You are on page 1of 265

JANUSZ A.

ZAJDEL

PRZEJCIE PRZEZ LUSTRO


TAM I Z POWROTEM
Pomieszczenie wyglšdało jak nieskończenie długi korytarz: rozwietlony
pas sufitu, ciemne ciany i lnišca błękitnawo podłoga zbiegały się w
perspektywie w jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec,
wesoło. W wyobrani Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce.
Teraz za zamiast mrocznych katakumb i grobowej atmosfery objawił się
przed nim widok doć nawet sympatyczny.

Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa,


pozwalajšc mu w spokoju odebrać pierwsze wrażenie. Potem ujšł go lekko
pod łokieć i powoli poprowadził w głšb korytarza.

Dopiero wówczas Laut dostrzegł, że ciany stanowiš nieprzerwanš siatkę


prostokštów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych
szuflad. Prawie wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki
z napisami.

Oto nasze depozytorium odezwał się lekarz, podchodzšc do jednej z


szuflad. Proszę, tak to wyglšda.

Pocišgnšł za uchwyt. Ze ciany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z


niej ostrym chłodem. Laut cofnšł się o krok.

Ten pojemnik jest pusty wyjanił lekarz. To jeden z nielicznych, jakie


mamy wolne. Ruch jest duży, na miejsce czeka się czasem długie miesišce

Miejsca zwalniajš się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadšża za


potrzebami. Ma pan szczęcie, że włanie oddano do użytku nowy odcinek.
W pana sytuacji dalsze oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces
chorobowy rozszerza się z dnia na dzień. Mylę, że jest pan zdecydowany

Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuż nie kończšcego się cišgu szuflad
nakrapianych białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjcia,
zaciskajšc zęby i zwierajšc dłonie na uchwytach lasek.
Nie mam wyboru powiedział już w windzie. Dzi czuję się szczególnie le.
Niech to już będzie poza mnš.

Był znów w sali z wielkš, bezcieniowš lampš, wród gšszczu nie znanych
przyrzšdów. Chłód ogarniał jego ciało, wiadomoć gasła powoli. Pomylał o
żonie, dla której z tš chwilš stawał się tylko wspomnieniem.

Przez powieki przesšczało się wiatło padajšce wprost na twarz. Czuł


mrowienie w stopach i dłoniach. Łowił uchem dwięk ludzkiego głosu.

Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! mówił kto tuż nad nim.

Czuł, że jest niesiony, ostrożnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy
wprawnego kelnera. Powieki nie przewiecały już tak jaskrawš purpurš.
Mógł otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał.

Co

? udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami.

Żyjesz. Znowu żyjesz usłyszał ciepły, niski głos.

Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo


wycišgnięty na miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się
nad nim, okrywajšc jego nagie ciało włochatš tkaninš.

Czy co się

nie udało? Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głowš.

Przeciwnie, wszystko w porzšdku. Jeste zdrowy i pod fachowš opiekš.


Jeszcze dwa, trzy dni i będziesz mógł chodzić.

Do wiadomoci Lauta z trudem docierał sens tych słów. Potem przyszedł


gwałtowny skurcz całego ciała, gdy uprzytomnił sobie

Ile
ile

to trwało? wykrztusił, patrzšc bacznie w twarz swego opiekuna.

Człowiek w białym ubraniu zawahał się. Oczy jego pobiegły w kšt.

Trochę

długo

powiedział wreszcie.

Ile? Czterdzieci? Szećdziesišt lat?

Sto pięćdziesišt, ale nie można było inaczej, zrozum, nie można było
niczego przyspieszyć, sam widzisz, co się dzieje, jeden schodzi z
witalizatora, drugi już czeka, ani chwili przerwy i tak przez dwadziecia
cztery godziny na dobę! Człowiek w białym ubraniu mówił szybko, coraz
szybciej, jakby w obawie, by Laut nie przerwał mu tych chaotycznych
wyjanień. Ale Laut milczał.

Sto pięćdziesišt lat! Sto pięćdziesišt lat

powtarzał w mylach. Chociaż właciwie, jaka różnica, czy pół, czy półtora
wieku? To była mierć i nowe narodzenie, tylko ta pamięć, która została
stamtšd taka wieża, jakby wczorajsza

Nazywam się Ovry mówił jego opiekun, teraz już wolniej, jakby
uspokojony zachowaniem pacjenta. Jestem twoim kuratorem, mam ci
dopomóc w pierwszych dniach, służyć radš i wyjanieniami. Półtora wieku
to spory kawałek czasu, wiat zmienił się trochę, ale nie bój się. Ludzie nie
zmienili się tak bardzo. Spróbuj, czy zdołasz usišć

Nie, nie, jeszcze nie, zaczekaj, leż spokojnie. Zaraz poczujesz się silniejszy,
połknij tabletkę i poleż jeszcze. Tak, ludzie sš podobni, jak dawniej. Może
nawet trochę lepsi, rozważniejsi..
Bo wy, sprzed stu pięćdziesięciu lat, bylicie doć lekkomylni. Ta wasza
metoda, dzięki której znalazłe się w naszych czasach, przysparza nam do
dzi mnóstwo kłopotów. Dla was to było proste: zamrozić nieuleczalnie
chorego i przechować w tym stanie do chwili, gdy w wyniku postępu nauki
choroba stanie się uleczalna. To bardzo piękna idea, ale nikt nie pomylał o
jej konsekwencjach. A teraz sam widzisz, ile mamy z tym kłopotu.
Odziedziczylimy po was i po dalszych pokoleniach całe setki i tysišce
kilometrów podziemnych korytarzychłodni z milionami zamrożonych
pacjentów czekajšcych na wyleczenie! Zamiast starać się leczyć,
udoskonalilicie metody konserwowania pacjentów.

Twoja choroba była możliwa do wyleczenia już dziewięćdziesišt cztery


lata temu. W podobnej sytuacji jest wielu innych, jeszcze nie ożywionych.
Leczenie przestało być kluczowym problemem stała się nim liczba
pacjentów oczekujšcych na swojš kolej.

Wasze prymitywne metody hibernacji wymagajš niezwykle


skomplikowanych zabiegów witalizatorskich, niemal ręcznej roboty! Trwa
to niezmiernie długo. Setki tysięcy ludzi, już wyleczonych, oczekuje na
obudzenie do życia. Miliony czekajš na zabiegi.

Powiedziałem, że jestemy tacy sami, jak wy. Może nawet lepsi. Dlatego
też staramy się wywišzać z moralnych zobowišzań, jakie nałożyła na nas
przeszłoć, przekazujšc nam tych ludzi. Stało się to jednym z centralnych
problemów naszej cywilizacji. Tysišce naukowców opracowuje metody
automatyzacji obsługi tych nieszczęsnych ludzkich mrożonek, którymi nas
obdarzylicie. A potem, po przywróceniu ich do życia, dopiero zaczynajš się
prawdziwe kłopoty! Ale doć tych narzekań, bo pomylisz, że do ciebie
kieruję te żale. Moim obowišzkiem jest jednak wyjanienie tego
wszystkiego.

Laut słuchał z rosnšcym zainteresowaniem. Równoczenie czuł, jak ciało


jego wraca do dawnej sprawnoci. Czuł się znów zdrowym trzydziestoletnim
mężczyznš.

A wy, teraz, czy nie korzystacie z tego samego sposobu? Czy nie ma już
chorób, które sš dla waszej medycyny nieuleczalne? Czy nie
przechowujecie swoich chorych?
Owszem, zdarza się niekiedy taka koniecznoć, ale nie trwa to tak długo,
kilka albo najwyżej kilkanacie lat hibernacji nie dłużej. Nie przysparzamy
więc kłopotów przyszłym pokoleniom. Czy możesz już usišć?

Laut usiadł. Potem wstał i zrobił parę kroków przed siebie.

Jak się czujesz po pierwszych spacerach, Laut? Ovry patrzył troskliwie


na swego podopiecznego.

Fizycznie bez zarzutu. Ale poza tym

To wszystko jest przerażajšce, straszne

Laut pokręcił głowš z wyrazem rozpaczy na twarzy. Co wy zrobilicie z tej


nieszczęsnej planety! To mrowisko, potworne mrowisko pełne nieustannego
ruchu, w którym nie sposób żyć!

Coo? Ovry był szczerze zdziwiony. Czyżby nasze czasy tak bardzo
różniły się od twoich?

Przecież nasz orodek adaptacyjny mieci się w jednym z najspokojniejszych


rejonów globu!

A jednak to przekracza granice mojej wytrzymałoci. Jestem zupełnie


oszołomiony, zagubiony, nie wyobrażam sobie włšczenia się w ten
szaleńczy nurt

Nie wiem, co mógłbym robić w tym wiecie. Nie mam pojęcia, czym
zajmujš się ci ruchliwi, hałaliwi ludzie, jaki sens majš ich codzienne
poczynania na lšdzie, w wodzie i w powietrzu! To naprawdę straszne, ale
nie widzę tu miejsca dla siebie.

Spróbuj jeszcze, spróbuj zrozumieć tych ludzi, wmieszaj się między nich,
podpatruj ich sprawy. Pomogę ci to wszystko zrozumieć powiedział Ovry
dobrotliwie. A jeli to nie da wyników, zaradzimy jako inaczej. W naszym
wiecie wszyscy sš szczęliwi, nie może być niezadowolonych i zagubionych.
Przyjd do mnie, gdy będziesz już na pewno wiedział, że jeste tu
nieszczęliwy

Pytałe mnie kiedy, Laut, czy nie stosujemy waszego sposobu, tego z
odsyłaniem pacjentów w przyszłoć. Nie powiedziałem ci wtedy
wszystkiego do końca, ale teraz, kiedy przychodzisz do mnie tak załamany i
nieszczęliwy, obowišzkiem moim jest uczynić dla ciebie to, co może
uczynić nasza cywilizacja dla swego zbłškanego prapraprzodka.

Powiedziałem, że nie ma wród nas ludzi nieszczęliwych. Nie znaczy to,


że wszyscy rodzš się szczęliwcami, dopasowanymi idealnie do naszej
rzeczywistoci. Nieszczęcie, frustracja to najcięższa choroba, nękajšca
ludzkoć w każdym okresie jej rozwoju. My w naszych czasach wynalelimy
na to sposób. A właciwie to wy ten sposób wynalelicie, a my
zastosowalimy go, jedynie w nieco zmodyfikowanej technicznie formie, do
naszych problemów

Uogólnilimy waszš metodę i teraz odsyłamy w przyszłoć nie tylko ludzi


chorych fizycznie. Jeli kto ma problemy natury osobistej, których nie może
rozwišzać dzi, zamrażamy go, aby doczekał czasów, gdy jego problem
stanie się rozwišzalny. Nasze hasło brzmi: Jeli jeste nieszczęliwy nie
przeszkadzaj innym w ich zadowoleniu. Zaczekaj na swoje szczęcie!

Jak zauważyłe, jest nas teraz na Ziemi znacznie więcej niż w waszych
czasach. A mimo to radzimy sobie jako. Nie ma w wród nas
niezadowolonych z życia. Jeli masz problem naukowy nierozwišzalny dzi
przeskocz jedno stulecie. Jeli marzeniem twoim jest podróż do odległej
galaktyki zaczekaj tysišc lat. Jeli znudził cię dzień dzisiejszy zaczekaj.

Następne wieki będš o wiele ciekawsze

Czy to ma być sposób na moje problemy? Laut umiechnšł się smętnie.


Przecież ja włanie zbyt daleko odbiegłem od mojego czasu, od mojej
rzeczywistoci, podróż więc w dalszš jeszcze przyszłoć
Paradoks jest tylko pozorny, Laut. Posłuchaj mnie uważnie. Pomyl, co
jest przyczynš twojego nieszczęcia?

Powiedziałem: to, że tu jestem! Że nie mogę być z powrotem tam, w


moim czasie

O, włanie! A gdybym ci zaproponował przeniesienie w tamten twój czas?

Czy to możliwe? Laut patrzył w oczy Ovryego z obudzonš na nowo


nadziejš. Czy możliwe, abym taki, jaki jestem, zdrowy i młody, znalazł się
z powrotem

tam?

W tej chwili jeszcze nie, ale wiadomo już, że teoretyczna możliwoć


takiej transmisji istnieje. Jeli zatem zaczekasz

Jak długo?

Przecież to nieważne! Tysišc czy sto tysięcy lat jaka różnica, jeli będziesz
oczekiwał w stanie zamrożenia. Po czasie dostatecznie długim nauka
znajdzie sposób, by przenieć cię w twój wiek, w to miejsce
czasoprzestrzeni, z którego rozpoczšłe swojš wędrówkę w przyszłoć. Jeli
się na to zdecydujesz ułatwię ci to. W myl naszego hasła: U nas nikt nie
może być długo nieszczęliwy. Jestemy cywilizacjš ludzi szczęliwych!

Mógłby mnie ponownie zamrozić?

No, może nie dosłownie zamrozić. Mamy znacznie lepsze metody. Mniej
kłopotliwe, a dajšce ten sam wynik. Obudzš cię automaty, gdy nadejdzie
właciwy czas, a potem przelš w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko
wypełnić tę ankietę i nakleić na twój pojemnik. Imię, nazwisko, numer
ewidencyjny, kiedy reaktywować

tu wpiszesz: Gdy będzie możliwe odesłanie w wiek dwudziesty. Dalej: Inne


dyspozycje tu wpisz: Transmitować natychmiast i podaj współrzędne
punktu, w którym chcesz się znaleć. Pojemnik z etykietkš odstawimy do
przetrwalni, a o resztę zatroszczš się automaty.

Automaty? Czy można na nich polegać? Czy sš wystarczajšco


niezawodne? zaniepokoił się Laut.

Już dzi sš prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, że te, które będš
cię obsługiwały, zostanš zbudowane dopiero w przyszłoci, a więc będš
znacznie doskonalsze nawet od współczesnych.

Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji


człowieka?

Nie ma. Ale udowodniono, że skonstruowane zostanš na pewno


wczeniej, niż rozwišże się problem transmisji w przeszłoć, możesz zatem
spokojnie poddać się zabiegowi. Czy decydujesz się?

Nie mam właciwie wyboru

Czy jestem pierwszym, który pragnie stšd zbiec w wiek dwudziesty?

O, chyba nie, chyba nie

Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. Wypełnij etykietkę i


chod

Ovry nacisnšł przełšcznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka


szkatułka z półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej
etykietkę i wrzucił kostkę do otworu podajnika, skšd wessana strumieniem
powietrza powędrowała w czeluć przetrwalni.

Laut czuł, że znowu istnieje. Widział i słyszał ale był tylko wzrokiem i
słuchem, niczym więcej. W polu widzenia przesuwały się kable, uchwyty
manipulatorów, czujniki i elektrody.

Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie nikogo.


Widzisz, oni sš wszyscy tu. Co do jednego, żaden nie dotrwał

A my musimy teraz ich wszystkich, po kolei

mówił jeden głos.

Musimy? Dlaczego? odezwał się drugi, lekko skrzypišcy.

Bo taki program i musimy.

A zostawić, jak jest

A po co nam to tutaj?

I wszystkich po kolei, tam? Nie można by razem, zbiorowo i już?

Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj.

Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, że może poruszać szyjš i że


dostrzega kontury swych ramion i tułowia rysujšce się pod płachtš, którš
był przykryty. Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu.

Przerzucamy? powiedział ten skrzypišcy.

Nie nastawiłe celownika.

A czy to nie wszystko jedno?

Mówiłem już, że trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go

Ojej, jeszcze czytać

Koniec dwudziestego.
Dokładniej, współrzędne. A nastaw porzšdnie, bo znów nam tam
wyskoczy i będzie zwrot.

Już gotowe. Przelewaj go.

Zaraz.

Słuchaj, Klox! Oni byli przecież z czego innego. To dlaczego my ich

Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jeste monospec, a ja uniwer,


nie dogadamy się. Dobrze nastawiłe? No, to jazda.

Pole widzenia zmšciło się, Laut poczuł narastajšcy szum w głowie. Uszu
jego dobiegł jeszcze ostatni, głoniejszy strzęp rozmowy.

A zaworę założyłe? krzyczał uniwer. Nie założyłe, zapomniałe znowu, w


łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłe mu bezpiecznik, przepali się
przy pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci
wszystkie mnemony powypadajš! Zawróć go teraz! Wyłšczę, słowo daję, że
wyłšczę cię i przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do
stu tysięcy gigawatów

Laut stał na podecie schodów, z dłoniš na klamce. Nie mógł sobie


przypomnieć, czy wchodził włanie, czy wychodził z domu

Czyżby choroba zaczynała atakować mózg? I gdzie się podziały obie laski,
bez których ostatnio nie mógł zrobić jednego kroku?

Zgišł lewš nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawš. Ugišł obie


nogi, zatańczył w miejscu.

Cud! pomylał. Nic innego, tylko cud jaki!

Nacisnšł klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się.

Elen zawołał w głšb mieszkania. Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie
boli!
Wróciłe? Nie poszedłe tam? Elen nadbiegła z oczami zapuchniętymi i
czerwonymi od łez. Nie pójdziesz? Jeste, och, jeste

I to byłby właciwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszajšc się
ani krokiem poza klatkę schodowš swego domu odbył dalekš podróż tam i z
powrotem.

Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epizod, może
nieważny, ale chyba trochę dziwny.

Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczornš gazetę, do


drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielkš
skórzanš torbš

Czy tu mieszka pan Laut?

Tak, to ja. O co chodzi?

To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnšł pan


zdeponować się w naszej firmie

To już nieaktualne przerwał mu Laut. Dzi rano cofnęły się wszelkie


objawy

O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki


przypadek, choć, przyznam, notowane sš w medycynie podobne

Jak zresztš przy wszelkich schorzeniach typu neuropochodnych. Wobec


tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, że zbadam pana raz
jeszcze, dobrze?

Ależ oczywicie, bardzo proszę. Laut ułożył się na tapczanie, a przybyły


otworzył swojš torbę.
Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca zaliczki
wpłaconej na poczet usługi mówił, wyjmujšc jakie drobne narzędzia.

Oczywicie, to nieważne powiedział Laut.

Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnšł dłoniš prawy
policzek Lauta, odchylajšc jego głowę na lewy bok. Krótkš pęsetš podłubał
przez chwilę w uchu

W tej samej chwili w umyle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała


jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknšć, zerwać się na nogi,
lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnšł mu
głęboko w ucho mały, lnišcy metalicznie przedmiot, mruczšc przy tym
uspokajajšco:

Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wcišż, ale


coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża

O, już! Przecież nie bolało, prawda, panie Laut?

Nie, doktorze

Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się


znakomicie.

Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan


zupełnie zdrów i mylę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z
naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci!

1970

DIABELSKI MŁYN

Gdy nad drzwiami zapłonęło czerwone wiatło, szmer rozmów ucichł


nagle. Wszyscy nie wiadomo dlaczego popatrzyli na Jana. A kiedy jeszcze
Robert powiedział: Id pierwszy, ty i tak masz pecha, Jan bez słowa protestu
przekroczył próg gabinetu, odprowadzany pełnymi współczucia
spojrzeniami zebranych na korytarzu kolegów.

Z tym pechem to była więta prawda. Jan spodziewał się, że niechybnie


otrzyma jeden z najgorszych przydziałów.

Otrzymał najgorszy. Gdy wyszedł po niespełna trzech minutach, nikt nie


pytał go nawet o wynik pertraktacji z wysokš komisjš przydziału pracy.
Wszyscy spoglšdali tylko na jego niezbyt mšdrš minę, kiedy powiewajšc
małym arkusikiem podszedł do okna i przysiadłszy na parapecie, raz
jeszcze odczytywał treć pisma.

Robert spojrzał mu przez ramię.

No, oczywicie

powiedział zwracajšc się do pozostałych, zbitych w ciasnš grupkę, z


minami wiadków niezwykle tragicznego wydarzenia. Możemy
podziękować naszemu drogiemu koledze. Dzięki niemu najgorsze mamy z
głowy. Jan nam to załatwił: dostał rok Młyna.

Głęboki oddech ulgi czternastu młodych piersi zabrzmiał niczym


zbiorowe westchnienie. Otoczyli Jana jak niezwykłe zjawisko, trochę
zakłopotani faktem, że to oni wysłali go w charakterze kozła ofiarnego na
pierwszy ogień. Ale przecież kto musiał ić pierwszy

Przyjmuję kondolencje powiedział Jan, silšc się na żartobliwy ton, choć


w gruncie rzeczy do wesołoci było mu niezmiernie daleko. Nie radujcie się
zawczasu. I dla was zostało jeszcze parę przyjemnych miejsc: taki na
przykład Globusik albo Psia Dolinka

Mówił tak, aby się trochę pocieszyć, ale zdawał sobie równoczenie
sprawę, że nikt nie będzie w stanie zaimponować mu gorszym przydziałem.
Cóż, nie było na to rady. Staż trzeba odbębnić, a potem
potem się zobaczy. Ostatecznie rok to jeszcze nie tak wiele.

Najgorsze z Liss

Trzeba jej będzie to delikatnie jako wyjanić. Z Diabelskiego Młyna nie


wypuszczš człowieka więcej niż raz w cišgu roku. Już z Księżyca można
częciej się urwać na kilka dni, po prostu więcej okazji, zawsze się znajdzie
jakie wolne miejsce służbowe w rakiecie transportowej

A ten przeklęty Młyn jest zaopatrywany raz na kilka miesięcy. Po diabła w


ogóle siedzš tam ludzie? Tyle jest przecież automatycznych
saelitówlaboratoriów, dlaczego ten włanie stary gruchot, umieszczony na
orbicie gdzie w ostatnich latach dwudziestego wieku, wcišż jeszcze
funkcjonuje? A do tego z załogš

Zagadkę tę Jan wytłumaczył sobie sam po chwili zastanowienia: po


prostu umieszczenie na tak wysokiej orbicie nowego automatycznego
satelity z mnóstwem drogich urzšdzeń pocišgałoby za sobš nie lada koszty

A wreszcie rola Młyna albo jak nazywano go oficjalnie LS2 nie była tak
doniosła, by pakować duże sumy w nowe inwestycje. Stary wrak trzeba by
pewnie po prostu rozebrać na złom, zaadoptowanie go do nowych
warunków eksploatacji byłoby zbyt kłopotliwe

A ileż to wszystko musiałoby kosztować! pomylał Jan. Tylko człowiek


cišgłe tani

No i jak dotšd niezawodny, nawet w porównaniu z najnowoczeniejszymi


automatami. Gdyby był jeszcze równie dokładny

Młyn sprawował się zupełnie dobrze jako satelitarne laboratorium do


badania promieniowań kosmicznych, wymagał dwuosobowej w zasadzie
obsługi i nikt nie zamierzał tu niczego zmieniać. Znacznš częć
pomieszczeń, przeznaczonych poczštkowo na aparaturę, zwolniono
wskutek ograniczenia zakresu zadań satelity. Znalazły w nich miejsce
zapasy pożywienia dla załogi, dzięki czemu wystarczyło w doć długich
odstępach czasu uzupełnić te zapasy za pomocš specjalnej niewielkiej
rakiety uniwersalnej, która zresztš zwykle była przycumowana do satelity
na wypadek nagłej potrzeby opuszczenia go przez załogę. W cišgu
półwiecza istnienia satelity nie zdarzył się jednak taki wypadek. Diabelski
Młyn uchodził za miejsce bezpieczne i

potwornie nudne. Nuda spowodowana była poczuciem nieuchronnoci


pozostawania z dala od wiata i ludzi, i to przez czas z góry okrelony.
Wysłani na satelitę wpadali jak liwka w kompot na długie miesišce, praca
za na LS2 była co tu w bawełnę owijać po prostu beznadziejnie monotonna.
Ponieważ jednak kto tam u góry zadecydował, że utrzymywanie na orbicie
tego starego pudła wcišż jeszcze lepiej się opłaca niż budowa nowej stacji
automatycznej, wysyłano do Młyna co roku jednego ze stażystów po
dyplomie. Dla Jana, który pracę dyplomowš wykonywał na Deimosie, a na
Księżycu i Marsie był jeszcze jako student, perspektywa roku spędzonego
na satelicie odległym od Ziemi o dziesištki tysięcy kilometrów nie
przedstawiała się zbyt zachęcajšco.

Gdy teraz, ze skierowaniem w dłoni, rozpatrywał raz jeszcze wszystkie


aspekty swego przyszłego losu, wiat wydał mu się potwornie głupi i chętnie
powiedziałby otwarcie, że ma to gdzie i rezygnuje z pracy w Instytucie
Kosmiki. To mu było wolno zrobić, tylko

cóż w takim razie pocznie tu, na Ziemi, ze swojš idiotycznš specjalnociš


radiobiologa

Nie wiem, czy o tym słyszałe

Z zamylenia wyrwał Jana głos Toba, który zwykle przynosił jakie hiobowe
wieci, pogršżajšce do reszty ludzi pogršżonych już po szyję. Bo mnie kto
mówił, że w Diabelskim Młynie straszy

Krótki miech buchnšł z grupki absolwentów. Tylko Jan się nie rozemiał.
Licho wie? Wszystko możliwe! Gdyby nawet nie straszyło, to jego, Jana,
na pewno będzie straszyć
Już co się tam takiego znajdzie

Od kogo to słyszałe? rzucił ponuro w stronę Tobš.

No

nie pamiętam. Ale już sama nazwa wskazuje

Dlaczego Młyn, to wiadomo: bo wiruje w kółko. Ale Diabelski? Co w tym


musi być!

Jan machnšł rękš i odwrócił się ku wyjciu. W połowie korytarza


przystanšł jeszcze i zwracajšc głowę w kierunku kolegów, rzucił pytanie:

Był tam który z was? Na praktyce albo co

Ponieważ jednak z gabinetu wyszedł włanie następny zesłaniec i skupił


na sobie powszechne zainteresowanie, nikt nie kwapił się z odpowiedziš.

Załatwienie formalnoci trwało kilka dni. Szczęciem nie po raz pierwszy


zetknšł się Jan z tš zawiłš procedurš. Nauczony poprzednimi
dowiadczeniami, poruszał się względnie sprawnie i po najprostszej drodze
po urzędowych cieżkach Inspektoratu Odlotów. A kiedy już u szczytu
urzędowej drabiny stanšł przed obliczem głównego inspektora, nie mógł
powstrzymać się od złoliwego żartu. Inspektor bowiem, znany ze
skrupulatnoci i chętnie szukajšcy dziury w całym, po przejrzeniu
dostarczonych przez Jana formularzy i zawiadczeń nie omieszkał zauważyć
braku jakiego tam papierka. Z pojaniałš radonie twarzš oznajmił Janowi, iż
nie może mu bez tego wydać paszportu pozaziemskiego, na co Jan, niby od
niechcenia sięgnšwszy do kieszeni, wydobył to, o co chodziło, tłumaczšc
się roztargnieniem. Urzędnik jakby zwišdł i oklapł za biurkiem, a potem,
nie majšc już innego wyjcia, podpisał, co trzeba i paszport wydał. Patrzył
przy tym na Jana jak na zbrodniarza, ale to tylko sprawiło Janowi
dodatkowš satysfakcję.
Na LS2 leciało się z przesiadkš. Z Ziemi trzeba było dotrzeć jednš z
rakiet regularnej komunikacji księżycowej na satelitę poredniego, a stamtšd
miał Jana zabrać ów mały stateczek należšcy do obsługi Młyna.

Kiedy w oznaczonym czasie ani o minutę za wczenie Jan przybył na


Dworzec Księżycowy, czekała go mała niespodzianka. Okazało się, że
koledzy nie zapomnieli o nim i przysłali delegacje: trzech drabów z
ogromnym transparentem. Wkraczajšc do dworcowego hallu, na
rozwiniętym transparencie Jan odczytał: Żegnamy anachoretę.

Rozdzieliwszy kuksańce za ten idiotyczny jak mu się w tej chwili


wydawało żart, przeszedł do komory kontrolnej, gdzie raz jeszcze musiał ze
szczegółami opowiedzieć, dokšd i po co się udaje i co ze sobš zabiera.

Dworzec był pełen jakiej wycieczki, udajšcej się tš samš rakietš na


Srebrny Glob. Po sygnale, wzywajšcym podróżnych na płytę startowš,
wycieczkowicze rzucili się hurmem w kierunku wyjcia. Jan trzymał się od
nich z daleka, aby pokazać, że dla niego to żadna atrakcja. Nikt jednak nie
zwrócił na to uwagi z wyjštkiem smętnego robota porzšdkowego, który
liczył przy drzwiach wychodzšce osoby i na widok wlokšcego się z tyłu
Jana, rzucił swoje monotonne: Proszę się pospieszyć.

Rakieta była ogromna i stara dawnego typu transportowiec towarowy,


przystosowany do potrzeb turystycznych. Aż wstyd lecieć takim pudłem,
ale Jan, umówiony na cile okrelony czas z tamtymi na LS2, nie miał
wyboru. Ten, którego zmieniał, przyleci na stację przesiadkowš z kim
drugim i tam obiecali czekać na Jana.

W kabinie panował gwar podnieconych głosów, turyci sadowili się na


swych miejscach, jakby nie wiadomo ile czasu mieli podróżować. Janowi
wypadło siedzieć obok gadatliwej blondynki, nieustannie o co pytajšcej i
odpowiadajšcej na własne pytania, zanim Jan z właciwš sobie
powcišgliwociš zdołał sformułować odpowied. Kiedy nareszcie dziewczyna
wystrzeliła w niego miażdżšcym pytaniem: Pan pierwszy raz na Księżyc?,
Jana szlag o mało nie trafił i powiedział, że on wcale nie na Księżyc i że po
drodze wysiada, tym szybciej, im więcej ona wypowie słów w cišgu
najbliższego kwadransa. Dziewczyna zamilkła, a Jan od razu pojšł, że nie
było to bynajmniej spowodowane pragnieniem dłuższego przebywania w
jego towarzystwie. Po chwili zresztš blondynka zamieniła się miejscami ze
swš koleżankš, tym razem o olniewajšcej pomarańczowej fryzurze. Aby
uniknšć dalszej konwersacji, Jan wydobył z teczki trzy numery Orbity,
czasopisma zawierajšcego rejestry i krótkie charakterystyki sztucznych
satelitów ustawianych na orbitach okołoziemskich. To było wszystko, co
zdołał wyszperać w katalogu archiwum Instytutu Kosmiki, i to dosłownie w
ostatniej chwili, na temat LS2. Odbitki były podłe Jan nie mógł czekać, aż
zwolni się które ze stanowisk kserograficznych. Przed wakacjami jak
zwykle studenci oblegali je masowo, kopiujšc potrzebne im teksty
wakacyjnych lektur. W tej sytuacji Jan skorzystał z rozklekotanej i przez
wszystkich wzgardzanej kopiarki wiatłodrukowej, no i teraz miał za swoje.

Z trudem odczytujšc blade litery dowiedział się, że LS2 umieszczono na


orbicie w drugiej połowie 1999 roku, a ostatniej modernizacji urzšdzeń
dokonano dwadziecia parę lat temu. Z westchnieniem rezygnacji Jan
zamknšł teczkę, przygotowany psychicznie na wszystko najgorsze, co może
człowieka czekać na takim starym gruchocie, jak ów nieszczęsny Diabelski
Młyn.

Ruda sšsiadka skorzystała natychmiast z jego bezczynnoci, by zadać mu


kilka niedorzecznych pytań na temat promieniowania kosmicznego i jego
wpływu na podróżujšcych na Księżyc turystów. Potem za, jakby nigdy nic,
usiłowała poczęstować Jana pigułkš przeciwlękowš, co go do reszty
pozbawiło równowagi. Zaczšł już rozmylać, w jaki sposób wykazać tej
zgrai, że w dziedzinie kosmicznych dowiadczeń ma nad nimi kolosalnš
przewagę, gdy megafon ogłosił lšdowanie na stacji przesiadkowej.

Teraz Jan był górš. Po chwili bowiem megafon obwiecił: Pan Jan Link
proszony o natychmiastowe udanie się do służbowej komory wyjciowej.
Pozostałe osoby proszone sš o opuszczenie statku głównym wyjciem.

Jan wstał z fotela, zabrał swš teczkę i odprowadzony pełnymi podziwu


jak mu się zdawało spojrzeniami współpasażerów, wymaszerował z kabiny
drzwiami, nad którymi widniał napis Pasażerom wstęp wzbroniony.

Wyszedł prosto do doku, w którym spoczywała rakieta z Młyna. Była


rzeczywicie niewielka i nosiła nieprzyjemnš nazwę Klepsydra. Jeszcze na
Ziemi kto Janowi dobrodusznie wytłumaczył, że nie chodzi tu o aluzję do
nekrologu, lecz jedynie o podobieństwo kształtu do piaskowego zegara.

Kolega Link? zapytał retorycznie jeden z oczekujšcych. Był bez


skafandra, a więc to ten szczęliwiec, który najbliższš rakietš wraca na
Ziemię. Jan uprzytomnił sobie, że zna go z widzenia. Prawdopodobnie z
poprzedniego rocznika absolwentów

Drugi był w skafandrze i przedstawił się jako Bruno Olson, technik


łšcznoci satelitarnej. Zaraz też poprowadził Jana do Klepsydry i polecił mu
wybrać odpowiedni skafander sporód kilku mocno sfatygowanych
kompletów, które miał w rakiecie.

Wydawało mi się, że stację obsługujš tylko dwie osoby? zauważył Jan


zaraz po starcie.

Bruno, nie odrywajšc oczu od ekranu, wyjanił krótko:

Nie myliłe się. Ja nie należę do obsługi.

Co zatem robisz we Młynie?

Prawie nic. Siedzę i czekam. Jestem konserwatorem satelitów


stacjonarnych, cile bioršc przekaników łšcznoci międzykontynentalnej. Jak
ci wiadomo, LS2 kršży powyżej orbity synchronicznej, ale niezbyt od niej
daleko i w płaszczynie równika. W swym ruchu orbitalnym jest więc
wyprzedzany przez kršżšce po synchronicznej satelity przekanikowe.
Każdy z nich mija nas w odległoci około tysišca kilometrów. Moi szefowie
wykombinowali sobie, że lepiej opłaca się mieć swojego człowieka na
orbicie, niż w wypadku awarii każdorazowo wysyłać go z Ziemi.
Rozumiesz? W razie uszkodzenia przekanika lecę w jego kierunku ze stacji
w chwili mijania. To najszybszy sposób naprawy. Specjalne wysłanie
człowieka z Ziemi byłoby niewiele tańsze od ustawienia nowego
przekanika, nie mówišc już o stratach wynikajšcych z długiej przerwy w
łšcznoci
Sšdziłem, że przekaniki satelitarne posiadajš rezerwowe podzespoły

Owszem, majš. Ale tylko po jednym. Natychmiast po uszkodzeniu


aparatura przełšcza się na rezerwę, ale człon uszkodzony trzeba uzupełnić,
co włanie należy do mnie.

Tak

pomylał Jan. I znowu to samo

Gdzie nie opłaca się kosztowne dublowanie, zabezpieczenie, automatyka


tam człowiek się zawsze opłaca

A że się przy tym nudzi jak mops, no to co? Za to nie potrzeba inwestycji,
amortyzacji, konserwacji

Zeżre nas ta technika, udławimy się niš, wczeniej czy póniej

Jeszcze miesišc temu, zanim przypadło Janowi w udziale owo zesłanie na


LS2, jego zdanie o postępie technicznym nie wyrażało się w tak gorzkich
sformułowaniach. Wydawało mu się wtedy, że upragniony dyplom otworzy
usłanš różami drogę do sukcesów naukowych, a tu masz! Ładnie się
zaczyna: codziennym odczytywaniem zapisów kilkunastu aparatów
pomiarowych.

Słuchaj, Bruno powiedział nagle Jan Jaki jest ten

Haar?

Stary. Stary i dziwak odpowiedział Bruno, a Jan wyczuł z intonacji jego


głosu, że musi nie znosić dowódcy stacji. Dlatego też zaniechał dalszych
pytań. Na tendencyjnych opiniach nie zależało mu, nie chciał się
sugerować.

Na orbitę stacji weszli po godzinie. Jan oczekiwał z niecierpliwociš


chwili, gdy zbliżš się na tyle, by było widać satelitę na wizji. Na razie mieli
tylko łšcznoć z automatem naprowadzajšcym.
Bruno sprawnie operował silnikami korekcyjnymi i wkrótce na czarnym
dotšd ekranie rozbłysnęła drobna iskierka wiatła. Satelita był włanie w
cieniu Ziemi, wiecił więc jedynie własnymi latarniami pozycyjnymi,
ułatwiajšcymi manewr styku.

Gdy odległoć zmalała do kilku kilometrów, Jan mógł wreszcie obejrzeć


sobie w całej okazałoci to cudo techniki końca dwudziestego wieku. Wbrew
przypuszczeniom nie wyglšdało to znów tak staromodnie. Satelita miał
kształt ogromnego szprychowego koła. Na obwodzie niby opona biegł
toroidalny korytarz, stanowišcy głównš częć stacji. Od niego ku rodkowi,
niby cztery szprychy, biegły promieniste wsporniki, łšczšce zewnętrznš
częć satelity z piastš w postaci pustego wewnštrz cylindra. W ten to
cylinder należało teraz wprowadzić rakietę. Cały satelita obracał się dokoła
owej piasty niby toczšce się gigantyczne koło rowerowe o promieniu
dwudziestu kilku metrów. wiecił niebieskawš fluorescencjš i na tle czerni
wyglšdał jak iluminowana karuzela w lunaparku. Teraz dopiero Jan
zrozumiał sens nieoficjalnej nazwy satelity. To, co oglšdał, przypominało
rzeczywicie diabelski młyn w wesołym miasteczku

Uwaga, włšczam obrót rakiety powiedział Bruno.

Jan odczuł działanie siły odrodkowej, obraz na ekranie zwolnił jakby


prędkoć wirowania, a po chwili całkowicie zatrzymał się. To było
oczywicie tylko złudzenie: teraz rakieta wirowała z tš samš prędkociš
kštowš co satelita. Zbliżali się do niego powoli, wreszcie rakieta niby
dobrze dopasowana o wsunęła się w piastę, leciutki wstrzšs dał odczuć
drobnš niedokładnoć naprowadzenia, ale to nie miało znaczenia, bo już po
sekundzie mechaniczne chwytniki wysuwajšce się z wewnętrznych cian
cylindra spoiły rakietę w jednš całoć z wirujšcym kołem satelity.

Odpięli pasy. Jan wstał z fotela i zszedł w kierunku wyjcia. Korpus


rakiety ustawiony był w ten sposób, że po otwarciu włazu schodziło się
prosto w wylot szybu, biegnšcego wzdłuż jednej ze szprych satelity. W dół
prowadziła wšska metalowa drabinka. W miarę zagłębienia się w czeluć
szybu Jan odczuł rosnšce cišżenie. To siła odrodkowa, wytwarzajšca
sztucznš grawitację, wzmagała się ze wzrostem promienia. Wreszcie stopy
Jana dotknęły podłogi korytarza. Tu grawitacja była już taka, jak na Ziemi.
Korytarz miał metr szerokoci i nie więcej niż dwa wysokoci. W bocznych
ciankach widniały pozamykane włazy do pomieszczeń użytkowych, w
podłodze można było zauważyć podobne kwadratowe klapy. Biegnšca
wzdłuż sufitu rura wietlna rozjaniała korytarz. W jednš i drugš stronę był on
widoczny na długoci kilkunastu metrów; dalsza częć, zakrzywiajšca się ku
górze, ginęła z oczu. Jan obliczył szybko, że korytarz powinien mieć około
150 metrów i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stacja nie jest wcale taka
mała.

Oto twoja pustelnicza cela! powiedział Bruno, otwierajšc jedno z


bocznych pomieszczeń. Możesz się rozgocić. Tylko skafandra nie wieszaj
w kabinie mieszkalnej. Stary bardzo tego nie lubi.

