You are on page 1of 128

(gSQIkscPS

CS.csfi'QDo
<SDo(g©lîcs[pG®Da

IDEE
EW ANÔELII
Gilbert Keith Chesterton

Idee
Ewangelii

Tłumaczyła Jaga Rydzewska

Szczecinek 2003
SPIS TREŚCI

Od redakcji ....................................................................... 5
Słowo o autorze ............................................................... 8
I Idee Ewangelii ........................................................ 34
II Kościół ..................................................................... 44
III Boże Narodzenie .................................................... 52
IV Zasady moralne ...................................................... 60
V Wiara i kultura ....................................................... 72
VI Wokół historii ......................................................... 86
VII Uczone mity ........................................................... 100
VIII Religie współczesności .......................................... 116
Gilbert Keith Chesterton, 1925 r.
© Copyright by Fundacja ,.Nasza Przyszłość” 2003

Redakcja i opracowanie:
Fundacja ,,Nasza Przyszłość”

Druk: Drukarnia Loretańska, Warszawa - Rembertów

ISBN: 83-88531-28-X

Projekt okładki i ilustracje


Agnieszka Honk-Dąbrowska

Redaktor merytoryczny
Piotr Mazur

Korekta
Beata Rojek
Jolanta Tomczak

Fundacja ,,Nasza Przyszłość”


Oddział w Szczecinku
ul. Klasztorna 16
78-400 Szczecinek

teł. 0-prefiks-373 11 61, 373 11 62


faks 0-prefiks-94 374 25 14
e-mail: fnp@fnp.pl
www.fnp.pl
Od redakcji

Na rynku idei, jakie proponuje nam dzisiejszy świat,


racjonalny konsument stara się wyłowić te, które najdoskonalej
odpowiadają jego potrzebom. Kłopot jednak polega na tym,
że racjonalność wyboru staje się wątpliwa, jeśli oferta jest zbyt
bogata: człowiek fizycznie nie daje rady zapoznać się ze
wszystkimi propozycjami, co dopiero - przebadać je grun­
townie. Aby nie popaść w obłęd, nie pozostaje mu nic innego,
jak tylko wkroczyć na którąś ze sprawdzonych ścieżek. Nie
zwalniając się od trudu samodzielnego myślenia, zaufać
autorytetom.
Dla katolików godnym polecenia autorytetem jest bry­
tyjski pisarz, publicysta i poeta Gilbert Keith Chesterton, ży­
jący w latach 1874-1936. Zasłynął jako genialny myśliciel,
piewca „patriotyzmu życia”, przyjaciel Polski, apologeta
chrześcijaństwa, bystry i pełen zdrowego rozsądku humorysta.
Przekazujemy w Państwa ręce książeczkę, stanowiącą zbiór
jego felietonów i esejów, które ukazywały się na przestrzeni
ostatnich kilku lat na łamach „Naszego Dziennika” - w cie­
szącym się ogromnym uznaniem Czytelników cyklu „Piątek
z Chestertonem”.
Chesterton odbył długą wędrówkę, zanim odnalazł to,
czemu warto się poświęcić. Nawrócony na katolicyzm w wie­
ku 48 lat, zdecydowanie opowiedział się za ideami Ewangelii.
Odtąd nieprzerwanie i na wiele sposobów wyjaśniał je,
uzasadniał, bronił. Życie zgodne z przesłaniem Ewangelii
toczy się w Kościele. Tym najbardziej tradycyjnym, świętym.
„Nie chcemy Kościoła, który, jak to piszą gazety, zmienia się
wraz ze światem. Chcemy Kościoła, który zmieni świat” -
głosi jedna z jego celnych puent. Konserwatyzm o ambicjach
reformatorskich? Tak, mamy wszak przyjemność z „księciem
paradoksu”.

5
SŁOWO O AUTORZE

Wielki indywidualista

We fragmencie wiersza pt. „Tajemnica” ze zbioru


„Ballada o świętej Barbarze i inne wiersze”, pochodzącego
z 1922 r„ czytamy u Chestertona:

„Gdyby chmury zachodu mogły róść na drzewach,


zaledwie by dorównały barwom majowego kwiecia; a niebo
popod morzem nie wyglądałoby zawrotniej, niż deszcz.
Gdyby góry podniosły się i poleciały na skrzydłach, nie
wyglądałyby szaleniej od chmur... Toteż, choćby wszystkie
już dziwy przeminęły, będę się dziwić temu, że można się nie
dziwić”.

Tą tytułową tajemnicą z wiersza jest dla poety świat.


Świat, który nie przestaje go zadziwiać w swoim bogactwie
i złożoności. Z tego wielkiego zdumienia, które staje się dla
niego „świętym obowiązkiem”, rodzi się większa część jego
twórczości. Sam mówił: „Dla mnie rzeczy już znajome nagle
stają się obce i znaczące”. Badał rzeczywistość z wielką
wnikliwością i pasją, by potem śpiewać swoje hymny poch­
walne na cześć wszelkiego stworzenia.
Kim był ten człowiek, który na przekór wszelkim
prądom filozoficznym i modom literackim przełomu wieków
XIX i XX potrafił zachować własną niepowtarzalną indy­
widualność i oddziaływać z wielką siłą na najtęższe umysły
ówczesnej Europy?
Przyszedł na świat 29 maja 1874 roku w Londynie;
w czasach, kiedy dominował w Anglii kult pieniądza i rosnące
uprzemysłowienie. Obfitość dóbr materialnych nie wpływała
jednak na ogólne zadowolenie społeczeństwa brytyjskiego.
Rodziły się bowiem już za czasów dzieciństwa i młodości
Chestertona nurty przeciwne ideologii kapitalizmu, m.in.

8
różne odmiany socjalizmu i liberalizmu. Te przemiany
społeczno-polityczne wywierały znaczny wpływ na przysz­
łego pisarza, którego żywo interesowały sprawy własnego
narodu. Poza tym w jego rodzinnym domu swobodnie
i obiektywnie dyskutowano na tematy światopoglądowe, co
sprawiało, iż mógł on wcześnie wyrobić sobie poglądy na
sprawy aktualne.
Dzieciństwo upłynęło mu w wiktoriańskim domu.
Gilbert Keith był z rodzicami zżyty i bardzo ich kochał. Ojciec
jego, Edward Chesterton, był właścicielem biura pośrednictwa
kupna i sprzedaży nieruchomości. Jako człowiek wykształ­
cony, o wielu zainteresowaniach, rozbudził w młodym
Gilbercie pasję poznawania świata. W domu państwa Chester-
tonów brakowało natomiast żarliwego ukierunkowania
własnego życia na Boga. Nie traktowali oni bowiem chrze­
ścijaństwa z gorliwością i pojawiali się jedynie sporadycznie
w kościele. Jednakże wychowanie Gilberta w atmosferze
wielkiej uczciwości zaowocowało później odnalezieniem przez
niego Jedynej Prawdy w Kościele katolickim. Dodać trzeba,
że rodzice troszczyli się wszakże o intelektualny rozwój
swojego syna, czego wyrazem było posłanie go do St. Paul’s
School - jedynej public school w Londynie; szkoły o wielkich
tradycjach, popularnej wśród ludzi o wyrobionych gustach
intelektualnych. Wraz z kilkoma innymi kolegami założył tam
klub dyskusyjny, któremu notabene przewodniczył.
„Widzieliśmy, że on szuka Boga” - pisze Lucjan Oldershaw.
I faktycznie, młody Chesterton pragnął zapełnić w sobie
ideową pustkę, która była znakiem jego czasów. Chciał oparcia
swego życia na prawdziwych zasadach, by wypełnić swoje
serce miłością i pięknem tego świata. Wiersze Walta Whitmana
utwierdziły go w przekonaniu, że świat, w którym żyje, jest
dobry, a samo życie jest wielkim cudem. Odnalazł w nich
wiarę w człowieka i pochwałę wszechrzeczy.
Po skończeniu St. Paul’s School nie wybrał się na
Oxford, tak jak to czyniło wielu jemu podobnych młodzień­

9
ców. Studiował za to malarstwo w Slade School (jednak
zrezygnował z nauki przed uzyskaniem dyplomu) i otarł się
0 Uniwersytet Londyński. Jednocześnie uzupełniał swoją
wiedzę poprzez urozmaicone lektury i dyskusje. Publicystyka,
którą odkrył pod koniec XIX wieku, stała się z czasem jego
ulubioną formą wypowiedzi. Zadebiutował wówczas jako
sprawozdawca i recenzent w dziedzinie krytyki sztuki
1 literatury. Przez wiele lat Chesterton pracował w gazecie
„Daily News”, na łamach której śmiało krytykował liberałów,
przed I wojną światową zaś w dzienniku „Daily Herald”,
w którym podobnie postępował z socjalistami. Poza tym
pisywał do mnóstwa czasopism. Przez długi czas był duszą
tygodnika „The New Witness”. Na uwagę zasługują jego coty­
godniowe felietony, które zamieszczał w „Illustrated London
News”. Równocześnie, pragnąc niezależności i wolności,
założył i redagował własny tygodnik „G.K.’s Weekly”, a także
wydał w 1900 r. swój pierwszy zbiorek poezji zatytułowany
„Szalony rycerz i inne wiersze”.
Pisarstwo Chestertona było dla Anglii niezwykłym obja­
wieniem, a jego popularność nagła i niespodziewana. Wacław
Borowy w swej monografii o Chestertonie tak o tym pisze:
„Popularność ta wyrosła fenomenalnie szybko. «Jesienią roku
1899, jak pisze jego brat, nikt poza jego własnym kółkiem
nie słyszał był o G.K.C. Wiosną roku 1900 wszyscy pytali się
nawzajem: Kto to jest G.K.C.?». W roku zaś już 1908 można
było powiedzieć, że w kołach literackich Anglii nie ma postaci
bardziej od niego znanej. Już też wtedy wszyscy jego
czytelnicy i liczni spośród tych, którzy go nigdy nie czytali,
wiedzieli o jego ogromnym wzroście, wielkiej tuszy, bino­
klach, szerokim płaszczu, kapeluszu z wielkim rondem, o jego
przesiadywaniu w kawiarniach i długich toczonych tam
rozmowach, o jego głośnym śmiechu i roztargnieniu, o jego
guście do londyńskich dorożek i do burgunda”.
Z anegdot o Chestertonie wyłania się obraz człowieka,
który ma zawsze czas, nigdzie się nie spieszy. Człowieka, który

W
posiada usposobienie szalenie pogodne i dobrotliwe; dla
którego żarty na temat własnej osoby stanowią znakomitą
rozrywkę. Legendą stała się już historyjka o tym, jak odstąpił
swoje miejsce w autobusie trzem paniom naraz. „Jest to jakby
gość z jakiejś fantastycznej bajki, ucieleśniona legenda... Jest
to wędrownik z wieków, który zatrzymuje się w gospodzie
życia, ogrzewa się przy ognisku i wprawia belki w drżenie
swoim wesołym śmiechem... Jest żywiołowy i pierwotny. (...)
Zdaje się, że się go widzi schodzącego z półmroku baśni,
poprzez stulecia, wstępującego wszędzie, gdzie jest dobra
kompania, i wszędzie mile witanego” - pisał o Chestertonie
A.G. Gardiner w książce „Prorocy, kapłani i królowie”. Za
autorem „Szalonego rycerza” podążała jego własna legenda.
Fakt ten dostarczył mu wielu nowych czytelników. Zyskał
także dowody oficjalnego uznania, czego przykładem jest to,
iż Uniwersytet Edynburski nadał Chestertonowi honorowy
doktorat. Jego popularność przekroczyła zaś szybko granice
Anglii.
Pisarz, odznaczający się wielką skromnością, przejawy
entuzjastycznego zainteresowania własną osobą i twórczością
przyjmował z pokorą. „Nie znam - pisał w 1928 roku R. Ellis
Roberts w „Czytaniu dla przyjemności” - innego autora
nowoczesnego, który by zaimka ja używał tak często, a nigdy
nie dawał czytelnikowi wrażenia zarozumiałości, arogancji,
czy własnej ważności”. Powiedzmy wreszcie, że przy swojej
oryginalności i fakcie, iż przez wiele łat pracował w śro­
dowiskach dla siebie ideologicznie obcych, nigdy nie robił
ustępstw od swoich zasad. Przeciwnie, zawsze wykazując się
wspaniałą odwagą cywilną, bronił swojej filozofii życiowej.
Fakt ten zauważył już dawno Henry Murray - jeden
z pierwszych, którzy o Chestertonie pisali. Pozwólmy sobie
przywołać jego słowa na ten temat: „Chesterton jest to pod
pewnymi ważnymi względami człowiek osobny, człowiek,
który patrzy na świat swoimi własnymi oczyma,
niewspomagany i nieobciążony przez żadne cudze filozoficzne

11
okulary; człowiek, który mierzy rzeczy własną linią i cyrklem,
waży je na własnych wagach i mówi o nich we własnym
dialekcie. Tego rodzaju osobistos'ć to właśnie najlepsza rzecz,
jaką literatura może nam objawić”. Aleksander Patkowski
w „Apostole nierozsądku” pisze zaś, że „jego indywidualizm
nie burzy, jego osobistość pociąga i skupia, a światopogląd
przybiera cechy apostolstwa pośród heretyków”.
Ten „najwyższy przedstawiciel ducha dziennikarskiego
w literaturze angielskiej naszej epoki” - jak mówiono o nim
w kręgach literackich - został po swojej śmierci w 1936 roku
zapomniany. „Shaw i Wells są ciągle uważani za ważne
postacie, natomiast Chesterton - pisze Dawid D. Friedman
w „Chesterton jako autor” - jest pamiętany, poza konser­
watywnymi kołami katolickimi, tylko jako autor swych
wcześniejszych powieści kryminalnych”. Dlaczego tak jest?

„Don Kichot zdrowego rozsądku”

„Coraz więcej dyskutujemy o szczegółach, w sztuce,


polityce, literaturze. Zdanie człowieka o tramwajach ma zna­
czenie; zdanie o Botticellim ma znaczenie; zdanie o wszech­
rzeczy nie ma znaczenia. Człowiek może oglądać i badać
milion przedmiotów, ale nie wolno mu natrafić na ten dziwny
przedmiot, którym jest wszechświat; bo jeśli natrafi, to będzie
miał jakąś religię i będzie stracony. Wszystko ma znaczenie -
z wyjątkiem wszystkiego”.

Ten cytat z „Uwag o potrzebie ortodoksji”, którymi


zaczynają się i kończą „Heretycy”, książka z 1905 roku,
dobitnie wskazuje na zainteresowania Chestertona. W sposób
dowcipny, lecz jednocześnie bardzo logiczny naświetla
współczesny mu stosunek człowieka do zagadnień
zasadniczych, tj. odniesień do zastanego porządku świata
i do Boga. Chesterton uważa, że największym grzechem

12
współczesnych ideologii jest budowanie na fałszywych
uproszczeniach zjawisk. Obwinia za to głównie naukę, która
mnóstwo takich uproszczeń uświęciła. Oburza się na
postrzeganie jej jako jedynie słusznej wykładni ludzkich
dziejów. I chociaż jego konwersja na katolicyzm oficjalnie
miała miejsce dopiero w 1922 roku, to już wówczas, gdy pisał
książkę o Wattsie (1904 r.), ironicznie wypowiadał się o tzw.
dobrodziejstwach nauki. W jej fragmencie czytamy: „W daw­
niejszych czasach ludzie mówili rzeczy nienaukowe z nie­
określonością gawędy i legendy; dziś mówią nienaukowe
rzeczy z jasnością i pewnością nauki”.
Chesterton potępiał bezduszność dogmatyzmu
przyrodniczego w nauce i ciasnotę pragmatyczno-racjona-
listycznego myślenia. Z wielką gorliwością zabiegał o uznanie
potęgi i znaczenia sił „irracjonalnych” w świecie, jak też
w naturze ludzkiej. Przerażała go szerząca się wśród ludzi
intelektualna i moralna anarchia. Tym, co odróżniało go od
otoczenia, było niedowierzanie socjalizmowi, arogancji
władców i głównym prądom filozoficznym przełomu wieków.
Walczył jako publicysta - niemal w osamotnieniu - przeciw
imperialistycznej gorączce, która owładnęła Anglią podczas
wojny burskiej. Z zapałem atakował darwinizm oraz
współczesne mu prądy, tj. nietzscheanizm, marksizm, ko­
lonializm czy ideologie faszystowskie. Wszystko to w czasie,
kiedy w jego kraju bito pokłony przed kultem siły, drwiącej
z religii i sprowadzającej życie do biologii, hołdując protestan­
tyzmowi i naukowemu sceptycyzmowi. Dlatego w „Świętym
Tomaszu z Akwinu” czytamy: „(...) Człowiek może być rady­
kalnym sceptykiem, ale wówczas nie może być niczym więcej,
a w każdym razie nie może być nawet obrońcą radykalnego
sceptycyzmu. Jeśli ktoś czuje, że wszystkie drgnienia jego
własnego umysłu są bez znaczenia, to umysł jego jest bez
znaczenia i on sam jest bez znaczenia, i nic to nie pomoże mu
do wykrycia tego znaczenia. Większość nieugiętych
sceptyków przeżywa tę logiczną klęskę, ale to dlatego, że nie

13
są stale sceptykami, to raz, a po wtóre, że nie są bynajmniej
nieugięci. Najpierw zaprzeczają wszystkiemu, a potem
przyjmują cos' jakby dla wygody dowodzenia - a raczej częściej
dla wygody atakowania bez argumentacji”.
Chesterton lubił spierać się z wszelkimi pragmatystami,
agnostykami i deterministami i podkreślać wolność jednostki
do kształtowania swojego poglądu na świat. Ale, co ważne,
nigdy nie bronił wolności anarchicznej. Zwracał uwagę na
rozumne korzystanie z tego wielkiego daru, w oparciu
0 metafizyczne prawa rzeczywistości. Mówił: „Pragmatysta
nie chce nic wiedzieć o faktach. Determinista szydzi z teorii
osobistego doświadczenia”. Tym zgorzkniałym poszukiwa­
czom prawd ostatecznych ukazuje piękno chrześcijaństwa
1 jego duchową siłę w świecie. Poucza, że jedynie Kościół
katolicki wyczerpująco tłumaczy sens ludzkiego życia. Pot­
rzeba jednak „skarbu pokory”, by przyjąć do serca to, co
niewytłumaczalne. „Chorobliwy logik szuka wszędzie jas­
ności, przez co wszystko staje się niejasne. Mistyk uznaje
niewytłumaczone i widzi je”.
Środowisko intelektualne Anglii lat 20. XX wieku
krytykuje Chesterton bardzo surowo. Mówi: „W tym właśnie
świecie intelektualnym z jego zastępami głupców, paroma
błyskotliwymi kpiarzami i nielicznymi mędrcami, bezustannie
wre ferment modnego buntu”. Broni on autorytetu rozumu
„przeciwko współczesnemu światu, który doprowadził rozum
do degeneracji”. Powiada: „Tak więc intelekt, w imię własnego
zdrowia, aby się nie udusić w racjonalizmie, musi uznawać
coś, co go przenosi, jakieś transcendentalne słońce”. Tłumaczy
więc tym samym, że jeżeli człowiek myśli, to oprze swoje
rozumowanie o transcendencję. Ta zaś doprowadzi go do
Prawdy, która znajduje się w Kościele katolickim. Warto
jednak zaznaczyć, co przypomina Wacław Borowy, że „o ile
sarkastycznie traktuje on wszelką płytką frazeologię, o tyle
dla prawdziwych przekonań, choćby najmniej miłych sobie,
zawsze ma szacunek, i jeśli walczy z nimi, to z kurtuazją (tym
większą, im więcej w nich pierwiastka rozsądkowego)”.
14
Chesterton występuje przeciwko kultowi wielkości,
który roztapia w sobie człowieka, jak również wszelkiej pysze
rozumu. Staje się miłośnikiem radosnego i pięknego życia,
czemu wyraz daje w „Świętym Franciszku” (1923 rok). Z jego
dzieł przemawia przede wszystkim wielkie umiłowanie świata.
„Ten wojowniczo prostolinijny, prawomyślny umysł otwiera
przed nami swoje królestwo z bajki, wielką równinę, łąkę pełną
kwiecia i pada przed nimi na kolana, bowiem jak powiada,
im człowiek jest wyższy, tym chętniej przed kwiatem się chyli”
- dodaje Patkowski. Filozofia Chestertona, jak wspominaliśmy,
sięga swymi korzeniami niewyczerpanych pokładów opty­
mizmu życiowego. Ten „optymizm (...) - według Patkowskiego
- nie ma nic w sobie cech dzisiejszej powierzchowności i płyt­
kości ludzi, którzy łatwo dają za wygraną wobec wegetatyw­
nych skłonności swej natury”.
Wielka afirmacja życia budzi w nim dobroduszny,
przyjazny śmiech. Im bowiem częściej zastanawia się on nad
wiecznością, tym bardziej pochyla się z wielkim zrozumie­
niem nad człowiekiem. Można powiedzieć, że niezmienną jego
manierą pisarską jest traktowanie nawet najważniejszych
spraw w sposób dowcipny i żartobliwy. Mamy tego świetny
przykład w „Latającej gospodzie” (1914 r.), w której radosna
akceptacja materii i zmysłów pozwala mu w pełni zrozumieć
osobowość ludzką. Pomysł wprowadzenia prohibicji staje się
dla niego pretekstem do wypowiedzenia się na temat obrony
indywidualnej wolności człowieka, która zostaje tu pogwał­
cona. Specyficzny humor Chestertona można odnaleźć we
wszystkich jego książkach. Tak jest też w „Kuli i krzyżu”
(1910 r.), w książce, która jest filozoficzną alegorią odwiecznej
walki dobra i zła w świecie. Spór o Boga katolika z ateistą
rozgrywa się tutaj na tle różnobarwnych, komicznych sytuacji.
Chesterton twierdził bowiem, iż „w klimacie wieczności
dopiero może się rozwijać prawdziwe wesele”. W ogóle, co
należy podkreślić, pisarz lubował się w kreśleniu scen
komediowych, w których dochodzi do starcia ludzi odmiennie

15
myślących, niepotrafiących pojąć do końca punktu widzenia
przeciwnika.
Chesterton wypowiada walkę tym wszystkim, którzy
obdzierają świat z woalu tajemniczości, tym samym odsłaniając
własną ciemnotę. „Przy zdrowych zmysłach utrzymuje
człowieka mistyka. Póki stoisz przed tajemnicą, poty jesteś
zdrowy na umyśle; kiedy niszczysz tajemnicę, pozbawiasz
umysł równowagi” - pisze w „Ortodoksji” (1908 r.). W swoich
dziełach prowadzi nas w te wszystkie krainy codzienności,
które są pełne niespodzianek dla zwykłych, wesołych ludzi.
Uwydatnia w nich subtelności rzeczy prostych. Z rzeczy
najpowszedniejszych i najdrobniejszych umie wydobywać
tematy do uciechy i zachwytu nad cudami tego Bożego świata.
Uczy nas tego, że uznanie i cenienie tego, co tajemnicze - sta­
nowi swego rodzaju „podniesienie jednego z najcenniejszych
pierwiastków życia”. Zaznaczyć należy, że warunkiem tego
poetyckiego „dziwowania się” jest prawdziwie franciszkańska
pokora. Ona to daje sercu świeżość odczucia, a oczom
świeżość spojrzenia. Bo czymże bylibyśmy bez niej? „Jeżeli
nie pobudzamy się nieustannie do wdzięczności i pokory,
coraz mniej rozumiemy znaczenie nieba i kamieni” - poucza
nas Chesterton.
Zachwyt dla istnienia nie byłby pełny bez docenienia
ludzkiej wolności. Chesterton staje się jej apologetą! Zdaje
sobie bowiem sprawę z faktu, iż bez niej człowiek w pełni nie
byłby człowiekiem. Rodzina jest dla niego najlepszą jej
wyrazicielką, „właściwym terenem indywidualności”. Według
niego to najlepsza szkoła życia, ponieważ w jej obrębie mamy
możliwość poznania zasadniczych sprzeczności tego świata.
Rodzina dla pisarza jest twierdzą wolności, a uczucia w niej
zrodzone są „kamieniem probierczym wartości cywilizacji”.
Stąd też broni jej, nie ze względu na konserwatyzm (od którego
się odżegnywał), lecz ze względu na dogłębne rozumienie
praw rządzących ludzkością. I dlatego z taką ostrością patrzy
na wszelkie zagrożenia godzące w tę naturalną instytucję.

16
Boleje nad tym, iż w imię tzw. postępu atakuje ją z jednej
strony „naukowy”, kapitalistyczny industrializm, a z drugiej
- ideologia wyzwolenia kobiet.
Ruch emancypacyjny to dla Chestertona w znacznej
mierze kapitulacja kobiety. Sprawa zaś małżeństwa nie przes­
taje być dla niego sprawą honoru. Michał Moon w „Żywym
człowieku” stwierdza: „Małżeństwo jest pojedynkiem na
śmierć, od którego żaden człowiek honorowy nie może się
uchylać”. Chesterton nie pozostaje bierny, widząc, iż współ­
czesny mu świat niszczy prastare zasady. Wie, iż z samego
krytykowania zastanego stanu rzeczy nie wypłynie nic
konstruktywnego, jedynie serce może zgorzknieć. Zadaje więc
w jednej ze swoich książek zasadnicze pytanie, które brzmi:
„Co jest złe w świecie?”. I odpowiada na nie, że „złe jest to,
że nie pytamy, co jest dobre”.
Na lamach gazet, a przede wszystkim swego pisma
„G.K.’s Weekly”, czy takich książek jak „Zarys zdrowej
myśli” (1926 r.), walczy przeciw zmechanizowaniu ludzkiego
życia przez stechnicyzowaną cywilizację. Piętnuje także
system kapitalistyczny, który uderza w zwykłych ludzi. Razi
go bowiem nędza i niesprawiedliwość społeczna. Wraz
z Hilarym Bellokiem zaczyna propagować własny radykalny
program społeczny zwany „dystrybucjonizmem”. Program ten
postuluje przywrócenie drobnej własności rolnej potomkom
angielskich chłopów i uniezależnienie drobnego rzemiosła od
wielkiego kapitału i przemysłu. Tę akcję społeczno-polityczną
realizować miała specjalnie do tego celu powołana „Liga
Przywrócenia Wolności przez Dystrybucję Własności”.
Apologią małych wspólnot broniących ludzi przed
odczłowieczoną cywilizacją jest tryskająca humorem powieść
„Napoleon z Notting Hill” (1904 r.). Opowiedziana jest tutaj
historia wojny zainicjowanej przez grupę radykałów w obronie
niezawisłości przedmieść Londynu. „Całość powieści - pisze
prof. Dyboski - przedstawia nam się jako obrona twórczych
wartości pierwiastków narodowych przeciw hasłom uniwersa-

17
listycznym, które właściwie maskują tylko monopolistyczne
tendencje imperializmu”. Chesterton jest obrońcą lokalnego
patriotyzmu, a ten kojarzy mu się zawsze z godnością.
Widzimy to w „Żywym człowieku” (1912 r.). W książce tej
padają takie oto słowa głównego bohatera, Innocentego
Smitha: „Myślę, że... Bóg kazał mi kochać jeden kawałek
ziemi i służyć mu, i robić wszelkie rzeczy, choćby dzikie, na
jego chwalę, po to, żeby ten kawałek ziemi mógł świadczyć
przeciwko wszystkim nieskończonościom i sofisteriom, że Raj
jest gdzieś, a nie gdziekolwiek, że jest czymś, a nie czym
bądź”.
Chesterton jest zwolennikiem demokracji związanej
silnie z chrześcijaństwem, bo pokładającej zaufanie w czło­
wieku, a nie w bezkształtnej masie. Stara się, by w świecie,
w którym większy nacisk kładzie się na sprawę tłumu, a nie
pojedynczego człowieka, dostrzeżono godność osoby ludz­
kiej. Ta jego filozofia personalizmu, zwracająca uwagę na
drobną własność, miała być wyrazem obrony rodziny. Bo jak
pamiętamy, według Chestertona „wyłącznie w domu znajduje
się miejsce dla indywidualności i swobody”. Pisarz zauważa
jednak, że „fala nowoczesności niesie ludzi coraz dalej od
domu”. Walczył więc razem z Bellokiem o zniszczenie syste­
mu uprzywilejowania wielkich właścicieli ziemskich i wielkich
kapitalistów. Z tego też powodu raczej sceptycznie odnosił
się do wszelkiego tzw. postępu, widząc w szalonym rozwoju
cywilizacyjnym raczej zagrożenie dla ludzi niż apogeum ich
szczęścia. Jest autorem pięknego hasła, które brzmi:
„patriotyzm życia”. Zwraca bowiem uwagę swoich odbiorców
na fakt, iż „życie to nasz kraj ojczysty (...). I jak w stosunku
do kraju ojczystego, tak w stosunku do wszystkich istotnych
spraw życia obowiązuje nas lojalność i kodeks honoru”. Ten
patriotyczny stosunek do świata ma u Chestertona symbol
Krzyża, „konfliktu dwóch tendencji: kontradykcji i paradoksu,
którego jednak cztery ramiona mogą rosnąć w nieskończo­
ność, we wszystkie zasadnicze strony nieba i ziemi”.

18
Pozytywy widział w epoce średniowiecza, którą gloryfi­
kował, ponieważ jawiła mu się jako wzór wolności. Powie,
iż „średniowiecze uczyniło kosmos z chaosu doznań”. Wska­
zuje, iż nowożytną Europę wydźwignęło średniowiecze dzięki
filozofii chrześcijańskiego optymizmu („Sw. Tomasz z Akwi­
nu”, 1933 r.). W wypowiedziach o tej epoce przeważa na ogół
w jego tezach obrona cywilizacji chrześcijaństwa. Mamy tego
doskonały dowód w „Balladzie o białym koniu” (1911 r.).
Pytany, dlaczego wierzył w to, w co wierzył, rzekł: „Ponieważ
uważam, że życie jest logiczne i zgodne z mymi wierzeniami,
a nierozsądne bez nich".

