You are on page 1of 137

Miłosz Kamil Manasterski

TRAMWAJ ZWANY 805N


opowiadania
e-bookowo.pl

wydawnictwo internetowe
© Copyright by Miłosz Kamil Manasterski & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: Miłosz Kamil Manasterski 

ISBN 978-83-62480-18-0

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości 

bez zgody wydawcy zabronione 

Wydanie I 2011

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

virtualo.eu
O autorze

MIŁOSZ KAMIL
MANASTERSKI

Poeta, prozaik, animator


kultury, członek Związku
Literatów Polskich, sekcji
literackiej Związku
Zawodowego Twórców Kultury
oraz międzynarodowych
stowarzyszeń twórczych Societe Europeene de Culture
i  Authors & Publicist International Association. Autor
książek poetyckich „Zasady gry” (Zgorzelec 1999), „Sztuka
czytania” (Warszawa 2005), „Spa” (Warszawa 2007),
„Portfolio” (Warszawa 2008), „Notebook Norwida”
(Biblioteka Poezji Dzisiaj 4/2009), „Złote i  czerwone / 黄 与
红 ” (Łódź 2010, publikacja w  języku polskim i  chińskim,
przekład Ju Shan). Jego wiersze znalazły się w  ponad
czterdziestu antologiach i  almanachach (m.in. „Papieżowi
poecie – poeci”, „Praski almanach literacki”, „Po drodze
2005”, antologie Warszawska Jesień Poezji 2007, 2008
i 2009, Międzynarodowy Listopad Poetycki 2009).

Laureat Nagrody IV Nadnyskich Spotkań Literackich


(„Zasady gry”), Nagrody VI Światowego Dnia Poezji pod
patronatem UNESCO za „Sztukę czytania” (2006), Nagrody
Prezydenta M. Płocka (2003 i  2006), Nagrody Prezydenta
M. Łomży (2009), Nagrody „Poezji dzisiaj” dla młodego
twórcy (2009). Twórca i  redaktor naczelny Magazynu
Internetowego Związku Literatów Polskich Literaci.eu (od
2007 r.), wcześniej redaktor naczelny portalu
Literatura.waw.pl (2005–2007). Skarbnik Oddziału
Warszawskiego Związku Literatów Polskich.

Urodzony w  1977 r. w  Kaliszu. Debiutował wierszem na


łamach „Dziennika Łódzkiego” w  1997 r. Był szefem grupy
literackiej B2 działającej przy Akademickim Ośrodku
Kultury w  Łodzi (1996–1997), później należał do Koła
Młodych Łódzkiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy
Polskich (1998–1999). Na antenie łódzkiego Radia Classic
FM prowadził z  Arturem Żakiem audycję literacką
„Korowód nastrojów” (1997). Po wyjeździe do Warszawy
podjął działalność zawodową związaną z  literaturą –
pracował m.in. w  Państwowym Instytucie Wydawniczym,
Bielańskim Ośrodku Kultury, Domu Kultury w Łomiankach).
Prowadzi warsztaty literackie, jest redaktorem serii książek
poetyckich „Łomiankowska Premiera Literacka” (15
tytułów od 2005 r.). W  Domu Kultury w  Łomiankach
realizuje autorską imprezę „Na strychu w Łomiankach”.

Jest laureatem kilkudziesięciu ogólnopolskich konkursów


literackich. Sam również ocenia wiersze jako juror m. in.
Festiwalu „Złoty Środek Poezji” w  Kutnie (2008), Turnieju
Młodych Autorów XXXVII Warszawskiej Jesieni Poezji
(2008), Turnieju Jednego Wiersza o  Laur Burmistrza
Łomianek (2003–2009), OKP im. D. Maliszewskiego
w  Ostrołęce (2009,2010), OKP „O Laur Tarczynki”
w Tarczynie (2009).

W czerwcu 2009 r. jako delegat Związku Literatów Polskich


pojechał do Chin na zaproszenie China
Writers’ Association, gdzie odwiedził Pekin i Szanghaj.
Spis treści

MUCHY
TRAMWAJ ZWANY 805N
JAKA TO MELODIA?
URLOP
// DUSZNOŚCI
20 ZŁOTYCH
KAMPANIA SPOŁECZNA
ODDZIAŁ SPECJALNY
EPILOG
TW LUSTERKO
<MUCHY>

<sekretarka>

<sekretarka pochyla się nad kolejnym paznokciem na


którym lakier zaczynał odrywać się od powierzchni w kilku
miejscach | niewielkie to były ślady 'ale bardzo bolesne'
[myśli: o  ile wygodniej byłoby malować paznokcie dopiero
po przyjściu do pracy ]/>

/ nagie fragmenty paznokci drażnią jak kosmata mucha


spacerująca po karku /

<sekretarka sprawdza w  lusterku ukrytym w  szufladzie


stan pomadki na swoich ustach

[ jest zadowolona – ta nowa szminka polecona przez


koleżankę nie przywiera tak łatwo do brzegów szklanek ]!
paznokcie wymagają natychmiastowej interwencji / szef
jeszcze nie przyszedł, więc sekretarka szybko wyjmuje
z  kosmetyczki czerwony lakier [ 'lakier w  kolorze krwi'
pomyśli szef wchodząc do pokoju pięć minut później] />

 "(wszyscy faceci zawsze myślą o…)"

<pierwszy samiec 'który pojawił się w  sekretariacie'


patrząc na jej piersi opięte półprzezroczystym materiałem,
natychmiast posądził ją o  łatwość [ wyczytała tę myśl
w  jego ironicznym uśmiechu, odpowiadając, że szefa
jeszcze nie ma ] /a przecież szefa nie ma naprawdę i  nie
można nawet zakładać' że za chwilę będzie/>

<paznokcie wyglądają już idealnie \ pozostał tylko ten


zapach /przykry dla nieprzywykłych do wdychania acetonu/
nadal wszakże zalecana jest wielka! ostrożność aby nie
zdrapać ponownie delikatnej warstewki czerwieni [? czy nie
powinien już zacząć się okres ]/>

<nie wiadomo dlaczego \w końcu już październik\ nad


głową kobiety przeleciał czarny punkt ^

sekretarka odprowadziła muchę wzrokiem w stronę okna i z


powrotem [owad zatoczył okrąg wokół jej głowy] po czym
usiadł na jej palcu wskazującym prawej dłoni [ dokładnie na
środku paznokcia]/>

*ma pani muchę na palcu* powie jej za trzy minuty szef


kiedy poprosi ją o kopie wczorajszego raportu ze sprzedaży
w  regionach południowych [spoglądając na wypukłości jej
bluzki]/>

</sekretarka>

<informatyk>

<informatyk we wszystkich pomieszczeniach ustawiał


komputery na biurkach \ nie dla wygody użytkowników
tylko własnego lenistwa [ bo przecież nie trzeba się schylać
kiedy wypadnie kabel sieciowy albo rozluźni się wtyk od
monitora co powoduje natychmiastowy wrzask pod
numerem wewnętrznym 33 przypisanym informatykowi ]/>

<jedyne pomieszczenie w który komputer stoi na podłodze


to sekretariat | w  dodatku komputer ten zdaniem
informatyka często się psuje ^ informatyk opiekuje się nim
nadzwyczaj starannie i  sprawdza wszystko parę razy
w tygodniu / nawet jeśli sekretarka na nic się nie uskarża/ [
jest w  tym zarówno autentyczna chęć by dziewczyna nie
miała najmniejszych problemów ze sprzętem jak i  coś
więcej}/>

<wszystkie czynności związane z  komputerem wymagają


nieustannego wchodzenia pod biurko! co daje
niepowtarzalną szansę przyglądania się nogom sekretarki [
dwa czy trzy razy szczęście dopisało informatykowi i ujrzał
koronkową fakturę jej majtek ]/>

<zresztą informatyk nie poprzestaje na zaglądaniu


sekretarce pod spódnicę – już dawno zainstalował w  jej
komputerze programy dzięki którym widzi każdą literę
i  każdy ruch myszki poruszanej przez sekretarkę ekranie
nie wspominając o odczytywaniu jej e-maili za co zabrał się
pierwszego dnia w  nowej pracy [ czytanie cudzej poczty
pochłania go niemal całkowicie]/>

<dzięki dostępowi do komputera sekretarki [najwyraźniej


nieświadomej że jest on nastawioną na nią pułapką]
zupełnie przypadkowo informatyk zdobywał coraz więcej
informacji o  działalności całej firmy [także tej części jej
działalności 'która zdawała się wykraczać poza przepisy
prawa'] z  każdym dniem roboczym narastała w  nim
zarówno fascynacja kobietą jak i  nienawiść do dyrektora |
który podobno sypia ze swoją sekretarką ^ choć informatyk
nie znalazł dotąd na to żadnego dowodu w  jej
komputerze/>

"(wykorzystuje ją…)"
< informatyk wieczorami tuli w  myślach sekretarkę | choć
nie waha się zaglądać jej pod spódnicę | w  myślach nigdy
nie śmie posunąć się dalej niż do delikatnych pieszczot |
marzy o  tym żeby ją chociaż objąć [któregoś dnia jeśli ten
drań dyrektor zrobi jej krzywdę informatyk obiecuje sobie
wykorzystać wszystko co wie! żeby go zniszczyć # a wie już
naprawdę dużo ]/>

</informatyk>

<1>

<dyrektor>

<dyrektor przejął sekretarkę razem ze stanowiskiem po


swoim poprzedniku [słyszał plotki że jego nowa podwładna
@bardzo blisko współpracowała@ z  poprzednim szefem
firmy]? a może to tylko zazdrośni wicedyrektorzy oczerniali
dziewczynę | dyrektor widywał jak po pracy przychodził po
nią młody mężczyzna [zawsze w tej samej dżinsowej kurtce
niezależnie od pogody]/>

<dziewczyna pracowała bardzo solidnie i  dyrektor


naprawdę nie miał jej nic do zarzucenia [a jednak
podświadomie miał do niej pretensje o  ten /urojony być
może/ romans ze swoim poprzednikiem [co sprawiało, że
bywał dla niej bardzo niemiły] w  zasadzie od dawna nosił
się z zamiarem by dać jej podwyżkę/>

<ale nie potrafił dać jej podwyżki ani poprosić żeby została
z  nim dłużej po pracy [wiele razy w  myślach zamykał się
z  nią w  biurze i  prosił by uniosła jeszcze wyżej jedną ze
swoich niemiłosiernie krótkich spódnic żeby mógł przyjrzeć
się jej bieliźnie @ co nie znaczy wcale że w  swojej
wyobraźni potrafił zatrzymać się na obrazie sekretarki
podciągającej mini]/>

"(wszystkie kobiety to…)"

<fascynacja bielizną sekretarki rozpoczęła się latem kiedy


przychodziła do pracy w  prześwitujących bluzkach przez
które widać było zarysy biustonosza /tydzień temu dyrektor
wyszedł z pracy wcześniej niż zwykle i zatrzymał się dłużej
niż zwykle przed wystawą sklepu z  bielizną damską obok
swojego mieszkania 'wszedł do środka i  kupił czarny
komplet dla sekretarki' [trzy dni wcześniej podsłuchał
rozmowę telefoniczną swojej pracownicy kiedy podawała
koleżance obowiązujące wymiary jej ciała'/>

<ten sam komplet przez dwa tygodnie leżał w  szufladzie


dyrektora owinięty czerwoną wstążką [wczoraj nie
wiadomo dlaczego dyrektor dołączył do niego pas do
pończoch i  czarne kabaretki] przez kilka dni dyrektor
zastanawiał się jak podrzucić upominki sekretarce do
biurka /było to jedyne na co potrafiłby się odważyć/ jednak
nie znajdował w  tym żadnych korzyści dla siebie [może
prócz skromnej satysfakcji gdyby dziewczyna włożyła go na
siebie przychodząc do pracy]/>

"(zatańcz…)"

<i w  końcu zdecydował się dzisiaj włożyć jej do szuflady


biurka bieliznę wraz z  pończochami [nie będzie mógł spać
w nocy]/>

</dyrektor>

<zastępca>

<dyrektor nie wie że jego zastępca wczoraj wchodził dwa


razy do jego gabinetu szukając pewnego niezwykle
ważnego dokumentu | dwa razy szperał po szafie
z  papierami | w  końcu nie mogąc znaleźć potrzebnego
pisma sięgnął do intymnych zasobów dyrektorskiego
biurka/>

"(oby nie miał pretensji do…)"

<! jakie było jego zdumienie kiedy zobaczył komplet


damskiej bielizny w  szufladzie dyrektora [szufladzie
zamkniętej zazwyczaj na klucz]! komplet leżący na
poszukiwanym dokumencie! komplet z  załączonymi do
niego pończochami przewiązany niezgrabnie czerwoną
wstążką/>

<możliwości było wiele i  nie wiadomo dlaczego akurat


jedna z  nich zastępcy dyrektora wydała się najbardziej
realna [ choć zarazem próbował sobie wytłumaczyć że jest
zarazem najbardziej nieprawdopodobna ] bielizna mogła
być przecież prezentem dla żony albo kochanki dyrektora [
tu natychmiast pomyślał o  sekretarce ] a  jednak zastępca
dyrektora nie mógł przestać wyobrażać sobie! swojego
szefa wciągającego pończochy na własne nogi 'ubranego
w komplet czarnej bielizny'/>

"(koronkowe majtki mają…)"

<obraz szefa w  kobiecej bieliźnie był dla zastępcy


niezwykłą podnietą [do tego stopnia że musiał odczekać
dłuższą chwilę żeby się uspokoić i  wyjść z  gabinetu nie
dając niczego poznać po sobie] tłumaczył sobie na różne
sposoby że to niemożliwe | a  jednak obraz powracał do
niego przez cały dzień [ i w nocy ] powracało też gwałtowne
podniecenie i  coś w  rodzaju narastającej sympatii do
człowieka którego uważał dotąd za prymitywnego
dorobkiewicza/>

</zastępca>
<sektarka2>

<sekretarka na drugi dzień znajdzie w  szufladzie biurka


komplet bielizny! zdumiewające skąd informatyk

<2>

znał jej rozmiary | choć z  drugiej strony od dawna


podejrzewała że czyta jej e-maile i  podsłuchuje telefony
przez centralę telefoniczną którą sam skonstruował [ przez
cały dzień będzie zastanawiać się czy powinna pozostawić
komplet bielizny w  szufladzie czy zabrać do domu
i  przymierzyć \ a  może przymierzyć już teraz póki nie
przyszedł dyrektor i  kręci się tylko zastępca *zupełnie
sympatyczny facet w  którym sekretarka trochę się
podkochuje*/>

<po chwili pomyśli że może to jednak zastępca kupił jej


bieliznę @ zakup choć nieco perwersyjny sam w  sobie był
najlepszego gatunku i  wymagał niezłego gustu jakim
zastępca z  pewnością dysponował [dysponował też
zapasowymi kluczami do sekretariatu dzięki którym mógł
niepostrzeżenie umieścić bieliznę w jej biurku]/>

"(taki przystojny…)"
<przecież kiedy przyjdzie do pracy zauważy jak zastępca
próbuje ostrożnie wyjść z  sekretariatu [ nie uświadomi
sobie wcześniej tej nadmiernej ostrożności i  wyrazu
skupienia na jego twarzy>

</sekrearka2>

<zastępca2>

<coś przez ostatnią dobę zmieniło się w zastępcy na tyle by


był w  stanie udźwignąć odrobinę własnego szaleństwa
i  kupić drugi komplet bielizny wraz z  pończochami w  tym
samym rozmiarze | również czarny choć z  innym wzorem
koronki [ myśl o  dyrektorze zakładającym ten komplet
przyprawiała go prawie o omdlenie]/>

<! szaleństwa wystarczy zastępcy jeszcze na tyle by przyjść


wcześniej do pracy i  wrzucić ten komplet do!!! pustej
szuflady [ po czym pobiegnie prosto do łazienki starając się
maskować podniecenie przed wchodzącą właśnie do biura
sekretarką ]/>

</zastępca2>

<dyrektor2>
<dyrektor na drugi dzień specjalnie spóźni się do pracy |
nie chce być obecny w  chwili gdy sekretarka odkryje
upominek [ boi się że mógłby się niepotrzebnie zdradzić ]/>

<zdziwił się że szuflada w  jego biurku zamykana na klucz


jest otwarta | zdarza się to już drugi raz w tym tygodniu/>

"(jestem zmęczony a może za dużo myślę o tej kobiecie)"

<jeszcze bardziej zdziwi się znajdując w  szufladzie


niezgrabnie przewiązany wstążką komplet bielizny wraz
z  pończochami [ nie będzie mógł wyjść z  podziwu dla jej
przenikliwości i  łatwości z  jaką odgadła jego intencje |
a także dla sposobu w jaki je odrzuciła/>

<poczuje ogromną wściekłość | taką samą jaką poczuł kiedy


żona zostawiła go dla jakiegoś chirurga | i napisze na adres
mailowy sekretarki wulgarnego maila z  informacją że
natychmiast ją zwalnia [ ma wyjść i  więcej się nie
pokazywać – dostanie trzymiesięczną wypłatę byle nie
widział jej na oczy ] po czy nie wiedzieć czemu zdejmie
spodnie, slipy i  skarpetki i  założy nieszczęsny! komplet
bielizny/>

<w chwili gdy będzie wkładał drugą pończochę do jego


gabinetu! wejdzie zastępca z  pytaniem dlaczego nagle
przestał być zadowolony z  sekretarki [ale nie wypowie ani
słowa na widok dyrektora w pończochach]/>
<sekretarka wybiegnie z  gabinetu z  płaczem wpadając
wprost na informatyka [który zresztą już chwilę wcześniej
przeczyta maila od dyrektora | i zdąży nawet poprosić przez
Gadu-Gadu swojego przyjaciela z  prokuratury o  szybki
kontakt]/>

</dyrektor2>

</MUCHY>

<end>

Warszawa, 2002 r.
TRAMWAJ ZWANY 805N

Wskoczyłem w  pierwszy tramwaj, który nadjechał, nie


zastanawiając się nawet, gdzie nim mogę dotrzeć.Usiadłem
na jedynym wolnym siedzeniu, bacznie się przed tym
rozglądając. Mogłem przecież zająć kluczowe miejsce
w  wagonie przeznaczone dla inwalidy, który odważyłby się
wejść po stromych stopniach do wagonu. Mogło by to być
strategiczne miejsce dla matki z  dzieckiem wyznaczone
w  ramach polityki prorodzinnej, albo miejsce dla
mniejszości narodowych dotowane ze środków Unii
Europejskiej.

Trzeba być bardzo czujnym, zanim się usiądzie w tramwaju.


Zająłem miejsce siedzące nieoznaczone żadnym
emblematem prócz napisu „SKS PANY”, niezbyt pewnie
i  nieśmiało, częścią siedzenia zresztą i  od niechcenia, by
nikt nie myślał, że kogokolwiek dyskryminuję, prześladuję,
obrażam. Wolno mi było usiąść na tym miejscu, bo zawsze
kibicowałem SKS-owi w jego trudnej drodze do trzeciej ligi,
w  czasach kiedy jeszcze był w  drugiej lidze. Wokół mnie
siedzieli nie-kibice, w  większości mali, nad nimi pochylały
się matki, pilnujące, by ich pociechy nie pożarły biletów,
gdyż nie ma jak ich później okazać kontrolerom.

Przejechaliśmy spokojnie razem jeden przystanek, zresztą


niezbyt długi i  zatrzymaliśmy się na następnym. Drzwi się
zamykają, mamy jechać dalej, a  tu krzyk straszny, zgiełk
przeraźliwy. Jeden maluch, podczas nieuwagi strzegącej go
kobiety, niechybnie pochłoniętej oglądaniem sklepowych
wystaw, połknął bilet, szczęściem jednorazowy.
Szamotanina, próby wydobycia choćby hologramu, wyrzuty
wzajemne matek zjednoczonych w  nieszczęściu, bo gdybyż
konduktor… Chciałbym coś zrobić, choćby miejsca ustąpić
matce płaczącej, kiedy nikt na mnie nie zwraca uwagi.
Matki załamują ręce jednoręcznie, drugą ręka
przytrzymując się tramwaju, który przecież razem z  nimi
trzęsie się, podskakuje i skrzypi. Pozostałe dzieci płaczą, bo
też chcą zjeść swoje bilety. Jedno chce spróbować jak
smakuje kasownik. Rozmiar otworu gębowego nie pozwala
mu na konsumpcję w  całości, kończy się więc tylko na
wyślinieniu spodu urządzenia. Wreszcie przystanek,
najwyraźniej blisko przedszkola albo poradni dla dzieci
zdrowych i  tramwaj się opróżnia. Z  jego wnętrzności
wypadają na ulice młode pokolenia z  opiekuńczymi
rodzicielkami. Głośny pisk hamulców samochodów
powstrzymanych szacunkiem dla napoczętego życia, a może
też tego nadgryzionego nieco zębem czasu. A  ja ciągle
siedzę. Siedzę w tramwaju.