Pokoik był maleńki, miecił jedynie tapczan i mały stolik. Była również
niewielka szafa w cianie, mała tablica rozdzielcza z wmontowanym
głonikiem wewnętrznej łšcznoci i kilkoma przyciskami, a na stole
mikrofon.

Nie należy także łazić bez potrzeby po stacji, a już w szczególnoci nie
trzeba chodzić w rejony pracowni szefa, dopóki sobie tego nie życzy
poinformował Bruno. Kuchnia jest tu, obok twojej kabiny. Stary jada u
siebie.

To znaczy gdzie?

Po przeciwległej stronie. Lepiej nie chod tam nie wzywany. Zamelduj mu


telefonicznie swoje przybycie. Jedzenie każdy przygotowuje dla siebie, ale
jeli chcesz, możemy to robić na zmianę, co drugi dzień.

W porzšdku. Jako to ustalimy.

Pozostałe pomieszczenia sš oznaczone tabliczkami na drzwiach. Tam


gdzie napisane: Nie wchodzić, nie należy się pchać. Tu na każdym kroku
można wleć w co paskudnego: jak nie promieniotwórczoć, to wysokie
napięcie. Tylko stary wie, gdzie co jest

Czy on dawno tu siedzi?


Podobno dwadziecia kilka lat, nie wiem dokładnie.

I przez cały czas nie opuszcza stacji?

W ostatnich latach nie rusza się ani na krok. Dawniej ponoć latał kilka
razy na Ziemię, ale to było przed dziesięciu chyba laty.

Dziwne, że dotšd nie zwariował

Kto go tam wie

mruknšł Bruno, patrzšc w podłogę. Grosza bym nie dał za jego zdrowy
rozum. Robi rzekomo jakie eksperymenty, nikt nie wie. jakie. Co poza
normalnymi obowišzkami kierownika stacji. Nikomu o tym nie mówił, ale
czasem co tam dociera spoza tych wszystkich jego pozamykanych drzwi.

Czy to co w zakresie jego specjalnoci? Jest, zdaje się, biofizykiem?

Pojęcia nie mam! Bruno rozłożył ręce. Przy jego całym zachowaniu nie
zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że próbuje skonstruować perpetuum
mobile

Gdy Bruno wyszedł, Jan rozpakował swój skromny bagaż, wypróbował


miękkoć tapczanu, po czym zasiadł przed mikrofonem i odchrzšknšwszy,
wcisnšł przycisk.

Haar, słucham! burknšł po chwili głonik.

Jan Link melduje swoje przybycie powiedział Jan służbicie.

Dobrze zachrypiał starczy głos. Za kwadrans w Labo4!

Tak jest.

To chyba znaczy, że mam się zgłosić do czwartego laboratorium pomylał


Jan i wyszedł. Po drodze zajrzał do kuchni i łazienki, wreszcie odnalazł
drzwi laboratorium. Było niewielkie jak trzy połšczone kabiny mieszkalne.
Konstrukcja satelity narzucała ten dziwaczny kształt pomieszczeń; jak się
Jan zdołał zorientować, przekrój poprzeczny przez kiszkowate wnętrze
torusa przedstawiał się następujšco: poziom podłogi korytarza i kabin
dzielił torus na dwie częci. Bardziej zewnętrzna, czyli ta, którš miał pod
nogami, musiała stanowić pomieszczenia dla urzšdzeń energetycznych i
automatycznych satelity. Druga częć, w postaci zwiniętego w piercień
półwalca, podzielona była na biegnšcy rodkiem korytarz i cišgi bocznych
komór, z których każda była odcinkiem zakrzywionej kiszki o przekroju
zbliżonym do ćwiartki koła, tak że sufit i zewnętrzna ciana tworzyły jednš
zakrzywionš powierzchnię cylindrycznš. W zależnoci od przeznaczenia
poszczególnych pomieszczeń kiszkę dzielono poprzecznymi ciankami na
odcinki różnej długoci, do których wchodziło się wprost z korytarza. Sufit
korytarza był dalszš częciš zakrzywionego sufitu kabin.

Wszystko razem musiało być jeszcze obudowane zewnętrznš warstwš


osłon, której gruboć Jan oceniał na co najmniej sto kilkadziesišt
centymetrów.

Laboratorium pełne było przyrzšdów zaopatrzonych w samopisy i


liczniki. Większoć z nich doskonale znał, bo nie były ostatnim krzykiem
techniki pomiarowej. Ucieszyło go to i zmartwiło równoczenie: będzie mu
co prawda łatwo zorientować się w obsłudze tych urzšdzeń, ale za to nie
nauczy się tu niczego rewelacyjnego

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Jan odwrócił się i wyprężył, by jak


najlepiej wypać w oczach dowódcy.

W progu stał siwy starzec o pomarszczonej, zwiędłej twarzy, z której


spoglšdały, do połowy przykryte opadajšcymi powiekami, jasnoniebieskie
oczy. Trwał przez chwilę bez ruchu, przyglšdajšc się twarzy Jana, po czym
mruknšwszy co niezrozumiale, wycišgnšł kocistš dłoń. Jan bolenie odczuł
twardy ucisk tej dłoni, lecz umiechnšł się tylko, na co Haar odpowiedział
kwanym grymasem.
Będziesz to miał pod swojš opiekš powiedział bez wstępów, ogarniajšc
gestem wnętrze laboratorium. Schematy sš w kabinie dokumentacji. Dane
odbiera się raz na dobę. Nie chciałbym mieć do czynienia z tym wszystkim,
rozumiesz? Musisz sobie sam radzić, ja mam swojš pracę. Szczegółowe
instrukcje znajdziesz w bibliotece. Przejrzyj także instrukcję
bezpieczeństwa i podpisz jš. Resztę zadań będziesz otrzymywał na bieżšco.

Ledwie zamilkł jego skrzypišcy głos, już go nie było. Odwróciwszy się
na pięcie, wybiegł prawie z laboratorium, pozostawiajšc Jana z dziesištkiem
nie zadanych pytań na ustach.

Chłopak westchnšł ciężko i powlókł się do biblioteki.

Tego dnia Jan przygotowywał niadanie. Było już gotowe, gdy Bruno
wpadł jak bomba do kuchni i oznajmił podnieconym głosem:

Uważaj, zaraz będzie awantura.

Porwał mikrofon i wywołał dowódcę.

Tu Bruno powiedział. Miałem radiogram z Kontroli. Wysiadł trzeci


przekanik. Jeli nie wystartujemy za pół godziny, trzeba będzie czekać do
następnego okršżenia.

No, to lećcie

. burknšł głos Haara.

Sam nie mogę, a Jan nie zna jeszcze rakiety

Powiedziałem przecież, że masz go zapoznać z systemem sterowania


Klepsydry! głos szefa zabrzmiał nie tajonš wciekłociš.

Tego się nie da zrobić w cišgu kilku dni. Ja chcę mieć kogo
dowiadczonego w rakiecie, przecież pan wie, że nie wolno podchodzić do
przekaników bez dublera!

Przywiozłe go tu sam, możecie i teraz


Nie. Będę musiał wyjć w próżnię. Musi pan ze mnš lecieć.

Muszę?! Kto tu jest dowódcš?

Pan. Ale instrukcja

Do cholery tam z instrukcjš! Nie mogę teraz opucić stacji

W takim razie da mi pan na pimie swojš odmowę!

Bruno umiechnšł się złoliwie i spojrzał porozumiewawczo na Jana.


Głonik warknšł i wyłšczył się.

Co zrobisz? powiedział Jan, nic nie rozumiejšc.

Polecę. On też.

Jak to? Przecież ci odmówił

Bynajmniej! Zaraz zobaczysz go w skafandrze. On dobrze wie, co


oznaczałaby taka odmowa, udokumentowana na pimie. Dawno już powinni
go skierować na emeryturę, a tego on boi się jak ognia.

Po chwili rzeczywicie zatupały w korytarzu ciężkie buty i głos Haara


burknšł co przez zamknięte drzwi. Bruno wyszedł. Po chwili siwa głowa
dowódcy wsunęła się do kuchni.

Wracamy za trzy do czterech godzin, łšcznoć na kanale szóstym. Oczy


Haara miotały złe błyski. W laboratorium zostawiłem dla ciebie robotę.
Wynotuj z ostatnich dwóch lat wszystkie zarejestrowane ulewy
promieniowania korpuskularnego powyżej normy redniej. Chcę to mieć na
dzi wieczór!
Jan spojrzał na zegarek. Od chwili startu tamtych minęły dwie godziny, a
on niewiele posunšł się z robotš. Już po pierwszej godzinie doszedł do
wniosku, że to, co robi, nie ma najmniejszego sensu. Wydało mu się, iż
dowódca chciał tylko stworzyć pozory, że jest mu potrzebny ten wykaz, a w
rzeczywistoci chodziło o to, by on, Jan, miał co robić przez kilka godzin.

Zabrzęczał sygnał wzywajšcy do radiokabiny. Zgłosił się Bruno i


oznajmił, że dotarli już do przekanika. Jan potwierdził odbiór meldunku i
wrócił do pracy. Po chwili znów radiostacja wezwała go niecierpliwym
sygnałem.

Mamy awarię silnika. Jaki defekt w systemie kontrolnym. Wštpię, aby


udało się co zrobić przed upływem dwóch godzin, trzeba się dostać do
obwodów sterowania stosem. Będziemy musieli przeczekać jeden cykl
obiegu bezwładnego

To znaczy podchwycił Jan że nie wrócicie wczeniej jak za trzydzieci


godzin?

Mniej więcej, choć stary upiera się, by wracać pełnym cišgiem


natychmiast po usunięciu uszkodzenia. Ale i on zdaje sobie sprawę, że na
taki wariant lotu nie starczy paliwa. Może wyliczymy jaki kompromisowy
sposób, ale to i tak niewiele nam skróci powrót.

Gdzie on teraz jest?

Stary? Wyszedł w próżnię

Trochę się pożarlimy i poszedł się przespacerować na linie. To doskonale


uspokaja nerwy. Stoimy na cumie przy trzecim przekaniku, zamelduj o tym
Kontroli.

W porzšdku powiedział Jan. Macie żywnoć i powietrze na dwie doby.


Jak naprawisz, zamelduj. Mylę, że obejdzie się bez ekipy ratowniczej?

Na pewno! Znam tego grata na pamięć; wiem, co mogło nawalić. To


tylko kwestia czasu zapewnił Bruno.
Po komunikacie Bruna Jan przestał się spieszyć ze swš robotš. Jeżeli szef
nie powróci dzi po południu, to nie pali się z tym pisaniem. Wyszedłszy z
radiokabiny, spojrzał na zegarek. Kilka minut po trzynastej umownego
dnia. Ponieważ na obiad było nieco za wczenie, poszedł korytarzem
obejrzeć te częci stacji, których dotšd nie zwiedził. Oprócz kilku
laboratoriów natrafił tylko na rozdzielnię energetycznš i magazyny.. Te
ostatnie zajmowały znacznš częć satelity.

Po przejciu kilkudziesięciu metrów Jan natrafił na przepierzenie


zagradzajšce dalszš drogę. Zawrócił i, odmierzajšc odległoć krokami,
poszedł w przeciwnš stronę. Mijał od czasu do czasu biegnšce w górę szyby
powinno ich być cztery, tyle bowiem szprych miało koło satelity. Minšwszy
trzeci wylot z biegnšcš w górę drabinš, Jan natrafił na drugie przepierzenie.
Z liczby kroków wynikało, że odcięta od reszty stacji częć korytarza
stanowi co najmniej ćwierć jego długoci. A więc tyle miejsca zastrzegł
sobie Haar do prywatnego użytku. Po co mu aż tyle miejsca? Co on tam
robi?

Na te pytania Jan nie potrafił sobie odpowiedzieć przede wszystkim


dlatego, że nie potrafił dostać się poza przepierzenia. Widoczne w nich
przejcia zamknięto metalowymi odrzwiami. Innego wejcia nie było.

Około trzeciej Bruno zakomunikował, że awaria została usunięta.


Czekali tylko na odpowiedni moment, by wystartować w kierunku Młyna.
Obecnie znajdowali się jednak w zbyt dużej odległoci, by ryzykować
powrót najkrótszš trajektoriš. Klepsydry nie przystosowano do takich lotów,
zapas paliwa był zbyt mały. Do wieczora Jan miał spokój. Udało mu się
dostać bezporedniš łšcznoć z ziemskš sieciš radiotelefonicznš i rozmawiał z
Liss. Słyszał jš nie najlepiej, a o wizji nawet mowy nie było, ale i to
niezmiernie go ucieszyło. Pełen przyjemnych myli zjadł kolację i ułożył się
wygodnie na tapczanie, z interesujšcš lekturš w ręku. Nie sšdzone mu było
jednak przebrnšć spokojnie pierwszego rozdziału. Radiostacja
zaalarmowała go po pięciu minutach.

Czy wszystko w porzšdku, Link? głos dowódcy brzmiał na pozór


spokojnie, ale Jan wyczuł, że spokój ten maskuje jakie ukryte podniecenie.

Najzupełniej odpowiedział. Nie miałem żadnych radiogramów.


Nie o to mi chodzi! Haar wyranie niecierpliwił się, jakby oczekiwał
czego, lecz nie chciał o to pytać wprost. Na stacji wszystko w porzšdku?

Jan zapewnił go jeszcze raz, że nie zaszło nic nowego i Haar z


ocišganiem wyłšczył się. Jego pytania dały jednak Janowi wiele do
mylenia. Czego mógł spodziewać się Haar? Co mogłoby przytrafić się na
stacji, w jej wnętrzu? W tej częci, którš Jan znał, na pewno nic

Chyba że

że tam, u niego, w jego pracowniach

Tak, to na pewno jedyne wytłumaczenie niepokojów szefa. Gdy Bruno


zmusił go do tego lotu, Haar był najwyraniej czym zajęty. Może rozpoczšł
jaki eksperyment i teraz boi się o wynik? A jeli to niebezpieczny
eksperyment? Zagrażajšcy wybuchem? Nie, przecież nie zostawiałby czego
podobnego na łasce losu, nie wspominajšc nawet słowem

Sšdził co prawda, że niedługo powróci, ale

Niepokój Jana wzrósł, gdy po godzinie Haar odezwał się ponownie. Tym
razem polecił Janowi, by przeszedł się korytarzem w jednš i w drugš stronę
i sprawdził, czy nic się tam podejrzanego nie dzieje. Tym razem Jan nie
wytrzymał już i wprost zapytał, o co konkretnie chodzi. Jako odpowied
usłyszał gniewne burknięcie i powtórzenie poprzedniego polecenia

Obszedłszy korytarz, zajrzawszy do wszystkich pomieszczeń i nie


znalazłszy niczego podejrzanego, Jan ze złociš zakomunikował dowódcy,
że idzie spać.

Haar najwyraniej pucił mimo uszu to ostentacyjne owiadczenie, bo


zapowiedział, że za kilka godzin znowu się połšczy ze stacjš. Ze spania nic
nie wyszło. Jan nie mógł uspokoić kłębišcych się w mózgu przypuszczeń i
domysłów. Stworzył i odrzucił jako bezsensowne ze trzy hipotezy, z
których każda zakładała obecnoć jakiej nieznanej osoby w pomieszczeniach
zajmowanych przez dowódcę. Raz był to ukrywany przestępca, to znów
kobieta, wreszcie półprzytomny umysł zasypiajšcego stworzył sobie jakš
niezwykłš istotę z Kosmosu, którš Haar goci czy może więzi u siebie

Ostatnie myli wtopiły się w koszmarny sen, Jan przewracał się na


tapczanie i nagle, trafiony w rodku snu olniewajšcš koncepcjš, usiadł, od
razu przytomny, na brzegu posłania. Przez chwilę rozglšdał się po ciemnej
kabinie, przypominajšc sobie owš sennš myl

Potem wstał, narzucił ubranie i wyszedł.

Ruszył korytarzem w lewo. Dochodzšc do przegrody, zaczšł stšpać cicho


i ostrożnie. Chwilę nasłuchiwał z uchem przy cianie. Nagle drgnšł. Zza
przepierzenia doszedł go stłumiony skowyt, jakie jękliwe skomlenie.
Znieruchomiał. Kto czy też co musiało tam jednak być. Może po prostu
pies? Nie, Bruno powiedziałby mu o psie

Zresztš Haar nie robiłby z tego takiej tajemnicy, mógł przecież mieć psa
zupełnie oficjalnie

Jan nasłuchiwał jeszcze z minutę. Dwięki jakby nieco głoniejsze,


natarczywe powtarzały się co chwila. Nie przypominały głosu żadnego ze
znanych Janowi zwierzšt.

Raz jeszcze sprawdziwszy zamki w drzwiach, przekonał się, że tędy nie


dostanie się do odciętej częci korytarza. Wrócił powoli w kierunku swej
kabiny.

Mijajšc wylot prowadzšcego w górę wyłazu zatrzymał się, tknięty


nagłym pomysłem. Przecież stamtšd, z odgrodzonej częci korytarza,
biegnie ku górze taki sam szyb, którego górny wylot znajduje się w
centralnej częci satelity.

Pobiegł po skafander i po chwili wspinał się w górę szybu. Czuł, jak z


każdym krokiem zmniejsza się ciężar jego ciała. Wyszedł przez luzę na
zewnštrz. Ostrożnie stšpajšc po liskiej powierzchni wewnętrznej walca,
stanowišcego centralnš częć satelity, dotarł do sšsiedniego wyłazu. Był
zamknięty cile przylegajšcš do brzegów otworu płytš. Jan wcisnšł taster
zamka klapa usunęła się w głšb i odsłoniła zejcie do luzy. Umiechnšł się
mimo woli. A jednak tego Haar nie przewidział! Sšdził zapewne, że Jan nie
odważy się wychodzić w próżnię bez asekuracji

A może po prostu tak dawno nie opuszczał stacji i ukrytej w niej swojej
tajemnicy, że wyzbył się odruchu zamykania jej przed niepowołanym
okiem?

Pozostawiajšc próżniowy skafander we wnętrzu luzy, Jan powoli


schodził w dół szybu. W chwili gdy stanšł na dole i gdy ciało jego
odzyskało normalny ciężar, jękliwe wycie rozległo się znowu, tym razem
tuż obok niego, nie tłumione cianami. Jan odskoczył odruchowo pod cianę.
Korytarz był pusty. Cišgnšce się szeregi drzwi do bocznych pomieszczeń
opatrzone były złowrogimi znakami radioaktywnoci i ostrzegawczymi
napisami. To za którymi z nich musiała się ukrywać owa wyjšca tajemnica
Haara. Jan nie miał już teraz wštpliwoci, że musiało to być jakie żywe
stworzenie.

Mijajšc kolejno drzwi, nadsłuchiwał. Za czwartymi z kolei słychać było


szelesty, jakby niecierpliwe drapanie i pochrzškiwanie. Jan przyjrzał się
uważnie tym drzwiom. Jak na innych, i tu widniał czerwonożółty wiatrak
radioaktywnoci, lecz drzwi nie były takie same. Składały się z dwóch
połówek, górnej i dolnej. Każda z nich zamknięta była na oddzielny zamek.
Jan przywarł uchem do górnej częci. Ostry dwięk, jakby ochrypłe
miauknięcie, odrzucił go od drzwi. To tam

Rozejrzał się wokoło, lecz w zasięgu wzroku nie znalazł niczego, co


mogłoby służyć jako broń. W tej samej chwili spojrzenie jego padło na
umocowany w ciennym uchwycie pistolet ganiczy. Chwycił go prawš
dłoniš, a lewš szarpnšł klamkę. Górna połowa drzwi otworzyła się. W
ciemnoci kwadratowego otworu błysnęła para żółtych, połyskujšcych oczu.
Jan szarpnšł się w tył, lecz stracił równowagę i całym impetem usiadł,
wcinięty w kšt między podłogš korytarza a przeciwległš cianš. Dłoń z
pistoletem zaplštała mu się gdzie za plecami i nim zdšżył jš wydobyć,
ogromny kłšb pokryty długš zmierzwionš sierciš wystrzelił w jego
kierunku. Jan zamrugał oczami, osłaniajšc się przedramieniem. Kudłate
cielsko, musnšwszy lekko jego bark, grzmotnęło o cianę obok. Kštem oka
Jan dostrzegł bezkształtny, kosmaty tobół, gramolšcy się z podłogi.
Uskoczył w kierunku drabiny wyłazu i dopiero majšc jš za plecami,
odważył się spojrzeć na potworka. W kłębach długiego futra można było
dostrzec parę okršgłych lepi i rozchylonš paszczę z wyszczerzonymi
długimi i białymi zębami. Powyżej po obu stronach sterczały długie,
sztywne i kudłate uszy.

To nie może być żadne ziemskie zwierzę

przemknęło Janowi przez myl.

Pulsujšce cielsko wielkoci sporego psa czaiło się, przywarłszy do podłogi


w odległoci czterech metrów przed Janem. Wymierzył z pistoletu i wcisnšł
spust. Skupiony strumień parujšcej tetry trysnšł w kierunku napastnika, lecz
ku zdziwieniu Jana nie trafił między żółte lepia, tylko przebiegł ponad
kudłatym stworem i rozprysnšł się na podłodze tuż za nim i nieco w lewo.
Jan wymierzył raz jeszcze, tym razem staranniej, lecz skutek był podobny.

On wytwarza jakie siłowe pole odpychajšce! pomylał Jan i przeraził się.

W tej samej chwili zwierz skoczył, lecz wylšdował na podłodze tuż u


stóp Jana. Ostry ból przeszył łydkę, Jan szarpnšł nogę i wyrwał jš z zębów
potwora. Odrywajšc strzęp nogawki, przeskoczył jego cielsko i odbiegł
kilkanacie kroków. Odwrócił się, gotów do odparcia następnego ataku.
Opary rozpylonej tetry dusiły go, oddychał ciężko. Bury kłšb w dwóch
susach znalazł się tuż przed nim, Jan strzelił raz jeszcze z ganicy, lecz tym
razem strumień opryskał podłogę przed celem, odbijajšc się od niej i
zalewajšc rozwarty pysk bestii. Desperackim skokiem Jan runšł naprzód i
kolbš pustego pistoletu grzmotnšł kilka razy w miejsce, gdzie, jak mu się
wydawało, powinien znajdować się łeb. Uderzeniom towarzyszyły słabnšce
skowyty, wreszcie kudłata masa legła w bezruchu na podłodze. Jan
wyprostował się i otarł wielkie krople potu z czoła. Odurzony woniš
czterochlorku węgla, zataczajšc się i wodzšc dłoniš po cianie, dotarł do
drabinki.

Nałożywszy skafander, odkręcił tlen i odetchnšł kilka razy głęboko. To


wróciło mu jasnoć myli. Szybko wyszedł na zewnštrz i starannie
zamknšwszy luzy, wrócił do swej kabiny.

Sygnał radiostacji poderwał go na nogi. Pobiegł do radiokabiny i


włšczywszy mikrofon, zgłosił się. Mówił Haar. W głosie jego znać było
zaniepokojenie i zdenerwowanie.

Nie mogłem się z tobš połšczyć. Spałe?

Nie. Trudno byłoby spać. Co wyło u pana, profesorze powiedział zimno.

Nie wolno tam chodzić

krzyknšł Haar ostro.

Już tam byłem przerwał Jan. Zabiłem to, co wyło. Włanie przygotowuję
raport dla Kosmocentrum. Pan przechowywał na stacji dzikie zwierzę,
profesorze!

Dzikie

? głos Haara załamał się. I pan je zabił, Link?

Tak. Rzuciło się na mnie. Proszę tylko powiedzieć, co to było. Muszę to


opisać w raporcie!

Rzuciło się na pana? Pyta pan, co to było? glos Haara trzšsł się i chrypiał.
Pan nie poznał, co to było za zwierzę?

Nie

tym razem Jan też się zdumiał. To chyba jaki nieziemski potwór!

Nieziemski

Haar wybuchnšł histerycznym, skrzypišcym miechem, przechodzšcym


jakby w urywane łkanie. Link, co pan zrobił! Dwadziecia lat pracy

Pan mnie zniszczył, Link


Haar zamilkł, po chwili odezwał się stłumiony głos Bruna.

Co tam się stało? Profesor zasłabł, musiałem mu dać zastrzyk.

Póniej opowiem

mruknšł Jan. Daj go jeszcze, jak dojdzie do siebie.

Zrujnowałe mnie, człowieku

głos Haara był słaby i drżšcy. Mówisz, że rzucił się na ciebie? To


niemożliwe! Przecież to był królik! Czy widziałe kiedy drapieżnego
królika?

Haar przyszedł do kabiny Jana jaki potulny i złamany.

To koniec powiedział. Nie zdšżš już powtórzyć tego dowiadczenia.


Trwało dwadziecia trzy lata! Najpierw nieudane próby, a potem

potem hodowla, długa hodowla. To był mutant, rozumiesz? Zaczšłem od


pospolitego królika domowego. Chciałem wyhodować mutanty odporne na
promieniowanie kosmiczne, rozumiesz? Czy wiesz, ilu kosmonautów
zginęło przez promieniowanie? Całe życie powięciłem zagadnieniom
oddziaływania radiacji na organizmy żywe. Kiedy mój najlepszy przyjaciel
zmarł na skutek napromienienia po silnym rozbłysku słonecznym,
postanowiłem zrobić co dla ludzkoci, dla przyszłej ludzkoci.. Zaczšłem od
królików, bo mnożš się dostatecznie szybko. Poddawałem stopniowo
różnym dawkom napromienienia poszczególne pokolenia, wypróbowałem
różne sposoby i rodzaje promieniowania

I wiesz, co osišgnšłem? Pełny sukces! Ten, którego zabiłe, mutant w


dziewiętnastym pokoleniu dowiadczalnym, wytrzymywał bez ujemnych
skutków udarowe dawki setek remów! Czy pojmujesz, jakie to może mieć
znaczenie dla człowieka? O ile łatwiej byłoby opracować metodę mutacji
genetycznej człowieka celem uodpornienia go na radiację
Z królikiem udało się znakomicie!

Tak, profesorze

Możliwe, ale

to już nie był królik! powiedział cicho Jan.

Mówisz, że nie był podobny?

Haar patrzył ponuro w podłogę. nie zwróciłem na to uwagi

Czyżbym zapomniał, jak wyglšda normalny królik?

Być może. Albo po prostu nie interesowało to pana. Nie interesowało


pana nic poza odpornociš na promieniowanie.

Tak

Chyba ma pan rację, Link. Teraz zresztš nie ma to znaczenia, kiedy mój
mutant nie żyje

Ależ profesorze! Przecież to nie był jedyny wynik pańskich prac! Ma pan
jakie notatki, wyniki badań

To na nic

Haar machnšł dłoniš i skrzywił się żałonie. Chciałem go pokazać w


Instytucie. To był jedyny sposób, aby przekonać radę naukowš. Oni
uważajš mnie za pomyleńca, dlatego musiałem robić wszystko na własnš
rękę i w konspiracji. Teraz nie uwierzš mi, w nic nie uwierzš

Ale może to i lepiej, jeli to wszystko nie przyda się dla dobra ludzkoci

W tej formie na pewno nie


zgodził się Jan. Nie będziemy przecież hodować odczłowieczonych
mutantów. Ale wyniki pana prac mogš się przydać jako przyczynek do
genetyki

To mnie już nie obchodzi

mruknšł Haar ponuro. Nie osišgnšłem mojego głównego celu.

A po chwili, innym już tonem, dodał:

Więc pan twierdzi, że ten mutant nie był podobny do królika

Zadziwiajšce, doprawdy zadziwiajšce

Rzucił się na pana, bo był głodny

W pierwszej chwili wydało mi się, że mam do czynienia z kosmicznym


potworem! powiedział Jan. A właciwie to jest pewna rzecz, której nie
wyjaniłem sobie dotychczas. Kiedy usiłowałem olepić go strumieniem z
ganicy, w żaden sposób nie mogłem wycelować! Wydało mi się nawet, że
on zakrzywia jakby drogę strumienia koło siebie, odchyla go tak, aby nie
zostać trafiony

Czyżby to była jaka uboczna właciwoć pańskiego mutanta?

Oczy Haara uniosły się powoli, twarz wygładziła się, pojaniała, a w


oczach zapłonęły wesołe ogniki.

Eh, młody człowieku

powiedział, kiwajšc głowš. Zbyt łatwo wycišga pan fantastyczne wnioski

Czy nie zauważył pan, że i pańska osoba posiada tę samš właciwoć?


Przecież, jak pan opowiadał, rzekomy potwór dwukrotnie skakał na pana i
za każdym razem nie trafiał! Niech pan sobie przypomni, gdzie się
znajdujemy!

W układzie nieinercjalnym! zawołał Jan, pojmujšc nagle wszystko. Więc


to było po prostu

działanie siły Coriolisa na ciało po ruszajšce się w układzie nieinercjalnym!

Tak. Siły prostopadłej do płaszczyzny, utworzonej przez wektory


prędkoci kštowej wirowania i prędkoci poruszajšcego się ciała

powiedział Haar. To i owo z elementarnej mechaniki jeszcze się pamięta

Janowi zrobiło się trochę głupio.

1964

BLISKO SŁOŃCA

Sima odnalazłem w klubie niedaleko Kosmoportu. Otoczony grupkš


chłopców, rozprawiał o czym, popijajšc z wysokiego kieliszka swój
ulubiony napój pomarańczowy. Sim nigdy nie pijał alkoholu, nawet piwa

Siedział tyłem do wejcia, ale już z daleka rozpoznałem jego niski,


tubalny głos. Stanšłem cicho za jego plecami. Kończył włanie jakš bzdurnš
opowieć jednš z wielu zmylonych historyjek, którymi z lubociš raczył
zwykle swych przygodnych słuchaczy. Chłopcy patrzyli na niego jak na
pomnik bohatera. Sim umiał opowiadać! Szkoda tylko, że opowiadania
jego, mówišc delikatnie, o grube parseki mijały się z prawdš.

i wtedy, rozumiecie, zobaczyłem go na ekranie! W słuchawkach wcišż


skamlał jego głos, powtarzajšcy uparcie wezwanie: Tu Egan, z EBR3, po
awarii w sektorze czteryjedenacie, wzywam pomocy, tu Egan
Zobaczyłem go i

o mało szlag mnie nie trafił! Zlazłem przecież z kursu o trzy dziesište,
dałem się prasować przez dwie godziny pod przecišżeniem trzy g, aby mu
przyjć z pomocš

Tu nastšpiła dłuższa przerwa, Sim wolno pocišgał napój z kieliszka, a


gdy napięcie słuchajšcych wzrosło do odpowiedniego poziomu, na pozór
niedbale wycedził:

Nie wytrzymałem! Kropnšłem w niego cały ładunek z miotacza


dziobowego!

Po słuchaczach przebiegł szmer zdumienia i zgrozy, kto niepewnie


zapytał: jak to? Wtedy dopiero Sim z całš flegmš wyjanił:

Bo

rozumiecie, to był

taki

kalkulator, maszyna analogowa, która miała przerost sprzężeń


samozachowawczych. Po awarii tej ebeerki została jakim cudem wyrzucona
wraz z całym układem zasilajšcym, zupełnie nie uszkodzona. Załoga
zginęła, rakietę rozniosło w promieniu miliparseka, a Eganowi nic się nie
stało, kršżył sobie spokojnie po stabilnej i wrzeszczał o ratunek!

Ale

dlaczego go zniszczyłe? spytał kto litociwy z drugiego rzędu słuchaczy.

A po co miałby się męczyć? Przecież nie mogłem ryzykować i zabierać


na pokład pudła o wadze półtorej tony! Z drugiej strony, nie chciałem go
pozostawiać w takim stanie: wiecie, co się dzieje, gdy przewodnik
oziębimy do kilku stopni Kelvina

Opór elektryczny maleje, pršdy rosnš, płynš, jak chcš


Entropia układu wzrasta, jednym słowem: elektromózg dostaje kręćka, co
musi być dla niego niezbyt przyjemne! Zniszczyłem go ze względów czysto
humani

ee

tego

to znaczy, jemu już i tak niewiele brakowało, termostaty ledwie trzymały

Słuchacze z przejęciem kiwali głowami, a Sim spod oka obserwował


efekty swojego bajdurzenia.

No dosyć, Sim! powiedziałem, kładšc mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się


gwałtownie, prostujšc całš swš dwumetrowš postać.

Ach, to ty! bšknšł niepewnie, wbijajšc we mnie okršgłe oczy. Patrzył tak
błagalnie, że nie miałem sumienia psuć mu zabawy. Nie kwestionowałem
więc autentycznoci opowiedzianej przez niego historii. Sim z właciwym
sobie refleksem zorientował się, że nie zamierzam go sypnšć, i dla lepszego
jeszcze efektu rzucił w stronę słuchaczy:

Możecie spytać tego kolegi, miał wtedy patrol w sšsiednim sektorze i


słyszał sygnały tego elektroimbecyla!

Jego bezczelnoć bywała czasem zdumiewajšca.

Dobrze, dobrze powiedziałem, ujmujšc go pod ramię chodże wreszcie,


stary się wcieka, bo

Ciii

! syknšł rozpaczliwie. Wyszlimy z klubu, odprowadzani pełnymi uznania i


podziwu spojrzeniami chłopców. Odznaki Kosmocentrum, połyskujšce w
klapach naszych kurtek, zawsze robiš wrażenie na nastolatkach. Mało kto
wie, że istniejš dwa rodzaje tych odznak: obie sš prawie identyczne, a
różnica polega na tym, że personel latajšcy ma na plakietce żółte inicjały, a
obsługa naziemna białe. Luniarze majš seledynowe, ale tych prawie nie
widuje się w naszym Kosmocentrum.

Na odznace Sima litery były białe. Nie oznacza to jednak, że nigdy nie
latał w przestrzeni. Owszem, przez kilka lat był jednym z najlepszych
pilotów naszego Orodka. Poczštkowo latali z Greffem w głšb układu, poza
orbitš Wenus. Chyba ze dwa lata robili miałe wyprawy w te niebezpieczne
rejony, gdzie grawitacja słoneczna, zakłócenia łšcznoci wskutek silnej
radiacji i mnóstwo innych znanych i nie znanych niebezpieczeństw stawia
przed pilotem najwyższe wymagania zarówno co do umiejętnoci
technicznych, jak też pod względem odpornoci psychicznej i fizycznej. Sim
był okazem zdrowia i energii. Greff zresztš także, mimo. że fizycznie był
nieco słabszy. Kłócili się wiecznie, ale w rezultacie jeden bez drugiego nie
mógł się obyć.

Potem zdarzył się ten wypadek dziwny, co prawda, ale wówczas jeszcze
nikt się Sima nie czepiał. Greff zginšł. Jedynym wiadkiem tragedii był Sim.
Dziwnie jako potem przedstawił całš tę zawiłš historię, wiele było
niejasnoci, ale uznano je wówczas za wynik depresji i wstrzšsu
psychicznego po stracie przyjaciela. Po kilku miesišcach Sim rozpoczšł loty
z Moenem, który przeszedł do nas z transportowców obsługujšcych linię
marsjańskš i nie bywał nigdy w strefie wewnštrzorbitalnej. Jak już
powiedziałem, nawigacja jest tu trudniejsza niż na zewnštrz orbity Ziemi, a
zatem Moen nie od razu potrafił dorównać takiemu mistrzowi jak Sim. Po
roku jednak latali już jak równy z równym i nawet się polubili

Trudno wszak nie polubić tego starego blagiera Sima, zawsze pełnego
dowcipu i werwy.

Kiedy już wszystko zdawało się układać jak najlepiej, nastšpił drugi
wypadek. Okolicznoci były niemal identyczne, nawet rejon prawie ten sam.
Zginšł Moen, Sim wrócił. Tym razem jego zeznanie nie bardzo podobało
się ekspertom z komisji, badajšcej przyczyny wypadku. Właciwie nie było
czego badać ciało Moena zostało, zgodnie z przepisami sanitarnymi,
spalone jeszcze przez Sima w statku. Statek był maleńki, nie posiadał
odpowiedniej chłodni, a droga powrotna zbyt długa, aby ryzykować
transport trupa na Ziemię. A wnętrze rakiety? Ot, nic szczególnego.
Żadnych ladów, które mogłyby potwierdzić lub zaprzeczyć zeznaniom
Sima.

W efekcie niczego mu nie mogli zarzucić żaden paragraf Kodeksu


Kosmicznego nie został naruszony. Ale licencję mu odebrali. Jakie tam
niby względy zdrowotne tak się to oficjalnie nazywało, ale każdy, kto
sprawę znał bliżej, wiedział swoje na ten temat. Sim nigdy nie rozmawiał z
nikim o tych historiach. Pracował w sekcji łšcznoci i automatyki,
wywišzywał się na ogół nie najgorzej ze swych obowišzków i powoli
zdawał się odzyskiwać dawny humor. Od czasu do czasu urywał się na
miasto, by wród ciekawskich chłopaczków poczuć się raz jeszcze
kosmopilotem. Opowiadał, że włanie wrócił z jakiej dalekiej podróży, plótł
trzy po trzy, a oni słuchali z rozdziawionymi ustami. Wtedy Sim był w
swoim żywiole. Patrzylimy przez palce na tę jego słabostkę. Widocznie
było mu to potrzebne nie mógł przyzwyczaić się do wiecznego siedzenia w
kosmoporcie, podczas gdy inni startowali, lšdowali, szykowali się do
dalekich rejsów

Tym razem Sim zniknšł nam na trzy godziny przed startem Cefeusza.
Kontrolę aparatury łšcznociowej przepisowo należy przeprowadzić na
godzinę przed startem. Włanie Sim miał to zrobić i dlatego stary, czyli szef
działu technicznego, kazał mi go poszukać. Był wciekły, bo doniesiono mu
o awarii jednej z naszych rakiet, bodajże w drodze do Wenus. W takim
przypadku odpowiedzialnoć spada z reguły na nasz dział; toteż wciekłoć
starego była w pewnej mierze uzasadniona i skrupiło się na Simie, na razie
zaocznie. Sim wiedział, że stary jest dobry do czasu, dopóki go co nie ukšsi.
Dlatego pędził teraz na złamanie karku na kosmodrom, a ja z trudem
usiłowałem dotrzymać mu kroku.

Za bramš zwolnił nieco, a gdy się z nim zrównałem, spytał:

Jak sšdzisz, czy stary będzie mnie bardzo beształ?

No, ja mylę! odpowiedziałem z przekonaniem.

Sim milczał przez kilkanacie sekund, a potem niespodziewanie zapytał:


Powiedz mi, ale szczerze: czy, według ciebie, oddadzš mi kiedy wreszcie
licencję pilota?

Pytanie było tak zaskakujšce, że przez chwilę nie mogłem wydobyć


głosu. Sim nigdy nie rozpoczynał rozmowy na ten temat, a ogólne
przekonanie wród kolegów Sima było raczej publicznš tajemnicš: nie
oddadzš mu licencji, bo nie sš pewni prawdziwoci jego zeznań w tamtych
sprawach

No

bo ja wiem

wyjškałem po chwili. Być może, że

Pojęcia nie masz, co to dla mnie oznacza: znowu latać! powiedział cicho
Sim. Mylisz, że sprawia mi przyjemnoć opowiadanie bredni tym

smarkaczom? No, z poczštku

może, trochę. Ale potem

Tfu, rzygać się chce jak po narkotyku

Szlimy chwilę w milczeniu, Sim zrywał licie z żywopłotu i gryzł je,


spluwajšc przez ramię.

Wiesz? Ja nie mogłem powiedzieć im wtedy

prawdy

Spojrzałem na niego zaskoczony.

