, wyłącznie treningowi, ma prawo to lubić, podobnie jak
Indianie Yequana lubią swą pożyteczną robotę.
Obecnie jest wielu graczy w golfa, którzy pozwolili pędowi do oszczędzania trudu
na zmarnowanie także i tej przyjemności. Kręgi mające związek z kulturą sugerują,
że taszczenie kijów nie jest przyjemne, a całkiem niedawno uznano, że mozolne
dreptanie między machnięciami kijem powinno także zostać zaliczone do kategorii
pracy i zamiast tego, trzeba używać małych automatycznych wózków. Może
wkrótce przerzucą się na automatyzację tenisa,żeby wypocząć po grze w golfa.
Ciągła potrzeba doświadczeń w objęciach matki, którą nam odebrano, wiedzie
nas do pewnych bardzo dziwacznych zachowań. Nie łatwo byłoby wytłumaczyć
nasze upodobanie do diabelskich kolejek w lunaparkach, ewolucji lotniczych czy kół
Ferrisa. To, że jakieś zwierzę może czuć pociąg do bycia poniewieranym i
straszonym (i żeby jeszcze trzeba za to płacić), można wytłumaczyć tylko wówczas,
jeśli odkryje się potrzebę, jaką ma to zaspokoić. Tych milionów lat przyjemnych
dreszczyków grozy, doznawanych w niemowlęctwie w ramionach matek, które
skakały po drzewach, na sawannach, w wodzie czy gdziekolwiek indziej, musi
bardzo brakować późniejszym nieszczęśnikom. Dana im jest przecież tylko cisza i
bezruch łóżeczka czy dobrze amortyzowany, miękki ruch dziecinnego wózka z
dodatkiem odrobiny raczkowania, i - jeśli mają szczęście - parę podrzuceń do góry
przez ojców, nadal zdolnych słyszeć głos swego własnego kontinuum. Tajemnica
atrakcyjności tkwi w strefie bezpieczeństwa, w zabezpieczonym pasami fotelu
małego pojazdu, który pędzi jak szalony, nurkuje, to znów wznosi się niemal w
przestworza. To przyjemność bycia bezpiecznym w okolicznościach, które w innym
przypadku byłyby przerażające. W lunaparkowym „tunelu miłości” duchy i
kościotrupy skaczą wokół, strasząc nas przyjemnie, a my wiemy, iż jesteśmy
bezpieczni; pod takim warunkiem kupujemy bilety.
To samo odnosi się do niezwykłej popularności filmów straszących nas wszelkiej
maści potworami. Oglądamy je z fotela, mając pewność, iż w każdej chwili możemy
zeń wstać, nie narażając się na szwank. Gdyby kino rzeczywiście stanowiło cel
odwiedzin wypuszczonego na wolność goryla, dinozaura czy wampira, niewielu
byłoby chętnych kupować bilety.
Sprawą dziecka w objęciach matki jest uzyskanie doświadczeń, które przygotują
je do dalszego rozwoju. Bycie świadkiem i bierne uczestnictwo w owych
wstrząsających, gwałtownych i groźnych wydarzeniach, jakie stanowią codzienną
dolę niemowlęcia w objęciach pracowitej matki, jest podstawowym budulcem
zaufania do siebie. To ważna część surowca, z którego tworzone jest poczucie jaźni.
W łagodniejszej formie jazda konna - pozorowana lub prawdziwa - lub jazda
samochodem - prawdziwym lub zabawką, lub czymkolwiek innym, co nas nosi lub
wozi uzupełnia brakującą część tego aspektu doświadczeń w objęciach matki i
zmniejsza rozmiar naszej potrzeby owych doświadczeń. Jazda często jest nałogiem.
Z chwilą, gdy odkrywamy przyjemność jazdy konnej lub samochodem, odczuwamy
zawód. Odczuwamy go w momencie, gdy ponownie stajemy na własnych nogach.
Rolą nałogów zajmiemy się później.
Wyrażanie deprywacji wprowadza różnorodność, ubarwia monotonię naszego
życia tak często, iż mamy skłonność postrzegania tej ekspresji jako części ludzkiej
natury. Przykładem może być „syndrom Casanovy", w którym mężczyzna usiłuje
przedstawić siebie jako godnego miłości, kompensując liczbą podbojów ten
szczególny rodzaj miłości, którego mu brak, a który powinien znaleźć u matki,
rodzaj, jaki gwarantuje jego egzystencję i wartość. Kolekcjonowanie świadectw , iż
jest się godnym miłości, zmierza w pewien sposób do zastąpienia przekonania,
którego brak. W każdym momencie, w ramionach kolejnej kobiety coś się
kompensuje, aż w końcu niezaspokojony Casanovą „męczy się" tą metodą
poszukiwania poczucia zgodności z naturalnym porządkiem rzeczy. Może już zacząć
rozważać dojrzalszą postawę wobec kobiet. U większości Casanovów okazuje się to
uzasadnione we wczesnym okresie życia. Niektóre przypadki nigdy nie potrafią
uwolnić się od złudzenia, że seksualny podbój jest punktem na stosownej tablicy
wyników i że doskonalenie technik zdobywania jest drogą do odbudowania tego,
czego w jakiś tajemniczy sposób zabrakło im w życiu.
Awanturnice i żigolaki żerujący na bogatych wierzą, że wartość pieniędzy, jakie
posiadają, zdobywani przez nich mężczyźni i kobiety stanowią prawdziwą miarę ich
własnej wartości, i zwykle czują, że małżeństwo z bogatą osobą uczyni ich
bogatymi, a zatem także niezaprzeczalnie akceptowanymi. Zaszczepione zostało im
przekonanie, iż pieniądze zdobyte tą drogą są równoznaczne z miłością oraz ulegli
powszechnie panującemu złudzeniu, że posiadanie ich jest szczęściem. Wpływy
kulturowe, które unieśmiertelniają owo błędne rozumowanie, nie są trudne do
wykrycia. Usunięcie fałszywych sugestii co do tego, gdzie umiejscowione są cechy
przyciągające miłość lub szczęście, nie rozwiązałoby kłopotów. Poczucie braku
naturalnego porządku znalazłoby pewnie kolejną nadzieję, by się jej chwycić, i
istnieją duże szanse, że byłaby ona równie iluzoryczna.
Innym przejawem deprywacji w niemowlęctwie jest,,Syndrom niezdary".
Niezdara - podobnie jak zaślinione, potargane niemowlę - pragnie być kochana po
prostu dlatego, że istnieje, i wyklucza możliwość uczynienia czegokolwiek, by
żywioną doń niechęć złagodzić ujmującym zachowaniem. Mlaszcze po to, by każdy,
kto znajduje się w pobliżu, czuł zadowolenie, widząc, że smakuje mu jedzenie.
Narzuca swą fizyczną obecność, gdzie się tylko da, zostawia popiół, plamy czy
śmieci, mające świadczyć o jego istnieniu - rzuca tym wyzwanie wszystkim
obecnym, aby go odrzucili i jego prawo do bycia godnym miłości. A stwierdziwszy,
iż został odrzucony, miota w kierunku matki-kosmosu stanowcze stwierdzenie:
„Widzisz? Nikt mnie nie kocha, bo ty nie zadajesz sobie trudu, żeby wytrzeć mi
brodę!" I przepycha się w ten sposób, nieumyty, nieuczesany, nadeptując po
drodze wszystkim na odciski. Ma nadzieję, że matka-kosmos zlituje się nad nim za
to, co przecierpiał, jako że absolutnie musi (mówi mu to jego kontinuum) zlitować
się i w końcu otoczyć go swą doskonałą miłością. W oczekiwaniu na jej powrót,
nigdy sam nie wytrze sobie brody, bo to oznaczałoby przyznanie się do beznadziei.
Podobni do niezdary są męczennicy, którzy także cierpią oskarżająco, kładąc
jednak większy nacisk na wielkość cierpienia, które musi być w ostateczności
zrekompensowane. Jasnookie postaci z oddaniem maszerowały na stosy,
szubienice i w szczęki lwów. Wierzyli, że oddając wszystko, co mają, zagwarantują
sobie należne im miejsce. Pożytek z tego jest taki: ci, którzy złożyli siebie w ofierze,
nie powrócą, by narzekać, że zostali oszukani. Tak więc iluzja dla przejawiających
podobne tendencje trwa niezagrożona wskutek wczesnych dziejów życia,
spędzonych u boku matki skłonnej do nadmiernego objawiania wyrzutów sumienia,
kiedy dziecko zrobiło sobie krzywdę.
Osobowość aktorska bardzo często odczuwa potrzebę bycia na scenie lub w
otoczeniu wielu ludzi, udowadniając w ten sposób, że jest ośrodkiem uwagi, mimo
dokuczliwego uczucia, iż jest przeciwnie; stąd niesłabnąca potrzeba zajmowania tej
pozycji. Patologiczny ekshibicjonizm i narcyzm mogą stanowić jeszcze bardziej
rozpaczliwe zaproszenie dla owej potrzeby, jeśli była bezskutecznie sygnalizowana
u początków życia. Często można zaobserwować, jak „bliskie" związki między
matką a przyszłym „poszukiwaczem aplauzu" w istocie polegają na staraniach
matki, by skoncentrować uwagę dziecka na sobie w wyniku jej własnej gwałtownej
potrzeby.
Akademik z przymusu, ktoś, kto w nieskończoność odbiera stopnie naukowe,
całe życie spędzając w szkołach dla zdobycia tych lub innych uprawnień, uczynił
sobie z alma mater dający się łatwo przystosować surogat matki. Szkoła jest
większa i trwalsza niż on. Wynagradza dobre lub złe zachowanie w dość łatwo
dający się przewidzieć sposób. Osłania przed zimnem, trudnym na zewnątrz
światem, pełnym ryzyka dla nieodpowiednio wyposażonego emocjonalnie
dorosłego dziecka, które pozbawiono doświadczeń niemowlęctwa. Dorosłe
pragnienie podjęcia wyzwania, jakie niesie świat - a zatem rozwoju - nie może
pojawić się w osobowości niepewnej siebie, bez względu na jej wiek.
Wyraźnym przeciwieństwem akademika, który kurczowo czepia się swej
dziecinnej pozycji tuż naprzeciwko szkoły (i biznesmena który przez dziesiątki lat
obłapia spódnicę jakiejś firmy), jest poszukiwacz przygód - konkwistador, któremu
zostało wpojone być może przez rodziców - że droga do akceptacji wiedzie przez
wspinanie się na najwyższą górę lub samotny rejs przez ocean w skorupce orzecha;
unikalny wyczyn obiecuje pokonanie wszystkich rywali, by zwrócić uwagę na siebie.
Huczne oklaski nagradzające tego, kto dłużej niż inni pozostanie na placu apelowym
lub będzie pierwszym białym mężczyzną, który gdzieś tam dojdzie lub przejdzie nad
wodospadem po linie, robią ważenie, jakby były tym, czego się pragnie. Oczywiście
jest tak do momentu osiągnięcia celu i uznania go za wystarczający. Wówczas
pojawi się nowe przedsięwzięcie, które sprawia ważenie czegoś rzeczywistego,
sprawia wrażenie odpowiedzi, paszportu do naturalnego porządku.
Przymusowy podróżnik kieruje się bardzo podobnym rodzajem utwierdzającego
złudzenia. Nowe miejsca zawierają w sobie obietnicę, iż to one są tymi właściwymi.
Iluzja magicznego powrotu w ramiona matki jest nie do utrzymania w jakiejkolwiek
wyraźnie postrzeganej rzeczywistości. Dlatego względna zieloność odległych pól
lśni nęcąco dla „gdybacza", wierzącego - z powodów, których sam już nawet nie
pamięta - że spełnienie polega na przeniesieniu się do jakiegoś innego miejsca.
Zgodnie z naturą ludzkiego kontinuum i wiekami jego doświadczeń pragnienie
znalezienia się dokładnie w centrum życia zdaje się stanowić dowód, iż owo centrum
jest osiągalne. Jest to część planu zakładającego, że brakujące spełnienie zachowa
swe miejsce w przyszłości; tylko tą drogą może służyć, jako bodziec do realizowania
przedsięwzięć. Owa wiara, nie skrępowana rozumowaniem czy osobistym
doświadczeniem, wabi nas do siebie zgodnie z założeniem - obojętnie jak dalece
poza kontekstem, obojętnie jak dalece poza harmonogramem. Tego czy innego
rodzaju gdybanie odpowiedzialne jest za ogromny odsetek bodźców działających u
ludzi cywilizowanych.
Z pewnością bardziej bolesne jest rozpatrywanie tych przypadków wyrażania
deprywacji, które w nieskończoność przenoszą swój ból na innych. Maltretowanie
dzieci należy do najbardziej spektakularnych przejawów deprywacji rodziców i ich
cierpień.
Profesor C. Henry Kempę, ordynator Oddziału Pediatrii w Centrum Medycznym w
Colorado, ustalił na podstawie swych badań przeprowadzonych wśród tysiąca
rodzin, że 20 procent kobiet ma kłopoty z „przełączeniem się na macierzyństwo".
„Wiele kobiet nie kocha zbytnio swych dzieci" - stwierdza Kempę. Z jego
niefortunnej interpretacji liczb wynikało, że skoro tak wiele matek niezdolnych było
do kochania dzieci, to miłość macierzyńska jako naturalny instynkt jest „mitem".
Jego wniosek brzmiał, że błędne jest oczekiwanie, by każda matka była opiekuńczą,
wszystko dającą dziecku madonną. Oskarżał też Starych Mistrzów, że otumaniali
ludzi i wmówili im, iż powinna być taką. Niemniej jego odkrycia w kwestii
maltretowania dzieci mówią same za siebie. „Wszelkie badania wskazują na niezbity
fakt: maltretowane dzieci stają się maltretującymi rodzicami. Badając okoliczności,
które tworzą tę formę brutalności w rodzicach, ujawniono, że w jakiś sposób - odkąd
sami byli dziećmi - przez cały czas "brakowało im matkowania" ze strony
właściwego nauczyciela, przyjaciół, kochanków, mężów i żon.
„Matka - mówi Kempe - której zabrakło opieki macierzyńskiej, niezdolna jest do
otoczenia macierzyńską opieką swego dziecka. W zamian spodziewa się, iż ono
będzie zdolne ją kochać; oczekuje o wiele więcej, niż potrafi jej dać, a jego płacz
odbiera jako odrzucenie." Przytoczył słowa inteligentnej, wykształconej matki:
„Kiedy płakało, to znaczyło, że mnie nie kocha, no to je biłam."