Jazda siedząca tramwajem jest dla mnie mocnym


przeżyciem. Raz, że w  moim miasteczku nie ma tramwaju,
bo gdyby zbudowali nawet linię, pierwszy przystanek byłby
już za granicą miasta. Dwa, że nigdy nie jechałem
tramwajem siedząc na miejscu kibica. A  przecież gdyby
ktoś mnie próbował wylegitymować, nie miałem żadnego
dowodu na moje kibicowanie SKS-owi, ani szalika, ani
znaczka w  płaszczu, ani proporczyka w  kieszeni, ani
tatuażu „SKS Mistrzem Polski”. Zdecydowanie lepiej byłoby
ustąpić, ale jak i  komu, skoro dokoła mnie pełno wolnych
miejsc i wszyscy pasażerowie siedzą wygodnie?

Jedziemy, jedziemy, Wielkie Miasto się wcale nie kończy,


raczej się ciągnie, miejscami przeciąga. Szare ze złości
kamienice, który pewnie były kiedyś ładne i nadal mogłyby
być takie, ale, że nie zbudowano ich przy Centralnej Alei,
więc obrażone są obrażona (a złość urodzie szkodzi),
i każdemu przybyszowi powtarzają: „Idź stąd, idź!” a głosy
mieszają się w  czeluściach bram i  studniach podwórek.
W  Wielkim Mieści każdy dom chciałby stać na Centralnej
Alei, wielu to się udało, ale nie wszystkim, niestety. Zbyt
mało ulic w  mieście nosi tę nazwę (tylko dwie). Chciałbym
już wysiąść, bo mi źle tak siedzieć, za dużo widzę przez
okno, powinienem widzieć dużo mniej, jeśli chcę Wielkie
Miasto pokochać, a  przynajmniej wytrzymać przez
najbliższe pięć lat. Mógłbym wysiąść, iść dalej na nogach,
ale czuję, że jeszcze daleko. I  jadę, ale głupio mi, że
w  godzinach szczytu na siedząco. Kto inny by się może
z tego cieszył, może nie przejmowałby się tym. Ale nie ja. Ja
czuję, że muszę ustąpić. Że jak nie ustąpię, to coś we mnie
pęknie, coś wybuchnie. A  nie wolno wybuchać w  środkach
komunikacji publicznej. Czytałem o  tym w  wyciągu
regulaminu przewozów pasażerskich.

Wagon znowu zaczyna się wypełniać ludźmi. Obok mnie


stanął dziarski, wąsaty pan. Za bardzo dziarski, by znieść
spokojnie takie upokorzenie, jak młodzież ustępująca
miejsce w  tramwaju. Nigdy nie usiądzie, na pewno
podziękuje, straci dobry humor i  poczuje się bardzo stary.
Zaraz za nim dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Taką
to mógłbym na kolana wziąć, a nie ustępować jej. Gdyby był
dzień kobiet, gdybym miał goździka, to może jeszcze
przyjęłaby to jako uprzejmość. Ale nie dziś, nie tak
bezpośrednio, żebym wstał i  powiedział: „Pani siądzie!”.
Skąd ona będzie wiedzieć, że to do niej? Jak jej to
wytłumaczę, dlaczego siedzieć nie mogę, dlaczego mnie
siedzenie tak mocno boli.

Dalej jedzie z  nami robotnik w  waciaku. Czy mógłbym


uczcić klasę robotniczą w  Wielkim Mieście wolnym
miejscem w wolnym tramwaju? Czy robotnik nie weźmie mi
za złe, że jedyne, co może dać mu inteligencja, to miejsce
w tramwaju i to używane? Czy to dla niego nie obelga?

Siedzę, chociaż nie mogę usiedzieć. Twarde siedzenie, ja


też jestem twardy, ale ledwie daję sobie radę. Gdyby jakaś
staruszka pojawiła się w  wagonie. Jakakolwiek, byle stara.
Jak pies łowczy wciągam powietrze nosem na każdym
przystanku. Szukam woni kulek na mole, perfum „Być
może”, wycofanych ze sprzedaży kropli nasercowych. Nic.

Kolejny przystanek. Coraz większy tłok, a  nie ma jak


ustąpić. Żadnej staruszki. Gdzie one są? Przecież mogą
jeździć cały dzień za darmo. Czemu tego nie robią?

Kurczę się w  sobie i  zaciskam pięści. Czekam na cios, na


twarde słowa o dzisiejszej młodzieży pozbawionej wartości,
nieuprzejmej, chamskiej. Gdzieś w tym tłumie czai się jakaś
staruszka, czeka na odpowiedni moment, by przewrócić się
na zakręcie, albo umrzeć na pętli. A  wtedy będzie
o  młodzieży, czyli o  mnie, co ta młodzież jest. A  ona
wstrętna jest, ta młodzież dzisiejsza. Młodzież
pornograficzna, młodzież fonograficzna, młodzież
anorektyczna, młodzież terapeutyczna, młodzież
dyslektyczna i  alkoholiczna, młodzież narkotyczna
i informatyczna. Młodzież siedząca, gdy starsi stojący.

– Za moich czasów, pani, kto by pomyślał takie coś.


Przyjeżdża pogotowie, wynoszą staruszkę, która jednak
żyje, w  tym wieku niejedno się już przeżyło (trzy wojny,
w  tym dwie światowe), ale ciężkie to życie, nawet
w  tramwaju miejsca nie ustąpią, a  Narodowy Fundusz
Zdrowia nie ma pieniędzy na staruszki, zresztą tylko
staruszki chodzą do przychodni, inni się boją leczyć albo
nie mają tyle czasu. Staruszkom już nie zaszkodzi, a nieraz
pomoże lekarstwo jakieś albo Bóg. Czasem pomagają też
recepty, bo staruszki lubią recepty, zwłaszcza takie
niebieskie, bo na inne nie mają pieniędzy i  tylko noszą
w  portfelu, ale to też już pomaga, na reumatyzm na
przykład i  można rodzinie pokazać, z  koleżanką się
wymienić. Zresztą jak coś boli, to jest mniej nudno, i można
się znajomym pochwalić, co się ma. Zaraz człowieka inaczej
traktują i  wyżej się stoi w  rankingu, kto już niedługo
pociągnie, co zresztą nigdy nie daje się przewidzieć i z listy
wypadają najczęściej te z  ostatniej dziesiątki. Te, które
najbardziej narzekają, mają przecież po co żyć, są
bohaterkami, bo ledwie żyją, a  jednak! A  młodzież, ta
okropna, chce oczywiście wykończyć wszystkie staruszki,
bo to frajda cholerna, tak wykańczać starszych, i  dlatego
nie wstają w tramwaju, choćby ich dupa od siedzenia, albo
czego innego bolała, nie ruszy się, taka młodzież.

– I rząd temu sprzyja, bo wiadomo, jak młodzież wykończy,


to już nie trzeba renty wypłacać. To nic, że taka renta jest
strasznie mała i  na nic nie starcza, rząd dobrze to sobie
policzył, ale i tak zawsze lepiej nie płacić wcale. Więc rząd
popiera młodzież – tak mówił jeden minister.

– Ja słyszałam w radiu, ksiądz Prycyk opowiadał, że będzie


Anastazja, a  potem zmniejszą podatki, tym najbogatszym,
wie pani. I narkotyki, będą jak w Holandii, w każdym kiosku
Ruchu.

– A potem przyjdą Niemcy i wszystko wykupią.

– Tak, pani, tak!

I wszyscy w  tramwaju zdejmują gumowe maski, i  młoda


dziewczyna, i  robotnik w  waciaku, i  pan dziarski, to
wszystko są przebrane staruszki, i  wszystkie mówią same
do siebie i  do mnie, młodzieży siedzącej, chociaż ją
siedzenie boli.

Nagle (nie to niemożliwe, choć jednak tak!), jest


wybawienie moje i  młodzieży dzisiejszej w  ogóle, stoi na
przystanku staruszka, oryginalna, przedwojenna. Stoi
staruszka, i  czeka na tramwaj. Już się cieszę, jak ja jej
ustąpię, jak ja jej zaraz ustąpię! Nikt jej tak nie ustąpił
w  życiu! Ale jak to, tramwaj stoi, staruszka też stoi, nie
rusza się wcale, nie wchodzi, a tramwaj zaraz pojedzie, a ja
wraz z nim i nie ustąpię. Patrzę na staruszkę to groźnie, to
przyjaźnie, żeby wsiadła wreszcie, co jej szkodzi, to za
darmo, tak niewiele rzeczy jest za darmo, oprócz Windows
od kolegi i  bicia w  Dzielnicy Północnej… Taka okazja, taki
fajny tramwaj, i fajna młodzież, co ustąpi. A staruszka stoi,
jak stała. Może zapomniała okularów i nie widzi tramwaju?
Może jej się pomyliło i  czeka na autobus? Nie wytrzymuję,
wyskakuję na moment, i mówię:

– Może pani usiądzie, tu jest wolne miejsce! – I  pomagam


jej wejść.

Na początku trochę się opiera, coś krzyczy o młodzieży, ale


nie zwracam uwagi, tyle razy już słyszałem w tramwaju i na
ulicy, w szkole, i u rodziny. I tak mam niską samoocenę, po
co jeszcze słuchać takich rzeczy. Sadzam ją na miejscu
i  mogę wreszcie jechać dalej, z  poczuciem spełnionego
obowiązku wobec staruszek, bo za naszych czasów tak nie
będzie, bo będzie się przeszczepiać wszystkie organy od
naszych klonów, a  jak już się nie da, to się przewiezie na
Antarktydę i  zamrozi, do czasów, kiedy będzie lepsza
medycyna, mało informatyków albo brak białka. I  rząd to
wszystko załatwi, bo taniej kupić raz bilet na Antarktydę,
niż płacić co miesiąc emeryturę i  zapewniać codziennie
darmowe przejazdy tramwajem.

Staruszka, coś tam jeszcze mamrocze, że się jej tramwaj nie


podoba, ale to nie może być prawda, bo tramwaj jest okej,
nie to te rzęchy, co jeżdżą po innych miastach. Ale
tramwajów się nie krytykuje, bo co mają powiedzieć ci, co
w  ogóle ani jednego tramwaju nie mają, w  takich
Skierniewicach na przykład, albo w Lublinie. I tam, jak ktoś
czeka na tramwaj, to może się nigdy nie doczekać, bo tory
położą gdzie indziej, albo wcale, a  tu, przecież wcześniej,
czy później, jakiś przyjedzie. I może nawet da się usiąść, jak
młodzież ustępliwa będzie.

Na następnym przystanku wsiada kolejna staruszka. Stoję


spokojnie, bo to już nie moja broszka. Moja staruszka rusza
się, jakby chciała wstać i  wysiąść, zaraz jednak przestaje,
jak tylko na nią spojrzę, i dobrze. Niech korzysta, kiedy ma
korzystać, jak nie teraz, w  tramwaju. A  ta nowa, jakoś tak
na mnie krzywo patrzy, jak na młodzież jaką, ale pokazuję
jej, że ustąpiłem, że pokoleniowo jestem w porządku.

Jeszcze jeden przystanek, jeszcze jedna staruszka, a  ja


swoje ustąpiłem i  po sprawie. Przejechaliśmy kilka
przystanków, na każdym wsiadła staruszka, albo po dwie,
a raz nawet tuzin staruszek, inni wysiadają, ale i tak już nie
ma miejsca, wszędzie staruszki. Jak ich potrzeba, jak sobie
siedzę wygodnie, to nie ma ich nigdy. Już nawet wypuściłem
moją, są inne, wystarczy dla wszystkich siedzących, a  i
stojącym też starczy. Staruszki a  to siadają, a  to ustępują
same sobie, a to nie chcą ustąpić, a to się kłócą, która jest
starsza, która się gorzej czuje, która powinna siedzieć,
która bliżej jedzie, która może jeszcze postać. Ruch
okropny w  tramwaju, staruszki biją się reklamówkami,
rysują po siedzeniach wulgarne napisy:
„Pani Halinka jest ciapa”

„Mąż Pani Wiesi to cap”

(bo wiadomo, że staruszki zawsze mówią sobie na „Pani”


i „Pan”, nawet jak się znają od piwnicznej izby czy pogrzebu
Anielki)

„ZUS JUDE”

„Tu rządzi przychodnia z Karmelickiej”

„Radio Maryla Hools”

„Młodzież jest do dupy”

„Big bit syf”

„Aj Lowu Wołomski”

(bo staruszki z  angielskim kiepsko stoją, wiadomo –


miażdżyca).

Staruszki coraz bardziej rozdrażnione, demolują


w  kooperacji tramwaj, wiadomo jedna nie może, bo
podagra, cukrzyca, choroba wieńcowa, reumatyzm,
hemoroidy… Ale zespół, zespół tak może, razem, starzy
przyjaciele, w  górę parasolki… Robi się niebezpiecznie, za
chwilę zaczną śpiewać tango milonga, nie pomoże, że
ustąpiłem już miejsce stojące, wiszę pod sufitem,
a staruszki okładają mnie parasolkami

„za gumę do żucia”

„za Czernobyl”

„za Anastazję”

„za brak szacunku”

„za szkodliwe”

„za hipermakiety”

„za arcykoncepcje”…

Tramwaj wygląda już tragicznie, pozbijane szyby, wyrwane


siedzenia… Skąd tyle siły w  staruszkach, widać to
przychodzi z wiekiem, może to te leki na niebieskie recepty,
może te kolejki za komuny, albo odbudowa stolicy, albo
duch je natchnął… Jedna nadzieja w  motorniczym, że
wezwał policję, przez radio, raczej komandosów, może
wojsko, najlepiej amerykańskie, w  ramach NATO, projekt
„Atom dla pokoju”… I rzeczywiście, tramwaj się zatrzymuje,
dokoła wozy policyjne, zamaskowana brygada specjalna
czeka na przystanku… Staruszki zamierają w  strachu…
Policja wchodzi do wagonu, mają tarcze i  pałki, walą
prewencyjnie gdzie popadnie. Dwóch łapie mnie z  tyłu,
dwóch z  przodu, wyciągają mnie z  tramwaju, zakuwają
w  kajdanki, jeszcze słyszę za sobą, jak staruszki mówią do
siebie, patrząc jak ładują mnie do samochodu:

– Ta dzisiejsza młodzież, pani, co to się dzieje…

A może tylko mi się wydaje, że słyszę, bo huczy mi w głowie


melodia z policyjnej pałki.

Łódź, 1996 r.
JAKA TO MELODIA?

– Ale zaśpiewacie dla mnie „Zielone wzgórza nad Soliną”?

– Nie jesteśmy zespołem weselnym! – zaprotestował pałker.


– Nie będziemy grali takiej tandety.

– Wiem, że nie lubicie takiej muzyki – tłumaczył spokojnie


wujek. – Tego całego big beatu. Ale zrozumcie, tyle
wspomnień wiąże się z  tą piosenką. – Wujek dyskretnie
otarł rękawem kącik oka.

Czy mogliśmy nadal bronić się przed wykonaniem


niewinnej piosneczki Gąsowskiego? Czy mogliśmy odmówić
wujkowi naszego gitarzysty, jedynemu sponsorowi naszej
mało komu znanej kapeli?

Może i  mogliśmy. „Zielone wzgórza nad Soliną” w  żaden


sposób nie korespondowały z  naszym repertuarem. Jak
dotąd nie udało się nam jeszcze dokładnie określić, co jest
naszym repertuarem, ale na pewno nie „Zielone wzgórza”.
Jako ambitni twórcy pragnęliśmy wykonywać wyłącznie
własne kompozycje nie ulegając dzisiejszym (ani
wczorajszym) trendom w  muzyce światowej. A  że talentu
nam nie brakowało – mieliśmy już napisanych kilkadziesiąt
piosenek łączących w sobie elementy heavy metalu z poezją
śpiewaną i tripp hopem.

Nasz sponsor upierał się przy Gąsowskim. My zaś bardzo


chcieliśmy zagrać w  Krakowie. Wujek gitarzysty otwierał
tam filię swojej firmy i  organizował z  tej okazji całkiem
sporą imprezę w  Jamie. Dwieście zaproszonych osób –
znakomita okazja, żeby zaprezentować swój dorobek
artystyczny szerokiej publiczności. Poza tym będziemy
mogli dopisać sobie do CV koncert w  Krakowie. Jak dotąd
graliśmy tylko w naszym rodzinnym mieście i kilku domach
kultury poza nim, nie przekraczając jednak granic powiatu.
Wujek początkowo zamierzał zaangażować kapelę z  grodu
Kraka, ale oferty tamtejszych muzyków przebił jego
siostrzeniec, obiecując, że zagramy za piwo.
Prawdopodobnie wujek pomyślał, że chodzi o  jedno piwo
i  zgodził się bez namysłu. Dopiero dzień przed koncertem
przyszedł dopytywać się jaki rodzaj muzyki gramy.

– To postindustrialny eklektyzm – odpowiedział


siostrzeniec, a reszta zespołu pokiwała głowami, aby dodać
powagi jego słowom.

Wujek-sponsor także pokiwał głową.

– Aha… To takie do tańca?

– Niezupełnie…

Nie na rękę byłoby nam dalsze rozwijanie definicji


postindustrialnego eklektyzmu. Tego terminu użył
dziennikarz z  gminnego miesięcznika po tym jak usłyszał
nasz kawałek nagrany garażową metodą. Dziennikarz nie
był całkiem trzeźwy, ale określenie bardzo nam się
spodobało, choć nie byliśmy pewni jego znaczenia.

– Nie słyszałem o  czymś takim… – Wujek podrapał się po


głowie. Rozmowa schodziła na niebezpieczne obszary. – To
jest bardziej podobne do Brathanków czy Krawczyka?

Gitarzysta spojrzał na mnie szukając ratunku.

– Widzi pan – zacząłem bez przekonania. – Więc…


W zasadzie to jest bardzo trudne do określenia… Słyszy się
różne porównania, my sami nie mamy jeszcze
wypracowanej własnej koncepcji…

– Ich Troje – przerwał mój mętny wywód gitarzysta. Wujek


spojrzał na swojego siostrzeńca z uznaniem.

– Ich Troje? No, kto by pomyślał…

– Trochę… – zastrzegł się siostrzeniec.

– A  wszystko to, bo ciebie kocham… – zanucił zadowolony


wujek udając się do toalety. – Lala lala lala lala la… I  nie
wiem, jak bez ciebie żyć bym mógł… – Dalszy ciąg występu
wujka został brutalnie zagłuszony przez spłuczkę.

Zgodzić się zagrać „Zielone wzgórza nad Soliną”, a zagrać


„Zielone wzgórza nad Soliną” to dwie różne rzeczy. Nie
mieliśmy nut z  piosenką, a  zresztą nawet gdybyśmy je
mieli, nie na wiele by się zdały, gdyż nikt z  nas nie
potrafiłby ich odczytać. Dziewczyna basisty pożyczyła nam
śpiewnik harcerski, trochę zalany alkoholem i  innymi
płynami barwiącymi. Zbiorowym wysiłkiem
odszyfrowaliśmy trzy chwyty i w końcu naszemu gitarzyście
jakoś udało się zagrać zwrotkę, uzupełniając wstawkami
własnej roboty brakujące akordy. Refren miał być a capella,
bo tego nikt z  nas nie był w  stanie zagrać. Na tym
skończyliśmy próbę, żeby nie przemęczać się przed ważnym
występem.
– Panowie! – powiedział uroczyście gitarzysta. – Od tego
występu zależy nasza dalsza kariera. Jeśli coś pójdzie nie
tak, sponsor się wycofa. Dajcie z siebie wszystko!

Nic nie mogło nas bardziej zmobilizować.

Kłopoty pojawiły się, kiedy próbowaliśmy zapakować do


samochodu nasz sprzęt i  wzmacniacze pożyczone z  klubu.
Wujek zaczął coś podejrzewać, patrząc na nasze piece, ale
gitarzysta powiedział, że im lepsza kapela, tym więcej
sprzętu, chociaż i  tak nikt nie wie, do czego służą te
wszystkie pokrętła. Sponsor zaniepokoił się nie na żarty,
gdy zobaczył, jak ładujemy do furgonetki gitary
elektryczne. Kiedy chcieliśmy wstawić też bębny, o mało nie
wylazł ze skóry. Po dziesięciu minutach trudnych rozmów
poszliśmy na kompromis. Stanęło na tym, że perkusista
pojedzie, ale wolno mu zabrać tylko trójkąt i  parę małych
bębenków.

Mieliśmy wątpliwości, czy będzie potrafił na nich zagrać


trójkątem.

Kiedy dojechaliśmy do Krakowa spotkało nas ogromne


rozczarowanie. Okazało się, że wujek poskąpił grosza na
Jamę Michalikową i  imprezę zrobił w  jakimś motelu
położonym tuż obok znaku drogowego z napisem: „Kraków
10” i  jamy w  ziemi z  napisem: „Wstęp Wzbroniony”. Co
prawda miejscowi zapytani o  tablicę z  napisem: „Kraków”,
twierdzili, że jest stara i  nie wyznacza już granicy miasta,
nie byli w tym jednak całkowicie konsekwentni.