Apologeta chrześcijaństwa

„Kiedy sobie wyobrażałem, że stoję samotny, w rzeczy­


wistości przyjmowałem śmieszną pozycję człowieka, który
ma oparcie w całym chrześcijaństwie. Być może chciałem -
niech Bóg mi wybaczy - być oryginalny; lecz tyle tylko osią­
gnąłem, że samodzielnie wymyśliłem gorszą kopię istniejącej
tradycji religii zakorzenionej już w kulturze. Żeglarz myślał,
że pierwszy odkrył Anglię; ja myślałem, że pierwszy odkryłem
Europę. Robiłem, co mogłem, żeby zbudować herezję na swój
użytek; a kiedy kładłem ostatnią cegłę, zobaczyłem, że to nie
herezja, ale ortodoksja”.

Tymi słowami zaczyna się Chestertonowski wykład jego


całej filozofii życiowej, którym jest niewątpliwie „Ortodoksja”.
I choć pisał ją kilkanaście lat wcześniej, zanim stanął na łonie
Kościoła katolickiego, to jednak jego stosunek do religii był
już wówczas bardzo poważny. Mimo iż ciążenie ku kato­
licyzmowi było u niego wyraźne od wielu lat, to jednak krok
po kroku dochodził do tego „wielkiego wydarzenia swojego
życia”. Przez 14 lat żył na pograniczu dwóch Kościołów -
anglikańskiego i rzymskokatolickiego - bo jak sam później

19
określił: „inna jest sprawa dojść do wniosku, że katolicyzm to
rzecz dobra, a inna dojść do wniosku, że ma on słuszność;
inna też sprawa dojść do wniosku, że ma on słuszność, a inna
dojść do wniosku, że ma słuszność zawsze”. Przeświadczenie
więc o prawdzie katolicyzmu Chesterton zyskiwał etapami.
Postacią, która przysłużyła się do nawrócenia pisarza, był
proboszcz z Keighly, ksiądz John O'Connor. To dzięki niemu
Chestertona zafascynowały: realizm Kościoła i chrześcijańska
radość wypływająca z wiary w moc sakramentów świętych.
Oprócz księdza jeszcze dwie osoby wpłynęły w decydujący
sposób na odnalezienie przez autora „Świętego Franciszka”
drogi do Prawdy. Pierwszą z nich była Frances Blogg, z którą
się ożenił. To właśnie o niej powie w przedmowie do „Ballady
o białym koniu”, że przyniosła mu chrześcijaństwo. Drugą
był Hilary Belloc - znany katolicki pisarz. Bełloca z Chester-
tonem połączyła wspólna walka o chrześcijańską Anglię. Jej
synonimem było słowo „Chesterbelloc”, które utworzył
Bernard Shaw z połączenia ich nazwisk.
Chesterton dostrzegł, że chrystianizm zachowuje niez­
miennie zdrowe rozwiązania na tle „samobójstwa myśli nowo­
czesnej”. Od dawna czujący zresztą potrzebę oczyszczenia
moralnego, skrystalizował w sobie zamiar przyjęcia katoli­
cyzmu ostatecznie w czasie pobytu w Ziemi Świętej. W książce
poświęconej swojej konwersji pisze: „Tylko Kościół Katolicki
oswobadza człowieka z tego upokarzającego niewolnictwa,
które się nazywa «być synem swojej epoki»”. Chwali więc
wielki rozsądek Kościoła i opiewa radość, która jest udziałem
chrześcijanina. Widać to wyraźnie w jednej z pierwszych jego
prac literackich po nawróceniu, jaką jest „Święty Franciszek”.
Miłość Boga i bliźniego, jak również ukazanie odnowicielskiej
misji Franciszka w Kościele, obrazują u Chestertona wielkie
bogactwo chrześcijaństwa, które ostatecznie jawi mu się jako
odpowiedź na pytanie o sytuację człowieka we wszechświecie.
Poza tym, to co zauroczyło pisarza w postaci Świętego, to
wysławianie radości życia w ubóstwie i pokorze. To nie była

20
kapitulacja przed nieznanym, lecz przyjęcie religii z wiarą
w jej nadprzyrodzoność. Profesor Mroczkowski tak tłumaczy
konwersję Chestertona, która odbyła się w bardzo skromnej
kaplicy (przerobionej ze zwykłego pokoju na zapleczu hotelu
w Beaconsfield) w obecnos'ci ks. 0 ’Connora: „Skoro jednak
Chesterton tak mocno podkreślał wartość rozumu, wolności
i przygody, to widocznie ortodoksja nie oznaczała dla niego
rezygnacji z myślenia i swobody, tylko dobrowolne przyjęcie
przewodnictwa na zasadzie zaufania. (...) Myślenie rozwija
się nadal po myślowym przewrocie, jakim jest nawrócenie”.
Potwierdzenie tego znajdujemy w książce „Dla Sprawy”,
w której czytamy: „(...) Człowiek, który kieruje się rozumem,
zamiast pozwalać unosić się przez tłum. niechybnie zauważy,
że w każdej epoce pozostają aktualne te same argumenty
przemawiające za tym, że świat urządzony jest celowo, a co
za tym idzie, że urządził go jakiś Umysł. Tak powie człowiek
myślący. Człowiek bezmyślny przyzna, bo ma takie niejasne
wrażenie, że w naturze istnieje pewna celowość, ale zaprzeczy
istnieniu Umysłu, bo tak dziś wygląda łatwizna umysłowa...
W naszych czasach, równie stanowczo jak w każdych innych,
możemy uznać za pewnik, że życie to dar Boży, bezmiernie
cenny i bezmiernie ceniony (...)”. Gdzie indziej zaś dopowia­
dał: „Jest to prawie rzecz próżna mówić o stosunku wiary do
rozumu; rozum sam jest artykułem wiary. Kiedy własne myśli
osłaniamy jakąkolwiek powłoką rzeczywistości, to już skła­
damy wyznanie pewnej wiary”.
Obrona indywidualizmu i mistycyzmu zajmie po 1922
roku szczególne miejsce w twórczości Chestertona. Dowodem
tego jest „Wiekuisty Człowiek”, książka, którą wydał w 1925
roku. Występuje w niej przeciw bałwochwalcom teorii
ewolucji, widząc w historii dwa wielkie cuda, których ta nie
jest w stanie wytłumaczyć: pojawienie się człowieka i żywot
Chrystusa. W pierwszej części akcentuje jedyność człowieka
w świecie materialnym, w drugiej zaś - jedyność chrześci­
jaństwa wśród systemów religijnych i filozoficznych świata.

21
W rok później pojawia się „Królowa siedmiu mieczów”, tomik
pieśni o Matce Bożej. Ukazanie się go było niezwykłym
wydarzeniem w literaturze angielskiej, która raczej sceptycznie
odnosiła się do mariologii.
„Ortodoksja” to zasadnicze zajęcie stanowiska w spra­
wie stosunku względem Boga, świata i drugiego człowieka.
W jednej z wypowiedzi na temat swojego spojrzenia na
ortodoksję Chesterton stwierdził: „Kościół nie jest ruchem,
lecz miejscem spotkania: oznaczonym miejscem, w którym
schodzą się wszystkie prawdy s'wiata”. Poczuciu odnalezienia
Prawdy towarzyszy zawsze pokora. Te jego przemyślenia nie
miały się już zmieniać, a jedynie pogłębiać. Autor był dosko­
nale świadomy odrazy, jaką we współczesnym człowieku
budzi termin i postulat „ortodoksji”, czyli wiernego trzymania
się założeń dogmatycznych.
Chesterton występuje zdecydowanie przeciw materializ­
mowi. Według niego bowiem zacieśnia on myślenie, ponieważ
nie dopuszcza najmniejszej nadprzyrodzonej interwencji
w porządek wszechświata, opierając się jedynie na pseudo­
naukowych przesłankach. Poza tym pozostał w dalszym ciągu
liberałem i radykalnym demokratą i był przeciwnikiem nie
tylko plutokracji, ale także każdego innego systemu, który
zapewniał przywileje nielicznej, wybranej klasie. Kładł za to
nacisk na istotę powszechności Kościoła, która sprawia, że
jest on „jedynym wielkim usiłowaniem przemienienia świata
od wewnątrz: działającym przez wolę, a nie przez prawa”.
Uniwersalizm katolicyzmu wyraża także się w tym, iż łączy
on rzeczy pozornie sobie przeciwstawne. Chesterton lubił
powtarzać myśl katolickiego poety, Coventry’ego Patmore:
„Pan Bóg nie jest nieskończony. Jest syntezą nieskończoności
i granic”.
Autor „Ortodoksji” podkreślał stale, że życie i wiara są
terenem nieustannej walki. Ta ich „wieczna rewolucyjność”
polega na rozsadzaniu skostniałych ram ludzkich układów,
grożących spętaniem wolności ducha. Jest to według niego

22
prawdziwa rewolucja ducha, która rozpoczęła się przed
wiekami i jest jedyną istotną i decydującą dla losów świata:
wszystkie więc inne tzw. rewolucje odrzucał. Wiedział, że ota­
czającą nas rzeczywistość przenika Duch nie z tego świata.
To nie kto inny, ale właśnie Chesterton uczył, iż wiara
oswobadza człowieka z wszelkich pęt i daje prawdziwe, nie­
zmącone ideologiami spojrzenie na świat i rzeczywistość.
Chrześcijanin według niego to „ostatni chodzący i mówiący
obywatel w mieście paralityków”. Pisarz „dążył wytrwale do
tego, by afirmację niepowtarzalnej osobowości każdego czło­
wieka związać z przyjęciem ponadosobowej Prawdy” - pisze
Mroczkowski. Dodajmy, iż w podzięce za wielkie zasługi
Chestertona dla propagowania chrześcijaństwa w Anglii i świę­
cie Papież Pius XI nadał mu po śmierci zaszczytny tytuł
„Obrońcy Wiary Katolickiej” („Defensor Fidei”).

Przyjaciel Polski

„Odczyt dzisiejszy ma być pierwszym z cyklu wykła­


dów o tzw. nowych państwach Wschodniej Europy. By się
przygotować na jego należyte wysłuchanie, musicie państwo
wykonać na sobie samych pewną operację psychologiczną.
Mianowicie co do innych krajów europejskich dusza angielska
jest w stanie spokojnej i błogiej nieświadomości: co do Polski,
rzecz ma się gorzej, bo w świadomości angielskiej jest sporo
informacji o Polsce, ale informacje te - to jad antypolskiej
propagandy, systematycznie sączonej w duszę angielską. Ten
jad ze swoich mózgów musicie najpierw wyrzucić, zanim
autentycznych informacji o Polsce słuchać zaczniecie”.
Tak Chesterton rozpoczął swoją przemowę wiosną 1923
roku w szkole handlowej City of London College, do licznie
zgromadzonego audytorium, podczas odczytów o Polsce
w serii wykładów publicznych o tzw. nowych państwach
wschodniej Europy. Po czym kontynuował:

23
„A więc - by przytoczyć jeden przykład: wszyscyście
zapewne wzrośli w przekonaniu, że dawna Polska upadla przez
błędy organiczne swego ustroju państwowego i wady chara­
kteru narodowego swej szlachty. Otóż nowsze badania histo­
ryczne dowodnie wykazały, że to wszystko kalumniatorskie
wymysły historyków niemieckich, którzy w XIX wieku zdołali
opanować oświeconą opinię Europy; Polska XVII wieku nie
była gorsza od innych państw, które na mapie Europy się
ostały, i upadła jedynie dzięki napastliwej zachłanności swych
sąsiadów: Prus i Rosji”.

Innym znowu razem, jak wspomina Roman Dyboski


w książce zatytułowanej „O Anglii i Anglikach”, podczas
wykładu Chestertona o Polsce w Essex Hall w lipcu 1927 roku,
padły takie oto słowa:
„Wiemy od ojców i dziadów naszych o Polsce, której
walkom o wolność towarzyszyły ich sympatie, a teraz po woj­
nie mamy przed sobą jako rzeczywistość polityczną znowu
tę samą Polskę, a nie co innego. A więc powtarzam: Polska
jest Polską, która była zawsze, i da Bóg będzie trwalszą niż
niejedno, co nasze burzliwe czasy stworzyły”.

Skąd u Chestertona ten wielce przyjazny stosunek do


Polski i darzenie jej wyjątkowymi względami? Otóż „na war­
tościach Polski jako placówki starej cywilizacji chrześcijańskiej
na kresach Europy poznał się na dobre w okresie wojny świa­
towej i odtąd pozostał wiernym naszym przyjacielem i rycer­
skim obrońcą wśród różnych dowodów ignorancji lub zgoła
niechęci dla nas w świecie anglosaskim” - pisze Dyboski.
Zachwyciły go w Narodzie Polskim: rycerskość ducha i wielkie
umiłowanie wolności. Były to te wartości, które wynosił na
piedestał w licznych swoich wypowiedziach. Jeden ze swoich
esejów, który ukazał się w „The Illustrated London”, otwarcie
poświęcił gloryfikacji orła w naszym godle państwowym.
Stwierdzał w nim: „Trudno pomyśleć sobie szlachetniejsze

24
i bardziej swoiste godło dla chrześcijańskiego narodu rycer­
skiego, jak obraz tego jasnego ptaka w postaci orła o barwach
gołębia”. Mocne zaś przywiązanie Polski do katolicyzmu
i liczne tego potwierdzenia w historii zaskarbiły nam jego
oddanie. Odtąd stal się dla Polaków niejako rzecznikiem
naszych praw w Wielkiej Brytanii. Należał on do niewielu
publicystów anglosaskich, którzy poparli Polskę z wielką
gorliwością w czasie wojny 1920 roku. Wówczas ukazały się
dwa jego artykuły: „Polska a pokój świata” oraz „Istota
bolszewizmu”. Pisał: „Laburzyści i różni liberalni idealiści
twierdzą, że prawo międzynarodowe może określać i chronić
wszystkie granice świata, ale nie powinno określać i chronić
granic Polski. (...) Polska to jedyny realny wal obronny przeciw
barbarzyństwu... I jeśliby Polska upadła, wraz z nią runąłby
szaniec pokoju całego świata”. Warto dodać, iż Chesterton
całym swym sercem popierał plany polskiego poselstwa
w Londynie z ministrem Skirmuntem i profesorem Dyboskim
na czele wskrzeszenia angielskiego „Towarzystwa Przyjaciół
Polski”.
Towarzystwo takie istniało już w Anglii w pierwszej
połowie XIX wieku pod nazwą „Literary Association of the
Friends of Poland”. Powstało ono między innymi z inicjatywy
poety Tomasza Campbella. „Za pośrednie zadanie - wspomina
Dyboski - obok ideowej propagandy sprawy polskiej - Towa­
rzystwo postawiło sobie pomoc materialną dla rozbitków
z powstania listopadowego, wtedy licznie przybywających do
Anglii, tak samo jak do Francji”. Niestety, zamarło ono po
kilkudziesięcioletniej owocnej działalności - wobec wzrostu
obojętności dla sprawy polskiej na Zachodzie. Skirmunt
z Dyboskim chcieli odrodzić je w formie takiej, by stanowiło
„narzędzie zainteresowania opinii angielskiej naszym życiem
państwowym i kulturalnym”. Chesterton zaznaczył podczas
obrad nad przywróceniem świetności Towarzystwa, że
„wskrzeszenie go, o które starają się Polacy, byłoby (...) dobrą
rzeczą, przede wszystkim dla samej Anglii, bo przypomnia­

25
łoby jej najpiękniejsze i najszlachetniejsze tradycje polityki
angielskiej XIX wieku. Pożądanym byłoby napisanie historii
ruchu polonofilskiego w Anglii XIX stulecia. Z takiej historii
dzisiejsza Anglia, obojętna wobec sprawy Europy Wschodniej
i gruntownie jej nieświadoma, ze zdumieniem by się
dowiedziała, jak silną w generacjach dziadów i ojców jeszcze
była tradycja przyjaźni angielskiej dla aspiracji polskich, i jak
niedawno została zerwana” (słowa Chestertona przytaczam
za wspomnieniami prof. Dyboskiego). Warto dodać, że i sam
Joseph Conrad nie odmówił swojego nazwiska dla Towa­
rzystwa Przyjaciół Polski, które starano się reaktywować.
Wspomnieć wypada, iż Chesterton miał również swój wkład
w propagowanie literatury polskiej na Zachodzie. Napisał
bowiem przedmowę do angielskiego przekładu „Nie-Boskiej
komedii” Krasińskiego, który ukazał się w 1923 roku.
Pisarz na co dzień mieszkał w pólwiejskim domku
w Buckinghamshire i stosunkowo rzadko wyjeżdżał za grani­
cę. Jednakże odbył w swoim życiu kilka znaczących wojaży,
z których sporządzał notatki (pomagała mu w tym zaprzyjaź­
niona z rodziną, długoletnia sekretarka Doroty Collins), a póź­
niej pisał z nich wspomnienia w formie książkowej. Podróżo­
wał do Stanów Zjednoczonych, Irlandii, Wioch, Ziemi Świętej,
Francji, a także do Polski. Do naszego kraju został zaproszony
przez ambasadora Polski w Londynie, Konstantego Skirmunta,
w liście z 31 sierpnia 1925 roku. Przygotowania do tej niezwy­
kłej wizyty trwały przeszło półtora roku. Ostatecznie wraz
z żoną i sekretarką przybył do Warszawy 28 kwietnia 1927
roku. Na dworcu powitała go delegacja pisarzy oraz oficerów
z płk. Wieniawą Dołęgą-Dlugoszowskim. Jak zwykle przy
wszelkich okazjach odnoszących się stricte do Polski, tak
i wówczas w swym przemówieniu mówił o gorącym polskim
umiłowaniu wolności, w którym dostrzegał analogie do historii
Anglii. Przypomnijmy, że już w lipcu 1925 roku na światowym
kongresie nauczycielskim w Edynburgu w Szkocji w nastę­
pujący sposób owo podobieństwo poruszył: „Otóż powiem

26
wam jedno. Mało może jest podobieństw między historią
takiego kraju jak Anglia, a takiego jak Polska. Ale jedno podo­
bieństwo jest. A tym podobieństwem jest gorące umiłowanie
wolności osobistej - wolności, która kiedyś istniała w Anglii,
choć teraz mało jej śladów zostało, a którą zawsze w swych
dziejach aż do nadmiaru kochał naród polski. Otóż jeden poeta
polski, tym umiłowaniem wolności natchniony, rozpamiętując
krzywdy i nieszczęścia swej ojczyzny w niewoli, użył słów,
które sprofanuję prostym przekładem na prozę angielską,
a których sens jest taki: Wielki Boże! Zetrzyj nas na proch,
jeśli taka Twoja wola, ale niech ten proch będzie wolny”.
„Nadaniem formy ideałowi” nazwał uchwalenie Konstytucji
3 Maja.
Wielki myśliciel gościł w naszym kraju przez kilka
tygodni, poznając polskie zabytki i spotykając się ze znakomi­
tościami ze świata kultury i polityki. Niestety, nie doczekaliśmy
się książki Chestertona o Polsce, chociaż zamierzał ją napisać.
Jednak należy zauważyć, że o niesłabnącym uznaniu dla Polski
i przywiązaniu do niej świadczą, oprócz jego wstępu do
książki prof. Charlesa Sarolea „Letters on Polish Affairs”,
liczne artykuły i aforyzmy. Wraz z jego śmiercią straciliśmy
wielkodusznego rzecznika Polski. Strata ta była dla Polaków
tym boleśniejsza, że w czasie II wojny światowej zabrakło
nam bezkompromisowego pióra wśród zachodniej opinii
światowej.

Mistrz eseju

Roman Dyboski w książce „Sto lat literatury angielskiej”


napisał: „Często słyszało się w krytyce angielskiej głosy, że
Chesterton się wypisał i zmanierował. Łącząc z niewyczerpaną
płodnością literacką temperament urodzonego dziennikarza,
wcześnie się przyzwyczaił, podobnie jak Bernard Shaw, dla
silnego i doraźnego efektu stale operować półżartobliwą

27
apodyktycznością i pomysłowymi paradoksami; i rzeczywis'cie
ten jego styl staje się nieraz nużąco jednostajny (...). Ale jest
w tym wszystkim tyle żywości zawsze bystrego i wszech­
stronnego intelektu, tyle świetnego dowcipu, a nade wszystko
tyle zawsze gorącego serca dla spraw dobrych i wielkich, że
nawet najwybredniejszy krytyk literacki wśród czytelników
nie może autora wciąż na nowo nie podziwiać i musi go stale
kochać”. Wśród badaczy i miłośników twórczości Chestertona
są tacy, jak np. Władysław Tarnawski, którzy uważają, że
szczyt swej pisarskiej doskonałości osiągnął on w krytyce.
I faktycznie, dzięki darowi zwięzłej formuły i trafności wypo­
wiadanych sądów pisarz wielokrotnie górował nad innymi
krytykami swego czasu. Nigdy nie ograniczał swoich zainte­
resowań do literatury, mimo iż w swoim życiu pracy literackiej
poświęcił sporo czasu. Jego fascynacje pisarskie bowiem zaw­
sze wychodziły daleko poza literaturę. Pisał często rozprawy
z dziedziny nazwanej przez Thomasa Carlyle’a „nauką o rze­
czach w ogóle”.
Dyboski zaliczył Chestertona do eseistów, bo jak sam
zauważył, „eseistyka - to wszakże nic innego, jak dziennikar­
stwo wkraczające w literaturę”. I dodawał: „Normalna droga
eseisty prowadzi od felietonu do książki: eseista - to dzien­
nikarz, piszący o sprawach bieżących z większą niż zwykle
dbałością o formę, z szerszym rozmachem w uogólnieniach
i głębszą miarą refleksji, a także z wyższą niż na co dzień
kolorystyką imaginacyjną i temperaturą uczuciową”. Cała jego
eseistyka to właściwie nieustanne filozofowanie. Filozofowa­
nie podparte oczywiście stylem polemicznym, ponieważ dla
nietuzinkowego intelektualisty, jakim był Chesterton, dobrze
prowadzona dyskusja stanowiła przykład właściwego użycia
rozumu. Autor „Heretyków” zawsze w mistrzowski sposób
dochodzi w swoich rozważaniach do wydobycia prawdy i do
zabłyśnięcia nią jak obnażoną w słońcu szpadą.
Styl Chestertonowski cechuje niezliczone użycie
paradoksów, gry słów, efektów porównań i przenośni. Dla

28
zwrócenia uwagi „stawia prawdę na głowie” - pisze Mrocz­
kowski. W jego felietonach wypis z prasy stanowi najczęs'ciej
punkt wyjściowy; szybko jednak rozważania przekraczają
polemiczne ramy, by zakotwiczyć się w katolicyzmie. Dowo­
dzi w nich swoich prawd poprzez „wnioskowanie z analogii”.
U Chestertona pojawiają się więc zestawienia odnoszące się
do powstawania prawodawstwa, omletu, jak również filozofii
ogrodu warzywnego. „Nie stosuje on jednak - jak zauważa
Wojciech Wencel w artykule „Zwyczajny niezwyczajny” - ani
konwencjonalnego „apelu do sumień”, ani nawet teologicz­
nego wywodu w stylu kardynała Johna Henry’ego Newmana.
Sprawnie posługuje się za to argumentami cywilizacyjnymi,
korzystając z wrodzonej umiejętności logicznego wniosko­
wania”. Ta wielka odwaga Chestertona - polemisty polega na
jego mocnej i niezachwianej religijności, na uczuciowym
związku z rzeczywistością, która, jak stwierdza Aleksander
Patkowski, „nakazuje uczuciu być definicją życia”. Powszech­
nemu pędowi do wyjątków pisarz wskazuje drogę docenienia
i poszanowania „wszystkości”. Zmusza tym samym czytelnika
do zweryfikowania własnych poglądów na świat i istotę
człowieczeństwa. Czyni to jednak z wielką dobrotliwością
i dozą zdrowego humoru. Zaś „humor Chestertona otoczony
jest aureolą i z treści świętej codzienności stylu staje się filozo­
fią prostoty i pokory”- wspomina autor „Apostoła nierozsąd-
ku”. U Chestertona wszystko, co napisze, iskrzy się od epigra-
matycznych fajerwerków dowcipu. Jest on przecież, jak już
powiedzieliśmy, mistrzem formuły. Stąd tyle u niego stwierdzeń
brzmiących aforystycznie. Sprawia to, iż staje się on wymarzo­
nym pisarzem do cytowania. Warto zauważyć, że już w 1911
roku fakt ten został dostrzeżony przez księgarza Kegana Paula,
który wydał „Kalendarz Chestertonowski”, zawierający
wyimki z jego pism, dobrane na każdy dzień roku. Pięć lat
później, w 1916 roku, inny księgarz - Cecil Palmer, wydał
drugi taki „Kalendarz” z cytatami z Chestertona. W swoich
esejach i felietonach toczy autor „Ortodoksji” batalie przeciw

29
wszelkim przyjętym uogólnieniom. Analizuje je i rozkłada
z wnikliwością naukowca, przedstawiając wyraźnie dwojakie
aspekty różnych zjawisk. Ukazywanie bowiem niedostatecz­
ności wszelkich założeń - to jeden ze sposobów działania jego
dialektyki. Atakuje ona wszystkie rzeczy zażywające naj­
większej sławy i „najlepszej prasy” w świecie. Ten religijny
i wesoły człowiek - występuje jako zdecydowany obrońca
„rzeczy wzgardzonych”.
Na uwagę zasługuje również fakt, iż ten specyficzny
styl Chestertona widoczny jest także w jego niekonwencjo­
nalnych powieściach, w których zostajemy porwani w niezwy­
kłe, nadrealne sfery. „Poruszając się niby to w powszednim
środowisku angielskim, co chwila ulatujemy wraz z dziwacz­
nymi figurami powieści w nieziemskie przestworza jakichś
zdumiewających pomysłów i przygód” - pisze Dyboski. Taki
jest ten styl Chestertona. Barwny, soczysty i kipiący życiem.
Pozwala on pisarzowi z nieskrępowaną swobodą tłumaczyć
czytelnikowi najbardziej złożone problemy ludzkiej egzys­
tencji. W ogóle można powiedzieć, że światopogląd Chester­
tona jest bardzo krwisty i ziemski. Zauważa to w swojej fascy­
nującej książeczce o Chestertonie Aleksander Patkowski: „Ten
katolicki pogląd na świat nie zasklepia się w teologii; wylatuje
na ulicę, w tłumie się miesza i czuje żywiołową, brutalną swą
moc, realną silę uczucia religijnego. Nic zamkniętego w sobie,
cala różnorodność wypadków na niebie i na ulicy londyńskiej
w ciągu dnia wciela się i w żyłach pulsuje krwią ograniczo­
nego światka G.K. Chestertona”.
George Sampson zaś w „Historii literatury angielskiej
w zarysie” zwraca uwagę na ważny szczegół Chestertonow-
skiego pisarstwa. Pisze, iż „zwykle zaczyna od faktu pozornie
błahego czy banalnego, a potem wydobywa z niego paradok­
salnie ważki sens; jest to naczelna metoda całej jego twórczości
zarówno powieściowej, jak i niebeletrystycznej”. Chesterton
jest to bowiem, jak pisze Przemysław Mroczkowski, „człowiek
o poczuciu tajemnicy, uroku rzeczy i uroku słów”.

30
Powiedzmy wreszcie, że twórczość publicystyczna
Chestertona najdobitniej i najbardziej adekwatnie prezentuje
jego osobowość. Osobowość człowieka, który przez całe swe
życie był gorącym miłośnikiem ludzi i szermierzem najszla­
chetniejszych ideałów.
To charakterystyczne dla Chestertona połączenie śmie­
chu z miłością do drugiego człowieka zaowocowało tym,
iż mówiono o nim - tak jak angielski krytyk James Douglas -
że jest on „duszą Anglii”. Osobowość autora „Ortodoksji”
staje się na pewno dodatkowym czynnikiem oddziaływania
jego pism na wyobraźnię i odczucia czytelnika. Był bowiem
wielkim miłośnikiem życia i „kochał ten świat, nie jak
zwierciadło, odbijające jego samego, ale jak kobietę, jak coś
zgoła odmiennego”.