Oczekiwanie, że poszukiwana miłość zostanie w końcu wynagrodzona przez ich
własne potrzebujące miłości maleństwo, staje się tragedią wielu kobiet. I w sposób
niepokojący wpływa na jakość deprywacji, którą ich dziecko cierpi. Nie tylko
odmawia
mu się niezbędnej miłości i uwagi, lecz w dodatku ubiega się o nie. Czy może być
coś bardziej wstrząsającego, niż widok małej istoty płaczącej z braku opieki
macierzyńskiej i matki bijącej je dlatego, że ono nie udziela swej opieki w
odpowiedzi na jej tęsknotę?
W tej grze nikt nie zwycięża; nikt nie jest łotrem. Wszystko, ca można zobaczyć
od krańca do krańca horyzontu - to ofiary ofiar.
Wypadki poparzeń opatruje się zwykle etykietką przypadkowych, choć Helen L.
Martin - badaczka Oddziału Poparzeń Londyńskiego Szpitala Pediatrycznego -
stwierdza, że to nieprawda. Są one mniej bezpośrednim wyrazem deprywa- cji
rodziców. W okresie siedmiu miesięcy przestudiowała pięćdziesiąt przypadków i
doszła do wniosku, że większość z nich jest w istocie rezultatem „problemów
emocjonalnych". Stwierdziła, że z wyjątkiem pięciu zdarzały się one w sytuacjach
konfliktowych: w chwilach napięć między dzieckiem a innym członkiem rodziny,
między wrogo do siebie nastawionymi dorosłymi. Wymowny jest fakt, że tylko dwa
wypadki zaistniały wówczas, gdy dziecko pozostawiono samo.
W przeciwieństwie do rodziców maltretujących, rodzice, którzy powodują u
dzieci poparzenia, nie przyznają się otwarcie do chęci skrzywdzenia ich. Są rozdarci
między infantylną złością i frustracją a rodzicielskim uczuciem opiekuńczości.
Nieświadomie posługując się oczekiwaniem dziecka do sugestii, żeby samo się
poparzyło, pomagają mu przez zostawienie wrzącej zupy w łatwo dostępnym
miejscu. W następnej sugestii nieszczęsne matki mogą zachować niezbędne pozory
cnoty i jednocześnie karać siebie poczuciem winy. Doprowadzają w ten sposób do
tego, że urażony rodzic żyje w jednej skórze z powodującym się nienawiścią,
destruktywnym dzieckiem, jakim również jest.
U prawie połowy matek był wyraźnie widoczny brak „macierzyńskiej opieki" ze
strony męża, gdy zdarzały się wypadki ich dzieci. Określały one nastawienie wobec
swych mężczyzn jako „zimne, obojętne lub wrogie". W grupie kontrolnej rodzin o
takim samym wykształceniu i w tym samym wieku Helen Martin znalazła tylko trzy
na pięćdziesiąt, które miały takie uczucia.
Istnieją świadectwa, że silny strumień żądań miłości i uwagi, płynący od matki do
syna, może - poprzez to, że bierze górę nad potrzebą dziecka - stać się w jego
późniejszym życiu powodem homoseksualizmu. Matka - postrzegana jako zaborcza
lub nadmiernie troskliwa - swym usiłowaniem zdobycia niepodzielnego
zainteresowania dziecka nie daje mu miłości, lecz jej wymaga. Często gra rolę
„dziewczynki" i stara się omamić swe dziecko infantylnymi gierkami, by zwrócić na
siebie jego uwagę lub współczucie. Nie mogąc przezwyciężyć jej wpływu, wpływ
dziecka na nią pozostaje niezauważony, bez odpowiedzi, ono zaś nie może uwolnić
się od potrzeby skierowania jej uwagi na to, że jest godne miłości. Dorasta w
poczuciu, że odgrywanie nadąsanej, mizdrzącej się dziewczynki jest sposobem na
odniesienie zwycięstwa. Odgrywa więc ten sam spektakl w odpowiedzi na podobne
wysiłki matki, a będąc dorosłym stwierdzi, że zniewolony przez swą pozornie
osiągalną matkę, uroczyście zapewniającą o swej miłości i bezinteresownym
uwielbieniu, jest w rzeczywistości ograbiany z całej uwagi, którą może dać, jako
starsze dziecko lub człowiek dorosły.
Dowiedziawszy się w ten sposób, że nie można uzyskać miłości od samic, zwraca
się ku myśli, że to raczej samce są zdolne do macierzyńskiej opieki. Tym samym
kieruje swą miłość do osobników płci męskiej. Stwierdza, iż pociągają go bardzo
młodzi ludzie, chłopy, z którymi się identyfikuje, gdy matka od niego żądała - i
dostawała - najintensywniejszą macierzyńską opiekę.
Związek taki jest więc często rywalizacją o macierzyńską opiekę.
Homoseksualista, przebierając się w pstrokate szatki, nie naśladuje dorosłego
osobnika płci żeńskiej, lecz dziecko tejże płci, jakie matka przed nim odgrywała.
Brak tu dojrzalszych aspektów dorosłości, zaś homoseksualna para napotyka
trudności w stworzeniu związku takiego rodzaju, jaki rozwija się wraz z upływem
czasu.
Wyjątki stanowią mężczyźni zahamowani wobec kobiet z innych powodów, jak
na przykład wskutek opowiadanych im od najmłodszych lat makabrycznych historii,
że w kobietach tkwi zło. Historie te mogą pochodzić od matek, które skądinąd są
bardzo macierzyńskie i troskliwe.
Homoseksualne kobiety mają często zablokowane możliwości otrzymania miłości
od osób płci męskiej z powodu okrutnych i niekochających ojców. Wyrastają przy
matce, której tęsknota za troską mężczyzny była silnym elementem jej braku troski
o córkę. Mogą zatem przyjmować męski sposób bycia, ponieważ wydaje się im, iż
jest to rola zdobywcy.
Zbadanie tych wszystkich zjawisk mogłoby mieć istotną wartość w zrozumieniu i
leczeniu niedoli, jaka się z nimi wiąże.
Przestępczość, o ile jest patologiczną cechą osobowości, może wypływać z braku
gotowości do odgrywania roli dorosłego, z niechęci do zdobycia swego udziału
wśród dorosłych na równych prawach. Złodziej może być niezdolny do pracy
zarobkowej, czuje więc, iż musi zdobyć tak lub owak pieniądze, jakby je dostawał od
matki - za darmo. Nie ma dlań znaczenia, iż często pakuje się w poważne kłopoty w
zamian za owo niewielkie „za darmo"; ważne jest, że w rezultacie czuje, iż coś
uzyskał od „kosmicznej matki" za nic.
Potrzeba ukarania - czyli zwrócenia na siebie uwagi, jak to się może przestępcy
wydawać - jest często elementem jego infantylnego stosunku do społeczeństwa,
któremu kradnie wartościowe rzeczy - oznaki miłości.
Zjawiska te nie są obce badaczom zachowań ludzi cywilizowanych, lecz
postrzegane jako przejawy przerwanego kontinuum mogą nabrać wyrazistszego
znaczenia.
Choroby fizyczne - które można pojmować jako próbę ponownego
ustabilizowania organizmu po lub w trakcie ataku na niego - mogą mieć do
odegrania wiele ról. Jak wcześniej widzieliśmy, jedną z nich jest efekt
„naprostowania", jaki wywiera kara na nieznośny ból poczucia winy.
W okresach szczególnych potrzeb emocjonalnych kontinuum może zaordynować
nam chorobę i potrzebę opieki ze strony innych - taki jej rodzaj, jaki trudno uzyskać
wówczas, gdy jesteśmy dorośli i zdrowi. Potrzeba uwagi może być związana z jakąś
konkretną osobą lub z kręgiem rodziny i przyjaciół, czy systemu opieki szpitalnej.
Szpital - aczkolwiek wydaje się być bezosobowy - stawia pacjenta w roli
niemowlęcia i nawet wówczas, gdy nie jest zbyt dobrze czy wręcz kiepsko
wyposażony, bierze na siebie odpowiedzialność za nakarmienie pacjenta i za
podejmowanie w jego imieniu decyzji - czyli stwarza sytuację podobną do sposobu
traktowania, jakiego mógłby doznać w niemowlęctwie pod opieką niedbałej matki.
Jakkolwiek niekoniecznie wszystko, czego potrzebuje, może być rzeczą łatwo
osiągalną.
W Nowym Jorku w Monteflore Hospital's Loeb Center for Nursing and Reha-
bilitation dokonano pewnych odkryć, które mają duże znaczenie z punktu widzenia
kontinuum. W 1966 roku Centrum ogłosiło, że zmniejszono tam o 80% wskaźnik
powrotów pacjentów do szpitala dzięki „akceptującemu" podejściu i zachęcaniu
chorych do mówienia o swych problemach. Lydia Hall, dyplomowana pielęgniarka,
która była założycielką i dyrektorką Centrum, powiedziała, że opieka pielęgniarska
stanowiła równoważnik opieki, jaką matka zapewnia nowo narodzonemu dziecku:
„Reagowaliśmy natychmiast na potrzeby pacjentów - mówiła - bez względu na to,
jak błahe mogły się nam wydawać."
Mając wyraźny wgląd w skłonności do powrotu w stresie - czyli regresji - do
infantylnej postawy emocjonalnej, Genrose Alfano - zastępca dyrektora Centrum -
stwierdził: „Wielu ludzi zapada na choroby na skutek niezdolności do uporania się ze
swym życiem. Kiedy dowiedzą się, jak rozwiązać problem samodzielnie, nie
zapadają na choroby."
Oczywiście, zanim zachorowali, w większości jakoś radzili sobie ze swymi
problemami, lecz gdy narosło ich już zbyt wiele, potrzebowali wsparcia. Stosując
technikę opieki macierzyńskiej, pracownicy Centrum stwierdzili, że powrót do
zdrowia jest także szybszy. Lydia Hall wyjaśniła, że pęknięcia miednicy - dość
powszednie schorzenie - leczą się o połowię szybciej w stosunku do wieku danej
osoby i jej ogólnego stanu zdrowia. Po ataku serca większość pacjentów pozostaje
w łóżku przez trzy tygodnie, ale według Iry Rubina - kardiologa - chorzy w Loeb
Center byli na tyle w dobrej kondycji, że już po dwóch tygodniach stali na nogach.
„Weźcie na przykład starszą osobę, której brak kontaktu z ludźmi, umieśćcie ją w
środowisku, gdzie się nią interesują, gdzie może pogadać o kłopotach rodzinnych, a
pozbiera się szybciej."
Z badań 250 wybranych przypadkowo pacjentów wynikało, że tylko 3,6%
musiało być ponownie hospitalizowanych w okresie dwunastu miesięcy w
porównaniu z 18% tych, którzy otrzymywali opiekę domową. Liczby te dowodzą, iż
opieka mająca celowo charakter zbliżony do macierzyńskiej skuteczniej zaspokaja
ową emocjonalną potrzebę, jaka stała się powodem choroby i hospitalizacji.
Uzupełnienie niedoboru zmniejsza potrzebę bycia zależnym i dodaje siły niezbędnej
do powrotu.
Badania na pewno potwierdzą, że jednym z najbardziej bezpośrednich wyrazów
deprywacji okresu niemowlęctwa jest uzależnienie od narkotyków takich, jak
heroina. Jedynie badania mogą ustalić ścisły związek między deprywacją a
nałogiem. Gdy to nastąpi, wiele form uzależnień - od alkoholu, tytoniu, hazardu,
barbituranów czy obgryzania paznokci - może w świetle koncepcji kontinuum
nabrać wreszcie właściwego znaczenia.
Jednak dla uproszczenia zajmijmy się tylko uzależnieniem od heroiny. Pod
względem chemicznym heroina jest narkotykiem uzależniającym, ponieważ
wytwarza, w organizmie zażywającego I zapotrzebowanie na kolejne dawki, a że
wraz z zażywaniem jej działanie łagodnieje, coraz większe dawki powodują coraz
mniej pożądane efekty. W końcu człowiek uzależniony sięga po narkotyk nie dla
doznania tzw. „odlotu" a bardziej dla zlikwidowania symptomów cofania się
działania narkotyku. Próbując nadążyć za wciąż zacieśniającym się kręgiem
potrzeby i zażywania, uzależnieni dochodzą czasem do ostatecznego
przedawkowania.
Częściej z premedytacją narażają się na męczarnie głodu narkotycznego, by tym
samym „oczyścić się", uwolnić od rosnącej nierównowagi spowodowanej braniem
narkotyku. Wciąż na nowo uwalniają się od fizycznej zależności, żeby móc ponownie
doznawać „odlotu". Dlatego wiele ich cierpień wiąże się z odwykiem, na przekór
silnej potrzebie organizmu, na przekór męczarniom i gwałtownym, torsjom
narkotycznego głodu, by znów osiągnąć zdolność do przeżywania tzw. haju. Nie
odstrasza ich świadomość, że później będą musieli zapłacić za te doznania
powtarzaniem się tego strasznego cyklu.
Dlaczego? Jeśli mogą przerywać uzależnienie raz po raz, to dlaczego nie
odzwyczają się na dobre? Czym jest owo uczucie bycia na haju, że staje się tak
nieodparte, iż sama pamięć o nim skłania setki tysięcy ludzi do odwyku ponownego
uzależnienia, ryzyka śmierci, kradzieży, prostytucji, porzucania domów i rodzin -
wszystkiego, co kiedykolwiek mieli łub o cokolwiek dbali?
Sądzę, że zgubny powab haju nie został dostatecznie zrozumiany. Często
mylono go z bardzo wyraźnymi potrzebami, jakie narkotyki wytwarzają w chemii
organizmu, sprawiając, iż musi on kontynuować zażywanie coraz większych dawek,
bo zburzył równowagę chemiczną. Lecz gdy przestaje się narkotyk zażywać, a jego
ostatni ślad znika z organizmu, chemiczne działanie nałogu także dobiega kresu.
Pozostaje zatem tylko pamięć, nie dające się wymazać wspomnienie tego, co się
wówczas czuło.
Dwudziestoczteroletni narkoman, starając się wytłumaczyć to zjawisko, mówi
tak:
- Najdłużej na ulicy byłem czysty wtedy, kiedy mój starszy brat zmarł po
przedawkowaniu. Nie chciałem zażywać narkotyków. Myślę, że trwało to jakieś dwa,
trzy tygodnie. Wierzyłem, że za sprawą jego śmierci naprawdę mi się uda. Wtedy
pewnego dnia z innym moim bratem zobaczyłem znanego mi chłopca, jak stoi na
rogu. Miał torsje. Ja byłem w porządku, stałem nieźle ubrany, prowadziłem
porządne życie. Byłem szczęśliwy. On był chory. Zapytałem: „Na co polujesz? Jaką
bierzesz działkę?" Odparł: „Dwa dolce", no to dałem mu sześć. Wiedziałem, gdzie
idzie i co zamierza zrobić, i znałem to uczucie, którego chciał doświadczyć. Musiało
to gdzieś tam łomotać w tyle mojej głowy. Spojrzałem na brata. Wiedział, co mam
na myśli, wzruszył ramionami, jakby mówił: „Nic mnie to nie obchodzi."