Po rozłożeniu sprzętu mieliśmy także wątpliwości, czy


w ogóle zagramy w lokalu gastronomicznych „Dom Weselny
– Motel – Michalik Józef”. Wystarczyło, że gitarzysta
podłączył się do pieca i zaczął stroić wiosło, przybiegł zaraz
wujek z  kimś z  obsługi i  zaczął pytać, cóż to za straszne
dźwięki. Nasz basista wytłumaczył mu, że zawsze brzmi to
okropnie, nawet jak się Filharmonia Narodowa stroi.

– No dobrze, ale dlaczego tak głośno, przecież nie jesteście


głusi – udobruchał się sponsor, zapewne dzięki trafnemu
porównaniu z Filharmonią.

Obiecaliśmy więc (na razie) ściszyć. I wtedy rozpoczęły się


tak zwane problemy techniczne. Kiedy próbowaliśmy zgrać
się ze sobą po cichu, okazało się, że nic nie gra jak należy.
Nawet pałkarz twierdził, że bębenki nie stroją, a w ogóle to
on nie będzie walił cały wieczór gołymi rękami, nie jest
w  końcu Gołotą. Musieliśmy mu pożyczyć z  kuchni
drewniane chochle. Nadal jednak wszystko brzmiało
tragicznie, a  w dodatku każdy słyszał tylko instrumenty
pozostałych, z wyjątkiem basisty, bo on zawsze słuchał tylko
siebie, w  ogóle nie zwracał uwagi na otoczenie i  dlatego
trzymał rytm jak nikt inny. Jak kończyliśmy jakiś kawałek
trzeba było do niego dojść i klepnąć go w rękę, dość silnie,
wtedy przerywał i  patrzył takim wzrokiem, jak pies,
któremu wyrwano smakowitą kość. Basista więc jakoś sobie
radził, choć też mówił, że nic nie słyszy, prawdopodobnie,
żeby trzymać fason. Bębniarz miał do nas ciągle pretensje
o  pozostawiony w  domu sprzęt, skończyło się na tym, że
przynieśliśmy mu z kuchni jeszcze pokrywki w  zastępstwie
brakujących blach.

Próba trwała już dziesięć minut, mimo protestów personelu


motelu i  motelowych gości. Gitarzysta wrzeszczał na
basistę, że gra coś zupełnie innego niż on. Na to basista (po
wyrwaniu z transu) stwierdził, że zawsze tak gra, tylko, że
gitara gitarzysty zawsze go zagłusza, więc nigdy tego nie
zauważył. Gitarzysta pobladł, bo uzmysłowił sobie, że to
całkiem możliwe. Wtedy wokalista stwierdził, że nie
wiedział, że śpiewa w  tak beznadziejnej kapeli i  jesteśmy
gorsi niż orkiestra strażacka, która przechodzi pod jego
oknem trzy razy do roku, bo tamci przynajmniej potrafią
grać chodząc po dziurawej jezdni.

Postanowiłem uspokoić zespół.

– Zacznijmy jeszcze raz i  nie zwracajcie uwagi na to, czy


ktoś fałszuje albo gra nierówno – zaproponowałem.

Zagraliśmy początek piosenki, aż do solówki gitarowej,


wtedy gitarzysta przestał grać i  zobaczyłem w  jego oczach
autentyczną grozę egzystencji. Gorzej niż w „Dżumie” – bo
przecież Camus nigdy nie słyszał postindustrialnego
eklektyzmu.

– K****, co to jest? – zapytał gitarzysta niezbyt głośno, ale


w taki sposób, że wszystkie instrumenty umilkły. Wszystkie
oprócz basówki.

– K****, co to jest? – powtórzył gitarzysta.

– Nie stroi? – odezwałem się naiwnie.

– To też, ale nie w tym rzecz. Ja gram tak jak zwykle, ale to
jest tragiczne!!! Po prostu nędza!

– Zawsze ci to próbowałem powiedzieć – odezwał się


basista, którego ktoś obudził. – Ale ty ignorowałeś moje
uwagi. Może znajdziesz sobie inne hobby?

– Dżisys, ja tak nie mogę, bez przesteru i  tak cicho. To


zupełnie nie brzmi. – Siostrzeniec sponsora wpadł
w panikę.

Było źle. Ale za dwie godziny miało być jeszcze gorzej.

– Może zagramy bez gitary – zaproponował wokalista.

W normalny dzień już leżałby na ziemi ze złamaną szczęką,


ale tym razem…
– OK. – Ku naszemu zdumieniu, gitarzysta posłusznie
odłożył wiosło i  zszedł ze sceny, a  raczej z  wydzielonej dla
artystów części parkietu. Na polu walki zostały: bębenki
i  pokrywki (trójkąt zastawiliśmy w  kuchni za wypożyczone
urządzenia kuchenne), basówka, moje organki i vocal.

– Raz, dwa, trzy. – Pałkarz walnął w  blachy i  na ten


umówiony znak rozpoczął bas. W chwilę po nim włączyłem
się z  organkami, prowadząc linię melodyczną utworu. Nie
mogłem sobie przypomnieć, jaki numer teraz gramy, ale
szło nam całkiem nieźle i  nie chciałem chłopakom
przerywać.

– Hm… – chrypnął do mikrofonu śpiewak.

– Możesz zacząć. – Odstawiłem na chwilę organki od ust.


Ciągle nie wiedziałem, jaka to melodia.

– Wiem, kiedy mam zacząć… – burknął wokalista pełną


mocą wzmacniaczy.

Zagrałem coś na organkach. Przypominało to nieco


„Zielone wzgórza nad Soliną”, ale nie należało mieć
nadziei, że będę potrafił to powtórzyć. W  którymś
momencie, zdaje się, że była to połowa refrenu, wokalista
zaczął śpiewać. Spojrzeliśmy po sobie, ale nikt nic nie
powiedział, tylko gitarzysta, słuchający wszystkiego na sali,
ukrył twarz w dłoniach. Pomyślałem sobie, że chłopak musi
się rozkręcić, że trzeba dać mu chwilę na rozgrzewkę. To
samo pomyśleli chyba pozostali członkowie zespołu. Jednak
po dwóch następnych piosenkach gitarzysta nie wytrzymał
i wyrwał artyście mikrofon wyjaśniając:

– A idź się utop!

Nikt z  nas nie miał lepszej sugestii. Na próbach nigdy nie


mieliśmy mikrofonu, więc nie wiedzieliśmy, gdzie tkwi
problem. A  koncerty, wiecie jak to jest na koncertach –
piwo, dziewczyny, muzyka. Kto by zwracał uwagę na wyjca?

– Teraz mi to mówicie? – irytował się frontmen. – Kiedy


mamy w garści kontrakt płytowy? Chcecie się mnie pozbyć
z  kapeli i  wstawić jakąś dupencję, żeby kręciła zadkiem
i robiła publiczność?

Z tym kontraktem płytowym to nie była do końca prawda.


Nasz menedżer, którego widzieliśmy zresztą tylko dwa razy
na kacu, który załatwił nam tylko jeden koncert
w Suwałkach, za który dotąd nam nie zapłacił, który był dla
nas nieuchwytny od pół roku i który podobno miał wyczucie
do talentów, ale za to był głuchy na lewe ucho, więc nasz
menedżer obiecał nam kiedyś, że jak nagramy demo, to
zainteresuje nim poważną wytwórnie, bo to, co robimy, jest
naprawdę NOWE. Opowiadaliśmy o  tym później wszystkim
znajomym, nawet w  prasie lokalnej był artykuł pt. „The
Gorące Parówy nagrywają płytę w  Londynie”. Ten Londyn
to z  własnej inicjatywy, bo przecież tam jest dużo
poważnych wytwórni. Właściwie wszystkie poważne
wytwórnie są w  Londynie, a  skoro to, co gramy,
rzeczywiście jest NOWE (a jest!), to nasz menedżer, mówiąc
o  poważnej wytwórni, musiał myśleć o  Londynie.
W  artykule była jeszcze wzmianka o  tym, że będziemy
kręcili klip w  Nowym Jorku (tam są najlepsze klimaty do
takiej muzyki), a  na kilku budynkach pojawiły się napisy
„The Gorące Parówy” (sami je zrobiliśmy w  nocy) i  trzeba
przyznać, że to był nasz szczyt popularności, mimo, że
wówczas nie daliśmy jeszcze żadnego koncertu. Od tamtej
pory minęło pół roku, nasz menadżer dotąd się nie pojawił,
i chyba tylko wokalista jeszcze wierzył w kontrakt płytowy.

– W dodatku nie zna w ogóle tekstów – bezlitośnie dorzucił


gitarzysta.

– Może niech śpiewa po angielsku…? – zaproponował


pałker.

To był jakiś pomysł.

– Ale ja nie znam angielskiego… – cichutko westchnął


śpiewak.

– Co ty, głupi? – zaperzył się basista. – Każdy zna angielski.


Zaśpiewaj: bejbi aj lowju bejbi. Soł macz, hał du ju du, heloł
juesej i coś tam jeszcze. Nie połapią się. W końcu to poezja.
Zaczęliśmy jeszcze raz. Tym razem z  wokalem było lepiej,
ale i tak należało wyłączyć mikrofon.

– Nie, on nie może śpiewać. – Gitarzysta, od kiedy


wyłączyliśmy go z gry, coraz bardziej odgrywał rolę lidera. –
No to jest syf, normalnie syf! Kraków nas wyśmieje.

– Jaki znowu Kraków? – jęknął pałker. – Gdzie masz ten


Kraków?

– Mnie uczył śpiewać sam Gadowski, wy… wy… Dyletanci! –


krzyknął wokalista, którego uczył śpiewać sam Gadowski.

– A  może byśmy zagrali bez wokalu? – zaproponował


perkusista.

Frontman bez słowa odłożył mikrofon i usiadł w bezpiecznej


odległości od gitarzysty. Miał minę człowieka obrażonego
na cały pieprzony dyletancki świat.

Zaczęliśmy grać nasz największy przebój (podobał się


jednej dziewczynie, chyba, że skłamała, żeby mi zrobić
przyjemność). Szło nam całkiem dobrze, do momentu, gdy
przedstawiciel sekcji rytmicznej zaczął katować pokrywki
i  kopać w  kocioł, który przyniósł sobie z  kuchni podczas
naszej nieuwagi (ballada z przyspieszeniem). Przerwał nam
jak zwykle gitarzysta, nasz samozwańczy lider:
– Chłopaki, chłopaki, ja myślałem, że już w tym roku mamy
MTV Awards i  parę tysięcy dolców w  kieszeni, a  wy k****,
co odwalacie! Nie mówię do was, tylko do pałkera. Przestań
rąbać w te gary, jak do ciebie mówię! Wynocha ze sceny!!!

– Ale Michał… – Perkusista próbował protestować. Nie


znalazł jednak odpowiednich argumentów i ustąpił.

Spojrzałem na basistę. Członek, od tej chwili,


jednoosobowej sekcji rytmicznej, chyba chciał coś
powiedzieć, ale tylko machnął zdrową ręką. W  lewej miał
niedowład, który czasem nasilał się tak, że tylko szarpał za
struny, nie dbając o  tonację. Jak dotąd nikt jednak nie
próbował mieć o  to do niego pretensji. W  końcu robił to
naprawdę rytmicznie.

– Grajcie – polecił nam lider.

Zagraliśmy, a lider udzielał nam wskazówek:

– Bas dobrze, naprawdę nieźle. Harmonijka ustna ciszej,


mniej frote.

– Chyba forte… – wtrącił mu się wokalista.

– Chcesz w ryj? – zaproponował mu lider


– Frote to jest ręcznik, ty debilu – wyjaśnił wyjcowi
bębniarz.

– Nie sądzisz, że harmonijka za bardzo psychodeliczna? –


zapytał lider pałkera, wyczuwając w nim sojusznika.

– Tak, powinien bardziej trzymać się melodii. Melodia!


Słyszysz? – krzyknął do mnie.

– A bas? – zapytał lider.

– Bas dobrze – potwierdził pałker. – Jest niezły. Ale


harmonijka idzie za wolno.

– Tak myślisz?

– Jestem przekonany. Trochę się spóźnia.

– Organki, szybciej! – krzyknął perkusista.

– Słuchaj, nie chciałbym ci tu robić uwag przy wszystkich…


– Lider zmienił ton w  stosunku do bębniarza na
protekcjonalny. – Ale lepiej, żebyśmy to sobie ustalili na
początku. Ja sobie, wiesz, naprawdę cenię twoje zdanie,
inaczej bym nie pytał, ale porządek w  kapeli musi być,
inaczej nigdzie nie zajdziemy… Więc zapamiętaj sobie raz
na zawsze, tylko ja drę mordę na próbach! Kapewu?
– Kapewu…

– A bas?

– Co bas?

– Nie za wolno?

– Nie. Bas dobrze. Tylko…

– Tylko „co”?

– Tylko te organki. Może ciszej je?

– Organki ciszej! – wrzasnął lider.

– I co? – zapytał po chwili perkusistę.

– Teraz go nie słychać.

– Ale co? Dobrze?

– Dobrze. Teraz dobrze.

– To może bez organek?

– Nie no k****, co z nas za kapela punkowa bez organek???


– Ale bas dobrze?

– Bas dobrze.

– A organki?

– Organki ciszej.

– Organki ciszej!

– Sam sobie graj ciszej! – Rzuciłem w niego organkami.

– Tomasz, ty we mnie sprzętem nie rzucaj! – Wkurzył się


lider. – Sprzęt jest drogi, a  sponsor oszczędny. Tylko nie
próbuj rozwalać sprzętu na koncercie, jak Hendrix. Ale
słuchaj – tu zwrócił się do pałkera. – Bas dobrze, nie?

– Dobrze.

– I lepiej bez organek, nie?

– Lepiej – zgodził się bębniarz.

Nagle, a  może wcale nie nagle, tylko my zauważyliśmy to


dopiero teraz, na sali zaczęli pojawiać się goście. Było ich
coraz więcej, pojawił się też wujek gitarzysty.

– Dobry wieczór! – powiedział wujek do mikrofonu. –


Specjalnie dla państwa przyjechała dzisiaj ze mną kapela,
w której gra mój siostrzeniec. Nie pamiętam jak się nazywa,
kapela, a  nie mój siostrzeniec, ha ha! – Wuj zaśmiał się
z  własnego dowcipu. – Ale wiem, że pięknie grają
i śpiewają. Coś, co państwo potraficie docenić w Krakowie –
postindustrialny eklektyzm. Ale na początek specjalnie dla
pana prezesa Rachpolu Finpolu S.A. – „Zielone wzgórza nad
Soliną”. No, już, panowie, już… – Wujek wepchnął na scenę
pałkera, gitarzystę i  wokalistę. – Co, trema? Pierwszy
koncert w wielkim mieście? Panowie, ja płacę – do roboty! –
Podał gitarę wystraszonemu liderowi.

– Raz, dwa, trzy! – Walnął w pokrywki pałker.

– Green wzgórza end Solina. Tu bij bejbi or no tu bij… –


popłynęło z głośników.

Kalisz, 1999 r.
URLOP

Stalowo-szara stacja metra opustoszała. Marek bezradnie


rozglądał się po peronie. Umówił się w  tym miejscu ze
swoją żoną. Maria o  tej porze zawsze wracała z pracy. Szli
razem na zakupy do sklepu na poziomie -1, kupowali
bagietki i  kilka plasterków francuskiego sera, trochę
wędliny, czasem czerwone wino. Kolejnym pociągiem
jechali do domu, opowiadając sobie biurowe anegdoty. Tym
razem Maria spóźniała się już dwadzieścia minut i  cztery
składy metra. Marek zaczął szukać po kieszeniach kurtki
telefonu komórkowego, kiedy zatrzymała się przed nim
młoda kobieta. Minutę wcześniej Marek zauważył ją, jak
wysiadła ze srebrnego wagonu kolejki.
– Pan Marek K…? – zapytała.

– Tak… – odpowiedział zaskoczony. – Nie pamiętam, kiedy


miałem przyjemność…

– Pracuję w  firmie „Przy Boku” i  zostałam wynajęta przez


pańską żonę. Mam dla pana wiadomość.

Na kopercie nie było adresu ani telefonu, tylko złoty nadruk


z  nazwą firmy. Mężczyzna zaniepokojony wyjął list i  w
zimnym świetle jarzeniówek zaczął czytać. Po chwili
parsknął sztucznym, nerwowym śmiechem.

– To jakiś żart, prawda? Pani sobie ze mnie żartuje. A może


jestem w  ukrytej kamerze? Jakiś nowy program
telewizyjny? – Marek rozejrzał się wokół i  zobaczył siebie
w czarnobiałym monitorze stacji metra, jak stoi dziwacznie
pochylony w stronę niższej od siebie kobiety.

– Zapewniam pana, że to nie jest żart. – Spojrzała na niego


zatroskanym wzrokiem.

Marek jeszcze raz przeczytał list, po czym zgniótł go


w  dłoni. Nie wyrzucił go jednak, tylko wcisnął do kieszeni
spodni.

– To jakaś bzdura. Zaraz do niej zadzwonię….


– Nie będzie z  panem rozmawiać – powiedziała wolno
i spokojnie pracownica spółki „Przy Boku”.

Marek wzruszył ramionami i  wybrał w  swoim telefonie


numer żony. Po chwili zgłosiła się poczta głosowa.

– Marku – mówił w aparacie głos żony. – Wszystko, o czym


powiedziała ci pani z  firmy „Przy Boku” jest prawdą. List,
który zapewne już przeczytałeś napisałam własnoręcznie i z
własnej, nieprzymuszonej woli. Zrobiłam to dla naszego
dobra. Po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość –
bezdusznie dodała poczta głosowa.

Marek K. stał osłupiały z komórką w ręku, nie próbując ani


nagrać wiadomości, ani rozłączyć się.

– Zapraszam pana na kawę. Powinniśmy spokojnie


o  wszystkim porozmawiać – powiedziała tymczasem
kobieta, lekko marszcząc czoło.

Po chwili usiedli w  małej kafejce w  korytarzu nad stacją


metra. Bywał w niej czasem z żoną, kiedy jedno lub drugie
chciało jak najszybciej podzielić się jakąś historią z pracy.

– Wiem, że z żoną nie układało nam się idealnie. Ten rok był
trudny dla nas… Właściwie ostatnie dwa lata były trudne…
– zaczął Marek po wypiciu dwóch łyków espresso. –
Rozumiem, że postanowiła mnie ukarać i  zrobiła mi taki
głupi, niesmaczny kawał. Chyba zasłużyłem sobie…

Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie.

– Zapewniam pana, że to wszystko wygląda tylko tak


dziwnie. Zapewne nie słyszał pan o firmie „Przy Boku”?

Marek pokręcił głową.

– Nasza firma działa już ponad pięćdziesiąt lat. W  Polsce


pojawiła się dziesięć lat temu. Działamy wyłącznie dzięki
rekomendacji naszych klientów.

Rozmówczyni była ładna, trochę przypominała mu jego


żonę, miała takie same niebieskie oczy, jasne włosy,
podobną fryzurę jak Maria w  czasie, kiedy byli jeszcze
narzeczonymi. Trochę szczuplejsza i  trochę wyższa od
Marii, ubrana elegancko, choć z  umiarem, który nie
przeszkodził Markowi zauważyć, że ma ładne kolana.

– … zresztą współpracują z  nami znakomici psychologowie


i  psychoterapeuci – ciągnęła. – Naszym zadaniem jest
przede wszystkim ochrona małżeństwa, przeciwdziałanie
negatywnym skutkom konfliktów i zapewnienie małżonkom
możliwości nabrania dystansu od ich codziennych
problemów. Innymi słowy jest to bardzo nowoczesna, choć
kontrowersyjna forma terapii małżeństw.
– Nic z  tego nie rozumiem, jestem rozdrażniony… Ta
sytuacja jest dość dziwaczna. Proszę mi wybaczyć. Czy
mogłaby pani mówić prościej?

– Pańska żona wzięła sobie urlop.

– Słucham? – Mężczyzna uniósł wysoko brwi.

– Wzięła urlop. – powtórzyła. – Potrzebowała odpocząć od


pracy, rodziny, znajomych, własnego życia i, proszę
wybaczyć, ale także… pana. Czuła się zaniepokojona
stanem waszego związku i  uważała, że tylko radykalne ro
związania mogą być skuteczne.

Uderzył pięścią w stół, rozlewając na spodki kawę.

– Dlaczego nie porozmawiała o  tym ze mną? Dlaczego to


ona decyduje, co jest dobre dla nas dwojga?

Kobieta spokojnie zaczęła osuszać serwetką brązowe plamy.

– Żona próbowała wielokrotnie rozmawiać z  panem


o waszych problemach, jednak bez skutku. Zawsze był pan
zmęczony albo bardzo zajęty.

Marek westchnął ciężko.


– Dużo ostatnio pracowałem… Gdzie ona teraz jest? Zaraz
pojadę do niej i  porozmawiamy o  wszystkim. Wezmę dzień
wolnego, będziemy mieli dużo czasu.