Piotr Czartoryski-Sziler

31
I IDEE EWANGELII

Idee Ewangelii

Ten, kto czyta Ewangelię, nie znajdzie w niej gładkich


komunałów. A jeśli przedtem przeczytał, choćby z najwięk­
szym respektem, dzieła dawnych filozofów i współczesnych
moralistów, potrafi docenić, jak unikalna to cecha. (...)
Znajdzie za to kilka dziwnych stwierdzeń, które w uszach
poganina zabrzmią jak twierdzenia o braterstwie z księżycem
i słońcem; znajdzie wiele bardzo zaskakujących rad; znajdzie
przytłaczające wyrzuty i niezwykle piękne historie. Odkryje
gigantyczne przenośnie o przejściu wielbłąda przez ucho
igielne lub wrzuceniu góry do morza. (...) Z drugiej strony,
znajdzie fragmenty tak dlań nieprzeniknione, że niemal
mroczne, takie jak morał przypowieści o złym zarządcy.
Niektóre słowa uderzą go jako prawdziwe, inne jako
niemożliwe, ale żadne nie uderzą go jako oczywiste. Na
przykład, nie znajdzie zwyczajowych frazesów na chwalę
pokoju. Zamiast nich znajdzie kilka paradoksów. Odkryje parę
ideałów, nakazujących porzucić opór, tak pacyfistycznych,
że w dosłownym brzmieniu nie zniósłby ich żaden pacyfista.
Jeden z fragmentów Ewangelii, traktowany dosłownie, każe
mu wręcz nie tyle stawiać rozbójnikowi bierny opór, lecz
udzielać mu entuzjastycznej zachęty; każe mu omal zasy­
pywać złodzieja darami. Ale nie znajdzie żadnej normalnej
antywojennej retoryki, w jaką obfitują niezliczone księgi, ody
i oracje; nie trafi na żadną wzmiankę o niegodziwości,
marnotrawstwie i przerażających zbrodniach wojny ani na całą
resztę tego dobrze znanego słowotoku; ba, nie trafi na jedno
bodaj słowo na temat wojny. Nic nie rzuca światła na stosunek
Chrystusa do zorganizowanej armii, chyba tylko fakt, że
zdawał się darzyć pewną sympatią rzymskich żołnierzy. (...)
Piszę tu o niezrozumiałej, zaskakującej, wyzywającej

34
czy tajemniczej stronie słów Ewangelii - pomijając jej stronę
bardziej znaną i oczywistą - ponieważ ten właśnie zaskakujący
element stanowi zarazem respons dla często spotykanych
wypowiedzi osób niewierzących. Wolnomyśliciel nieraz
twierdzi, że Jezus z Nazaretu był typowym człowiekiem swojej
epoki, nawet jeśli nieco ją wyprzedzał, tak więc nie możemy
uznać, że głoszona przez Niego nauka ma ostateczną wartość
dla całej ludzkości. Następnie wolnomyśliciel krytykuje tę
naukę, oświadczając, że człowiek nie może nadstawiać
drugiego policzka i musi myśleć o dniu jutrzejszym, albo że
samodyscyplina wierności małżeńskiej jest o wiele zbyt
surowa. Ale zeloci i legioniści wcale nie nadstawiali drugiego
policzka częściej niż my, o ile w ogóle. Żydowscy kupcy
i rzymscy celnicy myśleli o dniu jutrzejszym tak samo jak
my, o ile nie bardziej. Nie można udawać, że etyka Chrystusa
jest typowa dla przeszłości, lecz nie pasuje już do naszej epoki.
Z całą pewnością nie jest to etyka innych czasów. Może to
być etyka innego świata. (...)
Weźmy, na przykład, kwestię małżeństwa i moralności
seksualnej. Na zdrowy rozum nauczyciel z Galilei powinien
był głosić nauki typowe dla Galilei - tak jednak nie jest. Można
by racjonalnie oczekiwać, że człowiek żyjący w czasach
Tyberiusza będzie miał poglądy uwarunkowane realiami
czasów Tyberiusza - tak jednak nie jest. To, co głosił Chrystus,
było całkowicie inne, ogromnie trudne, lecz nie bardziej trudne
wtedy niż dziś. Kiedy, dajmy na to, Mahomet poszedł na kom­
promis z poligamią, wymusiły to na nim realia poligamicznego
społeczeństwa. Pozwalając mężczyźnie na posiadanie naj­
wyżej czterech żon, Mahomet podjął decyzję dobrą w konkret­
nych warunkach, lecz mniej dobrą w innych warunkach. Nikt
nie utrzymuje, że cztery żony, niby cztery wiatry, przynależą
do porządku przyrody; nikt nie powie, że cyfra cztery została
na wieki zapisana w gwiazdach. Nikt jednak również nie
powie, że czwórka żon to nieosiągalny ideał; że władze
umysłowe człowieka nie pozwalają mu zliczyć do czterech

35
ani tym bardziej zliczyć własnych żon w celu sprawdzenia,
czy aby na pewno jest ich razem cztery. To tylko praktyczny
kompromis z realiami konkretnego społeczeństwa. Gdyby
Mahomet urodził się w Acton w XIX wieku, mocno wątpię,
czy próbowałby zapełnić to miasteczko haremami, po cztery
żony każdy. Jako że urodził się w VI wieku w Arabii, dosto­
sował swe małżeńskie koncepcje do realiów Arabii z VI wieku.
Ale Chrystus w swoich poglądach na małżeństwo w ogóle
nie bierze pod uwagę realiów Palestyny w I wieku. Pogląd
Chrystusa na małżeństwo został rozwinięty znacznie później
przez Kościół katolicki jako sakrament małżeństwa. Dla ludzi
w Palestynie było to równie trudne jak dla nas, a z pewnością
bez porównania bardziej zdumiewające. Żydzi, Rzymianie
i Grecy nie tylko nie wierzyli, że kobieta i mężczyzna łączą
się w jedno w sakramencie - oni nawet nie rozumieli tego wy­
starczająco, żeby się z tym nie zgadzać. My możemy to uznać
za niepojęty i niemożliwy ideał, lecz dla nich ten ideał był co
najmniej tak samo niepojęty i tak samo niemożliwy. Innymi
słowy, nie jest prawdą, że z upływem czasu zmieniło się
podejście ludzi. I z całą pewnością nie jest prawdą, że idee
Jezusa z Nazaretu pasowały do Jego czasów, lecz w naszych
czasach straciły aktualność. Jak bardzo Jego idee pasowały
do Jego czasów można łatwo ocenić, patrząc na koniec Jego
ziemskiej historii.

Fragment rozdziału „The Riddles of the Gospel”


z książki „The Everlasting Man”, 1925 r.

Tajemnice Ewangelii

Stale słyszymy od osób, które nigdy się chyba nie nudzą


brzmieniem własnych słów, że Jezus z Nowego Testamentu
to litościwy i ludzki miłośnik ludzkości, lecz Kościół ukrył
Go za murem okropnych sztywnych dogmatów i gróźb

36
eklezj astyczny ch, aż uczynił z Niego istotę nieludzką i surową.
Ośmielę się zauważyć, że jest to niemal dokładne przeci­
wieństwo prawdy. Prawda wygląda tak, że to postać Chrystusa
w kościelnej sztuce jest na ogół łagodna i miłosierna.
Tymczasem to właśnie postać Chrystusa w Ewangelii ma wiele
innych cech prócz samej tylko łagodności. Postać z Ewangelii
istotnie wypowiada swą litość dla naszych złamanych serc
w słowach, których piękno niemal łamie serce. Nie są to jednak
bynajmniej jedyne słowa, jakie wypowiada. (...) Popularne
wyobrażenie Chrystusa to Jezus cichy i pokornego serca,
a sztuka doprowadza to wręcz do przesady. (...) Ale choć sztu­
ka może być niedoskonała, stoi za nią zapewne zdrowy in­
stynkt. Krew ścina się w żyłach na samą myśl, że moglibyśmy
mieć w kościołach figury Chrystusa Rozgniewanego, że skrę­
cając za róg ulicy, moglibyśmy nagle skamienieć ze zgrozy
na widok zastygłej w kamieniu tej postaci, która zwróciła się
ku plemieniu żmijowemu lub tej twarzy, która spoglądała na
obłudnika. Kościół ma zatem rozsądne powody, by
pokazywać ludziom tylko miłosierne oblicze Chrystusa, tylko
miłosierny aspekt - co wcale nie zmienia faktu, że jest to
właśnie tylko jeden aspekt. Rzecz jednak w tym, że obcy
przybysz, który po raz pierwszy w życiu otworzyłby Nowy
Testament i przeczytał go jako opowieść, biorąc dosłownie
każde słowo, odniósłby wrażenie daleko wykraczające poza
samo tylko miłosierdzie. Byłoby to przede wszystkim wrażenie
tajemnicy. (...) Opowieść wzbudziłaby w nim intensywne
zainteresowanie, po części dlatego, że tak wiele jest w niej
fragmentów, które musiałby odgadywać i wyjaśniać. Znalazłby
ewidentnie znaczące działania, których znaczenia by nie
rozumiał; zagadkowe milczenia; ironiczne repliki; wybuchy
gniewu, które, jak burze na niebie, wybuchają wcale nie
zawsze tam, gdzie byśmy ich oczekiwali, lecz kierują się
własnymi przyczynami. (...) Ktoś, kto naprawdę uczyniłby
to, co stale nam doradzają przeciwnicy Kościoła, to znaczy
przeczytał Nowy Testament bez żadnych doktrynalnych

37
i ortodoksyjnych komentarzy, znalazłby tam wiele rzeczy, któ­
re znacznie mniej pasują do poglądów owych przeciwników
niż do poglądów kapłanów. Dowiedziałby się na przykład, że
najbardziej realistyczne opisy Nowego Testamentu to opisy
zdarzeń ponadnaturalnych, a jeśli w jakimś aspekcie można
nazwać Jezusa człowiekiem wyjątkowo praktycznym, to jako
egzorcystę. (...) Pierwsze, co by zauważył, to że opowieść
Ewangelii jest pod wieloma względami niezwykle dziwną
opowieścią. Nie chodzi mi tu o jej straszliwą i tragiczną
kulminację, ani o jakiekolwiek sugestie, że w tej tragedii był
tryumf. Nie mam też na myśli tych jej epizodów, które mówią
o cudach; bo jeśli o to chodzi, poglądy mogą być różne, a już
współczesne poglądy są wyjątkowo chwiejne i popadają ze
skrajności w skrajność. (...) Ja jednak chcę mówić przede
wszystkim o tych częściach opowieści, które nie tylko nie są
cudowne, lecz wręcz niezauważane i nie rzucające się w oczy.
Na przykład Ewangelia milczy o pierwszych trzydziestu latach
życia Chrystusa. Jest to milczenie niesłychanie potężne, które
mocno działa na wyobraźnię. Nikt by go jednak nie wymyślił,
aby cokolwiek udowodnić. (...) Robi wrażenie jako fakt - nie
miałoby żadnego oczywistego ani masowego zastosowania
jako element baśni. Zwykłe opowieści o bohaterach i wodzach
są pisane dokładnie odwrotną metodą. Gdyby Ewangelia była
zwykłą ludzką opowieścią, głosiłaby (jak głoszą podobno
niektóre apokryfy, odrzucone przez Kościół), że Jezus już od
dziecka dokonywał boskich cudów i rozpoczął misję w nies­
potykanie młodym wieku. I doprawdy, jest coś przedziwnego
w tym, że On, który ze wszystkich ludzi najmniej potrzebował
przygotowań, przygotowywał się najdłużej. Czy wynikało to
z Boskiej pokory, czy z jakiejś prawdy - której cień przejawia
się w tym, że najwyżej stojące stworzenie na Ziemi wymaga
najdłuższej domowej opieki - nie zamierzam tu spekulować;
wspominam o tym po prostu dlatego, że jest to typowy
przykład takiego elementu Ewangelii, który nie mógł jej
twórcom posłużyć do żadnych celów, jeśli pominąć oderwane

38
religijne dywagacje. Ewangelia jest pełna takich elementów.
Niełatwo dotrzeć do jej sedna; jej materia daleko odbiega od
tego, co potocznie nazywa się ewangeliczną prostotą. Można
by powiedzieć, że Ewangelia to mistycyzm, a Kościół to
racjonalizm. Ja ze swej strony powiedziałbym raczej, że
Ewangelia to zagadka, a Kościół - to odpowiedź.

Fragment rozdziału „The Riddles of the Gospel"


z książki „The Everlasting Man”, 1925 r.

Wieprze gadareńskie

Gdy jechałem z Jerozolimy do Jerycha, kilka razy wraca­


ło do mnie (...) wspomnienie wieprzów gadareńskich, które
właśnie gdzieś w tamtych okolicach wbiegły pędem do morza.
Raptem przypomniało mi się, (...) że właśnie ten fragment
Ewangelii był przedmiotem najbardziej zaciekłego sporu
między nauką a chrześcijaństwem w epoce wiktoriańskiej.
Jako reprezentant sceptycyzmu wystąpił wówczas Huxley,
jako reprezentant ortodoksji chrześcijańskiej - Gladstone.
W tamtych czasach powszechnie uważano, że Gladstone broni
przeszłości - więcej nawet, martwej przeszłości, która już nie
wróci - podczas gdy Huxley reprezentuje przyszłość, a jego
słowa to ostateczny werdykt nauki. (...) Podczas dyskusji
o wieprzach gadareńskich Huxley stwierdził, że trzeba
koniecznie oczyścić chrześcijański ideał z chrześcijańskiej
demonologii. Pozostawało dla niego poza wszelką dyskusją,
że ideał jest wspaniały i wzniosły, zaś demonologia to tylko
przeżytek ciemnoty. (...)
A potem nastały nowe czasy, skłonne do podważania
nie tylko chrześcijańskiej demonologii, nie tylko chrześci­
jańskiej teologii i religii, ale właśnie etycznego i moralnego
ideału chrześcijaństwa, który wiktoriańskiemu agnostykowi
zdawał się niewzruszony jak gwiazdy na niebie. Świat zaczął

39
wyśmiewać moralność Huxleya - i pasjonować się mistycyz­
mem, z którego Huxley się wyśmiewał. (...) Mistycyzm wrócił
jak zły szeląg; bez chrześcijaństwa, za to z talizmanami,
zaklęciami, urokami i księżycami. (...)
To nie teologia, lecz psychologia mówi dziś o mrocz­
nych, sekretnych zakamarkach duszy, gdzie nawet tożsamość
wydaje się rozpadać, a człowiek przestaje być sobą. Teoretycz­
nie psychologia nie akceptuje istnienia demonów (...),
w praktyce jest jednak temu bliska. Ktoś, kto twierdzi, że nie
jest świadom części swej osobowości, nie może zarazem twier­
dzić, że część, której nie jest świadom, z pewnością nie pozos­
taje w kontakcie z Nieznanym. To zupełnie jakby oznajmił,
że posiada pod domem tajemną, zapieczętowaną na głucho
komnatę, o której nie wie nic kompletnie, jest jednak absolutnie
pewien, że żadne podziemne przejście nie łączy jej ze światem.
Nigdy nie zajrzał do środka, pojęcia nie ma, co się tam kryje,
ale gotów jest przysiąc, że nie spoczywa tam najdrobniejsza
nawet relikwia świętej Katarzyny Aleksandryjskiej i że o pół­
nocy nie błąka się duch Heroda Agryppy. (...) Mając do czynie­
nia z nieznanym, nie możemy zaprzeczyć kontaktom naszego
nieznanego z innym nieznanym. Skoro nie wiem kompletnie
nic o części mojej osobowości, skąd mogę wiedzieć, że to
w ogóle moja osobowość? A jeśli pojawiła się w moim umyśle
skądinąd? I tak oto wpływamy na bardzo głębokie wody. (...)
Z historii o wieprzach gadareńskich nauka usunęła dziś
Zbawiciela, zatrzymując w całej okazałości wieprze i diabły.
(...) Odkrywamy je teraz na nowo, bo one istnieją, i prędzej
czy później trafiamy na nie - choćbyśmy mieli się o nie
potknąć.

Fragment rozdziału „The Battle with a Dragon”


z książki „The New Jerusalem”, 1920 r.

40
Droga Krzyżowa

Możliwe jest tylko jedno z dwojga: albo ewangeliczny


opis Drogi Krzyżowej jest prawdą, albo też gdzieś w imperium
Tyberiusza ukrywał się powieściopisarz o potężnym talencie,
który był w dodatku nowoczesnym realistą. Nie wydaje mi
się to prawdopodobne. Gdyby ktoś taki rzeczywiście istniał,
napisałby zupełnie inną fikcyjną opowieść, która przyniosłaby
mu uczciwie zarobione pieniądze, zamiast pisać fikcję, która
mogła mu przynieść jedynie męczeństwo. Co do realizmu,
wychwala się go dzisiaj, nazywając bezlitosnym. (...) Jednak
jedyny przykład bezlitosnego realizmu, którego bezlitosność
jest szlachetna, to właśnie przeszywająca duszę historia
zniewagi i niesprawiedliwości, oddana w stacjach Drogi
Krzyżowej. Chrześcijanie muszą o niej myśleć, ale wyznam
szczerze, że brak mi odwagi, by o niej pisać. Droga Krzyżowa
jest zbyt prawdziwa, zbyt realistyczna jak dla kogoś, kto styka
się pospolicie z bardziej ugodowym realizmem współczesnym.
Gdyby któremuś z dzisiejszych literatów udało się napisać
dzieło tak posępne i wstrząsające, zostawiłby daleko w tyle
całą resztę pisarzy. Szczegóły, jak powtarzający się upadek
pod ciężarem Krzyża, niosą nieludzką grozę poniżenia, na
której współczesny autor mógłby zrobić majątek, jeśliby tylko
pisał o obozach koncentracyjnych, aby udowodnić, że Boga
nie ma, a nie o tym, że Bóg tak umiłował świat. (...)
W każdym stuleciu - minionym, obecnym, następnym
- Pasja pozostaje tym samym, czym była w stuleciu pierwszym:
czymś, na co patrzą tłumy. Jest tragedią ludu, zbrodnią ludu,
pociechą ludu - nigdy nieprzemijającą. I nie przeminie z tego
samego powodu, dla którego pozostaje też zgorszeniem
i głupstwem: gdyż jest dogmatyczna i straszna. Zawsze będzie
żywa, bo stanowi porywającą opowieść o Stwórcy jęczącym
i udręczonym wraz ze swoim Stworzeniem, o najwyższej
możliwej Istocie spadającej na dno upodlenia, w sam nadir
kosmosu. Będzie żywa, bo podmuch, dobywający się z tego

41
czarnego obłoku śmierci, jest jak uderzenie wichru, który budzi
świat i niesie mu życie wieczne.

Fragment „The Way of the Cross”. 1935 r.

42
II KOŚCIÓŁ

Rady, które odrzucamy

Kościół Katolicki to jedyne, co broni człowieka przed


poniżającą niewolą, jaką jest bycie typowym dzieckiem swoich
czasów. (...) Tak naprawdę wcale nie potrzebujemy religii,
która ma rację tam, gdzie i my mamy rację. Potrzebujemy
religii, która ma rację tam, gdzie my się mylimy. (...) Ludzie
nowocześni akceptują nowoczesne mody z całym dobrodziej­
stwem ich inwentarza - z tym, co przyjemne, co anarchiczne,
co nudne i co oczywiste - i domagają się, by każda religia
została przykrojona na ich miarę. Ale moda będzie istnieć
nawet i bez religii. Mówią, że religia ma rozwiązywać kwestie
socjalne, kiedy sami są socjalistami bez żadnej religii. Mówią,
że religia ma być praktyczna, kiedy sami i bez religii są
praktyczni. Mówią, że religia ma być zgodna z nauką, choć
sami zgadzają się z nauką również wtedy, gdy nauka nie
zgadza się z religią. Mówią, że chcą takiej właśnie religii, bo
sami tacy właśnie są. Twierdzą, że jej chcą. mając na myśli,
że mogą się bez niej znakomicie obejść.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa, gdy religia (...)
nakłada ludziom więzy, narzucając im moralność, która nie
jest zgodna z panującą modą. (...) Tak działo się w czasach,
kiedy głoszono miłosierdzie poganom, którzy ani trochę w to
nie wierzyli; i tak dzieje się dziś, kiedy głosi się czystość
nowym poganom, którzy w to nie wierzą. W takich wypadkach
człowiek zderza się z autentyczną religią; i w takich też
wypadkach widać szczególny i samotny tryumf wiary
katolickiej. (...)
Może wydawać się paradoksem, że prawda uczy nas
lepiej dzięki słowom, które odrzucamy, niż dzięki słowom,
które akceptujemy. A jednak jest to rzecz ewidentna, znana
nam wszystkim, którą można by zilustrować tysiącem przykła­

44
dów. Załóżmy, że ktoś nam odradza chodzenie do pubów.
Uważamy go za męczącego, choć zapewne pełnego dobrych
intencji nudziarza. (...) Ale jeśli ktoś nam mówi, byśmy unikali
jednego konkretnego pubu, pod nazwą Świnka i Gwizdek,
po lewej stronie za stawem, ostrzeżenie może się nam wydać
zbyt dogmatyczne i autorytatywne, niepoparte wystarczającą
argumentacją. Załóżmy jednak, że udajemy się do pubu pod
nazwą Świnka i Gwizdek, gdzie z miejsca trują nas ginem lub
narzucają nam na głowę pierzynę i rabują z pieniędzy. Docho­
dzimy wówczas do wniosku, że człowiek, który nam to miejsce
odradzał, wiedział coś o nim i posiadał naukową, wspartą
dogłębnymi badaniami wiedzę na temat miejscowych pubów.
Wypełzając na pół żywi spod Świnki i Gwizdka tym bardziej
cenimy jego radę, jeśli odrzuciliśmy ją przedtem jako głupi
przesąd. (...) Łatwo możemy zapomnieć radę, którą uważamy
za ewidentnie sensowną - choćby już w chwili, gdy się do
niej stosujemy. Lecz niezmierzona jest nasza mistyczna
rewerencja dla rady, którą uznaliśmy za nonsens.

Fragment książki „The Catholic Church


and Conversion”, 1927 r.

Co znaczy nazwa

Pewien amerykański autor poczynił niedawno spostrze­


żenie, któremu warto się przyjrzeć, uzbroiwszy się wpierw
w cierpliwą rezygnację. Napisał mianowicie: „Kościół poz­
bywa się dziś swoich krasnoludków, świętych i boskich celów,
i zaczyna się opierać na inteligentnym założeniu, że - wolny
nareszcie od przesądów i lęków - ma służyć wiernym jako
forum do przedstawiania myśli i nauk wielkich ludzi”. (...)
Coś, co martwi mnie w tym zdaniu, to nie skojarzenie
Kościoła z krasnoludkami, a krasnoludków z boskością. (...)
Martwi mnie, że autor bynajmniej nie atakuje Kościoła; wręcz
przeciwnie, sądzi, że go broni.
45
Przypuśćmy, że ja sam bym napisał: „Poczta pozbywa
się dziś swoich listonoszy, urzędniczek i wygórowanych
ambicji, by dostarczać przesyłki i telegramy; nie marnuje już
czasu na ważenie paczek ani sprzedaż znaczków; dzielnie
zwalcza w swych szeregach ten ponury przesąd, że należy
w ogóle cokolwiek komukolwiek doręczać. Zaczyna się
bowiem opierać na inteligentnym założeniu, że ma służyć jako
klasztor do mistycznych kontemplacji i jako schronienie dla
ludzi, którzy chcą ukoić skołatane nerwy poprzez malowanie
akwarelą i metaloplastykę”.
Gdybym napisał coś takiego, zostałbym uznany za dość
nietypowego reformatora. Przeciwnicy mojej reformy nieko­
niecznie musieliby odczuwać niechęć do akwareli i metaloplas­
tyki. Ba, niekoniecznie nawet musieliby czuć niechęć do mi­
stycyzmu i kontemplacji. Ich niesprecyzowane, lecz żywe wra­
żenie, że w mojej reformie jest coś dziwnego, mogłoby za­
pewne znaleźć wyraz w pytaniu: „No dobrze, ale dlaczego
pan się upiera, żeby nazywać to Pocztą?”. (...)
Amerykański autor należy do takich właśnie osobliwych
reformatorów. Bierze coś, co nazywa się Kościołem, zakłada,
że będzie to istnieć dalej, zakłada, że dalej będzie nazywać
się Kościołem, i zgadza się na to pod warunkiem, że kom­
pletnie przestanie to być Kościołem. Żywiąc zabobonny res­
pekt dla jego nazwy, zamierza wywrócić do góry nogami całą
jego istotę. (...) Z całym szacunkiem dla chrześcijańskiej
historii można by rzec, że zamierza tak przefasonować Kościół
Chrystusowy, aż go własna Matka nie pozna.

Fragment eseju „The Conservative Destroyer”,


który ukazał się w tygodniku
„G.K.’s Weekly” 6.06.1929 r.

46
Boży detektyw

Każdy, kto odebrał przyzwoite wykształcenie, lubi


powieści detektywistyczne. Pod niektórymi względami
zachowują one zdrową wyższość nad większością dzisiejszych
książek. Powieść detektywistyczna opisuje zwykle sześciu
żywych ludzi, zastanawiających się, dlaczego jakiś człowiek
jest martwy. Tymczasem powieść nowoczesna, pełna filo­
zoficznych głębi, opisuje zwykle sześciu duchowo martwych
ludzi, zastanawiających się, czy jakiś człowiek w ogóle może
być żywy.
Miłośnicy kryminałów z pewnością spostrzegli, że gdy
już morderca zostanie ujęty, rzadko kiedy trafia na szubienicę.
To - jak mawia Sherlock Holmes - jest korzyść z bycia prywat­
nym detektywem: gdy się kogoś złapie, można go puścić
wolno.
Kościół chrześcijański jest takim właśnie ogromnym
prywatnym detektywem, który koryguje poczynania oficjal­
nego detektywa - Państwa. Pod tym zresztą względem historia
chrześcijaństwa padła ofiarą niesprawiedliwości; niesprawiedli­
wości wynikającej z faktu, że historycy patrzą na skompliko­
wane wyjątki, nie na wielki i prosty fakt. Bezustannie słyszy­
my, że teologowie rozciągali przeciwników na łożach tortur
i miażdżyli im kciuki śrubami. To prawda. Teologowie używali
śrub do miażdżenia kciuków; używali też żelaznych rękawic
czy trójnogich stołków, a robili to dlatego, że każdy to robił.
Chrześcijaństwo nie wymyśliło średniowiecznych tortur, tak
jak nie wymyśliło tortur chińskich; odziedziczyło je po cesar­
stwie równie pogańskim, jak cesarstwo chińskie.
Przyszła kiedyś na Kościół zła godzina, gdy zgodził
się naśladować obyczaje świata i zaczął stosować okrucień­
stwo. Jeśli jednak otworzymy oczy i ogarniemy cały obraz,
jeśli uważnie popatrzymy na wszystkie kształty i kolory, praw­
dziwa różnica między Kościołem a Państwem jest widoczna
jak na dłoni. Państwo, w każdych czasach i w każdym miejscu,

47
tworzy machinę wymierzania kar, mniej lub bardziej brutalną
i krwawą, zawsze jednak w jakimś' stopniu brutalną i krwawą.
Kos'ciól jest jedyną instytucją, która kiedykolwiek próbowała
stworzyć machinę miłosierdzia. Tylko i wyłącznie Kos'ciół
podjął próbę systematycznego s'cigania i wykrywania
występków nie po to, by je ms'cić, lecz po to, by je wybaczać.
Płonące stosy, narzędzia tortur - wszystko to było jedynie
słabos'cią, snobizmem, uleganiem poglądom i modom s'wiata.
Prawdziwą specjalnością Kościoła - czy też, jeśli wolicie, jego
ekscentrycznością - było włas'nie owo nieubłagane miło­
sierdzie, owo bezustanne tropienie zla - żeby zbawiać, nie
żeby zabijać.

Fragment eseju „The Divive Detective”


ze zbioru „A Miscellany of Men”, 1912 r.

Z duchem czasów?

Mieszkańcy Sodomy i Gomory mogli swego czasu po­


czynić uwagę, że niebiosa nad nimi nie pasują do ich wysokiej
cywilizacji i obyczajów. Mieliby rację. Dziwne, lecz kiedy
symetria została w końcu przywrócona, to nie niebiosa musiały
się dostosować. (...)
Kościół nie może iść z duchem czasów - z tego prostego
powodu, że duch czasów donikąd nie idzie. Kościół może co
najwyżej ugrzęznąć w bagnie razem z duchem czasów, by
razem z nim cuchnąć i gnić. W sferze ekonomicznej i spo­
łecznej widać, że jedyne, co samo zachodzi z upływem czasu,
to automatyczny proces, pospolicie zwany rozkładem. Piękne
kwiaty wolności więdną i obracają się w pierwotną glebę
niewolnictwa. Pod tym względem świat znajduje się dziś mniej
więcej na tym samym etapie, co w Wiekach Ciemnych. Zaś
Kościół ma dziś to samo zadanie, co wtedy - ocalić jak
najwięcej światła i wolności, stawiać opór światu, który ściąga

48
go nisko ku swemu poziomowi, i czekać na lepsze czasy. Tyle
z pewnos'cią uczyniłby prawdziwy Kościół; ale mógłby nawet
uczynić więcej. Mógłby sprawić, że Wieki Ciemne staną się
czymś więcej niż tylko czasem zasiewu; mógłby uczynić je
odwrotnością ciemnych. Mógłby ukazać swój bardziej ludzki
ideał w takim zaskakującym i atrakcyjnym kontraście wobec
nieludzkiego trendu naszych czasów, że ludzie znienacka
zostaliby natchnieni do moralnej rewolucji; tak że żywi nie
zaznają śmierci, póki nie ujrzą, jak wraca sprawiedliwość.
Nie chcemy Kościoła, który, jak to piszą gazety, zmienia
się wraz ze światem. Chcemy Kościoła, który zmieni świat.

Fragment artykułu z pisma „New Witness”,


przytoczony za książką Maisie Ward
„Gilbert Keith Chesterton”, Londyn 1945 r.

Włos się jeży

Kościół Katolicki pozostaje tajemnicą, w najlepszym


tego słowa znaczeniu, nawet dla swoich wyznawców, toteż
nic dziwnego, jeśli pozostaje tajemnicą dla niewierzących.
Możemy jednak zadać sobie pytanie, jak też oni postrzegają
Kościół? (...) Dla mnie osobiście jest to zagadka, (...) która
czasami staje się wręcz niepojęta, na przykład wtedy, gdy
widzę taką wypowiedź, jaką niedawno ujrzałem w piśmie
„Truth”. (...) Pismo to stwierdziło mianowicie, że Kościół
Katolicki w swoich stosunkach z rosyjskimi unitami toleruje
„dziwne herezje, a nawet brodatych i żonatych księży”. (...)
Tak jak człowiek spadający ze schodów obija się o każ­
dy stopień po kolei, tak też i sens tego zdania rozbija się
boleśnie o każde słowo z osobna. (...) Jednak najbardziej
urocze i najbardziej absurdalne w całym tym absurdalnym
zdaniu jest, bez cienia wątpliwości, słówko „nawet”. (...)
Istnieje na świecie - twierdzą nasi przeciwnicy - potężny

49
zabobon, ogarnięty obsesją, że posiada monopol na prawdę.
Zabobon ten z całym okrucieństwem miażdży i eksterminuje
wszystko, co tylko się od niego różni, uznając to za błąd. Pali
myślicieli za myślenie, odkrywców za odkrywanie, filozofów
i teologów, jeśli bodaj o włos odstąpią od dogmatu. (...) I kiedy
tak przemierza świat, zmiatając jak huragan wszystko na swej
drodze, dociera do dalekiego zakątka gdzieś na granicach
Rosji, gdzie zatrzymuje się nagle, uśmiecha szeroko i ogłasza
wszem i wobec, że ludzie mogą wyznawać najdziwniejsze
herezje, jakie tylko zdołają wymyślić. (...) „Ależ proszę bardzo
- mówi do tych szczęściarzy na Slowiańszczyźnie - czcijcie
Bafometa i Belzebuba, odmawiajcie „Ojcze nasz” wspak,
wysysajcie krew z niemowląt, a nawet... - i tu głos Kościoła
zamiera na moment, tak niesłychana to wspaniałomyślność,
aż wreszcie wydobywa się, zdławiony z emocji - ...tak! Skoro
koniecznie już musicie, zapuśćcie brody!”. (...)
Czy Czytelnik zdaje sobie sprawę, jaka desperacja
ogarnia nieszczęsnego katolickiego dziennikarza, gdy natrafia
w prasie na takie opinie? (...) Jak można polemizować z takim
zdaniem, i od którego końca w ogóle zacząć? (...) Sprawa
wydaje się beznadziejna - wpierw bowiem należałoby pojąć
sposób myślenia człowieka, który sądzi, że herezja budzi
w nas grozę, że jednocześnie mamy do niej słabość, lecz że
o najstraszliwszą grozę przyprawiają nas włosy.