Tak! Nie mogłem, rozumiesz? Komisja Ekspertów to nie banda


głuptasów w klubie, którym da się wmówić wszystko, co zechcesz
Gdybym powiedział prawdę, na pewno już dawno zamknięto by mnie w
zakładzie dla

psychicznie wyczerpanych

To, co się stało wtedy na Koralu, i potem, drugi raz, na Sylvii

to było o wiele bardziej niewiarygodne niż wszystkie moje kretyńskie


opowiastki! Jak mogłem przypucić, że uwierzš w to ci panowie z Komisji,
jeli ja sam nie wiem, czy mam w to wierzyć? Może naprawdę jestem
wariat, kosmiczny wariat czy co podobnego

Psychiatrzy już by znaleli właciwš nazwę dla takiego przypadku

No tak, słowo ci daję, po tej historii z Greffem przez trzy dni mylałem, że
mam kota! Wolałem nic im nie mówić, zmyliłem byle co

Myleliby, że kpię sobie z nich, a wtedy żegnaj na wieki, licencjo! A


najbardziej tragikomiczne w tym wszystkim jest to, że wszystko odbyło się
naprawdę tak; to prawda, do stu tysięcy eksplozji termojšdrowych,
cholerna, idiotyczna prawda, w którš nie sposób uwierzyć!

Ze złociš zerwał z krzewu garć lici, cisnšł je na żwir alejki i przydeptał


butem. Szlimy dalej w zupełnym milczeniu. O sto metrów przed nami
bieliły się pierwsze budynki Kosmocentrum.

Odpowiedz mi o tym! powiedziałem cicho.

Powiesz, że jestem blagier i wariat

Wszystkim tak będziesz mówił

Wolę

zachować to dla siebie

Nie, Sim! Nikomu nie powiem, choćbym nawet sam nie mógł uwierzyć.
No, przypućmy

zastanawiał się chwilę. A więc dobrze! Niech się wreszcie przekonam, że w


to nie można uwierzyć

Dobrze, opowiem. Zaczekaj na mnie po pracy koło parkingu, pojedziemy


do mnie. Załatwię Cefeusza i zaraz wychodzę. Masz chyba trochę czasu?

Oczywicie. Będę czekał!

Sim mieszkał w trzydziestopiętrowym punktowcu, w ródmieciu.


Pojechalimy mikrobusem, który odwoził zmianę pracowników
Kosmocentrum. Było kilka minut po trzeciej, na ulicach panował zwykły o
tej porze ruch. Gdy wysiedlimy z mikrobusu, Sim wstšpił jeszcze do
sklepu, by kupić co na kolację mieszkał sam i był jak mówiono w Orodku
zatwardziałym kawalerem.

Mieszkanie było niewielkie, prawie bez mebli. Za to wszędzie na


półkach, stole i oknie leżało mnóstwo ksišżek, mikrofilmów, atlasów
nawigacyjnych

Dostrzegłem wród nich szereg najnowszych prac, dopiero co wydanych.


Widocznie Sim ani przez chwilę nie tracił nadziei, że znów kiedy cała jego
wiedza o nawigacji posłuży mu we właciwym celu. Dokształcał się, starał
się nie pozostawać w tyle. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo
musi się męczyć w swojej sytuacji

Nie latałem nigdy dalej niż na Księżyc, ale wiem z opowiadań wytrawnych
pilotów, że z czasem przestrzeń staje się dla pilota kosmicznego tym, czym
było niegdy morze dla żeglarza staje się jakim przemożnym magnesem i
czšstkš życia równoczenie.

Nie wiem, dlaczego włanie teraz, ale zrobiło mi się ogromnie żal Sima i
postanowiłem w miarę możliwoci dopomóc mu w odzyskaniu upragnionej
licencji
Na razie nie zdawałem sobie sprawy, co mógłbym zdziałać w tym kierunku,
ale sam widok tego dobrodusznego, a równoczenie pełnego energii,
trzydziestoletniego dryblasa budził sympatię i chęć sprawienia mu
czymkolwiek przyjemnoci.

Siadaj powiedział, wskazujšc fotel, a sam poszedł do kuchni zaparzyć


kawę.

Wrócił po kilku minutach, niosšc dzbanek i filiżanki. Ustawił to


wszystko na stoliku i sadowišc się na tapczanie, rozpoczšł:

Musisz się przygotować na dłuższe słuchanie. A jeli chcesz, abym


niczego nie zapomniał powiedzieć, powstrzymaj się z wszystkimi
pytaniami, aż skończę

Zajrzał do dzbanka, mruknšł: No, chyba wystarczy, już będzie dobra! i


napełnił filiżanki mocnš kawš. Podajšc mi cukier, cišgnšł dalej: To było w
osiemdziesištym trzecim. Greff i ja lecielimy włanie Koralem do głębi
układu. To miał być taki rekonesans przed wyprawš Ramberga, która
zresztš nie doszła wreszcie do skutku z jakich bliżej mi nie znanych
przyczyn. Naszym zadaniem było dotrzeć, jak tylko się da, głęboko i
pomierzyć gęstoć strumienia promieniowania korpuskularnego w rejonie
aphelium Merkurego. Mielimy na pokładzie mnóstwo aparatury
automatycznej: koronografy, spektografy, komory jonizacyjne, fotometry
słowem, wszystko, co potrzeba dla badań Słońca. Nie musielimy nawet
znać się na tych wszystkich przyrzšdach wystarczyło podejć odpowiednio
blisko Słońca, aby możliwie dokładnie zarejestrować potrzebne dane.
Aparatura pracowała automatycznie, a my z Greffem nudzilimy się jak dwa
mopsy. Z tych nudów

postanowilimy

no, rozumiesz, jak to jest, kiedy człowiekowi da się we znaki monotonia


postanowilimy nieco

przekroczyć dane nam instrukcje i wybrać się trochę głębiej. Temperatura


nie była jeszcze tak wysoka, aby w czymkolwiek zagrażała rakiecie, a nam
się wydawało, że w ten sposób wzbogacimy informacje o aktywnoci
Słońca, a przy okazji sami nieco się rozruszamy

Nie, nie! Nie myl, że wlelimy zbyt głęboko

Na pancerzu rakiety szanowna komisja nie odkryła żadnego ladu


przegrzania, zresztš zaraz po przekroczeniu orbity Merkurego miało
miejsce

Ale po kolei

Postanowilimy zatem, że zrobimy wypad w kierunku Słońca. Koral kršżył


dotšd poza orbitš Merkurego, wirujšc wokół podłużnej osi, aby pancerz
nagrzewał się równomiernie. Zresztš ignistat to fantastyczny materiał,
wytrzymałby trzy razy większe temperatury. A u mnie i u Greffa od
pomysłu do realizacji zwykle nie było daleko. Zeszlimy z kursu o kilka
tysięcznych, aby stopniowo po spiralnej wejć na cianiejszš, lecz bardziej
spłaszczonš elipsę

Sim przerwał na chwilę, popił kawy, a potem, jakby z wahaniem,


rozpoczšł:

Właciwie, skoro już ci o tym wszystkim mówię, powinienem powiedzieć

To nie jest może takie najważniejsze, ale

wtedy obaj mielimy tym zaprzštnięte umysły

Wiesz, znalimy takš

dziewczynę, no, koleżankę jeszcze ze studiów

Nazywała się Vea, studiowała planetografię. Każdy z nas wmawiał sobie, że


właciwie nic do niej nie czuje, ale to nie była prawda. Chowanie głowy w
piasek
Dla mnie przynajmniej, gdy się nad tym głębiej zastanowiłem, jasne było,
że wczeniej czy póniej

musi dojć między nami do jakiej scysji na tym tle. Gdyby chociaż ona sama
faworyzowała któregokolwiek, drugi na pewno potrafiłby się jako z tym
pogodzić. Ale ona, jak zwykle kobiety w takiej sytuacji, nie pieszyła się z
wyborem. Zbyt lubiła nas obu, aby któremukolwiek sprawić przykroć.
Liczyła na to, że jako to będzie, że sami co postanowimy. Na pewno nie
kochała się w żadnym z nas, a my bylimy bez wštpienia w niej zakochani

Ale do żadnej rozmowy między nami nie doszło każdy bał się, aby to nie
miało wpływu na naszš przyjań. I tak zostało. Triumf idei nad zdrowym
rozsšdkiem, bo wiadomo z góry, że tak czy inaczej sprawa dojrzeje kiedy
do radykalnego rozwišzania.

Jedno jest pewne: gdyby ktokolwiek wiedział o naszej wspólnej miłoci


do Vei, byłoby już po mnie. Wystarczajšca poszlaka, aby oskarżać mnie o
umylne spowodowanie mierci Greffa, czyli po prostu o morderstwo!
Przecież wysoka Komisja przez cały czas trwania ledztwa usiłowała znaleć
co takiego!

Sim przerwał na chwilę, patrzył w szarzejšcy prostokšt okna i oddychał


ciężko, zmęczony ostatnimi słowami, które wyrzucił z siebie szybko, jakby
chciał je jak najdalej odrzucić. Przepraszam mruknšł po chwili i
opanowanym już głosem mówił dalej: Od czasu wypadku z Greffem nie
widziałem się ani razu z Veš. Z listu, w którym donosiła mi, że odlatuje na
Marsa z ekspedycjš Krołowa, wynikało dla mnie jasno, co myli o całym
zdarzeniu, choć nie napisała tego wprost. Ona też podejrzewała, że zabiłem
Greffa, aby pozbyć się konkurenta! Może nawet była o tym przekonana

Wiedziałem, że jedynym sposobem, aby jš pozbawić tego przekonania,


będzie

całkowite zerwanie znajomoci

Tak też zrobiłem.


Ale wróćmy do właciwego tematu. Powiedziałem już, że zeszlimy nieco
z kursu i zaczęlimy zbliżać się ku Słońcu. Siedzielimy obok siebie, Greff po
mojej lewej stronie. W dwuosobowej patrolowce stery sš dublowane,
chociaż w normalnych warunkach prowadzi jeden pilot, a obecnoci
drugiego instrukcja wymaga jedynie podczas niektórych manewrów. Tym
razem jednak wolelimy być obaj w gotowoci w nowych warunkach nigdy
nic nie wiadomo

Trzy czwarte prawego ekranu zajmował janiejšcy obraz Słońca. W rodku


jego tarczy dostrzegłem nagle ciemniejszy obszar plama, rzecz normalna.
Zwróciłem na niš uwagę tylko dlatego, że była wyjštkowo wyrana.
Poczštkowo pomylałem nawet, że luminofor na rodku ekranu jest bardziej
wypalony niż na pozostałej powierzchni. Ale to była autentyczna plama na
Słońcu. Tyle ich dotšd widzielimy, że odechciało nam się obserwacji.
Jedyne, co nigdy nie może się znudzić to oglšdanie protuberancji. To tak,
jak podczas zabawy z kalejdoskopem: nigdy nie wiadomo, jak za chwilę
ułożš się kolorowe szkiełka

Protuberancje widywalimy przeróżne, a każda miała swojš historię


narodzin, rozwoju i zniknięcia. Ogniste języki korony słonecznej układały
się w nieprawdopodobne kształty, całe sceny i pejzaże. Greff, który z
amatorstwa uprawiał malarstwo neosurrealistyczne, godzinami nieraz
siedział przy koronografie i, jak mówił, akumulował natchnienie do
wielkich dzieł, które miały powstać podczas trzymiesięcznego urlopu po
powrocie z wyprawy.

Plama na ekranie rosła, a może tylko tak mi się zdawało, gdyż patrzyłem
na niš doć długo, nie majšc nic lepszego do roboty. Autopilot doskonale
dawał sobie radę z zadanym mu kursem.

Nagle

poczułem się dziwnie. Obraz przed oczyma zamšcił się, jakby nałożył się
nań jaki drugi. Przez chwilę miałem wrażenie, że patrzę równoczenie w
dwóch kierunkach. W głowie poczułem dziwne, obce myli i narastajšcy
szum jakby rozpędzajšcego się turbosilnika. Ale ten odgłos nie trafił do
mojej wiadomoci za porednictwem słuchu on powstawał wewnštrz mojej
czaszki. Obraz przed oczami rozdwoił się wyranie. Zupełnie tego nie chcšc,
zwróciłem spojrzenie w prawo, majšc równoczenie wrażenie, że wcišż
patrzę na wprost

Całkiem, jakbym miał dwie głowy! Spojrzałem więc w prawo i

serce we mnie zamarło. Tam, gdzie powinna być goła ciana kabiny,
ujrzałem

siebie! Tak, siebie, siedzšcego przy sterach! Równoczenie moja druga


głowa zwróciła się w lewo i zobaczyłem Greffa, wpatrzonego we mnie
dziwnym, nieprzytomnym wzrokiem

Wyobra sobie takš sytuację! Z prawej ja, ale nie ja, bo prawdziwy ja siedzi
tu, we mnie

Z lewej Greff, a porodku co, co jest równoczenie i Simem, i Greffem

To trudno nawet opisać, a co dopiero wyobrazić sobie

A wszystkiemu towarzyszy narastajšcy, piekielny jazgot w głowie

W rodku zlepek mnie i Greffa, jednš parš oczu wpatrzony w lewo, w


Greffa, a drugš we mnie, po prawej

Czuję, że za chwilę stracę przytomnoć

Nie wiem już, która z moich połówek to czuje

Bijš we mnie dwa serca, nierówno, coraz szybciej i mocniej

Jeszcze chwila, gwałtowny ból z lewej strony, pod łopatkš, uczucie


dusznoci, lecę gdzie w dół

A równoczenie siedzę w fotelu, zaciskajšc machinalnie dłonie na dwigni


przyspieszenia

Obraz po prawej stronie zachodzi mgłš, niknie


Pozostaje tylko ten drugi obraz Greffa, skulonego w fotelu, pochylonego do
przodu, nieruchomego. Jaka obca, nieswoja myl woła we mnie: Vea, gdzie
jeste?!

I znów mam tylko jednš głowę, jestem sobš, ponad wszelkš wštpliwoć
jestem Simonem Fulmerem, siedzę w fotelu pilota, w skroniach czuję
ustępujšcy ból, bicie serca uspokaja się powoli.

Obok, na drugim fotelu, z głowš między kolanami spoczywa bezwładne


ciało Greffa.

Gdy podniosłem mu głowę, ujrzałem sinš twarz z szeroko otwartymi,


martwymi oczami. Nie żył. Automat diagnostyczny stwierdził: Zawał serca
na tle emocji psychicznych przekraczajšcych próg wytrzymałoci

Tylko dzięki temu, że pozostawiłem w automacie ten zapis nie skasowany,


nie wytoczyli mi sprawy o zabójstwo

Ale kwestia, jaki to był rodzaj emocji, pozostała nie rozstrzygnięta zarówno
dla mnie, jak i dla Komisji

Po tym wszystkim, rzecz jasna, natychmiast skierowałem Korala pełnym


cišgiem w kierunku Ziemi. Ciało Greffa musiałem oczywicie spalić, bo
temperatura w kabinie utrzymywała się na poziomie 300 stopni Kelvina, a
miałem przed sobš kawał drogi do najbliższej zamieszkanej stacji
kosmicznej

Biedny Greff

Gdyby mu kto powiedział za życia, że umrze na serce, rozemiałby mu się w


nos. Serce miał jak kompresor! Pamiętam, jak na treningach wytrzymywał
dziesięciokrotne przecišżenia, a przy czterech g potrafił gwizdać różne
melodie, nawet nie fałszujšc
Powiedziałem Komisji, że mielimy spotkanie z dużym bolidem, cudem
uniknęlimy rozbicia, i tak dalej

Oczywicie nie uwierzyli, bo w tamtych okolicach meteory należš do


rzadkoci, a tamę z zapisem manewrów autopilota przezornie zagubiłem

Musieli z koniecznoci przyjšć mojš wersję. I wszystko byłoby w porzšdku,


gdyby nie ten drugi wypadek

Zawsze cišgnęło mnie w stronę Słońca, a po mierci Greffa byłem chyba


jedynym specjalistš od tych rejonów. Przydzielono mi Moena, najpierw na
praktykę, potem w charakterze kopilota. To był porzšdny chłopak, może
trochę zbyt gwałtowny. Ale jako pilot bez zarzutu. Dla mnie, ma się
rozumieć, to nie było to, co Greff

Ale chyba tylko dlatego, że się przyzwyczaiłem porozumiewać z nim bez


słów

Z Greffem bylimy idealnie zgrani, ufalimy sobie nawzajem, a to daje


pewnoć siebie, tak niezbędnš w trudnych momentach.

Tak więc, jak powiedziałem, z Moenem latało się niele, ale chwilami
wydawało mi się, że siedzi w nim zamaskowany schizofrenik, gotowy lada
chwila ujawnić to drugie oblicze, które mogło się okazać nie takie, jak bym
sobie życzył. Ale to były tylko moje prywatne podejrzenia, do których nie
przywišzywałem zresztš zbytniej wagi. Moen miał zawsze wymienite
wyniki wszelkich testów psychologicznych i wkrótce uznałem moje
przypuszczenia za bezpodstawne urojenie.

Nasza wyprawa ostatni lot Moena

i mój chyba także

miała na celu obfotografowanie Merkurego z możliwie najmniejszej


odległoci dla celów kartograficznych. Poza tym różne instytucje naukowe
dorzuciły od siebie całe mnóstwo pomniejszych zadań do wykonania przy
okazji, po drodze i jeżeli się uda jak to zwykle dzieje się w takich
wypadkach. Profesor Pollinger wiesz, ten od psychologii strachu zlecił nam
np. notowanie własnych przeżyć w chwilach niebezpieczeństwa.
Postanowilimy nawet z Moenem, że wymylimy takš nieprawdopodobnš
hecę, że staruszek będzie się przez następny rok głowił, pod którš z teorii
psychofizycznych należy to podcišgnšć. Tragedia zdarzyła się prawie
dokładnie po przeciwnej stronie Słońca (bioršc za układ odniesienia orbitę
Merkurego) niż poprzednio

Ja prowadziłem Sylvię, na lewym fotelu drzemał Moen. W pewnym


momencie poczułem, że zbliża się tamto

Ten sam potworny szum w głowie, ucisk w skroniach

Odruchowo spojrzałem w prawo, spodziewajšc się ujrzeć tam, jak wtedy,


siebie

Ale po prawej stronie nie było nic oprócz wycielonej gšbkš ciany. Obraz,
widziany przeze mnie, nie rozdwajał się, widziałem tylko to, na co
patrzyłem

A jednak

wiedziałem, że co jest nie w porzšdku! Szum ustalił się, nie narastał

I nagle

wyranie poczułem, tak samo jak przedtem, jakie obce, cudze myli, włażšce
w mojš wiadomoć nie wiadomo którędy. Tak! To jednak było to samo

Znów miałem wrażenie, że jest we mnie dwóch ludzi, choć patrzyłem tylko
jednš parš oczu na drzemišcego w fotelu Moena. Poruszył się nagle i jęknšł,
a mnie się wydało, że to ja poruszyłem się i jęknšłem

Zamknšłem oczy i wtedy

poczułem, że nię o czym bardzo wyranie. Otworzyłem szybko oczy, ale


wrażenie snu, nałożone na widok pišcego Moena, nie ustępowało. Nagle
stwierdziłem, że nie mogę poruszyć głowš, jakby mi szyja zesztywniała. Od
tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie: moje ręce chwyciły ciężki,
trzykilogramowy uchwyt dwigni awaryjnego rozruchu. Kierowany jakim
niezależnym od mojej woli impulsem skoczyłem w stronę Moena i
zdzieliłem go tym żelastwem w głowę! Równoczenie sam odczułem to
uderzenie

i natychmiast stałem się znowu sobš, tylko sobš, przerażonym tym, co


przed chwilš uczyniły moje ręce, ale w pełni władajšcym własnymi
zmysłami

Przede mnš w fotelu leżał Moen z rozwalonš czaszkš. Nie żył

Teraz uwierzyłem zupełnie na serio, że jestem wariatem. Przerażony,


zaprogramowałem autopilota na najkrótszš trajektorię w kierunku Ziemi i
zrobiłem sobie encefalogram. Wszystko w normie żadnych przerostów,
poszczególne rytmy w równowadze, pominšwszy pewne zachwiania,
spowodowane zrozumiałym w tej chwili podnieceniem

Spaliłem zwłoki Moena. W raporcie dla komisji owiadczyłem, że uderzył


głowš w kant pulpitu rozdzielczego podczas hamowania

Klamra pasa była le zapięta

Ale to ja go zabiłem! Rozumiesz?! Ja! Nie chciałem tego zrobić, nie


mogłem nawet temu zapobiec, ale

jak miałem to wyjanić Komisji, która musi mieć wszystko czarno na


białym, podcišgnięte pod odpowiedni paragraf?! Masz przed sobš
mordercę, czy zabójcę raczej

Nie wiem

Ale ja naprawdę nie chciałem tego zrobić!

Uspokój się, Sim! siliłem się na swobodny ton, ale wstrzšnięty jego
opowieciš sam nie potrafiłem zachować równowagi. Czy jestem
pierwszym, któremu to powiedziałe?

Tak, tobie pierwszemu


Ale nie przesadzaj i nie bierz tego za objaw wybujałego zaufania! Wydaje
mi się, że gdyby nawet chciał to komukolwiek powtórzyć i tak nie uwierzy,
a ja tego nie potwierdzę. Zresztš ty sam mi nie wierzysz! Wiedziałem, że
tak będzie!

Poczekaj, Sim! Jeszcze nie mam wyrobionego zdania o tym, co


usłyszałem. Pozwól, że zadam ci kilka pytań. Uderzyły mnie w twoim
opowiadaniu pewne fakty, a raczej zespoły faktów, które chciałbym bliżej
poznać. Mam pewnš myl, która powstała mi w głowie w czasie twojego
opowiadania

Ja mylę nad tym od tamtego

pierwszego wypadku i

nie potrafię sobie niczego wytłumaczyć, wštpię więc

Poczekaj! Może patrzysz na to zbyt jednostronnie, zasugerowałe sobie


mimo woli pewien punkt widzenia. Bierzesz skutki za przyczyny i
odwrotnie

Nowe spojrzenie na całš sprawę może wiele wyjanić! Powiedz mi przede


wszystkim, co sšdzisz o tym swoim

rozdwajaniu się, i to w tak podobnych okolicznociach?

No, chyba

jaka

jakie rozdwojenie jani

Więc uważasz się za schizofrenika?

Nie! Co podobnego nie zdarzyło mi się nigdy przedtem ani potem.


Więc?

Może telepatia? Czy ja wiem

O, włanie! To już chyba lepsza hipoteza! To podwójne widzenie, uczucie


posiadania dwóch głów patrzšcych w przeciwne strony

Tak, mylałem o tym. Chcesz powiedzieć, że

patrzyłem równoczenie oczami Greffa i swoimi? Zgoda, ale w drugim


wypadku?

Wtedy widziałem tylko to, co rzeczywicie było przede mnš

Tak, ale przecież Moen spał!!! Miał zamknięte oczy! Do ciebie docierało
tylko to, co mu się niło w tej chwili!

Ale

dlaczego go

zabiłem? Przecież nie miałem najmniejszego powodu ani zamiaru!

Poczekaj! Zajmijmy się najpierw pierwszym wypadkiem. O ile dobrze


zrozumiałem, twoje przeżycia były wówczas o wiele silniejsze, bardziej
wyczerpujšce? Szum w głowie bardziej nieznony, podniecenie, brak
panowania nad mylami?

Tak, bez wštpienia, ale jak przypuszczam, to chyba dlatego, że zdarzyło


się to po raz pierwszy

Potem byłem już w pewnym stopniu przygotowany


Nie można robić takiego założenia! A czy to, że Greff doznał tak silnego
wstrzšsu niczego ci nie nasuwa?

Na przykład?

No, że on także miał podobne

sensacje?!

Wiesz? Mylałem i o tym, ale

dlaczego w takim razie nie ja, tylko on

To mógł być po prostu przypadek. Mniejsza odpornoć

Czekaj, czekaj, mam!!! Naprawde, mam! Czytałe ostatni numer Wiadomoci


Cybernetycznych ?

Nie, ale nie rozumiem

Zaraz zrozumiesz! To była praca teoretyczna Toereka na temat


możliwoci istnienia pola zespolonej wiadomoci! Gdyby mi ten artykuł nie
wpadł przypadkiem w ręce, nigdy bym do tego nie doszedł! Ale teraz
wszystko zdaje się być proste! Co za piękne potwierdzenie teorii,
skonstruowanej w odniesieniu do mózgów elektronowych! Sprzężenie
dwóch wiadomoci! Uważaj: ty widzisz to, co Greff, on to, co ty

Oprócz tego każdy z was widzi to, co widziałby w normalnych warunkach

Stanowicie układ symetrycznie sprzężony, i do tego w rezonansie! Wasze


mózgi, przyzwyczajone do współpracy w identycznych warunkach,
stanowiš idealne rezonatory

Wystarczy tylko odpowiednio silne pole transportu informacji i następuje


sprzężenie
Jak wtedy, gdy głonik jest zbyt blisko mikrofonu! Co wtedy powstaje?
Gwizd! Ogłuszajšcy, nie do zniesienia gwizd! Aby go przerwać, jeden z
elementów układu należy wyłšczyć. Całkowicie! On musiał umrzeć, Sim!
On albo ty! Bylicie zbyt dobrze zestrojeni

W warunkach normalnych nie zauważa się tych sprzężeń, które potocznie


nazywa się odgadywaniem czyich myli, porozumiewaniem się bez słów.
Ale wystarczy stworzyć dogodne warunki przenoszenia informacji, aby
dwa układy zarezonowały aż do zniszczenia którego z nich!

Ale

co to za warunki, skšd nagle to pole przenoszenia? To w tej chwili nie jest


najważniejsze, jestem pewien, że znajdš się i przyczyny

Ale ten drugi wypadek? Sprzężenie było słabsze to jasne, nie bylicie tak
dobrze zestrojeni

to znaczy, że kierowała tobš wola sprzężonego w twoim mózgu, a więc

Moena?

Nie sšdzisz, aby poszczuł mnie przeciwko samemu sobie?!

Zaraz, zaraz! To nie musi być takie proste! Posłuchaj! Co widział Moen?
Jeli przyjmiemy za fakt istnienie sprzężenia między wami, on musiał
widzieć to co ty! Widział to zupełnie wyranie na tle swych sennych
majaczeń w drzemce. A ty

patrzyłe na niego! W rezultacie Moen zobaczył siebie pišcego twoimi


oczami. Zauważyłe zapewne, że sprzężenie ma tę własnoć, iż impulsy
wykonawcze wysyłane przez jeden mózg działajš na ciało drugiego
partnera! A więc Moen, zobaczywszy siebie we nie czy też, jak sšdził,
swego sobowtóra, zapragnšł grzmotnšć go czym ciężkim w głowę. Taka
myl mogła powstać w mózgu cywilizowanego człowieka chyba tylko pod
wpływem nie kontrolowanych procesów korowych, w podwiadomoci,
podczas snu. Ale wówczas należałoby przyjšć, że w podwiadomoci Moena
tkwiła
nienawić do samego siebie?

Psychopata? Neurastenik?

Chyba nie! Przecież przeszedł wszelkie badania

Więc co to było?

Nie przypominasz sobie, aby kiedykolwiek co mówił ci o swoich


przeżyciach w dzieciństwie? Jakie wspomnienia? Może tu należy szukać
przyczyn? Jaki uraz psychiczny?

Zaraz! Sim stuknšł się pięciš w czoło. Ależ tak! Mówił mi kiedy, że ma
brata bliniaka! Twierdził nawet, że ten jego brat zawsze miał więcej
szczęcia niż on sam mimo że byli łudzšco podobni do siebie. Od lat nie
widywali się ze sobš, podobno poróżnili się o co

O! Włanie tego nam brakowało! Widocznie konflikt między nimi miał o


wiele głębsze podłoże, niż mówił Moen. Tłumiona ze zrozumiałych
względów nienawić do brata rozrosła się w głębi podwiadomoci

Normalnie, na jawie, Moen nie podniósłby z pewnociš na niego ręki. Ale


we nie, widzšc przed sobš jego dokładny wizerunek, dał upust swej
podwiadomej chęci

zemsty? Pozbycia się brata? Tego nie dowiemy się nigdy

A więc Moen popełnił

nie zamierzone zabójstwo, i to moimi rękami? spytał Sim, a w głosie jego


brzmiała nuta ulgi, jakby pozbył się jakiego gniotšcego ciężaru.

Na to wyglšda
Tylko

jak wytłumaczyć to szanownej Komisji Ekspertów? Należałoby dać im do


przeczytania ten artykuł Toereka

O, jeli to ma mi dopomóc w odzyskaniu licencji

nie ma co na niš liczyć

Ci panowie wiedzš swoje i nie lubiš zmieniać raz powziętych decyzji Sim
zamiał się sarkastycznie a już szczególnie nie lubiš uczyć się czego nowego

Wiesz, Sim, co mi przyszło do głowy? To pole transportu informacji


powstawać może przy nałożeniu silnego pola grawitacyjnego na pole
promieniowania jšdrowego

Pamiętasz, co mówiłe o tej plamie na rodku Słońca? Taka plama emituje


promieniowanie o wiele silniejsze niż reszta powierzchni. Przypomina mi
to pewnš starš hipotezę socjologicznoastrofizycznš

Wišzała ona z ilociš plam na Słońcu pewne zjawiska z dziedziny życia


społecznego niepokój, rozstrój nerwowy, wojny, kryzys

Maksimum plam miały odpowiadać okresy niepomylne, niespokojne, brak


stabilizacji

Nawet epidemie i choroby usiłowano przypisać wzmożonej aktywnoci


Słońca

Aktywnoć Słońca może mieć zupełnie uzasadniony wpływ na zespoły


jednostek ludzkich

I tu powstać mogš sprzężenia, choć nie tak silne, jak w twoim przypadku,
bo promieniowanie wysyłane przez Słońce jest na Ziemi o wiele słabsze.

A więc jednak
sšdzisz, że nie jestem wariatem?! To dla mnie najważniejsze.

Poczekaj cierpliwie, Sim, jeszcze trochę i

będziesz mógł przyznać się do wszystkiego. Sšdzę, że odkrycie istnienia w


pobliżu Słońca pól przenoszenia informacji jest tylko kwestiš czasu

A potem

polecę znów w kierunku Słońca. Może wybierzesz się ze mnš? Sim


przekrzywił głowę i spojrzał na mnie z ledwo dostrzegalnym umieszkiem.

Hmm

nno

raczej

powiedziałem niezdecydowanie, odruchowo dotykajšc dłoniš własnej


czaszki.

1963 r.
BUNT
Planeta była zagospodarowana w sposób budzšcy szacunek i podziw dla
jej mieszkańców. Wylšdowałem na doskonale utrzymanym kosmodromie,
witany gocinnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na
swobodne poruszanie się bez skafandra.

Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliżajšcš się od strony


zabudowań portu kosmicznego postać niezmiernie podobnš do człowieka.
Potężny tułów nosił na sobie wspaniała, dużš głowę o wysokim czole i
mšdrym spojrzeniu bystrych oczu. Dopiero z odległoci kilkunastu metrów
spostrzegłem jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast dzień dobry panu,
które już miałem na końcu języka, powiedziałem:

Witam panów!

Odpowiedziały mi dwa głosy jeden niski, dwięczny, drugi piskliwy


dyszkant, dochodzšcy gdzie spod brody tej dużej głowy. Postać składała się
z dwóch osób!

Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy


główce, siedział sposobem na barana osobnik składajšcy się nieomal
wyłšcznie z dużej głowy, do której przyczepione było mizerne, w znacznym
stopniu zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóżki obejmowały szyję
dużego osobnika, maleńkie ršczki za trzymały go za uszy.

Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszajšc mnie z


zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej główki i szepnšł co cichutko.
Duży ujšł wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjšł go sobie
ostrożnie z ramion i obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili
obaj, wielkogłowiec zajšł swe normalne miejsce i razem zbliżyli się do
mnie.

Witajcie podróżnicy! Skšd przybywacie? spytała duża głowa.

Jestem jeden wyjaniłem i przybywam z Układu Słonecznego.


Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało
mi się, że robi jakie porozumiewawcze miny, zezujšc w dół, na swego
dużego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili
przyglšdać z wyranym zainteresowaniem. Zaprowadzili mnie do pojazdu,
który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy dwuosobowych
zespołów wielko i małogłowych. Zatrzymalimy się przed okazałym
gmachem, moi przewodnicy wprowadzili mnie na piętro, do pokoju
gocinnego. Przez kilkanacie minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju.
Stały w nim dwa łóżka: jedno wielkie, lecz z miniaturowš poduszeczkš,
drugie maleńkie, lecz z poduszkš doć znacznych rozmiarów. Poza tym
wyposażenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu z
tym, że każdy mebel występował w dwóch wersjach normalnej i
miniaturowej. Takie samo zróżnicowanie wyposażenia znalazłem w
przylegajšcej łazience. Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którš
tu przybyłem. Przed budynkiem zgromadził się spory tłumek dwuistot.
Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe.
Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się duży dom towarowy, ulicš
przemykały pojazdy życie miasta toczyło się normalnym trybem. Jednakże
tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na minutę. Drzwi do mojego
pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych. Na rozkaz
wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opucili
pokój zamykajšc drzwi za sobš. Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi
wyglšdali nieporadnie i najwyraniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w
pierwszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wcišż bezradnie
przebierał ršczkami, podtrzymujšc wyjštkowo okazałš głowę, chwiejšcš się
na cienkiej szyjce.

Wędrowcze! zagaił jeden z przybyłych. Wiemy, że nie uczyniłe tego z


rozmysłem, ale sprawiłe nam wielki kłopot swym niefortunnym
przybyciem na te planetę. Wieć o tobie rozeszła się po miecie i już nie
sposób utrzymać tego w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w
opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogš się okazać
zgubne dla naszej cywilizacji!

Nie rozumiem, jaki to może mieć zwišzek z moim przybyciem?


Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy,
bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale jego dłoń nie sięgała
tak wysoko.

Nie rozumiesz, przybyszu, ponieważ nie znasz warunków tu panujšcych.


Postaram się zatem w krótkich słowach, bo czas nagli przedstawić ci
przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji,
zamieszkanej przez dwie odmiany istot rozumnych: Muskulatów i
Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz włanie przed sobš.
Nie zawsze jednak wyglšdało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach
planetę zamieszkiwała jednolita morfologicznie rasa istot, w ogólnych
zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich
organach ciała. W miarę upływu czasu, w walce z trudnymi warunkami
bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co
umysłowego, nastšpiła daleko idšca specjalizacja istot: osobnicy silni
fizycznie zatracili stopniowo sprawnoć intelektualnš, głowy ich, mało
używane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujšcy
się naukš i kierujšcy społeczeństwem przeciwnie: utracili sprawnoć
fizycznš, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy
tu szczerze wyznać, że uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji
naturalnej w osišgnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację genetycznš,
programowanie potomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację
naszej rasy. Wychodzono wówczas ze słusznego skšdinšd założenia, że
Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom za nadmiernie
rozroniętych ciał, które wymagajš obfitego pokarmu i nie na wiele się
przydajš w procesach mylowych. Zauważył przybysz, że sporód organów
ciała oprócz, ma się rozumieć, głowy jedynie wskazujšcy palec naszej
prawej dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawnoć fizycznš,
jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików urzšdzeń liczšcych.
Wracajmy jednakże do naszej historii. Otóż nieuniknionš konsekwencjš tak
daleko posuniętej specjalizacji jednostek była koniecznoć połšczenia par
Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się
uzupełniajšce. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a życie
jednej z odmian całkowicie uzależnione od drugiej.

Niestety, nie udało się jednakże na tyle zredukować mózgów


Muskulatów, by zapobiec jakże nierozważnym z ich strony odruchom
sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stajš się coraz cięższe, a
Muskulaci w swojej tępocie bezgranicznie narzekajš, że muszš je dwigać i
mniemajš, iż z powodzeniem mogliby się obywać beż tego zbędnego ich
zdaniem, balastu. Sš do nas tak nieprzyjanie nastawieni, że wystarczy im
jaka iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A wówczas biada naszej
cywilizacji. Twoje przybycie, szanowny gociu, może stać się włanie takim
zarzewiem buntu. Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni!
Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze drzwi na
zasuwkę!

Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste


przerażajšcy: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z siebie Megacefalów,
wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz
wymownymi w treci rysunkami, przedstawiajšcymi na przykład drzewa,
obwieszone niczym kokosami pęczkami wielkogłowców. Pobliski skwer,
chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megacefalów, nieporadnie
wierzgajšcymi swymi mizernymi kończynami.

Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol.


Kibicował im tłumek istot o szczególnie małych główkach, nie większych
chyba od włoskiego orzecha, co nie przeszkadzało im czynić piekielnego
hałasu, gdy dopingowali grajšcych. Dopiero po chwili spostrzegłem, ze
zamiast piłki gracze używajš zupełnie łysego Megacefala. To przekonało
mnie o statecznie o powadze sytuacji.

Cóż mógłbym dla was uczynić panowie? zwróciłem się do moich


rozmówców.

Opanowujšc drżenie szczęk, jeden z nich powiedział:

Ukaż im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jako uspokoić. Oni
sš przekonani, że pozbywszy się nas, będš w stanie odzyskać z czasem
normalne rozmiary głów. Nie zdajš sobie sprawy z tego, że zanimby to
nastšpiło cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach.

Wydaje mi się, że macie rację, lecz cóż takiego mógłbym im powiedzieć?


Powiedz im podsunšł drugi Megacefal że na twojej planecie istniała ongi
analogiczna sytuacja, lecz rozwišzano jš w sposób radykalny poprzez
przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, że ty
także jeste takim hybrydem! Wyjanij im, że to jedyny wypraktykowany
sposób ustanowienia harmonii obu ras!

Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić?

Oczywicie! Ale oni nie chcš o tym nawet słyszeć!

Czy również ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi


ciałkami?

Obaj Megacefale zmieszali się wyranie, opuciwszy wzrok na podłogę.

Nno

chyba raczej nie, bo i po co ? bšknšł jeden.

Przecież taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do
życia! wyjanił drugi.

Patrzyłem na nich ze zgrozš.

Panowie! powiedziałem karcšco. Czy zdajecie sobie sprawę, w co


chcecie mnie wcišgnšć? Chcecie bezprawnie zawładnšć ciałami swych
współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie!
Nie spodziewajcie się mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu.

Przybyszu! zakrzyknęli obaj z rozpaczš. Gubisz nas odmawiajšc! Oni


obwołajš cię swoim przywódcš, widzšc w tobie ideał swych dšżeń:
Uniwersalnš Istotę Pojedyńczš! Zniszczš nas, porzucš na pastwę losu!
Przecież sami nie potrafimy się nawet wysiusiać!

Nie wiedzšc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicš jechał


sznur ciężarówek wyładowanych kapustš. Gdy się jednak przyjrzałem,
okazało się, że to nie kapusta, lecz sterty Megacefali.
Dobrze! powiedziałem odchodzšc od okna. Pomogę wam, ale nie tak jak
wy sobie wyobrażacie. Czy mamcie tu gdzie jakie biuro?

Biuro?

No, jaki urzšd, obojętnie jaki.

Okazało się, że na dole w tym samym gmachu mieci się biuro


paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu biurowym
urzędnicyMegacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów,
którzy już zdšżyli pozdejmować zarękawki, lecz widać jeszcze nie
zdecydowali się przyłšczyć do demonstrantów. Moje wkroczenie
zaskoczyło jednych i drugich. Nie zwracajšc na nich uwagi podszedłem do
jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy paszportowych,
pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanšłem na parapecie.

Słuchajcie, o Muskulaci! krzyknšłem. Popatrzcie!

Ucichli natychmiast, patrzšc na mnie.

Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak moja?

Odpowiedziš był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach


wyjaniłem, iż przybywam z planety, na której opracowano prostš metodę
powiększania głów. Sam powiedziałem poddałem się niegdy temu
zabiegowi i oto majš przed sobš rezultat.