Powiedziałem więc do szczeniaka: „Patrz, tu jest jeszcze sześć dolarów. Przynieś
jeszcze dwie." No i weszliśmy do toalaty w jakimś hotelu. Ten dzieciak odleciał
pierwszy, bo był na głodzie, mój brat też odleciał, a ja przygotowałem strzykawkę i
dalej siedziałem, trzymając ją w ręku. I nie przestawałem myśleć o zmarłym.
Nie chciałem zażywać narkotyków ze względu na jego śmierć W końcu
odezwałem się tak, jakbym mówił do niego: „Mam nadzieję, że zrozumiesz. Ty
wiesz, jak to jest."
Czuł iluzję wybaczenia ze strony brata, wszak nie potraktował jego śmierci
równie poważnie, jak potrzeby bycia na haju. „Brat znał to uczucie, zrozumiałby
więc moją niemoc jego zaniechania". Wspomnienie haju łomotało mu - jak sam
powiedział -„gdzieś z tyłu głowy". Ale o co tu chodzi? Potrafił o tym napomknąć
jedynie niejasno. Jaki składnik umysłu nakazuje poświęcić wszystko w celu
spełnienia tej determinującej potrzeby?
Drugi narkoman ujmuje to po swojemu. Mówi, że inni ludzie szukają wielu
rzeczy, które by ich uszczęśliwiły: miłości, pieniędzy władzy, żony, dzieci, dobrego
wyglądu, statusu społecznego, ubrań, eleganckich domów i całej reszty, a
uzależniony chce tylko jednej; wszystkie jego potrzeby mogą być zaspokojone od
razu dzięki narkotykowi. O haju powszechnie mniema się, iż jest dziwaczną
sensacją niepodobną do doświadczeń jakiegokolwiek normalnego człowieka,
niezgodną z naturą i nie posiadającą żadnego zrozumiałego związku ze strukturą
ludzkiej osobowości. Zwykle sądzi się, że jego niewolnicy są słabi, niedojrzali,
nieodpowiedzialni. Nie wyjaśnia to jednak, na czym polega owa przyciągająca siła
narkotyku, bijąca na głowę wszelkie inne atrakcje cywilizowanego świata, na jakie
słaby osobnik może być podatny. Żywot człowieka uzależnionego od heroiny nie
jest łatwy. Zbywanie go jako słabeusza nie wystarcza. Należy wyraźnie zrozumieć
różnicę między osobą tymczasowo „czystą" ze skłonnością do ponownego
uzależnienia, a tym, kto nie zażywał narkotyków nigdy.
Pewna uzależniona dziewczyna zapytana, czy kiedykolwiek obserwowała na ulicy
„porządną" - nie biorącą narkotyków - rówieśnicę, przerwała: „Zazdrościłam jej?
Tak. Codziennie. Bo ona nie wie tego, co ja wiem. Nigdy już nie mogłabym być taka
porządna. Dawniej byłam, ale kiedy wzięłam pierwszą szprycę, która rozwaliła
wszystko w kawałki, wtedy już wiedziałam." Lecz i ona nie precyzuje tego uczucia,
nie potrafi go opisać, czyni tylko aluzje, jak ono jest ważne: „Wiedziałam, jak to jest
być na haju. Wiedziałam, jak to jest z heroiną. Kiedy rzuciłam narkotyk po raz
pierwszy - czułam się najgorzej - zrobiłam to, żeby z własnej woli trafić na odwyk,
ale stale do heroiny wracałam.
Dziewczyna ta nie była słaba, skoro potrafiła przeżyć straszny proces głodu
narkotycznego bez wsparcia w postaci narkotyków zastępczych, jak np. metha-
don. Nie była też w więzieniu czy w szpitalu, gdzie niedostępność narkotyku
mogłaby zredukować następujące raz za razem natężanie siły woli. Nie mogła
jedynie pozbyć się tego, co wie, jak i tego, że każdego dnia swego życia zazdrościła
porządnej dziewczynie braku wiedzy na temat, czym jest uczucie bycia na haju.
Opierając się na dostępnych świadectwach, byłoby w najwyższym stopniu
naiwnością mniemanie, iż ci, którzy nie wiedzą tego, co ona, zachowywaliby się
całkiem odmiennie, gdyby wiedzieli. Istniały niezliczone przypadki tego samego
rodzaju uzależnień zdarzające się „normalnym" ludziom, którym w szpitalach
podawano morfinę z powodu jakiejś dolegliwości objawiającej się silnymi bólami i
którzy trwali potem w uzależnieniu. Staczali się coraz bardziej, wiodąc przestępczy
żywot narkomana zmuszonego dźwigać swój nałóg bez pomocy medycznej. Domy i
rodziny nie stanowiły dostatecznych wartości, jakie mogłyby przeciwstawić się
tajemniczemu urokowi narkotyku. Istnieje dokumentacja spustoszeń, jakie były
skutkiem tej sytuacji.
Psychiatrzy, którzy przeprowadzali długotrwałe badania uzależnionych, mówią,
że większość jest w najwyższym stopniu narcystyczna i że ich zaabsorbowanie
heroiną stanowi powierzchowny przejaw o wiele głębszego emocjonalnego
zaabsorbowania samym sobą. Swą infantylną skłonność okazują również w inny
sposób. Przejawiają bezgranicznie dorosłą przebiegłość i zuchwalstwo w pogoni za
heroiną, lecz gdy tylko zawładną swoją działką, cechy te znikają. Unikając np.
aresztowania, stają się neurotycznymi ofermami - używają kryjówek, które
znalazłoby nawet dziecko, narażają się na niepotrzebne ryzyko, a winą za
zatrzymanie nieodmiennie obarczają kogoś lub coś innego.
Dominującą cechą emocjonalną nałogowca jest ogromny wewnętrzny przymus
wyrzeczenia się odpowiedzialności za własne życie. Pewien psychiatra opowiadał o
swej uzależnionej pacjentce, że gdy ujrzała innego pacjenta podłączonego do
sztucznego płuca, wpadła w wściekłość i zażądała, żeby i ją podłączyć.
Odczucia, jakie daje heroina, w pewien bardzo zasadniczy sposób podobne są do
odczuć, jakich doznaje dziecko w objęciach matki. Długie i bezładne poszukiwanie
owego nieuchwytnego czegoś dobiega kresu, gdy po zażyciu heroiny człowiek
doświadcza utraconego uczucia. Kiedy zaś wie, jak można je osiągnąć, nie potrafi
już szukać go takimi samymi drogami, jak reszta ludzi. Z pewnością to miała na
myśli narkomanka mówiąc: „...kiedy wzięłam pierwszą szprycę, która rozwaliła
wszystko na kawałki, to wtedy już wiedziałam." Owo „wszystko", o którym
wspomina, stanowi bodziec do znalezienia drogi do tego uczucia; drogi długiej,
niewyraźnej, po omacku szukanej, bardzo krętej, która w rzeczywistości nigdy nie
doprowadza do celu; drogi, której szukaniu podporządkowane jest nasze życie.
Człowiekowi „porządnemu” oszczędzona jest bezpośrednia świadomość celu,
porusza się całkiem spokojnie po labiryncie złudzeń, które zdaje się prowadzić go
we właściwym kierunku, a wzdłuż drogi znajduje względnie mało satysfakcji.
Narkoman wie, gdzie tego szukać, jak można to osiągnąć w jednym miejscu.
Podobnie jak niemowlę w objęciach matki dostaje wszystko, czego pragnie. W
poczuciu winy, szczuty, łajany i chory nie może powstrzymać się przed powrotem do
tego doświadczenia, jakie faktycznie należy mu się z urodzenia. Groźba koszmarów,
wśród których płynie życie narkomana - a choćby nawet i śmierć - nie odstrasza go
W obliczu tej najbardziej podstawowej potrzeby. Osobowość uzależnionego
ześrodkowana na narkotyku odrzuca wszelkie pozory dojrzałości, jaką zdołała
osiągnąć, i usadawia się na płaszczyźnie infantylnej - tam, gdzie zostało przerwane
kontinuum.
Większość uzależnionych - o ile przeżyją. - przestanie brać narkotyki po iluś tam
latach prawdopodobnie dlatego, że spędzi pod ich wpływem wystarczająco dużo
godzin, żeby zaspokoić potrzebę bycia w objęciach matki trwającą w nich od
niemowlęctwa. Dopiero teraz gotowi są emocjonalnie do przejścia kolejnego
zespołu bodźców, do jakiego niemowlę Yequana dorasta, nim osiągnie pierwszy rok
życia. Trudno w inny sposób wytłumaczyć samoistne zaprzestanie brania po latach
niewolniczej zależności od narkotyku. Faktem jest przecież, że nie ma prawie w
ogóle narkomanów w starszym wieku i to nie dlatego, że wszyscy wymarli.
Bezsensowne są próby domyślania się, w jaki sposób należałoby odtworzyć owe
sześć do ośmiu miesięcy brakującego okresu w objęciach matki, by pacjent mógł
przejść do kolejnej fazy emocjonalnej. Badania mogłyby wykazać, czy terapia tego
rodzaju, jak omówiona we wstępie, skutecznie zastąpiłaby branie narkotyków.
Gdyby tak było, wówczas uzależniony okaże się tylko człowiekiem chorym. Jest to
choroba, na którą wszyscy cierpimy. U niego została zaś w bardziej drastyczny
sposób wydobyta na powierzchnię. Jego deprywacja przeciwstawiła się spełnieniu -
a raczej śmiertelnie niebezpiecznemu substytutowi pierwotnego spełnienia.
Potrzeba leczenia ich może zatem być bardziej nagląca. Któregoś dnia okaże się, że
to jedyna różnica między nimi a większością z nas.
Pewnego niedzielnego popołudnia obejrzałam w telewizji ożywioną dyskusję o
moralności. Uczestniczyli w niej duchowny, humanista-ateista oraz młody człowiek
z długimi włosami, który postulował legalny handel opium jako priorytet w
udoskonalaniu społeczeństwa. Była tam również zakonnica i dwóch pisarzy, którzy
także przedstawili poglądy na to, jak ludzie winni postępować. Przyszło mi do głowy,
że mimo różnic i emocjonalnego przedstawienia stanowisk łączyło ich o wiele
więcej, niż dzieliło. Wszyscy wnioskowali tę czy inną twardą linię. Wszyscy na swój
sposób byli idealistami. Jedni chcieli więcej ostrej krytyki, dyscypliny, inni pragnęli
więcej wolności, wszyscy zaś poprawienia sytuacji ludzi. Wspólnie byli
poszukiwaczami „gdybaczami”, lecz ich pojęcia o tym, co powinno nadejść po
„gdyby”, bardzo były od siebie różne.
To, co nazywamy rozumieniem moralności, było - pod rozmaitymi maskami -
rozumieniem kontinuum. Była tam tęsknota za ładem, który zadowalałby potrzeby
ludzkiego zwierzęcia, który byłby stosowany, a jednocześnie nie ciążył, pozwalając
na dokonywanie wyboru zgodnego do pewnego stopnia z interesem dobrego
samopoczucia. Byli tam przedstawiciele „zmienionego”, czyli „postępowego”
społeczeństwa, próbujący obmyślić drogę dojścia do takiego rodzaju trwałego stanu
usatysfakcjonowania, jaki jest osiągalny dla ludzi o prawidłowym kontinuum na
drodze długotrwałej ewolucji społecznej.
Wydaje się jednak, że istnieją dwie odrębne przyczyny powszechnego uczucia
nieprawidłowości. Pierwszą jest odczuwanie przez jednostkę kontinuum jako
sprawdzianu tego, co dorównuje jej oczekiwaniom; druga - znacznie bardziej
pierwotna. Istnieje wspólna przesłanka każdej mitologii, że łagodność była i
ponownie kiedyś będzie naszą cechą.
To, iż tak powszechnie ulegamy przeświadczeniu, że utraciliśmy łagodność, nie
można tłumaczyć li tylko utratą we wczesnym okresie życia naszego miejsca w
kontinuum właściwego traktowania i otoczenia. Nawet ludzie odprężeni i pogodni,
jakimi są członkowie plemienia Yequana, którzy nie zostali pozbawieni
oczekiwanych doświadczeń, mają mitologię mówiącą o odebraniu łaski i uważają, że
żyją poza tym utraconym rajem. Ich mitologia także ofiaruje nadzieję na powrót do
szczęśliwości poprzez rytuały i obyczaje, oraz życie po śmierci. Opisywanie
szczegółów wykraczałoby poza zasadniczy temat mojej książki. Podstawowa
struktura, którą antropologia interkulturowa uważa za zasadniczo uniwersalną w
religijnych mitach, jest tu sprawą najważniejszą. Okazuje się, iż wystarczy być
ludzką istotą, żeby potrzebować zestawu wyjaśnień i pewnego typu obietnic w celu
zaspokojenia wrodzonej nam tęsknoty.
Przez ten niezwykle długi okres, liczony w setkach milionów lat, zanim nasi
przodkowie rozwinęli intelekt zdolny do refleksji nad kłopotliwymi kwestiami
moralności i celu, wiedliśmy błogosławiony żywot wyłącznie w teraźniejszości.
Podobnie jak inne zwierzęta, cieszyliśmy się dobrodziejstwem niezdolności do
zamartwiania się. Istniały niewygody, głód, rany, lęki i deprywacje, jakie znosiliśmy
nawet wówczas, kiedy byliśmy zwierzętami, lecz utrata łaski, nieodmiennie
przedstawiana jako wybór niewłaściwej drogi, byłaby niemożliwa dla istot nie
obdarzonych dostatecznym dla dokonania wyboru rozumem. Upadek stał się
możliwy dopiero wraz z pojawieniem się owej zdolności. I dopiero wraz z wyborem
odstąpiło nas błogosławieństwo niewinności. To nie fakt niewłaściwego wyboru, lecz
w ogóle zdolność jego dokonywania, niewinności nas pozbawił. Nietrudno wyobrazić
sobie, jaki wpływ wywarły owe wieki nienawiści na nasze zadawnione oczekiwania,
że wciąż trwa w nas uczucie, iż łagodność, jaką niesie ona z sobą, może znów dać
się odnaleźć. Cieszyliśmy się nią w łonie matki i straciliśmy ją z chwilą, kiedy
zaczęliśmy w niemowlęctwie myśleć. Wydaje się tak bliska, a zarazem tak bardzo
odległa; można ją sobie prawie przypomnieć. A w chwilach olśnienia, czyli ekstazy
miłosnej, wręcz odczuwamy, iż jest tuż obok, uchwytna, rzeczywista..., aż do chwili,
gdy świadomość przeszłości i przyszłości, wspomnienia i spekulacje zjawia-. ją się
ponownie, by zepsuć czyste odczucie teraźniejszości, proste i doskonałe czucie
bytu.