Fragment eseju „What Do They Think?”


z książki „The Thing” (polskie tłumaczenie
esejów z tej książki ukazało się pod tytułem
„Dla Sprawy”), 1929 r.

50
III BOŻE NARODZENIE

Boże Narodzenie

Nie znam zwyczaju bardziej odrażającego ani bardziej


niebezpiecznego niż obchodzenie Świąt Bożego Narodzenia
zanim nadejdą. Istotą każdego święta jest przecież właśnie to,
że rozpoczyna się tak cudownie nagle. Chwilę temu byl
jeszcze zwyczajny dzień i wtem, moment później, dzień staje
się nadzwyczajny. (...) Wszystkie tradycje związane z Bożym
Narodzeniem sprowadzały się do tego, że nie wolno było cze­
goś robić - czy to dotykać, czy mówić, czy wiedzieć - póki
nie nastały Święta. (...) Szkoda, że nie przestrzega się już tej
zasady w dzisiejszych bożonarodzeniowych obchodach i pu­
blikacjach. Rzuca się to w oczy, zwłaszcza gdy człowiek
kupuje świąteczne wydania miesięczników, które ukazują się
z takim wyprzedzeniem, że czytelnik, dalibóg, nie zdążył
jeszcze odżałować makowca z zeszłego roku, co dopiero
mówić o przymierzaniu się do makowca w roku bieżącym.
(...)
Oczywiście, cała ta bożonarodzeniowa tajemniczość
stanowi po prostu ceremoniał; ale ten, kto nie lubi ceremoniału,
w ogóle nie powinien obchodzić Bożego Narodzenia. (...) Nie
pojmuję, czemu ktoś miałby sobie zawracać głowę udziałem
w ceremonii, skoro nie chce jej spełnić z należytą ceremo-
nialnością. (...) Rozumiem człowieka, który witając kobietę,
zdejmuje kapelusz, zgodnie ze zwyczajową normą szacunku.
Ba, nie tylko go rozumiem; znam go nawet całkiem blisko.
Rozumiem również człowieka, który odmawia zdejmowania
kapelusza, uważając to za przesąd; tak czynią kwakrzy. (...)
Co jednak pomyślelibyśmy o człowieku, który trzymając ręce
w kieszeniach, prosi kobietę, by sama zdjęła mu kapelusz, bo
on czuje się zmęczony? (...) Jedną z oznak współczesnej
głupoty jest właśnie powszechna tendencja, by zachowywać

52
tradycyjne formy, lecz nieformalnie i nie na serio; by trzymać
się zwyczaju, lecz niezbyt mocno i bez przekonania. (...)
Można by tu wskazać i inne przykłady. Nie tak dawno temu
pewien szalony Amerykanin chciał kupić ruiny opactwa
Glastonbury i kamień po kamieniu przetransportować je do
Ameryki. Oto kolejny pomysł, mało że nielogiczny, to jeszcze
idiotyczny. (...) Nazywanie tego wandalizmem stanowi krzy­
czącą niesprawiedliwość wobec Wandalów. Wandalowie byli
ludem całkiem roztropnym. Gdy nie wierzyli w jakąś religię,
to ją profanowali. Gdy nie rozumieli, po co stoi jakiś budynek,
to go burzyli, póki nie został kamień na kamieniu. Nie byli
jednak takimi imbecylami, by taszczyć ze sobą w drogę odłam­
ki budynku, który sami własnoręcznie zrównali z ziemią. (...)
Nie szargali świętości dlatego, że uważali je za święte. (...)
Bądźmy zatem konsekwentni. Albo obchodźmy Boże
Narodzenie jak przystoi - albo nie obchodźmy go wcale.

Fragment eseju „Christmas”


ze zbioru „Ali Things Considered", 1908 r.

Radość Bożego Narodzenia

Nikt nie wierzy w Tradycję mocnej ode mnie. Tradycja


(moim zdaniem) to po prostu demokracja obejmująca umar­
łych. Istnieje jednak pewien rodzaj tradycji, który, choć nader
cenny, jest ewidentnie niezbyt precyzyjny. Jeśli tradycja
podaje, stulecie po stuleciu, że coś jest coraz bardziej gorące
lub zimne, lub niebieskie, lub trójkątne, wówczas im dłużej
tradycja się ciągnie, tym wyraźniej widać, że nie do końca
odpowiada prawdzie. Jeśli nasz ojciec, dziadek, pradziadek i
prapradziadek zostawili po sobie przekaz, że słońce staje się
coraz mniejsze i trudno je już zobaczyć gołym okiem, raczej
nie powinniśmy w to wierzyć, nie dlatego, byśmy byli od nich
mądrzejsi, ale dlatego, że w takim razie w naszych czasach

53
w ogóle nie byłoby żadnego słońca na niebie. Kiedy więc
stwierdzamy, że nasi ojcowie, stulecie po stuleciu, powtarzali
bezustannie, że obrzędy religijne zamierają i zanikają, że
radosne i huczne święta odchodzą w przeszłość, możemy
uznać, że byli w błędzie. (...)
Święta Bożego Narodzenia z pewnością nie odejdą.
Mimo wysiłków współczesnych artystów, idealistów czy
neopogan Święta przetrwają wszelkie próby, by zastąpić je
czymś innym. Albowiem między religią i radością istnieje
związek, którego dzisiejsi myśliciele nie zdołali nigdy pojąć.
(...). Wszystkie socjalistyczne utopie, wszystkie nowe
pogańskie raje, oferowane światu w naszym stuleciu, mają
jedną okropną wadę: są nadęte i godne. (...) Tymczasem istotą
prawdziwego szczęścia, czy to przed Bogiem, czy pośród
ludzi, jest wyzbycie się poczucia własnej ważności. (...)
Ktoś raz powiedział, i często bywa to przytaczane:
„Bądź dobry, a będziesz szczęśliwy; ale nie będziesz się dobrze
bawił”. (...) Osobiście byłbym zdania, że prawda przedstawia
się dokładnie na odwrót. Bądź dobry, a będziesz się dobrze
bawił, ale nie będziesz szczęśliwy. (...) Ten, kto pragnie po
prostu osiągnąć szczęście - tępą, zwierzęcą błogość - powinien
czym prędzej wyzbyć się dobroci. (...) Filozofowie są szczęśli­
wi; święci dobrze się bawią. W życiu ważne jest nie zachowa­
nie przyjemnego spokoju (o który łatwo; starczy mieć twardsze
serce i bardziej zakutą głowę), lecz zachowanie nieśmiertelnej
zdolności do śmiechu i zadziwienia, wiecznie młodego
podziwu i rewerencji. To dlatego religia ustanawia święta, takie
jak Boże Narodzenie, a filozofia wyniośle nimi gardzi. Religia
interesuje się nie tym, czy człowiek jest szczęśliwy, lecz tym,
czy jest wrażliwy na całą radość życia.

Fragment eseju z cyklu „Our Notebook”,


który ukazał się w „The Iłłustrated
London News” 11.01.1908 r.

54
Duch Bożego Narodzenia

W normalnych warunkach, o ile coś takiego jeszcze


istnieje, byłoby truizmem, gdybym powiedział, że Boże
Narodzenie to święta rodzinne. Ale w naszych czasach (jak
sam miałem szczęście czy nieszczęście odkryć) człowiek
zyskuje reputację mistrza paradoksów, jeśli najzwyczajniej w
świecie zauważy, że truizmy są prawdziwe. W przypadku
Bożego Narodzenia powód jest oczywiście i racjonalnie
religijny. Boże Narodzenie kojarzy się ze szczęśliwą rodziną,
bo upamiętnia Świętą Rodzinę. (...)
Niektórzy twierdzą, że główna zaleta Świąt to przecho­
wywanie starych obyczajów i starych zabaw. I rzeczywiście,
jest to ważny walor. (...) Ale można by też wynaleźć nowe
obyczaje i nowe zabawy; i ludzie robiliby to, gdyby nie mieli
innego wyjścia. (...) Dzieci, które są w tej szczęśliwej sytuacji,
że same muszą wymyślać dla siebie zajęcie, wymyślają nie
tylko cale skomplikowane gry, ale i życiorysy, dramaty,
tajemne języki, wyimaginowane rodziny. Oto właśnie duch
twórczy, którego współczesny świat tak mocno pragnie i tak
zupełnie nie posiada. (...)
Niezgoda i nuda w kręgu rodzinnym, na którą narzekają
dziś ludzie, nie wynika bynajmniej z tego, że ognisko rodzinne
buzuje zbyt wysokim ogniem, lecz z tego, że wyziębło niemal
do cna. (...) Grono tęgich, pogańskich stryjców patrzy z nie­
chęcią na porozrzucane pod choinką zabawki i żałuje, że nie
można pójść i pograć w golfa. A przecież byliby dużo weselsi
i inteligentniejsi, gdyby umieli bawić się zabawkami, a nie
tylko nudzili o golfie. (...) O ileż byłoby ciekawiej, gdyby
stryjek Henry, zamiast opisywać z detalami, do ilu dołków
wbił piłkę, wyznał szczerze, że odbył niedawno podróż na
koniec świata i własnymi rękami schwytał węża morskiego.
Na ile wyższym poziomie intelektualnym stałaby rozmowa
z wujkiem Williamem, gdyby wciąż potrafił on oznajmić
z przekonaniem, że jest królem wysp południowych lub
wodzem czerwonoskórych z plemienia Rango Dango. Wyob­
55
raźnia, rozwijająca się od wewnątrz, została dana prawie
wszystkim, i nie jest normalne, że jej natchnienie zostaje tak
kompletnie zmiażdżone i zniszczone przez zewnętrzny s'wiat.
(...) Niechże ci ludzie grają sobie w golfa; niech wędrują
pomiędzy dołkami ciurkiem przez trzysta szes'ćdziesiąt cztery
dni i noce, uderzając w piłki pomalowane świecącą farbą, by
mogli widzieć je w ciemnościach. Ale niech będzie na świecie
ta jedna noc, kiedy wszystko promieniuje wewnętrznym
blaskiem, i ten jeden dzień, kiedy ludzie szukają skarbów,
ukrytych w nich samych. Niechże odkryją (...), że on naprawdę
wciąż tam jest - ów duch wolności.

Fragment rozdziału „Christmas”


z książki „The Thing”, 1929 r.

Dar mirry

Gdy oglądałem rozmaite świąteczne prezenty, reklamo­


wane w mojej ulubionej gazecie, przyszło mi do głowy - czy
raczej przypłynęło, mgliście i całkiem nieodpowiedzialnie -
że tamte pierwsze dary na Boże Narodzenie, które przywieźli
dziwni Trzej Królowie czy Trzej Mędrcy z tajemniczego
Wschodu, wedle dzisiejszych norm zostałyby uznane za
przemyt z zagranicy (...) i żaden nowoczesny człowiek nie
spojrzałby na nie przychylnie, do tego stopnia nie pasują do
świątecznej atmosfery. Pierwszym darem było złoto (...),
drugim kadzidło, którego woń drażni dziś wiele nozdrzy (...).
Trzecim zaś darem była mirra, oznaczająca gorycz. A jeśli
jest coś, z czym wszyscy się zgadzamy, panie i panowie,
szlachetne grono lordów, towarzysze komuniści, bracia
rotarianie, w ten radosny czas świąteczny - to zgadzamy się
z tym właśnie, że nie powinien to być czas goryczy.
Dzięki naszym patriotycznym wysiłkom bardzo wielu
ludzi dużo od nas biedniejszych zbiedniało jeszcze bardziej.
Na pewno się zgodzimy, że jakakolwiek gorycz z ich strony
56
byłaby nie na miejscu. (...) Niechaj biorą przykład z mężów
stanu, siedzących razem i uśmiechających się do siebie po
latach partyjnych wojen. Tak bardzo musieli się natrudzić,
inkasując apanaże, narzucając podatki i odbierając zasiłki.
A przecież nie są rozgoryczeni, ani trochę; zachowują się
naprawdę miło, nawet wobec swych przeciwników...
Mirra wydaje się prezentem niestosownym na Boże
Narodzenie, w każdym razie wedle współczesnych pojęć.
Choć zabrzmi to jak paradoks, była przecież prezentem niez­
będnym. Boże Narodzenie nie byłoby Narodzeniem Bożym,
gdyby w całej jego słodyczy nie znalazł się ten gorzki okruch
- okruch nie większy może niż szczypta soli. Ale właśnie taka
odrobina chroni potrawy i święta przed zepsuciem, chroni
świąteczne ucztowanie przed upadkiem w wulgarne obżar­
stwo; chroni ideał miłosierdzia przed upadkiem w filantropię
i mdłe, ckliwe zadowolenie z siebie. Chrześcijaństwo nie zatra­
ciło się właśnie dzięki temu cichemu przypomnieniu Krzyża.
Gorycz mirry jest goryczą prawdy, goryczą honoru, goryczą
śmierci. (...) Widać ją nawet w samej opowieści o Bożym
Narodzeniu - w ironii niegościnnej gospody, w drzwiach
zatrzaśniętych przed świętymi ubogimi. A w cieniu Trzech
Króli kryje się czwarty król, Herod, który wiele lat przed
czasem chciał przynieść dar krwi i agonii i przed którym trzeba
było uciekać do pogańskiego kraju.
(...) Trzy dary dla Dzieciątka w Betlejem symbolizują
trzy dane Mu przepowiednie i obietnice: królewską koronę,
Boski nimb i człowieczą śmierć. (...) Żaden przyjemny entuz­
jazm, żaden płytki idealizm, żadne sympatyczne zachowanie
nigdy nie wzniesie się ku tej tajemnicy. Ludzie, którzy
zadowalają się podobnymi namiastkami, nigdy nie pojmą,
dlaczego szczęśliwa Matka otrzymała w darze mirrę, ani
dlaczego samo Jej imię zawiera w sobie Gorycz - imię Tej,
którą nazywamy Przyczyną Naszej Radości.

Fragment eseju „The Gift of Myrrh”, który ukazał się


w tygodniku „G.K.’s Weekly” 12.12.1931 r.
57
IV ZASADY MORALNE

Moralność nowa i stara

Generalnie biorąc, interesuje mnie nie tyle, co ludzie


robią, ile dlaczego to robią. Rzecz jasna, w sytuacjach skraj­
nych dopuszczam pewne wyjątki. Gdybym, dajmy na to, szedł
sobie ulicą, a ktoś znienacka wcisnąłby mi na oczy kapelusz,
zapewne poczułbym przez moment lekką niechęć nie tylko
wobec tego czynu, ale nawet i wobec sprawcy, choć mógł on
przecież działać z pobudek zarówno dobrych, jak i złych. Mógł
być czytelnikiem tej rubryki, oszalałym z nudów, który
wreszcie postanowił odegrać się za swe męczarnie. Równie
dobrze mógł być jednak człowiekiem miłosiernym, który,
wiedząc, że tego ranka zbudowano na ulicy nową Świątynię
Postępu ze stali i szkła, postanowił oszczędzić mi wstrząsu,
jakiego z pewnością doznałbym na jej widok, i zadziałał
gwałtownie, lecz z podziwu godną przytomnością umysłu.
(...) Krótko mówiąc, teoria liczy się bardziej od praktyki.
Można to zresztą dowodnie wykazać. (...)
Na przykład, toczy się obecnie dyskusja nad granicami
dopuszczalnej swobody w tak zwanych publikacjach o treści
erotycznej. Pan James Douglas z wielką energią i (moim zda­
niem) z równie wielką słusznością zaprotestował przeciw
owym trującym wyziewom rozprzestrzenianym wszem i wo­
bec. (...) Okazuje się jednak, że w sferze teorii pan Douglas
oddał pole wrogowi, stwierdził bowiem, że (...) moralność
(rozumiana jako rozróżnienie między dobrem a złem) zmienia
się stopniowo i jest w każdym wieku inna. I w tym szczególe
tkwi diabeł. (...) Dekadent może odpowiedzieć: „Otóż to! Moja
moralność należy właśnie do nowego wieku, a pan posiada
moralność czasów minionych. (...) Ja jestem nadczlowiekiem,
którego oczekuje się w końcu dwudziestego stulecia, a pan
należy do epoki wiktoriańskiej i powinien był umrzeć już
w stuleciu dziewiętnastym”. (...)
60
Tymczasem nie jest wcale prawdą, że idea dobra i zła
zmienia się w czasie. Zmienia się tylko nacisk, kładziony na
takie czy inne dobro; zmienia się tolerancja dla poszczególnych
rodzajów zła. Kiedyś' ludzie tolerowali okrutniejsze kary; dziś
tolerują nieodpowiedzialne spekulacje na giełdzie i finansową
kontrolę nad społeczeństwem. Człowiek średniowieczny nie
uważał jednak, że miłosierdzie jest złe, a człowiek współczes­
ny nie uważa nieuczciwości za dobrą. Różne bywa znaczenie,
jakie przypisujemy cnotom i występkom, różne są też ich
proporcje, lecz cnota pozostaje cnotą, a występek występkiem,
w każdych czasach i dla wszystkich ludzi, z wyjątkiem jedynie
szaleńców. Podobnie przedstawia się sprawa z podstawowymi
ideami moralnymi - ze skromnością, wiernością i samokontrolą
seksualną. (...) Moralność nie polega na długości spódnic.
Moralność polega na motywacji.

Fragment eseju z cyklu „Our Notebook”,


który ukazał się w „The Illustrated
London News” 1.12.1928 r.

Kwestia sumienia

Przeczytałem właśnie szeroko reklamowaną książkę,


napisaną przez wybitnego szwajcarskiego naukowca. Książka
nosi tytuł „Etyka seksualna”, zaś jej autorem jest profesor
Forel. Zacząłem ją zatem czytać z respektem. Skończyłem ją
czytać z osłupieniem.
Szwajcarski profesor to z pewnością uczciwy człowiek,
choć jak na mój gust zbyt purytański, i podobno bardzo dużo
wie o insektach. Najwidoczniej jednak nie wie i nigdy nawet
nie słyszał, że główną tezę książki należy udowodnić,
zwłaszcza gdy ma to być „nowa” teza. Nie przyszło mu też
do głowy, że ktoś, kto obala odwieczną normę, powinien to
podeprzeć czymś więcej niż oświadczeniem, że ta norma mu
się nie podoba.
61
Nauka, jego zdaniem, głosi, że człowiek nie posiada
sumienia. (...) Pierwszy argument brzmi, że człowiek nie
posiada sumienia, bo niektórzy ludzie są obłąkani i przez to
w jakimś' stopniu pozbawieni s'wiadomos'ci dobra i zła. Drugi
argument brzmi, że człowiek nie posiada sumienia, bo
niektórzy ludzie są bardziej sumienni i wrażliwi od innych.
Trzeci argument brzmi, że człowiek nie posiada sumienia, bo
uczciwi ludzie w różnych krajach i różnych warunkach często
postępują zupełnie inaczej.
Profesor Forel z wielką elokwencją stosuje te argumenty
do kwestii ludzkich sumień, ja zas' doprawdy nie wiem, czemu
nie miałbym ich zastosować również do kwestii ludzkich
nosów.
I tak, człowiek nie posiada nosa, bo od czasu do czasu
zdarza się, że ktoś nie ma nosa - przykładem może służyć pe­
wien poeta, sir William Davenant. Człowiek nie posiada nosa,
bo niektóre nosy są dłuższe od innych albo lepiej od innych
czują zapachy. Wreszcie, człowiek nie posiada nosa, bo nie
tylko istnieją nosy o odmiennym wyglądzie, ale w dodatku
(oto przeszywające ostrze sceptycyzmu!) niektórzy ludzie za
pomocą swoich nosów odbierają woń kadzidła jako miłą,
podczas gdy inni za pomocą swoich nosów odbierają tę samą
woń jako wstrętną.
Nauka ogłasza więc niniejszym, że człowiek jest z natury
istotą beznosą. Będzie to traktowane jak pewnik przez dalsze
kilkaset stron mego wywodu; zaś wszystkie tak zwane nosy,
znane jakoby w przeszłości, należy odtąd uważać za
fantastyczne legendy z naiwnych czasów ciemnoty.

Fragment eseju „The Pseudo Scientific Books”


ze zbioru „The Uses of Diversity”, 1920 r.

62
Etyka seksualna

Jeśli istnieje Wola Ludu, może się ona objawić w do­


wolnej chwili, ale cóż z tego, skoro bez wsparcia Wiary jest to
wola zdumiewająco słaba i chwiejna. Taka się w każdym razie
okazała we wszystkich kwestiach dotyczących seksu. Sądzę,
że Kościół przewidział tę słabość i właśnie dlatego w sprawach
etyki seksualnej zawsze był zdecydowany i bardzo dogmatycz­
ny; zdaniem wielu, aż za bardzo. Jednakowoż katolik to czło­
wiek, który zebrał się na odwagę i stawił czoło niewiarygod­
nemu, niemieszczącemu się w głowie konceptowi, że ktoś
może być od niego mądrzejszy. (...) Weźmy na przykład roz­
wód, który obrócił się w zjawisko całkiem odmienne, niż kie­
dyś oczekiwali jego zwolennicy. (...) Dawni chrześcijańscy
liberałowie (...) byli zdania, że każdego, kto zawarł małżeń­
stwo, obowiązuje wierność wobec małżeńskiej przysięgi, (...)
ale w ekstremalnych i nadzwyczajnych wypadkach rozwód
powinien być dozwolony. Jeśli pominąć mistyczną doktrynę
Sakramentu, musimy przyznać, że wydawało się to opinią
całkiem rozsądną, a już z pewnością nie anarchiczną. (...) Dziś
jednak każdy, kto ma oczy w głowie, musi widzieć, że cała
społeczna istota małżeństwa uległa zasadniczej zmianie. (...)
Niektórzy rozwodnicy, choć prawo pozwala na drugi cywilny
związek, skarżą się wniebogłosy, że nie wolno im wziąć ślubu
przed księdzem. Uważają widać kościół za osobliwe miejsce,
gdzie można w jednej i tej samej chwili złożyć przysięgę i ją
złamać. (...) Masa ludzi decyduje się na ślub już z myślą, że
jeśli coś pójdzie źle, to się rozwiodą. (...) Tymczasem niewin­
nemu i szczeremu mężczyźnie epoki wiktoriańskiej do głowy
by nie przyszło, aby przed ślubem ze swą wybranką rozważać,
że się z nią rozwiedzie. Równie dobrze mógłby rozważać, że
ją zamorduje. Plany rozwodowe nie należały w tamtych
czasach do zwyczajowych uroków miesiąca miodowego. (...)
Kościół miał zatem rację, nie zgadzając się na żadne wyjątki.
Świat dopuścił wyjątek - i wyjątek stał się regułą. (...)

63
To samo odnosi się do tak zwanej kontroli urodzeń. (...)
Niektórzy proponują łatwą ucieczkę od normalnych ludzkich
kłopotów i zwykłej odpowiedzialności, włączając w to również
odpowiedzialność rządzących za zapewnienie obywatelom
lepszych warunków życia. Pomysł zakłada, że z drogi tej od
czasu do czasu skorzysta niezbyt wiele osób. Niestety, jest
znacznie bardziej prawdopodobne, że będzie jej używać
dowolna liczba osób w najzupełniej dowolny sposób. (...)
Ludzie rządzący Anglią, obowiązani bronić tego kraju
chrześcijańskich ołtarzy, z pewnością wiedzą, że wróg stojący
u granic nie zna kompromisu, lecz grozi totalnym
zniszczeniem. A oni otwarli mu drogę.

Fragment eseju „The Surrender upon Sex”


z książki „The Weil and the Shallows”, 1935 r.

Asceza

Asceza to praktyka, która z samej swojej natury jest dziś


niezrozumiana. Asceza, w znaczeniu religijnym, to odtrącenie
wielkiej części ludzkich radości z powodu jednej najwyższej
radości - radości wiary. Jednak asceza nie ogranicza się do
religii. Istnieje asceza naukowa, która głosi, że tylko prawda
daje spełnienie, albo asceza estetyczna, która głosi, że wyłącz­
nie sztuka daje spełnienie, lub też asceza amatorska, zgodnie
z którą spełnienie daje tylko miłość. Istnieje nawet asceza
epikurejska, głosząca, że wino, kobiety i śpiew zupełnie
wystarczają do szczęścia. Kiedy chwalimy coś, oznajmiając,
że można żyć tylko tą jedną rzeczą, głosimy samą esencję
ascezy. (...) Każda prawdziwa radość wyraża się w terminach
ascetycznych.
Ilekroć jakaś warstwa społeczna czy pokolenie traci
wrażliwość na dany rodzaj radości, wówczas od razu każdy,
kto nadal cieszy się tą radością, zostaje nazwany ponurakiem

64
i masochistą. Najwybitniejsi liberalni filozofowie twierdzili,
że mnisi są melancholijni, bo odmawiają sobie przyjemności
swobody i małżeństwa. Równie dobrze można by nazwać
melancholijnymi ludzi jadących na majówkę, bo z zasady
odmawiają sobie przyjemności ciszy i medytacji. Pod ręką
mamy jednak przykład znacznie bardziej obrazowy. Jeżeli
nauka wynajdzie kiedyś jakiś sposób doskonalenia ciała, który
nie będzie opierał się na konkurencji, jeśli wychowanie
fizyczne zniknie ze szkół i uniwersytetów, jeśli ludzie, dla
odmiany, zaczną traktować sport obojętnie lub mieć go
w głębokiej pogardzie - łatwo zgadnąć, co się wydarzy. Przyszli
historycy opiszą, jak to w ponurych czasach wiktoriańskich
młodzież jęczała pod przerażającą religijną torturą. Szalone
reguły monastyczne zabraniały mężczyznom cieszyć się
winem i tytoniem przed pokazami brutalnych walk. Bigoci
zmuszali swe ofiary, by zrywały się o jakichś potwornie
wczesnych godzinach i bez celu biegały po okolicy. Wielu
zaiste ludzi zrujnowało sobie zdrowie w tych kazamatach
przesądu; wielu przypłaciło to życiem. Wszystko to jest
niezaprzeczalną prawdą. Sport w Anglii to asceza, identyczna
jak asceza mnichów. (...) Różnica jest tylko jedna: kochamy
sport, zaś nie kochamy posług religijnych. W jednym
wypadku widzimy wyłącznie korzyść, w drugim - wyłącznie
cenę.

Fragment eseju „Francis"


ze zbioru „Twelve Types", 1902 r.

O jałmużnie

Z przykrością widzę, że ów dżentelmen, opisywany


w prasie, który rzucał złote monety obdartym dzieciom, jest
w większości pism przedstawiany jako człowiek robiący coś
kompletnie absurdalnego, o czym nie da się powiedzieć

65
dobrego słowa. (...) Nie posunę się do tezy, że miał on całko­
witą rację, ale uważam, że z pewnością miał więcej racji niż
wszyscy ci naukowi teoretycy filantropii i organizatorzy akcji
charytatywnych, którzy go potępiają. (...)
Nie mam pewności, czy pieniądze, które daję żebrakowi
na posiłek, zostaną przez niego dobrze wykorzystane - czemu
jednak miałbym zawracać tym sobie głowę? Przecież nie mam
pewności, czy pieniądze, które wydaję na posiłek dla siebie
samego, zostały dobrze wykorzystane. Jedzenie, które
trawimy w naszych cywilizowanych czasach za pomocą na­
szych cywilizowanych żołądków, zawiera niemal tyle samo
substancji śmiercionośnych, co odżywczych. Nie mówcie mi,
że nie wiem, co stanie się z półkoronówką, którą daję
notorycznemu włóczędze, znanemu jako Smętny Willy. Ja
przecież nie wiem, co stanie się z kanapką, którą daję
głodomorowi, znanemu jako G.K. Chesterton. Nie wiem -
i wiedzieć nie chcę. W pewnym sensie wszyscy bezustannie
rzucamy dary w rozwartą, bezdenną przepaść wszechświata,
a jest to wszechświat, który używa naszych darów na swój
własny sposób, ze złożonością przekraczającą nie tylko
granice naszej kontroli, lecz i granice naszej wyobraźni.
Rzecz jasna, nie mam pojęcia, w jaki sposób zostaną
wykorzystane pieniądze, które daję biednemu człowiekowi.
Tak samo jednak nie wiem, w jaki sposób zostanie
wykorzystany dowolny inny prezent, który daję dowolnemu
innemu człowiekowi. Jeśli daję prezent, daję też władzę nad
nim, a jeśli daję władzę, daję też wolność, a zatem i potencjalny
grzech. (...) Jeśli dam komuś Biblię, może jej użyć do uzasad­
nienia poligamii. (...) Jeśli dam komuś filiżankę kakao (...),
może zaczerpnąć z niej akurat tyle sił i odżywczej energii, ile
mu brakło, by popełnić morderstwo. (...)
Słyszymy, że powinniśmy się zastanowić, czy na skutek
jałmużny żebrak nie stanie się aby bardziej pijany lub bardziej
leniwy. Nikt jednak nie każe nam zastanowić się, czy ten, czy
ów człowiek nie stanie się aby bardziej pijany lub bardziej

66
leniwy na skutek doskonałej pensji. Kiedy dajemy jakiejś' pani
naszyjnik z pereł, nikt nie każe nam rozmyślać, czy nie
wzros'nie przez to jej próżnos'ć. (...) Nawet jeśli owa pani jest
z nami szczera, wcale nie mamy pewności, czy naprawdę
pragnie dostać perły. Za to w dziewięćdziesięciu dziewięciu
wypadkach na sto mamy przynajmniej zupełną pewność, że
nawet jeśli żebrak nas oszukuje, naprawdę pragnie dostać
pieniądze.