Kobieta pokręciła głową.

– Żona przebywa teraz w naszym ośrodku, nad morzem. Nie


chce się z  panem widzieć. Chce odpocząć i  wszystko
przemyśleć.

– Gdzie ona jest?! – Marek zerwał się z krzesła. – Proszę mi


natychmiast powiedzieć.

– Nie znam adresu tego ośrodka. – Pracownicy spółki „Przy


Boku” lekko drgnęła ręka, w której trzymała filiżankę. Teraz
ona rozlała kawę. – Żona skontaktuje się z  panem za dwa
tygodnie.

Marek wyciągnął z  kieszeni marynarki papierową kulkę,


rozwinął i  jeszcze raz zaczął czytać list. Potem przeczytał
go jeszcze raz i jeszcze raz.

– A więc odeszła… – stwierdził ponuro.

– Nie, nie odeszła od pana. Za dwa tygodnie, może miesiąc,


wróci do pana i  wszystko będzie po staremu. A  właściwie
po nowemu, czyli lepiej. – Kobieta starała się mówić
łagodnym, uspokajającym tonem. – Na czas nieobecności
żony przejmę większość jej obowiązków. Będę zajmowała
się domem, jeśli pan zechce będę także dotrzymywała panu
towarzystwa. Ma pan kupione bilety do teatru na sobotę,
prawda? Z  przyjemnością pójdę z  panem. To będzie także
dla Pana forma terapii…

Uniósł się jakby zamierzał wstać od stolika.

– Słucham? Pani chyba drwi sobie ze mnie?

Rozmówczyni nie traciła spokoju

– Pańskiej żonie zależy, by przez okres jej nieobecności,


mógł pan normalnie funkcjonować, nie czuł się samotny, nie
rezygnował ze swojego stylu życia.

– Jak pani ma na imię?

– Natalia. Ale jeśli pan woli może pan do mnie mówić


Mario.

– Natalia… – powtórzył bezwiednie. – Jak pani sobie to


wyobraża? Będzie pani ze mną mieszkać? Gotować mi
i  sprzątać? W  niedzielę pójdziemy do teściów na kolację
i nikt w ogóle nie zauważy, że nie ma Marii?

Kobieta wyciągnęła z torebki notes.


– Kolacja u  rodziców pańskiej żony, niedziela, 18.00… Już
odwołana. Nie będziemy też gościć pańskich przyjaciół.
Natomiast dalsze otoczenie w  ciągu dwóch, czy trzech
tygodni, na pewno zauważyło gdyby był pan sam.
Natomiast, jeśli przy pana boku będzie nadal kobieta,
większość osób nie zdąży dostrzec różnicy. W końcu kobiety
często zmieniają fryzury, kolor włosów, tyją, chudną,
wyglądają raz młodziej, raz trochę starzej.

– Trochę jest pani do niej podobna – powiedział mimo woli.

– Pańska żona sama mnie wybrała. Wiem, że trochę ją


przypominam.

Marek zaczął nerwowo bawić się obrączką. Obracał ją


wokół palca. Milczał dłuższą chwilę, aż w końcu zapytał:

– Pani naprawdę zamierza ze mną mieszkać?

Uśmiechnęła się łagodnie.

– Mam nawet komplet kluczy pańskiej żony. – Natalia


wyciągnęła z  torebki pęk. – Pańskiej żonie zależy na tym,
żeby nie był pan sam.

– Ten breloczek kupiłem żonie w Rzymie.

– Jest bardzo ładny.


– Chce pani jeszcze kawy?

– Nie, dziękuję.

Marek czuł, że powinien odejść od stolika i  zmienić zamki


w  mieszkaniu. Przez chwilę tępo wpatrywał się w  złotą
obrączkę na palcu kobiety. Miał ochotę zapytać o  nią, ale
powiedział coś zupełnie innego.

– To co, idziemy?

Kobieta wolno wstała od stolika.

Dwie stacje metra dalej Michał spokojnie czekał na swoją


żonę. Spóźniała się już pół godziny. Na stacji zatrzymał się
kolejny pociąg. Michał zaczął wypatrywać wśród tłumu
swojej żony.

– Pan Michał Z…? – zapytała nieznajoma, którą dostrzegł


dopiero, kiedy zatrzymała się pół metra przed nim.

– To ja… Czy my się znamy?

– Mam wiadomość od pańskiej żony…

– Od Natalii? Gdzie ona jest?


– Z  tego listu dowie się pan wszystkiego – powiedziała
kobieta, podając mężczyźnie kopertę z  nadrukiem
firmowym „Przy Boku Sp. z o.o.”.

Warszawa, 2000 r.
// DUSZNOŚCI

/ / 5.12 / / pociąg który miał mnie zawieść do Łodzi składał


się z  5 wagonów / w  czterech przeciągali się zaspani
pasażerowie ' leniwie zdejmując z  siedzeń nogi
w  dziurawych skarpetkach / ostatni ' pozbawiony
przedziałów wagon był prawie pusty/ żadne okno nie było
otwarte / zdecydowałem się zająć w  nim miejsce//humor
swój oceniałem bardzo korzystnie / podróż zapowiadała się
komfortowo / nie miałem bagażu prócz wypchanych
kanapkami kieszeni płaszcza ' podręcznego słownika
synonimów w  marynarce i  parasola / z niemałą satysfakcją
spoglądałem na współtowarzyszy podróży uginających się
nad torbami wypełnionymi wałówką i czystą bielizną / moje
rzeczy czekały już na mnie w  pokoju akademika / na
rozpoczęcie roku jechałem nieskrępowany ' swobodny
i dość pewny siebie / /

/ w  wagonie było upiornie gorąco / z  powodu lekkiej zimy


w  centralnej Polsce kolej przez całe lato zużywała na
ogrzewanie energię zaoszczędzoną w  zimie / tacy już
jesteśmy ' my mieszkańcy Mazopolski ' nic u  nas nie może
się zmarnować /- a  już na pewno nie nadwyżki energii -/
zdjąłem płaszcz ' położyłem słownik /- podręczny -/ na
stoliku i  poluźniłem krawat / rozpoczynała się moja
wymarzona droga do sukcesu naukowego //

// 5.57 // pociąg ruszył z  miejsca/ ruszył się również


mężczyzna siedzący na początku wagonu i otworzył szeroko
okno / sam chętnie zrobiłbym to samo ' ale moje się zacięło
/ duszno nieprawdopodobnie / za oknem wstawało jesienne
słońce / już sięgałem po słownik synonimów ' gdy uwagę
moją przykuł spóźniony podróżny / widać nie znalazł sobie
miejsca w wagonach z przedziałami i zajrzał na sam koniec
składu / był nijakowatym chłopakiem w moim wieku /- bo ja
młodo wyglądam -/ najwyraźniej jak ja ' studentem
wyruszającym do wielkiego miasta / z  wielkiego plecaka
wystawało mu pętko kiełbasy ' kieszenie kurtki wypełnione
miał domowym salcesonem ' na szyi szalik zawieszony
przez troskliwą matkę / usiadł w  miejscu ' z  którego
dokładnie mogliśmy się sobie przyjrzeć / jego twarz wydała
mi się znajoma / może nawet nie sama twarz ' ale uszy ' nos
i  podbródek /— czy widzieli się już kiedyś-śmy?/? może
chodzili do tej samej szkoły-śmy?/? może razem zdawali
egzaminy-śmy /?/ może studiu na tym samym wydziale jemy
/?/- / dręczyło mnie poczucie obowiązku wobec kolegi /- czy
wypadało zakonwersować do niego by?-/ jeżeli jesteśmy na
tym samym roku ' równie dobrze on mógłby zadialogować /-
ale jeśli on jest starszy rocznikiem ' może oczekiwać od
młodszego ruchów inicjatywnych ' kroków zakoleżeńskich /
czytałem z  jego uszu / że spodziewa się czegoś ode mnie /
wyczekuje mnie ' uważnie ' jak profesor na egzaminie '
czujnie ' jak policjant na komendzie ' troskliwie ' jak ksiądz
w  konfesjonale / wglądał się we mnie ukradkiem ' ale
bezczelnie ' z  tupetem ' z  niewyrazem nieprzenikliwym na
poszarzałej twarzy / sam nie zaczynał / to ja znowu miałem /
tylko dlaczego to ja zawsze?/ zgoda ' z  kobietami się
chętnie inicjuję ' ale z  mężczyznami? / z  całej siły
zmilczałem go / jeśli taki chętny ' niech sam się odezwie//

// 5.45 // rutynowa kontrola biletów / wszyscy mieli / po


ukazaniu swojego ' student zaczął uśmiechać się do
wieszaka / każdy na jego miejscu stłukłby lustro / ignoruję
go tak intensywnie ' że wzbiera we mnie totalna ignorancja
//

// 5.37 // stu postanowił wziąć co na denta / wyciągnął


z  plecaka kanapki owinięte w  ekologiczny papier
śniadaniowy / kanapki miał z białego chleba i białego sera /
na Boga! / czemu?! /
// 5.24 // baba nie była nawet tak stara ' jak paskudna /
wsiadła w  Paluszkach ' usiadła naprzeciw mnie i  bez
zastanowienia rozrzuciła swoje manele po całym siedzeniu /
kiedy pociąg postanowił opuścić Paluszki ' spostrzegła ' że
jedzie tyłem do Głodzi / zerwała się z miejsca i powiedziała
trochę do siebie ' a trochę też do mnie

/- Nie, tu mie bedzie lepiej – / i  opadła na siedzenie obok


mnie gniotąc połę mojej marynarki /

siedzimy więc ' baba i  ja / ja przy oknie / baba na


marynarce / czerwone na czarnym / pomyślałem /- jak
fatalnie musi to wyglądać / że siedzimy / jak to tak ' że
siedzimy?/ i  niby dlaczego siedzimy?/ i  dlaczego baba
gniecie?/ czy siedzi ' żeby gnieść ' czy gniecie ' żeby
siedzieć?/ co sobie ludzie pomyślą- /

/ / 5.19 / / baba otworzyła torebkę i zaczęła się poprawiać /


tu i  tam ' niby tak w  ogóle ' żeby lepiej / ale nie lepiej /
w  ogóle nie / więc zaczęła bardziej poprawiać / od góry
i  dołu / wiedziałem ' że to się musi źle skończyć / że nie
wytrzymam dłużej i  w końcu spojrzę na to poprawianie /
i zobaczę/

/—!!!—/ był szok / baba miała / dwa szoki miała / nieogolone


/ obie lewe ' prawą też /
/— pan do Łodzi? —/ zapytała ' żeby odwrócić moją uwagę /
liczyła ' że jej monosylabnę / a wtedy ona powie coś o sobie
/ że ona też ' albo ona nie ' ale chciałaby / bo w ogóle to ona
nie ' ale życie ' życie ją zmusiło / teraz to inne czasy ' ale
kiedyś / kiedyś ona tak / nie to co teraz / teraz to nie / chyba
że tak / to wtedy też / /— o  do Łodzi, Głodzi, Głodzi do —/
odpowiedziałem śpiewem / babę zatkało / przez chwilę
mrugała lewym okiem ' aż wreszcie westchnęła ze
zrozumieniem

/- No ta – / i  wyciągnęła z  torebki krzyżówkę / i  nawet


trochę się odsunęła.

// 5.10 // baba cały czas nerwowo rozwiązuje krzyżówkę


a  pociąg stoi w  nieszczerym polu / od pięciu minut baba
zastanawia się kto jest autorem Potopu / liczy kratki
i  najwyraźniej próbuje wpisać [Hoffman] tylko nie jest
pewna czy przez samo [H] czy [CH] / chciałaby mnie
zapytać ' ale się boi / mógłbym przecież powiedzieć coś
strasznego / przez połowę drogi do Łodzi jadę z  babą na
marynarce / zatkaną babą / ale bądź co bądź / z  nogami '
dwiema / zalatującą z  lekka czosnkiem i  perfumami /
miałem wrażenie ' że był to Dafidovv ' ale nie potrafiłem
przyjąć tego do wiadomości/

wtedy zauważyłem ' że student ' o  którym zdążyłem już


prawie zapomnieć najwyraźniej nabija się ze mnie / bawi
kosztem moim się / relacji moich z  babą / gniecenia mego
i  duszności/ chichotał zza książki ' ale wyraźnie na mój
temat / mój kolega ze studiów/!/ ziomek mój /!//

/nagle zrozumiałem / byli w zmowie / baba i student / razem


przeciwko mnie / zaplanowali to sobie / żeby mnie / co robić
/?/ nie mogłem się poddać już na początku nauki / co
z  doktoratem /?/ podszedłem do studenta i  zacisnąłem
prawą rękę na jego szyi / od razu przestał się śmiać / przez
pierwsze kilka sekund udawał ' że nic się nie stało/
próbował nawet nieśmiało się uśmiechać / nie zauważać
problemu / postanowiłem go przetrzymać / po następnych
kilku sekundach student zaczął robić się czerwony a  jego
oczy stały się bardziej wypukłe / przypominał nadmuchaną
żabę / nie wyglądało to ładnie / sądzę ' że miał jakiś
problem z oddychaniem ' ale trudno ' co robić / mnie też nie
było lekko / ręka mi ścierpła / takie jest życie ' każdy musi
swoje wycierpieć/

/sytuacja stawała się coraz bardziej napięta / liczyłem się


z negatywną reakcją ze strony studenta lub baby / nie dość
' że pokrzyżowałem ich plany ' jeszcze przeszedłem do
kontrataku / wiedziałem ' że mogą posunąć się nawet do
fizycznej agresji / w pewnej mierze było to nawet pożądane
' ponieważ skończyły mi się dalsze pomysły ' a nie chciałem
wypaść w ich oczach jako osoba mało kreatywna/
duszę a  w międzyczasie próbuję przykoncetrować się na
scrollingu krajobrazu za oknem / na pierwszym planie
rdzawe zacieki ' dalej plamy błota ' za szybą zwyczajna
Polska / tu krowy ' tam pole ' tu ziemniaki ' tam elektorat /
i  liście ' sporo liści / w  różnych kolorach / ładne / i  tylko
trawa gdzieniegdzie niebezpiecznie zielona / relaksująca //

// jesień kolejny raz bardzo mnie zaskoczyła / student


w  odruchu obronnym podrapał mnie po ręce / prawie
straciłem w  niej czucie ' ale poczułem jego paznokcie /
zaskoczony puściłem jego szyję / gdyby dal mi w  pysk ' to
byłoby do przyjęcia / branie i dawanie w pysk jest dla faceta
tak samo naturalne jak sikanie na stojąco / ale on mnie
podrapał i  skonsternował / znowu brali górę – baba
i  student / czułem wbity w  siebie wzrok publiczności / to
zobowiązywało / niewiele myśląc spontanicznie wytargałem
studenta za ucho / nie chciałem być brutalny ' a  jednak
musiałem podkreślić kto tu rządzi / myślę ' że mój czyn
przyjęto z  uznaniem / teraz mogłem usiąść wygodnie na
swoim miejscu / baba uciekła na koniec wagonu /
podrapana ręka swędziała //

// 5.06 // podrapana ręka mi puchnie ze wstydu / drugi raz


podczas podróży odwiedziła nas konduktorka / na jej widok
student otrząsnął się z  przygnębienia ' w  które popadł po
moim tryumfie / zaczął z trudem artykułować wskazując na
mnie palcem

/- on usił dusi mnie – /

/konduktorka spojrzała na mnie z  zainteresowaniem '


a student powtórzył śmielej

/- on usi – /

/- leż skąd – / stanowczo zaprzeczyłem/ /— yscy idzieli —/


żachnął się student/

/- leż nie – / zaparłem się/

/konduktorka zdawała się być zaintrygowana intrygą


studenta / postanowiłem odpowiedzieć siłą spokoju /

/- ja go podrapałem – / wtrącił student zupełnie bez sensu '


ale celnie / bo ręka moja była u mnie i widać ' że podrapana
/ grunt osuwał się pode mną / byłem stracony /

/- to ja podrapałam – / odezwał się z  tyłu kobiecy głos /


uniosłem się by spojrzeć skąd nadeszła niespodziewana
pomoc / zerknąłem na jej ręce – moja wybawczyni miała
drapieżne paznokcie / / byłem uratowany /

/ czy ktoś się dosiadł?/ zapytała konduktorka / baba


pokazała jej jakiś kwit /
/ stałem jak idiota i  patrzyłem na moje niebieskookie
bóstwo opiekuńcze / to od niej pachniało Dafidovvem / nie
rozumiałem jaka perwersja skłoniła tę istotę ' by stać się
moim alibi ' czy ją też gnębił student ' albo gniotła baba /?/
/- może tak jest ' że każdego coś gniecie / może każdy
chciałaby udusić ' ale nie ma odwagi / może /

// a wy /?/ dusicie się czy dusicie? //

Łódź, 1996 r.
20 ZŁOTYCH

Z odwagą u  mężczyzn bywa różnie. Jedni ją mają, drudzy


nie. Ci, którym odwagi nie brakuje najczęściej nie dożywają
trzydziestki. Michałowi do trzydziestki brakowało już tylko
dziewięciu miesięcy zapewne dzięki temu, że nigdy nie był
odważny.Odważni mężczyźni gotowi są zrobić wszystko,
żeby tylko ktoś nie pomyślał o  nich, że są tchórzami. Do
nich należą rekordy świata w  skoku w  dal, wzyż, w  bok,
rekord Guinessa w  ilości kolczyków w  języku. Dla nich są
tatuaże i  dreddy, dla nich wymyślono motocykle
i  elektryczne maszynki do golenia, tanie hotele i  sezonowe
agencje turystyczne, przydrożne bary i  przydrożne
dziewczyny. Do odważnych świat należy, jak to ktoś już
kiedyś powiedział.

Mężczyzna taki jak Michał zupełnie inaczej podchodzi do


spraw ryzyka. Cechuje go bowiem ten szczególny rodzaj
instynktu samozachowawczego, który niemal zawsze mówi:
mu „Uciekaj!”. Czasami instynkt mówi mu: „Negocjuj,
a  dopiero później uciekaj”. Nigdy, żaden głos wewnętrzny
nie kazał panu Tarnowskiemu bić kogoś, kopać,
zachowywać się agresywnie. Z tego pan Michał był bardzo
dumny i twierdził, że jest urodzonym pacyfistą.

Świat wykorzystywał szlachetne usposobienie pana Michała


na wszelkie możliwe sposoby. W  podstawówce chłopcy
zabierali mu drugie śniadanie. Pan Michał buntował się
przeciwko temu wewnętrznie, wiele razy obiecywał sobie
zrobić coś w  tej sprawie. Jednak zawsze, kiedy tylko na
korytarzu zobaczył trzecioklasistów, sam rzucał im kanapki
pod nogi i uciekał w drugą stronę.

Poważna próba czekała na pana Michała w  trzeciej klasie.


Mama posłała go po zapałki do sklepu. Ponieważ nie miała
drobnych dała mu banknot o sporym nominale (20 złotych).
Michał nie lubił wieczorem chodzić samemu po wąskiej
i  ciemnej ulicy Chodyńskiego, którą należało przejść, żeby
dotrzeć do sklepu spożywczego na rogu Zamkowej. Sklepu
też nie lubił, kręcili się w  nim podejrzani mężczyźni,
a ekspedientki, jak twierdziła matka, oszukiwały.

Michał chyłkiem wyszedł z  bramy, ściskając w  dłoni


banknot. Spojrzał w  lewo, spojrzał w  prawo – po ulicy nie
jechał żaden samochód, nie było przechodniów. Biegiem
rzucił się przed siebie – chciał jak najszybciej pokonać
odległość dzielącą go od spożywczego. Niestety, nie
dostrzegł trójki mężczyzn kryjących się za rogiem
Zamkowej. Szerokim kordonem zastawili uliczkę.

– Nie biegaj tak mały, bo se nóżki połamiesz… – powiedział


pierwszy z  mężczyzn, ten stojący najbliżej sklepu. Michał
posłusznie zatrzymał się. Chociaż przebierał nóżkami
całkiem szybko, nie miał żadnych szans w  pojedynku
biegowym z  długonogimi dorosłymi. O  ucieczce nie było
mowy.

– Daj piątkę, to nie zrobimy ci krzywdy… – zaproponował


ten sam mężczyzna, który martwił się wcześniej o  jego
układ kostno-szkieletowy.

Michał, chociaż zaskoczony mocno prośbą, nie namyślał się


wiele.

– A macie rozmienić? – zapytał przytomnie, licząc na to, że


mogą nie mieć drobnych przy sobie.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

– Jasne, że mamy… – zadeklarował ten najbardziej


rozmowny. – Prawda Józiu, że mamy?

Mężczyzna zwany Józiem potwierdził gotowość do wymiany


pieniędzy i podszedł bliżej Michała. Mały oddał mu banknot
i spokojnie czekał na swoją resztę.

– Hej! A  moje piętnaście złotych? – pochwalił się


umiejętnościami matematycznymi, kiedy mężczyźni
odwrócili się do niego plecami i skierowali w stronę sklepu
spożywczego.