W odwiecznym dążeniu do jego niczym nie zmąconego osiągnięcia, owego
poczucia jedności wszechrzeczy nieobwarowanego wyborami czy względnością,
człowiek szukał i znalazł dyscypliny i rytuały będące przeciwieństwem myślenia.
Odkryto sposoby powstrzymania gonitwy myśli, uspokojenia, pozwalające nie
myśleć, lecz tylko być. Różnymi metodami przyuczono świadomość, aby spoczęła
na pustce lub na jakimś obiekcie, lub słowie, monotonnym nuceniu lub ćwiczeniach.
Posłużono się cierpieniem i bólem do oderwania umysłu od niespokojnego
rozbiegania, do ściągnięcia jego uwagi na,chwilę obecną, do uwolnienia go od
odpowiedzialności i spekulacji.
Proces niemyślenia zwykle nazywa się medytacją. Stanowi ona podstawę
dyscypliny wielu szkół dążących do podwyższenia poziomu łagodności. Powszechnie
stosowaną techniką jest mantra - słowo lub fraza - wymazująca skojarzenia
myślowe, za którymi umysł skłonny jest podążać. Gdy bieg myśli zostaje
spowolniony i zatrzymany, psychologiczny stan obiektu zmienia się, przypominając
w pewien sposób stan umysłu niemowlęcia. Oddech staje się płytszy, a ostatnio
przeprowadzane eksperymenty wykazują, że typ fal wytwarzanych przez mózg jest
odmienny od fal człowieka dorosłego w stanie czuwania czy snu.
U tych, którzy regularnie medytują, widać wyraźny wzrost łagodności, czasami
zwanej duchowością, wpływającej stabilizująco na resztę czasu, kiedy to pozwalają
swym myślom manifestować się bez przeszkód. W przypadku cywilizowanych,
pozbawionych doświadczeń niemowlęctwa ludzi jest to jakby wypełnienie luki w
owych doświadczeniach, które dałyby im większą łagodność. Czynią to poprzez
wprawianie się w stan podobny do tego, jakiego im zabrakło i jaki - być może - daje
się osiągnąć dzięki zażywaniu narkotyków. Ludzie w ekstremalnym stopniu
pozbawieni doświadczeń niemowlęctwa - czyli ludzie kultury Zachodu - musieliby
poświęcić medytacji bardzo dużo czasu, żeby podciągnąć się do ze- środkowania
jednorocznego dziecka, któremu dane było pełne kontinuum. Odzyskanie
brakującego poziomu łagodności zajęłoby im nieporównanie więcej czasu niż
ludziom wychowanym w innych kulturach, których niemowlęctwo zawierało większą
ilość doświadczeń w objęciach matki.
Ludzie Wschodu, którzy zazwyczaj w niniejszym stopniu pozbawieni są
doświadczeń niemowlęctwa niż przeciętny mieszkaniec Zachodu, odznaczają się
proporcjonalnie większym stopniem łagodności. Jeśli zatem uprawiają jedną ze
szkół duchowej dyscypliny - Zen, jogę, medytację transcendentalną itp. - mają do
przebycia o wiele krótszy dystans, nim zaczną odzyskiwać łagodność, utraconą
wskutek odstępstwa gatunku ludzkiego od zwierzęcej niewinności. Pilniejsze
potrzeby pojawiają się najpierw, lecz w miarę upływu czasu i dzięki uporczywości
przenoszą się z jednego poziomu uspokojenia na inny, aby w końcu osiągnąć prosty
i niewzruszony stan, uodparniający ich na troski i zmartwienia, jakie nadal dręczą
resztę rodzaju ludzkiego. Czarownicy, mędrcy czy guru - to kobiety i mężczyźni
wyzwoleni spod tyranii procesów myślowych; nie przypisują rzeczom i zdarzeniom
relatywnego znaczenia - jak to czynimy my.
Kiedy ich poznałam, ogromny odsetek Indian Sanema - większy niż u
sąsiadującego z nimi plemienia Yequana - aktywnie zajmował się doskonaleniem tej
nadzwyczajnej łagodności, czyli duchowości.
Ich metoda polega na sporadycznym zażywaniu substancji halucynogennych i
głównie jest to monotonny śpiew. Rozpoczyna się od powtarzania pojedynczej
krótkiej frazy muzycznej składającej się z trzech lub czterech sylab, potem
kontynuowany jest - podobnie jak mantra - w sposób nie zdradzający wysiłku, póki
nie pocznie rozwijać się bez świadomego starania śpiewaka drogą wymiany lub
dodawania nut czy sylab. Doświadczeni śpiewacy, podobnie jak ludzie doświadczeni
w medytacji, za każdym razem szybko odnajdują drogę do owej łatwości; przejście
od myślenia do niemyślenia dokonuje się swobodnie. Początkujący musi się strzec
przed robieniem tego na siłę, przed aktywnością intelektu, musi powracać do
podstawowej frazy, gdy umysł wtrąca jakąś myśl, która przerywa całkowicie
niesterowalny proces zmian w śpiewie.
Skoro członkowie plemienia Sanema, podobnie jak lud Yequana, nie są
pozbawieni doświadczeń niemowlęctwa, mają nad nami w drodze do łagodności
przewagę, odznaczając się spełnioną osobowością solidnie opartą na poczuciu
własnego naturalnego porządku. Sanemańczyk, który odtwarza w sobie
bezrozumne błogosławieństwo niemowlęcia, potrafi uwolnić się od obciążeń
intelektu o wiele szybciej i skuteczniej.
Odsetek Sanemańczyków, którzy osiągnęli naprawdę imponujący stan radości i
harmonii z otoczeniem, jest godny uwagi, nieporównywalny z czymkolwiek na
Zachodzie i na Wschodzie. W każdym klanie jest kilka osób żyjących tak lekko i
szczęśliwie, jak najbardziej zaawansowani guru. Znam rodziny, w których prawie
każdy dorosły posiada cechy, jakie rzadko spotyka się w cywilizowanym świecie.
Szybko nauczyłam się rozpoznawać po szczególnym wyrazie twarzy i z dość dużą
dokładnością, jaka grupa plemienia Sanema składała się z szamanów, ponieważ to
właśnie owi wysoce łagodni ludzie zwykle zajmują się szamaństwem.
Związek łączący stan łagodności wytrawnego śpiewaka z posiadaną przez
szamana władzą jest złożony i tajemniczy, a ta odrobina wiedzy, którą posiadam,
nie ma związku z moją książką. Ważny jest natomiast stopień dobrego
samopoczucia, jaki osiąga, i powód, dla którego to czyni.
Kolejną formą uwolnienia od ciężaru dokonywania wyboru jest rytuał. Mowa i
działanie uczestniczą w nim poprzez posługiwanie się umysłem i ciałem według z
góry ustalonego wzorca. System nerwowy również jest zaangażowany w działanie i
doświadczanie, nie posiada jednak konieczności myślenia i dokonywania wyboru.
Człowiek znajduje się w sytuacji niemowlęcia lub innego gatunku zwierząt. Podczas
rytuału - zwłaszcza jeśli bierze się w nim aktywny udział poprzez taniec lub śpiew -
organizm funkcjonuje pod sztandarem o wiele starszym niż sztandar intelektu.
Intelekt odpoczywa; zatrzymuje swój pęd od skojarzenia do skojarzenia, od
domysłu do domysłu, od decyzji do decyzji. Odpoczynek odświeża nie tylko intelekt,
lecz i cały system nerwowy. Dodaje kwantum łagodności równoważące jej ubytek
spowodowany myśleniem.
Powtarzanie było od dawien dawna szeroko stosowane w tym samym celu. Czy
będą to miarowe uderzenia bębna, monotonny śpiew rytualny, kiwanie głową,
przytupywanie, ogłuszająca umysł zabawa czy pięćdziesiąt zdrowasiek - efekt
będzie „oczyszczający". Na pierwszy plan wysuwa się spokój umysłu; niepokój
zostaje odrzucony; stęsknione w człowieku niemowlę doznaje chwilowej ulgi;
brakujące doświadczenie trochę bardziej dopełnia się. Zaś u tych, u których
wyłącznie domaga się ugłaskania atawistyczna nostalgia za niewinnością - nastąpi
to na pewno.
Wszystkim, którzy na jakiś czas oddają cugle intelektu w ręce niemyślące- go
bytu, dane jest źródło lepszego samopoczucia.
ROZDZIAŁ 6
SPOŁECZEŃSTWO
Poprzez dzieciństwo stajemy się coraz lepiej przystosowani do ogromnej
różnorodności warunków i okoliczności, zawsze jednak istnieją granice, w których
działamy optymalnie. Podczas gdy w przypadku dziecka zachowanie opiekuna w
ogromnym stopniu musi wypełniać jego potrzeby, to jednostka dojrzewająca do
zaspokojenia wrodzonych oczekiwań coraz bardziej potrzebuje wsparcia
społeczeństwa. Człowiek może przetrwać w warunkach skrajnie wrogich
kontinuum, lecz jego dobre samopoczucie, radość spełnienia jako pełnej ludzkiej
istoty ulega zatraceniu.
Siła życiowa w swym nieustannym dążeniu do naprawiania szkód i realizowania
faz rozwojowych, pośród swoich instrumentów stosuje trwogę, ból oraz szereg
innych metod sygnalizowania, że coś nie jest w porządku. Rezultatem jest
wszelkiego rodzaju zgryzota. Częstym wynikiem działania tego systemu w świe- cie
cywilizowanym jest nieustanne cierpienie. Długo nie zaspokajane potrzeby zbyt
często nękają nas od środka, gdy tymczasem od zewnątrz gnębią okoliczności, a my
nie posiadamy wobec nich odpowiedniego przygotowania i dojrzałości. Wiedziemy
życie, do którego ewolucja nie dała nam godziwego wyposażenia, a próbując mu
podołać, okazujemy się upośledzeni, bo nasze zdolności okaleczone są osobistą
deprywacją.
Standardy materialne podnoszą się bez wzrostu standardów dobrego
samopoczucia, czyli jakości życia, z wyjątkiem przypadków na samym dole skali
socjoekonomicznej, gdzie czynnikiem jego braku są takie kwestie, jak zimno i głód,
stanowiące przygniatającą rzeczywistość. Najczęściej przyczyny nieszczęścia są
mniej wyraźne.
Najpowszechniejszą przyczyną utraty istniejącego poziomu dobrego
samopoczucia i naporu zdecydowanie nieprzyjemnych
uczuć jest percepcja na poziomie umiejętności postępowania Ja - Inny, oparta na
zadawnionym poczuciu utraty czegoś, co uczyniłoby ją zgodną z naturą. Jaźń ulega
osłabieniu u samych podstaw i łatwiej poddaje się zatroskaniu codziennymi
przeciwnościami. Nasze oczekiwania dysponują także odpowiednią kulturą, w której
można by spożytkować dane nam zdolności. Ilekroć osobiste uwarunkowania nie
przystają do parametrów owych oczekiwali, następuje utrata dobrego
samopoczucia.
Jest rzeczą niepraktyczną, nierealną i utopijną określenie kultury, w jaką można
by przemienić kulturę obecną, by zaspokajała potrzeby kontinuum. Nawet gdyby
taka zamiana dokonała się, byłoby to całkowicie bezużyteczne. Jeśli nie bylibyśmy
pierwszymi, którzy wprowadziliby ją w czyn, stałaby się niesatysfak- cjonującym
doświadczeniem z góry skazanym na wypaczenia i ostateczną porażkę.
Warto jednak spróbować prześledzić niektóre właściwości, jakimi kultura winna
się odznaczać, gdyby dostosować ją do potrzeb kontinuum swych członków. Po
pierwsze - język, w jakim mógłby rozwijać się ludzki potencjał werbalizacji. Dziecko
winno mieć możność słuchania tego, co rodzice do siebie mówią. Trzeba też, by
miało rówieśników, z którymi komunikowałoby się na tej samej płaszczyźnie
zainteresowań i rozwoju. Ważne jest również posiadanie trochę starszych od siebie
towarzyszy, żeby tym samym pojęło, dokąd zmierza, nim tam dojdzie. Nada o treści
jego rozwijających się zainteresowań cech zwyczajności, dzięki czemu mogłoby tę
kulturę, gdy już będzie gotowe, sprawnie sobie przyswoić.
Aktywność dziecka w takim samym stopniu wymaga towarzystwa, jak i
przykładu. Społeczeństwo, które ich nie zapewnia, traci na efektywności swych
członków, jak też na ich dobrym samopoczuciu.
Niezawodną oznaką, że społeczeństwu czegoś brak, jest dystans pokoleniowy.
Jeśli młoda generacja nie czerpie przykładu, z upodabniania się do starszych
oznacza to, że "społeczeństwo utraciło swe własne kontinuum, swą własną
stabilność i prawdopodobnie nie posiada kultury zasługującej na to miano. Znajduje
się w stanie ciągłej przemiany od jednego niezadowalającego systemu wartości do
innego. Jeśli młodsi członkowie społeczeństwa czują, że starsi są śmieszni, nie mają
racji lub są nudni, nie znajdą naturalnej drogi naśladownictwa. Będą czuli się
zagubieni, poniżeni i oszukani, staną się gniewni. Także starsi poczują się oszukani
i dotknięci brakiem kontynuacji w kulturze i wraz z młodymi zaczną cierpieć na
bezcelowość swego istnienia.
Nieustanne, obietnice „lepszego jutra", bez których nasze życie jest nieznośne, z
trudem wyobrażanie, nie wzbudzają zainteresowania członków rozwiniętego,
stabilnego, dumnego i szczęśliwego społeczeństwa. Ich opór wobec zmian służy
zachowaniu obyczajów i działa na rzecz zapobieżenia innowacjom. Z drugiej strony
niemoc odczuwania zadowolenia, wrośnięta w masową deprywację i alienację,
druzgocze kulturalny wyraz naszej naturalnej skłonności do opierania się zmianie i
czyni nakazem zdolność oczekiwania „czegoś lepszego" bez względu na to, jakie
„korzyści" odnosimy w chwili obecnej.
Niezmienny sposób życia jest czymś, co wymaga pracy i współdziałania członków
społeczeństwa w takim stopniu, żeby nie przerastały ich naturalnych możliwości.
Praca winna nieść radość osobie, której wcześniejsze potrzeby zostały zaspokojone,
by tym samym czuła niczym nieskrępowane pragnienie społecznych zachowań i
wykorzystywania swych zdolności.
Rodzina musi pozostać w stałym kontakcie z innymi rodzinami i każdy - w okresie
życia zawodowego - powinien mieć możność nawiązania koleżeństwa i współpracy.