Nim jednak nastšpi powiększenie waszych głów musicie dopełnić kilku


drobnych formalnoci. Oto formularze, które trzeba wypisać bardzo
dokładnie i cile według punktów i rubryk. Do nich należy dołšczyć podanie
uzasadniajšce potrzebę posiadania dużej głowy, a także kilka załšczników, o
których poinformuje się każdego przy składaniu wniosku.

To mówišc, cisnšłem w tłum tysišce druków, które oni rozchwytali w


cišgu kilkunastu sekund. Potem długo studiowali ich treć, a pot zraszał ich
niskie czółka. Przysiadali na krawężnikach, skrobali się w maleńkie główki,
gryli w zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczšł się rozglšdać,
który ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego Megacefala, otrzepał go
z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni
poszli w jego lady. W kilka minut póniej już cały tłum Muskulatów w
popiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich sobie,
bito się o nich, handlowano nimi. Zawrócono ciężarówki i rozchwytano w
oka mgnieniu ich zawartoć. Po kwadransie zapanował spokój.

Popatrzcie! powiedziałem do moich goci, przesadzajšc ich na parapet


okna. teraz musicie jedynie zadbać o to, aby gdy wypełniš te formularze,
otrzymali następne, w miarę możliwoci jeszcze bardziej skomplikowane.
Bez was nie dadzš sobie rady w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To
dla nich najwartociowsza nauka.

Dziękujemy ci, przybyszu powiedział starszy Megacefal. Ale wszak

jak długo to może trwać? Jeli wszyscy będš nieustannie zajęci


wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszš
cywilizacjš?

Oto możecie się nie kłopotać? pocieszyłem ich. Na planecie, z której


pochodzę, cywilizacja mimo to istnieje już doć długo.

Pozostawiajšc uratowanych Megacefali, wymknšłem się na kosmodrom i


szybko wystartowałem. Nikt mi w tym nie przeszkodził, albowiem wszyscy
byli bardzo zajęci

1972

PRZEJCIE PRZEZ LUSTRO

Popatrz! powiedział Ray, ruchem głowy wskazujšc przed siebie.

Siedzielimy na wysokich barowych stołkach. Przed nami, nad biegnšcš


wzdłuż ciany wšskš półkš, gdzie stały nasze filiżanki z kawš, lniła
przybrudzona tafla lustra. Mylałem, że Ray pokazuje mi w tym lustrze
kogo, kto wszedł włanie do kawiarni, obejrzałem się przez ramię, ale we
wnętrzu lokalu nie działo się nic szczególnego. Spojrzałem na kolegę
pytajšco. Pokręcił przeczšco głowš i znów wskazał na lustro.

Czy nigdy nie odczuwałe chęci znalezienia się tam? spytał, pukajšc
palcem w szkło.

Nie zrozumiałem.

Gdzie: tam?

Tam, po drugiej stronie. W wiecie odwróconych napisów, lewoskrętnych


gwintów i zegarów chodzšcych w drugš stronę

Teraz dopiero pojšłem, że mówi o tamtym symetrycznym do naszego


wiecie, oddziełonym od nas płaszczyznš lustrzanej tafli.

Raczej nie powiedziałem chociaż pamiętam, że w dzieciństwie


próbowałem zajrzeć kiedy za wielkie stojšce lustro. Rozczarowałem się
jednak: tam był tylko arkusz przybrudzonej sklejki, trochę kurzu i pajęczyn

Przy okazji znalazłem starš, zapomnianš piłkę tenisowš.

A więc jednak

Ray wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Mnie od dzieciństwa lustra


zawsze ogromnie frapowały. Odkryłem na przykład, że w każdym lusterku,
nawet najmniejszym, można zobaczyć cały wiat! Nie tylko to, co znajduje
się bezporednio przed lustrem, nie mały wycinek, lecz wszystko; nawet to,
co jest poza krawędziš tafli, też można zobaczyć, jeli się spojrzy pod
odpowiednim kštem. Nie znałem wówczas, oczywicie, praw odbicia wiatła,
więc fenomen ten wydawał mi się niepojęty

Ten zalustrzany wiat zaczšł dla mnie istnieć naprawdę! Istniał niezależnie
od tego prawdziwego, chociaż przynajmniej, gdy się nań patrzyło małpował
go dokładnie.

Pamiętam, że stworzyłem sobie własnš teorię lustrzanego wiata.


Wyglšdała ona następujšco: wiat za lustrem można podglšdać przez
dowolny, najmniejszy nawet skrawek lustrzanej tafli. Być może każde
lustro, gdyby podejć doń umiejętnie, mogłoby stać się wejciem do tego
wiata. Człowiek mógłby przeliznšć się tam, oczywicie tylko przez duże
lustro cienne. Ale na przykład mysz mogłaby przejć przez kieszonkowe, a
chrabšszcz nawet przez małe lusterko dentystyczne

Według mojej dziecięcej teorii wiat zza lustra naladował nasz wiat tylko
wtedy, gdy kto go obserwował. Ponieważ jednak ludzie majš bardzo dużo
luster, praktycznie więc w każdej chwili kto obserwuje tamtš stronę,
zmuszajšc jš do cišgłego, wiernego naladownictwa. Ileż godzin spędziłem
przed lustrem, spod oka obserwujšc swego lustrzanego sobowtóra w
nadziei, że wreszcie, choć na chwilę, zagapi się i nie zdšży powtórzyć
jednego z moich gestów

Zamykałem oczy, a po długiej chwili otwierałem je znienacka, sšdzšc, że


tamten nie będzie w stanie przewidzieć chwili, kiedy ma uczynić to samo.
Moje niepowodzenia w eksperymentach z lustrami nie zraziły mnie jednak
do badania wiata po naszej stronie lustra: zostałem fizykiem.

Ray przymknšł oczy, a po chwili otworzył je i umiechnšł się do swego


lustrzanego odbicia.

Czujny, bestia! powiedział.

Nie martw się, może kiedy uda ci się wreszcie go zaskoczyć


powiedziałem, zsuwajšc się z wysokiego stołka. Pójdziemy już chyba?

Dobrze, chodmy powiedział, nie przestajšc wpatrywać się w lustro.


Kiedy na wykładach fizyki teoretycznej spotkałem się z zagadnieniami
symetrii lustrzanej i zasadami parzystoci w wiecie czšstek elementarnych,
odkryłem, że drzemie we mnie jeszcze ta dziecięca obsesja luster. Teraz już
wiem, że droga do tamtego wiata nie wiedzie przez lustrzanš taflę

Ale, wobec tego, którędy?

Spojrzał na mnie tak, jakby nie chodziło tu o żart, lecz o prawdziwy


problem fizyczny. Wzruszyłem ramionami.
Nie zastanawiałem się nad tym powiedziałem, dostosowujšc się do jego
poważnego tonu. Siedzę teraz po uszy w zagadnieniach antymaterii

Włanie! podchwycił. Przecież to już bardzo blisko tamtej strony

Nie jestem chrabšszczem! powiedziałem. Moje lusterko jest zbyt małe,


po prostu okruch

Na razie uzyskalimy pojedyncze antyatomy.

Błšd w metodzie

mruknšł Ray. Antywiata nie trzeba stwarzać. On przecież istnieje


niezależnie od tego, czy

patrzymy w lustro, czy nie

i naladuje nasz wiat? dodałem ironicznie.

Ray zamylił się. Ruszylimy wolnym krokiem w kierunku jego domu.

Posłuchaj! powiedział, nagle przystajšc. Znasz na pewno taki prosty,


poglšdowy model zamkniętego wszechwiata w postaci nadmuchiwanego
balonika? Nieskończenie cienka powłoka to dwuwymiarowy wiat. Rosnšcy
wcišż promień kulibalonika wyobraża trzeci wymiar, a zatem upływ czasu
w tym wszechwiecie. Dwuwymiarowe istoty i przedmioty tego
wszechwiata siedzš na nim jak miseczki na żołędziach, cile dopasowane do
jego krzywizny.

Ponieważ powłoka balonu jest tu jedynie matematycznš abstrakcjš, to


pod nieobecnoć przedmiotów wszechwiat taki istnieje tylko jako idea, lecz
nie istnieje materialnie.

Materia swym własnym zakrzywieniem okrela ten wszechwiat,


powołujšc go niejako do istnienia. Krzywizna czy też wypukłoć materii
wyznacza promień krzywizny wszechwiata! Stšd wniosek, że stopień
zakrzywienia przedmiotu materialnego decyduje o jego przynależnoci do
pewnej chwili czasu! Jednakowo zakrzywione przedmioty sš sobie
współczesne, leżšc na tej samej powierzchni kulistej

Rozumiem powiedziałem. Aby zatem przesunšć się w czasie, trzeba


zmienić swój promień krzywizny!

Tak. Gdyby zmniejszał swe zakrzywienie, przesunšłby się w przyszłoci, i


odwrotnie

Ale nie o podróżach w czasie chciałem mówić. Tym sposobem zresztš nie
uda się chyba podróżować w czasie

Wracajmy jednak do naszych luster. Jak sšdzisz, gdzie w tym modelu, o


którym mówiłem, jest miejsce dla lustrzanego wiata?

No

chyba

zastanowiłem się. Chyba będzie nim kula styczna do balonika?

Brawo! Styczna kula ucieszył się Ray. Chwyciłe rzecz znakomicie. Jako
obywatel powierzchni balonika masz zatem kształt maleńkiej czaszy
kulistej. Jeli teraz przyłożę do ciebie w dowolnym punkcie powierzchnię
lustrzanš, to zobaczysz mieszkańca lustrzanego wiata, stykajšcego się z tobš
w jednym punkcie. Co zrobisz, żołędziowa miseczko, by stać się nim
samym? Spełzniesz ze swego balonika i obrócisz się o sto osiemdziesišt
stopni! Lecz obrotu tego musisz dokonać w trzecim wymiarze, którego w
ogóle nie znasz i nie czujesz, bo wobec ogromnych rozmiarów twego
kulistego wszechwiata ty sam jeste prawie zupełnie (choć niezupełnie)
płaskim kršżkiem! Teraz dodaj do tego jeszcze jeden wymiar przestrzenny,
a staniesz się tym, czym realnie jeste istotš trójwymiarowš, i powtórz całe
rozumowanie!

Aby przejć przez lustro, musisz więc dokonać obrotu w czwartym


wymiarze, którym jest czas. Wystarczy zatem odwrócić się w czasie
i już!

No, to na co jeszcze czekamy?! zawołałem, by dowcipnie zakończyć tę


grę fantazji mego przyjaciela.

Poczekaj! Ray nie wypadał z poważnego tonu. Nie zauważyłe jednej


rzeczy! Twój sobowtór z lustra jest mańkutem! A ty, przez sam tylko obrót
w czwartym wymiarze, nie zmienisz swej budowy! Pozostaniesz
praworęczny. W wiecie za lustrem będziesz zatem odmieńcem!

Rozmawiajšc, znalelimy się przed budynkiem, w którym mieszkał Ray.


Chciałem go pożegnać, ale przytrzymał moja dłoń.

Chod powiedział, cišgnšc mnie na schody. Zrobimy dowiadczenie.

Jakie dowiadczenie? zdziwiłem się.

Obrót w czasie powiedział, otwierajšc drzwi z klucza i przepuszczajšc


mnie do mieszkania.

Na rodku pokoju, na dużym okršgłym postumencie stało co na kształt


beczki z przejrzystego, zielonkawego szkliwa. Dokoła rozmieszczone były
lampy rtęciowe z reflektorami nakierowanymi na ten dziwny przedmiot.

Ten kryształ powiedział Ray to co w rodzaju lasera. Oczywicie w


przenoni. Akumuluje on energię falowš, by pod wpływem zewnętrznego
bodca wyzwolić cały nagromadzony jej zapas i przekazać jš obiektowi
umieszczonemu wewnštrz kryształu. Gdy znajdę się w rodku, naciniesz ten
przycisk.

Ray podał mi małe pudełeczko, połšczone kablem z podstawš kryształu.


Patrzyłem na niego, oczekujšc wyjanienia. Był poważny i uroczysty, lecz
milczał.

Mój drogi powiedziałem, zbliżajšc się nieznacznie do drzwi wyjciowych


ja naprawdę nie mam już czasu. Czekajš na mnie z kolacjš!

Zastšpił mi drogę, odgradzajšc mnie od wyjcia. Przekręcił w zamku


klucz i schował go do kieszeni.
Nigdzie nie pójdziesz powiedział stanowczo. Potrzebuję pomocnika. To
nie potrwa długo.

wietnie! mruknšłem, wzruszajšc ramionami. Jak się bawić, to wesoło!


Ale naprawdę popiesz się!

Ray rozsunšł kryształ na dwie częci przedtem nie zauważyłem, że był


rozcięty. Stanšł w jego pustym wnętrzu i zwarł na powrót obie połowy.
Skinšł mi głowš, bym zaczynał.

ciany kryształu silnie fluoryzowały. Nacisnšłem przycisk. Kryształ zbladł


nagle, przygasł jakby, stajšc się zupełnie bezbarwny jak czyste szkło. Po
chwili, pewnie pod wpływem wiatła lamp, zaczšł się znów powoli
rozwietlać.

Ray rozsunšł połówki kryształu i zeskoczył na podłogę.

Po zabawie? spytałem.

Hm

a bo ja wiem? Co się właciwie stało?

Raczej nic. Tylko kryształ przygasł, która godzina?

Ray spojrzał na przegub prawej ręki.

Dochodzi ósma powiedział.

No, to daj klucz, muszę już ić.

Ray machinalnie sięgnšł do lewej kieszeni spodni i podał mi klucz.

Zaczekaj jeszcze chwilę. Spróbujmy jeszcze raz!

Zgodziłem się, pod warunkiem, że będzie to ostatnia próba. Wszystko


powtórzyło się dokładnie tak samo, Ray wyszedł ze swego wehikułu i
usiadł na kanapie, milczšc ponuro i patrzšc w podłogę. Stałem,
niecierpliwie przestępujšc z nogi na nogę.
No, id już! burknšł, odchylajšc lewy mankiet. Dziesięć po ósmej! Jeszcze
zdšżysz na tę swojš kolację!

Minę miał tak przegranš, że po prostu zrobiło mi się go żal. Czyżby on,
fizyk, wierzył rzeczywicie w możliwoć powodzenia tego dziwacznego
eksperymentu, zakrawajšcego na praktyki magiczne?

Aby rozładować jego zły humor, przysiadłem obok i powiedziałem


wesoło, jakby kontynuujšc nasze niedawne rozważania:

Posłuchaj, stary! Jeli zgodnie z twojš dziecinnš teoriš wiat za lustrem cile
naladuje nasz wiat, to równoczenie z twoim przejciem tam twój lustrzany
bliniak musi zrobić to samo, a więc

przejć tu, do naszego wiata. Zgodnie z twoimi wywodami będzie on miał


serce po prawej stronie, a kolkę wštrobowš po lewej

Ray wstał zdecydowanie z kanapy i podszedł do swej dziwacznej


instalacji.

Głupstwa opowiadasz! burknšł, po czym chwycił ciężki taboret i huknšł


nim w kryształ. Jedna ze szklistych połówek zachwiała się, runęła i
uderzajšc o podłogę, pękła na kilkanacie kawałków.

Do diabła! zaklšł. Rację majš ci, którzy mówiš, że fizykteoretyk to taki


fizyk, któremu nie chcš się udawać dowiadczenia!

Idę już powiedziałem bo jeszcze i mnie się dostanie!

Skinšłem mu dłoniš i wyszedłem do przedpokoju. Długo nie mogłem


włożyć klucza do zamka.

Ray! zawołałem. Chod tu i otwórz te drzwi, bo ja nie potrafię.

Podszedł, wyjšł mi klucz z ręki i teraz z kolei on przez długš chwilę


mocował się z zamkiem. Potem obejrzał dokładnie klucz i dziurkę w
zamku. Wyprostował się i spojrzał na mnie jako bardzo dziwnie.
Zajrzałem i ja do dziurki, obejrzałem klucz

Do licha! powiedziałem. A to ci dopiero

Profil otworu dziurki od klucza był dokładnym lustrzanym odbiciem


wycięć na kluczu. Nic dziwnego, że nie pasowały do siebie

1972 r.

CZWARTY RODZAJ RÓWNOWAGI

Nad wypukłš powierzchniš planety przesuwały się z wolna kłęby gęstych


obłoków. Mesy oderwał oczy od ekranu i bez słowa odwrócił się w stronę
stojšcych z boku zwiadowców.

Chyba

opada? powiedział niemiało Greb.

Być może mruknšł Mesy w zamyleniu.

To naprawdę nie nasza wina, dowódco! powiedział Kalla. My


postępowalimy zgodnie, z programem do chwili, gdy

Dobrze, dobrze powiedział Mesy. Nikt was nie obwinia. Trudno przecież
przypucić, że dwie głupie sondy oceanograficzne narobiły takiego
zamieszania.

Wszyscy odruchowo spojrzeli raz jeszcze na ekran. To, co ukazywał,


było zupełnie niepodobne do obrazu planety, jaki oglšdali przed kilkoma
dniami, gdy wchodzili w orbitę stacjonarnš. Wtedy był to lnišcy jak płynny
metal, otoczony rzadkš atmosferš glob, pozbawiony lšdów i najmniejszych
nawet wysepek. Całš powierzchnię pokrywał spokojnie falujšcy ocean, bez
przypływów, bo planeta nie posiadała satelitów.

Teraz przedstawiała się jak kipišcy kocioł, otoczona kłębami pary i


obłokami mgieł.

Opucilimy się na powierzchnię mówił Georg i pobralimy pierwsze


próbki. Kalla analizował je, a ja przygotowałem dwie sondy. Wyrzuciłem je
równoczenie: jednš na wschód, drugš na zachód. Miały się zanurzyć do
samego dna, gdy osišgnš przeciwległe punkty globu. Obserwowałem obie
na przemian, gdy szły lizgiem po powierzchni. Kiedy skryły się za
horyzontem, zabrałem się i ja do analiz. Czasu było dużo, badalimy
spokojnie plankton, zasolenie i inne drobiazgi. Potem sondy
zasygnalizowały zanurzenie i

zaraz się to zaczęło. Ledwie udało się nam wystartować. Słupy wrzšcej
cieczy strzeliły w niebo, ocean zafalował gwałtownie

Zresztš wiecie sami. Mielicie pełny obraz z wysokoci orbity

Niemożliwe, żeby dwie sondy wywołały takš reakcję! powiedział Greb z


przekonaniem. Trudno także przypucić, by kto chciał zniszczyć naszš
kapsułę.

To drugie na pewno nie. Zjawisko rozcišgało się na całš planetę.


Wyglšdało, jakby ocean zagotował się nagle powiedział Mesy. Sondy
musiały spełnić rolę bodca, wyzwalajšcego jakš niezwykłš reakcję
egzotermicznš

Jeli owa reakcja nie była spowodowana czynnikami naturalnymi!


podsunšł Verge. Nasze sondy mogły nie mieć z tym nic wspólnego. Jaki
wybuch podmorskiego wulkanu

Sporo musiało być tych wulkanów mruknšł Georg sceptycznie.


No, więc nie wulkanów, tylko

Dajcie spokój, to jałowa dyskusja przerwał Mesy. Jak się tam na dole
uspokoi, wylemy jeszcze raz kapsułę i powtórzymy eksperyment z
identycznymi sondami.

Ja nie mam ochoty lecieć po raz drugi

powiedział Georg.

Nie szkodzi, wylemy innš załogę zadecydował Mesy. Wy macie dwa dni
odpoczynku.

Jaka więc konkluzja? spytał Severius, gdy wychodzili z kabiny.

Za wczenie, profesorze umiechnšł się Mesy. Na konkluzje będzie czas,


gdy dostaniemy wyniki sondowań.

Może to ,,żywy ocean, jak u Lema? Czytalicie Solaris? zażartował Greb.

Owszem, żywy, ale w innym sensie. Ma na przykład bardzo bogaty


plankton, ale to chyba nie wyjania dziwnego zachowania się jego wód
powiedział Severius. Mylę, że sondy naruszyły jakš równowagę na tej
wodnistej planecie. Tylko jakš?

Mamy, jak wiadomo, trzy rodzaje równowagi: stałš, chwiejnš i obojętnš


powiedział Greb, udajšc powagę.

Hm! W tym wypadku chodzi o co innego

Severius był tak pochłonięty mylami, że nie spostrzegł kpiny.

Mylisz; że to jaki czwarty rodzaj równowagi? podsunšł Greb, złoliwie


wykorzystujšc nieuwagę Severiusa.

Czwarty rodzaj równowagi

powtórzył w roztargnieniu profesor.


Wszyscy parsknęli miechem i teraz dopiero Severius połapał się, że kto z
niego kpił w czasie, gdy on był mylami gdzie indziej.

Oto masz swojš konkluzję! powiedział Mesy dobrodusznie. Naruszylimy


jaki nieznany, nowy, czwarty rodzaj równowagi

Losquer popatrzył na Ooboo z tš szczególnego rodzaju podejrzliwociš, z


jakš spoglšdać zwykli wielcy politycy na wielkich uczonych.

Więc jak pan to okrelił?

powiedział, wracajšc do przerwanego wštku. Pana zdaniem

Nie mamy potrzeby obawiać się ataku ze strony Liquenidów. Jeli


oczywicie znajdš się rodki na realizację mojego projektu.

My, drogi profesorze, nie obawiamy się naszego potencjalnego


przeciwnika! przypomniał generał. Odkšd posiadamy Broń Termicznš, nie
mamy podstaw do obaw

Liquenidzi posiadajš tę samš broń odparował profesor. Gdyby użyli jej


pierwsi

Mamy nad nimi przewagę

Cóż to za przewaga? Jeli oni zaatakujš, a my odpowiemy atakiem na ich


pozycje, dojdzie w najlepszym wypadku do totalnej zagłady. Jeli to nazywa
pan przewagš, mogę tylko współczuć narodowi.

Pan przesadza, profesorze! zaperzył się generał. Państwo Hydrydów nie


było nigdy tak silne, jak w chwili obecnej!

Powtarzam panu, że Broń Termiczna nie gwarantuje bezpieczeństwa


Hydrydom, lecz jedynie zapewnia możliwoć likwidacji przeciwnika. Czy
nie dostrzega pan subtelnej różnicy między tymi sprawami?

Proszę przestać mówić do mnie w ten wyzywajšcy sposób! obruszył się


generał. Wy, naukowcy

Dalimy wam Broń Termicznš? Dalimy! Uwierzylicie w jej skutecznoć?


Uwierzylicie! Dlaczego nie chcecie teraz wierzyć, gdy mówimy wam o
niebezpieczeństwach wynikajšcych z jej stosowania?

W porzšdku, proszę mówić. Słucham pana! napuszył się generał.

Poczštkowo sšdzono zaczšł Ooboo że użycie Broni Termicznej


spowoduje tylko lokalny nagrzew orodka i tym samym zniszczenie żywej
siły nieprzyjaciela w ograniczonym obszarze. Z chwilš jednak, gdy
produkcję Broni oddalimy wam, wszelka kontrola z naszej strony stała się
niemożliwa

Oczywicie. Wszak chodzi o najwyższš tajemnicę państwowš, o rację


stanu, o

Zgoda. Nie wydaje mi się jednak, by było rzeczš właciwš, że naukowcy


dopiero z prasowych przechwałek Sztabu Armii dowiadujš się o mocy
produkowanych jednostek Broni Termicznej! Wiem, że w komunikatach
tych podano zawyżone wartoci, jak to się mówi, dla zmylenia wroga. Już
jednak połowa tej mocy może być podstawš głębokiego zaniepokojenia w
kołach naukowych. Szczególnie jeli się wemie pod uwagę najnowszš teorię
cieczy, którš sformułował Godeab

To ten młody maniak? przerwał generał. Więc i pan bierze serio jego
bajdurzenia? Dziwię się, doprawdy

Od dawna wiadomo, że orodek, w którym żyjemy, spełnia szereg praw


fizycznych
Nigdy dotšd nie obserwowano czego sprzecznego z tymi prawami. A tu
nagle jaki młokos mie twierdzić, że w podwyższonej temperaturze orodek
stanie się gazem

To nie jest takie mieszne ani nieprawdopodobne! Przeprowadzono już


pewne eksperymenty

Ech, być może, że w jakich fantastycznie wysokich temperaturach

zgodził się niechętnie Losquear.

Włanie, że nie w takich wysokich! zaoponował profesor. Wybuch Broni


Termicznej

Mniejsza o to, mniejsza o to niecierpliwił się generał. Co ma do tego


pański wynalazek?

Jeli zrealizujemy mój projekt i jeli zdołamy zachować go w tajemnicy


przed naszymi przeciwnikami

Generał skrzywił się ironicznie.

W tajemnicy? To stokroć trudniejsze od realizacji!

Ale konieczne! Bez tego projekt Antybroni traci od razu cały sens i
skutecznoć. Otóż plan polega na tym, by w rejonie działania Broni
Termicznej, którš nas ostrzela przeciwnik, spowodować tak znaczne
obniżenie temperatury, by zneutralizować wpływ wybuchu. Wysokš
temperaturę orodka należy natychmiast obniżyć, by nie osišgnšł on stanu
lotnego

Panie profesorze przerwał znów generał. Jestemy przygotowani na to, że


w razie ataku ze strony Liquenidów zginie częć naszego narodu, a częć
obszaru ulegnie zniszczeniu. Nasze skupiska mieszkalne i przemysłowe sš
rozmieszczone w ten sposób, że każde z nich trzeba by niszczyć osobnym
pociskiem Broni Termicznej. Jak panu zapewne wiadomo cišgnšł tonem
złoliwym orodek, w którym żyjemy, składa się w głównej mierze z tlenku
wodoru. Substancja ta doć słabo przewodzi ciepło: Lokalny nagrzew nie
może mieć zasięgu większego niż

Pan mnie raczy argumentacjš, która służy wam do tumanienia opinii


publicznej! oburzył się profesor. Ja wiem nieco więcej na temat Broni
Termicznej i fizyki hydrosfery. To, o czym naucza się w szkołach na temat
Wszechwiata, jest przeżytkiem i bzdurš. Nieprawdš jest, jakoby
Wszechwiat składał się głównie z tlenku wodoru, w którym tu i ówdzie
pływajš kuliste globy! Planety otoczone sš tylko cienkš stosunkowo
warstwš tlenku wodoru! Dalej rozcišga się orodek niepomiernie rzadszy,
gazowy, może nawet próżnia!

Bzdury! odparował generał. Wiadomo przecież, że w miarę posuwania


się w górę hydrosfery cinienie maleje równomiernie o jednostkę na każde
dwadziecia trzy płetwy wzniesienia! Jak pan sobie wyobraża nagłe przejcie
do tego rzadszego orodka? Tak ni stšd, ni zowšd, skokowo?

A dlaczegóż by nie? To jedna z możliwoci, jakie się bierze pod uwagę.


Co za stšd wynika nietrudno przewidzieć: jeli wybuchnie zbyt wiele
pocisków Broni termicznej równoczenie, może się zdarzyć, że wyparuje
znaczna częć orodka ciekłego, jaki otacza naszš planetę.

Co to za nawy termin: wyparuje? zdziwił się generał.

Znaczy tyle, co: przejdzie w stan lotny. Otóż jeli zmniejszy się tak
znacznie poziom cieczy, spadnie również parcie na każdš płetwę
kwadratowš dna. Rozumie pan? Poziom górnej powierzchni cieczy musi się
wyrównać, ciecz spłynie w miejsca, z których wyparowała wskutek
działania Broni Termicznej! Nie muszę wyjaniać, jak podziała na nasze
organizmy tak wielki i gwałtowny ubytek cinienia. Nie przeżyje tego nikt!
Ani my, ani nasi wrogowie! Jeli dodać do tego lokalne gradienty
temperatury
Profesorze! Wszystko, co pan mówi, oparte jest na teoretycznych
hipotezach! My, wojskowi i politycy, nie możemy sobie pozwolić na luksus
opierania naszych decyzji na nie sprawdzonych przypuszczeniach. Kiedy
wasze teorie nabiorš realnych kształtów, przyjmiemy je do wiadomoci

Więc co z moim projektem?

Zastanowimy się

generał opędzał się prawš płetwš od drobnych rybek, które wpływały przez
otwarte okno gabinetu i kręciły się wokół jego skrzeli. Postawię pańskš
sprawę na Kolegium Ministerstwa.

Profesor nie odrzekł na to nic. Zabulgotał tylko gwałtownie z nie


tajonym. niezadowoleniem i owiadczył:

Żegnam pana, generale. Odpływam wielce niespokojny o losy państwa


pod rzšdami nieodpowiedzialnych dygnitarzy! po czym odpłynšł,
majestatycznie poruszajšc płetwami.

Generał wypucił rój baniek powietrza i pomylał: Bezczelny, stary, nięty


dorsz! Sięgnšł do sygnalizatora i nacisnšł kilka klawiszy.

Do gabinetu wpłynšł najpierw Kelmali, a za nim Estekma i Asas,


szefowie sztabów.

Był tu ten dureń Ooboo. Usiłował mi przedstawić jakš nowš Antybroń


swojego pomysłu

Co mu pan odpowiedział, generale?

Słuchałem cierpliwie, dopóki nie zaczšł bredzić o tych nowych


poglšdach Godeaba, o działaniu wybuchów termicznych na hydrosferę.
Potem już nie miałem cierpliwoci.

Niedobrze
mruknšł Asas. Jeli on to sprzeda Liquenidom

Na biurku generała zadwięczał ostry sygnał. Porwali się z miejsc i


patrzyli, trwożnie wachlujšc płetwami, na twarz generała.

Alarm! zawołał Losquear, ciskajšc słuchawkę. Nieprzyjacielski pocisk


wykryty w górnych warstwach hydrosfery! Wydać rozkazy według planu
A, wariant drugi.

Nim dopadli schronu, ze wszystkich wyrzutni pobiegły w stronę


Liquenizji miercionone pociski Broni Termicznej. W połowie drogi minęły
je takie same pociski, zmierzajšce w kierunku Hydryzji

Pierwszy pocisk, który stał się przyczynš alarmu, zarył się w mule
dennym, nie czynišc nikomu szkody. Rozkazy były już jednak wydane.

Następne pociski eksplodowały skutecznie.

No, i co? Severius wyszedł z laboratorium i tryumfalnie popatrzył na


oczekujšcych. Wiecie, co było w tym mule dennym, który przyniosły sondy
po kataklizmie?

Patrzyli na niego pytajšco.

Białka! Rozumiecie: białka

No, to w porzšdku powiedział Georg. Plankton

Jaki tam plankton! Ani jednej całej komórki, pojedyncze drobiny wysoko
zorganizowanego białka!

Wirusy?

Do diabła! Przecież odróżniam wirusa od czšsteczki wyosobnionej z


organizmu o wysokim stopniu złożonoci. Analizowałem strukturę kwasów
dezoksyrybonukleinowych

Ten organiczny muł pochodzi z zupełnie wieżych, wysoko


zorganizowanych tkanek. Tkanek, które się rozpadły na pojedyncze
czšsteczki

Jakby kto porozdzierał komórki na strzępy.

Zgadza się. To wewnętrzne cinienie

W czasie tych

wybuchów podwodnych poziom oceanu opadł w sposób wyrany.


Organizmy denne

Tak. To samo stwierdzilimy z Vergem. Poza tym wszystkie te białka


poddane były działaniu temperatury rzędu stu stopni Celsjusza powiedział
Severius.

Innymi słowy, ugotowały się podjšł Georg.

Severius skinšł głowš, a potem, jakby po głębokim namyle powiedział:

O ile moja metoda badań strukturalnych jest słuszna, częć sporód białek,
jakie udało nam się wyodrębnić z próbek mułu, pochodzi z organizmów o
bardzo wysokim stopniu komplikacji

Wszystkie czoła schyliły się nieco ku podłodze.

Miałe rację, Severius powiedział Greb ponuro. Zdaje się, że wiem, jaki to
czwarty rodzaj równowagi naruszyły nasze sondy: to była równowaga
po1ityczna

Nikt się jako nie rozemiał


1965 r.

PORZĽDEK MUSI BYĆ

Od kilku minut spod na wpół przymkniętych powiek Coen obserwował


wnętrze mrocznego pomieszczenia. Widział zarys czyjej postaci z wolna
poruszajšcej się po niewielkim pokoiku. Wiedział już, że to nie sen, ale od
chwili przebudzenia nie zdołał jeszcze uprzytomnić sobie, gdzie się
znajduje.

Zacisnšł powieki i próbował uporzšdkować wydarzenia. Była wtedy


roda, siedemnasty lipca. To pamiętał. Wystartował z rejonu Jupitera, majšc
Słońce dokładnie na tylnym ekranie. Lot dowiadczalny przebiegał bez
niespodzianek, silniki działały sprawnie, dopóki

Tak, teraz przypomniał sobie wszystko. Na szybkociomierzu było pół


prędkoci wiatła, silniki pracowały na szećdziesięciu procentach mocy
maksymalnej, przyspieszenie którego nie odczuwał w swej komorze
bezwładnociowej dochodziło do fantastycznych wprost wartoć. Przesunšł
dwignię cišgu, by sprawdzić ten pozostały, czterdziestoprocentowy zapas
mocy. Rakieta zwiększyła przypieszenie. Należałoby sprawdzić hamowanie
pomylał wtedy Coen, cofnšł dwignię na zero i spojrzał na miernik
przyspieszeń. W pierwszej chwili pomylał, że przyrzšd zacišł się w
poprzednim położeniu, ale już pierwsze wskazania tekstu kontrolnego
upewniły go, że stało się to najgorsze: silnik fotonowy utracił sterownoć.
Pracował prawie na pełnym cišgu i mógł tak pracować jeszcze dostatecznie
długo, by wynieć rakietę poza układ solarny. Testy nie dawały żadnej
nadziei. Samowzbudzenie fotogeneratora było reakcjš nie do opanowania i
tylko wyczerpanie paliwa mogło jš przerwać. Nim to jednak nastšpi, rakieta
będzie już miała prędkoć podwietlnš.

Coen wiedział, że nie zrobi tu już nic więcej . mógł sobie darować dalsze
próby i w ogóle wszystko
Bardziej z zakorzenionego nawyku oblatywacza niż majšc nadzieję na
ratunek włšczył zamrażalnik i ułożył się w nim możliwie najwygodniej.
Gdyby to było w układzie solarnym, wczeniej czy póniej zostałby
odnaleziony, ale w tej sytuacji

i oto teraz ten słabo owietlony pokój i ta ludzka postać

Więc jednak, jakim cudem, przypadkiem wrócił? W jaki sposób?

Otworzył oczy, poruszył się i głębiej odetchnšł. Postać nadpłynęła i


zarysowała się tuż nad nim, na tle ciany, która nagle rozjarzyła się
żółtawym blaskiem. W pokoju zrobiło się janiej i wtedy Coen znów
pomylał, że ni.

Tuż obok, na wprost jego twarzy, stało co, co tylko z grubsza, w


ogólnych zarysach wyglšdało na człowieka: biała bryła, uformowana w
kształty ludzkie, lecz przypominajšca raczej niezdarnego niegowego
bałwana albo człowieka, który dopiero co wynurzył się z kadzi gęstej
mietany.

Dzień dobry! powiedziało zjawisko z zupełnie dobrym akcentem. Czy


już oprzytomniałe?

Coen patrzył na bałwana i za wszelkš cenę pragnšł się obudzić.

Czy jeste zdrów? pytała dalej biała mara.

Chyba

tttak! wymamrotał Coen, z trudem opanowujšc szczękanie zębami. Kto ty


jeste?

Ja nie jestem kto, tylko co. Jestem obsługš 94 Stacji Kontroli.

Gdzie ja jestem? krzyknšł Coen, siadajšc gwałtownie na posłaniu, a


zjawisko cofnęło się o krok, rozpływajšc się nieco i coraz wyraniej
zatracajšc ludzkie kształty.
Jeste na 94 Stacji Kontroli Żeglugi Galaktycznej.

Coen patrzył w osłupieniu, jak ręce i nogi zjawiska wtapiajš się w jego
niezgrabny, wałkowaty tułów. Teraz do złudzenia przypominało ono żałonie
topniejšcego niegowego bałwana.

O, bardzo przepraszam! bałwan błyskawicznie przekształcił się w postać


doskonale ludzkš, upodobniajšc się do klasycznego posšgu z białego
marmuru, o białych oczach i wargach. Przepraszam, że nie trzymam formy,
ale to bardzo niefunkcjonalna postać

Więc to

nie twoja postać?

Skšdże. Twoja.

A ty jak wyglšdasz?

Nijak. To znaczy różnie, zależnie od potrzeb i okolicznoci. Ale twoja


postać jest szczególnie skomplikowana i trudna.

Męczy cię to?

Mnie nic nie męczy. Po prostu utrzymanie się w tej postaci pochłania mi
zbyt wiele uwagi i kiedy muszę jeszcze do tego przemawiać w twoim
języku, zaczynam się rozprzęgać.

Przybierz więc postać dogodniejszš!

Wyrażasz zgodę?

Tak.

Dziękuję. O, tak mi znacznie wygodniej! Postać z wyranš ulgš rozpłynęła


się i osiadła na podłodze w kształcie dużej, bochenkowato spłaszczonej
kropli.
Coen przyjrzał się jej dokładnie. Nie była odrażajšca ani liska,
przypominała raczej wielkš, białš i gładkš purchawkę albo kawał dobrze
wyrobionego ciasta. Gdy móWila, głos wydobywał się z niej całej. Coen
już od dłuższej chwili przestał walczyć z koszmarem i poddał się mu z
uczuciem, jak gdyby włšczył się mimo woli do jakiej bezsensownej
zabawy. Coraz wyraniej czuł, że to jawa, rzeczywistoć

Widzisz, przybyszu cišgnęła purchawka moja instrukcja nakazuje mi


przybierać postać Istoty, z którš mam bezporedni lub teletransmisyjny
kontakt na wizji. Muszę także prowadzić rozmowę w języku tej Istoty. To
nie jest łatwe, szczególnie gdy się ma do czynienia po raz pierwszy z
pewnym typem Istoty, jak w tym przypadku.

Coen rozejrzał się po pokoju. Była to maleńka kajuta, w której poza


miękkim legowiskiem, na którym siedział, nie znajdowało się nic więcej.
Pomieszczenie nie miało drzwi ani okien, ciany wieciły bladym wiatłem.

Teraz powiedz mi, skšd się tu wzišłem powiedział Coen. A przede


wszystkim, jak się nazywasz?

Nie nazywam się. Tylko Istoty majš prawo do imienia. Możesz mnie dla
wygody nazywać Emi. To skrót: M.I. jak Młodszy Inspektor. Ale tylko
nieoficjalnie.

Więc powiedz, Emi, co to wszystko znaczy? Gdzie jestem? Czy w


układzie solarnym?

O ile właciwie odczytałem zapisy przyrzšdów twojego wehikułu,


przebyłe drogę, jakš wiatło przebywa w czasie około pięćdziesięciu
jednostek, zwanych przez was latami. Miałe, zdaje się, jakš awarię i
przyniosło cię tu przypadkowo

Coenowi zakręciło się w głowie i opadł na posłanie.

Ale teraz jeste bezpieczny. OżyWilem cię zgodnie z instrukcjš, którš


znalazłem w twoim wehikule. Znajdujesz się na Stacji Kontroli, należšcej
do obszaru Zwišzku Żeglugi Transgalaktycznej. Twój wehikuł nie reagował
na sygnały i nie podał znaków rozpoznawczych, a poza tym nie odpowiada
wymaganiom naszych przepisów. Zgodnie z instrukcjš, przechwyciłem go
więc i umieciłem na zapasowym lšdowisku Stacji.

A gdzie znajduje się ta

Stacja?