Skończyło się na tym, że pan Józio huknął w  stronę


Michała:

– Pójdziesz pókim dobry?

Michałowi nie trzeba było tego dwa razy tłumaczyć. Miał


przecież dobre oceny również z polskiego.

Kiedy chłopiec powrócił zdyszany do domu, bez zapałek


i bez 20 złotych, matka załamała ręce:

– No coś takiego! Kto to słyszał! Coś takiego! Idź z  nim


Henryku i odbierz te pieniądze!

Ojciec podniósł wzrok znad gazety.

– Dlaczego ja?

– Bo jesteś mężczyzną! – przypomniała mu pani Maria.

– Sąsiad też jest. Sąsiada poproś. – Ojciec zamierzał


dokończyć lekturę artykułu.

– Idź! Daj dobry przykład dziecku…

Dawanie dobrego przykładu dziecku jest obowiązkiem


każdego ojca. Pan Henryk był człowiekiem bardzo
obowiązkowym, więc nie zamierzał dłużej się od tego
uchylać.

– Kup mi przy okazji zapałki! – poleciła pani Tarnowska.

– To daj mi pieniądze.

– Odbierzesz od nich 20 złotych, to będziesz miał na


zapałki.

– A  jak ich już nie ma? – argumentował rozsądnie pan


Tarnowski.

Matka Michała niechętnie wyjęła z portmonetki pięćdziesiąt


złotych.

Pan Henryk z  Michałem za rękę ugięli się pod presją


i  wyszli z  domu. Wylot ulicy Chodyńskiego był całkiem
pusty. Ojciec odetchnął z  ulgą. Nie było ani śladu po
złoczyńcach.

– To chodźmy po te zapałki.
Przed wejściem do sklepu spożywczego Michał rozpoznał
pana Józia i  jego kompanię, kiedy właśnie osuszali butelkę
z winem owocowym marki „Nadwiślańskie”.

– Tato! To ci panowie! – Wskazał ojcu trójkę mężczyzn.

– Którzy? – Pan Henryk zaczął rozglądać się po pustej ulicy,


tak jakby krążyły po niej prawdziwe tłumy.

– Ci, którzy zabrali mi 20 złotych! – Wskazał ręką Michał.

– Jesteś pewny? – zapytał pan Henryk.

– Tak!

– Może pomyliłeś ich z kimś innym?

– Nie. To oni!

Pan Henryk niezadowolony złapał syna mocno za rękę


i podszedł do pana Józia i jego kolegów.

– Mój syn twierdzi, że panowie zabrali mu 20 złotych… –


rozpoczął ostro pan Henryk. – Oczywiście dzieci potrafią
wymyślić nie takie rzeczy… – dodał po chwili dużo
łagodniej.
– Macie te zapałki? – zapytała pani Tarnowska, kiedy obaj
panowie weszli do mieszkania.

– Nie – odpowiedział ponuro zdyszany pan Henryk.

– A pieniądze?

– Też nie – odpowiedział Michał. Pani Maria pokręciła


głową.

– Oddaj mi w takim razie te 50 złotych…

– Nie mam. – Pan Henryk wyszedł z  korytarza ze


spuszczoną głową.

– Widzisz synku, tak to już w  życiu jest. Tchórz traci raz,


a odważny dwa razy tyle… – tłumaczył później pan Henryk.
– A  nawet dwa i  pół raza tyle. Zapamiętaj to sobie, bo
w  liceum cię tego nie nauczą! A  teraz idź powtarzać do
matury…

Łomianki, 2002 r.
KAMPANIA SPOŁECZNA

Dostałem pracę w  agencji reklamowej. Z  ogłoszenia:


„AAAAAA Światowa korporacja reklamowa zatrudni na
różnych stanowiskach osoby bez wykształcenia.
Doświadczenie nie wymagane”. To była praca dla mnie.
Okazałem się idealnym kandydatem na posadę
o  angielskiej, dziwnie brzmiącej nazwie – copywriter.
Rozmowa kwalifikacyjna była krótka i  rzeczowa. Szef
stwierdził, że mam uczciwą twarz i  pytał, czy jestem
notowany. Praca wiązała się z wyjazdami w delegację. Tego
samego dnia wieczorem mieliśmy już jechać
w  delegacje.Wieczorem wsiedliśmy w  pospieszny do
górskiego kurortu. Kierownik wyjaśnił:

– Nasza kampania ma charakter ogólnopolski.

Znaleźliśmy wolny przedział i  weszliśmy do środka. Szef


umieścił na półce dwa wielkie worki, które zabraliśmy ze
skrytki na dworcu, po czym zgasił światło w  przedziale
i położył się na siedzeniu.

– A  co my właściwie będziemy reklamować? – zapytałem


pana Jana, bo byłem niezwykle podniecony nową pracą
i nowymi perspektywami.

– To kampania społeczna… Śpij synek, bo jutro nie będziesz


miał siły… – skarcił mnie przełożony.

Ułożyłem się na swoim siedzeniu, ale nie mogłem zasnąć.


Męczył mnie fakt, że nie mamy biletów. A  może mieliśmy,
tylko kierownik mojego mi nie dał. Może i racja, bo jeszcze
bym zgubił. Kiedyś zgubiłem w pociągu psa, więc wszystko
możliwe. Kierownik zaczął chrapać, więc nie miałem z kim
o  tym porozmawiać. Usnąłem po kilku kilometrach. Jakby
przez sen wydawało mi, że do przedziału wszedł konduktor,
że pan Jan z  nim rozmawiał, wręczył mu jakiś banknot,
kolejarz uśmiechnięty życzył mu miłych snów.

– Wstawaj synek! Wysiadamy! – Obudził mnie głos


kierownika. Otworzyłem oczy – za oknem wagonu
zobaczyłem budynek stacji kolejowej w kurorcie.

– Napiłbym się kawy… – jęknąłem, wstając. Szef nie miał


nic przeciwko.
– Duża kawa i  duże jasne – poprosił mój pracodawca
w  barze dworcowym. – Z funduszu socjalnego… – Mrugnął
do mnie okiem, kiedy wyciągnąłem portfel.

– Tak od rana??? – Zdziwiła się pulchna bufetowa.

– Kiedy pić kawę, jak nie rano? – zapytał ją kierownik.


Bufetowa nic nie odpowiedziała, tylko podała zamówione
napoje.

– Co właściwie będziemy robić? – zapytałem, mieszając


kawę po turecku w niedomytej, wyszczerbionej szklance.

Kierownik pociągnął piwo z butelki.

– Będziemy pracowali w charakterze świętego Mikołaja.

Mina mi zrzedła. Nie tak wyobrażałem sobie moją dalszą


karierę w agencji reklamowej.

– Przejechaliśmy tyle kilometrów, żeby wręczać prezenty?


Przecież jeszcze nie ma świąt?

Kierownik dopił piwo. Ja nie mogłem mu dorównać, bo


szklanka parzyła ręce.

– Nasza rzeczywistość wymaga elementu duchowego. I  to


zapewnia nam święty Mikołaj. A  jeszcze lepiej dwóch. Jak
skończysz pić breję, to idź do toalety i zrób się na Mikołaja.

– Podał mi jeden z worków, które wieźliśmy ze sobą.

Po krótkiej walce z  brodą i  innymi niedogodnościami


mikołajowego kostiumu wyszedłem z  dworcowej toalety
odmieniony. Pan Jan dokleił mi jeszcze siwe brwi i  napchał
bezpłatnych gazet z ogłoszeniami za koszulę w taki sposób,
że urósł mi znaczny brzuch. Po czym poszedł do wc sam
przebrać się z  Mikołaja. Nasze ubrania umieścił w  worku,
które przewiesił sobie na plecy.

– No to do roboty! – powiedział mój szef, wręczając mi plik


ulotek, które znalazł ułożone przy kiosku ruchu.

Udaliśmy się na główną ulicę miasta, a po drodze kierownik


tłumaczył mi tajniki mojego nowego zawodu.

– Fucha jest prosta. Chodzimy w  te i  we w  te po ulicy


i podzwaniamy dzwoneczkiem.

– Równo?

– Niekoniecznie. W  każdym razie cały dzień chodzimy


i podzwaniamy. Nie ma żadnych fajrantów. Nie ma, że nogi
bolą. Praca przede wszystkim.

– Panie Janie, a jak za potrzebą?


– To jest jedyny wyjątek od tak zwanej zasady, ale i to nie za
często.

– A ulotki?

– Jakie ulotki?

– Te, które kazał mi pan zabrać. – Trzymałem w ręku sporą


porcję reklam salonu fryzjerskiego „Piękna Zocha”.

– Z gazetami to jest taki patent – jeden dzwoni, a drugi ma


gazety. Co jakiś czas przechodniowi papier dajemy.

– A on nam płaci? – Nie bardzo mogłem zrozumieć, w końcu


nigdy przedtem nie pracowałem w reklamie.

– Przechodzień? Nie, nic nie płaci. Wypłatę mamy w banku


przed szóstą. O, w  tym banku! – Szef pokazał mi oddział
jednej z ogólnopolskich sieci bankowości detalicznej.

– Czyli te ulotki dajemy za darmo?

– Generalnie tak. Tylko bez rozrzutności, bo na cały dzień


musi ich starczyć.

Niestety reklam nam starczyło tylko do wpół do dziesiątej.


Przechodnie brali ode mnie ulotki, chociaż im nie dawałem.
Widocznie dwóch Mikołajów w sierpniu silnie oddziaływało
na ich duchowość. W  tym sensie podziwiałem znajomość
tajników marketingu, jaką wykazał się szef przy planowaniu
kampanii. Niestety, on sam nie był zachwycony. Zabrał mi
resztę ulotek i  wręczył mi dzwonek. Szczególnie głośno
kazał mi dzwonić, kiedy przechodziliśmy koło oddziału
banku.

– Wypłata będzie wyższa! – wytłumaczył mi potrzebę


dzwonienia.

Kierownik w  roli Mikołaja rozdającego ulotki był jeszcze


bardziej skuteczny ode mnie i już po chwili mieliśmy puste
ręce. To znaczy on miał, bo ja w  jednej trzymałem
przewieszony przez ramię worek z naszymi ubraniami, a w
drugiej dzwonek, którym machałem przechodząc obok
banku. Chcąc nie chcąc, musieliśmy zrobić sobie przerwę.
Szef pobiegł, jak to określił – po materiały – a  ja w  tym
czasie zjadłem hamburgera z  frytkami pochodzącego
z  budy naprzeciwko banku. Miałem chwilę, żeby
wyprostować obolałe nogi. Moja nowa praca zupełnie mi
nie odpowiadała. W mikołajowym kostiumie było mi gorąco
i  niewygodnie. Postanowiłem jednak nie rzucać posady
przynajmniej do czasu, kiedy nie dowiem się, ile mi płacą.

Pan Jan wrócił obładowany ulotkami reklamującymi


telefony komórkowe.
– Wszystkie salony obszedłem. Musi wystarczyć.

Spostrzegłem, że kierownik wręcza mi przemieszane ulotki


trzech operatorów sieci komórkowej.

– A tam, i tak wszystko jedno… – powiedział, gdy zwróciłem


mu na to uwagę. – Robimy społeczną kampanię. Open Door.

– Zapłacą nam potrójnie? – zapytałem raczej z  sarkazmem


niż z nadzieją.

– Dzwoń tym dzwonkiem, nie widzisz, że już bank? –


warknął szef, nie odpowiadając na moje pytanie.

Dzwoniłem i  dzwoniłem, chodziłem i  chodziłem tak długo,


że nie czułem już nóg upchniętych w  czerwone kozaki.
Rzuciłbym to wszystko w  diabły, ale nie miałem na bilet
powrotny do domu. Byłem całkowicie uzależniony od
mojego pracodawcy.

Kiedy skończyły się ulotki telefonów komórkowych,


kierownik przyniósł reklamy sklepu obuwniczego. Kiedy
i  tych zabrakło pojawił się z gazetami sekty Pafnucych. Na
te ostatnie zapotrzebowanie było dużo mniejsze, więc
wytrwaliśmy z nimi prawie do szóstej.

Wybiła godzina wypłaty. Pan Jan rzucił gdzieś gazetki,


stanął naprzeciwko banku i wyciągnął z kieszeni kopertę.
– Tu masz, synek, czek na wypłatę. Wejdziemy do banku,
a ty dasz go kasjerce. Zrozumiałeś?

– Chyba tak. Tylko nie wiem, gdzie mam dowód osobisty… –


Zacząłem grzebać po kieszeniach.

– Na co ci dowód?

– Żeby zrealizować czek. Nigdy pan nie był w  banku?


Trzeba dać czek i dowód.

– Nie trzeba. To jest czek na okaziciela.

– Na okaziciela? – zdziwiłem się.

– Tak, synek. Podajesz go, a pani wydaje ci wypłatę. Wrzuć


wszystko do worka i wyjdź jak najszybciej.

– Do worka? Nie wystarczy portfel?

– Jak mówię do worka, to do worka. Jeśli usłyszysz jakiś


dzwonek…

– Mój dzwonek?

– Nie twój… Inny dzwonek… Wtedy zostaw wypłatę


i znikamy.
– Bez wypłaty?

– Z tym, co już masz. I nie odzywaj się. Weszliśmy razem do


banku.

– Dzień dobry… – powiedziałem strażnikowi, a  szef


szturchnął mnie łokciem w papierowy brzuch.

– Miałeś się nie odzywać… – syknął.

Wzruszyłem ramionami. Mój pracodawca traktował mnie


jak jakiegoś przygłupa. Uważam, że grzeczność wymaga
kilku słów. To nic nie kosztuje, a  od razu jest przyjemniej
wszystkim.

– Dzień dobry, pani! Chciałbym zrealizować czek na


okaziciela… – powiedziałem, podając kasjerce zielony kwit.

Kątem oka zauważyłem, że szef spogląda na mnie wściekły.

– Ładną dzisiaj mamy pogodę, prawda? – zapytałem, żeby


zrobić kierownikowi na złość. – Dobrze się pani czuje? –
Kasjerka pobladła, oglądając czek, który jej wręczyłem. Nie
zamierzała jednak wymieniać ze mną uwag dotyczących
aury i  samopoczucia. Otworzyła kasę i  dość gorączkowo
zaczęła z niej wyjmować gotówkę i układać przede mną na
ladzie.
Pomny przykazań kierownika zacząłem wrzucać wszystko
do worka.

– Jest pani chyba bardzo zmęczona… – zwróciłem się


jeszcze raz do kasjerki. Ta nic mi nie odpowiedziała.

– Wszystko mi pani dała? – zapytałem zdziwiony, kiedy


położyła przede mną ostatnią porcję banknotów.

Kasjerka nie odezwała się, tylko ze złością otworzyła


szufladę w  biurku i  zaczęła z  niej wyciągać powiązane
w  paczuszki banknoty o  nominałach stu –
i dwustuzłotowych.

– Więcej pani nie ma tych dwusetek? – zapytałem wesoło.


Miałem znakomity humor. Słyszałem, że praca sezonowa się
opłaca, ale nie podejrzewałem, że aż tak.

Jeszcze bardziej rozzłoszczona kasjerka otworzyła szafkę


i  zaczęła wyjmować z  niej kolejne woreczki foliowe
z  pieniędzmi. Miałem wrażenie, że odbieram wypłatę dla
wszystkich Mikołajów w kraju – zawodowców i amatorów.

Kiedy ostatni woreczek zniknął w moim worku na prezenty,


kasjerka zduszonym głosem powiedziała:

– To wszystko.
– Dziękuję. Jest pani grzeczną dziewczynką! – Nie mogłem
powstrzymać się od uwagi. – Na pewno dostanie pani od
Mikołaja coś ładnego. A święta już niedługo! – dodałem na
pożegnanie.

– W nogi! – krzyknął szef, kiedy wyszliśmy z banku.

– Ale ja nie mam siły, przez cały dzień chodzę!

– Biegiem, idioto! – Złapał mnie za rękę kierownik


i wciągnął w jakieś podwórko.

– Panie Janie, niech mnie pan nie szarpie…

– Wskakuj na rower! – Kierownik wskazał mi dwa


zdezelowane składaki, które stały pod jakimś barakiem. –
Za mną! – krzyknął i  zaczął zjeżdżać w  dół po stromych
zboczach kurortu.

Daleko za nami usłyszałem sygnały wozów policyjnych.


Goniłem za panem Janem na pordzewiałej damce, która
skrzypiała niemiłosiernie na każdej nierówności. Bałem się,
że rama pęknie na następnej nierówności. Jakoś jednak
dojechałem za szefem na dworzec. W  ostatniej chwili
wskoczyliśmy w pociąg do stolicy.

Na twarzy mojego szefa pojawił się zachwyt. Przez chwilę


obserwował odsuwający się od nas dworzec, po czym
zaciągnął mnie do Warsu.

– Panie Janie… Dlaczego na tym czeku, który podałem


kasjerce, w rubryce kwota było napisane: „DAJ PIENIĄDZE
I  NIC NIE MÓW”? – zapytałem, popijając „Żywca”
wyciągniętego spod lady przez barmana. Szef zapłacił za
nie banknotem wyciągniętym z worka.

– Widzisz, synek, w  tej branży, znaczy się w  branży


reklamowej, najważniejszy jest prawidłowy dobór słów.

– Hasło reklamowe?

– Można to tak ująć – zgodził się ze mną szef. – Jeszcze


z ciebie będą ludzie.

Warszawa, 2001 r.
ODDZIAŁ SPECJALNY

Kiedy miałem sześć lat zgodnie z  rozporządzeniem Rady


Ministrów musiałem iść do szkoły. Musiałem, bo nie
specjalnie chciałem, po pierwsze ceniłem sobie spokój
i  wolność intelektualną, po drugie w  bibliotece domowej
pozostało jeszcze sporo książek na górnych półkach, po
trzecie narażało mnie to na konieczność kontaktu
z  rówieśnikami, po czwarte obawiałem się, że mój rozwój
umysłowy zostanie gwałtownie zahamowany.Przeczucia
mnie nie myliły. Przez najbliższe trzy-cztery lata nudziłem
się na zajęciach zapoznających z  alfabetem i  podstawową
ortografią, tracąc czas potrzebny na lekturę książek
z  górnych półek. Wtłoczono mnie w  granatowy fartuszek
i  rozkazano nosić tarczę z  numerem szkoły i  imieniem
patrona – Generała Karola Świerczewskiego – bohatera.
W czwartki zaś zakładałem mundur paramilitarnej formacji
związanej z  Ludowym Wojskiem Polskim – tzw. zuchów.
Zostałem wybrany na dowódcę szóstki (podstawowej
jednostki bojowej) i  wraz z  pozostałymi szóstkowymi
z  oddziału „Jagódki”, w  czwartki miałem obowiązek
inwigilować moich podkomendnych i  informować o  każdej
formie niesubordynacji regulaminu wychowawcę. Babcia
nawet była ze mnie dumna – pierwszy dzień w wojsku i już
dostałem awans.

– Czuj! – kazano nam się witać w  czwartek i  zwracać do


siebie per „zuch”. Czuwaj było zarezerwowane dla
harcerzy, czołem dla prawdziwych szych. Nasz oddział był
w dużej mierze sfeminizowany i to właśnie przewaga kobiet
sprawiła, że odrzucony został lansowany przez część
chłopców kryptonim „Krasnale” na rzecz tych idiotycznych
„Jagódek”.

– Ja nie chcę być Jagódką – rozpłakał się zuch Tomasz


Kowalski z szóstki szóstkowego Darka Jatczaka.

– Nie maż się! Zuch nigdy nie płacze – wytłumaczyła mu


wychowawczyni.

Zuch Tomasz Kowalski z  szóstki szóstkowego Darka


Jatczaka otarł łzy brudnym rękawem fartuszka, który na
poprzedniej przerwie zamoczył w  klozecie, wyciągając
z sedesu swój ukochany czołg bojowy T-24, który znalazł się
w tam w wyniku symulacji bitwy pod Studziankami (muszla
klozetowa pełniła zaszczytną funkcję studzianki), po czym
ponownie zabrał głos:

– Ale dlaczego nie Komando Kobra albo Szwadrony


śmierci… Albo Parszywa Pierwsza C? Wszyscy będą się
śmiali z Jagódek…

Wychowawczyni spojrzała na zucha Kowalskiego tym


samym wzrokiem, którym potrafiła obdarzyć tylko
najbardziej tępe dzieci.

– Tak zdecydowała klasa – przypomniała zuchowi


Kowalskiemu, że nie warto podważać słusznych wyborów
rozsądnej większości.

– To może chociaż Czerwone Brygady? – Nie dawał za


wygraną zuch Kowalski, który w  oczach wychowawczyni
zaczął urastać do miana głównej siły opozycyjnej w  klasie.
Kartki i  cierpliwość skończyły się jej wczoraj podczas
zakupów w supersamie „Tęcza”.

– Jagódki i  już!!! – wrzasnęła wychowawczyni, która miała


zniszczone nerwy przez jedzenie wyrobów
czekoladopodobnych. – Słuchajcie Jagódki! – zaczęła po
chwili, by przerwać na dźwięk płaczu zucha Tomasza
Kowalskiego z  szóstki szóstkowego Darka Jatczaka. – No
i czego ryczy?