Fragment eseju z cyklu „Our Notebook",


który ukazał się w „The Illustrated London News”
8.12.1906 r. (data wydania w USA).

O pokorze

Chrześcijanie dawnych czasów są często przedstawiani


jako niekonsekwentni obłudnicy, gdyż okazywali poniżającą
wręcz pokorę, tocząc zarazem energiczną walkę o ziemskie
cele i nierzadko te cele osiągając. Zakrawa na fałsz, by jeden
i ten sam człowiek mógł sumiennie nazywać siebie nędznym
grzesznikiem i równie sumiennie nazywać się królem Francji.
A jednak między pokorą chrześcijanina a jego gwałtownością
nie ma więcej świadomego rozdźwięku niż między pokorą a
gwałtownością zakochanego. Dla żadnych też celów człowiek
nie dokonuje wysiłków bardziej herkulesowych niż dla tych,
0 których wie, że nie jest ich godzien. Nigdy nie istniał zako­
chany mężczyzna, który by nie oznajmiał, że poruszy niebo
1 ziemię, aby zdobyć pożądaną kobietę - i nigdy nie istniał
zakochany mężczyzna, który by nie oznajmiał jednocześnie,
że wcale na nią nie zasłużył. Sekret praktyczności chrześci­
jaństwa kryje się właśnie w chrześcijańskiej pokorze, choćby
i kiepsko praktykowanej. Kiedy uwolnimy duszę od ciężaru
zasługi czy ziemskiej zapłaty, okazuje się nagle, że dusza
potrafi wzlatywać w niewiarygodne podróże. Inaczej mówiąc
- gdyby spytać normalnego człowieka, na co sobie w życiu
67
zasłużył, jego umysł natychmiast, instynktownie, cofnie się
przed tym pytaniem. Wątpliwe, czy zasłużył bodaj na dwa
metry ziemi. Ale jeśli spytać, co może zdobyć - może zdobyć
gwiazdy. (...)
Idee pogańskie i stoickie były zupełnie inne. Do jakiego
stopnia inne, widać w sławnym cytacie z Addisona. Wielki
stoik mówi: „Nie leży w naturze śmiertelników, by mieć władzę
nad sukcesem, ale my, Semproniuszu, zrobimy więcej: my na
niego zasłużymy”. Duch romantyczności i chrześcijaństwa,
duch, który żyje w każdym zakochanym, który dotarł na
krańce ziemi z europejską ideą przygody, jest dokładnie prze­
ciwstawny. Nie leży w naturze śmiertelników, by zasłużyć na
sukces, ale my, Semproniuszu, zrobimy więcej: my go osią­
gniemy.
I ta pogodna pokora, to bagatelizowanie własnej osoby,
połączone jednak z gotowością, by przyjąć nieskończenie
wiele niezasłużonych zaszczytów - to właśnie jest ów sekret,
tak prosty, że wszyscy podejrzewają, iż musi być tajemniczy
i złowrogi. Pokora jest cnotą do tego stopnia praktyczną, że
ludzie nawykli ją uważać za jakiś rodzaj wady. Pokora jest
tak skuteczna, że przez pomyłkę bierze się ją za pychę. A tym
łatwiej o pomyłkę, że pokora zazwyczaj idzie w parze z osob­
liwym umiłowaniem splendoru, bardzo bliskim próżności.
Pokora lubi odziewać się w purpurę i złotogłów, ogromnie
jest bowiem dumna, że nie pozwała, aby purpura i złotogłów
zrobiły na niej wrażenie ani by zaczęła się nimi nadmiernie
rozkoszować. Słowem, jeśli pokora bywa odtrącana, to z racji
swej praktyczności; jeśli ponosi klęskę, to za sprawą swojego
sukcesu; jest zbyt udaną inwestycją, by mogła uchodzić za
cnotę. Pokora nie tylko jest zbyt dobra dla tego świata - jest
zbyt sensowna dla tego świata. O mały włos, a powiedziałbym,
że jest zbyt światowa dla tego świata.

Fragment eseju „Mr. H.G. Wells and the Giants”


z książki „Heretics”, 1905 r.

68
Wina i kara

Pan Arnold Bennett w jednej ze swoich żartobliwych


literackich dykteryjek wezwał niedawno do większej społecz­
nej odpowiedzialności i zrozumienia dla bliźnich. W tym apelu,
ze wszech miar właściwym, pan Bennett posunął się jednak
do twierdzenia, że nigdy nie powinnis'my nikogo osądzać, to
znaczy, że nie należy potępiać ludzi ani wydawać moralnych
ocen. (...)
Obserwowałem już tę samą logikę w setkach dyskusji
na temat wolnej woli i przeznaczenia. Najpierw ktoś, jak pan
Bennett, mówi: „Bądźmy wyrozumiali dla naszych bliźnich,
nie wińmy ich za ich występki, bo osądzanie nie jest naszą
sprawą”. Potem druga osoba, obdarzona zdrowym rozsąd­
kiem, pyta: „Więc naprawdę dałby pan okraść się lub zabić
bez żadnego oporu?” Na co rozmówca odpowiada, jak czyni
to pan Bennett: „Co to, to nie. Ukarałbym przestępcę, by
ochronić siebie i społeczeństwo, ale nie winiłbym go, bo nie
podejmuję się ferować wyroku”. (...)
Patrząc na problem od mistycznej, głęboko moralnej
strony, pan Bennett rzecz jasna ma rację. Nie wiemy, co Pan
Bóg jeden wie o zasługach danej osoby. (...) Jednak nawet
pogrążeni w ignorancji widzimy coś, co jaskrawo rzuca się
w oczy: to właśnie rozwiązanie pana Bennetta jest mniej miło­
sierne. (...) Albowiem, bądź co bądź, wina sama w sobie stano­
wi komplement. Stanowi zaś komplement, gdyż w potępieniu
zawiera się apel - apel do człowieka jako do twórczego artysty,
rzeźbiącego własną duszę. (...) Gdy na proszonym obiedzie
w Mayfair spotykacie przedsiębiorcę-milionera, monopolistę
wielu rynków, i witacie go zwyczajowym pozdrowieniem: „Ty
łajdaku!”, skracacie po prostu dla wygody pewną dłuższą
wypowiedź, która w całości brzmi tak: „Człowieku obdarzony
boskim duchem, który potrafiłby wzlecieć wyżej niż aniołowie
- jak możesz nurzać ducha swego tak nisko, że stajesz się
łajdakiem?” . (...) Ilekroć nazywamy człowieka tchórzem.

69
apelujemy do niego, pytając, jak może być tchórzem, skoro
mógłby być bohaterem. Ilekroć robimy wyrzuty grzesznikowi,
implikujemy, że leży w jego mocy zostać świętym.
Ale karanie kogoś tylko dla ochrony społeczeństwa
oznacza brak szacunku i jakichkolwiek względów. Oznacza
również brak limitów i proporcji w samej karze. Istnieją pewne
granice kary, na jaką, zdaniem zwyczajnego człowieka,
zasługuje wina innego zwyczajnego człowieka. Potrzeby
społeczeństwa nie znają jednak granic. Nawet gdybyśmy mieli
możność, nie gotowalibyśmy przedsiębiorcy-milionera we
wrzącym oleju ani nie obdarlibyśmy żywcem ze skóry
jakiegoś nędznego małego polityka, bo nie uważamy, że
człowiek zasługuje, by obdzierać go żywcem ze skóry za to,
że bierze procenty od rządowych kontraktów. Wcale jednak
nie wiadomo, czy obdarcie go ze skóry nie posłużyłoby
ochronie społeczeństwa. (...) W momencie, gdy jedyną racją
staje się racja stanu, można z góry założyć, że rozpęta się
okrucieństwo.

Fragment eseju „The Mercy of Mr. Arnold Bennett”


ze zbioru „Fancies versus Fads”, 1923 r.

70
V WIARA I KULTURA

Uciecha świętowania

Kiedy w minionym stuleciu chrześcijaństwo było ciężko


bombardowane zarzutami, zarzut najczęściej powtarzany i naj-
zborniej ujęty głosił, że religia jest przysięgłym wrogiem ludz­
kiej radości. Na tym właśnie gruncie dokonywano błyskotli­
wych ataków i bojowych wypadów. Shelley, Swinburne i cała
armia ich naśladowców stratowali ów grunt dokumentnie -
ale sami nic nie zmienili. Nie ustanowili żadnego nowego sym­
bolu ani sztandaru, na którym mogłaby zaczepić się i roz­
kwitnąć ludzka wesołość. Nie nazwali ani nie stworzyli żadnej
nowej okazji do uciech. (...)
W pierwszej chwili może trudno pojąć, dlaczego dzień
wolny od pracy - rzecz przecież tak ludzka - musi mieć korze­
nie religijne. Na zdrowy rozum, nie ma żadnego powodu, byś­
my nie śpiewali i nie obdarowywali się prezentami z okazji
czego bądź - urodzin Michała Anioła, dajmy na to, lub otwarcia
stacji metra w Euston. A jednak jakoś to nie wychodzi. W rze­
czy samej, ludzie oddają się ze wspaniałą zachłannością spra­
wom materialnego świata tylko wtedy, gdy zawiera się w tym
choć odrobina pierwiastka duchowego. Odbierzcie ludziom
kredo nicejskie - i taka czy inna krzywda spadnie na sprzedaw­
ców kiełbasek. Odbierzcie im przedziwne piękno świętych -
i jedyne, co pozostanie, to dziwaczna brzydota przedmieść.
Odbierzcie to, co ponadnaturalne - a zostanie to, co niena­
turalne.

Fragment eseju „Christmas and the Aesthetes”


z książki „Heretics”, 1905 r.

72
Nowy wiek

Jeśli istnieje na świecie jedna rzecz, która naprawdę wy­


maga organizacji, lub chociaż ujęcia w jakieś karby, to rzeczą
tą jest mistycyzm. Pod powierzchowną warstwą racjonalności
w człowieku bez wątpienia drzemią inne głębie; tylko po­
wierzchowni ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Istnieje
pewna wewnętrzna siła, która sprawia, że zaczynamy inaczej
oceniać wartości otaczającego nas świata. Jest w człowieku
coś, co każe mu pościć również wtedy, gdy nasz niezrównany
system społeczny zdołał jakoś zapewnić mu chleb. Jest coś,
co sprawia, że spadająca gwiazda wydaje mu się wróżbą; jest
coś, co każe mu szukać znaczenia w znakach na niebie, nawet
kiedy pierwszorzędne naukowe wykształcenie mówi mu, że
Ziemia jest tylko mało istotnym ciałem niebieskim, a człowiek
- mało istotnym wybrykiem natury.
Nie można bezkarnie zaniedbywać tej potrzeby misty­
cyzmu. Toteż nigdy się nie zdarza, by przez dłuższy czas leżała
ona odłogiem. Tworzyć kulturę bez elementu mistyki, to jakby
budować wyschłą cywilizację na pustyni, zapominając o ist­
nieniu wody. Pamiętajmy jednak, że woda potrafi być groźna.
(...) Mądra cywilizacja otacza wodę studniami, reguluje koryta
rzek i oblicza pory przypływów, chroniąc swe siedziby
zarówno przed powodzią, jak i przed suszą. Innymi słowy,
uznanie elementu mistyki za normalny i ożywczy nie oznacza
ślepego zdania się na żywioł czy zawierzenia niewyjaśnionej
sile. Warto pamiętać, że siła może być niewyjaśniona, nie będąc
nadprzyrodzona.
Wielu mistyków widział już nasz świat. Stary John
Brown był mistykiem, gdy zabijał i kaleczył ludzi, ponieważ
wewnętrzny głos objawił mu, że każdy z nich „w sercu swoim
dopuścił się morderstwa”. (...) Wyznawca herezji albigensów
był mistykiem, gdy głodził się na śmierć, by dać wyraz swej
pogardzie dla materii (...), a kapłan Molocha - gdy wrzucał
dzieci do rozpalonego pieca. Nie wolno akceptować misty­

73
cyzmu, nie akceptując zarazem religii, która weźmie odpowie­
dzialność za mistyków. Grozi to niebezpieczeństwem więk­
szym niż pozostanie na suchym, racjonalnym pustkowiu. (...)
Prawdopodobnie czeka nas odrodzenie mistycyzmu;
musimy jednak dopilnować, by mistycyzm ten byl zdrowy,
nie tylko mistyczny. Wiek XIX usiłował pogodzić swój rozum
z religią; wiek XX być może będzie musiał pogodzić swoją
religię z rozumem. Ale na pewno nie powinien po prostu
pogodzić się bez walki z własną bezrozumnością.

Fragment eseju z cyklu „Our Notebook”,


który ukazał się w „The Illustrated
London News” 24.05.1930 r.

Szokując modernistów (czyli o priorytetach)

Dzienniki, podobnie jak świat, który opisują, stały się


tak niezwykle wyczulone na błyskotliwość, że widzą ją nawet
tam, gdzie nasi prozaiczni przodkowie próżno usiłowaliby się
jej doszukać. Jeśli zaś chodzi o fechtunek intelektualny, o star­
cie myśli, krzyżujących się w walce jak ostrza rapierów, prasa
ceni to sobie do tego stopnia, że krzyczy w ekstazie: „Co za
pchnięcie! Co za finta!”, w sytuacjach, na które dawniej ludzie
pozostawaliby całkiem obojętni. Łatwo dziś zyskać sławę
tytana intelektu. Świadczy o tym np. artykuł w pewnej gazecie
opisujący zamieszanie, do jakiego doszło pośród najbardziej
postępowych intelektualistów Kościoła Anglikańskiego. Pod
tytułem „Młodzież nudzi się w kościele - dziewczyna mówi
do kleru”, umieszczono taką oto sensacyjną wiadomość;
„Młodzież nudzi się w kościele - i nie chodzi do kościoła.
Tak stwierdziła pewna osiemnastoletnia studentka podczas
Konferencji Nowoczesnych Duchownych na Uniwersytecie
Cambridge. Słysząc to, starsi delegaci omal nie zerwali się
z miejsc. Prelegentka była atrakcyjną córką kapelana okręto­

74
wego z Portsmouth. Jej najbardziej dobitne słowa brzmiały:
Nie wydaje mi się, żeby publiczna modlitwa była w ogóle
atrakcyjna dla młodzieży. Religia ma podobno wyrażać Boga
poprzez prawdę i piękno, ale w naszych czasach, które są
czasami specjalistów, ludzie zwracają się do nauki, sztuki
i filozofii, aby zaspokoić potrzeby duchowe”.
Ciekaw jestem, jak też mogły brzmieć jej najmniej
dobitne słowa.
Oczywiście, cały dowcip zaczyna się od piorunującego
efektu, jaki fenomen jej nowatorskiej myśli wywarł na owych
starszych duchownych, wystarczająco leciwych, by nazwali
się Nowoczesnymi. „Młodzież nudzi się w kościele!”. Pierw­
szemu duchownemu piana wystąpiła na usta; drugi podsko­
czył aż pod sufit; trzeci wydał jeden tylko straszny krzyk -
i zemdlał. Żaden z tych szacownych ludzi, filarów ruchu postę­
powego, nie słyszał jeszcze bluźnierstwa o sile równie potwor­
nej! Do żadnego nie dotarła nawet pogłoska, że jakiś młody
człowiek ziewnął na ich kazaniu; nikt nie ośmielił się szepnąć
im ze zgrozą, że mali chłopcy łapią czasem muchy lub ryją
ławki kozikiem podczas nabożeństwa. Nigdy, dopóki atrakcyj­
na dziewczyna nie dokonała tego przełomowego odkrycia
w dziedzinie psychologii, nie zaświtało im nawet, że długa
liturgia bywa umiarkowanie pasjonująca dla dziecka. (...)
Niektórzy z tych starszych Nowoczesnych Duchownych
uczyli w szkole. Być może ten czy ów odkrył, że VI księga
„Eneidy” też bywa nudna dla młodzieży. W takich wypadkach
nie zakłada się jednak, o dziwo, że młodzież ma rację, a poeta
jest w błędzie. Nie uważa się za oczywiste, że znudzenie
uczniów nieomylnie świadczy o tym, jak kiepska jest poezja
Wergiliusza. Nikt nie proponuje, by zastąpić „Eneidę” jakimś
prostym, zmodernizowanym tekstem (...), by zamiast owego
grzmiącego wersu, w którym ziemia cała drży od tętentu kopyt
i rozpędzonych rydwanów umieścić aktualną i nowoczesną
notatkę prasową o wyścigach konnych w Derby. (...)
Jest najzupełniej naturalne, że młodzież uważa kościół

75
za nudny. Czemu jednak tak często przyjmujemy, że to, co
naturalne, jest ważniejsze od tego, co ponadnaturalne?

Fragment eseju .,Shocking the Modernists"


z książki „The Well and the Shallows". 1935 r.

Fanatyzm

Przez długie stulecia sekularyści i sceptycy oskarżali


chrześcijaństwo przede wszystkim o to, że zachęca do fana­
tyzmu. Twierdzili, że za sprawą religijnego podniecenia ludzie
palą swych bliźnich na stosie i tańczą nago na ulicach. Jak
dziwnie brzmi to dzisiaj. W naszych czasach już wiemy, że
choćby znikła wszelka religia, same tylko świeckie koncepcje
z dziedziny etyki i filozofii wystarczą aż nadto, by po brzegi
napełnić świat fanatyzmem. Istnieją poważne naukowe teorie,
które, gdyby tylko konsekwentnie wprowadzić je w czyn,
skończyłyby się stosami na rynku i nagością na ulicach. Są
tacy nowocześni esteci, którzy z ochotą wystawiliby się na
widok publiczny jak ich Pan Bóg stworzył, gdyby tylko mogli
przy tym wyglądać elegancko. Nie brak też wielkich moralis­
tów, którzy chętnie spaliliby żywcem każdego oponenta,
a jeszcze chętniej połączyliby przyjemne z pożytecznym, paląc
przeciwników przy użyciu jakiejś nowej naukowej metody.
Fanatyzm to cecha ludzkiej natury, która nie ma
kompletnie nic wspólnego z religią. Weźmy chociażby przy­
kład Tołstoja. (...) Wielki pisarz, lekceważący sobie wszelką
teologię i negujący wartość jakichkolwiek kościołów i ksiąg
religijnych, wywodzi z samej tylko etyki koncepcję, że miłość
powinna być narzędziem i metodą wszelkich reform społecz­
nych - i kończy na twierdzeniu, że nie wolno uderzyć kogoś,
kto na naszych oczach torturuje dziecko. Nie dość mu tego,
więc rozwija własną teorię na temat rozumu i emocji, która
mogłaby być wyznawana przez najbardziej doktrynalnego

76
ateistę - i w oparciu o nią dochodzi do wniosku, że relacje
płci i stosunki płciowe, z których wzięła się cała ludzkość, są
nie tylko niemoralne, ale sprzeczne z naturą. Oto fanatyzm w
całej swojej krasie, jaki istniał kiedyś, istnieje dziś i zawsze
istnieć będzie. Starczy zniszczyć ostatni na świecie egzemplarz
Biblii, a znajdą się ludzie, którzy zaczną przeprowadzać
egzekucje i urządzać zboczone orgie w oparciu o „Syntezę
filozofii” pióra racjonalisty Herberta Spencera.

Fragment eseju „Leo Tolstoy”, 1903 r.

Kwestia porównania

Ludzie, którzy krytykują katolicyzm, nie wpadli dotąd


na prosty pomysł, by porównać to, co katolickie, z tym, co
niekatolickie. Jedyne, co nigdy nie przychodzi im do głowy,
kiedy z zapałem perorują o Kościele, to najzwyklejsze pytanie,
jak wyglądałby świat, gdyby nie Kościół. (...) Na przykład
pewien amerykański autor wielce sobie upodobał mechaniczne
powtarzanie zarzutu, że modlitwa polega na mechanicznym
powtarzaniu. Twierdzi, że klepiemy pacierze, nie myśląc
o nich ani przez chwilę. Wcale nie wątpię, że wielu naśladow­
ców powtórzy za nim te słowa, nie myśląc o nich ani przez
chwilę. (...) Wskażmy więc pewną olśniewającą i całkiem pro­
stą prawdę, którą każdy łatwo może ujrzeć, jeśli tylko spróbuje
chodzić po świecie, mając oczy otwarte. Otóż, wszystkie
formy mowy mają skłonność do petryfikacji. (...) Kiedy wielkie
greckie wołanie wdziera się w łacinę Mszy, prastare jak samo
chrześcijaństwo, wielu ludzi naprawdę wypowiada słowa
„Kyrie eleison”, mając na myśli dokładnie to, co mówią.
A w każdym razie mają to na myśli bardziej niż człowiek,
który zaczyna list od zwrotu „Szanowny Panie". Słowo „szano­
wny” jest bez wątpienia skamieliną; w tym akurat kontekście
nie znaczy absolutnie nic. Mimo to nadal się go używa (...)

77
pospiesznie, rytualnie i bez cienia myśli o tym, co ten rytuał
w ogóle znaczy. Kiedy pan Jones, adwokat, pisze tak do pana
Browna, bankiera, nie oznacza to bynajmniej, że pan Brown
budzi w nim jakikolwiek respekt. (...) Życie - to codzienne,
pogańskie, najzwyklejsze ludzkie życie - jest po brzegi pełne
takich właśnie martwych form i nic nieznaczących ceremonii.
Na pewno nie ucieknie od nich ten, kto ucieka z Kościoła
w świat. (...) Wszelkie interakcje społeczne, stale powtarzane,
mają skłonność, by zastygać w martwej formie. Można to uz­
nać za rzecz nieszkodliwą albo melancholijną, albo za oznakę
ludzkiego upadku w grzech pierworodny, albo w ogóle za
cokolwiek, co tylko się komu podoba. Ale ludzie, którzy setki,
tysiące razy rzucali to w twarz Kościołowi jako rzecz typową
dla Kościoła, muszą być ślepi na cały ludzki świat, w którym
żyją, i niezdolni, by ujrzeć cokolwiek poza jedną tylko oczer­
nianą instytucją.

Fragment eseju „A Simple Thought”


z książki „The Thing”
(polskie tłumaczenie esejów z tej książki
ukazało się pod tytułem „Dla Sprawy”), 1929 r.

Popularny frazes

W języku codziennym pełno jest frazesów, których


wszyscy używają, lecz nikt nie zwraca na nie uwagi. Kiedy
użyto ich po raz pierwszy, mogły nawet coś znaczyć, lecz
jeśli używa się ich po raz milion pierwszy, to już tylko dlatego,
że przestały znaczyć cokolwiek. Weźmy jeden z tysiąca
przykładów, (...) utarty zwrot, który brzmi: „ludzie każdej rasy
i religii”.
Doprawdy jest tragedią nowoczesnego człowieka, że
kiedy te słowa padną z jego ust, nie urwie nagle, nie spojrzy
na nie z przerażeniem i nie zakrzyknie, łapiąc się za głowę;

78
„Boże miłosierny, co też ja wygaduję?!”. Rzeczywiście, sam
nie wie, co mówi. Klasyfikuje razem dwie cechy, jakby ewi­
dentnie należały do tej samej klasy, podczas gdy one nie należą
nawet do tej samej kategorii. Można, owszem, czuć braterski
sentyment wobec ludzi każdej rasy i religii, tak jak można
odczuwać sympatię wobec ludzi z każdą fryzurą i z każdą
wizją wiecznos'ci, albo ludzi w każdych spodniach i z każdą
koncepcją prawdy. Jedno nie ma jednak nic wspólnego z dru­
gim, toteż nie należy łączyć jednego z drugim w stałą zbitkę
słowną, opartą na założeniu, że obie cechy muszą sobie towa­
rzyszyć. (...) Religia oznacza zbiór czyichś' przekonań, pozos­
tających w takiej czy innej relacji do naszych własnych przeko­
nań; w zgodzie albo w niezgodzie, całkowitej lub częsCiowej.
Niekoniecznie musimy pałać misjonarskim zapałem i rwać
się do nawracania wyznawcy mormonizmu lub czciciela
magii, lecz dopuszczamy przecież ewentualność, że może on
zostać nawrócony. (...) Wiara to jego zdanie na temat Wszech­
świata; a zdanie zawsze można zmienić. (...) Toteż z samej
istoty rzeczy inaczej odnosimy się do ludzi, jeśli ważna jest
dla nas ich wiara, a inaczej, jeśli ważna jest ich rasa. Dzieje
się tak z tego prostego powodu, że skoro człowiek potrafi
uwierzyć we wszystko, potrafi też uwierzyć, że wyłącznie jego
rasa jest dobra. (...) A jeśli kiedyś zdarzy mi się dyskutować
z Chińczykiem na temat ordynacji proporcjonalnej (przed
czym niech mnie ręka Boska broni), zarówno Chińczyk, jak i
ja będziemy liczyć, że uda nam się wywrzeć wpływ na
przekonania rozmówcy, a nie, że ja zżółknę, a on zróżowieje.

Fragment eseju „On Current Claptrap”


ze zbioru „Come to Think of It...”, 1930 r.

79
Panteizm

Zainteresowanie, jakie Europejczycy żywią dla sztuk


i religii Wschodu, jest najzupełniej godne pochwały. Zdarza
się jednak, że zafascynowani obcą kulturą mamy skłonność,
by niesprawiedliwie oceniać naszą własną historię i religię.
Jest to niesprawiedliwość podwójna. Po pierwsze, zaczynamy
traktować pewne zjawiska nie jako obecne w Azji, ale jako
typowe tylko i wyłącznie dla Azji. I tak, nasze pisma ilustrowa­
ne zachwycają się japońskim kodeksem honorowym, bushi-
do, zupełnie jakby zachodni rycerze nigdy nie składali szla­
chetnych ślubów, a wschodni - nigdy ich nie łamali. Wykształ­
ceni ludzie wychwalają hinduską ascezę i hinduską pogardę
dla dóbr materialnych, zupełnie jakby żaden chrześcijanin nie
był świętym, a wszyscy buddyści nimi byli.
Pierwsza niesprawiedliwość polega więc na uznawaniu
ludzkich cnót za cnoty typowe jedynie dla Wschodu. Druga
niesprawiedliwość to niedocenianie cech, które naprawdę są
typowo i jedynie wschodnie. Na przykład, z góry uznaje się
za oczywiste, że wschodni idealizm stoi wyżej od zachodniego
i jest bardziej przekonujący, podczas gdy w rzeczywistości
jest on po prostu odrębny i szczególny. Wszystko, co najbo­
gatsze, najgłębsze i najsubtelniejsze w cywilizacji Wschodu,
jest zakorzenione w panteizmie - lecz wszystko, co najbogat­
sze, najgłębsze i najsubtelniejsze w naszej cywilizacji, opiera
się na pełnym pasji zaprzeczeniu, by panteizm byl najwyższą
lub najczystszą religią. (...)
Wschodni mistycyzm to ekstaza jedności. Mistycyzm
chrześcijański to ekstaza twórcza - to znaczy ekstaza oddziele­
nia i wzajemnego zdumienia. Chrześcijański mistyk mówi jak
święty Franciszek z Asyżu: „mój brat ogień i moja siostra wo­
da”, podczas gdy mistyk Wschodu głosi „ja jestem ogniem,
i ja jestem wodą”. Można to nazwać rozciągnięciem jaźni na
całość świata lub skurczeniem jaźni w nicość; to tylko kwestia
metafizycznej definicji. Praktyczny efekt jest taki sam; efekt,
który żyje i tętni w całej wspanialej sztuce Dalekiego Wschodu
80
- rytm, pulsowanie wzorów, pulsowanie rytuałów, barw i teorii
kosmosu, zawsze sugerujące zjednoczenie jednostki ze
światem.
Jest jednak i inny rodzaj sympatii dla świata - sympatia
dla czegoś odmiennego, dlatego że jest to odmienne. (...)
Prawdziwa miłość do drugiego człowieka to świadomość
odrębności, „separacji” każdej z naszych dusz. (...)
Stara legenda o świętym Jerzym i smoku najlepiej wyraża
stosunek między Wschodem a Zachodem. Pomiędzy świętym
a smokiem istniało wiele różnic, widocznych nawet dla naj­
mniej bystrego oka. Lecz podstawowa różnica polegała na
tym, że smok pragnął zjeść świętego Jerzego, podczas gdy
święty Jerzy zdecydowanie by się wzdragał przed zjedzeniem
smoka. W większości wersji tej legendy święty zabił smoka.
W wielu wersjach nie tylko darował mu życie, lecz go ochrzcił.
Jednak w żadnym wypadku chrześcijanin nie miał apetytu na
surowe smocze mięso, podczas gdy smok miał prawdziwy
apetyt na surowego chrześcijanina - a zwłaszcza na surowe
chrześcijaństwo. Ten ślepy instynkt pożerania, przyswajania,
deformowania wszystkiego i trawienia w ciemnościach smo­
czego żołądka to właśnie jest panteizm, czyli Kosmiczna Jed­
ność Wschodu. Kosmos jako taki jest ludożercą, niczym Ojciec
Czas, który zjadał swoje dzieci. Wschodni święci zostali świę­
tymi, bo dobrowolnie chcieli zostać przez niego połknięci.
Zachodni święci, tacy jak święty Jerzy, zostali świętymi katoli­
ckimi właśnie dlatego, że nie chcieli dać mu się połknąć. (...)
Wszyscy chrześcijanie czują instynktowny sprzeciw na
myśl, że mieliby zostać wchłonięci przez imperium - obojętne,
czy to austriackie, czy hiszpańskie, brytyjskie lub tureckie.
Istnieje jednak jedno imperium dużo większe i dużo bardziej
despotyczne, któremu wolni ludzie opierają się jeszcze silniej.
Wolny człowiek gwałtownie broni się przed pochłonięciem
przez imperium zwane Wszechświatem.