Jak to gdzie? W Próżni, tuż przy granicy obszaru objętego konwencjš


żeglugowš. To bardzo ważna stacja! Ostatnie zdanie Emi wypowiedział z
odcieniem dumy w głosie. Dbamy o porzšdek w Próżni. A ty naruszyłe
kilka paragrafów konwencji! Dlatego też musiałem cię zatrzymać.

Jakich paragrafów? Ja nie znam żadnych waszych paragrafów!


powiedział Coen w rozdrażnieniu. Chciałbym dostać swojš rakietę i wrócić
do Układu Słonecznego!

Nieznajomoć przepisów nikogo nie usprawiedliwia cišgnšł


niewzruszenie Emi. Cóż to, czy wasza cywilizacja nie jest członkiem
Zwišzku Żeglugi?

Oczywicie, że nie! Nie znamy żadnej cywilizacji oprócz naszej! A wy też


przecież nas nie znacie. Czy widziałe kiedykolwiek istotę podobnš do
mnie?

No, różni tu bywali, ale takiego, jak ty, rzeczywicie nie widziałem. Lecz
instrukcja nakazuje, żeby wszystkich jednakowo

Coraz to jaka nowa cywilizacja przystępuje do Zwišzku i pojawiajš się tu


nowe Istoty. Inspektor Kontroli musi być przygotowany na wszystko, z
każdym sobie poradzić

A ciebie musiałem aresztować.

A moja rakieta?

Opieczętowałem jš. Nie wolno używać pojazdów tego typu.


Przecież mam chyba prawo powrócić, skšd przybyłem?

O tym nie ja decyduję powiedział Emi. Gdy przyleci tu Starszy Inspektor,


złożysz odwołanie. Ja muszę pilnować przestrzegania przepisów, a z
niesfornymi postępować zgodnie z instrukcjš. Nie mam prawa o niczym
decydować, nie jestem Istotš, mam swoich przełożonych, którzy daliby mi
szkołę, gdybym o włos uchybił instrukcji!

Czym więc, u licha, jeste?

Jestem tylko Tworem powiedział Emi cicho. Tworem amorficznym


trzeciego rzędu. Ale już niedługo pewnie rozbudujš ronię i będę Tworem
drugiego rzędu! dodał weselej.

A jak wyglšdajš Istoty, które cię

wytworzyły?

Różnie. Zwišzek zrzesza kilkadziesišt różnych cywilizacji z osiemnastu


sektorów Galaktyki.

Coen zastanawiał się przez chwilę.

Powiedziałe, że nie możesz mnie stšd wypucić i oddać mi rakiety?

Nie mam prawa.

A czy paliwo do mojego silnika mógłby mi dać?

Owszem, gdybym dostał takie polecenie.

Od Starszego Inspektora?

Nie. Od Nadinspektora. Twoja rakieta nie posiada wiadectwa


dopuszczenia do lotów, a ty nie masz licencji potwierdzonej przez Zwišzek.
Sam nic ci nie mogę pomóc, muszę przestrzegać instrukcji. Możesz się
odwołać, ale nie udowodnisz mi, że w czymkolwiek uchybiłem instrukcji!
Emi móWil coraz szybciej i głoniej. Stworzyłem ci warunki do życia, masz
tlen i azot we właciwych proporcjach, pożywienie ci zsyntetyzuję, gdy
będziesz go potrzebował. Przemawiam w twoim języku, przybrałem twojš
postać i tylko na twoje wyrane życzenie jej zaniechałem! Mam na to dowód
w zapisie dwiękowym! Postępuję według przepisów i choćby skarżył się na
mnie u samego Nadinspektora, nikt mi nic nie zrobi, bo jestem w porzšdku!

Sam tu jeste? przerwał mu Coen.

Sam jako Twór. Poza tym sš tu jeszcze cztery Kreatury, czyli PodTwory.
Reszta to zwykłe automaty.

MóWile, że przybędzie tu Starszy Inspektor?

Tak. Już jest w drodze.

Może z nim dojdę do porozumienia

Wštpię.

Dlaczego?

On jest tylko Tworem pierwszego rzędu.

Coen zacisnšł zęby.

Więc pozwól mi przynajmniej wejć do rakiety! powiedział, i pomylał, że


tam jest skafander próżniowy, miotacz plazmowy

a na stacji znajdujš się zapasy paliw rakietowych, więc może by się udało

unieszkodliwić tego przeklętego Twora!

Nie wolno. Zgodnie z instrukcjš wehikuł opieczętowałem i nie wolno w


nim niczego zmieniać, dopóki nie zbada go komisja!

Ach, ty potworze! burknšł Coen wciekle.

Wypraszam sobie! Jestem Tworem trzeciego rzędu, a nie PodTworem!


Obrażasz mnie! Zaczekaj, radio mnie wzywa, zaraz wrócę.
Emi zniknšł w cianie. Po chwili wynurzył się z niej w kształcie obłego,
niewielkiego słonia z dwiema tršbami.

O, przepraszam powiedział i przekształcił się w zwykły, płaski bochenek.


Miałem telewidzenie z Nadinspektorem.

Powiedziałe mu o mnie?

Ale skšdże! Jakżebym miał! To przecież Istota! To, on móWil, ja tylko


słuchałem i potwierdziłem odbiór rozkazów.

Kretynie!

Muszę przestrzegać drogi służbowej. Meldunki podaję tylko Starszemu


Inspektorowi. Gdy Starszy tu przybędzie, przedstawię mu sprawę. On jš
przekaże dalej. Musisz być cierpliwy. Procedury nie przyspieszysz. Trzeba
było nie naruszać przepisów.

Ile czasu potrwa ta wasza procedura?

No, nie tak znowu długo. Leżymy wprawdzie na skraju Obszaru


Konwencji i meldunki idš dosyć długo, ale musisz być cierpliwy.

Więc ile?

Według waszej rachuby czasu Starszy będzie tu już za niecałe


pięćdziesišt, transmisja do Nadinspektora potrwa koło stu, decyzja ze
dwadziecia, odpowied z retransmisjš

no, powiedzmy, w sumie nie więcej jak trzysta lat!

Coo? Ile? Coen zerwał się na równe nogi. Cymbale jeden! Przecież my,
ludzie, żyjemy najwyżej sto, niekiedy sto kilkadziesišt lat! Mój zamrażalnik
opieczętowałe w rakiecie, do której nie chcesz mnie wpucić, a teraz gadasz
mi o trzystu latach czekania?!

O, bardzo przepraszam! Emi spłaszczył się na podłodze. Nie wiedziałem,


że żyjecie tak krótko! Skšd mógłbym przypuszczać
Latacie w Kosmos z podwietlnymi prędkociami, nie rozwišzawszy
uprzednio tak podstawowego problemu jak przedłużenie życia? Istoty
należšce do cywilizacji zrzeszonych w Zwišzku żyjš co najmniej po
kilkadziesišt tysięcy lat!

Po pierwsze, nasza cywilizacja czyni dopiero próby z rakietami


fotonowymi. Moja była prototypem na próbnym locie

Tym gorzej, tym gorzej przerwał Emi. Poligon do lotów dowiadczalnych


znajduje się w czwartym sektorze. Naruszyłe zatem jeszcze jeden przepis o
bezpieczeństwie galaktycznym!

Coen miał szczerš ochotę rozdeptać Emiego, ale opanował się i cišgnšł
dalej:

Po drugie, sam widzisz, że w tej sytuacji musisz skontaktować się z


Nadinspektorem i w trybie nadzwyczajnym przedstawić swojš sprawę! A
mnie musisz wpucić do rakiety, abym mógł ponownie zamrozić się i
doczekać decyzji!

Przykro mi! Emi zwinšł się w regularnš kule ale nie mogę tego zrobić.
Nie wyobrażasz chyba sobie, że będę Nadinspektorowi zabierał cenny czas
z powodu Istoty, która żyje jakie tam mieszne sto lat! A do rakiety nie mogę
cię wpucić, jest przecież opieczętowana! Ja jestem w porzšdku,
przestrzegam instrukcji. A instrukcja nie przewiduje takich wyjštkowych
przypadków. Sto lat

mieszne! Aż dziw, że tak kurczowo trzymasz się chęci ocalenia swego


beznadziejnie krótkiego istnienia! A widzisz! Trzeba było nie naruszać
kodeksu! Teraz masz! A porzšdek musi być!

To mówišc, Młodszy Inspektor Stacji Kontroli Żeglugi Galaktycznej,


Twór trzeciego rzędu (a wkrótce, być może, już drugiego), funkcjonariusz
sumienny i dokładny, z wielkim wzburzeniem rozdzielił się na dwie
mniejsze kule i poturlał w dwa przeciwne kšty pokoju.
1971 r.
TAU WIELORYBA
Gern otwierał kolejno drzwi wzdłuż głównego korytarza i w każde z nich
wkrzykiwał to samo pytanie:

Gdzie jest profesor Yon? Odpowiadały mu nieme wzruszenia ramion,


kręcenie głów uniesionych znad aparatury, w większoci za pomieszczeń
odpowiedziš było ciche pochrapywanie.

Dopadł profesora w centrali obliczeniowej. Yon wraz z Jorisem i kilkoma


innymi, których udało się zainteresować problemem pyłu kosmicznego,
lęczał nad wstęgami papierowych tam, analizujšc ostatnie pomiary
autosondy. Gdy Gern otworzył drzwi, profesor kończył włanie zdanie:

dziwi mnie jednak nieco tak znaczna zawartoć pyłu i gazu w tym obszarze!

Przepraszam! młody fizyk zbliżył się do dowódcy i podał mu kartkę


papieru.

Co to jest? Yon spojrzał z roztargnieniem na kartkę, potem sponad


okularów na asystenta.

To jest rednia gęstoć Pierwszej Planety wyjanił Gern.

Profesor raz jeszcze rzucił okiem na zapis, potem zdjšł okulary i


przecierajšc je ostentacyjnie chusteczkš, badał wzrokiem twarz fizyka.

Zero przecinek dwiecie trzydzieci pięć odczytał powoli, nakładajšc na


powrót szkła. A w jakim układzie jednostek, jeli wolno spytać?

W SI, drogi profesorze. Megagramy na metr szecienny.

No, to przesuń przecinek o jedno miejsce w prawo i nie nud! poradził


Yon dobrodusznie i nie patrzšc na Gerna zabrał się ponownie do swoich
tam.

A włanie że nie, profesorze! Dlatego zresztš omielam się przeszkadzać


zaoponował Gern. To jest zupełnie pewny wynik, sprawdzony dwiema
metodami pomiarów zdalnych. rednica dwa tysišce, masa

Wiem, rozumiem

przerwał dowódca, poważniejšc. Czy pomyłka jest wykluczona? Nie mówię


o błędzie pomiarowym, ale o

Ma pan na myli błšd tzw. gruby? O, na pewno nie! Mało


prawdopodobne, by wszystkie automaty sprzysięgły się przeciw nam!

Błšd metody?

Wykluczony. Analizowalimy to z Fredem na wszystkie możliwe strony,


wcišż to samo wychodzi

Yon skinšł głowš, zamylił się na chwilę, a potem, patrzšc w blat stołu,
powiedział z ocišganiem:

No, to

nie pozostaje nic innego, jak tylko uznać za fakt, że planeta posiada
rzeczywicie tak niezwykle nikła gęstoć! Cztery razy mniejszš od wody

Pumeks jaki albo może

może wasz kiepski dowcip?

Yon spojrzał podejrzliwie na Gerna.

Nie, nie! zaprzeczył fizyk goršco. Pan przecież wie, że to nie w moim
stylu takie głupie żarty

.
Profesor ujšł dłoniš giętkš łodygę mikrofonu i zbliżywszy go ku ustom,
nacisnšł klawisz interkomu.

Cała załoga proszona na naradę nadzwyczajnš powiedział z ledwo


dostrzegalnym, chytrym umieszkiem.

Gern odgadł natychmiast zamiar profesora.

Chce wywołać choćby lad ożywienia w tym zakisłym bagienku!


pomylał.

Zniechęcenie i apatia to najgorsi wrogowie kosmicznych podróżników.


Wrogowie ci, niestety, coraz gwałtowniej atakowali załogę fotonowca
Terra, który od wielu miesięcy penetrował układ gwiazdy oznaczonej
symbolem Tau w konstelacji Wieloryba. Zniechęcenie i rozczarowanie były
zresztš w pewnym sensie uzasadnione: cztery zewnętrzne planety układu
były lodowatymi globami typu Neptuna i Urana. Zbadano je z drobiazgowš
dokładnociš, lecz zebrany materiał w żadnym razie nie zadowalał badaczy.
Dla uzyskania takich rewelacji wystarczyłaby skromna wycieczka do jednej
z wielkich planet Układu Słonecznego

Z całej załogi jedynie piloci byli w miarę zadowoleni: starty, lšdowania,


zmiany orbit i cišgłe manewry w coraz to nowych warunkach to był ich
żywioł. Poza nimi tylko Yon i kilku zaciekłych badaczy próżni
międzyplanetarnej zajmowało się czym konkretnym. Pozostali bez
większego żalu już w tej chwili zwróciliby statek ku Ziemi i wycišgnęli się
wygodnie w hibernatorach.

Pozostała jeszcze jednak ta Pierwsza układu Tau Wieloryba, najbliższa


macierzystej gwiedzie, mała planeta. Ku niej też zwrócono statek. W miarę
zbliżania się automaty dokonywały pomiarów. Najpierw były to dane
najogólniejsze: parametry orbity, przypuszczalne rozmiary

. Brak satelitów utrudniał niezmiernie wyznaczenie masy. Telegrawimetry


wobec tak wielkiej odległoci i małej stosunkowo masy planety nie dały
dotšd pewnych pomiarów. Dopiero teraz
Wynik, uzyskany przez Gerna, był na pierwszy rzut oka absurdalny.
Zważywszy bowiem, iż w Układzie Słonecznym gęstoć planet waha się w
granicach kilku megagramów na metr szecienny (a w wypadku czterech
poznanych już planet Tau Wieloryba podobnie), wynik 0,235 zakrawał na
oczywistš bzdurę. Był jednak kilkakrotnie potwierdzonym faktem

Załoga zgromadziła się w kilka minut po komunikacie Yona.


Zaciekawione, choć niektórych zaspane jeszcze oczy zwróciły się na
dowódcę, zajmujšcego miejsce za stołem sali seminaryjnej. Gern w
krótkich słowach zreferował problem. Szmer zainteresowania był
najlepszym dowodem, że sprawa jest zaskakujšca dla wszystkich bez
wyjštku.

Tak, to jest pewne wyjaniał Fred z telemetrii w odpowiedzi na jakie


wštpišce głosy padajšce z sali. rednicę planety mierzylimy obaj. Pierwsza
jest prawie dokładnie kulista. Jak orzech

Twardy to orzech do zgryzienia! zażartował kto z tylnych rzędów.

Mylę zauważyła Viga że hipoteza zimnej kuli gazowej automatycznie


odpada

Gdyby to była ciecz albo gaz podjšł Fred grawitacja heliocentryczna


ukształtowałaby planetę w formę przypominajšcš jajko. Jeli do tego dodać
obrót własny, musiałaby stanowić raczej zupełnie cienki placuszek, a nie
regularnš kulę.

Skšd wiesz, że ona ma obrót własny dokoła osi? spytał Jores sceptycznie.

Wszystkie pozostałe majš

mruknšł Fred niepewnie. Przyjmujšc hipotezę BiełowaRocksa

powinna mieć i ta
Rozumiecie, nie mogłem tego bezporednio stwierdzić. Planeta ma tak
jednolitš powierzchnię, że przy tej odległoci niepodobna się dosłownie
niczego uczepić

Gdybym dostał pozwolenie na użycie głównego radioteleskopu dodał,


zezujšc w stronę dowódcy mógłbym w kilka minut zmierzyć prędkoć
wirowania.

Oczekujemy kolejnej serii sygnałów z Ziemi. Nie można w tej chwili


odwracać kierunku anten przypomniał Małow.

Yon spojrzał na zegar.

Trzy minuty wystarczš?

Oczywicie! ucieszył się Fred.

No, to

dowódca wskazał ruchem głowy kierunek ku wyjciu, a Fred wybiegł z sali.


Mamy jeszcze trochę czasu, niech sobie zmierzy.

Ciekawe, z czego to może być? zastanawiał się głono Gern, wpatrujšc się
w kartkę z owš niesamowitš gęstociš planety. To nie gęstoć, raczej

rzadkoć

Nasuwa mi się tylko jedna hipoteza odezwał się z głębi fotela mały,
okršglutki chemik, Wil. Znany był z ciętego języka i bezdennego żołšdka.
To może być taka ogromna beza, ciastko, wiecie. Tau Wieloryba upiekła
nam je na deser po tamtych czterech mdłych daniach. Wiecie chyba, jak to
się robi? Bierze się białko z jaj, bije się pianę z cukrem, a potem wstawia
się do niezbyt goršcego pieca. Wychodzi co dużego, smacznego i bardzo
lekkiego

Nie wygłupiaj się, Wil. Mówimy poważnie przerwał mu Gern. Zastanów


się lepiej, jaki może być skład chemiczny tak lekkiej planety.
Pozostaje jeszcze hipoteza bitej mietany drWil uparcie chemik.

Daj spokój, bšd poważny rozległo się kilka zniecierpliwionych głosów.

Jestem zupełnie poważny oznajmił Wil grobowym tonem; wychylił zza


oparcia fotela kamiennie ponurš twarz i pokazał jš wszystkim wokół. Padły
tu takie porównania, cytuję: orzech do zgryzienia, jajko, placuszek. Koniec
cytatów. Podniecacie mój apetyt, a potem macie za złe. Przeklęte pokarmy
syntetyczne! Tak bym sobie zjadł

befsztyk! Z cebulkš.

Zamknij się nareszcie! warknšł Gern, któremu wizja befsztyka splotła


przewód pokarmowy w jeden ogromny węzeł.

Dowcipy Wila przyjmowane były niegdy bardzo przychylnie. W


pierwszym roku wyprawy żartowano w ogóle nader chętnie. Kiedy nawet
wród radiogramów wysyłanych na Ziemię, znalazła się, między
komunikatami o pracach naukowych, notatka treci następujšcej:

Wil Elmer, doktor chemii: intensywne badania, majšce stanowić


podstawę pracy habilitacyjnej. Temat: Synteza kotleta schabowego z
kapustš z surowców dostępnych w próżni międzygwiezdnej.

Wkrótce potem nadszedł pilny radiogram z Ziemi: Prawdopodobnie


zniekształcony został poprzedni komunikat. Podać raz jeszcze temat pracy
Elmera.

Wszystko to spreparowali Wilowi oczywicie koledzy z łšcznoci. Miało to


jednak miejsce w pierwszych miesišcach podróży. W miarę upływu czasu i
wyczerpywania się zapasów naturalnej żywnoci tematy spożywcze stały się
tabu wszyscy z grobowymi minami i w zaciekłym milczeniu połykali
pożywne i zdrowe glony i pokarmy syntetyczne, w duchu wzdychajšc do
ulubionych potraw.

Fred wpadł do sali jak pocisk, powiewajšc kawałkiem tamy.


Co niesamowitego! wołał od progu. To nie planeta, to karuzela! Okres
obrotu poniżej półtorej godziny

A ponadto

Popatrzcie na ten fotogram! Tu, dokładnie w linii równika. Co to jest? Co


dwanacie stopni regularnie rozmieszczone jakie plamy!

Koliste, czarne plamy

powiedział Yon, oglšdajšc zdjęcie. Nie, raczej

eliptyczne, wydłużone w linii równika

Podawano sobie zdjęcia i wszyscy oglšdali je dokładnie. Penot liczył co


w tym czasie na kalkulatorze.

Przy tak szybkim obrocie siła odrodkowa doda się wektorowo do


grawitacji zauważył Jores. Będziemy chodzili po powierzchni pod ostrym
kštem do pionu!

Wcale nie będziemy chodzić. Penot skończył obliczenia. Już w odległoci


kilku stopni od bieguna nic nie utrzyma się na powierzchni. Prędkoć
liniowa punktu na równiku wystarczy, by każdy przedmiot położony tam i
nie przymocowany do powierzchni

uleciał w przestrzeń! Zapomnielicie, że masa, a więc i przyspieszenie


grawitacyjne planety jest bardzo małe. Siła odrodkowa wielokrotnie
przewyższa grawitację na równiku.

Zapanowało osłupiałe milczenie, a potem nagle zawrzało. Żonglowano


hipotezami, wysuwano przypuszczenia:

Na równiku widać lady wiadomej działalnoci

Dwie nie spotykane krańcowoci: znikoma gęstoć i szalona prędkoć


wirowania.
I do tego zupełnie solidna i gładka powierzchnia!

Brak ladów atmosfery

Yon wstał i uciszył gwar zmieszanych głosów, a następnie pozwolił


mówić pojedynczo.

Naszkicuję hipotezę, która w miarę możnoci uwzględni nasze


dotychczasowe informacje o tym fenomenie powiedział Mall. To stworzy
podstawę do rzeczowej dyskusji i zapobiegnie ciskaniu wnioskami na olep.
Przypućmy zatem, że planeta była kiedy siedliskiem istot rozumnych

Powiedzmy, że tylko przejciowo, ale była. To, co widzimy wokół równika,


może być zespołem podziemnych kanałówwyrzutni rakietowych, oczywicie
dla kolosalnych jakich statków kosmicznych. Budowniczowie tych statków
wystartowali stšd, wykorzystujšc owš niesamowitš siłę odrodkowš

Co zmusiło ich do opuszczenia planety? Kto wie, czy nie ten gwałtownie
postępujšcy wzrost prędkoci wirowania? Być może resztki mieszkańców,
ocalałe w okolicach okołobiegunowych, gdzie siła odrodkowa nie zdołała
zmieć wszystkiego z powierzchni planety, w ten włanie sposób opuciły jš,
kierujšc się poza układ

Powiedzmy

powiedzmy

powtarzał Yon wštpišco. Spróbujmy jednak wyobrazić sobie przyczynę,


która zdolna byłaby wywołać tak kolosalne przyspieszenie obrotu!

Hm

zafrasował się Mall. Gdyby przyjšć, że działały tu wyłšcznie wewnętrzne, z


samš tylko planetš zwišzane siły, to można by rzecz wyjanić zmianš
rozkładu mas
Gdyby planeta miała poczštkowo promień, powiedzmy

kilkadziesišt razy większy, a potem skurczyła się do obecnych rozmiarów,


to ze względu na prawo zachowania krętu

Litoci, doktorze Mall! włšczył się Wil z głębi fotela. Wówczas nawet
beza z kremem nie wystarczyłaby dla wyjanienia pierwotnej gęstoci
planety!

Racja! przyznał Mall, pocierajšc czoło. Tym bardziej że na ogół większoć


masy planet skupia się w ich ciężkich jšdrach, w centrum kuli

Model kurczliwej kuli niczego tu nie wyjani

Tak, masa

w jšdrze

mruknšł Wil do siebie i umilkł, siadajšc nieco bardziej sztywno w fotelu.


Głowę podparł dłoniš i jakby zastanawiał się nad czym.

Mall nie zamierzał dalej brnšć w trzęsawisko swych nacišganych


przypuszczeń, usiadł więc powoli i z niepewnš minš. Za to Gern poderwał
się nagle, jak podrzucony katapultš.

Heureka! Mam! zawołał radonie. Nie musiało być żadnego kataklizmu.


To rakiety włanie, startujšce rakiety, całe serie, dziesištki i setki serii rakiet

Startujšc, rakiety rozpędziły planetę na zasadzie odrzutu

Cylindryczny kanał, poprowadzony skonie do powierzchni planety, daje w


przekroju elipsę

Te plamy to eliptyczne otwory kanałów startowych. Przecież to jedyne


rozwišzanie zagadki!
Zastanów się powstrzymał go Colin jak wielka musiałaby być łšczna
masa startowa i prędkoć tych rakiet. A przy tym

czy sšdzisz, że owe hipotetyczne istoty rozumne marnowałyby tyle energii


na rozkręcanie opuszczanej planety? Mogły przecież startować pionowo
albo parami, w przeciwnych kierunkach, w żadnym za wypadku tak

Rozsšdne istoty na poziomie cywilizacji rakietowej nie popełniajš takich


nonsensów, jak nam tu sugeruje Gern

przedstawiciel rakietowej, bšd co bšd, cywilizacji! podchwycił Wil złoliwie.

Gern bezsilnie łypnšł w stronę Wila, ale usiadł bez słowa.

Może to jest sztuczna planeta? podsunšł z wahaniem Tal. Przy takiej


prędkoci wirowania nie mogłaby się przecież uformować samorzutnie w
kulę. Musiała zostać zbudowana ze stałej substancji, nim jeszcze otrzymała
takš prędkoć obrotu.

Stšd dwa nowe pytania powiedziała Viga. Po pierwsze: kto i po co jš


zbudował? Po drugie: jakież niesamowite własnoci mechaniczne musi mieć
ta piankowa, lekka substancja, z której zbudowano planetę?

Z fotela uniósł się flegmatycznie Wil. Minę miał uroczystš, mówił


poważnie.

Pozwólcie, że teraz ja przedłożę mojš genialnš teoriš. Na wstępie należy


wzišć orzech kokosowy, wywiercić w nim dziurę i wylać zawartoć.

Wil! zgromił go profesor Yon. Może wystarczy tych żartów?

Ależ, panie profesorze! Wil zachowywał się jak student przyłapany na


dolewaniu wody do odpowiedzi egzaminacyjnej. Ja

ja naprawdę mam co ważnego do powiedzenia! Otóż jeli wemiemy


opróżniony orzech koksowy i zaczniemy obracać go dokoła osi, otrzymamy
przybliżony model Pierwszej Planety
No tak! Rzeczywicie! rozległo się tu i ówdzie po sali.

O nie! Pozwólcie, że skoro już zaczšłem, powiem wszystko do końca. To


bardzo miłe być orodkiem zainteresowania słuchaczy

Na poczštku mielicie wszyscy za złe tej planecie, że posiada nietypowš


gęstoć redniš. Moje gastronomiczne porównanie z bezš nie przypadło wam
do smaku. Zaczšłem się głębiej zastanawiać nad tym smacznym ciastkiem,
które co tu ukrywać bardzo lubię. Dlaczego jest ono tak lekkie? Wszak
produkt wyjciowy, użyty do jego wyrobu, ma znacznie większš gęstoć. No
tak, mylę sobie, ale przecież w bezie zasadniczš rolę odgrywajš pęcherzyki
powietrza, a więc po prostu

dziury.

Szukajšc dziur w całym natrafiłem od razu na ser szwajcarski, taki


żółciutki, pełnotłusty, z czerwonš skórkš i dziurami wewnštrz. Podobny do
arbuza, tylko że arbuz jest zielony. Arbuz

(Tu zatrzymałem się przez chwilę nad smakiem jego soczystego mišższu,
ale nie będę się z wami dzielił wspomnieniem ostatniego arbuza który
zjadłem na Ziemi!). Gdy z arbuza wyjmie się mišższ, pozostanie skóra.
Skóra ta jednak stanowi niebagatelnš częć masy całego owocu, szczególnie
gdy nie jest dostatecznie dojrzały. Ale taki na przykład orzech kokosowy!
Jeli zrobimy w nim dziurkę i wylejemy płynnš zawartoć, to co zostanie?
Powiecie: skorupa! Racja. Ale jeszcze co zostanie. Nie wiecie co? No,
przecież dziura zostanie!

W tym miejscu mojego rozumowania przypomniały mi się dwie doniosłe


prawdy naukowe: że ukone przecięcie stożka (a nie tylko walca!) daje
elipsę i że dysze turbin odrzutowych majš kształt zbliżony do stożka!

Teraz już wiecie zapewne, jak to było? Powiedzmy, że wnętrze planety


było kotłem, w którym wrzały jakie bliżej nam nie znane procesy
energetyczne, zamieniajšce stałš substancję planety w silnie sprężony,
goršcy i zjonizowany gaz. Po wywierceniu ukonych kanałówdysz
uwolniony gaz wytrysnšł z ogromnš prędkociš, nadajšc planecie bardzo
szybki ruch wirowy, na zasadzie turbiny

Rozmylne, geometrycznie zaprojektowane wiercenie kanałów nasuwa


myl o działalnoci istot rozumnych. Musiały one zdawać sobie sprawę, iż
pod ich stopami (o ile, oczywicie, miały one stopy!) z każdš chwilš cienieje
skorupa twardego lšdu. Z chwilš gdy cinienie wzrosłoby w dostatecznym
stopniu, a skorupa owa stała się dostatecznie cienka, planecie groziłoby
nieuchronne rozdarcie na strzępy

Proces pożerania planety od wewnštrz musiał przebiegać, oczywicie, w


tempie geologicznym, a więc doć wolno. W czasie jego trwania na planecie
zdšżyła ukształtować się i dojrzeć cywilizacja rozumnych istot.
Stwierdziwszy, że żyjš na powierzchni zegarowej bomby, istoty te, zamiast
wszechstronnie rozwijać skazanš i tak na zagładę cywilizację,
ukierunkowały swe wysiłki ku uratowaniu planety. Wyglšda mi na to, że ich
wysiłki uwieńczone zostały pełnym sukcesem

Jak to!? Więc gdzie sš

oni? Przecież nie mogš żyć na tej planecie! Czyżby nie przewidzieli, że
osišgnie ona takš prędkoć obrotu? dopytywał się Gern.

Skšdże znowu! Wszystko przewidzieli nader genialnie. Jeli planeta ma


takš, a nie innš prędkoć, najwidoczniej było im to do czego potrzebne! Po
wypuszczeniu z planety większej częci jej masy, grawitacja na jej
powierzchni musiała się znacznie zmniejszyć. Trudno jest żyć w polu
zmniejszonego cišżenia, o tym my także co wiemy

Mieszkańcy planety przeczekali okres napędzania w pobliżu jej biegunów.


Reszta jej po wierzchni została dokładnie zniwelowana, po prostu
wymieciona przez siłę bezwładnoci. Dlatego jest teraz tak jednostajna i
gładka
Ale oni? Gdzie sš według ciebie? niecierpliwili się słuchacze, porwani
sugestywnš, choć na pozór fantastycznš opowieciš Wila.

Czy pamiętacie odpowiedział powoli, napawajšc się ich ciekawociš starš


opowieć biblijnš o proroku Jonaszu? Zabawne skojarzenie: gwiazda, w
której układzie przebywamy, zwie się Tau Wieloryba! Ów Jonasz biblijny
przez pewien czas przebywał w

brzuchu wieloryba! Pomylało mi się tak jako o tym Jonaszu, wielorybie i

stšd cała historyjka

Oni znajdujš się

w brzuchu wieloryba albo, jeli wolicie, wewnštrz skorupy kokosowego


orzecha. Bardzo trafnie, choć bezwiednie ujšł to kto na poczštku naszej
dyskusji, mówišc o twardym orzechu do zgryzienia.

Wypowied Wila przyjęto z pełnš aprobatš.

Bardzo mi się to podoba powiedział Małow. Dla lepszego jednak


uzasadnienia hipotezy należy przynajmniej wyobrazić sobie choć kilka
szczegółów takiego zamkniętego wiata. Najistotniejszy dla organizmów
żywych problem to uzyskiwanie energii. Skšd czerpiš jš mieszkańcy
planety? Poza tym warunki wewnštrz skorupy: temperatura, cinienie, skład

atmosfery, jeli tak się można wyrazić o gazie zawartym we wnętrzu

Bo dotšd atmosferš zwyklimy nazywać to, co otacza planetę

Pozwólcie, że dopowiem do końca, co wymyliłem na ten temat, a nad


resztš pozastanawiamy się wspólnie powiedział Wil. Moim zdaniem było
tak: Jak już mówiłem, oni przeczekali okres rozruchu na biegunie planety.
To było jedyne miejsce, gdzie siła odrodkowa nie istniała. Jak długo trwał
okres przygotowawczy trudno dociec. Zamknięci pod jakim kloszem
czekali. Co do możliwoci takiego rozwišzania nie macie chyba wštpliwoci
wszak na Antarktydzie mamy już od dawna takie klosze z własnym
klimatem. Wygodne to nie było, ale było konieczne. Obłok gazów i pyłów,
tryskajšcy z dysz, oddalił się stopniowo i rozproszył, coraz słabiej
przycišgany przez lżejszš z każdš chwilš planetę. Uciekła oczywicie i
pierwotna atmosfera. Próżnia wtargnęła do wydršżonego wnętrza planety,
które wskutek tego szybko ostygło. Procesy przemian dotšd trawišcych
planetę ustały z chwilš obniżenia temperatury i cinienia we wnętrzu.
Wówczas to wywiercono na biegunie dodatkowy szyb, którym zespoły
maszyn i automatów dotarły do wnętrza, by przygotować je na przyjęcie
lokatorów. Przede wszystkim zamknięto szczelnie wewnętrzne wyloty
kanałówdysz, potem napełniono wnętrze gazem o odpowiednim składzie
chemicznym, który otrzymano prawdopodobnie z rozkładu
nagromadzonych uprzednio surowców lub też z postaci ciekłej czy
zestalonej. Teraz już mogli zamieszkać w planecie dawni mieszkańcy jej
powierzchni!

Powiedziałe, że zatkano wyloty dysz

zauważyła Viga, obracajšc w dłoniach fotogram planety. Ja natomiast


odnoszę wrażenie, że otwory sięgajš do wnętrza; sš wyranie czarne, nie
widać tu żadnego odbicia wiatła

Tak, ja również to zauważyłem przytaknšł Yon. Mam pewien pomysł,


zaraz to sprawdzimy!

Zaprogramował spektrofotometr i powiedział:

Za chwilę dostaniemy pełne widmo odbicia od tych plam

Nacisnšł przełšcznik. Na ekranie pokazała się prosta, pozioma linia.


Wszyscy spojrzeli po sobie. Wiedzieli, co to znaczy: wnętrze planety nie
wysyła ani nie odbija żadnego promieniowania! Zionie więc lodowatš
pustkš!

Nie

mruknšł Wil z żalem. Nie uwierzę, by to było prawdš


Wszystko pasowało tak dobrze

Te otwory wyglšdajš wprawdzie rzeczywicie jak ciało doskonale czarne,


jednak

To się nawet zgadza! zadrwił Gern z satysfakcjš. Co w rodzaju dziurki od


klucza w drzwiach ciemnego pokoju. Wil mylał, że znalazł klucz do
zagadki, a okazuje się, że jest tylko dziurka.

Poczekaj, nie ciesz się jeszcze odcišł się anemicznie Wil, ale zmarkotniał
wyranie.

Małow zaczšł mówić o zagadnieniu energii przypomniał kto z boku.

To już chyba nieistotne

Zaraz, zaraz! ożywił się Małow. A gdyby tak

No, oczywicie! Wyobracie sobie, że otwory sš jednak zatkane, ale nie


zwykłš pokrywš, lecz

doskonale pochłaniajšcym promieniowanie elektromagnetyczne

fotoogniwem czy jakimkolwiek pochłaniaczem przetwarzajšcym wiatło na


elektrycznoć lub inny rodzaj energii! Jeli urzšdzenie jest odpowiednio
sprawne, to tylko znikoma, niewykrywalna naszymi przyrzšdami częć
energii uchodzi z powrotem w Kosmos!

Otóż macie! ucieszył się Wil. Wiedziałem, że tak piękna myl nie może
być nieprawdziwa!

Pomysł Małowa dał odpowied na kilka zagadnień równoczenie; oprócz


zagadki czarnych otworów wyjanił także drogę, która do wnętrza docierała
energia słoneczna. A energia to przecież prawie wszystko: regeneracja
atmosfery, regulacja klimatu, przemiana materii
No i widzicie, jak wszystko nam ładnie pasuje do całoci! Najbardziej
jednak mnie samemu cišgnšł Wil coraz weselej podoba się metoda
rozumowania, jakš do tego doszedłem. Zauważcie, jak bardzo była ona

nienaukowa. Wykoncypowałem to wszystko przez skojarzenia


gastronomicznobiblijne, podczas gdy inni starali się na próżno wydumać co
kroczšc utartymi cieżkami mylowej rutyny naukowców

A Kosmos lubi robić niespodzianki! Do każdego zagadnienia należy


podchodzić w swoisty, indywidualny sposób

dodał sentencjonalnie.

Może kto spróbuje jeszcze przedstawić sprawy zwišzane z grawitacjš czy


też ewentualnie sztucznš grawitacjš we wnętrzu planety zaproponował Yon.

To bardzo proste! powiedział Jores. Gdyby planeta nie wirowała, to


wobec niewielkiej gruboci skorupy pole grawitacyjne w jej wnętrzu
praktycznie nie istniałoby. Jeli teraz wprawimy planetę w ruch wirowy,
pojawi się w niej przyspieszenie, skierowane prostopadle do osi obrotu i w
kierunku na zewnštrz. Będzie ono tym mniejsze, im bliżej bieguna się
znajdziemy (oczywicie po wewnętrznej stronie skorupy!). Kierunek pionu
na równiku jest prostopadły do powierzchni, a w miarę zbliżania się do
bieguna przybiera kšt coraz mniejszy, dšżšc do stycznej

Stojšc więc na równiku od wewnštrz, mamy nad głowš

całš planetę

zauważył Wil.

A wybierajšc się na wycieczkę ku biegunowi dodał Gern w pewnym


miejscu musielibymy zrezygnować z dalszego marszu w pozycji
prostopadłej do powierzchni i zaczšć ić na czworakach. Byłoby bowiem
coraz stromiej! Natomiast spod bieguna łatwo byłoby zjechać ku
równikowi. W każdym razie wewnštrz takiego przenicowanego globu
można się dosyć wygodnie poruszać w szerokim pasie po obu stronach
równika; tyle, że nogami na zewnštrz, a głowš w kierunku rodka kuli

Jeli do tego dodać fotoogniwa na równiku, to

Tam należy szukać mieszkańców! dopowiedział Wil.

Jak dotšd, nic nie przeczy hipotezie Wila. Wszystko natomiast da się
wyjanić na jej korzyć

Za kilka dni wylemy rakietę zwiadowczš. Jeli oni tam sš

Oczywicie, że sš! podjšł skwapliwie Wil. Teraz już jestem pewien, że


muszš tam być! Zapukamy do nich

Tylko

czy nam zechcš otworzyć? zafrasował się po chwili.

1962 r.
SKORPION
Agraw wzbił się pionowo w górę, potem zatoczył szerokie półkole nad
budynkiem i wzišł kurs na południe. Pilot i pasażerowie, wyrwani przed
chwilš ze snu, ziewali jeszcze, przecierajšc zaspane oczy

Yason wyjšł z kieszeni zwinięty formularz raportu dyspozytora i raz jeszcze


odczytał treć, analizujšc sytuację.

Sprawdzić broń, załadować pociskami obezwładniajšcymi powiedział do


towarzyszy. Będziemy strzelać z zaskoczenia. Najważniejsze, żeby nie
zdšżyli niczego zniszczyć. Ty, Collodi, zabezpieczysz dokumentację i ródła
informacji.

Tak jest powiedział ospale tęgi mężczyzna siedzšcy obok pilota.

Pozostali cišgnšł Yason zajmš się tymi ludmi. Jest ich czterech albo
pięciu, prawdopodobnie bez broni, ale mogš mieć sygnalizację
ostrzegawczš. Trzeba będzie bardzo ostrożnie otoczyć budynek. Ty, Borrov
zwrócił się do pilota zostaniesz na zewnštrz i będziesz strzelał do każdego,
kto nam się wymknie. Dom stoi na uboczu, w lesie. Lšdować będziemy w
doć znacznej odległoci, żeby ich nie spłoszyć. Czy wszystko jasne? Sprzęt
w porzšdku?

Informetr mi nie działa, szefie! powiedział Pesso.