Mimo głośnego oporu zucha Kowalskiego kryptonim


Jagódki pozostał oficjalną tajną nazwą naszego klasowego
zgrupowania militarnego, co zostało publicznie
obwieszczone na łamach klasowej gazetki ściennej. Choć
w  głębi duszy rozumiałem obawy zucha Kowalskiego,
z drugiej pocieszało mnie, że oczekiwania ludowej ojczyzny
wobec tak głupio nazwanego oddziału nie będą zbyt duże.
Co innego, gdybyśmy określili się jako Parszywa Pierwsza
C. Kto wie, czy nie zostalibyśmy wówczas wysłani na
kolonie do Libanu.

Na przerwie po godzinie wychowawczej podeszli do nas


dwaj drugoklasiści z oddziału „Leśny Ludek”. Wymieniałem
właśnie z  zuchem Tomaszem Kowalskim i  szóstkowym
Markiem Jatczakiem uwagi co do naszej przydatności
bojowej w Afganistanie w ramach akcji „Zielona szkoła”.

– I  co, macie już nazwę? – zapytał nas zuch Michał


Markiewicz z  oddziału „Leśny Ludek”. Sprawą naszego
kryptonimu żyła cała zuchowa społeczność.

– Słyszałem, że nazywacie się Jagódki… – zadrwił sobie


boleśnie szóstkowy Dawid Dawidziak.

– Ktoś was wprowadził w  błąd – odpowiedział mu zuch


Tomasz Kowalski, uchybiając regulaminu, w  myśl którego
szóstkę reprezentuje szóstkowy i  do niego należy
komunikowanie się z  dowódcami innych szóstek. Na
szczęście szóstkowy Jatczak nie był formalistą i  to
przewinienie nie zostało zanotowane w  jego raporcie na
temat zucha Kowalskiego. Po prostu nie zmieściło się na
kartce przeznaczonej na opis jego aspołecznych zachowań.

– Od tej pory – kontynuował zuch Kowalski. – Możecie


mówić o  nas… – tu zrobił efektowną pauzę. – Oddział
Specjalny „Brygada Tygrysa”…

– Jooo!!! – powiedzieli jednocześnie dwaj zuchowie z drugiej


C i  czym prędzej pobiegli w  stronę swojej klasy. Zuch
Michał Markiewicz krzyczał z daleka:

– Wiecie, jak pierwszaki się nazywają? A  my wybraliśmy


taką głupią nazwę…

Zgodnie z  moimi przypuszczeniami dowództwo sztabu


okręgowego reprezentowane przez panią wychowawczynię
postanowiło nie powierzać „Jagódkom” żadnych zadań
istotnych dla obronności kraju. Byliśmy, co tu kryć,
pośmiewiskiem całego Układu Warszawskiego. Powierzono
nam misję zbierania makulatury.

– Czy to tajna misja? – zapytał zuch Kowalski, kiedy


wychowawczyni na odprawie czytała nam rozkazy.
– Nie… – odpowiedziała zaskoczona pytaniem nauczycielka.

– Do dupy – skomentował cicho zuch Kowalski, nie tak cicho


jednak, by wychowawczyni nie wysłała go za to do kąta.

Zuch Kowalski nawet w kącie nie przestawał siać fermentu


wśród oddziału.

– Za coś takiego powinienem trafić do pierdla…

Za krnąbrność i słownictwo niegodne zucha, zuch Kowalski


został ukarany pozostaniem w  klasie przez godzinę po
lekcjach. Nad wykonaniem kary czuwał szóstkowy Darek
Jatczak. Ja zgłosiłem się na ochotnika do pomocy.

– Kto pomoże koledze Jatczakowi? Kto się zgłasza na


ochotnika? – zapytała wychowawczyni po odczytaniu
oskarżonemu wyroku skazującego. – Cypisek!

Nienawidziłem jak mówi do mnie: „Cypisek”. „Cypisku to”,


„Cypisuku tamto”, „Cypisku popilnuj więźnia”… Tak mogła
mówić do mnie moja mama, a  nie jakaś zupełnie obca
kobieta. Przecież prawie się nie znaliśmy.

– Mam na imię Cyprian.

– Co mówisz, Cypisku? – Wychowawczyni miała okresowy


napad utraty słuchu.

– Dlaczego mam zostawać po lekcjach? Przecież nic nie


zrobiłem?

– Ty nie, ale zuch Kowalski owszem. A  jesteśmy wszyscy


zobowiązani wychować zucha Kowalskiego na porządnego
człowieka.

– Powinienem dostać jakiś posiłek – powiedział aresztant


przebywający w specjalnie wydzielonej części klasy.

Szóstkowy Jatczak spojrzał na mnie całkowicie zaskoczony


życzeniem aresztanta.

– Głupi? – zapytał mnie szóstkowy Jatczak, wskazując


palcem więźnia.

– Więźniom należy się posiłek. W  takiej blaszanej misce.


Nie widziałeś na filmach?

Szczęściem szóstkowy Jatczak był w  cywilu skarbnikiem


Szkolnej Kasy Oszczędności i zawsze miał przy sobie jakieś
drobniaki.

– Idź do kiosku i  kup mu drożdżówkę – zaproponował


szóstkowy, podając mi kilka monet.
– Z serem – dodał aresztant Kowalski.

Tak jakby w  sklepiku były jeszcze inne drożdżówki oprócz


tych z serem.

– Dasz sobie radę? Sam? – zapytałem na wszelki wypadek.

– Nie bój nic, stąd nikt nie ucieknie.

Rzeczywiście, aresztant był oddzielony dwoma szeregami


ławek i  blokadą z  krzeseł, przy czym trzeba dodać, że
pomysłodawcą tej konstrukcji był sam aresztant, który
domagał się humanitarnych warunków odbywania kary.
Miał także spory wkład w  budowę więzienia, zwłaszcza
w  końcowe ułożenie krzeseł, które należało ustawiać
bezpośrednio z celi.

Gdyby jednak jakimś cudem wydostał się (na przykład


wykonując podkop) – na jego drodze stanąłby szóstkowy
Jatczak uzbrojony w używaną do sporządzania wykresów na
tablicy, ogromną linijkę.

Kiedy powróciłem z  wczorajszą drożdżówką z  serem,


aresztant znajdował się tam, gdzie był powinien,
a szóstkowy Jatczak odrabiał matematykę.

– Ja też bym chciał odrobić lekcje – powiedział aresztant po


zjedzeniu drożdżówki.
Szóstkowy Jatczak zaprotestował.

– To niemożliwe. Żebyś mógł odrabiać lekcję musiałbym


podać ci teczkę. Nie mogę tego zrobić, ponieważ mógłbyś
mieć w  niej materiały wybuchowe, piłę do metalu albo
flakonik z  trucizną, czyli przedmioty, których nie wolno ci
trzymać w celi.

Skinąłem głową, bo szóstkowy Jatczak mówił zupełnie


rozsądne.

– W takim razie chcę iść na spacer – powiedział aresztant.

– Mam prawo do jednego spaceru dziennie – powtórzył,


kiedy szóstkowy Jatczak zwlekał z realizacją jego prośby.

Postanowiliśmy wyprowadzić aresztanta na boisko.


Szóstkowy Jatczak zamierzał związać aresztantowi ręce, ale
wytłumaczyłem mu, że nasz więzień ma prawo swobodnie
poruszać się po spacerniku. Spacernik wyznaczyliśmy na
polu karnym boiska do piłki ręcznej. Aresztant utyskiwał, że
jest on zbyt mały. Nam jednak pole karne, zgodnie z nazwą,
wydało się stworzone do takich celów.

– Chyba spacernika nie widzieliście – wytknął nam


aresztant naszą nieznajomość zagadnienia.
– To spacernik przeznaczony dla pojedynczych, szczególnie
niebezpiecznych więźniów – odpowiedział mu szóstkowy
Jatczak.

Aresztant, mile połechtany zaliczeniem do niebezpiecznych,


przestał się odzywać i tylko krążył w kółko. Po jakimś czasie
znudził się i przystanął.

– Czy na spacerze wolno grać w piłkę?

Szeregowy Jatczak wzruszył ramionami.

– Skąd weźmiesz piłkę?

– Ja mam! – krzyknąłem ucieszony i pobiegłem do klasy po


teczkę.

Ponieważ aresztant nie mógł opuszczać pola karnego


ustaliliśmy, że będzie stał na bramce.

Pułtusk, 2000 r.
EPILOG

Historia, którą teraz opowiem wydarzyła się naprawdę,


choć wielu będzie w to powątpiewać. Chętnie podałbym im
nazwiska i  numery telefonów osób, które mogą po części
poświadczyć jej prawdziwość, gdyby nie stało to
w  sprzeczności z  ustawą o  ochronie danych osobowych.
I  gdyby nie fakt, że świadkiem najważniejszej części
wydarzeń byłem tylko ja.Czy będziecie skłonni bardziej
wierzyć w  moją opowieść, jeśli powiem, że wszystko
wydarzyło się 16 lutego 2001 roku? Tego dnia jechałem do
Dębicy na spotkanie z  nauczycielami języka polskiego
z  tamtejszego powiatu. Pracowałem wtedy w  jednym
z  wydawnictw edukacyjnych i  jednym z  moich zadań było
prowadzenie prezentacji naszych podręczników w  różnych
miejscach kraju. Była to moja pierwsza podróż na południe,
podróż wiodąca przez Kraków. Czy miałem nie skorzystać
z okazji i choć na godzinę zajrzeć do starej stolicy?

Intercity z  Warszawy spóźnił się 10 minut, co było


z  pewnością marnym osiągnięciem dla polskich kolei, dla
mnie jednak były to minuty, które musiałem odliczyć
z  programu zwiedzania. Nie chcąc tracić już ani sekundy,
szybkim krokiem skierowałem się w stronę Plant. Po chwili
spostrzegłem, że coś jest nie tak. Przyglądałem się mijanym
przeze mnie budynkom i  ludziom, tak, właśnie mijanym!
Zrozumiałem, że pędzę jak spóźniony makler w  Alejach
Jerozolimskich i  mijam wszystkie zabytki, zamiast
zatrzymać się chwilę przy nich i  cieszyć się obecnością
w  tym cudownym miejscu. Wyprzedzam, tym swoim
krokiem warszawskim, wszystkich przechodniów, nawet
niebieskie tramwaje, które pewnie by mogły poruszać się
szybciej, ale wolały udawać, że przeszkadzają w  tym
orbitujące wokół nich samochody. Wziąłem głęboki oddech
i  odważyłem się zwolnić, iść we właściwym dla Krakowa
tempie, oddychać (a nie dyszeć) jego atmosferą, sycić oczy
tym, czego od roku mi brakowało.

Nie minęło pół godziny, a  ja już snułem marzenia o  swoim


życiu w  Krakowie, o  wynajętym, piekielnie drogim
mieszkaniu gdzieś w  spokojnym zakątku miasta,
o  wieczorach w  kawiarni, na których czytam moim
przyjaciółkom swoje wiersze, a może nawet nowe rozdziały
powieści. Tak, zdecydowanie będą to rozdziały powieści,
czytane wcześniej pięknej krakowiance, dzielącej ze mną
stół i łóżko.

Czas jednak upływał, nawet jeśli był to czas krakowski,


dużo bardziej nasycony od warszawskiego, tak samo jednak
nieubłagany i  tak samo zdolny do wszystkiego. Musiałem
powrócić na dworzec, z którego w dalszą drogę miał zabrać
mnie ekspres z Poznania. Pociąg przyjechał spóźniony, kolej
oddała mi te 10 minut zrabowane przez Intercity, czy
mogłem jednak liczyć na to i przyjść później?

W przedziale wyznaczonym przez numer na miejscówce


siedziało dwóch mężczyzn po czterdziestce, nad których
opisem nie będę się rozwodził, mimo iż mam świadomość,
że wiele pań mógłby on zainteresować. Mnie bardziej
ciekawa wydała się czwarta osoba, która trafiła do naszego
przedziału tuż po mnie i  jako, że jestem narratorem –
egoistą, nie dbającym zupełnie o mało zajmujące go detale
w  rodzaju dwóch przystojnych facetów w  przedziale albo
czyste okna w  wagonie, całą swoją uwagę poświęcę tej
kobiecie. Bo, jak się słusznie domyślacie, była to kobieta.

Krótki opis dziewczyny, która wsiadła na stacji Kraków


Główny do pociągu ekspresowego relacji Poznań–Przemyśl
(wagon kl. 2) w dniu 16 lutego 2001:
Włosy: blond, krótkie, choć przy obecnych normach mody
kobiecej, muszę dookreślić, że nie był to jeż, tudzież inna
chłopakowaciźna. Dziewczyna miała bardzo kobiecą
fryzurę, którą, by oddać sprawiedliwość kobietom
i  mężczyznom noszącym włosy do pasa, nazywam jednak
krótką.

Oczy niebieskie, najprawdopodobniej, mogły być także


szare, lub szarozielone, niestety zawsze miałem problemy
z  nazywaniem kolorów, które widzę, a  tym razem nie było
nawet sposobności, by to dokładnie i z bliska wybadać.

Wzrost: jakieś metr sześćdziesiąt, cudowny wymiar, dla


mężczyzn średniej jak ja postury, którzy nie lubią patrzeć
z dołu na kobiety w butach na wysokim obcasie.

Figura: zgrabna jak diabli, nie anorektyczna, nie nazbyt


chuda, za to apetyczna jak najbardziej.

Nogi: ukryte w  czarnych spodniach, obcisłych, ale nie na


tyle, by można wyrobić sobie na ich temat opinię, choć
nikomu na moim miejscu nie przyszłoby do głowy
spodziewać się po nich niczego złego.

Biust: w sam raz do kompletu.


Uroda: bardzo duża, może nie wstrząsająca, i może niezbyt
oryginalna, ale zdecydowana i  wystarczająca, by jej
właścicielka potrafiła zawładnąć umysłem i  wolą każdego
heteroseksualnego mężczyzny.

I to tyle, co bezwględnie powinniście wiedzieć na jej temat.

Nieznajoma stanęła w  progu przedziału i  w sposób nie


dopuszczający dyskusji stwierdziła:

– Ale tu duszno.

Po czym zaproponowała:

– Czy można otworzyć choć na chwilę okno?

Będąc najbliżej okna natychmiast uczyniłem zadość jej


prośbie, nie czekając wcale na akceptację pomysłu przez
współpodróżnych, którzy zresztą chwilę później bez
namysłu ją wyrazili, tłumacząc się przed dziewczyną, że
przed chwilą przedział był pełny, a oni jadą z daleka. I była
to niewątpliwie prawda, i  sam czułem wchodząc do
przedziału pewien zaduch, ale w  przeciwieństwie do
Nieznajomej, nie potrafiłem tego wyrazić głośno, może
byłem mało asertywny, a  może ciągle pochłonięty
marzeniami o moim przyszłym życiu w Krakowie.
Dziewczyna wtoczyła do przedziału walizkę, a  my trzej, na
stojąco (bo razem zerwaliśmy się by otworzyć okno)
wyczekiwaliśmy momentu, w  którym można będzie
zaproponować jej pomoc. Sytuacja analogiczna jak
w  teleturnieju „Jaka to melodia?”, kiedy uczestnicy
domyślają się tytułu piosenki, ale czekają jeszcze jeden
takt, by się w  swym przekonaniu utrwalić, nie ryzykować
falstartu wykrzykując, że to Zielone wzgórza nad Soliną,
kiedy tak naprawdę jest to Love me tender, czekają
w  napięciu, ze świadomością, że ten drugi, może ich
uprzedzić. Albo jak w innym teleturnieju, którego nazwy nie
pamiętam, teleturnieje to nie moja specjalizacja, musiałbym
raczej zapytać sąsiada, on żadnemu nie przepuści i  cierpi
strasznie, gdy na różnych kanałach idą dwa jednocześnie,
bo nie ma magnetowidu, a kanałów ma sporo… Więc w tym
teleturnieju odpowiada się na pytania, ale odpowiedź też
jest formułowana jako pytanie.

I padło pytanie, choć całkiem bezdźwięcznie, bo


Nieznajoma zdążyła tylko podnieść wzrok w  naszym
kierunku, kiedy wyrwał się ten, który stał najbliżej, mimo,
dla ludzkiej percepcji nie miałoby znaczenia pół metra
różnicy w  rozchodzeniu się fal dźwiękowych, gdyby
pierwszy odezwał się ten drugi, czy metr nawet, gdybym to
ja znowu był pierwszy. Ale w  tej konkurencji zwycięzcą
okazał się ten, który stał najbliżej, on wypowiedział
formułę, którą wszyscy mieliśmy na ustach i językach:
– Czy można Pani pomóc. – Choć tego nie sposób
udowodnić, była tam z  pewnością duża litera w  słowie
„pani”.

Triumfator nie czekał wcale pozwolenia i  rzucił się


z pomocą, a my dwaj w ślad za nim, zastygliśmy w dziwnej
pozie z rękami wyciągniętymi w stronę walizki, tu odległość
pół metra miała już duże znaczenie, a  metr oznaczał
dyskwalifikację zawodnika, kiedy ten, który nas ubiegł po
raz drugi, i  tak dotkliwie pokonał, dzielnie kładł bagaż
Nieznajomej na najwyższej półce.

Usiadłem po chwili, by w  swoim kątku oznaczonym


numerem 35 dzielnie lizać rany po porażce, przysłuchując
się nie bez żalu, że nie ja jestem na jego miejscu, jak lider
po pierwszym etapie, a  może już do końca wyścigu,
próbował zabawić rozmową naszą towarzyszkę (słowo,
któremu najwyższy czas przywrócić w  naszych uszach
prawdziwe, szlachetne brzmienie):

– Już myślałem, że jest Pani jedną z  tych Kobiet


Niezależnych, które nigdy nie potrzebują pomocy…

Na co nieznajoma:

– Dlaczego nie miałabym z  niej skorzystać, kiedy trzech


silnych mężczyzn jest w pobliżu…
Co usłyszawszy, wszyscy wyprostowaliśmy się
i  wyprężyliśmy, czule ugodzeni komplementem, zwłaszcza
my dwaj zajmujący pozostałe miejsca na podium, ze
stratami do lidera, które na pewno można jeszcze nadrobić,
bo znać było, że jednak dostrzegła nasze wysiłki, że wie,
walka jest tylko walką, i  kto wygrał etap, nie musi wcale
dojechać w  żółtej koszulce do mety. Od razu poczułem się
dużo lepiej, bo przecież to ja otworzyłem okno, i  gdybym
stał bliżej, tak samo pierwszy bym podniósł jej walizkę,
choć wtedy, zapewne, kto inny otworzyłby okno, a  po
dokładnym przeliczeniu punktów dokładnie już wiedziałem,
że jestem na drugim miejscu, tuż za plecami pierwszego,
może nie tuż, ale ciągle najwyższe miejsce było w  moim
zasięgu.

Tymczasem Nieznajoma wyciągnęła z  torebki telefon


komórkowy, który powiadomił ją o  potrzebie
zainteresowania się nim dźwięczną melodyjką,
i  spostrzegłem jak dystans się bardzo powiększył, bo
takiego telefonu jeszcze nie widziałem, chociaż jestem
chłopakiem z  Warszawy i  znam się na telefonach lepiej niż
na teleturniejach i  sam w  życiu już miałem trzy aparaty…
A  jednak ten, który miała w  ręku Nieznajoma niczego nie
przypominał, choć był nadzwyczaj ładny i  drogi zapewne.
Zgasł więc mój entuzjazm użytkownika Panasonica, zrzedły
też miny siedzącym obok mnie właścicielom Nokii 6100, bo
szybko się okazało, że chyba wystartowaliśmy do rozgrywki
w  złej lidze, nie na nasze umiejętności i  możliwości,
a  rychło się to potwierdziło, kiedy dziewczyna wyjęła
z torebki malutkiego palmtopa i zaczęła po nim pisać takim
śmiesznym małym ołóweczkiem. Całkiem nas tym
zniszczyła, mnie szczególnie, bo wobec kobiet przywykłem
odgrywać rolę weterana software i  hardware,
nieustraszonego pogromcę wirusów, i  inne takie. I  chociaż
doskonale wiedziałem, co to jest palm i  jak działa, jednak
byłem pogrążony. Uświadomiłem sobie na jaśniej jak
mogłem, podobnie jak zrozumieli to moi konkurenci, że
możemy już iść się upić do baru złamanych serc, czy bliżej,
bo wagon dalej, do Warsu, gdzie piwo jest bezalkoholowe
z  przymrużeniem oka barmana, który przecież zrozumie
takich, co się przejechali. I  poszedłbym tam z  nimi, z  całą
skutecznością i solidarnie wypiłbym to piwo, które nam Pan
Bóg nawarzył, operując klatkę piersiową Adama, gdyby nie
służbowy charakter mojej podróży, i  poczucie obowiązku
wobec firmy, refundującej przecież moje bilety, (fakt, że
w  drugiej klasie, za to w  jakim towarzystwie…), ale nie
załamania, poczucie odrobinę może nadwątlone projektami
przeprowadzki do Krakowa, ciągle jednak silne, na tyle, by
zostać w przedziale i wbić oczy w książkę.