Kobieta codziennie pozostawiona z dziećmi pozbawiona jest społecznych bodźców i
potrzebuje emocjonalnego i intelektualnego wsparcia, jakiego dzieci nie mogą jej
dać. Rezultaty nie są dobre ani dla matki, ani dla dziecka, rodziny czy
społeczeństwa.
W naszym społeczeństwie gospodynie domowe, miast grać rolę cierpliwej pani
domu, mogłyby wykonywać czynności gospodarskie pospołu z sąsiadkami.
Najpierw- pracowałyby w jednym domu, potem w następnych. To, co obecnie
nazywa się grupami towarzyskimi, może stworzyć zgrany zespół wykonujących
gospodarskie roboty, w których matki na równi z innymi ludźmi
mogłyby zająć się pożyteczną i ciekawą pracą. Dzieci obmyślałyby swe własne
zabawy lub przyłączały się do ogólnych zajęć, nie angażując uwagi dorosłych ponad
absolutną konieczność. Miejsce dzieci na peryferiach raczej niż w centrum tej uwagi
pozwoli im odnaleźć (bez nacisków z zewnątrz) własne zainteresowania i tempo
działania. Zapewni im szeroki zakres różnorodności przedmiotów oraz aktywności w
celu gromadzenia doświadczeń i odkrywania własnych możliwości. Lecz bez
względu na to, czy głównym zajęciem jest tkanie, rękodzieło, malowanie,
rzeźbienie, naprawy itp., powinno być ono najpierw wykonywane przez dorosłych.
Dzieciom należy pozwolić na przyłączenie się do pracy bez nieuzasadnionego jej
przerywania. Tym samym wszyscy będą zachowywać się w sposób naturalny i
swobodny, nie zmuszając partnerów, aby ograniczali umysł do dziecinnego
poziomu, lub dzieci do przystosowania się do tego, co w przekonaniu dorosłych jest
dla nich najlepsze i co przeszkadza własnej inicjatywie dzieci w gładkim i
bezkonfliktowym motywowaniu.
Dzieci powinny towarzyszyć dorosłym wszędzie tam, dokąd się udają. W kulturze
takiej, jak nasza, gdzie jest to w dużej mierze niewykonalne, szkoły i nauczyciele
mogliby uczyć pełniejszego wykorzystania tendencji dzieci do naśladownictwa i
ćwiczyć uzdolnienia, jakie rodzą się z jego inicjatywy, niż „pouczać" je, jak mają
robić to czy tamto.
W społeczeństwie prawidłowego kontinuum pokolenia żyłyby pod tym samym
dachem dla dobra wszystkich jego członków. Dziadkowie pomagaliby według swych
możliwości, zaś ludzie w pełni sił twórczych nie odmawialiby pomocy seniorom,
podobnie jak jej nie odmawiają swym dzieciom. I tu prawdziwie wzbogacająca
wspólnota mieszkaniowa pokoleń zależy od spełnionych osobowości, a nie od grania
- jak to większość z nas czyniłaby - na swych emocjach w celu zaspokojenia
infantylnej potrzeby troski i opieki.
Przywództwo wyłaniałoby się z członków społeczności w sposób naturalny,
podobnie jak dzieje się to wśród dzieci, i ograniczałoby się do przejmowania
inicjatywy jedynie wówczas., gdy jednostki okażą się nieoperatywne. To ci, którzy
podporządkowują się, winni decydować, komu powierzą przywództwo i winni mieć
możność zmieniania ich na takich, jacy by im odpowiadali. W kulturze kontinuum,
takiej jak plemię Yequana, obowiązki liderów są minimalne, a każda jednostka
może zdecydować, czy zastosuje się do postanowienia przywódcy. Dużo jeszcze
czasu upłynie, nim będziemy zdolni żyć szczęśliwie na krawędzi anarchii. Niemniej
warto taki kierunek brać pod uwagę wszędzie tam, gdzie naciski naszej kultury i
populacji na to pozwalają.
Grupa ludzi, którzy żyją i pracują razem, winna wahać się od kilku rodzin do
kilkuset osób. Tak więc jednostka byłaby zainteresowana w utrzymywaniu dobrych
stosunków ze wszystkimi, z którymi ma do czynienia. Wiedza o tym, że będzie się
miało ciągłe kontakty z tymi samymi ludźmi, jest silnym bodźcem do traktowania
ich rzetelnie i z szacunkiem, nawet w naszym świecie, gdzie trwałe grupy sąsiedzkie
- jak w środowiskach wiejskich i małomiasteczkowych - uważają się za ściśle
związaną społeczność. Zwierzę ludzkie nie potrafi żyć z tysiącami czy milionami
innych ludzi. Może mieć bliski związek tylko z ograniczoną liczbą osobników swego
gatunku, a w dużych miastach można zauważyć, że w ciżbie każdy ma krąg
towarzyszy pracy czy przyjaciół, liczebnością mniej lub więcej przypominający
plemię. Obecność innych powoduje, że istnieje nieskończenie wiele okazji
nawiązania nowych związków, jeśli starym pozwoli się zaniknąć.
Członkowie plemienia Yequana nauczyli mnie o wiele subtelniejszych metod
traktowania ludzi od poznanych przeze mnie w środowisku, w którym się
wychowałem. Sposób, w jaki witają gości, wywarł na mnie silne ważenie swą
naturalnością.
Po raz pierwszy miałam to okazję obserwować, kiedy przybyłam do wioski wraz
z podróżującymi z odległej wsi Yequańczykami. Uznano wówczas, że nie będę
wiedziała, jak się zachować, więc pewien stary pan, który w młodości przebywał
pośród Wenezuelczyków i mówił trochę po hiszpańsku, podszedł i powitał mnie po
wenezuelsku, klepiąc po plecach, a po krótkiej rozmowie wskazał, gdzie mam
zanieść swój hamak.
Jednakże dwóch moich towarzyszy potraktowano inaczej. Usiedli nieopodal pod
ogromnym okrągłym zadaszeniem, nie
mówiąc słowa. Nikt. się do nich nie odezwał, nie patrzyli na siebie i nie
rozmawiali. Mieszkańcy podchodzili i odchodzili w toku zwykłych zajęć, żaden nie
spojrzał w ich stronę. Przez półtorej godziny mężczyźni siedzieli nieruchomo i
niemo; wreszcie cicho podeszła jakaś kobieta, stawiając przed nimi na ziemi trochę
jedzenia. Mężczyźni nie od razu po nie sięgnęli - zaczęli jeść w milczeniu dopiero po
chwili. Później zabrano miski i znów upłynęło trochę czasu.
W końcu leniwie podszedł jakiś mężczyzna i stanął za przybyszami, oparty
0 jeden ze słupów podtrzymujących dach. Po parunastu sekundach powiedział
łagodnie kilka sylab. Upłynęły jeszcze dwie minuty, zanim starszy z gości
odpowiedział, równie krótko. Znów zaniknęła się nad nimi cisza. Kiedy ponownie
zaczęli mówić, było tak, jakby każda wypowiedź nawiązywała do panującej ciszy, z
której się wyłoniła. Osobisty spokój i godność każdego z mężczyzn nie ucierpiały
wskutek przymusu. Kiedy wymiana słów stała się bardziej ożywiona, podeszli inni
1 stojąc chwilę przyłączyli się do gości. Wydawało się, że wszyscy mają zrozumienie
dla łagodności mężczyzn i że należy ją chronić. Nikt im nie przerywał; w żadnym
głosie nie wyczuwało się emocjonalnego napięcia. Każdy w swym własnym wnętrzu
zachowywał równowagę.
Wkrótce rozmowę wzbogacił śmiech, sprawiający, że głosy kilkunastu mężczyzn
falowały unisono pomiędzy wypowiedziami.
O zachodzie kobiety podały zgromadzonym posiłek - tym razem wszystkim.
Wymieniano wiadomości, poczucie humoru dominowało. W takiej atmosferze
zarówno mieszkańcy, jak i goście byli doskonale zasymilowani, bez oznak fałszu czy
nerwowości. Chwile milczenia nie oznaczały przerwania komunikacji, miały pozwolić
na zawarcie pokoju z sobą, by uzyskać pewność, że inni też są z sobą na stopie
pokojowej.
Kiedy mężczyźni z wioski udawali się w długie podróże, by handlować z innymi
Indianami, po powrocie byli podejmowani przez rodziny i współplemieńców według
takiej samej procedury. Siedzieli w milczeniu dostatecznie długo, by wczuć się w
życie wioski, a następnie bez przymusu czy okazywania emocji od czasu do czasu
podchodzono do nich.
Jesteśmy skłonni postrzegać cudzoziemców lub egzotyczne ludy jako osobowości
jednorodne, a ludy prymitywne z pewnością jeszcze bardziej. Oczywiście oni tacy
nie są. Dostosowanie się do lokalnej obyczajowości nadaje cech pewnego
podobieństwa w zachowaniach członków społeczności, lecz różnice między
jednostkami stanowią w społeczeństwie o bardziej prawidłowym kontinuum
swobodniejszy wyraz wrodzonych rysów charakteru, jako że nie musi się ono
obawiać ich okazywania czy starać się je stłumić.
W społeczeństwach cywilizowanych - w różnym stopniu, w zależności od odejścia
od standardów kontinuum - cechy odróżniające ludzi są w dużej mierze wyrazem
sposobu adaptacji do wypaczeń, jakie zaszły w ich osobowościach wskutek
rozmiaru i charakteru deprywacji. Dlatego często zachowują się aspołecznie, w
rezultacie czego społeczeństwo obawia się ich, a wraz z nimi wszelkich innych oznak
nieprzystosowania swych członków. Zazwyczaj im bardziej jakaś kultura sprzeczna
jest z kontinuum, tym większego nacisku należy oczekiwać na jednostkę, by w
publicznym i prywatnym życiu zachowała pozór przystosowania do normy.
Kiedyś zdziwiłam się, że pewien Yequańczyk postanowił wdrapać się nieopodal
wioski na szczyt wzgórza, gdzie walił w bęben i krzyczał co sił w płucach przez dobre
pół godziny, nim zaspokoił swój impuls. Czuł, że dla sobie tylko znanych powodów
musi to zrobić i uczynił to, najwyraźniej nie przejmując się, co pomyślą sąsiedzi.
Warto podkreślić, że takie zachowanie nie należało do „zwyczaju”. Jedynie ja byłam
zaskoczona. Nigdy nie kwestionowałam niepisanego prawa mego społeczeństwa, w
myśl którego zdrowi na umyśle członkowie wspólnoty powstrzymują swe dziwne czy
„irracjonalne” impulsy, by nie wzbudzać lęku czy podejrzeń.
Wskutek owego prawa dopiero najsłynniejsze, najbardziej uznane osobowości -
gwiazdy filmowe, młodzieżowe, postacie takie, jak Winston Churchill, Albert
Einstein i Ghandi.— miały i mają upoważnienie do ubierania się i zachowywania w o
wiele mniej konformistyczny sposób. Mogą sobie na to pozwolić, odkąd stały się
znane na tyle, żeby być poza podejrzeniem psychicznego niezrów- noważenia.
Nawet tragiczne odchylenia Judy Garland były w pewnym sensie nie tak szokujące
dla publiczności, niż wówczas, gdyby podobnie zachowywał się np. nasz sąsiad.
Stanowiło znakomitość akceptowaną przez miliony, nikt więc nie obawiał się brać za
dobrą monetę tego, co robiła. Nie zachodziła konieczność zwracania się do swej
wątpliwej zdolności osądzania i akceptowania.
Niezwykle łatwo zauważyć, że ci z nas, którzy najmniej zasługują na zaufanie, są
bardziej podejrzliwi w stosunku do innych. Można by to uznać za zjawisko
neurotyczne i aspołeczne w społeczeństwie, które zaleca, by jego członkowie byli
godni zaufania. Taka postawa musi jednak być całkowicie prawidłowa w
społeczeństwie, w którym zwyczajem jest oszukiwanie bliźniego w każdej możliwej
chwili przy założeniu, rzecz jasna, że ten drugi będzie czynił to samo. Ktoś taki
posiada zatem pewność, że członkowie jego kultury nie zasługują na zaufanie, bez
przerwy więc szuka okazji, by pokonać ich w grze. W wielu krajach jest to
powszechnie praktykowany modus vivendi, z pewnością trudny do zaakceptowania
dla przybysza z kraju, gdzie fair play stanowi, ważną część tego, co uważane jest za
zachowanie społeczne. Yequański pogląd na robienie interesów - podobnie jak
sposób podejmowania gości - wydaje się być oparty na przenikającym wszystko
pragnieniu, by nie stwarzać napięcia. Miałam rzadką okazję głębszego wglądu, jak
daleko sięgają ich dobre maniery, kiedy prowadziłam interesy z wodzem Yequana -
Anchu. Działo się to wówczas, gdy wszczął on kampanię uświadomienia mi, iż
powinnam zachowywać się, tak jak oni. Wówczas nie musieliby traktować mnie jak
nieczłowieka, (temu nie należy się respekt przysługujący Yequańczykowi), po
którym nie oczekuje się zachowania godnego i ludzkiego. Lekcje, jakich mi udzielał,
nie były wyłącznie werbalną instrukcją czy wyjaśnianiem, lecz doświadczeniami,
których cel stanowiło uwypuklenie mi - czy raczej uładzenie we mnie - wrodzonej
zdolności rozpoznawania i wspomagania tego, co najbardziej odpowiada
okolicznościom. Starał się - rzec można - uwolnić moje wyczucie kontinuum od
niezliczonych zakłóceń, jakie doń wprowadziła moja własna kultura.
To właśnie przy tej okazji - jak wcześniej wspomniałam - Anchu spytał mnie, co
wzięłabym, w zamian za komplet biżuterii z weneckiego szkła. Natych-
miast odparłam, że chcę trzcinę cukrową, bo nasza ekspedycja straciła cały zapas
cukru, kiedy czółno wywróciło, się na katarakcie, zaś moje łaknienie czegoś
słodkiego przerodziło się w obsesję. Następnego dnia udaliśmy się wraz z jego żoną
(u Yequańczyków tylko kobiety tną trzcinę cukrową), żeby dopełnić transakcji.
Usiedliśmy z Anchu na pniu na skraju pola, kobieta tymczasem weszła w trzcinę
i wyniosła cztery łodygi. Położyła je na ziemi, a Anchu spytał, czy chcę więcej.
Oczywiście chciałam więcej. Chciałam tyle, ile mogłam unieść, odparłam więc, że
tak.
Żona Anchu wróciła na pole i przyniosła jeszcze dwie łodygi. Położyła je obok
poprzednich.
-Więcej? - spytał Anchu.