Wymień baterie. Zresztš pewnie nie będzie potrzebny. Sprawdcie jeszcze


amnestory!

Będziemy ich odkażać? ucieszył się Lasteck.

Tylko w razie skrajnej koniecznoci. Mamy polecenie przywieć ich z


pełnym zasobem informacji. Może uda się co z nich wycisnšć w
cefalektorze.

Przez kilkanacie minut lecieli w milczeniu.


Co oni tam właciwie robiš? spytał nagle Stemp cichym głosem. Za co
mamy ich

To przestępcy niebezpieczni dla ludzkoci. Użytkujš bez zezwolenia nie


rejestrowany komputer redniej mocy wyjanił Yason.

I co na nim robiš?

Nie wiemy i na tym włanie w głównej mierze polega ich przestępstwo.


Naszym obowišzkiem wobec ludzkoci jest dowiedzieć się, co zamierzajš.

Raczej, co zamierzali! poprawił Collodi. Mylę, że nie zdziałajš już nic


więcej.

Biedacy. Kto ich sypnšł. A teraz pewnie dostanš personifikację albo w


najlepszym razie kilka lat izolacji powiedział Stemp ze współczuciem.

Nie masz powodu ich żałować obruszył się Yason. Sami sobie winni.

Ano niby tak

zgodził się Stemp.

W dole błysnęło kilka wiateł to było osiedle. Dalej rozpoczynał się las.
Agraw osiadł na jego skraju, w wysokiej, wilgotnej trawie. Yason czekał, aż
wszyscy zabiorš sprzęt i wyjdš z kabiny.

Grupa interwencyjna gotowa do akcji zameldował Stemp.

Dobrze. Ić ostrożnie powiedział Yason i sięgnšł pod lewš klapę kurtki.


Odpišł mały metalowy znaczek. Przez chwilę obracał go w palcach. Był to
tłoczony w srebrzystej blaszce wizerunek atakujšcego skorpiona z łukowato
wygiętym odwłokiem, na którego końcu połyskiwał ostry, jadowity kolec.

Każdy z nich pomylał Yason patrzšc za odchodzšcymi jest takim małym,


jadowitym owadem. Ja też nim jestem i muszę być najkšliwszym z nich
Podrzucił znaczek na dłoni, a potem przypišł na zewnętrznej stronie
klapy. Przewiesił przez ramię pasek od miotacza, wyskoczył z kabiny
agrawu wprost na trawę i szybkim krokiem ruszył za towarzyszami.

Akcja przebiegała zgodnie z założeniami. Pesso i Lasteck wkroczyli do


wnętrza budynku przez tylne wejcie. Collodi zabezpieczał drzwi frontowe,
a Yason z broniš gotowš do strzału wkroczył do rodka. Na jego widok jeden
z czterech ludzi, odwrócony włanie twarzš do drzwi, zdšżył tylko
wyszeptać ochryple pobladłymi wargami:

Panie docencie, SKORPION

Celny strzał Yasona obezwładnił go na miejscu. Dwaj inni, próbujšcy


ukryć się w głębi budynku, zostali przechwyceni przez Pesso. Czwarty,
siwy staruszek, pozostał na rodku pokoju z twarzš wyrażajšcš smutne
zdziwienie i rezygnację.

Jestemy funkcjonariuszami Służby KontrolnoOperacyjnej Regulacji


Postępu i Ochrony Nauki powiedział dobitnie Yason, podsuwajšc przed
oczy starca srebrny znak SKORPIONA. Proszę nie stawiać oporu!

Wracajšc, Yason przeglšdał skonfiskowane materiały.

Wiecie, nad czym ona pracowali? powiedział po zapoznaniu się z


kilkoma tabelami i zawartociš tam. Opracowywali syntezę pewnego leku
psychotropowego.

Dlaczego więc robili to w tajemnicy? zdziwił się Stemp. Mogli przecież


legalnie zgłosić to do SKORPIONA.

To nie taka prosta sprawa, And! Okazuje się, że podczas produkcji tego
rodka powstaje duża iloć ciekłych odpadów, które należałoby zabezpieczyć,
gdyż sš silnie toksyczne. Możliwoć usuwania do cieków całkowicie
odpada. Analizowali włanie możliwoć unieszkodliwiania tych odpadów na
skalę przemysłowš. Zdaje się, że bez widocznych rezultatów.
A zatem zrobilimy kawałek dobrej roboty, unieszkodliwiajšc tych
panów! powiedział Collodi. Mylę, że gdyby opracowana przez nich
technologia produkcji dostała się w ręce producentów, nic nie
powstrzymałoby ich od wdrożenia

Szczególnie przy tak wielkim popycie na leki psychiatryczne, jaki


obserwujemy w naszym stuleciu.

A sprawš szkodliwoci odpadów zainteresowano by się dopiero po


wytruciu resztek planktonu w rzekach. Tak, dobrze się stało, że udała się
nam ta akcja dodał Yason, a twarz jego przybrała wyraz głębokiego
zadowolenia.

Komputery w naszym stuleciu stały się tym w stosunku do ludzkiego


mózgu, czym w przeszłoci była broń masowej zagłady wobec broni
konwencjonalnej: umożliwiły osišganie tego samego skutku szybciej, taniej
i dokładniej. Porównanie jest tym trafniejsze, że komputeryzacja, jak
niegdy broń termojšdrowa stała się w pewnej chwili grobš dla podstaw
istnienia ludzkiej cywilizacji. Mylenie konwencjonalne nie doprowadziłoby
nigdy do tak zawrotnego tempa rozwoju nauki i techniki, jakie umożliwia
elektroniczna technika przetwarzania danych.

Groba elektronicznego mylenia przejawiła się w tym, że stała się faktem


sytuacja z dawna przewidywana przez trzewiej mylšcych uczonych:
nastšpiły poważne przerosty niektórych dziedzin nauki oraz brak kontroli
nad całociš postępu wiedzy. Utrzymanie rozsšdnych proporcji między
rozwojem wiedzy teoretycznej a możliwociami i celowociš jej zastosowań
dla dobra człowieka stało się zadaniem chwili.

Wystšpiło wiele problemów składajšcych się na ogólny stan zagrożenia


naszej cywilizacji przez komputery, a raczej przez wyniki ich stosowania.

Pierwsze zagadnienie, podniesione najwczeniej, to sprawa izolacji i


wšskiej specjalizacji niektórych dziedzin, czyli innymi słowy braku
integracji nauk, szczególnie w takich dziedzinach, jak wzajemne
oddziaływanie przemysłu na rodowisko biologiczne, urbanizacji na
psychikę człowieka i socjologiczne powišzania dużych skupisk ludzkich.
Zanieczyszczenie wód i atmosfery jako wynik działalnoci przemysłu
obnażyły już w XX wieku bezsilnoć ekologów i działaczy towarzystw
ochrony przyrody wobec inwazji techniki.

Drugie zagadnienie to zjawisko ujęte w tzw. prawie ZollaGrema. Prawo


to głosi, że rozwój cywilizacji jest funkcjš rosnšcš w czasie w sposób
analogiczny do relatywistycznego wzrostu masy. Inaczej mówišc: podobnie
jak prędkoć ciała materialnego nie może osišgnšć prędkoci wiatła,
cywilizacja nie może przetrwać w ramach jednego cyklu rozwojowego poza
pewien okrelony moment, w którym stopień rozwoju osišga wielkoć
nieskończonš. Oczywicie osišgnięcie takiego stanu jest niemożliwe,
cywilizacja załamuje się więc w swym rozwoju i ginie nieco wczeniej. Ten
moment krytyczny, zwany w popularnej literaturze ekstrapolowanym
końcem wiata, można z pewnym przybliżeniem wyznaczyć na podstawie
aktualnego tempa rozwoju cywilizacji oraz dynamiki tego rozwoju, czyli,
matematycznie rzecz ujmujšc, na podstawie pierwszej i drugiej pochodnej
funkcji rozwoju. Pierwsze, najbardziej nawet optymistyczne obliczenia
wykazały, że ten krytyczny punkt cywilizacja nasza mogłaby osišgnšć o
wiele wczeniej, niż można było przypuszczać.

Wynika stšd, że już w niedalekiej przyszłoci dojć by mogło do takiej


sytuacji, że człowiek, budzšcy się rano, nie poznawałby wiata znanego z
dnia wczorajszego. Cały dzień powięciłby na aktualizację swej wiedzy i
uzupełnienie jej o nowe elementy, by następnego dnia zaczšć znów to samo
od poczštku.

Wemy inny przykład: oto kto prowadzi pojazd mechaniczny z Wiednia


do Paryża. Podróż trwa cały dzień, ale władze komunikacyjne nie piš: co
godzina zmieniajš się przepisy drogowe i powstaje kilka nowych znaków
drogowych, które sš natychmiast skwapliwie ustawiane wzdłuż drogi. Nasz
podróżnik jest oczywicie na bieżšco zarzucany biuletynami informujšcymi
o tych wszystkich zmianach, lecz cóż z tego? W pewnym momencie musi
zatrzymać samochód, by przestudiować te informacje. Nim je jednak
przyswoi, powstajš nowe i nowe. I oto widzimy nieszczęsnego kierowcę,
który zamiast poruszać się ku wytkniętemu celowi, siedzi na skraju
autostrady i wertuje sterty przywalajšcych go informacji. Co gorsza, pewne
jest, że nigdy już nie dojedzie do celu. Po prostu odpadł w wycigu z
komputerami usprawniajšcymi i optymalizujšcymi zasady ruchu w tempie
znacznie szybszym, niż umysł pojedynczego rednio zdolnego osobnika jest
je w stanie przyswoić.

Ten absurdalny przykład wystarczy chyba państwu jako ilustracja


konsekwencji prawa ZollaGrema, przy założeniu żywiołowoci rozwoju
techniki elektronicznego przetwarzania danych i przy nie kontrolowanym i
powszechnym jej stosowaniu.

Korzystajšc z dowiadczeń i osišgnięć zastosowanej w swoim czasie


wiatowej kontroli broni masowego rażenia, w poczštkach naszego stulecia
zawarto odpowiedniš konwencję międzynarodowš i powołano do życia
instytucję, której zadaniem miało być rejestrowanie i kontrolowanie
wszelkich prac badawczych wykonywanych za pomocš komputerów.
Służba KontrolnoOperacyjna Regulacji Postępu i Ochrony Nauki miała za
zadanie, ogólnie bioršc, nie dopuszczać do prowadzenia prac, których
wyniki mogłyby w sposób bezporedni lub poredni zaszkodzić dobru
ludzkoci i cywilizacji ziemskiej. To trudne i na pozór beznadziejne zadanie
SKORPION spełnia ze zmiennym powodzeniem od kilkudziesięciu lat. W
tym czasie rozrósł się w instytucję wiatowš o nieprawdopodobnym wprost
zasięgu, o niezmiernie szerokich uprawnieniach i możliwociach
administracyjnoprawnych. Niestety, sytuacja w dzisiejszej nauce i technice
dawno już przerosła możliwoci SKORPIONA: zbyt szeroki wachlarz
kontrolowanych zagadnień i tematów nie pozwala specjalistom ze
SKORPIONA na szczegółowš i fachowš analizę wszystkich zgłaszanych
zagadnień. W imię więc swego naczelnego celu to znaczy niedopuszczenia
do prowadzenia prac szkodliwych dla cywilizacji SKORPION odrzuca i
zabrania prowadzenia większoci proponowanych badań. Czyni to na
wszelki wypadek, kierujšc się częstokroć li tylko intuicjš swych ekspertów.

Nie muszę chyba tłumaczyć, jak fatalnie odbija się to na stanie nauki i
techniki. O ile niegdy SKORPION tylko utrudniał, o tyle teraz wręcz
uniemożliwia wszelki rozwój wielu dziedzin życia. Nastšpiło przegięcie w
drugš ostatecznoć w stronę stagnacji nauki! SKORPION kontroluje
wszystkie działajšce komputery, a podejmowanie w tajemnicy prac nie
zatwierdzonych grozi uczonym konsekwencjami najwyższej miary, do
pozbawienia osobowoci i wymazania pamięci włšcznie traktuje się ich
bowiem, w myl obowišzujšcej niestety konwencji, jako zbrodniarzy
przeciw ludzkoci!

Panowie! SKORPION jest instytucjš tak silnš i tak rozbudowanš, że nie


ma praktycznej możliwoci rozwišzania lub ograniczenia jej działalnoci.
Agenci SKORPIONA sš wszędzie, każda więc próba protestu ze strony
uczonych zostanie w zarodku zdławiona, a protestujšcych izoluje się lub
depersonifikuje. Nie zdołamy niczego zdziałać za pomocš legalnych
rodków. Sytuacja dojrzała do tego, by wznieć okrzyk: Ratujmy cywilizację!
Aby za jš uratować musimy zniszczyć SKORPIONA.

Lekki szmer przebiegł wród zebranych. Niektórzy trwożnie rozejrzeli się


dokoła.

Profesor Kerdan wypił kilka łyków wody ze szklanki i otarł spocone


czoło. Usiadł, poprawił okulary i powiedział przytłumionym głosem:

Koledzy! W naszej operacji możemy liczyć wyłšcznie na własne mózgi.


Ich zawartoci SKORPION nie jest w stanie, na szczęcie, kontrolować. Nie
możemy natomiast korzystać z pomocy komputerów. Nasz przeciwnik
dysponuje czujkami do wykrywania informacji zawartej we wszelkiego
rodzaju układach sztucznych. Żaden nielegalny komputer nie uchowa się
długo przed czujnymi inspektorami SKORPIONA. W wšskim gronie
wtajemniczonych poczynilimy już pewne kroki przygotowawcze do
wielkiej akcji. Zebrałem tu was, samych zaufanych i oddanych sprawie.
Chcę przedstawić ogólny zarys naszego planu oraz omówić poszczególne
operacje, wchodzšce w jego skład

Po trzeciej rewizji, dokonanej przez automaty, Yason czuł się jak


przenicowany. Miał wrażenie, że nie tylko każdš kieszeń, lecz i każdy
zakamarek mózgu spenetrowano mu dokładnie. Wiedział jednak, że takich
możliwoci SKORPION jeszcze nie posiada. W tej częci gmachu Yason był
po raz pierwszy. ciskajšc w dłoni żetonprzepustkę, przemierzał puste
korytarze, kierowany wietlnymi strzałkami orientacyjnymi. To tutaj.
Zatrzymał się przed niewielkimi drzwiami z napisem DYREKTOR
GENERALNY. Otworzyły się samoczynnie, gdy wrzucił żeton w szparę
automatu. Znalazł się w małym przedsionku, gdzie raz jeszcze
automatyczny sekretarz sprawdził mu kieszenie. Za następnymi drzwiami
był już gabinet samego Wielkiego Szefa.

Zaraz po przekroczeniu progu Yason został olepiony snopem jaskrawego,


skierowanego wprost w oczy wiatła. Zobaczył na tle ciemnego wnętrza
jasnš plamę reflektora i odwrócił twarz w bok.

Proszę siadać. Krzesło jest po lewej stronie drzwi powiedział cichy,


łagodny głos zza wietlnej plamy.

Mrużšc oczy, Yason poszukał krzesła i usiadł. Przepraszam za to wiatło


w oczy. To niestety koniecznoć. Mam zbyt wielu nieprzyjaciół, rzecz
normalna w mojej sytuacji. Dlatego wolę, by jak najmniej ludzi, nawet
sporód personelu SKORPIONA, znało mojš twarz. Najlepiej zamknšć oczy,
Yason.

Yason opucił powieki. W głębi gabinetu zaszeleciły papiery. Po chwili


głos Szefa cišgnšł dalej:

Twój raport brzmi nieco enigmatycznie. Zaciekawił mnie jednak. Jeste


bardzo zdolnym i sumiennym pracownikiem. Sprawdzilimy to dokładnie,
zanim powzišłem decyzję powierzenia ci pracy w Służbie Interwencyjnej.
Póniej też byłe obserwowany i testowany. Przypomnij sobie sprawę
Horgana. Kazalimy ci osobicie go zatrzymać i zdepersonifikować.
Wiedzielimy, że to twój krewny. Rozkaz wykonałe bez wahania. Wiemy, że
jeste całkowicie oddany służbie i mamy do ciebie zaufanie. Dobrze się też
stało, że raport skierowałe bezporednio do mnie. To wyglšda na sprawę
najwyższej wagi. W takich sprawach nie ufam nawet moim zastępcom.
Sam się tym zajmę, a ty, i tylko ty, dopomożesz mi. A teraz czekam na
bliższe wyjanienia.

Czy mogę mówić swobodnie o wszystkim? Yason rozejrzał się na boki


spod na wpół opuszczonych powiek.

Nikogo tu nie ma oprócz jednego tępawego robota. Mów, miało.

Informacje te nie mogš dotrzeć do nikogo oprócz pana, Szefie. Leży to


także w moim interesie. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że to ja
przekazałem je panu, nie wahano by się ani chwili i pewnie byłyby to
ostatnie moje usługi wobec SKORPIONA.

Cóż więc zamierza robić Kerdan?

Mikrofilm zawierajšcy całš dokumentację ukrył w sobie tylko


wiadomym miejscu, ale nas nie powinny interesować szczegóły jego prac.
Musimy go mieć, Kerdana i tych kilku jego najbliższych
współpracowników, zanim czegokolwiek będš się domylali. Realizacja ich
planów jest kwestiš najbliższych dni!

W raporcie piszesz, że Kerdan zajmował się ostatnio pracami z dziedziny


protetyki układu nerwowego. Ponadto napisałe, że prace jego godzš w
podstawy istnienia SKORPIONA. Nie widzę zwišzku między jednym a
drugim.

Ta protetyka to kamuflaż. Prace te prowadzi legalnie i używa ich jako


parawanu dla swych poczynań zmierzajšcych do niecnych celów. Znajšc
nasze niepowodzenia w zakresie kontroli zawartoci żywego mózgu, Kerdan
postanowił uderzyć w ten nasz najsłabszy punkt. Dotychczas panowalimy
nad sytuacjš, ponieważ współczesna nauka nie opiera się już na mózgach
pojedynczych mędrców, lecz jest wynikiem działania całych zespołów
użytkujšcych liczne maszyny elektroniczne. Metoda Kerdana ma na celu
wyeliminowanie maszyn z pracy zespołów uczonych. Postawiłoby to nas
wobec groby utraty kontroli nad procesami naukowotwórczymi.
SKORPION przestałby spełniać swe zadania, to za byłoby pretekstem do
ograniczenia jego uprawnień, a być może do likwidacji

To się nikomu nie uda powiedział Szef pewnie.

Kerdan powiedział wręcz, że pierwszym zagadnieniem, jakie zamierza


rozwišzać swojš nowš metodš, jest plan zniszczenia SKORPIONA!

Przeliczy się. Likwidacja instytucji jest zadaniem tysišckroć bardziej


złożonym niż jej powołanie. W głosie Szefa, mimo żartobliwej nuty, można
było dosłuchać się cienia niepokoju.
Czy dowiedziałe się czego więcej o szczegółach tej metody?

Niewiele. Polega ona na bezporednim łšczeniu żywych mózgów w


tandemy, z których ma powstać układ o mocy intelektualnej przekraczajšcej
wszystko, co dotychczas osišgnięto w dziedzinie komputerów

Najistotniejszym zagadnieniem, które ponoć udało się mu rozwišzać, jest


system kršżenia informacji w zespołach, eliminujšcy porednictwo mowy i
pisma. Bezporednie i wielokanałowe przekazywanie informacji z mózgu do
mózgu zlikwiduje wšskie gardło przekazu ustnego. Tym samym wzronie
niepomiernie efektywnoć układu. Jeli dodać do tego fakt, że
współpracownicy Kerdana opracowali sposób selektywnego wymazywania
z mózgów zbędnej informacji bez naruszenia informacji istotnej, to

Skšd wiesz o tym wszystkim? Szef przerwał wyranie już poruszony.

Od Kerdana. Poza tym widziałem niektóre fragmenty mikrofilmu. Od


dwóch lat jestem członkiem zespołu Kerdana i pozyskałem jego zaufanie.
Niestety, żaden z jego współpracowników nie ma dostępu do całoci
dokumentacji.

Jeste genialnym agentem, Yason. Poprowadzisz tę sprawę dalej. Czy


masz propozycje działania?

Działać musimy natychmiast. Kerdan zamierza przede wszystkim


powielić mikrofilm i przesłać do wszystkich większych orodków
naukowych. Jeli ta zaraza rozejdzie się po całym wiecie, nie opanujemy
sytuacji. Proponuję przechwycić wszystkich, którzy wiedzš co o tej
sprawie, oczywicie z Kerdanem na czele

Następnie trzeba ich wszystkich odkazić, aby w ich umysłach nie pozostało
ani ladu tej obłędnej idei

W ten sposób nie uzyskamy mikrofilmu zauważył Szef.


To nie ma znaczenia, dopóki jest tylko jeden egzemplarz i tylko Kerdan
wie, gdzie go schował. Mało prawdopodobne, by kto odnalazł to
przypadkiem, a być może, że uda się nam z czasem odszukać skrytkę.

Nie. Musisz zdobyć mikrofilm. Ma to dla nas wielkie znaczenie.

Obawiam się zawahał się Yason że nie zdšżę

Musisz zdšżyć. To sprawa największej wagi.

W umyle Szefa zajaniała oszałamiajšca wizja:

Tak, koniecznie trzeba wygrać tę sprawę dla SKORPIONA! Zamiast


zachwiać się i runšć SKORPION zacinie mocniej dłoń na grdyce szalonej
cywilizacji! Bezporednie przekazywanie informacji z mózgu do mózgu!
Stšd jeden krok tylko do powszechnej kontroli mózgów! Tego było nam
zawsze potrzeba. Tego na próżno szukajš od lat specjalici z Zakładu
Informetrii i Cefaloskopii. A selektywne wymazywanie zawartoci pamięci
umożliwiłoby częciowe wycofywanie pewnych ważnych informacji z
mózgów samych agentów SKORPIONA! Co za wspaniałe możliwoci, jakie
perspektywy centralizacji zarzšdzania wszystkim w rękach dyrekcji. W
moich rękach!

Tak, musisz tego dokonać, Yason powiedział Szef głono, a w myli dodał:
A potem zapomnisz o tym wszystkim, na zawsze zapomnisz! Potrafię ci to
wynagrodzić, Yason. Tylko bšd nadal lojalnym pracownikiem. Teraz id i
działaj.

Swojš drogš pomylał Szef dobrze, że sprawa trafiła na tego


prostodusznego chłopca. Nie jest chyba na tyle bystry, by zostać moim
konkurentem w całej rozgrywce .

Jeszcze jedno powiedział Yason, zawracajšc od wyjcia. Gdy tu szedłem


rewidowano mnie kilkakrotnie. Gdybym miał ten mikrofilm

w jaki sposób mam go panu dostarczyć?


Oczywicie, że tylko do moich ršk. Przynie go tutaj. Dostaniesz żeton,
który umożliwi ci wstęp bez rewizji. Pluton!

Słucham, panie! rozległ się z kšta głos robota.

Wyprowad tego człowieka.

Tak, panie! Do której celi?

Nie do celi, durniu, tylko do hallu wyjciowego. Tam dasz mu żeton


wolnego wstępu.

Tak, panie! Chod, panie!

Poprzedzany przez robota, Yason wyszedł z gabinetu. Robot prowadził


go jakš innš, krótszš drogš po korytarzach gmachu.

Pluton! powiedział Yason, gdy znaleli się w znanej mu windzie. Możesz


wrócić, sam dalej trafię.

Nie mogę, panie. Mam rozkaz odprowadzić cię do wyjcia.

Dobrze. Jedziemy na dół.

W hallu przy wejciu robot wręczył Yasonowi żeton i chciał odejć.

Pluton! zawołał Yason ostro.

Słucham, panie!

Yason rozejrzał się dokoła, a upewniwszy się, że nikogo nie ma w


pobliżu, powiedział:

Stań na głowie, Pluton!

Tak, panie! odpowiedział automat posłusznie i po chwili zgrabnie stanšł


na swej niezbyt roztropnej elektronicznej głowie.

Yason nieznacznie umiechnšł się do swoich myli.


Idšc ulicš, Yason rozglšdał się ukradkiem, przystawał od czasu do czasu
zmieniał kierunek marszu. Po raz trzeci czy czwarty mignęła mu w tłumie
ta sama twarz młodego mężczyzny.

Szef mi nie ufa pomylał i skrzywił się z niesmakiem. Musiał się mocno
przestraszyć i teraz nie ufa nikomu.

Lewš dłoniš, którš trzymał wcišż w kieszeni płaszcza, wymacał


cylindryczny, twardy kształt kasetki. Przed wejciem do gmachu zatrzymał
się i, zapalajšc papierosa, obejrzał się dyskretnie. Nie było za nim nikogo.
Widocznie agent miał polecenie ledzić go tylko do tego miejsca. Yason
pchnšł obrotowe drzwi i ruszył w kierunku windy. Automatportier cofnšł
się przed nim uprzejmie na sam widok żetonu. Na piętrze już nikt nie
próbował go rewidować. Dopiero w przedsionku gabinetu Szefa dwóch
drabów przejrzało mu kieszenie, ale widocznie mieli polecenie
niezaglšdania do kasety z mikrofilmem. Jeden z nich otworzył drzwi
gabinetu i przepuszczajšc Yasona przodem, zameldował:

Już jest, Szefie. Czy mamy czekać?

Nie, jestecie wolni powiedział Szef z głębi ciemnoci.

Po chwili wiatło reflektora zmusiło znów Yasona do zamknięcia oczu.

Witam cię, Yason, nie przychodzisz chyba z pustymi rękami?

Nie. Oto kaseta. Yason wyjšł z kieszeni aluminiowe pudełko.

Jak to zdobyłe?

Kerdan pojechał na zjazd naukowy do Altras. Przed wyjazdem posiałem


w jego mylach trochę niepokoju. Powiedziałem, że SKORPION może co
zwšchać. A jeli dopadnš profesora, przepadnie mikrofilm

Bardzo subtelna akcja


pochwalił Szef. A on na pewno szybko przekazał mikrofilm komu ze swych
najbliższych współpracowników?

Nie. Po prostu wskazał miejsce jego ukrycia. Nie mnie, oczywicie. Ja dla
niego zbyt mało znaczę. Ale pilnowałem go, miałem na podsłuchu, no, nie
muszę panu chyba wyjaniać naszych metod

Jasne zamiał się Szef. Bardzo się cieszę. Podaj mi ten mikrofilm

Albo nie. Niech mi go przyniesie Pluton. A propos, może mi powiesz, po co


kazałe Plutonowi stawać na głowie?

Musiałem się przekonać, czy jest dostatecznie głupi umiechnšł się Yason.
Był przy naszej rozmowie

Mówiłem, żeby się nie obawiał. On ma pamięć tylko do rozkazów.


Pluton, przynie kasetę od tego człowieka.

Robot zbliżył się do Yasona z wycišgniętym chwytakiem, zabrał kasetę i


zaniósł za kršg. wiatła. Yason zamknšł oczy. Dłonie jego, zacinięte na
brzegu krzesła, drżały niedostrzegalnie. Wytężył słuch. W ciszy gabinetu
słychać było szybki oddech człowieka siedzšcego za reflektorem.

Czy to już wszystko? Cała dokumentacja? spytał Szef.

Tak. Film jest wywołany, można sprawdzić.

Oglšdałe to?

Tylko pobieżnie, Kerdan pokazał mi kilkanacie klatek.

W zapadłej ciszy Yason słyszał lekki zgrzyt odkręcanego wieczka.


Wstrzymał oddech. Zaraz potem usłyszał dwa chrapliwe, ostre kaszlnięcia i
dwięk upadajšcego pudełka. Zakrętka potoczyła się po podłodze. Yason
zerwał się z miejsca i podbiegł w kierunku Szefa. Olepionymi oczyma
poszukał go za kręgiem reflektora. Szef siedział w fotelu, z głowš
odrzuconš na oparcie. Yason, wcišż nie oddychajšc, zaciskajšc nozdrza
palcami, dopadł drzwi wejciowych i wybiegł do przedsionka. Tu dopiero
odetchnšł głęboko i krzyknšł w głšb gabinetu:

Pluton! Włšcz wentylację!

Zamykajšc drzwi gabinetu słyszał szum wentylatorów. Odczekał w


przedsionku kilka minut, potem uchylił drzwi. Wszedł i skierował reflektor
na twarz człowieka leżšcego w fotelu.

Rzeczywicie powiedział, wyjmujšc z kieszeni lusterko i porównujšc


twarz Szefa ze swojš. Pewne podobieństwo jest. Pluton! Podaj mi
maszynkę do golenia i amnestor.

Tak, panie! powiedział robot, podchodzšc do ciennej szafki. Po chwili


podał żšdane przedmioty. Yason przyłożył elektrody amnestora do skroni
Szefa i wcisnšł spust. Strzałka na skali opadała powoli. Yason odczekał, aż
osišgnęła zero, a potem odłożył przyrzšd i popatrzył jeszcze raz w twarz
leżšcego.

Jak to niewiele potrzeba, by Kto stał się nikim! pomylał, sięgajšc po


maszynkę do golenia.

Pluton! Wynie tego człowieka.

Do której celi?

Do siedemnastej.

Już zajęta.

W takim razie do pierwszej, która jest wolna.

Cela 4127 powiedział Pluton. Podniósł z fotela bezwładne ciało i


wyszedł przez drzwi ukryte za kotarš w głębi gabinetu.

Yason pocišgnšł nosem. W gabinecie czuło się jeszcze słabš woń gazu
obezwładniajšcego. Pogładził z żalem swš brodę, a potem z determinacjš
pucił w ruch maszynkę do golenia.
Teraz lepiej powiedział półgłosem, patrzšc w lusterko.

Wrócił Pluton. Yason kazał mu wyłšczyć wentylację, zamknšł drzwi i


nikogo nie wpuszczać. Zapalił wiatło i zasiadł za biurkiem na miejscu
Szefa. Przed nim, na małym pulpicie widniał szereg przycisków z
oznaczeniami poszczególnych działów i sekcji to były główne kanały
dyspozycyjne. Miał przed sobš wszystkie nici poruszajšce wielkš,
wszechpotężnš machinš, będšcš postrachem uczonych całego wiata.
Jednym ruchem dłoni mógł on, Yason, przed chwilš skromny
funkcjonariusz SKORPIONA, uczynić z wszystkich mędrców tego wiata
jednš wielkš tabula rasa, białš plamę bez ladu jednej myli, jednej informacji

Mógł tworzyć i niszczyć, kierować, zakazywać, decydować

Szef zadbał o to, by nasze spotkanie odbyło się naprawdę w cztery oczy
pomylał. Zależało mu na tym. Nie ufał nikomu. Sšdził, że niczym nie
ryzykuje, decydujšc się na współpracę ze mnš. Nie chciał przepucić takiej
okazji, nie mógł oprzeć się chęci sprawdzenia, czy to wszystko prawda. Nie
chciał posłużyć się kimkolwiek. Nie docenił mnie jednak

Yason powiódł palcem po szeregu przycisków.

Sekcja ogólna odczytywał półgłosem. Ewidencja komputerów. Dział


Ekspertyz. Informetria. Służba Interwencyjna

Zabrzęczał telefon. Yason drgnšł, po chwili jednak, opanowujšc drżenie


głosu, rzucił w słuchawkę ochrypłe Tak?

Szefie, przywieli tego Kerdana, którego Szef kazał dzi dostarczyć. Nie
zdezinformowany, wedle rozkazu. Co z nim zrobić?

Daj do telefonu powiedział Yason spokojnie. A po chwili:

To pan, profesorze? Tu Y3. Akcja Roszada zakończona. Operacja


Płomień wkracza w ostatniš fazę. Skorpion wymierza żšdło we własne
ciało.
1971
ZJAWA
W epoce wielkich odkryć geograficznych, dalekich podróży morskich i
podboju nowych ziem jedynym ródłem informacji o nieznanych lšdach były
opowieci żeglarzy. Wokół popijajšcego w portowej knajpie wilka
morskiego gromadził się zwykle tłumek ciekawych z rozdziawionymi
gębami słuchajšcych bajań o okrętachwidmach i wężach morskich.

Urok Nieznanego, Wielkiej Przygody choćby cudzej pocišgał ludzi od


niepamiętnych czasów. Dzi gdy żeglarzy zastšpił pilot kosmiczny, a
portowš spelunkę elegancki lokal Klub w Kosmoporcie również nie brak
chętnych do słuchania opowieci niezwykłych i niecodziennych. Opowieci,
które można dzi usłyszeć, w niczym nie przypominajš naiwnoci i
nierealnoci dawnych legend żeglarskich. Współczesnego słuchacza trudno
zadziwić zmylonymi historiami. Mimo to zdarza się nieraz usłyszeć
opowieć z pozoru nieprawdopodobnš

Opowieci takich nie znajdziemy w dziennikach pokładowych ani w


raportach nawigatorów.

Człowiek postawiony w zupełnie nowych warunkach, napotykajšcy


zjawiska, do których nie przywykł na Ziemi to pasjonujšcy obiekt
obserwacji.

Będšc częstym gociem w Klubie Pilotów Kosmicznych, miałem okazję


usłyszeć wiele niezwykłych opowieci. Oto jedna z nich.

Uchyliłem drzwi kabiny sypialnej. Kirs spał na koi, przytroczony do niej


siatkš pasów ochronnych. miać mi się chciało, bo był doć tęgi i wyglšdał
jak baleron opleciony sznurkiem. Przypomniało mi się, jak podczas którego
z naszych pierwszych wspólnych rejsów Kirs chrapnšł sobie zaraz po
wyjciu z kosmoportu. Wymanewrowałem rakietę na orbitę podróżnš i
poszedłem go obudzić. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie było go na
koi. Dopiero gdy się lepiej rozejrzałem po słabo owietlonej kajucie,
spostrzegłem go: wisiał, jakby przylepiony, w kšcie między cianš a sufitem.
Całe szczęcie, że wnętrze kajuty było wyłożone grubš warstwš gšbki!
Widocznie zapomniał zapišć pasy lub zrobił to niedokładnie i podczas
manewrowania wysunšł się z uprzęży. Sen miał jednak tak mocny, że
zupełnie tego nie poczuł. Wyłšczyłem magnesy moich butów i ostrożnie
poszybowałem w jego kierunku. Na wpół obudzony moim szarpaniem,
wyglšdał przekomicznie, wijšc się jak węgorz rzucony na piasek. Dopiero
po dłuższej chwili oprzytomniał i zdał sobie sprawę ze swej niezwykłej
sytuacji.

Nasza rakieta mały i doć stary stateczek transportowy pozbawiona była


wielu ułatwiajšcych życie, lecz kosztownych urzšdzeń, jakie stosuje się na
statkach pasażerskich. Najbardziej dajšcym się we znaki był brak sztucznej
grawitacji. Po wyłšczeniu silników przejcie ze sterowni do kajuty
mieszkalnej wymagało użycia magnetycznych przyssawek przy butach.

Kirs był niezmiernie roztargniony i nieraz zdarzały mu się gafy tak


nieprawdopodobne, że we wszystkich kosmoportach opowiadano na jego
temat przeróżne anegdotki. Większoć z nich kolportowałem oczywicie ja.
Na szczęcie Kirs miał poczucie humoru i w czasie naszej wspólnej
kilkuletniej służby na linii marsjańskiej nie zdarzyło się, by się obraził o
dobry żart. Czułem jednak, że czeka tylko, aż mnie przytrafi się co
zabawnego, i wtedy dopiero odpłaci mi pięknym za nadobne.

Tym razem, jak powiedziałem, Kirs zabezpieczył się w sposób


wystarczajšcy. Zamknšłem drzwi. Po duralowej drabince wspišłem się
wzdłuż osi rakiety w kierunku dzioba. Przy cišgu dwa g wędrówka taka
była doć ucišżliwa. W nowoczesnych rakietach towarowych instalowano
przynajmniej windy, a tu sam musiałem wlec swoje, dwukrotnie cięższe niż
na Ziemi, siedemdziesišt pięć kilogramów masy ciała trzydzieci pięć
metrów w górę. Pojęcie góry oraz ciężar ciała uwarunkowane sš tu
oczywicie kierunkiem i wielkociš przyspieszenia.

W połowie drogi, jak zwykle odpoczywajšc przez chwilę, pomylałem


sobie z westchnieniem:

Kiedy wreszcie wezmš na złom to stare pudło, a nas przeniosš na


przyzwoity, nowy statek?
Wspinajšc się dalej mijałem kolorowe, blade wiatełka, znaczšce włazy do
ładowni, luz wyjciowych i magazynów. Drzwi sterowni znajdowały się na
poczštku korytarza, czyli bezporednio nad mojš głowš. Otworzyłem je i po
chwili siedziałem już w fotelu pilota. Należało wytracić przyspieszenie i
wejć na normalnš orbitę podróżnš. Zwykle manewr taki nie przysparzał mi
trudnoci: wyłšczało się silnik, potem ostry zwrot, poprawka kursu i gotowe.
Dostawało się przy tym parę g chwilowego przecišżenia, ale tak było
najprociej i najszybciej. Tym razem jednak zalecono nam ostrożnoć przy
zmianach przyspieszenia wielimy ładunek do stacji badawczych, jakie
cenne a delikatne przyrzšdy, czułe na wszelkie wstrzšsy. Majšc to na
uwadze, starałem się operować sterami możliwie dokładnie. Jak zwykle
jednak, gdy się chce wykonać co bezbłędnie, a na dodatek urzšdzenia sš
stare i rozregulowane włanie teraz zrobiłem drobny błšd: rakieta wpadła w
krótkotrwałš, lecz doć silnš wibrację, a potem ze dwa razy zakołysała się,
zanim zdołałem naprowadzić jš na właciwy kurs.

Silniki umilkły, szlimy lotem beznapędowym. Nadałem meldunek,


sprawdziłem raz jeszcze, czy wszystko w porzšdku i wstałem z fotela. Przez
kilkanacie najbliższych godzin nie ma tu nic do roboty. Włšczyłem
przyssawki magnetyczne i wyszedłem na korytarz, zamykajšc za sobš właz
do sterowni. Teraz, w stanie nieważkoci, mogłem maszerować po stalowej
cianie walcowatego korytarza. Idšc w kierunku rufy, potykajšc się o
uchwyty włazów rozmylałem z irytacjš:

Dlaczegoż, u licha, nie przewidziano przyzwoitego owietlenia w


korytarzu? Oszczędnoć energii? Te maleńkie lampki sš zupełnie
niewystarczajšce.

W tym momencie moja lewa noga, nie trafiajšc na opór wpadła w głšb
szpary.

Znowu ten bałwan, Kirs, nie zamknšł klapy ładowni! pomylałem


zirytowany. Nogi. można połamać!

Ze złociš zasunšłem właz klapš. Dalej szedłem już ostrożnie,


przywiecajšc sobie kieszonkowš latarkš.
W pewnej chwili, gdy podniosłem wzrok i spojrzałem w głšb korytarza,
wydało mi się, że przede mnš co błysnęło. Skierowałem w ten punkt wiatło
reflektora. Drgnšłem, przykry dreszcz przebiegł mi po plecach. Przede mnš,
na wysokoci mojej twarzy lniła srebrzysta kula wielkoci arbuza. Zjawisko
było tak nieoczekiwane, że przez kilka sekund stałem bez ruchu, wpatrzony
w błyszczšcš zjawę. Potem zaczęły przychodzić mi na myl zasłyszane
niegdy opowieci o tajemniczych istotach nawiedzajšcych statki w
przestrzeni kosmicznej. Zgasiłem reflektor. W miejscu kuli błyszczały teraz
tylko ogniki odbitych lampek korytarza. Kula odbijała wiatło jak
powierzchnia lustrzana.