Fragment eseju „The Separatist and Sacred Things”


ze zbioru „A Miscellany of Men”. 1912 r.
81
Gotyk

Mówi się, że gotyk przewyższa styl klasyczny dzięki


swoistej różnorodności i złożonością żywej, a zarazem zagad­
kowej. To prawda, lecz styl orientalny jest równie bogaty
i złożony, a jednak wywołuje całkowicie odmienne wrażenia.
Nikt, kto oglądał turecki dywan, nie doznał nigdy uczuć takich,
jak przy oglądaniu gotyckiej katedry. Nad całą wyborną orna­
mentyką Arabii i Indii unosi się obecność czegoś sztywnego
i bezdusznego, czegoś okaleczonego jak na torturach - i mil­
czącego. Karłowate drzewa i powykręcane węże, ciężkie kieli­
chy kwiatów i garbate ptaki akcentują swoimi wspaniałymi
barwami monotonię i serwilizm swoich kształtów. (...)
Jaka dusza kryje się w katedralnych kamieniach?
Kamienie są rozmaite, lecz nie dają wrażenia rozmaitości. Są
poważne, lecz nie dają wrażenia powagi. Są radosne jak farsa,
lecz nie dają wrażenia farsy. Co w nich jest takiego, co koi
i przenika dreszczem człowieka naszej krwi i kultury, a czego
nie ma w egipskich piramidach ani w hinduskich świątyniach,
ani w chińskich pagodach? (...) Otóż, po pierwsze, gotyk żyje,
a po drugie - jest w marszu. To Kościół Wojujący; to jedyna
walcząca architektura. Wszystkie jego wieże to zastygłe w
spoczynku groty włóczni. Wszystkie jego kamienie to uśpione
kamienie do katapulty. Mógłbym nieomal usłyszeć, jak luki
sklepienia krzyżują się z metalicznym szczękiem, niczym
miecze. (...) A barwne postacie świętych, maszerujące w
nieskończoność na szeregach przepysznych okien, mogłyby
nieść swe aureole jak pochodnie przez mroczne lądy i dalekie
morza.

Fragment eseju „The Architect of Spears”


ze zbioru „A Miscellany of Men”, 1912 r.

82
Europa i Azja

Pewien wybitny kapitalista wyrazi! niedawno opinię, że


wszystko w Chinach poszłoby nam dobrze, gdybyśmy byli
zabrali stamtąd misjonarzy i - jak należy się domyślać - pozos­
tawili tylko kupców. Ja osobiście powiedziałbym (wprowa­
dzając do tej opinii drobną poprawkę), że wszystko poszłoby
dobrze, gdybyśmy byli zabrali stamtąd kupców, a pozostawili
misjonarzy.
(...) Jeśli nasza cywilizacja ma coś do zaofiarowania
innym mieszkańcom planety, to z pewnością może ofiarować
im ideały, nie zaś tylko sprzedawać spodnie, buty czy meloniki.
Tak jak się sprawy mają, zdążyliśmy już ucierpieć przez to,
że Chińczyk zmienił kapelusz chiński na europejski, ani trochę
nie zmieniając głowy pod kapeluszem. Osiągnęliśmy handlo­
wy sukces, sprzedając Chińczykowi parę angielskich spodni
z amerykańskim rewolwerem w tylnej kieszeni. (...) Najbrzyd­
sze rzeczy, jakie nasza cywilizacja stworzyła kiedykolwiek,
to jest ubiór i obyczaje wielkich przemysłowych miast, roz­
przestrzeniły się po całym świecie tak szeroko, jak nigdy nie
rozprzestrzeniło się chrześcijaństwo, jak nigdy nie rozprzes­
trzeniła się rycerskość ani monogamia, ani demokracja, ani
idee obywatelskie. Nie udało się nam sprawić, by daleki Azjata
czuł się chrześcijaninem, zdołaliśmy za to sprawić, że wygląda
jak londyński chuligan. Myślę, że to jeden z najdziwniejszych
i najbardziej złowrogich paradoksów historii, kiedy wziąć pod
uwagę, co chrześcijańska cywilizacja miała do ofiarowania,
a co ofiarowała.
Lecz podczas gdy ta zaraza wulgarności przenikała
z Europy do Azji, coś przenikało również z Azji do Europy.
Dziwne, ale również była to zaraza. Jej wpływ nie zaznaczył
się tak szybko ani być może nie rozszerzyła się ona tak
powszechnie jak moda na prostacką kulturę i pospolite ubrania.
(...) To, co przybyło do nas z Azji, to była rozpacz. Cokolwiek
jeszcze znajduje się w Azji. do nas trafiły wszystkie te

83
negatywne, anarchistyczne idee, jak pogarda dla jednostki,
obojętność dla romantyzmu codziennego życia, pesymizm
i paraliż ducha walki. (...) Uderza mnie ta zdumiewająca lus­
trzana antyteza: żadna z dwóch wielkich cywilizacji nie dala
drugiej tego, co było w niej najlepsze. My daliśmy im
zniekształcenie; oni dali nam chorobę.
A przecież właśnie w dziedzinie idei nasza własna cywi­
lizacja stoi wyżej. (...) Cywilizacja chrześcijańska ma najwię­
cej tych odważnych, inspirujących koncepcji, dzięki którym
życie staje się w pełni życiem - więcej idei wolnej woli, więcej
idei rycerskości i miłosierdzia; więcej świeżego wiatru nadziei.
Metafizyka i moralność zostały przez naszych ojców
opracowane nie mniej dogłębnie i subtelnie niż jakakolwiek
mroczna, zgorzkniała metafizyka azjatycka.
Ale Europejczyk podróżujący po Azji nie ma pojęcia,
że reprezentuje te idee. (...) Jako że nigdy nie nauczył się
własnej religii, jest bardzo prawdopodobne, że nauczy się cu­
dzej, i to takiej, która jest niższa niż jego własna. Kiedy się
nad tym zastanowić, można ujrzeć w nowym świetle to mocno
nadużywane słowo: „misjonarz”.

Fragment eseju „On Europę and Asia”


ze zbioru „Generally Speaking”, 1928 r.

84
VI WOKOŁ HISTORII

Herezja i ortodoksja

Najdziwniejszą oznaką cichego i potężnego zła ukrytego


w nowoczesnym społeczeństwie jest osobliwe znaczenie
przydawane dziś pojęciu „ortodoksja”. W dawnych czasach
heretyk szczycił się, że nie jest heretykiem. To królestwa tego
świata były heretyckie, ze swymi policjantami i sędziami - ale
nie on. On był ortodoksyjny. Nie uważał się wcale za buntow­
nika przeciw autorytetom - był przekonany, że to autorytety
zbuntowały się przeciw niemu. (...) Czerpał dumę ze swej
ortodoksji, ze słuszności swych poglądów. Żadne tortury, żad­
ne męczarnie najstarszych, zapomnianych piekieł, nie mogły
go zmusić, by przyznał, że jego poglądy stanowią herezję
wobec prawdy. (...)
Dziś, z uśmieszkiem ni to zarozumialstwa, ni to zakłopo­
tania, mówi: „Myślę, że mam bardzo heretyckie poglądy” -
i toczy wzrokiem dokoła, czekając na oklaski. Słowo „herezja”
nie oznacza już błędu; gorzej, w potocznym rozumieniu ozna­
cza odwagę i jasność myśli. Słowo „ortodoksja” nie oznacza
już racji. Gorzej - w potocznym rozumieniu oznacza błąd.
Wszystko to świadczy tylko o jednym: ludzie mniej się
przejmują, czy ich poglądy są filozoficznie słuszne. Bo prze­
cież ktoś, kto wyznaje, że jest heretykiem, powinien wpierw
wyznać, że stracił rozum. (...) Tematami dyskusji stają się
w coraz większym stopniu sztuka, polityka, literatura. Gdy
człowiek wypowiada opinię na temat komunikacji tramwajo­
wej, ma to swoją wagę; jeśli mówi o Botticellim, zostanie to
odebrane jako istotne. Nie liczy się tylko jego pogląd na temat
wszechrzeczy. Wszystko jest ważne - z wyjątkiem Wszyst­
kiego.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Na dowolnej popo­
łudniowej herbatce u cioci słyszymy nierzadko, jak ktoś

86
oświadcza: „A co to życie warte!”. Traktujemy tę wypowiedź
identycznie jak słowa: „Brzydka dziś pogoda”. Nikt nie uważa,
że taka opinia znaczy cokolwiek, czy to dla człowieka, który
ją wygłosił, czy dla reszty świata. A przecież gdyby potrakto­
wać ją serio i z wiarą, świat stanąłby na głowie. Mordercom
wręczalibyśmy medale za uratowanie kogoś przed życiem;
(...) Królewskie Towarzystwo Humanitarne zostałoby rozpę­
dzone na cztery wiatry jak horda dzikich zabójców. Nigdy
jednak nie rozważamy kwestii, czy taki konwersacyjny pesy­
mista wzmacnia czy rozbija społeczeństwo - żywimy bowiem
przeświadczenie, że teorie się nie liczą. (...)
W XV wieku ludzie osądzali i dręczyli jakiegoś człowie­
ka dlatego, że głosił niemoralne poglądy. W XIX wieku ludzie
wychwalali i uwielbiali Oskara Wilde’a dlatego, że głosił nie­
moralne poglądy, po czym zniszczyli go w więzieniu dlatego,
że zaczął je praktykować. Nie wiadomo, która z tych metod
była okrutniejsza, lecz nie ulega wątpliwości, która była bar­
dziej groteskowa. Społeczeństwo czasów Inkwizycji uniknęło
przynajmniej jednej hańby: nie czyniło sobie idola z kogoś,
kto głosił określone przekonania, po to tylko, by uczynić
z niego skazańca, gdy zechciał postępować zgodnie z tymi
właśnie przekonaniami.

Fragment rozdział „Introductory Remarks


on the Importance of Orthodoxy”
z książki „Heretics”, 1905 r.

O misjonarzach

Misjonarz w dzisiejszych czasach to samotny i może


nawet nieświadomy reprezentant zasady, zapomnianej z krete­
sem już wszędzie, jak nasza planeta długa i szeroka. (...) Jest
ostatnim przedstawicielem idei, że ludzkość powinna być prze­
kształcana od wewnątrz. (...) Misjonarze próbują zmienić spo­
łeczeństwo, działając oddolnie. Tymczasem wszyscy politycy
87
i socjologowie, czy to z lewa, czy z prawa, czy tradycyjni,
czy nowocześni, próbują je zmieniać, działając odgórnie. (...)
Weźmy na przykład - a jest to przykład nader interesują­
cy - niedawno powstałą Republikę Chińską. Wielu misjonarzy
próbowało już zmienić od środka wielką chińską duszę; i nie­
którym o mały włos się udało. Kiedy święty Franciszek Ksawe­
ry pojechał tam w XVI wieku, nawrócił na chrześcijaństwo
miliony Chińczyków. Bez jednego wystrzału, bez jednej
ustawy nadał nowy kierunek umysłom blisko połowy ludzi
zamieszkujących południe tego kraju. (...) Nie chodzi mi już
nawet o to, że Franciszek Ksawery wprowadził do Chin
zachodnie idee. nie rozlewając przy tym ani kropli krwi i niko­
go nie przymuszając, podczas gdy dzisiejsze władze Republiki
Chińskiej narzucają zachodnie idee przy pomocy wojska, nie
cofając się nawet przed masakrą. (...) Chińczycy, naród
filozofów, zdążyli się już przyzwyczaić, że są podbijani. Lecz
jeśli pominąć krótki epizod z Franciszkiem Ksawerym, nikt
nigdy nie sugerował, że lepiej byłoby ich nawracać. (...)
Dziennikarze sporo opowiadają nam o Chinach, wyznaję
jednak, że wolałem dawnych naiwnych misjonarzy, którzy
opowiadali o Chińczykach. (...) Chiny, jak czytamy w prasie,
stały się republiką. Ale czy Chińczyk jest republikaninem?
Jeśli Chińczyk nie jest republikaninem, Chiny nie są republiką.
(...) Tak czy owak, trzeba zaprotestować przeciw owej
współczesnej skłonności, by ustanawiać republiki bez pytania
ludzi o zdanie i bez przekonywania kogokolwiek do republika-
nizmu. (...) Jak okiem sięgnąć, na całym świecie widać dziś
to samo jałowe, aroganckie oszustwo - koncepcję, że rząd nie
mający żadnego poparcia w ludzie to rząd demokratyczny.
W dzisiejszych czasach demokracja jest proklamowana przez
wąską klikę, dokładnie na tej samej zasadzie, jak w śred­
niowieczu wąska klika sadzała na tronie nowego króla.

Fragment eseju, który ukazał się w tygodniku


„The Illustrated London News” 30.03.1912 r.
(data wydania w USA).
O krucjatach

Ci, którzy twierdzą, że krucjaty były po prostu agresyw­


ną wyprawą przeciw islamowi, są ofiarami przedziwnego
zapomnienia. Zapominają bowiem, że sam islam był po prostu
agresywną wyprawą przeciw starej i rządzonej prawem cywili­
zacji, kwitnącej niegdyś' na obrzeżach śródziemnomorskich.
(...)
Chrześcijaństwo byłoby najzupełniej usprawiedliwione,
gdyby, z pobudek czysto teoretycznych, obawiało się nowej,
niechrześcijańskiej potęgi, która urosła pod jego bokiem, lub
gdyby spoglądało na nią podejrzliwie. Nikt przecież nie
uznałby dziś za dziwne, że można żywić teoretyczne obawy
wobec militaryzmu, socjalizmu czy bodaj protekcjonizmu.
Tym bardziej naturalna jest świadomość różnic religijnych:
różnic dotyczących nie strategii rynkowych, lecz strategii
życia; nie radości posiadania, lecz posiadania radości, co jest
kwestią znacznie bardziej problematyczną; nie odmiennych
systemów podatkowych dzielących nas od cudzoziemców,
lecz odmiennych systemów myślenia dzielących nas nawet
od przyjaciół. A są to kwestie, które muszą różnić się funda­
mentalnie, bo zależą od różnych poglądów na istotę Wszech­
świata. Sprawy naszego kraju bywają nieraz odległe od co­
dziennego życia, ale sprawy naszego kosmosu zawsze są nam
bliskie. (...) Kiedy więc cała społeczność opiera się na tej samej
koncepcji życia i śmierci, ma pełne prawo spoglądać na
narodziny innej społeczności, opartej na innej koncepcji, jako
na narodziny siły obcej i potencjalnie wrogiej. (...) Chrze­
ścijaństwo mogłoby zatem czuć pewne obawy wobec islamu,
nawet gdyby nie zostało zaatakowane. Jak jednak uczy historia
- zostało zaatakowane. (...) Słuchając osób potępiających
krucjaty, można zaiste odnieść wrażenie, że krzyżowcy napadli
na jakieś cichutkie i niewadzące nikomu plemię ze środ­
kowego Tybetu, o którym świat nigdy przedtem nawet nie
słyszał. A przecież na długo przed tym nim pierwsza krucjata

89
dotarła do Jerozolimy, muzułmanie dotarli niemal do wrót
Paryża. Krzyżowcy o mały włos a zdobyliby Palestynę, lecz
muzułmanie o mały włos a zdobyliby Europę. (...) W istocie
krucjaty stanowiły kontratak. Krzyżowcy byli armią obronną,
która dla odmiany przejęła inicjatywę i odparła wroga daleko
do jego własnych siedzib.

Fragment książki „The New Jerusalem”, 1920 r.

Logika Reformacji

Każda wielka herezja nieodmiennie łączyła trzy cechy.


Heretyk zaczynał od tego, że wybierał sobie jedną mistyczną
ideę spośród pozostających w równowadze mistycznych idei
Kościoła. Następnie wykorzystywał tę ideę jako broń do walki
przeciw wszystkim innym ideom. Najbardziej osobliwa jest
jednak trzecia cecha: otóż heretyk najwyraźniej nie zdawał
sobie sprawy, że jego ulubiona mistyczna idea jest właśnie
ideą mistyczną, to znaczy, że jest zagadkowa, aprioryczna
i że można ją podać w wątpliwość. Z przedziwną, niepojętą
naiwnością zwykł uważać swoją wybraną ideę za oczywistą.
Był przekonany, że nikt jej nie zakwestionuje, nawet kiedy
sam jej używał, by kwestionować wszelkie możliwe koncepcje.
Najbardziej powszechny i oczywisty przykład stanowi
Biblia. Dla obojętnego poganina czy sceptycznego obserwa­
tora byłoby niepojęte, że ludzie, którzy wtargnęli do świątyni,
obalili ołtarz i wypędzili księdza, podnieśli potem świątynne
księgi, zatytułowane „Psalmy” czy „Ewangelia”, i zamiast
wrzucić je w ogień, razem z całą resztą zaczęli je traktować
jak nieomylne wyrocznie, nakazujące im potępiać wszystko
inne. Skoro święty ołtarz był cały zły, dlaczego leżące na nim
zapiski koniecznie musiały być dobre? Jeśli ksiądz zmyślił
swe Sakramenty, czy nie mógł zmyślić również swego Pisma?
A jednak minęło wiele czasu, zanim ludziom, którzy użyli

90
tego jednego elementu kościelnego wyposażenia, aby znisz­
czyć całą resztę kościelnego wyposażenia, w ogóle zaświtało,
że ziemia może nosić bezbożnika, który zakwestionuje także
wybrany przez nich element. Byli autentycznie zdumieni -
niektórzy są zdumieni do dziś - że ktokolwiek się na to po­
ważył.
Dokładnie na tej samej zasadzie kalwiniści upodobali
sobie katolicką ideę wszechwiedzy i wszechmocy Boga i za­
częli ją traktować jak truizm. Uznali, że na tej potężnej skale
można zbudować wszystko, choćby najbardziej miażdżące
czy okrutne. (...) Boża wszechwiedza była dla kalwinistów
tak ważna, że z konieczności musiała wyeliminować Boże
miłosierdzie. Nie przyszło im nawet do głowy, że ktoś mógłby
zaprzeczyć wszechwiedzy zupełnie tak samo, jak oni zaprze­
czyli miłosierdziu.
Potem przyszedł Wesley i reakcja przeciw kalwinizmo-
wi. Zjawili się ewangelicy i dla odmiany podchwycili bardzo
katolicką koncepcję sumienia. Stało się już anegdotyczne
i niemal przysłowiowe, że potrafili zaczepiać ludzi na ulicy,
by ofiarować im uwolnienie od sekretnej udręki grzechu.
Dopiero znacznie później dotarło do nich, że człowiek na ulicy
może odpowiedzieć, że wcale nie chce, by uwalniać go od
grzechu, tak samo jak nie chce, by uwalniać go od tyfusu lub
tańca świętego Wita - bo ani trochę mu to nie doskwiera.
Przyszła bowiem kolej i na ewangelików. Nie wierząc własnym
oczom, patrzyli, jak rozwija się ideologia Rousseau i re­
wolucyjnych optymistów, ideologia czysto ziemskiego
szczęścia, ludzkiej godności i poszukiwania oparcia tylko w
innych ludziach - aż rozległ się szczęśliwy, dziki krzyk
Whitmana, że nie ma sensu „leżeć bezsennie i łkać nad swymi
grzechami”.
Tymczasem Shelley, Whitman i rewolucyjni optymiści
powielali tylko ten sam wzorzec. Oni również, choć nie tak
świadomie z powodu chaosu swoich czasów, zapożyczyli
z katolickiej Tradycji jedną transcendentalną ideę: ideę, że

91
człowiek jako taki posiada szczególną godność duchową, toteż
powinnis'my miłować naszych bliźnich. Po czym postąpili
w ten sam osobliwy sposób, jak uprzednio zwolennicy Kalwina
czy Wesleya: uznali, że jest to idea ewidentna sama przez się.
jak słońce i księżyc, że nikt jej nie zniszczy, choć przecież
sami w jej imieniu zniszczyli wszystko inne. Usta im się nie
zamykały od głoszenia ludzkiej boskości i ludzkiej godnos'ci,
i nieuniknionej miłości wobec wszystkich istot ludzkich,
zupełnie jakby to były fakty przyrodnicze. A teraz nie posiada­
ją się ze zdumienia, gdy nowe pokolenie, generacja niespokoj­
nych realistów, wybucha nagle i oznajmia, że rudy rzeźnik
z brodawką na nosie nie poraża ich bynajmniej jako szczegól­
nie boski lub godny, że nie potrafią odkryć w sobie najsłabsze­
go impulsu, by go kochać, że nie mogliby go kochać, nawet
gdyby zmuszali się siłą woli, i że doprawdy nie widzą żadnego
specjalnego powodu, by się zmuszać.
Mogłoby się zdawać, że proces dobiegł końca, że żaden
strzępek idei nie okrywa już nagiego realizmu. Nic podobnego.
Erozja może postępować dalej. Wciąż jeszcze żyją tradycyjne
cnoty miłosierdzia, co oznacza, że ludzie wciąż jeszcze mają
cnoty, których będą mogli się wyzbyć, gdy odkryją, że są
one już tylko tradycyjne. W dzisiejszej literaturze nadal obecna
jest litość, co prawda w dość żałosnej formie. Literaci nie czują
dziś szacunku wobec każdego człowieka, na wzór świętego
Pawła i innych mistycznych demokratów. Bez większej
przesady da się powiedzieć, że gardzą wszystkimi, wliczając
w to (aby oddać im sprawiedliwość) także i siebie samych.
A przecież, mimo to, żal im innych ludzi, zwłaszcza tych
rzeczywiście pożałowania godnych; ba, rozciągają to uczucie,
czasem nieproporcjonalnie, również i na pozostałe zwierzątka.
Miłosierdzie jest jednak mocno zabarwione swoim historycz­
nym powiązaniem z chrześcijaństwem, co dotyczy i miłosier­
dzia wobec zwierząt, jak świadczy przykład wielu chrześcijań­
skich świętych. Wcale nie jest pewne, czy ludzie nie odtrącą
kiedyś całego tego religijnego sentymentalizmu i nie zechcą

92
poczuć się wolni od obowiązku przejmowania się bólem
świata. Nie tylko Nietzsche, ale i wielu zafascynowanych nim
neopogan zaleca bezwzględność jako wyższy stopień jasności
umysłu. Czytałem już tyle poematów o Człowieku Przyszłości,
wykutym ze stali i rozgrzewanym jedynie zielonym chemicz­
nym ogniem, że bez trudu potrafię sobie wyobrazić literaturę,
która będzie szerzyć taką bezlitosną, metaliczną obojętność -
i będzie się nią szczycić. Wówczas, zapewne, można będzie
ostrożnie wysunąć przypuszczenie, że umarła ostatnia z cnót
chrześcijańskich. Ale póki żyły, były chrześcijańskie.

Fragment eseju „Is Flumanism a Religion?”


z książki „The Thing” (polskie tłumaczenie
esejów z tej książki ukazało się pod tytułem
„Dla Sprawy”), 1929 r.

Oświecenie

Wiek XVIII oznaczał przede wszystkim powrót racjona­


lizmu - i powrót Imperium Romanum. Stoicyzm znów wszedł
w modę, a razem z nim świadomość obywatelska i podkreśla­
nie roli prawa zaczerpnięte od Rzymian. (...) Znajdujemy
jednak w owym stuleciu również dwa elementy obce rzymskie­
mu stoikowi i rzymskiemu obywatelowi. Pierwszy - to tak
zwany dziś humanitaryzm. (...) Antyczni poganie nie znali
takich sentymentów, pojawiły się one dopiero u pogan osiem­
nastowiecznych (...). Wiek XVIII zaczerpnął swe miłosierdzie
z tych samych kościołów, które profanował, i z tej samej
desperackiej wiary, której się wyparł. (...)
Drugi element nie wywodził się ani z chrześcijaństwa,
ani z pogańskiego Rzymu, lecz z samych początków ludzkości.
Towarzyszył poganom i chrześcijanom, nie przynależąc do
nich. W XVIII wieku przybrał formę ekstrawagancką, lecz
najzupełniej typową. Można go streścić jednym słowem:

93
Cagliostro. (...) Zabawne, że właśnie wtedy po raz pierwszy
narodziły się stowarzyszenia z całym spokojem oznajmiające,
że istnieją od początku świata. Najbardziej znany przykład to
oczywiście masoneria. (...) Masoni mają jednak rację co do
ducha, choć błądzą co do litery. (...) Istnieje rzeczywiście
pewna odrębna tradycja myśli, nie chrześcijańskiej i nie
racjonalnej, lecz pogańskiej w pierwotnym, niedobrym sensie
tego słowa: tradycja przyrody, tradycja magii. Chrześcijaństwo,
słusznie czy nie, zawsze ją zwalczało, utrzymując, że wszelka
magia z natury swojej skłania się ku czarnej magii. (...) Ślady
tej tradycji znaleźć można w dowolnej epoce. Wisiała nad
konającym Imperium Rzymskim niczym skłębione opary;
napełniła duchem gnostyków, którzy o mały włos a przejęliby
chrześcijaństwo i którzy byli prześladowani za swój pesymizm;
w pełnym świetle żywego Kościoła ośmieliła się rzeźbić swe
znaki na grobowcach templariuszy; a gdy sekty podniosły
głowę w czasach Reformacji, przemówiła wielkim i strasznym
głosem. (...) Osłabienie Kościoła w XVIII wieku oznaczało
wypuszczenie tej tradycji na wolność. Gdy Kościół stracił siłę,
nie tylko rozum wyzwolił się z okowów. Wyzwoliła się przede
wszystkim odwieczna irracjonalność.

Fragment książki „William Blake”, 1910 r.

O poganach

Kiedy toczy się kolejna dyskusja o współczesnej moral­


ności, zaś osoby bardziej konserwatywne są nazywane puryta-
nami, ich przeciwników określa się na ogół mianem pogan.
Wszyscy bowiem zdążyliśmy się już dowiedzieć z setek po­
wieści i sztuk teatralnych (a nawet od czasu do czasu z jeszcze
bardziej idiotycznych incydentów w prawdziwym życiu), że
kiedy dzisiejsza nastolatka obcina włosy do skóry, farbuje
rzęsy na zielono, obsypuje usta złotym pudrem, maluje zęby

94
w jaskrawe paski, połyka ogromny koktajl z absyntu i ko­
kainy, zrzuca matkę ze schodów, wali ojca głową w brzuch,
wyskakuje przez okno sypialni i w piżamie podąża ulicami
miasta, by wpaść przed świtem do nocnego klubu - wszyscy
zatem wiemy, że to samo wrażliwe i nieśmiałe dziecko nie
omieszka wyszeptać cichutko do kogoś, kto naprawdę je
rozumie: „To dlatego, że w głębi serca ja chyba jestem
poganką”. (...)
Nazywanie „pogaństwem” buntu i niesfornych wybry­
ków to jedno z najbardziej zdumiewających przekłamań, jakie
w ogóle wymyślono. (...) Gdyby współczesna młoda poganka
trafiła do prawdziwego świata pogańskiego, byłaby pewna,
że znalazła się wśród purytanów. Społeczność pogan miała
swoje cnoty i swoje wady, lecz jej cnoty zostałyby dziś uznane
za gorsze od wad. Na przykład w rodzinie chrześcijańskiej
takie zbuntowane dziecko mogło kiedyś dostać lanie. W rodzi­
nie pogańskiej mogło dostać karę śmierci z wykonaniem na
miejscu, gdyż patria potestas, stare prawo pogańskiego
Rzymu, dawało ojcu władzę życia i śmierci nad dziećmi.
Historia w rzeczywistości wyglądała odwrotnie, niż wyobra­
żają to sobie dzisiejsi zwolennicy neopoganizmu. To właśnie
chrześcijaństwo wprowadziło do rodziny nieco wolności. (...)
Nie tylko do rodziny zresztą; całe w ogóle życie poganina
było aż sztywne od konwenansów. (...) Poganin grecki czy
rzymski był to w rzeczy samej Równy Gość, tak równy, jakby
tu i ówdzie wyrównano go walcem. Państwo i rodzina trzyma­
ły go w żelaznym uścisku - póki nie nadeszło chrześcijaństwo
i nie nauczyło go, że ma swoją własną duszę.

Fragment artykułu „The Real Pagan”, który ukazał się


w piśmie „G.K.'s Weekly” 10.01.1935 r.