Znów odpowiedziałam: „Tak, więcej!”. Wówczas olśniło mnie. Nie dobijaliśmy
targu na zasadzie każdy dla siebie, jaką ja przyjęłam. Anchu zwracał się do mnie,
bym po koleżeńsku i odpowiedzialnie osądziła, co będzie stanowiło sprawiedliwą
wymianę i był gotów trwać przy mojej ocenie. Kiedy pojęłam mój błąd, poczułam
zakłopotanie i zawołałam jego żonę, która ponownie udała się z maczetą na pole:
„Toini!” - „Tylko jedna!” Dobiliśmy więc targu, zaś w transakcji nie było żadnych
sporów ani jakiegokolwiek napięcia (po tym, jak zrozumiałam).
Nie sądzę, by istniało jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że nasza technika
handlu stanie się równie „cywilizowania”, jak handel wśród plemienia Indian
Yequana. Przedstawiam tę historię jedynie jako przykład tego, co można by uznać
jako metodę działania, jeśli tak zaleca kultura. Można wtedy liczyć, że członkowie
społeczeństwa kierować się będą prospołeczną, nie zaś aspołeczną motywacją.
Społeczeństwa, które zaleca mniej przyjemne i mniej atrakcyjne obyczaje,
będzie jednak nadal przejawiać konformizm wśród członków kierujących się
motywacją społeczną. Na przykład Indianie Sanema, których kultura różni się
ogromnie od kultury yequariskiej, uznają za słuszne napadanie na inny klan Sa-
nema, kradzież młodych kobiet i zabijanie tylu mężczyzn, ilu się da.
Kiedy i dlaczego powstał ten element ich kultury, czemu Indianie Jivaro po
drugiej stronie kontynentu południowoamerykańskiego wyznają zasadę, że każda
śmierć domaga się odwetu - nikt nie wie. Pożyteczna jest natomiast obserwacja, że
społeczeństwo złożone z jednostek kierujących się prospołeczną motywacją, będzie
żyło zgodnie z zaleceniami swej kultury i można być pewnym, że tak się stanie.
Aspołeczny czy kryminalny charakter nie rozwija się u ludzi, których oczekiwania
kontinuum nie zostały zawiedzione. Podobnie jak w przypadku mordercy, który w
bocznej ulicy dopuszcza się zbrodni, natomiast żołnierz zabijający wroga - nie. To
motyw, a nie czyn jest decydującym czynnikiem w ocenie społecznego zachowania
sprawcy.
Przypuszczalnie chcielibyśmy być ludzką kulturą, której nasze społeczeństwo
zaofiaruje przychylną gotowość współpracy. Ale określenie „ludzki” musi zakładać
szacunek dla ludzkiego kontinuum. Kultura wymagająca od ludzi, by żyli w sposób,
do którego ewolucja ich nie przygotowała, która nie spełnia ich wrodzonych
oczekiwań, a tym samym każe im przekraczać granice zdolności przystosowania się
- na pewno zniszczy ich osobowość.
Jedną z dróg popychania osobowości zbyt daleko jest pozbawianie jej
minimalnych potrzeb różnorodności bodźców. Wynikający stąd brak dobrego
samopoczucia przybiera formę zwaną nudą. Zmysł kontinuum - stwarzając owo
niemiłe uczucie - motywuje człowieka do zmiany zajęcia. My zazwyczaj nie
czujemy, że mamy „prawo” do nienudzenia się, spędzamy więc lata całe na
wykonywaniu monotonnej pracy w fabrykach i biurach, lub samotnie wprzęgnięci w
nieciekawy codzienny kierat.
Lud Yequana natomiast - posiadając wyraźne i natychmiastowe wyczucie granic
własnego kontinuum oraz zdolność do adaptacji i nie tracąc dobrego samopoczucia
- błyskawicznie zwraca uwagę na wezwanie do zaprzestania robienia czegoś, co
grozi nudą.
Znaleźli wiele sposobów na uniknięcie niebezpieczeństwa nudy, gdy muszą
wykonać monotonną pracę. Na przykład kobiety wbijające ostre zęby w deskę do
ucierania manioku nie robią tego równymi rzędami, lecz najpierw układają wzór w
kształcie rombów, wypełniając następnie wszystkie przestrzenie. Dzięki temu wzór
zanika, zaś cel, jakim jest zabawienie rzemieślnika, zostaje osiągnięty.
Innym przykładem jest budowa dachu. Polega to na przymocowywaniu liści
palmy lianami do ramy. Mężczyźni siedzą na rusztowaniu z pękami liści i posuwając
się cal po calu, umocowują jeden po drugim. Mają różne sposoby na uniknięcie
nudy, nawet podczas układania dużych dachów. Po pierwsze - zapraszają
wszystkich mężczyzn z własnej i pobliskich wiosek, co wydatnie przyśpiesza robotę.
Nim goście przybędą, kobiety przygotowują tyle sfermentowanego manioku, by
podczas wielu dni pracy mężczyźni byli na rauszu, co zawęża świadomość, a tym
samym podatność na nudę. Żeby spotęgować uroczysty nastrój, pracujący
przystrajają się paciorkami, piórkami i malują ciała. Ktoś stale chodzi wokół i uderza
w bęben. Mężczyźni i chłopcy w trakcie pracy rozmawiają i żartują, wykonują ją zaś
tak długo, póki nie zechce im się zejść i zająć dla odmiany czymś innym. Czasem
jednocześnie pracuje ich wielu, niekiedy zaś tylko nieliczni są w nastroju do
aktywności. Działa to wspaniale na wszystkich; goście karmieni są przez rodzinę, do
której będzie należał dom i która przed budową intensywnie polowała, by
zaopatrzyć się w mięso.
Podczas owych dni pijaństwa, kiedy to każdy jest trochę odurzony, oraz nocy -
gdy nawet kobiety i dzieci piją jeszcze więcej, zaś mężczyźni upijają się, głęboko
porusza fakt, iż nie widać u nich oznak agresji.
Jest to zapewne wyraz ich spełnionych osobowości, wszak odczuwają tak
niewielką potrzebę osądzania siebie i z taką łatwością akceptują indywidualne
różnice. Godnym uwagi jest fakt, że im bardziej ludzie są sfrustrowani, im bardziej
wyalienowani,
tym silniej czują się powołani do osądzania innych i dzielenia ich na takich,
których można lub nie można zaakceptować, zarówno jako jednostki jak i grupy. Ma
to miejsce w konfliktach religijnych, politycznych, narodowych, rasowych, w
dziedzinie seksu czy nawet wieku.
Wzajemna nienawiść, płynąca z tego, że nie było nam dane w niemowlęctwie
poczucie naturalnego porządku rzeczy, stanowi główne podłoże irracjonalnej
nienawiści.
Interesujące jest to, że choć plemię Yequana uznaje Indian Sanema za istoty
pośledniejszego gatunku, żyjące po barbarzyńsku, zaś Indianie Sanema żywią
łagodny uraz do ludu Yequana za to poczucie wyższości, żadna z tych grup nie
wykazuje najmniejszej ochoty krzywdzenia tej drugiej lub wtrącania się w życie jej
członków. Często odwiedzają się wzajemnie i handlują, robią sobie za plecami żarty,
nigdy jednak nie wybuchają między nimi konflikty.
Naszą tragedią w dużej mierze jest utrata zrozumienia naszych „praw" jako
członków gatunku ludzkiego. Nie tylko z rezygnacją godzimy się na nudę, lecz także
z innymi niezliczonymi przypadkami pogwałcenia tego, co pozostało z naszego
kontinuum na skutek spustoszeń okresu niemowlęctwa i dzieciństwa. Mówimy na
przykład: „To okrutne, trzymać tak duże zwierzę w miejskim mieszkaniu", lecz
odnosi się to do psów, wyłącznie do psów, nigdy do ludzi, którzy są więksi i wrażliwsi
na otoczenie. Pozwalamy bombardować się hałasem maszyn, ruchu ulicznego, radia
i spodziewamy się grubiańskiego traktowania ze strony obcych. Uczymy się
oczekiwać, że dzieci nas zlekceważą, a rodzice zirytują. Godzimy się żyć z dręczącą
niepewnością nie tylko w odniesieniu do naszych własnych kompetencji
zawodowych i społecznych, ale bardzo często w odniesieniu do małżeństwa. Z góry
zakładamy, że życie jest ciężkie i czujemy zadowolenie z każdej odrobiny danego
nam szczęścia. Nie traktujemy go jako należnego nam z urodzenia, nie
spodziewamy się też, iż będzie ono czymś więcej niż spokojem czy zadowoleniem.
Prawdziwa radość - stan, w jakim lud Yequana spędza większość życia - jest wśród
nas niezwykle rzadka.
Gdybyśmy mieli okazję żyć takim życiem, do jakiego zostaliśmy stworzeni,
niemało naszych obecnych motywacji okazałoby się sztucznymi. Przede wszystkim
nie wyobrażalibyśmy sobie, że dzieci muszą być szczęśliwsze niż dorośli, a młodość
szczęśliwsza od starości. Jak przekonaliśmy się, pogląd ten wyznajemy w dużym
stopniu poprzez trwanie w pogoni za celem, który - jak mamy nadzieję - przywróci
naszemu życiu utracone poczucie naturalnego porządku. Kiedy zaś osiągamy cele i
stwierdzamy, że nadal brak nam tego nienazwanego czegoś, odmawianego nam od
niemowlęctwa, stopniowo tracimy wiarę, że następny ładunek nadziei utuli nasze
uporczywe tęsknoty. Uczymy się najlepiej, jak potrafimy, akceptacji
„rzeczywistości", by złagodzić ból powtarzających się rozczarowań. W pewnym
momencie, w środku życia, zaczynamy sobie mówić, że przegapiliśmy - z tej lub
innej przyczyny - szansę cieszenia się w pełni dobrym samopoczuciem i teraz
musimy żyć w permanentnym kompromisie z następstwami tego faktu. Stan taki
rzadko prowadzi do radości.
Człowiek wiodący życie do jakiego jest stworzony, ma zupełnie odmienną
historię. Pragnienia niemowlęctwa ustępują miejsca kolejnej fazie dzieciństwa, a
każdy spełniony zbiór pragnień ustępuje miejsca następnemu. Pragnienie zabawy
blaknie, pragnienie pracy staje się coraz silniejsze w miarę, jak doroślejemy,
pragnienie dzielenia życia z osobą płci przeciwnej - jeśli zostanie spełnione - rodzi
chęć działania na rzecz życiowego towarzysza i posiadania dzieci. Potrzeba
kontaktów towarzyskich z osobami podobnymi do nas jest zaspokajana od
dzieciństwa do śmierci. W miarę, jak rozwinięte potrzeby dorosłych do inicjowania i
realizowania projektów zostają spełnione, a starzenie się ogranicza siły fizyczne,
pojawia się wola bycia świadkiem sukcesów ukochanych bliskich, pragnienie
spokoju, mniejszej różnorodności doznań, poczucia, iż sprawy toczą się przy udziale
z naszej strony, zgodnie z cyklem życia, a ostatecznie i bez naszego udziału, aż
ostatnia sekwencja życzeń zostaje spełniona. Po niej nie następuje już nic poza
pragnieniem odpoczynku, niedowiadywania się niczego więcej, wycofania się.
W każdej fazie, opartej silnie na realizacji fazy poprzedzającej, podnieta
pragnienia napotyka pełny oddźwięk. Nie istnieje zatem żadna autentyczna
przewaga wieku młodego nad starszym. Każdy okres życia ma swoje szczególne
radości. Jeśli rezygnuje się z poprzedniego zbioru pragnień zgodnie z ich biegiem,
nie ma powodu, by zazdrościć młodym, ani też życzyć sobie innego wieku niż nasz
własny. Można się cieszyć przyjemnościami, jakie z sobą niesie, aż do śmierci, z nią
włącznie.
Ból i choroba, śmierć ukochanych, dolegliwości i rozczarowania mącą wizję,
normy szczęścia, lecz nie zmieniają faktu, iż szczęście jest normą, nie mają też
wpływu na tendencję kontinuum do odbudowywania go, do gojenia ran po każdym
wstrząsie.
Rzecz w tym, że zmysł kontinuum - jeśli pozwolić mu działać przez całe życie -
potrafi zajmować się naszymi sprawami lepiej, niż byłby do tego zdolny jakikolwiek
system wykoncypowany intelektualnie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PRZYWRÓCIĆ DO DZIAŁANIA PRAWA KONTINUUM
U niemowlęcia mającego ciągły kontakt z ciałem opiekunki jego pole
energetyczne stanowi jedność z jej polem, zaś nadmiar energii obojga może
rozładowywać się poprzez jej wyłączną aktywność. Niemowlę może być dzięki temu
rozluźnione, wolne od kumulującego się napięcia, bo nadmiar jego energii
przepływa na opiekunkę.
Istnieje zauważalny kontrast między zachowaniem niemowląt Yequana w
objęciach opiekunki, a naszymi niemowlętami, które większość czasu spędzają w
fizycznej izolacji od matki. Dzieci Yequana są łagodne i niewymagające, nie stawiają
oporu, jeśli trzymać je lub nieść w wygodnej pozycji. Nasze niemowlęta wierzgają
nogami, gwałtownie machają rękami, wyginają sztywny kręgosłup w napięty łuk.
Wiercą się i prężą w łóżeczkach, i wózkach, i trudno je utrzymać, kiedy zachowują
się podobnie w naszych objęciach. Starają się uwolnić rosnące napięcie
spowodowane tym, że nabrały więcej energii, niż potrafią w sposób nieskrępowany
zatrzymać lub rozładować. Podniecone zainteresowaniem wobec jakiejś osoby
wydają przeraźliwe wrzaski i skręcają się. Choć wyrażają w ten sposób zadowolenie,
bodziec wyzwala gwałtowną reakcję mięśni, zużywając ukrytą energię.
Niemowlę biernie schowane w zaciszu swego kontinuum, kiedy zaspokojone
zostają jego oczekiwania stałego kontaktu fizycznego, nie dąży do rozładowania
energii, pozostawiając to aktywnemu dorosłemu lub dziecku, które je trzyma.
Sytuacja ulega radykalnej zmianie w momencie, gdy niemowlę kończy fazę życia w
objęciach opiekunki i zaczyna pełzać. Samo wtedy musi zużyć energię,
przynajmniej w ciągu dnia, gdy jest z dala od matki. Następuje ogromny wzrost
jego aktywności. W krótkim czasie pełzanie staje się efektywne, dziecko wędruje z
imponującą prędkością, która ulega przyśpieszeniu, gdy zaczyna raczkować.
Jeśli nic go nie ogranicza, pełza energicznie i uparcie po całym terenie,
zużywając nadmiar energii w poznawaniu świata, w jakim przyszło mu żyć.