Co to może być? Skšd się to wzięło? mylałem intensywnie. Nic jednak


oprócz bezsensownych skojarzeń nie przychodziło mi do głowy. Słyszałem
kiedy chyba Kelton o tym opowiadał o jakiej srebrnej kuli przeladujšcej
rakiety w strefie Planetoid

Wtedy jednak sšdziłem, że to bzdury.

Zbliżyłem się na odległoć wycišgniętej ręki i zapaliłem reflektor.


Strumień wiatła objšł z ukosa mojš twarz. Spojrzałem na kulę i nogi ugięły
się pode mnš, serce zabiło gdzie pod gardłem i o mało nie wrzasnšłem. Z
kuli, jakby z jej wnętrza, patrzyła na mnie przerażajšca maszkara: niby
twarz, ale tak potwornie zniekształcona, że przypominała raczej maskę
obrzędowš jakiego afrykańskiego czarownika.

Odskoczyłem w tył. Oglšdana z odległoci kilku metrów kula błyszczała,


jak przedtem odbijajšc wiatło latarki. Teraz dopiero dotarło do mojej
wiadomoci, że to, co wydało mi się wyzierać z wnętrza kuli, było jedynie
odbiciem mojej własnej twarzy w wypukłej powierzchni lustrzanej.
Wciekły na samego siebie za odruch paniki, postanowiłem zrehabilitować
się we własnych oczach. miało podszedłem do kuli. Drżała niespokojnie i
miałem wrażenie, że cofnęła się nieco przede mnš. W każdym razie nie
okazywała żadnych wrogich zamiarów i to mnie nieco omieliło.

Wisiała wcišż na wysokoci mojej twarzy idealnie gładka, połyskujšca


tajemniczo
Ostrożnie zbliżyłem ku niej dłoń. Wycišgniętym wskazujšcym palcem
dziobnšłem w sam rodek kuli. Palec zagłębił się w co zimnego i liskiego. Z
dreszczem obrzydzenia cofnšłem pospiesznie dłoń. Kula, jakby
rozgniewana atakiem, rozpulsowała się nagle, zmieniajšc co chwila kształt,
płaszczšc się elipsoidalnie i uwypuklajšc na przemian. Równoczenie
zaczęła cofać się leniwie w kierunku, który nadało jaj pchnięcie mojego
palca. Odpływała bezszelestnie w głšb ciemnego korytarza. Prowadziłem jš
wiatłem reflektora. Dopłynšwszy do końca korytarza, rozpłaszczyła się
przez moment na cianie, jakby sprężona do skoku i, odbijajšc się miękko,
pożeglowała z powrotem w moim kierunku, pulsujšc wcišż niespokojnie.
Płynęła wprost na mnie na pozór obojętna, lecz mnie się wydawało, że teraz

teraz włanie mnie zaatakuje! Stałem bez ruchu. Dšżyła wyranie ku mnie.
Metr

pół metra

centymetry dzieliły jš od mojej twarzy. Uchyliłem się, gdy dotykała już


prawie końca mojego nosa

Poczułem na policzku chłodne linięcie. Machinalnie otarłem twarz


wierzchem dłoni. Kula minęła mnie, jakby nie zauważajšc

Płynęła teraz w kierunku dzioba.

Czy zamknšłem dobrze drzwi do sterowni? pomylałem ze strachem. Bo


jeli dostanie się tam, to

W tym momencie uwiadomiłem sobie, że bezwiednie traktuję dziwnš


zjawę jak

żywš i do tego celowo działajšcš istotę!

Kretyn jestem! Przecież ona dotšd nie zrobiła właciwie nic


Na wszelki jednak wypadek nie spuszczałem jej z oka. Kołysała się gdzie
w końcu korytarza, od strony dzioba. Stałem tuż przy drzwiach luzy
wyjciowej. Sprawdziłem zamki były w porzšdku. Tędy to nie mogło się
dostać

Więc skšd się wzięło wewnštrz zamkniętej rakiety?!

Doć tego! pomylałem i szarpnšłem rygiel wewnętrznych drzwi luzy.


Otworzyły się bezszelestnie. Wszedłem do wnętrza komory i zaczšłem
zakładać skafander próżniowy. Dopinajšc w popiechu zatrzaski butów,
wyjrzałem na korytarz. Kula, odbita od drzwi sterowni, wracała swym
bezszelestnym lotem. Była już blisko. Wyskoczyłem na korytarz i
ustawiłem się pod przeciwległš cianš. W momencie, gdy kula znalazła się
między mnš a drzwiami luzy, pacnšłem jš otwartš rękawicš. Dłoń trafiła na
miękki opór, miałem wrażenie, że spoliczkowałem porcję nóżek w galarecie

Kula wpłynęła wolno do komory luzy, a ja wskoczyłem w lad za niš,


zatrzaskujšc właz. Odbiła się kilkakrotnie od przeciwległych cian luzy jak
mysz, zamknięta w ciasnej przestrzeni pułapki. Odsunšłem zewnętrzne
drzwi i chwyciłem oburšcz wylizgujšcš się, półpłynnš jakby kulę.
Wypchnšłem jš na zewnštrz rakiety. Przyssawki butów chwyciły stal
pancerza, lina asekuracyjna zawisła sztywno w kilku pętlach. Stałem doć
długo niezdecydowany, gotów w każdej chwili odrzucić precz przedziwny
przedmiot. W pewnej chwili, cisnšwszy kulę nieco silniej, poczułem, że

stwardniała! Tego już miałem doć! Wypuciłem jš z ršk i w uniesieniu złoci

kopnšłem jš ciężkim butem. Noga odskoczyła w tył i poczułem ból w


kostce. Kula za niezbyt prędko poczęła oddalać się od rakiety. Musiała mieć
znacznš masę, o czym nie pomylałem przedtem

Niech cię diabli wezmš syknšłem w lad za niš, grożšc jej pięciš.

Pozbywszy się w ten sposób tajemniczego intruza, wróciłem do rakiety.


cišgajšc skafander, próbowałem jeszcze wytłumaczyć sobie, co to właciwie
było
Muszę przyznać, że absurdalny fakt pojawienia się, bšd co bšd,
materialnego przedmiotu (czy może

istoty?) wewnštrz hermetycznie zamkniętego statku wytršcił mnie z


równowagi. Kula zdenerwowała mnie nie swoim zachowaniem ani
konsystencjš przecież zachowywała się właciwie jako ciało martwe

Przyczynš mego podniecenia była sama jej obecnoć; nie mogłem zaznać
spokoju, nie wyjaniwszy sobie jej istoty i pochodzenia. Żałowałem teraz, że
dałem się ponieć nerwom i wyrzuciłem jš z rakiety

Rzeczy niewytłumaczone denerwujš człowieka, który przywykł do


pewnych schematycznych sytuacji! próbowałem filozofować, wracajšc
korytarzem w kierunku kajuty. Parę wieków temu powiedziałby sobie
człowiek: to był diabeł, i sprawa załatwiona

Właciwie

to zachowałem się włanie tak, jak przystało na ciemne redniowiecze:


zamiast rzecz dokładnie zbadać, wyrzuciłem problem za okno.

Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, doskonale wiem, dlaczego


tak postšpiłem. Po prostu

miałem stracha, najzwyczajniejszego w wiecie

Wtedy jednak szukałem dla siebie usprawiedliwienia że niby to jakie obce


ciało w rakiecie, licho wie, co się w nim kryło

Mogło wybuchnšć, mogła z niego wyskoczyć jaka złoliwa istota, która


napada statki kosmiczne i dusi załogę

Nie mylałem dosłownie w ten sposób, ale mniej więcej do tego sprowadzał
się mój strach

Tego samego dnia, zanim jeszcze obudziłem Kirsa, by objšł po mnie


służbę, obchodziłem pomieszczenie użytkowe rakiety. Pokrywa czwartej
ładowni była uchylona.

Co to ma znaczyć? Przecież sam jš zamykałem, wtedy gdy się potknšłem


o niš, wracajšc ze sterowni

Wszedłem do ładowni i zapaliłem wiatło. Wnętrze niewielkiego luku


zatłoczone było pakami i skrzynkami, umocowanymi do cian i podłogi.
Spojrzałem po kštach, czy wszystko jest na miejscu i

stanšłem z niezbyt genialnš zapewne minš.

Pod jednš ze cian w nienaturalnej pozycji balansował w powietrzu spory


pojemnik ze sztucznego tworzywa. Był otwarty i pusty. Wokół niego, tu i
ówdzie, błškało się kilka różnej wielkoci błyszczšcych srebrzystych
bšbelków.

Przez chwilę stałem jak zaczarowany, a potem wybuchnšłem salwš


głonego miechu

Tak! To była po prostu

rtęć! Zwykła, pospolita rtęć, którš wiozłem wród innych bagaży na Marsa

Nie przeglšdałem przedtem zbyt dokładnie spisu ładunku

Podczas mojego niezbyt zręcznego manewrowania rakietš ciężki


pojemnik z rtęciš, słabo widać umocowany, wysunšł się z uchwytu.
Zawartoć wyciekła i zbita w jednš monstrualnych rozmiarów kroplę
wywędrowała w czasie hamowania rakiety na korytarz

Obejrzałem dokładnie zamek włazu. Był oczywicie zepsuty i przy lada


wstrzšsie klapa odsuwała się samorzutnie
A kiedy wyszedłem z kulš na zewnštrz statku, zamarzła ona bardzo
szybko i stała się twarda. To jasne. W próżni kosmicznej panuje
temperatura bliska bezwzględnego zera. We wnętrzu mego ogrzewanego
skafandra nie przyszło mi to do głowy!

Umocowałem pusty pojemnik na właciwym miejscu. Wychodzšc z


ładowni, natknšłem się na korytarzu na Kirsa.

Wszystko w porzšdku? zapytał.

Tak

powiedziałem, jakby nigdy nic

1962 r.
SAMI
Maudr milczał. Leżał i długimi, kocistymi palcami przeczesywał siwš
brodę. Inni leżeli wokół niego, przymknšwszy oczy, wycišgnięci wygodnie
i niedbale.

Nie mogę pojšć mówił Iti dlaczego jakie tradycyjne względy, jakie
przesšdy i niczym nie uzasadnione wierzenia majš hamować swobodny
rozwój badań zmierzajšcych ku poznaniu Naszego wiata?!

Na pytanie: czym jest Nasz wiat, odpowiedzieć jeszcze nie potrafię


odezwał się Eso. Ale tu przerwał i spojrzał z ukosa na Maudra wydaje mi
się, że wszystko, co wpojono nam od chwili, gdy powstała w nas wiadomoć
Istnienia, jest, mówišc delikatnie, mocno nacišgniętš legendš

Zastanówcie się chwilę, a przyznacie, że i wy nieraz musielicie mieć wiele


wštpliwoci w tym względzie

Każda mylšca Istota miewa wštpliwoci tego czy innego rodzaju. A


szczególnie gdy idzie o sprawy tak niezbadane i tajemnicze, jak Zagadka
Bytu czy Sens Istnienia

Nieraz na pewno, patrzšc przez Wielkie Oko Naszego wiata, niejeden z was
pomylał, że te miliony Drobnych wiatełek, które otaczajš was zewszšd to
takie same lub podobne wiaty, jak ten, w którym żyjemy

To jest jedyna logiczna hipoteza: Nasz wiat jest jednym z tych wiatełek
błšdzšcych w obszarze wielkiej Pustki. Dlaczegóż by on tylko miał być
wyróżniony wród pozostałych? Dlaczego w Tamtych wiatach nie miałyby
istnieć Istoty nam podobne?

Wiadomo jest przecież przerwał mu niecierpliwie Oak że Istoty Żywe


bytować mogš jedynie w Naszym wiecie. Nikt nie potrafi istnieć poza nim!

Czy ktokolwiek próbował stwierdzić to dowiadczalnie?


Dowiadczalnie? Cóż to takiego? wtršcił pogardliwie Yox. To tylko
bezkrytyczna wiara w prawdziwoć wiadectwa zmysłów! A któż mi zaręczy,
że wszystko, co oglšdam w Wielkim Oku, jest rzeczywistym odbiciem tego,
co znajduje się poza Naszym wiatem? Skšd mam mieć pewnoć, że w ogóle
istnieje cokolwiek poza jego granicami? Dlaczego wreszcie mam być
przekonany, że Nasz wiat w ogóle istnieje, że istniejecie wy wszyscy, że
istnieje moje ciało? O tym wszystkim informujš mnie moje zmysły, a im
mam prawo nie dowierzać, bo sš wielce niedoskonałe

Jedynie prawdziwy i ponad wszelkš wštpliwoć istniejšcy jest mój Rozum,


moja wiadomoć Istnienia

Reszta może być i najprawdopodobniej jest tylko wrażeniem powstajšcym


w mojej wiadomoci!

A co robisz, gdy jeste głodny? spytał podchwytliwie Oak.

Gdy odnoszę wrażenie, że jestem głodny cišgnšł nie speszony Yox


podpełzam do wrażenia, zwanego Wielkim Regeneratorem, który daje mi
wrażenie nasycenia. Ot i wszystko! Jak widzisz, nic nie przeczy mojemu
poglšdowi na Nasz wiat

A my wszyscy, podły egocentryku, jestemy jedynie twoim wrażeniem?


Nie istniejemy obiektywnie, lecz tylko w twojej wyobrani?

Oczywicie! Choć czasem dziwię się, jak wrażenie takiego grubasa może
się w mojej wyobrani pomiecić! Na szczęcie jest ona dostatecznie szeroka,
czego o twojej powiedzieć nie sposób!

Oak usiłował przybliżyć się do Yoxa, aby pięciš udokumentować mu


realnoć swego istnienia, lecz po kilku próbach uniesienia się zrezygnował z
tego zamiaru. Odkšd bowiem brzuch zaczšł zwisać niżej, niż sięgały
kolana, pełzanie sprawiało mu niezwykłš trudnoć, nie mówišc już o
chodzeniu na czworakach. Poprzestał zatem na gniewnym pomruku i legł
wygodnie na miękkim podłożu.
Pomylcie zresztš, jakiż byłby cel istnienia Naszego wiata, gdyby istniał
on naprawdę dorzucił jeszcze Yox.

Czy dyskutujesz z nami, czy z samym sobš zjadliwie zagadnšł Oak. bo


jeli z nami, to jeste niekonsekwentny!

Pytasz o cel istnienia Naszego wiata? podjšł Eso. Należałoby spytać


raczej o przyczyny, które sprawiły, że on istnieje! Wykazałem już Doć
Dawno, że Nasz wiat powstał z zagęszczenia Wielkiej Pustki, jak zresztš i
wszystkie Inne wiaty! Najpierw powstały ciany Naszego wiata, potem
wszystko, co w nim istnieje, a więc i Wielki Regenerator. Z tego ostatniego
wreszcie wyszły Istoty

Odtšd zapanowała w Naszym wiecie ta wspaniała harmonia procesów, która


tak dobitnie potwierdza słusznoć moich wywodów: my, Istoty, istniejemy
dzięki Regeneratorowi, z którego czerpiemy Substancje Odżywcze.
Regenerator natomiast istnieje dzięki nam, gdyż pochłania wydzielane
przez nas Substancje Odpadowe. W ten sposób zamyka się cykl procesów
w Naszym wiecie. I to jest włanie jedyny cel jego istnienia cišgły ruch,
obieg, zmiana a jednoczenie trwanie, istnienie przez Czas Nieograniczenie
Długi!

Czy naprawdę wierzysz w to wtršcił milczšcy dotšd Tako że Nasz, tak


wspaniale urzšdzony wiat, w którym wszystko tak doskonale dostosowane
jest do potrzeb Istot w nim żyjšcych, powstał w procesie samorzutnego
kształtowania z monotonnej Pustki Zewnętrznej?

Po pierwsze nie ma tu mowy o żadnym wierzeniu! To ugruntowana


naukowo teoria oburzył się Eso. Nie ma wszak nic dziwnego w tym, że w
procesie działajšcym przez Czas Niezmiernie Długi mogš powstawać twory
o dużym stopniu złożonoci! Nie doceniasz czynnika ewolucji wiatów! Nie
tylko Nasz, lecz także wszystkie Inne wiaty musiały powstać w ten sam lub
zbliżony sposób. I dlatego bardzo prawdopodobne jest, że ich wyglšd
przypomina Nasz wiat, a więc sš tak samo Wydłużone i
Zewszechstronzamknięte a w ich wnętrzu, choć niektórym sš nie na rękę
takie hipotezy, istnieć mogš Istoty Nam Podobne! My jestemy
najmłodszym, jak dotšd, ogniwem Rozwoju, ale wcale nie powiedziane, że
ostatnim! Czy nie przekonałem was jeszcze, że wszystko co nas otacza a
także my sami, powstało w Naszym wiecie wskutek zupełnie naturalnych
procesów, które dajš się wyjanić drogš czysto naukowš, bez potrzeby
uciekania się do legend i przesšdów?

A Stary Człowiek i jego nauki? Czy nie głoszš one wielu rzeczy
sprzecznych z tym, co nam tu usiłujesz przedstawić? Oak nie dawał za
wygranš. Przecież Maudr widział na własne oczy Starego Człowieka!
Rozmawiał z nim! Maudr jest z nas najmędrszy i jego Pamięć Rzeczy
Minionych sięga znacznie dalej niż nasza.

Proszę cię, Oak, nie mieszaj podań i legend do naukowej dyskusji!


odpalił niecierpliwie Eso. Stary Człowiek mógł sobie istnieć rzeczywicie,
nie mam podstaw wštpić w słowa Maudra! Ale któż nam zaręczy, że Stary
Człowiek sam wiedział dobrze o tym wszystkim, o czym nas naucza przez
usta Maudra? A jeli nawet wiedział o Naszym wiecie dużo więcej niż my,
to nie możemy mieć pewnoci, czy przekazał nam wszystko zgodnie z
prawdš! Uważam Starego Człowieka za takš samš Istotę, jak my, choć
zupełnie nie potrafię sobie wytłumaczyć jego zniknięcia z Naszego wiata

Stary Człowiek mógł rzeczywicie dojć do wielu cennych wniosków

Jeli z jego Nauk odrzucimy to wszystko, co jest zwykłym uproszczeniem


czy upiększeniem Obiektywnej Rzeczywistoci, jeli odetniemy się od
mistycyzmu i irracjonalizmu, to otrzymamy być może pewien zbiór
kanonów i praw dotyczšcych życia w Naszym wiecie

Reszta to tylko cenny zabytek Kultury Czasów Odległych, ale z punktu


widzenia nauki nie przedstawiajšcy wartoci poznawczej ani ontologicznej

Przepraszam, ale nie rozumiem, co w tym wypadku nazywasz


mistycyzmem i irracjonalizmem! warknšł Oak. Czy w naszej Obiektywnej
Rzeczywistoci nie ma realnych dowodów na większoć tez zawartych w
naukach Starego Człowieka? Czy nie sš Obiektywnie Rzeczywiste np.
Zamknięte Drzwi, o których Stary Człowiek mówi, cytuję: Nie będziesz
otwierał Drzwi Zamkniętych, albowiem strzegš one Tajemnic wiata koniec
cytatu.
Wybacz, ale zdumiewa mnie brak logiki w twoich wypowiedziach! Czy
nie zdajesz sobie sprawy, że istnienie takich włanie obiektów, których
pochodzenia i znaczenia nauka nie potrafi jeszcze wyjanić, pobudza
fantazję do tworzenia legend i bajek? Nauki Starego Człowieka powstały
przez dopasowanie legendy do rzeczywistoci! Stary Człowiek, jak i my, nie
potrafił sobie wyjanić wielu rzeczy i stšd w jego nauce tyle niejasnoci i
tajemniczych sformułowań!

A co sšdzisz o Głosach, które Maudr słyszał ongi poprzez jedne z


Zamkniętych Drzwi?

Nie bardzo w nie wierzę

W każdym razie jestem przekonany, że wczeniej czy póniej potrafimy je


wyjanić przyczynami zupełnie naturalnymi

Jednak pewne jest, że owe Głosy, poród wielu niezrozumiałych słów,


wymieniały nazwę Obiecanego wiata, znanš z nauk Starego Człowieka!

To mogła być autosugestia! Poród wielu niezrozumiałych dwięków łatwo


doszukać się znanego słowa, szczególnie gdy słucha się z pewnym
okrelonym nastawieniem

oponował sceptycznie Eso.

Przenielicie dyskusję na płaszczyznę rozważań czysto teoretycznych! A


ja chciałbym usłyszeć wasze zdanie na temat następujšcego projektu: gdyby
tak zorganizować wyprawę poza Nasz wiat? Czy nie sšdzicie, że dałoby to
nam wiele nowego, interesujšcego materiału do dalszych rozważań i
dociekań filozoficznych?

Powiedziane jest: Nie będziesz opuszczał wiata, albowiem Pustka


Zewnętrzna nie jest dla Istot Żywych! Albowiem kto wiat Nasz o upuci,
mierci umrze, a inni umrš z nim wespół! odezwał się po raz pierwszy
Maudr i zamilkł.
Zapanowała cisza. Po chwili dopiero Iti odważył się wystšpić w obronie
swego projektu:

Oto macie przykład, jak przesšdy, powiedziałbym nawet zabobony


hamujšco wpływajš na rozwój twórczej myli! Bo czymże jest mierć, o
której mówi Maudr? Czy znamy takie zjawisko? Czy ktokolwiek mierciš
umarł w Naszym wiecie, jak sięgniemy pamięciš? Jaki sens ma straszenie
nas jakš wyimaginowanš karš mierci za dociekliwoć i rozszerzanie
wiadomoci o Naszym wiecie?

Nie sprzeciwiaj się, bracie, nauce Starego Człowieka, która dana nam jest
abymy bezpiecznie osišgnęli cel Wielkiego Powrotu do Wielkiego wiata!
przemówił Maudr.

W takim razie niech wolno nam będzie otworzyć Zamknięte Drzwi!


wystšpił Eso. Wtedy dam wam dowód, że Głosy można wyjanić zupełnie
naturalnymi przyczynami!

Powiedziane jest: Nie otworzysz Drzwi Zamkniętych, dopokšd Jasny


Kršg nie przesłoni dziesištej częci Wielkiego Oka przemówił Maudr po raz
trzeci. Mózgi wasze nie sš bowiem napełnione wiedzš o Wielu
Tajemnicach, które przekazał mi Stary Człowiek, zanim odszedł! Dopiero
gdy Jasny Kršg przesłoni dziesištš częć Wielkiego Oka, będzie mi wolno
owiecić umysły wasze wiatłem wiedzy, abycie mogli przygotować się na
przyjcie Nowego Życia! Jedno wam rzekę ku pokrzepieniu serc waszych
istnieje cel Naszego Istnienia! Odchodzšc, Stary Człowiek dał mi
Tajemnicę Drzwi Zamkniętych! Za tymi Drzwiami znajdujš się ukryte
przed nami Skarby Wiedzy o Innych wiatach! Naszym przeznaczeniem jest
przebyć wraz z nimi Drogę Wielkiego Powrotu i przekazać je Istotom Nam
Podobnym, na których Obraz i Podobieństwo uczynieni jestemy! Istoty owe
zamieszkujš Wielki wiat, ku któremu Nasz wiat ustawicznie zmierza.
Patrzcie w Wielkie Oko, albowiem w nim ujrzycie zapowied Końca
Wielkiego Powrotu. Czas nasz się zbliża. Wierzcie słowom moim, a będzie
wam dane Odpocznienie po Wielkim Powrocie, a ono Nagrodš wam
będzie! Słuchajcie głosu mego, a zaleceń mych uważajcie, abycie mierciš
nie pomarli!
Co za upadek umysłowy! burknšł Eso do Itiego chod, nie dajmy się
otumanić proroczym wizjom tego starego durnia!

Wyczołgali się obaj pospiesznie, o ile pozwalały im na to obwisłe


brzuchy, na Główny Korytarz, aby zaczerpnšć czystego powietrza w
pobliżu Wielkiego Regeneratora

Czy sšdzisz, Eso zagadnšł Iti, gdy obaj legli wygodnie, umieciwszy
końce Rurek Pokarmowych w ustach że naprawdę nie ma nic
ponadnaturalnego w Naszym ani w Innych wiatach? A gdyby tak
jakikolwiek fakt zaprzeczył wyranie twojej teorii? Gdyby zaprzeczył
któremu z Praw Naszego wiata? Gdyby spełniło się cokolwiek z
przepowiedni Maudra?

Nie wierzę, aby co takiego miało zaistnieć, a gdyby nawet zaistniało,


uważałbym to za rozszerzenie praw rzšdzšcych Obiektywnš
Rzeczywistociš. Jasne jest, że nasza Wiedza nie ogarnia jeszcze
wszystkiego, co jest możliwe w Naszym wiecie! A jeli chodzi o spełnienie
się przepowiedni

uznałbym to za przypadkowy zbieg okolicznoci, za co zupełnie


przypadkowego

Wiesz? Chciałbym popatrzeć w Wielkie Oko! zaczšł po chwili Iti.


Dawno tam nie byłem! Wiesz przecież, jak trudno jest przebyć drogę do
Wielkiego Oka i Zamkniętych Drzwi! Nasz Wzrost Wszerz staje się
ostatnio niepokojšco szybki!

Nie ma powodów do niepokoju! Gdyby w swoim czasie słuchał uważnie


mojej Teorii Rozwoju Istot Rozumnych, wiedziałby że takie jest włanie
ogólne prawo Wzrostu! Istota Rozumna w swym osobniczym rozwoju
przechodzi kolejno fazy następujšce: najpierw jest niewielka, w miarę
wydłużona, w miarę okršgła. Potem wzrasta wzdłuż i wszerz, podczas gdy
równoczenie powstaje w niej Zdolnoć Postrzegania Zjawisk. W następnej
fazie Istota, wraz z dalszym Rozrostem We Wszystkich Kierunkach,
nabywa zdolnoci Logicznej Analizy Zjawisk, zatracajšc równoczenie
zdolnoć poruszania się za pomocš Czołgania i Pełzania. W fazie tej, będšcej
przejciem do ostatniej, najdoskonalszej i najwyższej formy bytu, Istota
powinna nagromadzić maksimum faktów i spostrzeżeń oraz dokonać
wstępnej ich analizy. Gdy to się stanie, winna umiejscowić się w
bezporedniej bliskoci Wielkiego Regeneratora, który zapewnia stały
dopływ Pokarmu, i rozpoczšć właciwy Proces Poznania Umysłowego,
który jest jedynš treciš i celem Istnienia! Nastšpi wówczas faza ostatnia.
Istota stopniowo przyjmie najdoskonalszš z możliwych Formę Kulistš.
Niepotrzebne już organa ruchu ulegnš zanikowi, a Istota, odżywiana przez
Regenerator, w cišgu Nieograniczenie Długiego Czasu rozwišże zagadkę
Bytu, przez co osišgnie zadowolenie ze swego istnienia!

To naprawdę piękne! Ale

co będzie dalej?

A po cóż się nad tym zastanawiać? To stanie się aktualne dopiero w


Bardzo Dalekiej Przyszłoci, zresztš, jak rzekłem, na zastanawianie się
będzie doć czasu w Formie Kulistej!

Jednak wybiorę się w kierunku Wielkiego Oka! Większy zasób


informacji nie zawadzi! Czy wybierzesz się ze mnš?

Raczej nie

zawahał się Eso. Czuję, że już niedługo wejdę w ostatniš fazę rozwoju.
Moja Kulistoć w ostatnich czasach stała się nader wyrana. A moja wiedza o
Naszym wiecie nie wymaga już chyba uzupełnień

Wolę pozostać tu, przy Regeneratorze

Czy nie pomylałe nigdy, że nasze obłe kształty mogš być skutkiem
nadużywania Pokarmu?

Bzdury! Przecież Regenerator dostarcza nam Pokarmu w


nieograniczonych ilociach! Czy sšdzisz, że Nasz wiat mógłby działać
przeciwko nam? Przeciwko Właciwemu Kierunkowi Rozwoju? Jem, gdy
mam ochotę, to znaczy dużo i często widocznie takie jest prawo rzšdzšce
Naszym wiatem! Częste korzystanie z Regeneratora przyspiesza Proces
Zaokršglania, a długie wycieczki na pewno go opóniajš. Dlatego, jeli
chcesz uzyskać prędko Formę Doskonałš, nie wałęsaj się, lecz raczej Leż i
Kontempluj!

Sam mówiłe, że należy gromadzić jak najwięcej spostrzeżeń podczas


Fazy Poznawczej! Udaję się więc na Wyprawę Ku Wielkiemu Oku, skoro
już Maudr tak stanowczo sprzeciwił się wyprawie Poza Nasz wiat!

Iti popełzł Korytarzem, Eso pozostał, wród drzemki ssšc z lubociš koniec
Rurki Pokarmowej.

Obudził go głony okrzyk Itiego. Otworzył leniwie oczy i omal nie usiadł
z wrażenia: Iti poruszał się niezmiernie szybko, używajšc do tego tylko
dwóch kończyn, jedynie od czasu do czasu pomagajšc sobie pozostałymi
dwiema! To było niesłychane! Od bardzo dawna Eso nie widział czego
podobnego!

Jest! Jest Wielki Jasny Kršg! Zajmuje już prawie dziesištš częć
Wielkiego Oka!

Co? Co ty pleciesz? Czy jeste tego pewien? wypytywał Eso oszołomiony.

Możesz się sam przekonać rzucił Iti i, podskakujšc zabawnie, pobiegł


wiecić nowinę pozostałym.

Maudr uniósł się na drżšcych dłoniach:

Oto słyszycie Wielkš Nowinę! Z ust największego z niedowiarków jš


słyszycie! Spełniło się, co rzekł Stary Człowiek! Tak też spełni się
wszystko, reszta Prawd Tajemnych, które On nam obwiecił! Wielki Kršg
wzrastał będzie odtšd i potężniał, aż przesłoni całe Wielkie Oko

Wtedy nadejdzie Koniec i Poczštek! Odrzućcie wszelkš myl wštpišcš,


albowiem prawdę samš mówił wam będę!
Przed Bardzo Długim Czasem z Wielkiego wiata, gdzie Istoty Nam
Podobne zamieszkiwały, Nasz wiat wyruszył w drogę do Innych wiatów.
My nie istnielimy jeszcze w czasie onym. W podróż wyruszyli Rodzice
Nasi. A Skarby Wiedzy przywieć mieli oni z Innych wiatów

Z Rodziców Naszych, na obraz ich i podobieństwo my powstalimy

Oni dotarli do Innego wiata, lecz przed powrotem samym w Innym wiecie
zaginęli

Został tylko Stary Człowiek i my, lecz wiadomoć nasza upiona była. Ja
tylko byłem naonczas zdolny Cokolwiek Pojmować i mnie Stary Człowiek
czuwać nad wami i Naszym wiatem przykazał i doprowadzić was do
Wielkiego wiata polecił. I rzekł jeszcze, że Tam, Skšd Się Nie Powraca,
odejć musi w Czasie Niedługim

I rzekł mi rzeczy wiele, o których mówił wam będę

A skończywszy, poruszać się przestał. A po czasie Doć Długim, gdy


nieporuszony trwać nie przestawał, jako mi uprzednio przykazał, ciało jego
do Wielkiego Regeneratora wrzuciłem

A my, z Wielkiego Regeneratora pokarm pożywajšc, Jego Ciało także


pożywamy pod postaciš Substancji Odżywczych!

Jasny Kršg przesłonił Wielkiego Oka częć dziesištš. Cóż nam czynić
przystało? Przez Bardzo Długi Czas, gdy poza Wielkim wiatem
przebywalimy, Czas o Wiele Dłuższy w nim upłynšł

Jakże to możliwe, by Czas płynšł inaczej w dwóch Odległych Punktach?


przerwał Eso, który tymczasem niepostrzeżenie wczołgał się do Sali.

Milcz, nie przerywaj warknšł Iti, który, teraz, przysunšwszy się bliżej
Maudra, łowił każde jego słowo, niepomny swych niedawnych wystšpień
mów dalej, Mistrzu!
Azaliż wszystko, co Zdolnoć Pojmowania twego przekracza Maudr
zwrócił się łagodnym tonem do Eso nieprawdš być musi? Jest wiele
tajemnic, których zgłębić niezdolna żadna Istota Naszego wiata. Wród
tajemnic owych jest i ta, a objawił jš Stary Człowiek i nazwał
einsteinaparadox

Eso zamilkł, a Maudr cišgnšł dalej:

Tak, jako rzekłem, nie ma teraz w Wielkim wiecie Istot obecnych przy
wyruszeniu Naszego wiata w Wielkš Podróż

Odeszły one Tam, Skšd Się Nie Powraca

Tak mówił Stary Człowiek, choć sensu słów jego pojšć nie umiemy

Odejcie oznacza Koniec Ruchu, może nawet Koniec Istnienia!

To niemożliwe! Nie może być Końca Bytu! Istnienie jest przecież


wieczne! ostro, jakby ze strachem zaoponował Iti.

Nie jest, jako mówisz! odparł Maudr powoli. Stary Człowiek rzekł: Byt
wiecznym jest, lecz coraz to nowe Istoty wypełniajš go, powstajšc ze
starych, które odchodzš. Jako my powstalimy z Rodziców naszych, a Oni
odeszli

Nie pamiętamy przecież, aby kiedykolwiek z którego z nas powstała


Nowa Istota! zauważył Yox.

To niczego nie dowodzi! odparł Tako. Być może, że w Naszym wiecie


brak jakiego Istotnego Elementu, koniecznego do powstania Nowych Istot!
Nie zapominaj, że według słów Maudra Nasz wiat stanowi jedynie częć
Wielkiej Całoci, od której kiedy się oderwał. Zjawiska mogš w pełni
występować jedynie w naturalnym zespole niezbędnych warunków
wiatłe sš słowa twoje poparł go Maudr albowiem Pełnię Życia Istota
osišgnšć może dopiero w Wielkim wiecie, który jest jej do bytowania
przeznaczon. Gotujmy się na Powrót do Obiecanej nam Ziemi, która kršży
wokół Jasnego Kręgu, a on daje jej Życie. A imię jego SOL

O tym także Stary Człowiek pamiętać mi przykazał: aby, gdy Istoty z Ziemi
przemówiš do nas w Sali Za Zamkniętymi Drzwiami, to choćby treć ich
słów niezrozumiałš nam była, odpowiedzieć mamy zaklęciem, którego
Stary Człowiek wyuczyć mi się przykazał:
TUARGOPRZEJMIJCIEPROWADZENIE. Słowa te wypowiedzieć mam
trzy razy

A gdyby Głosy z Ziemi nie odezwały się, nim Jasny Kršg przesłoni
Wielkie Oko? trwożnie zapytał Oak.

Naonczas znak to będzie, że Istot Nam Podobnych na Ziemi już nie ma

A wtedy rzec mi przykazał Stary Człowiek do Wielkiego Koordynatora,


którego z Sali Za Zamkniętymi Drzwiami poznamy po mnóstwie
mrugajšcych Oczu, zaklęcie inne

Jakie?

Tego zaklęcia wypowiadać bez potrzeby nie wolno!

I co stanie się wówczas?

Naonczas nastšpi Wielki Ruch i Siły Wielkie wstrzšsnš Naszym wiatem

I Wielkiego wiata nie dane nam będzie oglšdać

A Wielki Kršg SOL ustšpi z Wielkiego Oka i ujrzymy w nim na powrót


Niezliczone wiatła a zguba przeznaczona nam będzie i mierciš pomrzemy,
nie ujrzawszy Wielkiego wiata
Stali na czworakach, oszołomieni. Dziwna ciana, migocšca mnóstwem
wiateł, hipnotyzowała, przykuwała ich wzrok

Maudr, który przed chwilš włanie sobie tylko wiadomym sposobem


otworzył przed nimi Zamknięte Drzwi, nadsłuchiwał bacznie. Z powodzi
trzasków i szumów, dochodzšcych gdzie z wysoka, dobiegały dwięki w
niczym nie przypominajšce Mowy Istot

Na cianie naprzeciw widniało kilka Wielkich Oczu, o wiele większych od


tego, które znali z Głównego Korytarza

Na jednym z nich widniał Wielki Jasny Kršg Sol

Powiększał się coraz bardziej

Jednak żaden Głos nie ozwał się w Sali.

Nagle, na jednym z Wielkich Oczu ukazał się punkt, wiecšcy janiej niż
pozostałe

Wszyscy wlepili oczy w ten punkt

. Przybliżał się, rósł i nabierał mocy

Nagle oderwał się od niego mniejszy punkt i szybko zaczšł się przybliżać

Żadne Głosy nie odezwały się w Sali

Maudr, wsparty na obu dłoniach, drżšcym głosem wyrzucił z siebie


niezrozumiałe zaklęcie:

Zmianakursuostoosiemdziesištstopni!

Gwałtowna zmiana przyspieszenia rzuciła nimi o ciany sterowni.

1962 r.
METODA DOKTORA QUINA
Szum silników zamarł powoli, wodolot opadł ciężko na rozedrganš
powierzchnię oceanu. Teraz dopiero, w zapadłej ciszy, można było
dosłyszeć stłumiony cianami kabiny plusk fal bijšcych o burtę. W jednej
chwili wodolot rozkołysał się, uderzany miarowo falami przypływu. Sato
wymanewrował sterami w ten sposób, by łód ustawiła się dziobem ku
brzegowi. Warknšł pomocniczy silniczek podwodnej ruby. Sterczšcy ukonie
w górę dziób wodolotu popełzł z wolna ponad płytkš wodš w kierunku
piaszczystej plaży, unoszony rytmicznie krótkš falš.

Wystarczy, Sato! powiedziałem, gdy płaskie dno zaszurało o piasek.

Zdjšłem buty i podwinšwszy nogawki, wyszedłem z kabiny. Przebiegłem


szybko w poprzek rozgrzanego słońcem pokładu, który parzył bose stopy.
Woda wydała się po tym przyjemnie chłodna, choć w rzeczywistoci tu, na
płycinie, miała temperaturę podstygłej zupy.

Obejrzałem się. Sato kiwnšł mi dłoniš i uruchomił rubę. Wodolot spełzał


tyłem z mielizny, póniej z wolna obrócił się dziobem w stronę morza,
ukazujšc migi napędowe. Zawył silnik, łopatki drgnęły, potem rozmazały
się w srebrzyste piercienie. Łód wyrwała ostro do przodu i błyskawicznie
nabierajšc prędkoci pomknęła prawie nie dotykajšc wody.

Wyszedłem na brzeg i usiadłem, by założyć buty. Nim to zrobiłem, szum


silnika stopił się w jedno z szumem morza, a wodolot zniknšł za białymi
grzywami fal na bliskim widnokręgu. Upał mimo doć pónej godziny
dokuczał cišgle, łagodzony tylko rzadkimi porywami wiatru od strony
oceanu.

To dziwne, ale poczułem się samotnie

Włanie teraz, tu, na tej odosobnionej, ale przecież nie bezludnej wysepce
południowego Pacyfiku. Po latach żeglugi w próżni uczucie osamotnienia
było co najmniej nie na miejscu

Tam, na Trytonie, było nas osiemnastu


na poczštku

a potem jedenastu, lecz nasza samotnoć samotnoć statku kosmicznego była


inna niż ta, którš teraz odczułem. Tam, w próżni, bylimy zagubionymi
atomami mylšcej substancji, wyalienowanymi jednostkami, w zbyt małej
liczbie, by podlegać jakimkolwiek prawom statystycznym. Każdy co
znaczył, każdy miał swoje miejsce

A tu, wtopieni w miliardowe mrowie jednostek bylimy nijacy, nieporadni

Kilkadziesišt lat nieobecnoci cofało nas jakby w rozwoju. Nie nadšżalimy

Przez pierwsze dni stanowilimy redniej miary sensację ot, jeszcze jedna ze
starych wypraw międzygwiezdnych wróciła na Ziemię. Nie pierwsza i nie
ostatnia, jedna z wielu.