95
Zalety długowieczności

Pan Bernard Shaw stwierdził swego czasu, że prawdziwy


postęp dokona się dopiero wówczas, gdy każdy człowiek
będzie żył trzysta lat. Pamiętam, że przyznałem mu nieco racji
i zauważyłem, że gdyby on sam żył trzysta lat, niechybnie
zostałby katolikiem. (...)
Trzysta lat życia oznaczałoby, że krajem lat dziecinnych
pana Shawa była Anglia z początków Reformacji, z okresu,
gdy ludzie zachłystywali się wyższością Króla nad Papieżem.
Nazwano to Boskim Prawem Królów, i był w tym romantycz­
ny entuzjazm dla królewskiego rodu i splendoru, a także
obowiązek, by okazywać kompletne, skrajne posłuszeństwo
wobec władcy i bierność wobec jego poczynań. Tak wyglądał
pierwszy efekt zaprowadzenia Nowej Religii. Jednak ledwo
pan Shaw osiągnął wiek pacholęcy, ta Nowa Religia została
obalona przez następną Nową Religię. Kalwiniści zabili
owego świętego króla, który miał w sobie tyle świętości, że
wolno mu było zabić Kościół; zaś nad krajem zapadł mrok
ich ponurej doktryny, głoszącej nieuleczalną ludzką niepra­
wość i rygorystyczny szkocki Szabat. Będąc gołowąsem zaled­
wie stuletnim, pan Shaw ujrzał, jak świat dla odmiany buntuje
się przeciw tyranii kalwinizmu. W Szkocji pan Hume już się
przymierzał, by ostro dobrać się do Szabatu. We Francji wyga­
dany pan Rousseau zanegował nieprawość jako taką i w jej
miejsce ogłosił ludzką niewinność, naturalność tudzież ogólną
milusińskość. Gdy pan Shaw w wieku lat stu pięćdziesięciu
osiągnął wiek męski, z owego buntu właśnie się powoli wyła­
niała najprzyjemniejsza, najbardziej przekonująca, najszczę­
śliwsza, najzdrowsza i najweselsza ze wszystkich czysto
ludzkich wizji - wizja Wolności. Niech no tylko ludzie zrzucą
jarzmo feudalizmu, niech się wyzwolą z okowów teologii;
niech mówią co chcą, piszą co chcą, niech kupują i sprzedają,
jak im się żywnie podoba, niech podróżują, dokąd dusza
zapragnie, i zadają dowolne pytania, a ludzkość nareszcie

96
przebudzi się z koszmaru historii i wkroczy w epokę braterstwa,
rozumu i sprawiedliwości. W czasach, gdy na skroni pana
Shawa pojawił się pierwszy siwy włos i gdy stuknęła mu właś­
nie dwusetka, nastał rok 1832 i wiele w Anglii rozprawiano
0 reformie parlamentarnej; lecz nie wydaje mi się, aby pan
Shaw, nawet wówczas, specjalnie się tym przejął. Ludzie już
od dłuższego czasu sprzedawali i kupowali wedle ochoty,
1 podróżowali szeroko po świecie. A jednak zamiast braterstwa
urosło pomiędzy nimi coś ogromnego i potężnego, zwanego
kapitalizmem; co w praktyce oznaczało wyrugowanie mas ze
wszystkich form drobnej własności, która mogłaby okazać
się ekonomicznie istotna, i przekazanie środków produkcji
w ręce nielicznych, tak że miliony stały się najmitami w służbie
bogaczy, pracującymi za pensję, zawsze niepewną, a na ogól
w dodatku nieludzką i marną. Prawdziwy pan Bernard Shaw
urodził się w czasach, kiedy ów proces był już mocno zaawan­
sowany - toteż spędził życie, wojując z kapitalizmem, jako że
właśnie kapitalizm stanowił zło typowe dla jego epoki. Gdyby
jednak poprzednio powojował sobie przez trzy stulecia,
wpierw z doktryną supremacji królów, potem z kalwinizmem
zwalczającym tę supremację, i wreszcie z Wolnością, owym
bóstwem Rousseau, które zgładziło kalwinizm i poczęło kapi­
talizm - o, wówczas pan Shaw spojrzałby na świat z zupełnie
innej perspektywy. I czy nie doszedłby wtedy do wniosku, że
odkąd tylko urodził się w czasach elżbietańskich, całe państwo
w kompletnie irracjonalny sposób miota się, popadając z jednej
skrajności w drugą? Czy nie byłoby dlań oczywiste, że odkąd
umysł ludzki stracił kontakt z centrum cywilizacji, z filozofią,
którą święci przekazywali stulecie po stuleciu od czasów
starożytnych, został napełniony tylko fanatyczną przesadą,
prostackimi uproszczeniami, prowincjonalnymi panaceami
i obłędną monomanią? I z pewnością by go wtedy zaintereso­
wało, że przez cały ten czas w pracach świętego Tomasza
z Akwinu, w książkach jezuitów Belłarmina i Suareza, znaj­
dowały się idealnie wyważone koncepcje władzy książąt, praw

97
ludu, możliwości demokracji, pożytków i nadużyć płynących
z prawa własności oraz roli, jaką powinna pełnić roztropnie
pojmowana wolność.

Fragment eseju „The Last Turn” z książki


„The Weil and the Shallows”, 1935 r.

98
o
6 e ' 0J © 0

# © «
VII UCZONE MITY

Uczone mity

Jest pewien nonsens, wciąż jeszcze z powagą powtarza­


ny (...), który szczególnie działa mi na nerwy. Narodził się
w XIX wieku, a stworzyli go uczeni zajmujący się mitami
i religiami. Na ogół przybiera postać stwierdzenia: „Ten bóg
czy bohater w rzeczywistości wyobraża słońce”, albo „Apollo
zabijający Pytona oznacza lato wypędzające zimę”. (...)
Doprawdy, nawet agnostyczni profesorowie o mózgownicach
płytkich jak patelnie mogliby zorientować się po chwili zasta­
nowienia, że normalne istoty ludzkie ani tak nie odczuwają,
ani nie rozumują. Bo i cóż oznacza ich uczona interpretacja
mitów? Oznacza, że pewien człowiek prymitywny poszedł
sobie na spacer i nagle z zainteresowaniem ujrzał na niebie
coś żółtego i okrągłego. Powiedział więc do kobiety prymi­
tywnej: „Kochanie, lepiej zachowajmy to dla siebie. Dzieci
i niewolnicy mają tyle sprytu, że jeśli nie będziemy uważać,
mogą odkryć słońce w każdej chwili. Najbezpieczniej nie
nazywać słońca słońcem. Zamiast tego narysuję człowieka
zabijającego węża, a ty już będziesz wiedziała, o co chodzi.
Człowiek zabijający węża nie jest ani trochę podobny do słoń­
ca, więc nikt nie powinien się domyślić. To będzie taki nasz
mały sekret, a na użytek dzieci i niewolników wymyślę jakąś
historyjkę o walce półboga z wijącym się smokiem”. (...)
Jest najzupełniej oczywiste, że rzecz wyglądała dokład­
nie na odwrót. Bóg nie był symbolem czy hieroglifem ozna­
czającym słońce. To słońce było symbolem czy hieroglifem
oznaczającym boga. (...) Żaden człowiek nie był nigdy do
tego stopnia nienaturalny, by oddawać cześć Naturze. (...)
Odciskaliśmy na Naturze nasz obraz i podobieństwo, tak jak
Bóg odcisnął na nas Swój obraz i podobieństwo (...), a kiedy
nie potrafiliśmy kontrolować jej potęgi, wyobrażaliśmy sobie

100
wspaniale istoty o ludzkich kształtach, które ją kontrolują.
Jowisz nie symbolizuje pioruna; to piorun oznacza zwycięski
marsz Jowisza. Neptun nie symbolizuje oceanu; ocean to jego
własność, on go stworzył. Krótko mówiąc, dzikus na widok
morza myślał sobie: „Tylko mój fetysz Czary-Mary potrafi
tak spiętrzać wodę w góry". Widząc słońce, dzikus myślał:
„Tylko mój prapraprzodek Bambo zasługuje na tak
olśniewającą koronę”. (...)
Nie można zrozumieć mitów, póki się nie zrozumie, że
jeden z nich nie jest mitem, lecz prawdą; tak jak sylwetki
w białych prześcieradłach nic by nie oznaczały, gdyby nie
prawdziwe duchy, a podrobione banknoty nie miałyby sensu,
gdyby nie było prawdziwych. (...) Gdy człowiek wierzy w ja­
kiegoś Boga, choćby nawet był to Bóg fałszywy, kosmos zna
swoje miejsce - drugie miejsce. A kiedy Bóg jest prawdziwy,
kosmos pada przed Nim na kolana, ofiarując kwiaty na wiosnę
i ognie zimą.- (...) Patrząc na tonące w słońcu łąki, czuję aż do
szpiku kości, że moje zadowolenie nie płynie z samej tylko
wiosny; bo sama tylko wiosna, wracająca nieodmiennie co
roku, byłaby nieodmiennie smutna. Ale pośród tych pól stąpa
ktoś, czyj obraz ozdabia się kwiatami, ja zaś z radością myślę
o pewnej obietnicy, nadal aktualnej, i o powstaniu z martwych.

Fragment eseju „The Priest of Spring”


z książki „A Miscellany of Men”, 1912 r.

Nauka a grzech pierworodny

Ci, którym wadzi moja nieszkodliwa osoba, zazwyczaj


(gdy popadną już w szczytową ekstazę gniewu) uciekają się
do nazwania mnie „błyskotliwym”. Epitet ten w terminologii
dziennikarskiej od dawna nie oznacza nic poza wzgardą.
Obawiam się jednak, że nawet to wzgardliwe słowo i tak
stanowi dla mnie nazbyt wielki komplement. Coraz częściej

101
dochodzę do wniosku, że moją wadą jest nie tyle lśniąca,
pokazowa impertynencja, ile prostota granicząca z kretyniz­
mem. Odnoszę wrażenie, że muszę być bardzo tępy, podczas
gdy wszyscy inni ludzie we współczesnym świecie muszą być
szalenie inteligentni.
Zapoznałem się niedawno z pewną pracą zbiorową,
zatytułowaną „Nowa teologia i religia stosowana”, nadesłaną
mi w imieniu kilku osób, które głęboko szanuję. Smutne to,
ale prawdziwe: przeczytałem rzeczone dzieło od deski do des­
ki, nie mając najbledszego pojęcia, o czym do diaska ci ludzie
piszą. Musieli pewnie pisać albo o jakiejś mrocznej, bestial­
skiej religii, w której ich wychowano, a o której ja nigdy nie
słyszałem, albo o jakiejś oszałamiającej wizji Boga. którą
ujrzeli, a której ja nigdy nie ujrzałem, i która przez samą swą
wspaniałość zmąciła ich logikę i poplątała język. (...) Niżej
przytoczone słowa zostały podpisane przez inteligentnego
człowieka, ja zaś nie potrafię znaleźć w nich ani krztyny sensu:
Kiedy współczesna nauka ogłosiła, że procesy kosmicz­
ne nie znają żadnego historycznego zdarzenia, które by odpo­
wiadało Upadkowi Adama, lecz przeciwnie, opowiedziała
dzieje bezustannego wzrostu na skali bytu, było całkiem
oczywiste, że plan Pawła - mam tu na myśli tok argumentów
Pawła dotyczących planu zbawienia - stracił wszelką podstawę;
bo czyż tą podstawą nie była totalna grzeszność rasy ludzkiej
odziedziczona po pierwszych rodzicach?... Ale teraz wiemy,
że nie było żadnego upadku Adama, nie było totalnej
grzeszności ani groźby natychmiastowego nie kończącego się
zatracenia; a gdy znikła baza, podążyła za nią i nadbudowa.
Jest to napisane z powagą i bez żadnych błędów grama­
tycznych; to musi coś znaczyć. Ale co to może znaczyć? Jak
nauka może wykazać, że człowiek nie jest grzeszny? Nie roz­
cina się człowieka skalpelem, by znaleźć jego grzechy. Nie
gotuje się go we wrzątku, póki nie zaczną parować nieomylne
zielone wyziewy niemoralności. Jak nauka może znaleźć ślady
duchowego upadku? I jakie właściwie ślady mogłaby znaleźć?

102
Czy autor tego cytatu oczekiwał odkopania skamieniałej Ewy
ze skamieniałym jabłkiem w środku? Czy sądził, że tysiąclecia
przechowały dla niego kompletny szkielet Adama, łącznie
z lekko przywiędłym listkiem figowym? Cały akapit, który
wyżej przytoczyłem, to zbiór chaotycznych zdań, z których
nie tylko żadne nie jest prawdziwe, ale w dodatku żadne nie
wiąże się logicznie z resztą. (...) Tak więc, jak powiedziałem,
nie mam zielonego pojęcia, co mają oznaczać podobne wypo­
wiedzi, w których inteligentny człowiek oznajmia, że ponie­
waż geologowie nie wiedzą nic o wygnaniu z raju, doktryna
o grzechu pierworodnym musi być nieprawdziwa. Ponieważ
nauka nie znalazła czegoś, czego ewidentnie znaleźć się nie
da, coś zupełnie innego - duchowa świadomość zła - nie jest
prawdą. Taką argumentację można streścić, karkołomnie, lecz
precyzyjnie, w taki mniej więcej sposób: „Ponieważ nie
odkopaliśmy kości archanioła Gabriela, który i tak ich nie
posiadał, mali chłopcy na pewno nie wyrosną na egoistów,
jeśli rodzice darują sobie ich wychowywanie”. (...)
Nie zamierzam się tu zagłębiać w prawdziwą doktrynę
o grzechu pierworodnym ani w tę zapewne fałszywą wersję,
którą współautor „Nowej teologii” nazywa doktryną totalnej
grzeszności. Nawet najgorsza doktryna grzeszności, jaka by
nie była, wywodzi się z duchowego przeświadczenia, a nie
z odległych fizycznych praprzyczyn. Ludzie zawsze uważali,
że ludzkość jest niegodziwa, bo zdawali sobie sprawę z włas­
nej niegodziwości. Jeśli zaś człowiek czuje się niegodziwy,
nie bardzo rozumiem, czemu miałby poczuć się dobry tylko
dlatego, że jego przodkowie ponoć mieli ogony. Z tego, co
wiemy, rajska czystość i niewinność człowieka mogła równie
dobrze odpaść razem z ogonem. Jedyną pewną rzeczą, jaką
wiadomo o rajskiej czystości i niewinności, jest to, że jej nie
posiadamy. Śmieszni są ci antropolodzy, którzy wysuwają swe
mgliste teorie na temat praczłowieka przeciw czemuś tak
solidnemu, jak ludzkie poczucie grzeszności. Dowód na
istnienie rajskiego ogrodu z natury swojej nie może zostać
znaleziony. Dowód na istnienie grzechu to cos', co każdy,
chcąc nie chcąc, musi znaleźć.

Fragment eseju „Science and Religion"


ze zbioru „Ali Things Considered”, 1908 r.

W obliczu potopu

Niedawno odkryto siady wskazujące na to, że biblijny


potop rzeczywis'cie miał kiedyś' miejsce. Tak się składa, że
nauka potwierdziła zapis Księgi Genesis, toteż cały współczes­
ny świat chrześcijański zadrżał w posadach ze zdumienia
i konsternacji. Nie trzeba nawet dodawać, że przedstawiciele
prasy pobiegli chyżo do czołowych autorytetów po aktualne
wskazówki. Również i nasz korespondent nie omieszkał prze­
prowadzić wywiadu z ludźmi reprezentującymi całą gamę
opinii w zakresie myśli religijnej. Każdy czytelnik z pewnością
zna nazwiska osób, które w takich sytuacjach zawsze wypo­
wiadają się w imieniu chrześcijaństwa.
Doktor Barnes, chrześcijanin przodujący i postępowy,
powiedział: „Patrząc od strony naukowej, najważniejsza
i niosąca najwięcej otuchy jest wzmianka, że odnaleziono
olbrzymią masę błota. Koncepcja Potopu Błotnego, czyli Zale­
wu Mętniactwa, jest z pewnością bliższa nowoczesnej myśli
niż koncepcja potopu składającego się z wody, woda bowiem
niesie wszystkie te barbarzyńskie skojarzenia z czystością
i chrztem”.
Wybitny pisarz i myśliciel chrześcijański, dziekan Ingę,
oświadczył: „Nie widzę żadnych powodów do paniki. Protes­
tantyzm nadal wznosi się na skale, której żadne wody nie
zdołają podmyć - na mocnym fundamencie niewiary w Biblię,
wspierającym duchowe i intelektualne życie wszystkich
prawdziwych chrześcijan w naszych czasach. Nawet jeśli
ogarnie nas ponure zwątpienie, jeśli przez moment zacznie

104
się nam zdawać, że niektóre fragmenty Pisma mogą być
prawdziwe, nie traćmy ducha - to tylko przejściowy kryzys.
Złe chwile przeminą; bądź co bądź wciąż mamy do dyspozycji
najnowszy przekład Biblii Otwartej z całym jego niewyczer­
panym bogactwem błędów i niekonsekwencji - nader interesu­
jący dla uczonych i oddzielający nas od Rzymu jak mur ob­
ronny”.
Ateista, pan Arnold Bennett, skomentował sprawę nastę­
pująco: „Już jako dziecko przejrzałem na wylot infantylną
naiwność wszelkich dogmatów i kościołów. Zawsze uderzał
mnie ich absurd. Weźmy chociażby dogmat potępiający
każdego, kto nie uwierzy, że Noe miał kształty cylindryczne,
był przyklejony do słupa, nosił toczek zamiast kapelusza
i posiadał trzy kropki w miejsce oczu i ust. Pora już, żeby
wszystkie odłamy chrześcijańskie, nawet katolicy, przestały
uczyć dzieci tych bajdurzeń zamiast naukowej prawdy.
Wiodłem bujne życie, przemierzyłem spory kawałek świata,
lecz nigdy nie widziałem człowieka, który choć trochę by
przypominał postać Noego, jaką wbijano mi do głowy
w dzieciństwie”.
Pan Wells, utopista i futurolog, stwierdził natomiast:
„Jedyne, co mnie interesuje, to Wielki Potop przyszłości,
a nie jakieś tam małe lokalne potopy czasów minionych. Chcę
większego, szerszego, lepiej zorganizowanego i kompletnego
Potopu: Potopu, który naprawdę pokryje całą ziemię. Ludzie
powinni zrozumieć, że w przyszłości nie będziemy już dzielić
wody na małe i ciasne stawy, jeziora czy rzeki. Przyszłość - to
jedna wielka woda, jak okiem sięgnąć, wszędzie taka sama.
Apres moi le Deluge. Belloc może się wymądrzać, podważając
moją znajomość francuskiego, ale ten cytat wreszcie go
usadzi”.

Felieton „Facing the Flood”, który ukazał się


w tygodniku „G.K.’s Weekly” 30.03.1929 r.

105
Szkiełko i oko

Doktor Barnes poczynił niedawno następujące uwagi


na temat prawdziwej obecności Ciała i Krwi Chrystusa w Sa­
kramencie: „Można by zastosować testy naukowe do nie­
ożywionej materii i wykazać, że jej domniemane własności
duchowe nie istnieją w oderwaniu od wiedzy o ceremoniach
i rytuałach, którym została poddana”.
Jak się dowiadujemy, dr Barnes ruszył w misjonarski
objazd całego świata, aby nawrócić wszystkie religie na swoją
nową i uczoną religię rozumu. Po przybyciu do świętego mias­
ta Mekki wygłosił przed wieloma muzułmańskimi słuchaczami
wykład na temat starego dogmatu, że muzułmanin, który ginie
za wiarę, dostaje się natychmiast do raju pełnego pięknych
hurys. „Można by zastosować testy naukowe do nieożywio­
nych wyznawców islamu - zauważył - i udowodnić, że pogląd
ten jest tylko mitem. Po bitwie pod Omdurmanem naliczono
pięć tysięcy ciał Arabów i, jak spostrzegli eksperci, każde
z nich było sztywne, niewygodnie ułożone i wcale nie nosiło
oznak, że dobrze się bawi. Nie stwierdzono ani jednego
wypadku, by w towarzystwie zwłok znajdowała się hurysa”.
Niestety, rozmaici fanatycy wzniecili zamieszki, twierdząc,
że dr Barnes musiał zostać tknięty przez Allacha na rozumie,
skoro nigdy nie słyszał o nieśmiertelności duszy.
W świętym mieście Benares licznie zgromadzeni
Hindusi wysłuchali odczytu dr Barnesa na temat reinkarnacji.
„Pewien człowiek w Walham Green utrzymuje, że jest wciele­
niem Juliusza Cezara - powiedział dr Barnes - ale można tu
zastosować test naukowy. Juliusz Cezar był łysy, tymczasem
przeprowadzona przez ekspertów kilkudniowa obserwacja
wykazała, że głowę tego człowieka porasta gęsta masa
owłosienia w kolorze marchewkowym. Poza tym wszystkie
medyczne autorytety są zgodne, że nikt nie mógłby przeżyć,
odniósłszy tyle ran, co Juliusz Cezar”. Po wysłuchaniu tych
argumentów cierpliwi Hindusi okazali się mniej cierpliwi niż

106
kiedykolwiek od czasów Wielkiego Buntu. Jak się wydaje,
uznali, że dr Bames nie do końca pojął doktrynę reinkarnacji.
Przybywszy do Pekinu, dr Barnes zwołał konferencję,
na której wypowiedział się co do praktykowanego w Chinach
kultu przodków. Używając matematycznych diagramów,
skutecznie wykazał, że rozmiary domowego ołtarzyka są
przeważnie niewystarczające, by pomieścić tylu przodków,
ilu posiada człowiek. (...)
Wypowiedź ta spowodowała gwałtowne protesty.
Doktor Barnes został zmuszony do tego, by powrócić do Anglii
i dalej wygłaszać komentarze na temat katolicyzmu. Jest to
bowiem jedyny temat na świecie, na który można bezkarnie
opowiadać najbardziej piramidalne brednie.

Fragment felietonu „The Study of Religions”,


który ukazał się w tygodniku „G.K.’s Weekly”
5.06.1926 r.

Zwierzę w człowieku

Najgorszy praktyczny skutek teorii ewolucji polega na


tym, że w miejsce Diabła ewolucja postawiła Zwierzę. Nauczy­
ła nas myśleć, że wróg, z którym powinniśmy walczyć, to tak
zwane „zwierzęce popędy” - czyli zwyczajne dążenie do
przyjemności, samo w sobie całkiem niewinne.
Tennyson, na przykład, widział postęp moralny jako
„marsz w górę i wyrugowanie zwierzęcia, które w nas tkwi”.
Ale czy miał rację? Dlaczego mielibyśmy rugować zwierzę?
Skoro już o tym mowa, nie mam najmniejszej ochoty rugować
z siebie zwierzęcia, tak jak nie zamierzam wyrugować innego
zwierzęcia spomiędzy lejców dorożki. Zwierzę we mnie
i zwierzę w dorożce musi być trzymane krótko. Zwierzę we
mnie i zwierzę w dorożce jest ewidentnie pożyteczne. To, co
jest w nas złe, wbrew opiniom ewolucjonisty, to wcale nie

107
zwierzę. To diabeł - ów surowy, intelektualnie dziewiczy diabeł
ze średniowiecznej opowieści. On gotów jest cierpieć w imię
zła. W imię zła gotów jest do heroicznych czynów (...)
Świnie nie są przeżarte moralną zgnilizną. Tygrysy nie
hodują w duszach pychy. Wieloryby nie rozciągają warg
w szyderczym grymasie. Krokodyle (wbrew miłej legendzie)
nie leją krokodylich łez i nie są ani trochę obłudne. Patrząc na
ich zewnętrzną powlokę, trudno w ogóle pojąć, jakim cudem
ktokolwiek mógłby je o to posądzać, jako że hipokryzja wy­
maga pomysłowej wyobraźni. Najgorsze grzechy to grzechy
czysto ludzkie. Możemy maszerować w górę, rugując z siebie
zwierzę, i ani trochę ich nie osłabić. Ba, możemy je wręcz
nasilić. Im mniej w człowieku zwierzęcia, tym więcej może
być zła.

Fragment eseju, który ukazał się


w „Daily News” 3.02.1906 r.

Człowiek i natura

Gdy ktoś odwróci wzrok od książek o ludziach i zwierzę­


tach i zacznie obserwować ludzi i zwierzęta, wówczas (jeśli
tylko ma trochę poczucia humoru czy wyobraźni, odrobinę
umiłowania szaleństwa i farsy) zaskoczy go nie podobieństwo
człowieka do zwierząt, ale brak takiego podobieństwa. Skala
ludzkiej odmienności jest tak monstrualnie wielka, że wręcz
domaga się wyjaśnienia. Owszem, człowiek przypomina
zwierzę (co stanowi w pewnym sensie truizm), lecz sam fakt,
że przy całym podobieństwie człowiek i zwierzę są tak szalenie
niepodobni - oto prawdziwy szok, oto zagadka. Filozofa nie
interesuje, że małpa ma ręce, ale że mając ręce, robi z nich
tak znikomy użytek. Małpa nie gra ani w kości, ani na skrzyp­
cach; nie rzeźbi w marmurze, nie jada nożem i widelcem.
Ludzie są zdolni wybrzydzać na barbarzyńską architekturę

108
czy zdegenerowaną sztukę. Tymczasem słonie nie budują
kolosalnych świątyń z kości słoniowej, choćby nawet i w stylu
rokoko. Wielbłądy nie malują obrazów, choćby kiepskich,
mimo że natura wyposażyła je w wiele pędzli z wielbłądziego
włosia. (...) A czy widział kto kiedyś mrowisko udekorowane
pomnikami zasłużonych mrówek? Czy widział kto ul zdobny
w portrety wspaniałych dawnych królowych? Otóż nie.
Przepaść między człowiekiem a zwierzętami może mieć
przyczyny naturalne, tym niemniej przepaść taka istnieje.
Używamy określenia „dzikie zwierzęta” - lecz jedynym
dzikim zwierzęciem jest człowiek. To człowiek wyłamał się
z porządku rzeczy. Wszystkie inne zwierzęta są potulne; ani
o krok nie odstępują od niewyszukanej poprawności, obowią­
zującej w ich gatunku czy plemieniu. Wszystkie inne zwierzęta
to zwierzęta domowe; stale są w domu. Wyłącznie człowiek
potrafi żyć bez domu, czy to jako rozpustnik, czy mnich.
Panteizm, ewolucjonizm i wszelakie religie kosmiczne
sprowadzają się do jednej tezy: że Natura jest naszą matką.
Tak się jednak niefortunnie składa, że ktoś, kto spróbuje trak­
tować Naturę jak matkę, odkryje, że ma do czynienia z maco­
chą. Podstawowa teza chrześcijaństwa brzmi następująco:
Natura nie jest naszą matką; Natura jest naszą siostrą. Możemy
być dumni z jej urody, bo mamy wspólnego ojca, nie podle­
gamy jednak jej władzy. Powinniśmy ją podziwiać, ale nie
musimy jej naśladować.

Fragmenty rozdziałów „Authority and the Adventurer”


i „The Eternal Revolution” z książki „Orthodoxy”, 1908 r.

O niezależności

Nowoczesność ma wiele cech, tak dobrych, jak i złych,


ale najbardziej typową jej cechą jest porzucenie indywidual­
nego myślenia na rzecz sensacji prasowych, natrętnych

109
sugestii, psychologii tłumu i masowej produkcji wrażeń. Wiara
katolicka, która zawsze pielęgnuje niemodne cnoty, jest w tej
chwili jedynym, co wspiera niezależny intelekt człowieka.
Nasi krytycy żyją w zamkniętym kręgu argumentów.
Najpierw ogłaszają, że wszyscy ludzie w średniowieczu mieli
ciasne horyzonty. Potem, odkrywszy, że wielu ludzi w średnio­
wieczu miało horyzonty bardzo szerokie, obstają z uporem,
że w takim razie musieli oni buntować się - nie przeciwko
średniowieczu, lecz przeciwko katolicyzmowi. Słowem, żaden
katolik nie mógł być inteligentny, bo jeśli był inteligentny,
nie mógł być katolikiem. Ten sam tok argumentacji pojawia
się podczas dyskusji o niezależności myśli w czasach współ­
czesnych. (...)
Moje własne doświadczenie mówi mi, że katolicy są
nie mniej, lecz dużo bardziej indywidualistami niż reszta ludzi,
jeśli chodzi o poglądy niedotyczące religii. (...) Katolicy łączą
się w sprawach wiary, jest jednak niesłychanie trudno skłonić
ich, by połączyli się w jakiejkolwiek innej sprawie. (...) Zga­
dzają się, gdy chodzi o dwie lub trzy transcendentalne prawdy,
ale sprawia im wręcz przyjemność, by nie zgodzić się co do
niczego więcej. (...)
Weźmy na przykład książkę katolika, Christophera
Hollisa, zatytułowaną „Amerykańska herezja”. Nikt przy zdro­
wych zmysłach nie powie, że wszyscy katolicy uważają, tak
jak pan Hollis, że dla Ameryki lepiej by było, gdyby to Połud­
nie wygrało wojnę secesyjną, że Stany Zjednoczone nie
powinny rozciągać się dalej niż do Tennessee, że prezydent
Andrew Jackson był barbarzyńcą, że prezydent Abraham
Lincoln byl nieudolny. (...) Takie opinie nie należą do katolic­
kiego kanonu, stanowią tylko przykład katolickiej wolności.
A jest to wolność, którą świat z całą pewnością zatracił - praw­
dziwa wolność umysłu. Nie musimy dziś walczyć o wyzwo­
lenie przeciw królom, generałom, inkwizytorom. Nasz prob­
lem - to jak wyzwolić się od sloganów, od krzykliwych
nagłówków, od hipnotycznie powtarzanych haseł i wszystkich

110
innych plutokratycznych banałów, narzucanych nam przez
reklamę i środki przekazu.
Przeciętny czytelnik postępowej prasy i różnorakich
„Zarysów historii” ma potężne opory, by zdobyć się na akt
intelektualnej swobody. Nie byłby w ogóle w stanie pomyśleć
(...), że Stany Zjednoczone popełniły błąd, dokonując
ekspansji na południe. Nie umiałby przestawić umysłu na takie
tory, nawet eksperymentalnie, bo oznaczałoby to wypadnięcie
z koleiny zbyt już głębokiej i zbyt uładzonej przez bystre potoki
konwencjonalnej gadaniny, niosące go zawsze w tę samą
stronę. Ci nowocześni ludzie traktują aktywność umysłową
jak ekspresowy pociąg, pędzący coraz szybciej i szybciej,
wiecznie po tych samych torach i ku tej samej stacji; a wiedza
polega jedynie na doczepianiu dodatkowych wagonów, aby
trafiły do tego samego miejsca przeznaczenia. (...) Wygłaszają
rytualne pochwały wolnej myśli, ale nawet te pochwały przy­
bierają stale identyczną formę. Niezliczone rzesze, które nigdy
nie nauczyły się myśleć, są zachęcane, by myśleć, co im się
żywnie podoba o Jezusie Chrystusie; nie wolno im jednak,
w praktyce, myśleć inaczej, niż ich nauczono, o Abrahamie
Lincolnie.

Fragment eseju „On Courage and Independence”


z książki „The Thing” (polskie tłumaczenie
esejów z tej książki ukazało się
pod tytułem „Dla Sprawy”), 1929 r.