Gdy dziecko zaczyna chodzić, biegać i bawić się, czyni to w takim tempie, jakie
dorosłemu wydawać się musi szalone. Usiłujący nadążyć za nim, szybko by się
zmęczył. Rówieśnicy i starsze dzieci są dla niego bardziej stosownym
towarzystwem. Pragnie je naśladować i czyni to najlepiej, jak potrafi, zgodnie że
stale rosnącymi zdolnościami. Nikt poza nim samym nie ogranicza tej niesamowitej
aktywności. Gdy się zmęczy, wraca odpocząć do matki, a gdy jest starsze - na swoje
posłanie.
Jednakże dziecko nie jest w stanie rozładować energii i trwać w dobrym
samopoczuciu, jeśli z jakiegoś powodu - co tak często zdarza się w cywilizowanym
sowiecie - jego działania są ograniczane, czy to przez niewystarczająco dużo czasu
poświęcanego na zabawę na podwórku, czy ograniczoną przestrzeń domową, lub
gdy jest uwięzione w kojcu, uprzęży, dziecinnym łóżeczku czy w specjalnym
krzesełku.
Kiedy ma już za sobą etap kopania i prężenia się w celu uwolnienia siebie od
złego samopoczucia z powodu niewydatkowanej energii, należy spodziewać się, iż
wkrótce odkryje, że ten niewygodny nadmiar koncentruje się w dużej mierze w
genitaliach, a pobudzając je może sprawić, by zgromadzony w reszcie ciała popłynął
do nich, wzmagając nacisk stosowny do rozładowania. W ten sposób masturbacja
staje się zaworem bezpieczeństwa dla nadmiaru nie zużytej energii w dziennej
aktywności dziecka.
W wieku dorosłym jej nadmiar jest podobnie koncentrowany przez wstępną grę
seksualną, a uwalniany w orgazmie. Tym samym stosunek seksualny służy dwóm
różnym celom - reprodukcji oraz zachowaniu przyjemnego poziomu energii.
Wśród ludzi, których deprywacja skazała na życie w stanie napięcia pomiędzy
różnymi aspektami ich osobowości, orgazm uwalnia jedynie powierzchowną część
energii więzionej w ich permanentnie napiętych mięśniach. Owo niepełne
uwolnienie jej nadmiaru stwarza chroniczny stan niezadowolenia, przejawiający się
złym humorem, nadmiernym zainteresowaniem seksualnym, niezdolnością do
koncentracji, nerwowością lub rozpustą.
Sprawę pogarsza jeszcze i to, że u dorosłych pozbawionych doświadczeń
niemowlęctwa potrzeba fizycznej ekspresji seksu jest zmieszana z potrzebą nie-
seksualnego kontaktu, jaka pozostała im po tym okresie. Zazwyczaj ta druga nie
jest w naszym społeczeństwie uznawana, a każde pragnienie kontaktu
interpretowane jest jako seksualne. Zatem seksualne tabu obejmuje wszelkie
dodające otuchy nieseksualne formy fizycznego zbliżenia.
Nawet dzieci i dorośli plemienia Yequana, którym dana była w niemowlęctwie
cała niezbędna gama zbliżeń, nadal je lubią, siadają blisko siebie, leżą w tym
samym hamaku, a nawet wyręczają partnerów w niektórych czynnościach
związanych z toaletą.
My o wiele bardziej niż oni posiadamy potrzebę przełamania obecnego tabu i
uznania ludzkiej potrzeby wsparcia i kontaktu. Niezaspokojona i infantylna
niezmiernie zwiększa wymagania, jakie mamy wobec siebie, nie żyjąc zgodnie z
naturą dzieciństwa i wieku dojrzałego. Trwa tak długo, dopóki istnieje szansa jej
zaspokojenia, o ile chcemy ją zaspokoić.
Pod rozległym pojęciem seksu, niedostrzeżona jako odrębny impuls, istnieje
potrzeba bycia obejmowanym, otaczanym troską innej osoby, niańczonym i
zapewnianym o miłości nie dlatego, że przyniosło się do domu pensję czy upiekło
placek, ale po prostu dlatego, że się istnieje. Uspokajająca atmosfera, jaką
wytwarza mówienie językiem dziecinnym, stosowanie między małżonkami
zdrobnień („Króliczek", „Mała dziewczynka tatusia") pomaga im wypełnić lukę w
doświadczeniach pozostawioną przez niedbałych rodziców. Szeroko
rozpowszechnione mówienie zdrobnieniami samo w sobie świadczy o stałej naturze
potrzeby.
Często pragnienie seksu i pragnienie uczucia przeradza się jedno w drugie.
Wśród dorosłych satysfakcja z zaspokojenia silniejszej potrzeby decyduje, że
najczęściej pojawia się ta druga. Dzień spędzony w biurze, który wywołał
szczególnie silny brak poczucia bezpieczeństwa, może sprawić, że mąż zapragnie
przytulić się i być tulony przez żonę, oraz traktowany z uczuciem. Kiedy potrzeba ta
zostanie zaspokojona, zainteresowanie żoną nieraz przeradza się w pociąg
seksualny. W naszym społeczeństwie mężczyzna poczuje się zobowiązany do
odbycia stosunku, ponieważ jego umysł nie rozróżnia owych potrzeb, jako
niezależnych od siebie.
Dorosła miłość między ludźmi pozbawionymi doświadczeń niemowlęctwa
zawiera z konieczności domieszkę tychże potrzeb, a jej proporcje zależne są od
charakteru deprywacji. Pary muszą nauczyć się brać pod uwagę, co czuje partner i
starać się zaspokajać siebie najlepiej, jak potrafią, jeśli małżeństwo ma być udane.
Zamęt związany z potrzebą seksu oraz uczucia macierzyńskiego rodzaju
kontaktu fizycznego, zamęt, który powoduje powstawanie zwrotów w stylu „dużej
ciepłej blondyny", winien wreszcie zostać uporządkowany. Wierzę, iż dzięki
jasnemu pojmowaniu różnicy i praktyce w rozróżnianiu obu potrzeb można
wymieniać o wiele więcej uczucia, nie komplikując go seksem, gdy nie jest on
pożądany. Ogromne pokłady tęsknoty za fizyczną pociechą mogłyby być znacznie
zredukowane, gdyby stało się społecznie akceptowane trzymanie za ręce idących
obok siebie towarzyszy obojga płci, siedzenie obok siebie na odległość dotyku,
siadanie na kolanach zarówno w miejscach publicznych, jak i w domowym zaciszu,
gładzenie włosów, częste uściski w miejscach publicznych i w ogóle niepo-
wściąganie uczuć.
Uczyniono pewne starania w kierunku większego kontaktu w tak zwanych
grupach spotkaniowych. Zalecają one dotykanie i uściski, nie wiedząc dokładnie,
czemu to służy. W jednej grupie przeprowadzono eksperyment, który odniósł
niebywały sukces. Nazywa się to „ludzki sandwicz" i polega na tym, że osoba staje
między dwiema innymi, które obejmują się jakby w tańcu, trzecia przytulona jest do
pleców którejś z nich. Ręce osoby w środku podniesione są płasko na wysokość
barków, ręce zaś pozostałych przyciśnięte do przodu i do tyłu jej rąk. Osoba
znajdująca się w środku otoczona jest w taki sposób, jak nigdy nie może być objęty
dorosły przez innego dorosłego, chyba że będzie karzełkiem, zaś partner -
olbrzymem. Dla osoby w środku „sandwicza" jest to źródłem największego
zadowolenia, jakiego może dostarczyć uczestnictwo w grupie. Czuje się wówczas
niezmierną błogość - jak zapewniają.
Wychodząc z punktu widzenia kontinuum, zrozumienie, czego istoty ludzkie
potrzebują i dlaczego potrzebują, umożliwia lepsze pojmowanie naszego
zachowania i zachowania innych ludzi. Moglibyśmy przestać oskarżać naszych
rodziców czy społeczeństwo, że wyrządzili nam krzywdę, i zrozumieć, że wszyscy
jesteśmy ofiarami deprywacji. Arcybiskupi i hippisi, pisarze i nauczyciele, a także
niegrzeczni chłopcy - wszyscy próbują znaleźć drogę do poczucia naturalnego
porządku. To samo dotyczy gwiazd filmowych, polityków, kryminalistów, artystów,
homoseksualistów, bojowniczek o prawa kobiet i biznesmenów. Będąc z
pochodzenia zwierzętami, możemy jedynie dążyć do spełnienia oczekiwań bez
względu na to, jak irracjonalną gmatwaninę czynią z naszego teraźniejszego
zachowania rozmaite kombinacje deprywacji.
Jednakże zrozumienie, na czym polega problem, i uświadomienie sobie, iż
jesteśmy jedynie ofiarami ofiar, że nie ma zwycięzcy - nie uleczy nas. W najlepszym
przypadku może pomóc wybrać właściwy kierunek, niż uczynić krok ku lepszemu
samopoczuciu.
Wskazane jest bardziej bezpośrednie posługiwanie się prawdami kontinuum.
Istnieją powody, by wierzyć, iż brakujące doświadczenie da się uzupełnić u dzieci i
dorosłych w każdym wieku. Jedną z przesłanek takiej nadziei jest to, iż istnieje
niewątpliwy dowód, że potrzeba ta trwa podczas rozwoju niemowlęcia, a także w
dorosłym życiu. Wciąż szukamy spełnienia naszych infantylnych potrzeb. Ponieważ
nie ma jasności co do tego, czego szukamy, sukces dotąd jest niemożliwy.
Innym powodem, by sądzić, iż deprywacja okresu niemowlęctwa może być u
dzieci i, dorosłych leczona i wyleczona, są badania przeprowadzone przez dr
Domana i dr Delcato w Klinice Filadelfijskiej. Dowodzą one, że do następujących po
sobie faz - pełzania i raczkowania - mogą powrócić starsze dzieci i dorośli
pozbawieni tych doświadczeń. Dzięki temu są w stanie rozwinąć umiejętności
uwarunkowane spełnieniem tych faz.
Ściślej mówiąc, stwierdzono, że ludzie, którym nie pozwolono w odpowiednim
czasie chodzić na czworakach, którym w zaspokojeniu potrzeby pełzania i
raczkowania przeszkadzały kojce lub inne czynniki, nie zdołali w pełni rozwinąć
zdolności wysławiania się. W niektórych wypadkach skutkiem było jąkanie, zaś
powrót do niemowlęcej aktywności pełzania i raczkowania (około godziny dziennie)
przez kilka miesięcy uleczył tę wadę. Ponadto przeszli oni trening dotyczący pełnej
dominacji jednej półkuli mózgu nad drugą, jeśli poprzednio nie miało to miejsca.
Oznaczało to, że każdy, kto nie był praworęczny lub prawonożny, nie miał
dominującego prawego oka lub nie był całkowicie zdominowany lewostronnie -
ćwiczył, by stać się takim.
Doman i Delcato zaczęli pracować z dziećmi z uszkodzeniem mózgu, ale dopiero
potem odkryli w Chesnut Hill Academy, gdzie Delcato był zastępcą rektora, że
można udoskonalić zdolności werbalne „normalnych" uczniów. Podzielił grupę
chłopców na dwie części i u każdej z nich przeprowadził test zarządu uczelni na
zdolności werbalne. Następnie jedną grupę poddał sześciotygodniowemu
intensywnemu treningowi pełzania, raczkowania i dominacji jednej półkuli mózgu.
Druga grupa chodziła do szkoły jak zwykle. Potem znów poddał obie grupy testowi.
Ci, którzy nie pełzali, zdobyli 6,8 punktów. Tymczasem grupa eksperymentalna
osiągnęła zdumiewającą średnią 65,8. Raczkowanie i ćwiczenie w dominacji stało
się dla uczniów Chesnut Hill Academy rutyną równie codzienną, jak gra w futbol.
Zaspokojenie u chłopców empirycznej potrzeby pełzania i raczkowania z takim
wynikiem wskazuje na to, że byli oni dość powszechnie pozbawieni pełnego jej
wyrazu. Fakt, że doświadczenie to może być dane poza naturalnym,
chronologicznym porządkiem i nadal skutecznie działać - budzi nadzieje. Potwierdza
dowody, że infantylne potrzeby w oczekiwaniu na spełnienie, trwają w
nieskończoność, a więc mogą znaleźć zaspokojenie w każdym wieku.
Implikacje - jak mi się wydaje - są takie: wcześniejsze i bardziej kształtujące
doświadczenia, jakich zabrakło w okresie, kiedy niemowlę powinno przebywać w
objęciach opiekunki, mogą być zapewnione w późniejszym wieku, jeśli znajdzie się
odpowiednie metody. Dość łatwo sprawić, by dzieci i dorośli raczkowali, jeśli tego im
właśnie potrzeba, lecz nieco większym problemem jest zrekonstruowanie
młodzieńcowi lub osobie dorosłej sytuacji w objęciach matki.
Dzieci pozbawione doświadczeń niemowlęctwa mogą ogromnie zyskać dzięki
siedzeniu przy każdej nadarzającej się okazji na kolanach rodziców (lub innych
ludzi) oraz dzięki spaniu w jednym łóżku z rodzicami. W ten sposób dostaną
wszystko, czego im potrzeba i zechcą spać w swym własnym, podobnie jak działoby
się, gdyby spały z rodzicami od urodzenia.
W tym momencie historii, przy całej naszej obyczajowości, spanie z dzieckiem
wydaje się zaleceniem dość ekstrawaganckim. Tak samo, jak noszenie go lub
dawanie do noszenia komuś innemu - cały czas, w dzień i w nocy. W świetle
kontinuum i milionów lat jego trwania ten drobny wycinek naszej historii wydaje się
zasadniczo odbiegać od dawno temu ustalonych norm ludzkiego i poprzedzającego
ludzki gatunek doświadczenia.
Są zapewne kobiety i mężczyźni, którzy zaoponują, wyrażając obawę, iż mogliby
przygnieść lub zadusić pościelą niemowlę śpiące obok nich. Człowiek śpiący nie jest
przecież ani martwy, ani nieprzytomny - poza przypadkami upojenia alkoholem,
odurzenia narkotykami esy choroby. Nawet nie budząc się posiada w pewnym
stopniu ciągłość świadomości.
Pamiętam pierwsze noce, kiedy dzieliłam łóżko z ważącym dwa funty
niemowlęciem włochatej małpy południowoamerykańskiej. Pierwszej nocy
budziłam się kilkanaście razy w obawie, że ją zgniotę. Druga noc była prawie tak
samo męcząca, lecz po kilku dniach stwierdziłam, że śpiąc jestem świadoma
położenia małpki i w trakcie snu uwzględniałam jej obecność, podobnie jak to czynią
inne duże zwierzęta śpiące z małymi. Możliwość uduszenia się niemowlęcia pod
kołdrą rodziców wydaje mi się mniejsza - o ile nie żadna, jeśli będą świadomi jego
obecności - od możliwości uduszenia się swą własną kołderką, gdy pozostawi się je
osamotnione w pokoju.