A może trochę też w  tym pomógł fakt, że pozostałem sam


na sam z Nieznajomą, że ustąpili pola groźni i z pewnością
utytułowani przeciwnicy. Czy byłem w  stanie podjąć
straceńczą walkę? Na razie nie byłem tego pewny,
szukałem sposobu, nowej taktyki, podczas gdy telefon
Nieznajomej dzwonił co chwila, i  słychać było, ze dzwonili
mężczyźni, jeden z  Austrii, drugi z  Krakowa, trzeci nie
wiadomo, a  ona rozmawiała z  nimi głosem tak słodkim, że
aż zacząłem się zastanawiać, czy naturalnym, czy nazbyt
modulowanym, czy rzeczywiście czyjś głos może być tak
kremowy, waniliowo-czekoladowo-orzechowy, może trochę
poziomkowy, choć sam nie miałbym nic przeciw, gdyby
mówiła tak do mnie nawet przez najbliższe kilkadziesiąt lat.
Zastanawiałem się też, czy mogę wykorzystać tego palma,
którego odkładała na czas telefonicznych dialogów,
będących zresztą dla mnie jej monologami (więc rację mają
ci teoretycy literatury wskazujący na obecność monologu
w  każdym dialogu i  odwrotnie), czy poprzez ten sprzęt,
a  właściwie sprzęcik, jestem w  stanie nawiązać bliższy
kontakt, na przykład pytając, czy to wygodne, jako, że sam
przywykłem do klawiatury tak bardzo, że pisanie ręczne
sprawia mi udrękę.

Co innego snuć projekty, czym innym jest ich wprowadzanie


w  życie, dlatego poświęciłem się bardziej zbiorowi
opowiadań Johna Bartha, niż głównej bohaterce podróży,
próbując raz na zawsze odwrócić uwagę od jej zgrabnej
postaci. Czytałem opowiadanie, które strywializuję
i  uproszczę, zastrzegając zarazem, że sam dostrzegam
w  nim znacznie więcej: a  zatem rzecz ma się z  dwójką
sąsiadów, mężczyzną cokolwiek mało śmiałym i  kobietą
bardzo niezależną, którzy najwyraźniej mogliby być dla
siebie czymś więcej, gdyby potrafili własne relacje
pogłębić. Okazją ku temu zdaje się być pomoc, jaką oferuje
mężczyzna kobiecie, w  sytuacji dla niej kłopotliwej
i zagrażającej jej majątkowi i życiu.

Pomyślałem wówczas, czy nie warto napisać, opierając się


odrobinę na opowiadaniu Bartha, coś podobnego, czego
akcja toczyłaby się w  pociągu, w  którym jadą Mężczyzna
Trochę Nieśmiały i  Kobieta Bardzo Niezależna. Cóż można
by o  tym napisać, czy da się pisać o  samej niemożności
poznania dwojga ludzi jadących w  jednym pociągu – tym
razem koniecznie musi być to ekspres – czy może stworzyć
jakieś okoliczności, które dadzą im jakąś szansę. Okazję dla
Mężczyzny Trochę Nieśmiałego, istotniejszą od ciężkiej
walizki czy zamkniętego okna, dzięki której zaoferuje
Kobiecie Bardzo Niezależnej pełnowartościową pomoc?

Ekspres gwałtownie zahamował. Za oknami rozciągał się


ciemny las, przy zapalonych światłach w  przedziale i  na
korytarzu trudno było cokolwiek zobaczyć. Zaniepokojeni
pasażerowie otwierali okna i  wyciągali szyję w  stronę
lokomotywy. Najbardziej obeznani, czuli się w  obowiązku
podzielić się z  mniej uświadomionymi swoimi
przypuszczeniami, co do przyczyny gwałtownego
zatrzymania pociągu. Spekulowano, że ktoś zostawił na
torach coś, co mogłoby uszkodzić lokomotywę lub wykoleić
cały skład, na przykład zwalone przez wichurę drzewo. Inni
mówili, że pod tory wpadło jakieś zwierzę, najśmielsi
zakładali zniszczenie szyn przez grupę separatystów.
W  rzeczywistości z  pociągu nie można było dostrzec nic
więcej, prócz ciemnego, podłużnego kształtu wystającego
nieco zza elektrowozu. Póki co, nikt nie kwapił się
sprawdzić osobiście co zaszło, okolica uchodziła za dość
niespokojną i piesze przechadzki o tej porze nie należały do
bezpiecznych, również ze względu na pogłoski o pojawieniu
się w tych lasach wygłodniałego stada wilków.

Mężczyzna Trochę Nieśmiały odstąpił od okna. Jego


zdaniem, w  sposób dający bardzo dużą szansę na sukces,
ktoś postanowił pozbawić się życia. Sam kiedyś był bliski
podjęcia podobnej decyzji i jeśli coś go powstrzymało, to na
pewno nie myśl o  kłopotach, jakie sprawi kolejom i  ich
pasażerom. Nie zamierzał też z  nikim dzielić się swoim
przeczuciem i nie planował wcale sprawdzać osobiście jego
słuszności. Gdyby okazało się prawdziwe, dla kom unikacji
na tej trasie oznaczało to wielogodzinne opóźnienia. Był
wieczór, do najbliższego posterunku policji było chyba dość
daleko, a  konieczny w  takich przypadkach prokurator,
w  piątek o  tej porze zapewne był trudno osiągalny. Nie
można było też liczyć na pociągi przepuszczane po drugim
torze – w tym miejscu po prostu drugiego toru nie było.

Mężczyzna zasępił się, jednak niepewność, co do dalszej


podróży, znacznie gorzej znosiła Kobieta Bardzo
Niezależna, nerwowo przeglądająca teraz kolorowe
czasopismo. Spoglądała co chwila na zegarek,
powstrzymywała się jednak od dyskusji w  sprawie
tajemniczego postoju. Kiedy zainstalowany w  przedziale
głośnik zaszeleścił, wszyscy, ożywieni nietypową sytuacją,
zamarli oczekując rewelacji ze strony kierownika pociągu.

– Szanowni podróżni – przemówił kierownik. – Wypadek


kolejowy spowodował zatrzymanie pociągu. Jego przyczyny
nie są dla nas jeszcze jasne, jednoznaczną odpowiedź
uzyskamy dopiero od policji. Mogę jednak zapewnić
Państwa, że nie ma w  tym żadnej winy pracowników kolei.
Niestety, dalsza podróż na razie jest niemożliwa.
Znajdujemy się w rejonie oddalonym od najbliższego miasta
o  30 kilometrów, dlatego zorganizowanie komunikacji
zastępczej może zająć kilka godzin, biorąc pod uwagę
również to, że mamy problemy z  łącznością radiową.
Zmuszeni jesteśmy prosić Państwa o  uzbrojenie się
w cierpliwość i nie oddalanie się z pociągu. Zapraszamy do
wagonu restauracyjnego, który mieści się w środku składu.
Przypominam, że korzystanie z  toalety podczas postoju
pociągu jest zabronione.

– Coś takiego – powiedziała zirytowana Kobieta Bardzo


Niezależna. Wyciągnęła z  torebki telefon komórkowy
i  wybrała jakiś numer. Bez powodzenia, bo po chwili
manewrowania telefonem w okolicy okna, zapytała:

– Czy państwa telefony działają?

Wszyscy w  przedziale posłusznie wyciągnęli aparaty


telefoniczne. Okazało się, że posiadamy telefony działające
w  trzech różnych sieciach, ale żaden z  nich nie był
w zasięgu nadajnika.

– Prawdopodobnie fale radiowe są pochłaniane przez górę,


pod którą wjeżdżamy. Miasto jest z  tamtej strony, zatem
góra jest przeszkodą – powiedział spokojnie Mężczyzna
Trochę Nieśmiały.

– Czy jest pan pewny, że po drugiej stronie góry telefon


będzie działał? – zapytała bardzo poważnie Kobieta Bardzo
Niezależna.

Mężczyzna Trochę Nieśmiały wyciągnął z  torby mapę


i rozłożył ją na kolanach.

– To hipoteza. Zdaje się, że jesteśmy gdzieś tutaj. – Wskazał


palcem miejsce na mapie. – Miasto jest w  oddalone o  15
kilometrów w  linii prostej. Powinny być tam nadajniki,
przynajmniej jednej z  sieci. Mogę jednak mylić się, co do
tego, z  której strony się znajdujemy. Oznaczałoby to, że
drogę zagradza nam inna, nie widoczna teraz góra.

– Nie jest więc pan przekonany, że z  drugiej strony góry


będzie zasięg.

– Nie mogę. Pociąg kilkakrotnie objeżdżał górę. Straciłem


orientację. Najbardziej prawdopodobne jest złapanie sieci
na szczycie góry.

– Dziękuję za wyjaśnienie – powiedziała Kobieta Bardzo


Niezależna i zaczęła zakładać kurtkę.

Pasażerowie spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Jeden z  nich


zapytał:

– Co pani robi?

– Muszę gdzieś zadzwonić – odpowiedziała.

– Chyba nie chce pani iść na górę…

– Nie mam wyboru.

– Ależ to niemądre – oponował pasażer z  ogromną


nadwagą. – Nie zna pani okolicy, poza tym słyszałem, że jest
tu bardzo niespokojnie. I  ta historia z  wilkami. Czytałem
w dzienniku….

– Dziękuję za przestrogę, mimo to pójdę. – Wzięła do ręki


walizkę.

– Pójdę z  panią – Mężczyzna Trochę Nieśmiały podjął


decyzję.

– Poradzę sobie.
– Pewnie tak. – Mężczyzna zaczął się ubierać. – Ale nie ma
pani latarki i może równie dobrze zabłądzić. Te góry cieszą
się naprawdę złą sławą. Po za tym mamy telefony
w  różnych sieciach. Gdyby pani nie działał, może mój się
przyda.

Spojrzała na niego jakoś dziwnie, nie wiedział czy to


wdzięczność, czy ironia. A może poczucie wyższości.

– Więc mówi pan, że będę bezpieczniejsza?

– Myślę, że szanse powodzenia wzrastają ze mną


o pięćdziesiąt procent.

– Pięćdziesiąt procent to chyba dużo.

– Bardzo dużo.

Wyszedł za nią z przedziału. Za oknem chyba zaczął padać


deszcz ze śniegiem. Pogoda nie zachęcała do spacerów.

– Mam nadzieję, że to coś ważnego – powiedział, pomagając


jej zeskoczyć z  ostatniego stopnia pociągu. Chciał odebrać
od niej walizkę, ale zamiast tego złapała go mocno za rękę.
Ułamek sekundy, przez który ich dłonie stykały się, gdy
oboje stali już na równym gruncie, wynagrodził mu fakt, że
nie była dotąd zbyt miła dla niego. Czuł, że jest właściwym
facetem na właściwym miejscu, nawet jeśli spacer po
górach nie miał nic wspólnego z wymarzoną randką.

– To sprawa życia i śmierci – powiedziała z całą powagą, na


jaką było ją stać. – Nie musi pan jednak tego robić dla
mnie.

Wzruszył ramionami.

– Pod górę czy po torach? – zapytała po chwili.

– Pod górę – powiedział po namyśle. Zeszli z  torowiska.


Ziemia była mokra i  grząska. Zbocze było łagodne
i wchodzenie nie nastręczało szczególnych trudności, kiedy
ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

– Ostrzegam, na wypadek, gdybyś miał jakieś głupie


pomysły, że znakomicie potrafię się bronić. –
Niepostrzeżenie przeszła na „ty”.

Mężczyzna Trochę Nieśmiały nic nie odpowiedział.


Włażenie po ciemku na nieznaną górę było głupim
pomysłem. Czy można było mieć jeszcze głupszy? Kobieta
radziła sobie zaskakująco dobrze w  ciemnym lesie. Miał
nawet wrażenie, że widzi przeszkody lepiej niż on. W końcu
wyprzedziła go, a  on pokornie podążał jej śladem, starając
się nie tracić dystansu. Po jakimś czasie złapała go
zadyszka. Ostatnio miał niewiele ruchu, a  jeśli już, to na
zupełnie płaskim terenie biura.

– Zatrzymajmy się – zaproponował, wstydząc się przyznać,


że chce przez chwilę odpocząć.

– Po co? – zapytała z nutą nieufności w głosie. Najwyraźniej


ciągle obawiała się czegoś z jego strony.

– Jesteśmy sporo wyżej niż pociąg. Warto sprawdzić, czy nie


mamy już zasięgu.

Wzruszyła ramionami.

– Przecież mówił pan, że trzeba wejść na szczyt. Po za tym


jesteśmy w lesie.

– Tak, ale moglibyśmy zaoszczędzić sobie spory kawałek


drogi. Do szczytu jeszcze daleko.

Miał rację. Warto było spróbować. Choćby po to, żeby


chwilę postać spokojnie. Ona też poczuła już zmęczenie.

Wyciągnęli telefony i  podnieśli jak najwyżej. Ekrany


pozostały martwe.

– Nic z tego.

Stali tak i  przyglądali się sobie. Żadne z  nich nie chciało


dać hasła do wymarszu. Po chwili Mężczyzna Trochę
Nieśmiały powiedział:

– Trzeba iść dalej.

Ale to ona ruszyła pierwsza.

Ciekawe, ile metrów dzieliło ich jeszcze od szczytu? Droga


stała się bardziej uciążliwa. Zbocze było coraz bardziej
strome. Zapewne gdzieś niedaleko szła pod górę całkiem
wygodna ścieżka, kto wie czy nawet nie wyposażona na
pewnych odcinkach w  kamienne stopnie ułatwiające
wspinaczkę podróżnikom. Tylko, że jak dotąd jej nie
zauważyli. W  którymś momencie powinni ją przeciąć, ale
równie dobrze mogli jej w  ogóle nie dostrzec. Niebo było
całkowicie zachmurzone, a  jedynym oświetleniem, jakim
dysponowali była jego zapalniczka z kończącym się gazem,
który postanowił oszczędzać na wypadek sytuacji
kryzysowej. Jeszcze bardziej kryzysowej.

Mężczyzna obejrzał się za siebie kolejny raz. Coś niepokoiło


go w  ciemności za plecami. Zbliżył się do kobiety na
wyciągniecie ręki, dotknął jej ramienia. Odwróciła się
gwałtownie, na jej twarzy były widoczne pierwsze objawy
zmęczenia. Zanim zdążyła się odezwać, spostrzegła, że
gestem ręki nakazał jej milczenie. Stali przez chwilę
w  ciszy, zdawałoby się prawie absolutnej. A  jednak po
chwili wyczuła obecność ludzi w pociągu, gdzieś daleko pod
nimi, i  coś jeszcze, dużo bliżej, jakiś szelest. Mężczyzna
zbliżył się jeszcze bardziej i szepnął:

– Słyszałaś?

Pokręciła głową i odpowiedziała szeptem:

– Jakieś zwierzę.

– Idzie za nami od dłuższego czasu.

– Skąd wiesz?

– Wiem. Zwierzęta unikają ludzi.

– Chyba, że…

Nie odpowiedział. Tak naprawdę nie wierzył w  stada


ślimaków napadających na ludzi, ani pełne furii, polujące
samotnie żaby. Choć lasy ciągnęły się tu kilkanaście
kilometrów, na ich obrzeżach było pełno osad ludzkich,
produkujących ogromne ilości odpadów, posiadających
także spore zapasy świeżego mięsa w  postaci stad bydła
i owiec. Zwierzęta atakujące ludzi musiałby być straszliwie
zdesperowane.

– Idę dalej – powiedziała, prawie zupełnie głośno, choć jego


obawy udzieliły się jej z  całym bogactwem wyobraźni.
Poszedł za nią, nadal czujnie nasłuchując, czy to coś, za
nimi, zbliża się, czy tylko ich obserwuje. Nagle schylił się
i podniósł sporą gałąź.

– Weź to – powiedział do niej.

Gdyby mógł wiedzieć jej oczy, spostrzegłby w  nich


zdziwienie.

– Zwierzęta boją się ognia. Jest dość sucha.

Nie podziękowała, ale wzięła. Po chwili znalazł drugą gałąź


dla siebie. Miał nadzieję, że zapalniczka nie zawiedzie.

Szli teraz wśród głazów rozrzuconych niedbale po całym


wzniesieniu. Nowe obuwie zaczęło mu dotkliwie
przypominać o  swoim istnieniu. Dlaczego był taki próżny,
czemu nie wziął starych, znoszonych i rozdeptanych kapci?
Teraz, nie dość, że zniszczy nową parę, to jeszcze dorobi się
odcisków. Sekundę później lekko się zaśmiał. Rozmyślanie
o  butach było teraz nie na miejscu, zwłaszcza, że to coś
z tyłu, zdawało się być teraz bliżej, choć może to tylko jego
obawa potęgowała każdy szelest.

Wtem, tuż obok rozległ się głuchy trzask łamanych gałęzi.


Przez nieuchwytny zegara moment, myślał, że to za nim,
jego szyja nawet wykonała niewielki ruch, tak jakby chciał
spojrzeć wstecz, zaraz jednak pojął, że to z przodu. Kobieta
znikła dla jego oczu, słyszał łoskot spadającego ciała i cichy
jęk… Podbiegł w  to miejsce, gdzie teraz powinna być ona
i  niemal w  ostatniej chwili wyhamował tuż nad brzegiem
ostrego urwiska.

Wąwóz miał jakieś dziesięć metrów głębokości –


przynajmniej do poziomu, który znajdował się w  zasięgu
jego wzroku. Na szczęście nie było w  nim skał ani
większych kamieni, tylko piaskowe zbocza, cudem
opierające się erozji.

– Nic ci się nie stało? – zapytał niezbyt pewnym głosem.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała rozdrażnionym głosem.

Ostrożnie zsunął się w  głąb wąwozu, przytrzymując się


wystających korzeni drzew.

– Tu jestem – powiedziała i  wtedy dopiero ją zobaczył.


Leżała na plecach. Dziwne – pomyślał – wcale nie wygląda
na bezradną. Nawet teraz.

– Nic ci nie jest?

– Chyba nic. Czemu to nie ty szedłeś pierwszy?

– Czy coś cię boli?


– Wszystko. Przecież spadałam.

Przyklęknął przy niej. Serce powoli wracało do normalnego


tempa.

– Możesz się podnieść?

– Spróbuję – powiedziała. Podał jej rękę.

– Noga – krzyknęła z bólu. Bez namysłu złapał ją za łydkę.

– Nie ta, druga.

Przeprowadził pobieżne badanie.

– Raczej nie jest złamana.

– Znasz się na tym?

– Trochę… Wygląda na skręconą. Trzeba będzie


prześwietlić.

– Lepiej mi powiedz, jak pójdę dalej… Zdjął jej but. Syknęła


z bólu.

– Spróbujmy ją czymś obwiązać. A potem pójdę sprowadzić


pomoc.
– Chcesz mnie tu zostawić? – To jeszcze nie było
przerażenie, ale prawie.

To był rzeczywiście kiepski pomysł. Jeśli to coś z  tyłu było


niebezpieczne, pozostawienie jej tutaj, byłoby zbrodnią.
Zdjął kurtkę, ściągnął sweter i  koszulę. Piękną bawełnianą
koszulę. Bez namysłu podarł ją na pasy.

– Nie zostawię cię – powiedział łagodnie, jak do dziecka.


Delikatnie zaczął obwiązywać jej nogę, tym, co do niedawna
było jego koszulą.

– Walizka – powiedziała, gdy skończył. – Znajdź moją


walizkę.

– Powinna leżeć gdzieś niedaleko.

Wstał i  rozejrzał się. Najpierw wrócił się kawałek, na


wypadek, gdyby przedmiot zatrzymał się wcześniej od
swojej właścicielki. Nic jednak nie znalazł. Bagaż musiał się
potoczyć gdzieś dalej.

– Błagam cię, znajdź ją! – dopingowała go kobieta.

Walizka leżała kilka metrów dalej. Upadek solidnie ją


uszkodził. Była obita ze wszystkich stron. Kiedy Mężczyzna
Trochę Nieśmiały złapał ją za rączkę – jego oczom ukazało
się jej wnętrze. W  środku były banknoty. Setki banknotów.
Gwinee, dolary, funty i  jeszcze inne, których nie potrafił
zidentyfikować. Była tego cała fortuna.

Zamknął walizkę i podniósł. Postawił ją przed Kobietą.

– Jest cała? – zapytała niepewnie.

– Jak widzisz. – Własny głos wydał mu się bardzo


chropowaty.

– Czy ty… – zawahała się.

– Zamek się uszkodził.

– Jest wszystko.

–…

Ona odezwała się pierwsza.

– Nie zrozumiałbyś…

– Nieważne.

– To nie są…
– Nie obchodzi mnie, czyje to pieniądze. Teraz
najważniejsze, żebyśmy wydostali się stąd, zanim to coś nas
tu dopadnie, a właściwie ktoś, prawda?