Ludzie i kosmos

Każdy wiersz i każde opowiadanie, które zostałyby


naprawdę przepojone ideą Kopernika, musiałyby wydać się
nam koszmarem. Czy możemy pomyśleć o majestatycznych,
tchnących spokojem górach, gdzie staje prorok w wieszczym
transie - a potem nagle zdać sobie sprawę, że cała ta sceneria

lll
szaleńczo wiruje wokół własnej osi z szybkością dziewiętnastu
mil na sekundę? Czy umielibyśmy wyobrazić sobie potężnego
monarchę, oznajmiającego ludowi swą wolę, gdybyśmy
pamiętali, że tak na dobrą sprawę wisi on akurat głową w dół,
otoczony bezmiarem kosmosu? Można by napisać przedziwną
opowieść o człowieku obdarowanym lub przeklętym umiejęt­
nością widzenia kopernikańskiej rzeczywistości, przez co
postrzega on ludzi niczym opiłki gromadzące się wokół mag­
nesu. I doprawdy nader osobliwie brzmiałaby przemowa ja­
kiegoś nadętego egoisty, który ogłasza boskość i niezależność
człowieka, gdybyśmy mogli go ujrzeć, jak stale kręci się wraz
z planetą, trzymając się jej powierzchni tylko podeszwami
butów!

Fragment eseju „The Defence of Planets”


ze zbioru „The Defendant”, 1901 r.

Wyzwania przyrody

Prawdziwy kłopot z naszym światem nie polega na tym,


że jest to świat nieracjonalny, ani nawet na tym, że jest to
świat racjonalny. Kłopot na ogól leży w tym, że jest to świat
niemal racjonalny, ale nie całkiem. Zycie nie jest nielogiczne,
stanowi jednak pułapkę dla logików. Żywe formy wydają się
odrobinę bardziej matematyczne i regularne niż są naprawdę;
ich precyzja jest oczywista, lecz niedokładność - utajona; ich
przewrotna dzikość czai się w ukryciu. Dam tu jeden
powierzchowny przykład. Przypuśćmy, że jakaś matematyczna
istota z Księżyca zajęłaby się podliczaniem części ludzkiego
ciała. Od razu by dostrzegła, że ciało ludzkie ma dwie lustrzane
połowy. Każdy człowiek to dwóch ludzi, a ten z prawej
dokładnie przypomina tego z lewej. (...) W końcu uznałaby
to za regułę; a potem, znajdując serce po jednej stronie,
wydedukowalaby sobie, że musi też istnieć serce po stronie

112
przeciwnej. I akurat wtedy, gdy ostatecznie uwierzyłaby
w swoją rację, byłaby w błędzie.
Najbardziej niesamowitym elementem w przyrodzie jest
wlas'nie to ciche i powszechne odchylenie o cal od dokład­
ności. Zupełnie jakby W szechświat uknuł przeciw nam
sekretną zdradę. Jabłko czy pomarańcza są wystarczająco
okrągłe, abyśmy mogli je tak nazwać, a mimo to okrągłe nie
są. Sama nawet Ziemia ma kształt pomarańczy, by znęcić
jakiegoś prostodusznego astronoma do nazwania jej kulą.
•dźbło trawy kojarzy się z miniaturową szpadą, bo mierzy
prosto do celu; ale przecież nie trafia. Wszędzie, w całym
porządku rzeczy, tkwi ten element spokojnej nieobliczalności.
Umyka to racjonalistom - lecz zawsze umyka dopiero w ostat­
niej chwili.

Fragment rozdziału VI z książki „Orthodoxy”, 1908 r.

113
VIII RELIGIE WSPÓŁCZESNOŚCI

O uniwersalnej religii

Nasi robotnicy żądają wysokich płac, podczas gdy ła­


godni Azjaci z Dalekiego Wschodu chętnie godzą się praco­
wać za mniej. Jest to prawda i bez trudu można to wyjaśnić.
Ludzie z Dalekiego Wschodu godzą się na niskie zarobki
z tego samego powodu, dla którego godzą się również podda­
wać „karze znanej jako li bądź scling”, praktykują wielożeń-
stwo i wysławiają samobójstwo. Z tego samego powodu
uzależniają też żonę od władzy męża lub jego rodziców, upra­
wiają prostytucję w świątyniach i czasem, jak się zdaje, nie
widzą różnicy między seksualnym pożądaniem a seksualnym
zboczeniem. Robią to, krótko mówiąc, ponieważ są poganami
- to znaczy ludźmi o tradycji zupełnie innej niż nasza,
zwłaszcza gdy chodzi o granice ludzkiej wytrzymałości albo
poczucie szacunku dla samego siebie. (...)
Gdyby w Anglii żył choć jeden niewolnik i wykonywał
za nas całą pracę, duch, który w nas jest, wołałby dzień i noc
o pomstę do nieba. Ten duch. skądkolwiek pochodzi, współgra
z naszą wiarą w Boga, który był człowiekiem, i w osobistą
nieśmiertelność. Ludzie nie powinni pracować jak mrówki ani
nawet żyć w bezmyślnym szczęściu jak stado zwierząt, gdyż
cała kwestia obraca się nie wokół ludzi, ale wokół Człowieka.
Człowiek może jeść skromnie, lecz nie wolno mu jeść jak
zwierzę; w jego posiłku zawsze powinno być coś, co pozwala
porównać ten posiłek z sakramentem. (...) I ten właśnie duch
sprawia, że chrześcijańscy biedacy zaczynają się burzyć, gdy
rosną ceny łub gdy bezrobocie grozi im bezdomnością czy
nędzą. (...)
Toteż kiedy następnym razem usłyszycie, jak „postępo­
wi chrześcijanie” mówią, że powinniśmy przyswoić sobie to,
co najlepsze w wielkich religiach Wschodu, upewnijcie się,

116
co też oni uważają za najlepsze; co też chcą przyswajać.
Odkryjecie, że wcale nie zamierzają naśladować wojskowej
sprawności islamu ani mistycznego transu Hindusów. Im uważ­
niej będziecie śledzić ten „postępowy” ruch, tym wyraźniej
zobaczycie, że ci ludzie pragną nie tyle chińskiej metafizyki,
ile chińskich robotników. Odkryjecie, że ujednolicanie wyznań
nieoczekiwanie idzie w parze z obniżaniem płac. (...) Nasze
braterstwo z islamem czy buddyzmem, głoszone głównie
wśród wykształconych i dobrze prosperujących warstw spo­
łecznych. oznacza w praktyce, że biedak musi być tak pokor­
ny jak buddysta, podczas gdy bogacz może być tak bez­
względny jak muzułmanin. To właśnie jest nazywane dąże­
niem do jednej uniwersalnej religii.

Fragment eseju „The New Theologian”


ze zbioru „A Miscellany of Men”, 1912 r.

O nauce religii

Bardzo wielu ludzi nauczyło się, że mówiąc na określo­


ny temat, należy używać określonych frazesów. Nigdy jednak
nie zastanawiają się, w jaki sposób ten sam frazes pasowałby
do innego tematu. (...) Oto na przykład frazes, który usłysza­
łem kiedyś od bardzo sympatycznej i inteligentnej osoby
i który wszyscy słyszeliśmy setki razy od setek takich osób.
Młoda matka powiedziała mi: „Nie chcę uczyć mojego dziecka
żadnej religii. Nie chcę mu niczego narzucać, chcę, żeby samo
bez mojego wpływu dokonało wyboru, kiedy dorośnie”. Jest
to zwykły przykład potocznego twierdzenia, często powtarza­
nego, lecz nigdy w rzeczywistości nie wprowadzanego w ży­
cie. To oczywiste, że matka zawsze wywiera wpływ na dziec­
ko. To oczywiste, że równie dobrze mogłaby powiedzieć:
„Mam nadzieję, że samo znajdzie sobie przyjaciół, kiedy
dorośnie, tak więc nie będę go przedstawiać żadnym ciotkom

117
czy wujkom”. Dorosły człowiek w żaden sposób nie ucieknie
od odpowiedzialności wywarcia wpływu na swoje dziecko,
nawet wówczas, gdy godzi się na olbrzymią odpowiedzialność
zostawienia dziecka samemu sobie. Matka może dziecko
wychować, nie narzucając mu religii, lecz nie uniknie narzuce­
nia mu środowiska. (...) Dla każdego, kto pomyśli bodaj przez
dwie minuty, jest jasne, że odpowiedzialność za ukształtowa­
nie dzieciństwa stanowi nieunikniony element stosunków
między rodzicem a dzieckiem, i nie ma to nic wspólnego
z wychowaniem religijnym czy ateistycznym. Ale ci, który
powtarzają te oderwane frazesy, nie myślą nad nimi nawet
przez dwie minuty. Nie próbują łączyć ich z żadną filozofią.
Słyszeli ten frazes używany wobec religii, a nigdy nie przy­
chodzi im na myśl, by zastosować go do czegokolwiek poza
religią, by wyjąć te dziesięć czy dwanaście słów z ich konwen­
cjonalnego kontekstu i zobaczyć, czy mają sens w innym
kontekście. Słyszeli, że są ludzie, którzy nie chcą uczyć dzieci
nawet zasad swojej własnej religii. Równie dobrze mogliby
istnieć ludzie, którzy nie chcą uczyć dzieci nawet zasad swojej
własnej cywilizacji. Jeśli dziecko, gdy dorośnie, może woleć
inną wiarę, może również woleć inną kulturę. Może z irytacją
myśleć o tym, że zostało wychowane jako wyznawca
Swedenborga; może z całego serca żałować, że nie wyrosło
w kulcie Światowida. Jednak równie dobrze może żałować,
że zostało wychowane jako angielski dżentelmen, a nie jako
dziki Arab z pustyni. Gdy zaś będzie podróżować po świecie,
od Chin po Peru (odebrawszy uprzednio zdrową geograficzną
edukację), może pozazdrościć Chińczykom godności kodeksu
Konfucjusza albo szlochać nad ruinami wielkiej cywilizacji
Azteków. Ktoś jednak przedtem musi je ewidentnie wychować
na kogoś; a przypuszczalnie najcięższa odpowiedzialność to
wychować je na kompletne zero.

Fragment eseju „On the Young Idea”


ze zbioru „Generally Speaking”, 1928 r.

118
Synkretyzm

Kościół zawiera to, czego nie zawiera świat. (...) Każdy


inny system, brany z osobna, jest w porównaniu z katolicyz­
mem ciasny i niewystarczający. (...) Gdzie jest Dzieciątko
Jezus pośród stoików i wyznawców kultu przodków? Gdzie
jest Najświętsza Panienka muzułmanów - kobieta nie stwo­
rzona dla żadnego mężczyzny i wyniesiona ponad aniołów?
Gdzie jest święty Michał buddyjskich mnichów - jeździec
i pan anielskich trąb, strzegący honoru miecza dla każdego
żołnierza? Co mógłby zdziałać święty Tomasz z Akwinu
z mitologią braminizmu - on, który podkreślał naukę, racjo­
nalność i wręcz racjonalizm chrześcijaństwa? (...) Święty
Tomasz rozumiał najbardziej logiczne wywody Arystotelesa,
lecz mocno wątpię, czy Arystoteles zrozumiałby najbardziej
mistyczne wywody świętego Tomasza. Nawet tam, gdzie nie
możemy nazwać chrześcijańskiego myśliciela większym,
musimy - chcąc nie chcąc - przyznać, że miał szersze hory­
zonty. I to samo dotyczy wszelkich innych filozofii, herezji
czy współczesnych szkól myśli. Co by począł trubadur
Franciszek, rzucony pomiędzy kalwinistów, albo - dajmy na
to - pomiędzy ekonomistów XIX wieku? A jednak ludzie tacy
jak Bousset czy Pascal byli równie surowi i trzeźwi, jak do­
wolny kalwinista czy ekonomista. Jak by sobie radziła Joanna
d’Arc - kobieta, która z wyciągniętym mieczem zachęcała
mężczyzn do boju - gdyby przyszło jej żyć pośród kwakrów,
duchoborców lub współczesnych pacyfistów? A przecież
łatwo wskazać dowolną liczbę katolickich świętych, którzy
poświęcili cale życie, głosząc pokój i zapobiegając wojnom.
Tak też wygląda sprawa z nowoczesnymi usiłowaniami,
by wykreować synkretyzm - mieszankę wszystkich religii.
Nikt nie umie wymyślić wiary szerszej niż katolicyzm bez
odrzucenia jakiejś części katolicyzmu. I nie chodzi mi o od­
rzucenie tego, co boskie; mam na myśli odrzucenie tego, co
najbardziej ludzkie. (...) Dwa tysiące lat temu nad brzegami

119
Morza Śródziemnego powstał dokładnie taki panteon religii,
jaki dziś' proponują synkretys'ci; i chrzes'cijanie zostali
zaproszeni, by wejs'é do s'rodka i ustawić podobiznę Jezusa
obok podobizn Jupitera, Mitry, Ozyrysa, Attisa czy Amona.
To włas'nie odmowa chrześcijan okazała się punktem
zwrotnym w dziejach. Gdyby się zgodzili, trafiliby wraz
z resztą świata do jednego garnka. W owym wielkim garnku
kosmopolitycznego zepsucia, gdzie roztapiały się już wszyst­
kie inne mity i misteria, oni również zostaliby rozgotowani
do miękkości w nieforemną płynną masę. (...) Nie da się pojąć
natury Kościoła ani bojowego tonu, który od czasów antycz­
nych dźwięczy w katolickim wyznaniu wiary, jeżeli człowiek
nie pojmie wpierw, że cały świat o malo kiedyś nie umarł na
tolerancję i na braterstwo wszystkich religii.

Fragment rozdziału „The God in the Cave”


z książki „The Everlasting Man”, 1925 r.

O czyśćcu

Sir William Joynson-Hicks, minister spraw wewnętrz­


nych w obecnym rządzie (...) oznajmił podobno: „Nie życzy­
my sobie, by księża się wtrącali, nie życzymy sobie czyśćca
i nie zgadzamy się na obowiązkowy konfesjonał”. Zwłaszcza
to ostatnie zapewnienie zdjęło z naszych umęczonych barków
zaiste wielki ciężar. Już nigdy nie ujrzymy, jak policjant łapie
za kołnierz niewinnego przechodnia i przemocą wlecze do
najbliższego konfesjonału. Nigdy więcej nie pojawią się na
ulicach czarne ciężarówki z zakratowanymi oknami, zwożące
przymusowych penitentów do Katedry Westminsterskiej.
Najwięksi grzesznicy naszych czasów nie będą już siłą
odziewani w białe płótna i kijami zapędzani przed oblicze
księdza. Wszystko to zmieni się teraz, gdy obowiązek ustnej
spowiedzi zniknie z Konstytucji Brytyjskiej i państwo nie

120
będzie go wymuszać przy pomocy bagnetów. Od tej pory
spowiedź stanie się kwestią wolnego wyboru lub wręcz
kaprysu jednostki, tak jak powinno być w prawdziwie nowo­
czesnym państwie. Będzie równie dobrowolna jak dobrowol­
ne jest dla ludzi ubogich zapisywanie dzieci do wyznaczo­
nych szkól państwowych. Będzie równie zależna od woli
jednostki, jak system ubezpieczeń zdrowotnych jest zależny
od woli ubezpieczonych klas pracujących. Prawo przestanie
ją regulować, tak jak nie reguluje teorii głoszącej, że wyciąg
z krowich wirusów ospy ma właściwości lecznicze. Od tej
pory każdy człowiek, przez nikogo niezmuszany, zdecyduje,
czy chce się spowiadać, czy nie - podobnie jak przez nikogo
niezmuszany decyduje, czy chce uczęszczać do szkoły albo
odbyć służbę wojskową. Rządowi tak samo przez myśl nie
przejdzie zmuszać wolnego obywatela, by wyznawał swe
grzechy, jak zmuszać go, by ubezpieczał pracowników albo
szczepił dzieci. Co by nie myśleć o owym protestanckim
postępie, który doprowadził nas do nowoczesnego państwa,
każdy wszak przyzna, że nowoczesne państwo ma przynaj­
mniej tę zaletę, że we wszystkich dziedzinach swej działalności
odżegnuje się od jakiegokolwiek przymusu. (...)
Zaiste wspaniała to nowina, że rząd planuje uchylić
prawo narzucające nam obowiązek spowiedzi. Mnie jednak
bardziej ciekawi osobliwe zdanie, które poprzedza tę rewelację.
Pomijam słowa: „Nie życzymy sobie, aby księża się wtrącali”.
Materia ta była już poruszana tak często, że zdarła się do cna,
a jej przetarte włókienka nie są w stanie utrzymać najbłahszej
nawet myśli. Zatrzymam się nad innym interesującym frag­
mentem wypowiedzi pana ministra. „Nie życzymy sobie
czyśćca” - powiada sir William. Można by tu poczynić oczy­
wistą uwagę, że byli już tacy, co minęli czyściec, poszli dalej
i trafili gorzej, ale nie o to mi przecież chodzi. (...) Coś, co
mnie w tych słowach intryguje, to nie strona religijna, ale
filozoficzna i logiczna. „Nie życzymy sobie czyśćca”. Cieka­
wy jest stosunek do prawdy - niekoniecznie do prawd wiary.

121
ale do prawdy jako takiej; do samej idei prawdy. Słowa te
oznaczają - ni mniej, ni więcej - że kiedy sir William zastuka
do wrót tamtego świata, zbliży się doń święty Piotr lub jakiś'
usłużny anioł i zapyta, dyskretnie zniżając głos niczym dobrze
wyszkolony kamerdyner: „Czy życzy pan sobie, by
przygotować panu czys'ciec?”.
Może celowe będzie tu użycie porównania. Ilekroć my,
wyznawcy pewnej filozofii, otwieramy gazetę i znajdujemy
w niej artykuł na temat relacji między nauką a religią, znamy
z góry przebieg wywodu. Oko nasze mknie szybko po kolum­
nach, dopóki nie napotka dużej litery „G” na początku słowa
„Galileusz”. Ujrzawszy, że temat został uwzględniony, jak
przystoi, wracamy pogodnie do naszych zwykłych zajęć.
Można polegać na ludziach, którzy pisują takie artykuły, nigdy
nas nie zawiodą. A ponieważ Galileusz jest ewidentnie
jedynym astronomem, jakiego znają, a kara, nałożona nań
przez Inkwizycję jest jedyną decyzją Kościoła, jaka kiedy­
kolwiek obiła im się o uszy, jeśt całkiem naturalne, że osądzają
wiele kwestii w świetle tego jednego wypadku, na ile, rzecz
jasna, mają o nim pojęcie. Nie zamierzam tu absolutnie
pogłębiać ich pojęć, choć mógłbym im powiedzieć o Gali­
leuszu parę nowych i ciekawych rzeczy. Mógłbym wskazać,
że nie był on bynajmniej tym człowiekiem, którego podziwiają,
to znaczy człowiekiem prześladowanym za odkrycie, że
Ziemia obraca się wokół Słońca. Paradoksalnie, jak to się może
zdawać, teoria kopernikańska stanowi dzieło Kopernika, który
wykładał astronomię w Rzymie, pod okiem władz kościelnych
i za ich aprobatą, zaś nim jeszcze Kopernik przeprowadził jej
dowód, została zasugerowana w samym środku Wieków
Średnich przez Mikołaja z Kuzy, którego Kościół, ten znany
prześladowca, ukarał w ten sposób, że uczynił go kardynałem.
Prawda, jak mi się zdaje, wygląda odwrotnie niż jej popularna
wersja. Galileuszowi nie zarzucano, że otworzył dyskusję, ale
że ją zamknął. Ludzi drażniła jego pewność siebie, jego
postawa Galileus locutus est, causa finita est, czy też, by użyć

122
języka współczesnego, jego orzeczenie, że teoria kopernikań-
ska nie jest już teorią, lecz prawem. A już szczególnie działało
ludziom na nerwy, że Galileusz podpierał swoje twierdzenia
cytatami z Biblii; nader irytujący zwyczaj u każdego. (...)
Kiedy sir William Joynson-Hicks oznajmia, że nie życzy
sobie czyśćca, nie przychodzi mu do głowy, że brzmi to
zupełnie tak, jakby katolicy, w odpowiedzi na artykuł gloryfi­
kujący Galileusza, powstali i zawołali chórem: „Nie życzymy
sobie Układu Słonecznego!”. Wówczas być może sir Williamo­
wi zaświtałoby mgliście, że Układ Słoneczny jest w stanie
istnieć całkiem niezależnie od naszych pragnień i że czyściec
może istnieć całkiem niezależnie od tego, czy on akurat życzy
go sobie, czy nie.

Fragment eseju „A Politician on Purgatory”,


który ukazał się w tygodniku
„G.K.’s Weekly” 11.04.1925 r.

O duchach

Nie tak dawno temu, kiedy wywoływanie duchów stano­


wiło modny temat prasowy, pozwoliłem sobie napomknąć
0 ludziach, którzy odcinają się od obu stron sporu, gdyż patrzą
na sprawę z trzeciej strony. Ich głos najczęściej ginie w hałaś­
liwej dyskusji między zawodowymi mediami i zawodowymi
magikami. Mam na myśli osoby takie jak ja, które występują
zdecydowanie przeciw spirytyzmowi - nie dlatego że jest
oszukańczy, ale dlatego, że jest autentyczny. Zgadzamy się
z agnostykami, że każdy może przywołać ducha z niezmie­
rzonych przestworów, lecz mimo to myślimy, że kwestia, czy
duch przybędzie, to zaledwie początek problemu. Pozostaje
bowiem kwestia, czy duch zechce odejść. (...)
Wyznawcy spirytyzmu dzielą spirytyzm na „niski”
1 „wysoki”. Tak się niefortunnie składa, że z całego serca wolę

123
ten „niski”. Na przykład sir Arthur Conan Doyle (...) twierdzi,
że latające stoły i krzesła to cos' „na niższej duchowej
płaszczyźnie”, co zupełnie go nie interesuje, ponieważ on
podchodzi do spirytyzmu z rewerencją jako do religii, która
może dać nam odpowiedź na zasadnicze pytania o życie
i s'mierć. Ja ze swej strony uważam, że jego rozróżnienie jest
nad wyraz cenne, trzeba je tylko odwrócić. Latające stoły
i krzesła wydają mi się autentycznie interesujące. Kiedy wielki
uczony, taki jak sir William Crookes, utrzymuje, że widział je
na własne oczy, jest to fakt niesłychanie ważny. Nie traćmy
czasu na roztrząsanie, czy jest to zjawisko nadnaturalne;
równie dobrze może się ono okazać całkiem naturalne, to
znaczy nie wykraczające poza naturę rzeczy. (...) Oznacza ono
jednak, że materializm, uznający naturę za mechanizm,
przechodzi z wolna do historii. Zaczyna już być powszechnie
widoczne, że była to, jak mi się zawsze zdawało, obskurancka
dziewiętnastowieczna moda, sztucznie rozdęta przez tego
niedorzecznego pruskiego blagiera, Haeckla. (...) Wyrwanie
komuś' krzesła spod tylnej części ciała to żart w nie najlepszym
guście, miło jednak pomyśleć, że jest to krzesło, na którym
rozsiadł się profesor Haeckel z Uniwersytetu w Jenie.
Jeśli jednak mam odnosić się z rewerencją do fruwają­
cych mebli, albo oprzeć na nich moją religię, zupełnie nie
rozumiem, dlaczego większą rewerencję ma we mnie budzić
stół, który lata, od stołu, który zachowuje się jak na porządny
stół przystało. Rewerencją oznacza szacunek, zaś to, co szanu­
ję, na ziemi czy na niebie, to określone wartości i cnoty; zaś
stół nie dowodzi, że je posiada, jeśli po prostu wymachuje
nogami w powietrzu. Spirytysta odpowie na to, że nie żąda
ode mnie, bym szanował stół, ale bym szanował rewelacje,
których dostarczają nam wirujące stoliki. Niewiele o nich
wiem, ale i tak wiem za dużo, by traktować je z rewerencją
czy bodaj z respektem. (...) Może i są to wiadomości od
duchów, ale nigdy bym nie pomyślał, że trzeba obowiązkowo
wierzyć w to, co mówią duchy. (...) Dokładnie tę część

124
spirytyzmu, którą sir Arthur Conan Doyle uważa za religię, ja
uważam za religię fałszywą. (...)
Pewna pani, jak słyszałem, dowiedziała się od duchów,
że jej mąż był kiedyś starożytnym Egipcjaninem. (...) Oto
kolejna rzecz, która moim zdaniem sprawia, że taki przekaz
jest niegodny zaufania i pozbawiony wszelkiej wartości -
banalne odgrzebywanie egipskich mumii. Czemu nie słychać
nigdy o starożytnych Etruskach lub starożytnych Chińczy­
kach? (...) Co do mnie, wiem z tego samego źródła, że jestem
reinkarnacją poety Wergiliusza - ale ja nie zadzieram przez to
nosa.

Fragment eseju z cyklu „Our Notebook”,


który ukazał się w „The Illustrated London News”
29.03.1919 r. (data wydania w USA).

O czarownicach

Jakiś czas temu gazety doniosły o dziwnym procesie


sądowym. Opisywano go jako współczesny proces o czary.
Sędzia, przed którym sprawa się toczyła, słysząc to określenie,
wybuchnął podobno śmiechem i stwierdził, że doprawdy nie
pojmuje, jak można mówić o czarach w dwudziestym wieku.
Jego słowa zdradzają ignorancję, czy raczej naiwność,
typową dla współczesnych warstw oświeconych i wygodnych.
(...) Nigdy nie uda się wyplenić przesądów, z tego prostego
powodu, że przesąd jest czymś najzupełniej racjonalnym. Jak
długo będą żyć na świecie ludzkie dzieci, będą stąpać
w określonej kolejności na płyty chodnikowe, i ma to swoje
filozoficzne uzasadnienie: dziecko na własną rękę, posiłkując
się mglistą tradycją, próbuje eksperymentować z Nieznanym.
(...)
Spośród czarownic skazanych w dawnych czasach
zdumiewająco wiele przyznało się do uprawiania czarów.

125
„Przyznało się” to zresztą zbyt słabe słowo. Osoby te pyszniły
się, że są czarownicami i obnosiły się z tym z całą arogancją.
(...) Niewątpliwie część z nich była psychicznie chora; podob­
nie też wielu psychicznie chorych przyznaje się do popełnienia
morderstwa. Nikt jednak nie wnioskuje z tego, że żadne
morderstwo nigdy nie istniało. Toteż ja osobiście jestem
przekonany, że ci, którzy twierdzili, że uprawiają czary, mówili
najprawdziwszą prawdę. Sądzę, że istotnie byli czarownikami
i czarownicami - to jest ludźmi świadomie próbującymi
nawiązać kontakt ze złymi mocami Wszechświata.
Ilekroć ludzie szczerze wierzą, że mogą nawiązać
kontakt ze światem duchowym, używają do tego celu elemen­
tów świata materialnego. Jeśli cel jest dobry, używają chleba
i wina. Jeśli cel jest zly, używają oka jaszczurki i wywaru
z ropuchy. (...) Co za sens twierdzić, że ingrediencje magiczne
są produktem chorej wyobraźni? Takie właśnie mają być. Tak
zostały obmyślone, aby za ich pomocą człowiek mógł dotrzeć
do chorobliwych, szalonych elementów Uniwersum, do
zwyrodnialców świata duchowego. Nie wiadomo, na ile są
skuteczne, ale możemy równie dobrze założyć, że wstrętne
zachowanie (jak wyłupywanie oczu jaszczurkom) otwiera
ludzi na złe wpływy, skoro zakładamy, że piękne zachowanie
(jak przyklęknięcie czy odkrycie głowy) otwiera na wpływy
dobre. Nie wiadomo, w jakiej mierze jest to wynik samych
działań, a w jakiej skojarzeń, ale tak samo nie wiadomo tego
przecież w odniesieniu do zwykłych, codziennych spraw. (...)
Wiemy, że wino rozgrzewa, ale nie mamy pojęcia, czy bardziej
za sprawą samego wina, czy może raczej jego wyobrażenia
w ludzkim umyśle.

Fragment eseju z cyklu „Our Notebook”,


opublikowanego w „The Illustrated London News”
22.09.1906 r.

126
O eufemizmach

Świat dzisiejszy, a w każdym razie dzisiejsza prasa, czuje


nieustającą trwogę przed dokonywaniem ocen etycznych.
Ludzie unikają potępiania cudzych uczynków w oparciu
o czysto moralne kryteria. Jeśli jutro w środku Parku Batterse'a
pobiję na śmierć moją babcię, można mieć całkowitą pewność,
że usłyszymy o tym wszystko - z wyjątkiem tego jedynie, że
mój postępek był zły. Niektórzy nazwą ten czyn obłąkanym,
to znaczy zarzucą mu brak racjonalności. Wcale nie musi to
być prawdą. Nie da się ocenić, na ile racjonalny był ten czyn,
jeśli nie znało się mojej babci. Niektórzy nazwą go ordynar­
nym mordem, to znaczy zarzucą mi brak dobrych manier.
Być może morderstwo istotnie wskazuje na pewne niedostatki
w salonowym wychowaniu, ale nie jest to chyba jego główna
wada. Inni będą mówić o odrażającym spektaklu, o obrzydli­
wej scenie - to znaczy, oskarżą ten czyn o brak artyzmu czy
estetyki. To jednak znów zależy od okoliczności. Aby stwier­
dzić, czy wygląd staruszki pogorszył się na skutek zmasakro­
wania, filozof musiałby wiedzieć, jak brzydka była przedtem.
Kolejna szkoła myślicieli uzna, że zachowanie to było społe­
cznie nieproduktywne; że jest to marnotrawstwo całkiem jesz­
cze dobrej babci. Ale i to zależy tylko od oceny indywidualnej.
Jedyne, co warto na ten temat powiedzieć, to to, że czyn
był zły, bo babcia ma prawo do życia. Media boją się jednak
takich ocen. Mogą nazwać morderstwo psychopatycznym,
bestialskim, pospolitym, bezsensownym - ale nigdy nie nazwą
go grzesznym.

Fragment eseju „The Boy”


ze zbioru „Ali Things Considered”, 1908 r.

127

You might also like