Obawy budzi też obecność dziecka podczas stosunku seksualnego rodziców.
Wśród ludu Yequana jego uczestnictwo w takiej sytuacji jest sprawą oczywistą i
zapewne tak musiało być przez całe tysiąclecia przed nami.
Zapewne dzieje się tak, że nie będąc świadkiem takiego wydarzenia, dziecko
traci ważną psychologiczną więź z rodzicami. Rodzi się w nim wówczas tęsknota za
ową więzią, przemieniająca się w stłumione, obciążone poczuciem winy pragnienie
Edypa czy Elektry uprawiania miłości z rodzicem płci odmiennej. W rzeczywistości
pragnie ono przede wszystkim odgrywać bierną rolę niemowlęcia, wtedy tęsknotę
za więzią zdoła właściwie przełożyć na tęsknotę aktywnego uczestnictwa, gdy jego
seksualność ulegnie jakościowej przemianie, zaś bierne uczestnictwo zatarciu w
pamięci lub wyobraźni. Badania mogłyby wykazać, że potrafimy wyeliminować to
potężne źródło zbijającego z tropu, działającego wbrew instynktowi społecznemu
poczuciu winy.
Powszechnie wyznawany pogląd głosi, że poświęcanie niemowlęciu lub dziecku
zbyt dużo uwagi przeszkadza mu stać się niezależnym, a noszenie go przez cały
czas osłabia zaufanie do siebie. Przekonaliśmy się, że zaufanie do siebie ma źródło
w pełnowartościowej fazie rozwoju w ramionach matki. Jest to faza, w której
dziecko pozostaje stale obecne, ale rzadko w centrum uwagi. Ono po prostu żyje w
centrum życia swej opiekunki, przebywa bezpiecznie w jej objęciach, uczestniczy w
jej doświadczeniu. Kiedy opuszcza kolana matki i zaczyna pełzać, raczkować i
spacerować w świecie poza jej ciałem, czyni to bez przeszkód. Rola matki polega na
tym, iż jest osiągalna, gdy dziecko do niej powraca lub gdy ją woła. Nie do niej
należy kierowanie jego aktywnością ani też osłanianie go przed
niebezpieczeństwami, przed którymi doskonale może ochronić się samo, gdyby
tylko otrzymało taką szansę. Jest to z pewnością najtrudniejsza część przejścia do
metody kontinuum. Każda matka będzie zmuszona - na tyle, na ile jest w stanie -
zaufać zdolności swego dziecka do samoobrony. Nieliczni zdobędą się na
pozwolenie mu na niekontrolowaną zabawę ostrymi nożami i ogniem, na pełną
swobodę w kąpieli, co Indianie Yequana czynią bez namysłu, znając potęgę
instynktu samozachowawczego u niemowląt. W im mniejszym stopniu cywilizowana
matka przejmie odpowiedzialność za bezpieczeństwo dziecka, tym szybciej i
skuteczniej stanie się ono niezależne. Samo będzie wiedziało, kiedy potrzebuje
pomocy lub wsparcia. To jemu winno się pozostawić inicjatywę.
Niech nie oddala się od matki, lecz ona niech ofiaruje mu minimum kierownictwa.
Dziecko otoczone nadmiernie czujną opieką i słabe - to takie dziecko, do którego
inicjatywy nadgorliwa matka stale przywłaszczała sobie prawo. Dziecko, które
brano na ręce w pierwszych ważnych miesiącach życia, kiedy najbardziej tego
potrzebowało, takim dzieckiem nie będzie.
Pojawią się oczywiście trudności z przełożeniem nauk o kontinuum
zaczerpniętych od plemienia Yequana, żeby mogły one poprawić sytuację w
naszych jakże odmiennych warunkach cywilizacyjnych. Jestem przekonana, że
zdecydowanie się na to, by w miarę możności, jak najbliżej trzymać się kontinuum,
będzie samo w sobie najpożyteczniejszym krokiem. Odkrywanie drogi do takiej
praktyki - o ile pragnie się tego - jest w dużej mierze sprawą zdrowego rozsądku.
Jeśli matka zrozumie, że dopilnowanie noszenia dziecka przez pierwszych sześć
lub osiem miesięcy życia zapewni mu niezależność i stworzy podstawię dla
rozwinięcia w nim instynktu społecznego, że stanie się ono niewymagające i
zdecydowanie współdziałające przez następnych piętnaście lub dwadzieścia lat
spędzonych w domu, wówczas nawet jej własny interes podpowie jej, że nie warto
szczędzić trudu noszenia go podczas wykonywania domowej roboty czy zakupów.
Ogromna większość matek naprawdę kocha swe dzieci i pozbawia je owych tak
istotnych dla ich szczęścia doświadczeń, wyłącznie poprzez brak wiedzy na temat
przysparzanych im cierpień. Gdyby rozumiały udrękę niemowlęcia tonącego w
łóżeczku we łzach, jego straszliwą tęsknotę i konsekwencje tych cierpień, wpływ
deprywacji na rozwój osobowości i potencjalną możliwość uczynienia jego życia
radosnym, nie wątpię, iż walczyłyby o to, żeby dziecko ani przez chwilę nie
pozostawało samo.
Wierzę także, że gdy matka zacznie służyć kontinuum swego dziecka (a tym
samym i swemu własnemu kontinuum jako matki), kulturowo skołowany instynkt w
niej samej ponownie umocni się i znów połączy jej naturalne bodźce. Nie będzie
chciała skazywać go na samotność. Gdy zapłacze, sygnał pobiegnie wprost do jej
serca nie zniewolonego żadną teorią na temat hodowli dzieci. Jeśli prawidłowo
wykona pierwsze ruchy, to jestem pewna, że pradawny instynkt rychło przejmie
inicjatywę; kontinuum bowiem jest potężną siłą i nigdy nie zaprzestaje prób
powrotu na swoje miejsce. Naturalny porządek, który odczuje, gdy zachowa się
zgodnie z naturą, uczyni w niej dla przywrócenia kontinuum o wiele więcej niż
wszystko, co książka ta mogłaby przekazać jej teoretycznie.
Teoria ta, odkąd przedstawiłam ją po raz pierwszy, znalazła potwierdzenie w
doświadczeniach niejednej matki na Zachodzie. Choć niektóre uważały, iż nigdy nie
posuną się aż tak daleko, by zachować stały, dwudziestoczterogodzinny kontakt, to
jednak stwierdziły, że im dłużej nosiły dziecko, tym bardziej tego pragnęły. Ich
instynkt rzeczywiście przejął inicjatywę.
Różnice między naszym sposobem życia a sposobem życia plemienia Yequ- ana
nie mają nic wspólnego z prawem ludzkiej natury, o którym tu mowa.
Wiele matek pracuje w miejscach, do których nie wolno im przyprowadzać dzieci.
Ale często praca jest kwestią wyboru matki mogłyby - zdając sobie sprawę z wagi
ich obecności przy dziecku podczas pierwszego roku - zrezygnować z niej, by tym
samym oddalić niebezpieczeństwo deprywacji rujnującej resztę życia dziecka, a i
dla niej mogącej być przez lata ciężarem.
Są jednak matki zmuszone do pracy. Nie zostawiają przecież dzieci w domu
samych; wynajmują opiekunki, powierzają opiekę babci, czy też w inny sposób
organizują towarzystwo dla swych pociech. W każdym przypadku opiekunka może
otrzymać instrukcję, by trzymała dziecko blisko siebie. Noszenie dziecka podczas
robót domowych jest kwestią praktyki. Pomocny jest rodzaj temblaka
przewieszonego przez ramię, podtrzymującego dziecko na przeciwległym biodrze.
Odkurzanie ręczne i mechaniczne możną wykonać jedną ręką. Ścielenie łóżek
będzie tylko trochę trudniejsze, lecz zaradna matka i na to znajdzie sposób.
Problem z gotowaniem w dużej mierze polega na tym, by piec oddzielić ciałem od
dziecka, istnieje bowiem niebezpieczeństwo poparzenia. Podczas zakupów chodzi o
to, żeby mieć pojemną torbę i nie kupować więcej, niż jest się w stanie unieść. Nie
jest najgorszym pomysłem wkładanie zakupów do dziecinnego wózka, na rękach
zaś noszenie dziecka. Są także specjalne plecaki do noszenia dzieci, w ten sposób
uwalnia się obie ręce.
Niezmiernie pomocne może być nastawienie, iż opiekowanie się dzieckiem jest
niedziałaniem. Możemy nauczyć się, że tu nie ma nic do roboty. Praca, zakupy,
gotowanie, sprzątanie, spacerowanie i rozmowna z przyjaciółmi - to jest coś do
zrobienia, trzeba temu poświęcić czas, wymaga to aktywności. Niemowie (a także
starsze dzieci) nosi się jako coś oczywistego. Nie trzeba specjalnie rezerwować dla
niego czasu, z wyjątkiem tych paru minut, jakie konieczne są na zmianę pieluszki.
Kąpiel niemowlęcia może być częścią kąpieli matki. Karmienie piersią także nie
wymaga wstrzymywania innych prac. Jest to tylko kwestia zmiany sposobu
myślenia, którego centralnym punktem jest dziecko, na bardziej odpowiedni. Dla
inteligentnej natury dziecka radość z pracy i towarzystwa innych dorosłych jest
sednem egzystencji. Przy naszym obecnym trybie życia kontinuum napotyka na
niekończące się przeszkody. Nie tylko panują wśród nas sprzeczne z nim obyczaje -
jak na przykład oddzielanie w szpitalach położniczych niemowląt od matek w
momencie narodzin, stosowanie wózków dziecinnych, łóżeczek i kojców, brak
zachęty by na spotkania towarzyskie matki przynosiły maleństwa - lecz także nasze
siedziby są od siebie zbyt odseparowane, przez co kobiety zostały pozbawione
towarzystwa i nudzą się same w domu, zaś dzieci nie mają swobodnego kontaktu z
rówieśnikami i starszymi dziećmi. Nawet na placu zabaw kontakty te ograniczają się
do dzieci w dokładnie tym samym wieku, zaś nauczyciele zbyt często instruują je, co
należy robić z danymi im zabawkami, miast dawać przykłady, według których
zachowywałyby się one w sposób naturalny.
Są przecież parki, gdzie matki i dzieci mogą spotykać się - tam nie dokonuje się
segregacji wiekowej. Każda matka i dziecko napotykają przeszkodę narzuconą -
jeśli nie przez inne czynniki - to przynajmniej przez przeszłość, przez to, w jakim
duchu matka została wychowana, przez pokutujące w naszej kulturze przestarzałe
pojęcia o tym, jak hodować dzieci. Zawsze pojawi się obawa przed
niedostosowaniem do obowiązującej obyczajowości, samo kontinuum bowiem
sprawia, że skłonni jesteśmy dostosowywać się do wszystkiego, co robi nasze
społeczeństwo. Dziecko nie może podążyć za ojcem do biura, a jeśli nie będzie on
kimś w rodzaju farmera, jego potomek musi szukać przykładów gdzie indziej.
Dzieci mogą naśladować ludzi, których zadaniem jest przyjęcie na siebie roli
dawcy przykładów, demonstrujących zręczność naszego społeczeństwa. Jeśli
pedagodzy owi zbudują swe stosunki z dziećmi na takiej zasadzie, iż zawsze będą
osiągalni, wówczas potrafią one czynić użytek ze swej własnej naturalnej drogi
samodzielnego uczenia się, korzystając z ludzi, rzeczy i zdarzeń z otaczającego
środowiska w celu ich naśladowania, obserwacji i zdobywania praktyki.
Będą powodować się przy tym własną społeczną i odtwórczą naturą. Nie ma
skuteczniejszej metody wychowawczej.
Inną jeszcze przeszkodą dla stosowania kontinuum jest pogląd, iż dzieci są naszą
własnością, dlatego mamy prawo traktować je wedle naszej woli, nie wyłączając
maltretowania, a nawet zabijania. Nie zagwarantowano im dotąd, że nie będą
tęskniły za matkami i nie będą przez nie porzucane, że ich krzyk udręki
osamotnienia winien być słuchany. Fakt, iż są istotami ludzkimi, sam w sobie nie
daje im takich praw , jakie dane są dorosłym, doznającym okrucieństwa ze strony
innych dorosłych. Fakt, iż męki w niemowlęctwie upośledzają zdolność do cieszenia
się resztą życia, wyrządzając im tym samym bezgraniczną krzywdę - także nie ma
wpływu na ich status prawny.
Niemowlęta nie są w stanie artykułować swych skarg. Nie mogą udać się do
władz i protestować. Nie potrafią nawet znaleźć związku między udręką a jej
przyczyną; są szczęśliwe, że widzą matkę, która wreszcie do nich przychodzi.
W naszym społeczeństwie prawa są gwarantowane nie dlatego, że ktoś poniósł
krzywdę, lecz dlatego, że się poskarżył.
Obyczaj pozostawia opiekę nad niemowlęciem macierzyńskiej woli. Ale czy
każda matka powinna mięć prawo do zaniedbywania dziecka, bicia go za to, że
płacze, karmienia, kiedy jej przyjdzie ochota, a nie wówczas, gdy ono chce jeść?
Pozostawiania go, żeby godzinami, dniami i miesiącami cierpiało w samotności, gdy
tymczasem istotą jego natury jest znajdowanie się w centrum życia?
Społeczeństwa zapobiegające okrucieństwom dorosłych wobec niemowląt i
dzieci zajmują się tylko najpoważniejszymi rodzajami nadużyć. Potrzebna jest
pomoc w dostrzeżeniu ciężaru zbrodni popełnionych przeciwko niemowlętom, tego,
co w dzisiejszym świecie uważa się za normalne traktowanie.
Nawet w kulturze takiej, jak nasza - rozwijającej się bez uwzględnienia
rzeczywistej potrzeby jej członków - znajdzie się okazja na poprawienie szans i
redukcję błędów - krok po kroku i dzień po dniu - dzięki zrozumieniu natury
kontinuum.
Nie czekając, aż zmieni się społeczeństwo, możemy wobec dzieci zachowywać
się poprawnie i dać im zdrową indywidualną podstawę, dzięki której będą mogły
poradzić sobie z każdą sytuacją. Miast pozbawiać je doświadczeń niemowlęctwa -
przez co mają jakby tylko jedną rękę do radzenia sobie z zewnętrznym światem,
podczas gdy druga zajęta jest wewnętrznymi konfliktami - możemy postawić je na
nogi, z obiema rękami gotowymi do podjęcia zewnętrznych problemów.
Jeśli w pełni uznamy konsekwencje wynikające z traktowania niemowląt, dzieci,
samych siebie i innych - i nauczymy się respektować prawdziwą naturę naszego
gatunku, z pewnością uda się nam odkryć o wiele więcej potencjalnych możliwości
radowania się życiem.

You might also like