Skinęła głową.

– Weź to – podał jej walizkę. – Możesz iść?

– Nie…

Wziął ją na ręce. Była dość lekka, ale wąwóz był stromy. Tak
naprawdę nie wiedział, co robić. Postanowił zapytać.

– Ten ktoś, do kogo chcesz zadzwonić, to wróg, czy


przyjaciel?

Spojrzałem na Nieznajomą, dostrzegłem na jej spodniach


zaciągniętą nitkę w  miejscu również dla niej widocznym,
odetchnąłem lekko, bo ta nitka była czymś więcej, była
znakiem, że nie wszystko w  niej jest perfekcyjne, była
czymś niezwykle ludzkim, zwłaszcza jak na nitkę. I jak to ja
zwykle, zamiast uchwycić się pomocnej nitki, (prawda, że
nie liny), pochyliłem się nad książką i  czytałem następne
opowiadanie Bartha, w  którym bohaterka leci samolotem
i  zaczyna lekturę opowiadania, którego bohaterka stoi
swoim samochodem w  korku, nad którym właśnie
przelatuje czytająca kobieta, która dostrzega również, że
czytane przez nią opowiadanie jest jakby o  niej właśnie,
mimo pewnych mało istotnych różnic, takich jak środki
transportu, którymi się posługują.

Ekspres gwałtownie zahamował. Za oknami po prawej


stronie rozciągał się las, po lewej podtarnowska wieś.
Wokół wzbiły się kłęby dymu ciągnące się ze strony
elektrowozu. Zrobiło mi się zimno. Wstałem i  wyjrzałem
przez okno. Zza czoła pociągu wystawał spory kawał
jakiegoś żelastwa.

– Był wypadek. Ktoś odebrał sobie życie. Nie ruszymy stąd


przez dwie, trzy godziny – ogłosiłem współpasażerom,
dziwiąc się absolutnej pewności w  moim głosie. Z  drugiej
strony przecież ja wymyśliłem tę historię, dlaczego miałbym
tego nie wiedzieć na pewno. Zresztą za chwilę konduktor
przez głośnik powie o tym wszystkim.

– Szanowni państwo – rozpoczął konduktor, ale słuchałem


go niezbyt uważnie, gdyż dręczyło mnie coś innego. Czy
człowiek, który zginął jest częścią tej historii, czy tylko
rekwizytem, elementem niezbędnym do dalszego rozwoju
akcji (czy człowiek, jakikolwiek by nie był, może być t y l k
o rekwizytem?)? Czy też jego historia łączy z tą historią, czy
powinienem ją znać i czy (powiedzmy to wreszcie) mam się
poczuć odpowiedzialny za jego śmierć? Czy to, że ja sobie
ten wypadek wymyśliłem, mogło popchnąć kogoś do tak
strasznego czynu? (Dwa miesiące później, nie znając
żadnych prognoz pogody wymyślę na potrzeby opowiadania
śnieg spadający na Wielkanoc, ale jakie to porównanie, gdy
patrzymy później na śnieg w  Wielką Sobotę i  na czyjąś
śmierć?). Jakikolwiek miałem w  tym wszystkim udział nie
wahałem się skorzystać z  niespodziewanej materializacji
mego scenariusza.

– Za pół godziny przyjedzie po mnie kolega z  Dębicy, jak


tylko dowiem się jak tu dojechać – powiedziałem do
Nieznajomej. – Jeśli pani by chciała, możemy panią zabrać,
stamtąd będą autobusy do Rzeszowa i pociągi lokalne…

– Dziękuję, muszę zadzwonić do koleżanki, może ona po


mnie wyjedzie.

Z Rzeszowa? To było niedorzeczne. Co jednak miałem


zrobić. Wyszedłem na korytarz, niby to dla nabrania
orientacji, a tak naprawdę dla zyskania czasu, potrzebnego
jej na rozmowę z  koleżanką. Pokręciłem się ze cztery
minuty wśród zdezorientowanych pasażerów i wróciłem do
mojego przedziału.

– Jedzie pani ze mną?

– Nie, dziękuję.

– Jest pani pewna? To naprawdę długo potrwa.


– Dziękuję.

– W takim razie do widzenia.

– Do widzenia.

Trzeba było jej dać wizytówkę i powiedzieć:

– Jeśli zmieni pani zdanie w  ciągu kwadransa, proszę


zadzwonić.

Trzeba było.

Zeskoczyłem lekko na nasyp i demonstracyjnie przeszedłem


się po drugim torze, licząc na to, że zobaczę ją jeszcze
w  oknie. Nie myliłem się, stała z  telefonem w  ręku. Chyba
uśmiechnęła się na mój widok. Nie byłem pewny. Kiedy
odwróciłem się po raz drugi, patrzyła w inną stronę.

Rozczarowany, zawiedziony i  smutny, skierowałem swoje


kroki w  stronę przystanku autobusowego. Stały tam dwie
młode dziewczyny i  starsza kobieta. Skoro mój scenariusz
nie powiódł się, pozostało mi tylko czerpać (ze smutnych
przecież!) okoliczności drobne, pisarskie satysfakcje.
Zapytałem głośno i wyraźnie:

– Przepraszam, gdzie ja jestem? – Zawsze chciałem


postawić to pytanie.

– W Woli Turowskiej – odpowiedziała dziewczyna.

– Gdzie? – Nie byłem pewien czy dobrze usłyszałem.

– W Woli Turowskiej – powtórzyła.

Jestem więc w Woli Turowskiej. No jasne.

Wyciągnąłem telefon i umówiłem się w moim kolegą w Woli


Turowskiej.

– Gdzie? – Nie był pewny czy dobrze usłyszał.

– W Woli Turowskiej – powtórzyłem.

– Czy byłaby pani uprzejma wyjaśnić mojemu koledze jak


ma się dostać tutaj z  Dębicy? – wcisnąłem dziewczynie
telefon do ręki.

Po chwili stałem na szosie, obserwując ożywione życie


wioski i  przedwcześnie wyglądając białego forda jadącego
od strony Dębicy. Dwie nastoletnie mieszkanki Woli
Turowskiej wracały właśnie z  miejsca wypadku. Jedna
z nich dostrzegła swoją matkę w oknie domu przed którym
stałem.
– Mamo, mamo – zawołała z odległości dobrych trzydziestu
metrów od budynku. – Będę w  telewizji!!! – przerwała na
kilka sekund, żeby zaobserwować reakcję rodzicielki. –
Mówię ci, jaki wypadek! Ręka w  jednym miejscu, głowa
w drugim!

– Idź, odrób lekcje – poleciła matka, zamykając okno.

Skierniewice, 2001 r.
TW LUSTERKO

Mam za sobą wiele trudnych misji. Dla mnie, TW Lusterko,


nie stanowi żadnej różnicy, kogo każą mi udawać
przełożeni. Mogę być każdym, zbrodniarzem, politykiem,
nawet kobietą, jeśli misja oczywiście tego wymaga. Jednak,
aby nie podnosić niepotrzebnie poziomu ryzyka zastępuję
wyłącznie mężczyzn.Kobietą byłem tylko raz, udanie
zastępując Mannę Gruszkiewicz-Tango podczas
dyplomatycznego eventu. UOP otrzymał informację, że
hawajscy terroryści zamierzają porwać ją do haremu szejka
Abh-Ibm-Ir-Waheza, przywódcy libańskiej Alka-Zecer. Do
ataku nie doszło, niewiele jednak brakowało,
a  skompromitowałbym panią dyrektor Unijnego Banku
Przebudowy. Myliły mi się rodzaje gramatyczne, parę razy
powiedziałem o  sobie w  rodzaju męskim. Najgorzej było,
gdy pani Manna przez nieuwagę poszła do męskiej toalety
i  stanęła przy pisuarze. Obciąłem się dopiero, gdy
zauważyłem, że rozporek przy spódnicy mam z  tyłu.
Chętnie opowiedziałbym więcej szczegółów z  tamtej misji,
ale wiecie jak to jest – tajne przez poufne. Wystarczy, jeśli
wyjaśnię, że po tej akcji nigdy więcej nie delegowano mnie
do udawania kobiet. Reszty dowiecie się, kiedy IPN ujawni
moją teczkę.

Lusterko to oczywiście nie jest moje prawdziwe nazwisko.


Ludzie nazywają mnie tak, od kiedy zauważyli elastyczność
mojej osobowości, która odgrywa decydującą rolę
w  procesie maskowania wyglądu. Nieprofesjonaliści sądzą,
że wszystko polega na dobraniu odpowiedniej peruki,
doklejeniu brody czy wąsów, stroju, ewentualnie makijażu.
Nie przeczę, że to ważne, ale w moim przypadku na pewno
nie najważniejsze. Ile razy zdarzało się, że obcy ludzie
podchodzili do naszych agentów profesjonalnie
przygotowanych przez charakteryzatorów i  mówili: „Ojej,
wyglądasz zupełnie jak ten amerykański prezydent”.
Totalna klapa. Ja nigdy nie usłyszałem, że wyglądam jak
ktoś, ja zawsze byłem tym kimś.

Mój dar dał się zauważyć jeszcze w  dzieciństwie, kiedy


byłem małym, grubym dzieciakiem. Moi rodzice często
mylili mnie z  moim o  rok starszym bratem, zupełnie do
mnie niepodobnym, ładnym, drobnym chłopcem
o inteligentnym wyrazie twarzy. Kiedy się nad tym zacząłem
zastanawiać, wydawało mi się to zupełnie absurdalne,
znałem przecież siebie samego z  lustra i  dostrzegałem
ogromne różnice między mną a moim rodzonym. Może obcy
ludzie w pewnych okolicznościach mogliby nas pomylić, ale
moja matka i  mój ojciec nie powinni. Naprawdę nie
przypominałem go w niczym.

Kiedy uświadomiłem sobie, że rodzice potrafią mieć


problem z  naszym rozróżnieniem, nauczyłem się to
wykorzystywać na swoją korzyść. Co tu kryć, ja byłem tym
głupim, nielubianym dzieciakiem, którego ojcem mógł być
listonosz (jak podejrzewał tata), a  matką nieznana bliżej
kobieta rodząca na tym samym oddziale położniczym (jak
podejrzewała mama). Gdyby rodzice w  szczęśliwy, choć
niejasny dla mnie sposób nie mylili mnie z  moim bratem,
miałbym raczej smutne i  nieszczęśliwe dzieciństwo.
A dzięki temu miał je mój brat.

Nie ma się czym chwalić. Nie byłem grzecznym dzieckiem,


rzadko jednak byłem karany za swoje przewinienia.
Wystarczyło zamknąć mojego zakneblowanego brata do
szafy na jakiś czas, a  ojciec szykujący pasek pytał mnie,
czyli Marcina (tak miał na imię mój starszy brat) gdzie
podział się Włodek (czyli ja sam). Dopóki nie staliśmy obok
siebie matka i ojciec zawsze brali mnie za tego, kogo mieli
ochotę widzieć, a nieodmiennie był to mój brat. Wystarczyło
przymknąć gdzieś brata na chwilę i mogłem zjeść dwa razy
obiad czy kolację. Mogłem też w  każdej chwili iść po jakiś
smakowity kąsek, którego matka żałowała Włodkowi,
podobno dla mojego własnego dobra (byłem tłusty),
a  drobnemu, chudziutkiemu Marcinowi nigdy nie
odmawiała. W  tej dziedzinie mój brat niejadek akurat
chętnie ze mną współpracował, toteż ja tyłem coraz
bardziej, a on chudł i chudł. Schudł w końcu tak strasznie,
że zacząłem się martwić, czy przypadkiem nie umrze.
Byłoby to dla mnie dość kłopotliwe, musiałbym w  jakiś
sposób zatuszować przed rodziną śmierć ich pupilka.

Duży, gruby, młodszy brat może skutecznie terroryzować


starszego. Wszystko jednak do czasu, kiedy Marcin zaczął
uprawiać wschodnie sztuki walki. Przemoc należało
zastąpić pokojową współpracą. To oznaczało kompromis.
Któregoś dnia omówiliśmy dokładnie możliwości używania
mojego daru z obopólną korzyścią. Do tego czasu odkryłem
bowiem, że nie tylko moi rodzice łatwo dają się nabrać. Mój
dar mógł zmylić każdego, pod warunkiem, że chciał on
zobaczyć właśnie mojego brata, a  nie mnie. Ponieważ
zawsze byłem brzydki, grubiański i  spocony, właściwie nie
było z tym kłopotu. Nikt nie życzył sobie mnie oglądać.

Mój brat znakomicie radził sobie z  matematyką i  naukami


ścisłymi, kiedy poszedł do liceum zaczęła się prawdziwa
tragedia z  historią i  polskim. Ja akurat potrafiłem pisać
wypracowania, ale z  trudem liczyłem nawet najmniejsze
sumy, nie umiałem zapamiętać wzorów chemicznych,
a  nazwy związków zawsze brzmiały dla mnie kretyńsko.
Okazało się więc, że mogę pomóc Marcinowi, co jakiś czas
przychodząc na lekcje polskiego i  historii, kiedy była
klasówka, albo Marcin miał być przepytywany. W  ten
sposób jego oceny znacznie się poprawiły. Ale nie ma nic
darmo. Myślicie pewnie, że Marcin rozwiązywał za mnie
zadania domowe z matematyki? O nie, wolałem męczyć się
z  nimi sam, natomiast korzyści czerpałem z  faktu, że
w Marcinie kochała się połowa dziewcząt z mojej szkoły. On
się z  nimi umawiał, a  ja z  nimi… (reszty dowiecie się z  po
ujawnieniu mojej teczki).

W każdym razie bawiłem się znakomicie. Ponieważ raz


zdarzyło się, że jedna z  dziewczyn zobaczyła mnie, a  nie
mojego brata (do tej pory nie rozumiem, jak mogła tego
chcieć?), dopracowaliśmy system zastępstw, zabezpieczając
się na wypadek, gdyby sytuacja miała się powtórzyć.
Potrzebny był do tego rekwizyt, najczęściej kwiaty, które
Marcin obiecywał przynieść na umówione spotkanie. Idąc
za niego niosłem te kwiaty tak, aby były widoczne z daleka.
Każda dziewczyna, widząc wiecheć wyrażała w  myślach
pragnienie, żeby niósł go właśnie dla niej Marcin. Dalej szło
jak z płatka.

Kiedy miałem osiemnaście lat postanowiłem iść na całość.


Zacząłem eksperymentować z zastępowaniem mojego ojca.
Wiązało się z  tym spore ryzyko, ale plan, jaki sobie
przygotowałem, gdyby eksperymenty się powiodły, oferował
mi znaczne zyski. Próby wypadły zachęcająco. Pozostało mi
poczekać tylko na odpowiednią okazję. A nadarzyła się ona,
kiedy ojciec wziął urlop na przełomie miesiąca. W  dniu,
kiedy płacono pensję, zadzwonił do zakładu, że pojawi się
tam o  13-stej i  odbierze pieniądze. Właśnie o  to chodziło.
Z  bijącym sercem przyczaiłem się przed fabryką, tak, żeby
wejść do niej tuż przed ojcem, jakieś pięć minut wcześniej,
pięć minut potrzebnych, by podejść do kasy, wziąć jego
wypłatę i zniknąć, zanim zjawi się ojciec we własnej osobie
i  niepomiernie zdziwi kasjera, prosząc go drugi raz
o pensję.

Strażnicy wpuścili mnie bez kłopotu, kasjer nie pytał o nic,


tylko podsunął mi listę do podpisania i  podał kopertę
z  pieniędzmi. Uciekłem z  fabryki niemal biegiem,
w  ostatniej chwili mijając się z  ojcem, pytanym przez
strażników, po co się wraca. Tata, jak opowiadał później,
pomyślał, że strażnicy żartują sobie z  niego. Przestało być
śmiesznie dopiero, gdy kasjer zapytał się czy czegoś
zapomniał. Oczywiście nie udało mi się dobrze podrobić
podpisu mojego ojca, dlatego tata stwierdził, że firma go
oszukała i zamierzał podać ją do sądu. I pewnie by to zrobił,
gdyby szwagier nie zaproponował mu pracy w  Niemczech,
gdzie wyjechał za dwa tygodnie. Ja zaś miałem
najpiękniejsze wakacje w życiu.

Później zrobiłem jeszcze wiele brzydkich rzeczy, za które


z  upływem lat zaczynam się coraz bardziej wstydzić.
Skończyło się na tym, że policja zatrzymała mnie w banku,
kiedy próbowałem pobrać wszystkie środki z  konta
należącego do znanego biznesmena. Pech chciał, że
obsługiwała mnie nowa pracownica, dziewczyna ze wsi,
która nie oglądała telewizji ani nie czytała gazet. Uparła
się, bym pokazał jej swój dowód osobisty.

– Proszę bardzo – powiedziałem, podając jej dokument.

– Ależ pan wcale nie nazywa się Wolorz! – krzyknęła na


mnie pracownica banku i zadzwoniła po ochronę.

Ochrona, powiadomiona wcześniej o  przybyciu Wolorza


(sam dzwoniłem do dyrektora banku, żeby przygotował
wcześniej spokojne pomieszczenie), kiedy wysiadałem
z  pięknej limuzyny powitała mnie słowami: „Dzień dobry,
panie Wolorz!” i nie miała najmniejszych wątpliwości, co do
tego, kim jestem. Kiedy strażnicy przyszli do gabinetu dla
VIP-ów, a  pracownica podała im mój dowód powiedzieli
zgodnie:
– Ależ to przecież jest pan Wolorz!

Dziewczyna nie chciała jednak dać za wygraną. Pierwszy


dzień w  tym oddziale, a  tu taka sytuacja. Żeby wyjść
z impasu poprosiłem o  telefon i  zapytałem, jaki jest numer
wewnętrzny dyrektora oddziału.
– Dzień dobry, panie Janie, tu Wolorz. Podobno są jakieś
problemy z  moimi dokumentami, zapewniam jednak, że są
one w porządku. Czy mógłby pan tu przysłać kogoś bardziej
doświadczonego, na przykład tę piękną panią, która
obsługiwała mnie ostatnio? – powiedziałem do słuchawki.

Dyrektor był bardzo uprzejmy i zjawił się osobiście.

– Dzień dobry panu – ukłonił się lizusowsko.

– Ten pan twierdzi, że nazywa się Wolorz. – Pracownica na


widok dyrektora zaczęła się tłumaczyć.

– Ten pan nazywa się Wolorz – sprostował ją dyrektor.

– Ale proszę spojrzeć na jego dokumenty, przecież to


zupełnie ktoś inny… – żachnęła się wiejska dziewczyna.

Dyrektor nawet nie spojrzał do dowodu.

– Najmocniej przepraszam pana za problem, nasza nowa


koleżanka ma najwyraźniej problemy ze wzrokiem.
Wyślemy ją do okulisty. Pozwoli pan, że sam się panem
zajmę.

Nie miałem nic przeciwko.

I wszystko od tego momentu potoczyłoby się znakomicie,


gdyby nie uparta dziewczyna, która postanowiła dowieść,
że ma rację. Zadzwoniła na policję, mówiąc, że obywatel
taki i  taki (podała im moje nazwisko i  adres zamieszkania,
który spisała sobie z dowodu), który wygląda tak a tak (nie
zaoszczędziła im żadnych szczegółów) podaje się za
biznesmena Wolorza i chce wypłacić wszystkie środki z jego
konta. Na domiar złego, dyrektor banku i  ochrona
najwyraźniej z nim współpracują.

Nie wiedzieć czemu policja tym razem nie tylko nie


zignorowała zgłoszenia, ale nawet przyjechała natychmiast
w  sile dziesięciu radiowozów. Być może byli gdzieś blisko,
a  może środki biznesmena Wolorza były im droższe niż
środki innych obywateli. Zapoznawszy się z  opisem mojej
osoby przedstawionym przez nadgorliwą pracownicę banku
aresztowali mnie, mimo protestów dyrektora, którego
zresztą także zaaresztowali.

Tak zostałem złapany na gorącym uczynku. Nikt jednak nie


potrafił zrozumieć istoty sprawy – współudział pracowników
banku był dla śledczych niewyobrażalną głupotą.
Przekazywano więc sprawę coraz wyżej i wyżej, aż w końcu
poproszono o  pomoc UOP. Ten przysłał pułkownika Z.W.
(jego teczka zaginęła w 2003).

– Dobry jesteś, chłopie – powiedział pułkownik, kiedy mnie


zobaczył. Myślałem wtedy, jak umknąć z aresztu, ale nic nie
przychodziło mi do głowy. Nie mogłem powiedzieć
strażnikom, że jestem Elvisem Presleyem, i  że to straszna
pomyłka. Nie wiedzieliby, kto to Presley.

Z.W. popatrzył mi głęboko w oczy i rzucił mimochodem:

– Ciekawe, czy potrafiłbyś udawać jednego z  braci


Gęsickich?

Nie wiem, dlaczego powiedziałem prawdę.

Od tamtej pory nazywają mnie Lusterko. TW Lusterko.

Łomianki, 2002 r.

You might also like