Wstałem, otrzepujšc z ubrania białe ziarnka piasku. O kilkanacie metrów


od brzegu zaczynał się gšszcz zaroli. Idšc wzdłuż nich, odnalazłem słabo
znaczšcš się cieżkę, prowadzšcš w głšb. Poszedłem niš, odgarniajšc co
chwila bijšce po twarzy gałšzki.

To powinno być niedaleko pomylałem.

Zarola zrzedły nagle, przechodzšc w doć zapuszczony, ale noszšcy lady


uprawy ogród. W głębi, nawietlona ukonymi promieniami słońca, janiała
ciana budynku. Był piętrowy, zbudowany w jakim miesznym, archaicznym
stylu. Przypominał miniaturę zabytkowego pałacyku z końca drugiego
tysišclecia. W rodku frontowej ciany widniał ozdobny portal z wielkimi,
dwuskrzydłowymi drzwiami. Takich budynków prawie już się nie spotyka.
Ten jednak, jak mi się wydawało, był budowany niedawno

Uprzedzono mnie wprawdzie, iż nie znajdę tu niczego, co mogłoby


przypominać współczesnš technikę i cywilizację. Nie sšdziłem jednak, że
będzie tu aż tak staromodnie!

To jest specjalnego rodzaju zakład, sanatorium czy raczej może rodzaj


psychicznej kwarantanny powiedział wczoraj pułkownik. Ludzie, których
tam zastaniesz, skierowani zostali na kurację z powodu zaburzeń
nerwowopsychicznych, nabytych przeważnie na skutek długiego
przebywania w próżni, zbyt silnych przeżyć w Kosmosie lub na samotnych
stacjach satelitarnych i tak dalej

Oderwanie ich od współczesnoci, połšczone z odpowiedniš terapiš to


jedyny sposób przyjcia z pomocš tym ofiarom naszej cywilizacji. Istota
metody doktora Quina, który kieruje zakładem od chwili jego powstania,
polega włanie na odcięciu pacjenta od przejawów współczesnego życia. W
ten sposób izoluje się go od podłoża, na którym powstały zaburzenia
równowagi psychicznej.

Metoda daje zadowalajšce wyniki w szećdziesięciu procentach


wypadków. W czasie dotychczasowej działalnoci zakładu opuciło go wielu
wyleczonych pacjentów. Ci, którzy nie rokujš nadziei wyleczenia, sš po
upływie dwóch, trzech lat odsyłani do specjalnych zakładów opiekuńczych.
Osoby, które zastaniesz aktualnie w zakładzie, to niestety przeważnie
przedstawiciele owych czterdziestu procent: ludzie, u których zmiany
psychiczne przekroczyły próg odwracalnoci.

Przypominałem sobie informacje pułkownika, idšc w stronę budynku.


Wydało mi się, że w kilku oknach na piętrze widzę dyskretnie cofnięte w
głšb pokoi twarze. Pewnie dobiegł tu odgłos silnika i obudził ciekawoć
pensjonariuszy. Muszš się porzšdnie nudzić i każdy nowy przybysz stanowi
nie lada atrakcję!

Moje przeczucia okazały się najzupełniej trafne: z bocznej alejki wyszedł


mi na spotkanie wysoki, rudawy blondyn. Mógł mieć najwyżej trzydzieci
lat.

Witam! powiedział swobodnie, jakby znał mnie od dawna. Kolega do nas

sam, bez

opieki?

To był chyba błšd pomylałem. Sato powinien był doprowadzić mnie


tutaj.
Twarz rudego nie wyrażała jednak zdziwienia, raczej zadowolenie.

Dzień dobry powiedziałem bez entuzjazmu, podajšc mu dłoń. Jak kolega


widzi, sam

To znaczy ucieszył się że tylko

profilaktycznie, no nie? tu zmrużył oko i ujšł mnie konfidencjonalnie pod


łokieć. To tak samo, jak ja. Przepraszam, Lindgard jestem, Ole Lindgard.

Szedł obok mnie i wyranie nie miał ochoty się odczepić.

Igor Kreis powiedziałem niechętnie. Ole zatrzymał się gwałtownie,


potem dogonił mnie jednym susem.

Kreis? Z Trytona? Strasznie mi miło poznać! Wrócilicie chyba z tydzień


temu, no nie?

Dokładnie: dziesięć dni temu. Byłem zaskoczony. Skšd wiesz?


Słyszałem, że nie docierajš do was informacje o bieżšcych sprawach?

Eee, bez przesady, Kreis! Ole wydšł wargi i umiechnšł się


protekcjonalnie. Nie we wszystko, co się tam mówi o zakładzie, trzeba
zaraz wierzyć. To i owo do nas przecieka. Inaczej można by się na mierć
zanudzić na tym odludziu! Tylko dodał, spojrzawszy na mnie poważnie nie
trzeba się z tym zdradzać przed Quinem. On twierdzi, że mu to zakłóca
kurację. Ale to i tak jest bez znaczenia. Oprócz mnie nie ma tu w tej chwili
takich

profilaktycznych. Sami nieodwracalni, rozumiesz? Odsiadujš tylko


przepisowy okres. Nic z nich nie będzie, majš zupełnie pokręcone w
głowach

Biedacy!

A ty wróciłe na Trytonie cišgnšł po chwili przerwy. wietnie. Nareszcie


dowiem się z pierwszej ręki, jak tam naprawdę było. Te komunikaty
radiowe nie podajš żadnych szczegółów, a mnie to trochę interesuje. No,
no, to ci gratka! Dawno tu nie było takiego

transstellarnego jak ty

Byłe drugim pilotem, no nie?

Trajkotał bez chwili przerwy, pętajšc się wokół mnie, wyrastajšc to z


lewej, to z prawej, to znów zastępujšc mi drogę. Nie przestawał gadać
nawet wówczas, gdy znalelimy się w hallu.

Gabinet szefa jest tu wskazał mi usłużnie pierwsze drzwi po lewej


stronie. Jak z tobš skończy, wpadnij do czytelni, pogadamy. Wprowadzę cię
w ten nasz wiatek

Odszedł w głšb budynku, a ja odetchnšłem z ulgš. Jego paplanina


skšdinšd przydatna jako ródło potrzebnych informacji przeszkadzała mi
zebrać myli przed rozmowš z doktorem.

Zastukałem lekko i popchnšłem drzwi. W pokoju, za wielkim,


antycznym biurkiem siedział łysiejšcy mężczyzna. Na nosie miał druciane
okulary, nieco przekrzywione. Spojrzał sponad szkieł, umiechnšł się
przyjanie na moje dzień dobry i wskazał krzesło.

Witam pana, Kreis, na wyspie Oor. Nazywam się Quin powiedział, gdy
usiadłem.

Włanie tak go sobie wyobrażałem, choć opisano mi go jedynie w dwóch


zdaniach. To był rzeczywicie poczciwy doktorek ze starego filmu

Pan wrócił z Szećdziesištej Pierwszej Łabędzia

powiedział zerkajšc do arkusza, leżšcego na biurku. Obserwacja stanu


psychicznego wykazała

Tak
Moi koledzy z Kosmedu sšdzš, że to nic poważnego. Pan zdaje sobie
sprawę z objawów? Tak, tu mam podane, że został pan poinformowany

Czy to się często powtarza?

W czasie powrotnej podróży powtórzyło się kilkanacie razy, w odstępach


szeciosiedmiodniowych. Na Ziemi przytrafiło mi się raz. To bardzo przykre
uczucie, panie doktorze: budzę się i zupełnie nie wiem, kim jestem i gdzie
się znajduję. Trwa to czasem do kilku godzin.

Tak, tak

mruknšł Quin. To również mam tu, w pańskich papierach. Proszę ze mnš.

Otworzył drzwi następnego pomieszczenia i przepucił mnie przodem.


Zauważyłem, że sięga mi ledwie do ramienia. Pokój, do którego weszlimy,
był prawdopodobnie gabinetem zabiegowym. Na rodku stał duży stół z
mnóstwem słoi, fiolek i narzędzi medycznych. Wyglšdało to wszystko doć
groteskowo, niczym scenografia do Fausta. Całe otoczenie, cały ten
niezwykły zakład miał w sobie co ze starych teatralnych dekoracji. Wprost
trudno było uwierzyć, że ta starowieckoć jak izolowana wysepka w rzece
czasu opiera się pršdowi i trwa w otoczeniu XXIIIwiecznej rzeczywistoci.
Już od pierwszych chwil czułem się przeniesiony w dalekš przeszłoć.
Metoda doktora Quina zaczęła mi się przedstawiać w swych praktycznych
skutkach: w takiej atmosferze można było pozbyć się nie tylko urojeń
powstałych na gruncie współczesnych zjawisk społecznych i odkryć
naukowych. Tu można było w ogóle zwštpić w realnoć dwudziestego
trzeciego wieku

. Moje medytacje przerwał Quin.

Widzę pana zaskoczenie zagadnšł jowialnie. To normalna reakcja. Dziwi


się pan w duchu, w jaki sposób mogę tu zdziałać więcej niż moi koledzy w
Kosmedzie. Otóż nie ma w tym żadnych czarów. Dysponuję
najnowoczeniejszym wyposażeniem, lecz ukrywam je przed okiem
pacjenta. Praktyka wykazała, że widok tych wszystkich cefalektorów,
konfliktografów i tak dalej niekorzystne wpływa na przebieg kuracji.
Wszystko musi być zharmonizowane z otoczeniem
Jak pan widzi, mamy tu doć bezładnš mieszaninę stylów i epok, staram się
jednak nie wykraczać poza wiek dziewiętnasty

oczywicie, jeli chodzi o zewnętrzny efekt

To, że odnajdzie pan tu głównie wiek XIX, wynika jedynie z moich


prywatnych upodobań

Lubię tamte czasy. To był włanie ostatni okres względnego spokoju w


historii ludzkoci. Wiek dwudziesty ze swoimi wojnami i burzliwym
rozwojem nauk cisłych i technicznych to już co zupełnie innego, choć teraz
i to stulecie wydaje się nam niczym wobec nowszych czasów

Mówišc to, Quin posadził mnie na miękkim fotelu i oplótł mojš głowę
sieciš elektrod i przewodów. Przez chwilę obserwował ukryty przed moimi
oczami ekran, potem stanšł przede mnš, umiechajšc się nieznacznie.

Właciwie

wszystko w normie. Nie zauważyłem nawet tego zaburzenia rytmów


jałowych, o których piszš w diagnozie

Znajduję natomiast co, co chyba odpowiada

bo ja wiem? Jakby

był pan niepewny swej osobowoci

Wie pan, to można różnie interpretować. Dodatkowe badania i obserwacje


wyjaniš to z czasem. Teraz proszę ić do pokoju piętnastego, kazałem go
przygotować dla pana. Tam też znajdzie pan rozkład dnia i plan budynku.
Gdyby się pan nudził, można skorzystać z księgozbioru. Nie, nie

umiechnšł się uprzedzajšc moje pytanie. Ksišżki mamy tu różne, nie tylko
dziewiętnastowieczne. Wie pan, to zupełnie co innego

Tekst czytany wpływa na pacjenta inaczej niż wrażenia słuchowe i


wizualne. Wyobrania pracuje na bazie przeżyć wewnętrznych
Zresztš znów się umiechnšł przepraszam, to już bardzo specjalistyczne
sprawy, na pewno pana nudzę

Wyszedłem przez gabinet. Oprócz biurka zauważyłem tu kilka ciężkich,


rzebionych regałów pełnych ksišżek i segregatorów. Na szczycie jednego z
regałów stała potężna statua z bršzu, przedstawiajšca atletę. Na drugim
spostrzegłem stary zegar kominkowy, zdobiony marmurem i złotymi
inkrustacjami. Doktor musiał być nie tylko miłonikiem, ale i znawcš
antyków. Dla mnie wszystkie te przedmioty były po prostu stare (choć sam
urodziłem się przed niespełna setkš lat); Quin odróżniał w tym jeszcze
poszczególne style

Idšc na piętro po szerokich drewnianych schodach, które skrzypiały i


uginały się pod stopami, usiłowałem odgadywać, co sporód znajdujšcych
się w tym domu przedmiotów stanowi prawdziwy zabytek, a co
naladownictwo. Poręcz bogato rzebiona, tu i ówdzie usiana drobnymi
otworkami wygryzionymi przez toczšce jš szkodniki; pokryte szarš patynš
okucia schodów, widniejšce na cianach kopie czy może oryginały? olejnych
obrazów o pociętej siatkš pęknięć fakturze

Przecież budynek stoi tu dopiero niecałe dziesięć lat! pomylałem ze


zdziwieniem. A może się mylę? Może naprawdę jest tak stary? Moda na
antyk wracała wielokrotnie w dziejach kultury ziemskiej. Ostatnie lata
przed moim wyruszeniem w przestrzeń przyniosły kolejny nawrót ku
starożytnoci. Pojawiały się znów masowo wspaniałe imitacje, stare meble z
kornikami, spłowiałe gobeliny wszystko doskonale podrobione na użytek
masowego odbiorcy. Różnica między kopiš a oryginałem zanikała wraz z
rozwojem techniki kopiowania

Nie miałem dotšd czasu wgłębić się w szczegóły historii tutejszego


zakładu. Wszystko stało się tak nagle.
Z nieba nam pan spada, Kreis! powiedział pułkownik, gdy po wszystkich
badaniach kontrolnych odmeldowałem się w dowództwie. Pułkownika tak
się jako złożyło pamiętałem sprzed wyruszenia w Kosmos. Był wtedy
młokosem z pierwszego roku pilotażu. Teraz wyglšdał na szećdziesišt lat.
Musiał też latać w Kosmos, ale bliżej niż ja

Zarobiłem w stosunku do niego dwadziecia parę. Me było .zresztš czasu na


pogaduszki o przeszłoci. Przystšpilimy od razu do sedna sprawy.

Spełnia pan wszystkie warunki powiedział pułkownik. Marny włanie takš


sytuację

Mówił wtedy dobrš godzinę, ale nawet gdyby mówił jeszcze więcej i tak
nie byłbym teraz mšdrzejszy. Sprawa jest delikatna i niezbyt bezpieczna tak
się wyraził. A ja, po powrocie z piekielnie dalekiej i niebezpiecznej
podróży międzygwiezdnej, zgodziłem się na udział w proponowanej mi
akcji. Właciwie przysługiwał mi wypoczynek na koszt Kosmocentrum,
miałem wylatane swoje parseki, a lata do emerytury liczš się według
ziemskiej rachuby czasu. Kiedy jednak wyobraziłem sobie siebie w roli
czterdziestoletniego emeryta, zrobiło mi się głupio. Czułem się winny
wobec moich rówieników, którzy pozostali przez cały czas na Ziemi i
dobijali teraz do dziewięćdziesištki, było mi głupio, że oszukałem czas

Postanowiłem, że nie będę korzystał z tych wszystkich uprawnień, które


nabyłem dzięki swej podróży. Będę pracował nadal w Kosmocentrum.

Obawiałem się tylko, że moja zeszłowieczna wiedza nie na wiele się


przyda. Kiedy więc pułkownik uznał mnie za jedynš osobę spełniajšcš
wszystkie warunki dla przeprowadzenia akcji, oznaczonej kryptonimem
Sanatorium, uchwyciłem się od razu tej możliwoci.

W pokoju na piętrze odnalazłem przygotowane dla mnie ubranie i


domowe pantofle. Przebierajšc się, obejrzałem mój pokój. Był duży, z
dwoma wysokimi oknami. Wnętrze wydało mi się ponure. Pod cianš stało
szerokie łoże, na rodku stół i dwa krzesła. Umeblowania dopełniała
ogromna szafa, nie wiadomo po co tu wstawiona. Wszyscy kuracjusze
przybywali bez jakichkolwiek osobistych rzeczy.

Na stole leżał plan budynku, a obok rozkład dnia z godzinami posiłków.


Spojrzałem na zegarek. Dochodziła pišta po południu, do podwieczorku
zostało jeszcze sporo czasu. Z westchnieniem rezygnacji postanowiłem zejć
do czytelni.

Według danych, które otrzymałem od pułkownika, kuracjuszy było


aktualnie tylko pięciu. To ułatwiało znacznie moje zadanie. Wród
izolowanej od wiata grupki ludzi miałem zidentyfikować jednš osobę.
Tylko że każdy z tej pištki mógł być tym, o kogo chodzi.

Nazwiska wszystkich pięciu, wraz z krótkimi informacjami o historii


choroby i życiorysami, miałem zanotowane na kilku klatkach mikrofilmu.
Idšc jednak za radš pułkownika postanowiłem nie zaglšdać do tych notatek,
dopóki nie wyrobię sobie własnego zdania o każdym z osobna. Miało to
wykluczyć wszelkie sugestie i uprzedzenia.

Na korytarzu parteru natknšłem się na dwóch wysokich mężczyzn w


białych kitlach zapewne pielęgniarzy. Odwrócili ku mnie tępawe twarze i
skłonili się uprzejmie, gdy ich mijałem.

Biblioteka nie odbiegała charakterem od pozostałych pomieszczeń.


Masywne półki wokół cian pełne były ustawionych ciasno tomów. Kilka
foteli z wysokimi oparciami, dwa stoliki, na nich małe lampki elektryczne,
imitujšce naftowe. Wszystko razem wytwarzało nastrój skupienia i trochę
jakby zapleniałego spokoju

Przypomniało mi się oglšdane w jakim muzeum wnętrze starej apteki: i


tu na półkach widniały białe tabliczki, z tš jedynie różnicš, że zamiast
sakramentalnych nazw różnych Guttae i Ungentia, były na nich wypisane
nazwy działów księgozbioru.

Ole siedział na wprost drzwi. Oprócz niego dostrzegłem jeszcze trzy


osoby: otyłego jegomocia o trzech podbródkach, rozpartego w inwalidzkim
wózku, oraz dwóch innych, częciowo ukrytych poza oparciami foteli w
kšcie. Na moje wejcie zareagował tylko Ole. Wstał i podszedł do mnie, a
następnie, ujmujšc moje ramię, przywiódł mnie przed oblicze grubego w
wózku.

To jest pan Igor Kreis. Pan Enor Asvitz. Przedstawił nas, a potem, gdy
wymieniłem ucisk dłoni z grubasem, dodał: Igor wrócił włanie z sektora
Łabędzia!

Zauważyłem, jak w oczach Olego zapalił się złoliwy błysk. Zaraz też
usiadł, jakby przeczuwajšc, co teraz powinno nastšpić.

Asvitz, dotšd ospały i nieruchomy, sprężył się nagle i szybkim ruchem


przechylił się przez poręcz wózka w moim kierunku. Derka, którš był
okryty, zsunęła się na podłogę. Dostrzegłem, że obie nogi ma amputowane
powyżej kolan.

Więc to pan

Pan wrócił z 61 Cygni? Doskonale się składa! Pozwoli pan, że zadam kilka
pytań? To dla mnie niezmiernie istotne. Proszę, niech pan posłucha uważnie

Nerwowymi ruchami pulchnych dłoni ustawił koła swego wózka w ten


sposób, by mieć mnie na wprost siebie.

Pan się może zdziwi

ale chciałbym wiedzieć

czy

czy tam, w próżni, nie odebrał pan jakich

sygnałów niewiadomego pochodzenia? Asvitz mówił coraz szybciej. Ja


wiem, wszystko, co schodzi z anteny, jest rejestrowane

Włanie na to liczę i pytam, czy pan nie wie nic o takich sygnałach? No,
rozumie pan? Takich, które były wysłane nie przez
ludzi?

Nikt na szczęcie nie zauważył odruchu gwałtownego zainteresowania,


którego nie zdołałem w porę opanować.

O jakich sygnałach pan mówi? spytałem, starajšc się nadać głosowi


możliwie obojętne brzmienie. Czy ma pan na myli szumy radiowe?

Ach, nie, nie! machnšł ze zniecierpliwieniem rękš. Chodzi o sygnały,


prawdziwe sygnały, z cechami prawidłowoci

Nawet zakłócone i silnie zniekształcone, ale prawidłowe, seryjne

Nie pomylałem. To nie może być ten, o którego chodzi. Nonsens!

Niestety powiedziałem głono. Muszę pana rozczarować. Niczego takiego


nie zarejestrowalimy po drodze ani też w układzie 61. Pan się tym
interesuje? To znaczy kontaktem z obcymi cywilizacjami? To bardzo
zajmujšce hobby, ale, przyzna pan, nieco beznadziejne! Pan wie, oprócz
owej prymitywnej jeli można tak jš nazwać cywilizacji na jednej z planet
układu Lalande 21185

Myli się pan! Asvitz przerwał mi gwałtownie ostrym i nie


dopuszczajšcym sprzeciwu tonem. Wszyscy się mylicie! Ale to nie jest
wina obserwatoriów i stacji naukowych. Nie może być inaczej. Nie o to w
tej chwili chodzi! Mam bardziej osobiste powody, by interesować się
sygnałami z Kosmosu

Enor zamilkł, przymknšł oczy i wydawało się, że zapadł w drzemkę.

Tajemnicze sygnały z Kosmosu

Ja także miałem powody, by się nimi interesować


Owszem, były takie sygnały. Skłaniałem mówišc, że nic o nich nie wiem.
Tylko że nie Tryton je odebrał ani żaden ze statków międzygwiezdnych.
Zupełnie przypadkowo zarejestrował je jeden z bezludnych satelitów,
automatyczna stacja pomiarowa, której zadaniem było rejestrowanie
natężenia promieniowania kosmicznego.

To był silnie skupiony strumień energii promienistej, emitowany na


falach najtwardszego promieniowania gamma. Gdyby to był tylko zwykły
strumień fotonów, zostałby uznany za jeden z potoków radiacji galaktycznej
i jako taki zarejestrowany w archiwum służby kontroli radioaktywnoci.
Tymczasem jak zauważył pewien pracownik KORADU ów strumień
promieniowania wykazywał wszelkie cechy

zmodulowanej wišzki fal! Dokładne badania radiogramu wykazały, że jest


to rzeczywicie skomplikowana modulacja według nie znanego kodu

Po ustaleniu kierunku padania wišzki wyznaczono nawet przypuszczalny


kierunek jej padania: niosšca nie rozszyfrowane sygnały wišzka
promieniowania ogniskowała się na południowym Pacyfiku, tworzšc na
powierzchni Ziemi plamę o rednicy nie przekraczajšcej kilkudziesięciu
kilometrów!

Bez trudu stwierdzono, że w chwili odebraniš sygnałów żaden z


ziemskich statków kosmicznych nie przebywał w tym sektorze nieba, żaden
inny sztuczny satelita nie przebiegał nad tym rejonem oceanu. Stwierdzenie
to było zresztš czystš formalnociš: żaden obiekt pochodzenia ziemskiego
nie mógł być ródłem tego rodzaju promieniowania. Nie potrafimy dotšd w
ten sposób modulować wišzki promieniowania jšdrowego!

Pozostało zatem jedyne narzucajšce się przypuszczenie: sygnały


pochodzš z głębi Kosmosu.

Najbliższym ciałem niebieskim, leżšcym na podejrzanym kierunku


okazała się niewielka czerwona gwiazda, skatalogowana jako Lacaile 9352.
Przy odległoci od niej, wynoszšcej ponad dziesięć lat wiatła, trudno było
wyobrazić sobie urzšdzenie dajšce tak dobrze skupionš wišzkę. Najlepsze z
ziemskich laserów miały o kilka rzędów wielkoci gorszš zdolnoć
skupiajšcš. Nie należy przy tym zapominać, że chodzi tu o promieniowanie
gamma!

Ponadto jak wiadomo od czasów wyprawy Lambego układ tej gwiazdy,


złożony z trzech maleńkich planet, pozbawiony jest jakiejkolwiek formy
wegetacji organizmów żywych, nie mówišc już o istotach cywilizowanych.

Następnš gwiazdš, leżšcš na zbliżonym kierunku, była wielka Fomalhaut.


Nie dotarły do niej żadne ziemskie ekspedycje była zbyt odległa. Z tego też
względu jeszcze mniej niż poprzednia pasowała do hipotezy kosmicznego
pochodzenia odebranych sygnałów.

Nie byłoby zresztš powodu do robienia wokół tej sprawy tak wielkiego
szumu w Kosmocentrum, gdyby nie fakt, że w rejonie Pacyfiku, na który
skierowana była wišzka sygnałów, nie było żadnej wyspy oprócz tej jednej,
samotnej i maleńkiej, na której znajdował się zakład rehabilitacyjny doktora
Quina

Na sygnały z Kosmosu oczekiwano wszak od wieków bez najniklejszego


rezultatu

A teraz, gdy przyszły takie sygnały, nie były one najwyraniej adresowane
do ludzkoci

A w każdym razie nie do całej ludzkoci!

Któż jednak mógł być tajemniczym adresatem, znajomym czy może


emisariuszem nie znanych istot z Kosmosu?

Fakty same układały się w kuszšcš hipotezę: na wyspie w zakładzie


Quina przebywali kuracjusze, którzy mieli w swym dotychczasowym życiu
takie czy inne kontakty z Kosmosem. Niewykluczone, że który z nich
zetknšł się w swej podróży poza Układ Słoneczny z jakimi obcymi istotami,
które
uczyniły go wiadomym lub niewiadomym swoim szpiegiem, dywersantem
czy może po prostu tylko obserwatorem w społecznoci ludzkiej

Przyjęcie takiej hipotezy pocišgało za sobš wyjanienie istoty sygnałów:


były one informacjš przeznaczonš dla tego włanie człowieka albo po prostu
impulsami zdalnego sterowania jego osobowociš.

Hipoteza miała słomiane nogi, dlatego też nie można było sobie
pozwalać na zbytnie rozbudowywanie wypływajšcych z niej wniosków.
Położenie ródła sygnałów, jak również rolę owej tajemniczej wtyczki w
ziemskie sprawy, jakš stanowił hipotetyczny odbiorca sygnałów
pozostawiono do dalszego wyjanienia. Na razie chodziło o stwierdzenie, co
dzieje się w zakładzie i czy kto z jego pensjonariuszy nie zachowuje się
podejrzanie

To był włanie powód, dla którego znalazłem się na wyspie. Misja moja
(tajna do tego stopnia, że wiedziały o niej oprócz mnie tylko trzy osoby)
miała na celu odnalezienie tego człowieka. Dzięki temu, że powróciłem
włanie z podróży międzygwiezdnej, mogłem znaleć się tutaj nie budzšc
niczyich podejrzeń, jako zwykły kuracjusz, z odpowiednio oczywicie
zredagowanš opiniš lekarzypsychiatrów z Kosmedu.

Kto z kuracjuszy zachowuje się podejrzanie

. Łatwo to powiedzieć! Ale odnaleć takiego wród ludzi z mniejszymi lub


większymi zaburzeniami pamięci czy równowagi psychicznej to już
zadanie graniczšce z beznadziejnociš

Podstawowym warunkiem powodzenia mojej misji była oczywicie


ostrożnoć w postępowaniu, aby nikt niepowołany nie dowiedział się, że
sprawa tajemniczych sygnałów przestała być tajemnicš ich nadawców i
odbiorcy. Tę włanie zasadę ostrożnej indagacji najtrudniej było zachować.
Opanowanie zdziwienia i zaskoczenia niespodziewanymi słowami
rozmówcy, w pierwszej chwili wydajšcymi się doskonale przystawać do
sprawy, którš miałem zaprzštniętš głowę, nie należało do rzeczy
najłatwiejszych w mojej sytuacji.
Wbrew pozorom Asvitz nie zasnšł. Po chwili otworzył oczy. Tak

mruknšł. Mam swoje prywatne powody, by się interesować sygnałami z


Kosmosu.

Jakież to powody? rzuciłem niedbale.

O, to dłuższa historia powiedział melancholijnie, mrużšc oczy i


rozpierajšc się wygodnie w swoim wózku.

Nie zważajšc na ironiczny umiech Lindgarda, udałem żywe


zainteresowanie.

Wie pan, dlaczego nie mam nóg? zaczšł Enor cicho. Nie, na pewno pan
nie wie, skšd mógłby pan wiedzieć

To było na Księżycu. Baza Selen2, zna pan?

Ależ

wyrwałem się. Selen2 zlikwidowano siedemdziesišt lat temu!

No to co? Enor popatrzył na mnie z pobłażliwym umiechem. Ja byłem


tam jeszcze w dwutysięcznym trzecim!

Ach, więc

pan latał do gwiazd?

Latał nie latał

W pewnym sensie! zarechotał nieprzyjemnie, aż jego trzy podbródki


zadrgały nad tłustš szyjš. Poniekšd, poniekšd

powtórzył, jakby bawišc się brzmieniem tego słowa. Słuchaj dalej,


przyjacielu. Otóż pracowałem na Selenie od poczštku. Byłem szefem
łšcznoci, uważa pan? Wtedy to był jeszcze przeraliwy prymityw. Te
ówczesne radioteleskopy, mieszne

Ale w dwutysięcznym trzecim

zostałem porwany! Tu, w naszym systemie, przebywał wówczas statek


kosmiczny z Deneba, z Alfy Łabędzia!

Nie przypominam sobie wtršciłem chłodno. W dwutysięcznym sto


trzydziestym drugim studiowałem kosmikę u Ciantiego w Rzymie. Nic nam
nie mówiono o takich odwiedzinach!

Ech, panie Kreis! Enor skrzywił się z niesmakiem. Pan wie, jakie to były
czasy: te mieszne radioteleskopy, zupełnie lepe na grawiwektor trójpola
zespolonego

Nie wykryli niczego. Tamci, to znaczy Denebici, przysłali zwiad na


Księżyc, porwali mnie i zabrali ze sobš!

Na Deneba?

No, a dokšd? Pewnie, że do układu Deneba!

A póniej? Odwieli pana z powrotem?

Niezupełnie. Na księżycu pozostawili uprzednio urzšdzenie


rekonstrukcyjne, a mnie

przetransmitowali! Rozumie pan? Rozłożonego na impulsy, na cišgi falowe,


przesłali na Księżyc, a odbiornik odtworzył mnie w postaci materialnej.
Tylko, jak pan widzi, trochę się to nie udało. Widocznie częć fal
rozproszyła się, uległa odbiciu czy co w tym sensie. Zostałem odtworzony
niekompletnie

Moje nogi

błškajš się gdzie tam, w przestrzeni

Gdybym choć mógł polecieć na Księżyc


To ich urzšdzenie musi tam jeszcze być, ukryłem je na zboczu Hipparcha, w
szczelinie skalnej

Oni na pewno zorientujš się i dolš brakujšce częci mego faloplanu! Na


pewno to zrobiš, muszš to zrobić!

Twarz Enora nabrzmiała, oczy nabiegły krwiš, jakby się dusił.

Prosiłem

krzyczał wszystkich prosiłem: uważajcie, rejestrujcie sygnały! Na pewno


gdzie w próżni kršżš, zabłškane

Odbijajš się od planet i gwiazd, uginajš na mgławicach, interferujš między


ramionami galaktyk

Zarejestrować, zarejestrować potem odtworzyć

i będę znów mógł chodzić

Rzucał słowa chaotycznie i bez sensu. O ile na poczštku wszystko, co


mówił, miało jakie pozory prawdopodobieństwa, o tyle teraz najwyraniej
bredził. Spojrzałem na Olego, lecz on siedział spokojnie, kiwnšł tylko
uspokajajšco głowš.

Enorowi zresztš rzeczywicie po chwili przeszło. Opadł bezwładnie na


oparcie fotela, potem odetchnšł kilka razy głęboko i popatrzył na mnie
znacznie przytomniejszym wzrokiem. Mimo że wyglšdał odrażajšco ze swš
napuchłš, czerwonš twarzš, trudno było nie współczuć temu biedakowi,
którego kalectwo przyprawiło o takie maniackie urojenia

Panie Asvitz! zaczšłem łagodnie. Czy nie próbował pan używać protez?
Sš przecież doskonałe, kierowane biopršdami

Bzdury! przerwał ostro. Żadna proteza nie zastšpi nogi!


No, niby racja! zgodziłem się. Ale poza tym przecież

chirurgia plastyczna i regeneracyjna

chyba w tej chwili jest już zdolna

Odtworzyć? zarechotał. Owszem, proponowano mi

Nie zgodziłem się.

Dlaczego?

Niech pan pomyli logicznie: przypućmy, że się zgodzę. Odtworzš mi


nogi. A jeli wówczas Denebici odelš mi moje własne? Oni to na pewno
zrobiš, wczeniej czy póniej

Oni potrafiš to zrobić. I muszš, powinni. To przecież ich wina, że tak się
stało. Powinni byli od razu przesłać serię zdublowanš, a nie pojedynczy
cišg impulsów! Pomyl pan, Kreis: jeli dam sobie odtworzyć nogi, a oni
odelš mi moje własne

to co wtedy? tu Enor zaryczał szyderczym miechem. Po diabła mi cztery


nogi, Kreis? No, po co? Czy ja jestem krowa? Albo pies? Widzisz sam, że
nie!

Porażony żelaznš logikš szaleńca patrzyłem bez słowa, jak zanoszšc się
od spazmatycznego miechu odtacza swój wózek w kierunku wyjcia. Echo
jego rechotu brzmiało jeszcze długo w pustym korytarzu.

Ole spojrzał na mnie i puknšł się znaczšco w czoło. Z fotela w kšcie


podniósł się jaki drobny, niepozorny mężczyzna. Szedł w kierunku drzwi,
lecz mijajšc mnie, jakby co sobie przypomniał, zatrzymał się nagle i
zwrócił twarz w mojš stronę.

Ten znowu swoje opowiada

powiedział ciszonym głosem. Niech pan nie wierzy, Kreis, ani jednemu
jego słowu. Jemu się wszystko pomieszało po tym wypadku. Bredzi tak od
czasu do czasu, a ja najlepiej wiem, że to wszystko bzdura i zmylenia

W układzie Deneba nie ma żadnych rozumnych istot, żadnej cywilizacji!


Cztery gołe planety, wielkie jak wystygłe słońca, na których sama
grawitacja rozgniotłaby człowieka na placek

A pan skšd o tym wie? zdziwiłem się.

Wiem. Powiedział to twardo i zdecydowanie. Ansat IV Quandr dodał,


wycišgajšc w mojš stronę drobnš dłoń. To moje nazwisko. Poza tym
scientor kosmognozji

To tytuł naukowy. Dziwi pana? Ale mnie nie dziwi pańskie zdziwienie. Nie
będę panu tłumaczył. Pan wybaczy, ale to bezcelowe. I tak nie uwierzyłby
pan i

nie zrozumiał

To się nie mieci w waszych pojęciach. To tak, jakby pan przepraszam chciał
tłumaczyć troglodycie rachunek różniczkowy; nie, nawet powiedziałbym:
małpie ogólnš teorię grawitacji

Tak, dobrze ujšłem dystans, jaki nas dzieli. Przepraszam

Powiedziawszy to, skłonił się z wyższociš i wyszedł z biblioteki.

Nie łud się, że cię ominie ta jego idiotyczna historyjka mruknšł Ole. On
jš wczeniej czy póniej każdemu opowiada.

Tobie opowiedział?

Oczywicie. Przecież siedzę tu od pół roku, a on co najmniej rok!

I o czym to on opowiada?

Jeszcze gorsze brednie niż Enor. Ansat IV Quandr też sobie wymylił!
parsknšł Ole. Cała reszta także z palca wyssana. On twierdzi, wyobra sobie,
że zabłškał się tu z
przyszłoci! Brał udział, jak mówi, w wyprawie międzygalaktycznej, która
wyruszyła z Ziemi w dwudziestym szóstym wieku! Za trzysta lat, uważasz?
Opowiada, że dostał się w obszar jakiego czasu ujemnego

nie, on to nazywa izolowanym obszarem antyczasu

mšdrze, co? No i zamiast trafić w swój dwudziesty szósty, cofnęło go i


wylšdował w dwudziestym trzecim. Zupełny absurd, no nie?

A tak

naprawdę

to kto on jest?

To

jaka mętna sprawa

odparł Ole z wahaniem. Przyleciał na Ziemię jakim statkiem. Sam jeden. A


tego statku nie odnaleziono w rejestrach. Musiał być bardzo stary, dawno
wysłany

Wiesz, jaki bałagan panował w tamtym okresie. Każdy orodek, każde,


najmniejsze nawet państewko poczytywało sobie za naczelny cel i punkt
honoru wysłać własnš ekspedycję międzygwiezdnš. Archiwa z tamtych
czasów to jeden wielki mietnik. Musiały zaginšć akta sprawy, a na samym
statku nie znaleziono żadnych danych, które mogłyby umożliwić
identyfikację. Pewnie ten wariat je poniszczył. Jego towarzysze musieli
zginšć gdzie w próżni, a on sam przehibernował mnóstwo czasu, a potem
obudził się i dostał kręćka z nudów

Więc on twierdzi podjšłem że jego wyprawa dopiero

wyruszy za trzysta lat?


Włanie. Ogromnie biada nad tym, że wpadł w pętlę czasowš: po pewnym
czasie umrze, potem znów się narodzi w wieku dwudziestym szóstym, by
zaczšć od nowa swš podróż z wiadomym skutkiem. I tak w kółko

Trzeba przyznać, że pomysł oryginalny.

O tak. Oni zawsze wpadajš na wspaniale pomysły. Nie można im tego


wybić z głowy. To sš skutki samotnoci w próżni

Milczelimy dłuższš chwilę.

A ty, Ole? zapytałem wreszcie ostrożnie. Ty także latałe?

Tak, trochę. Ale niedaleko. Odbywałem praktykę, potem loty


egzaminacyjne. Tyle tylko. Na tym się skończyło. Ale moja historia w
niczym nie przypomina fantastycznoci opowiadań tamtych biedaków. Moja
historia jest w całoci prawdziwa, dlatego nie tak atrakcyjna i barwna

Po prostu miałem szok, teraz wracam do równowagi i tyle

Lekarze mówiš, że znów będę mógł latać w Patrolu. Wiesz, to paskudnie


nudna robota, ale co robić, skoro wyprawy międzygwiezdne wyruszajš tak
rzadko! To w tej chwili jedyna poza normalnš komunikacjš
międzyplanetarnš, a to jeszcze nudniejsze możliwoć latania

Jeli chcesz, opowiem ci, w jaki sposób znalazłem się w zakładzie. To doć
krótka i nieskomplikowana historia

Powiedziałem, że chętnie posłucham. Lindgard skinšł głowš, poprawił


się w fotelu i rozpoczšł monotonnym, ciszonym głosem:

Byłem już w trzecim stopniu wyszkolenia, gdy przydzielono mnie na


Kraba. To taki dwumiejscowy, niewielki patrolowiec redniego zasięgu.
Miałem do wylatania ile tam jednostek astronomicznych, potem egzamin i
licencja samodzielnego pilota Patrolu.
Mojego instruktora poznałem dopiero w kabinie Kraba

Siedział na prawym fotelu. Na powitanie wycišgnšł do mnie dłoń. Głos


miał przyjemny, równy i dwięczny

Tylko tyle potrafiłem powiedzieć o jego powierzchownoci po pierwszym


locie. Obszerny skafander i wielka hauba na głowie kryły dokładnie jego
postać tak samo zresztš, jak i mnie

Był doskonałym dowódcš i pilotem o nie spotykanych umiejętnociach.


To rzucało się w oczy już przy pierwszych trudniejszych manewrach nawet
mnie, nowicjuszowi

Przez cały czas, gdy prowadzilimy rakietę wspólnie, dłonie jego


spoczywały miękko na dwigniach dublujšcych moje urzšdzenia
sterownicze. Jednak każdy mój niewłaciwy ruch wyzwalał natychmiastowš
reakcję tych na pozór niezgrabnych, odzianych w grube rękawice dłoni.
Czasem wydawało mi się, że przeczuwa moje błędy i poprawia, zanim
jeszcze zdšżę je popełnić. To było niesamowite i dopiero po kilku
manewrach zdołałem się do tego nieco przyzwyczaić. Ta jego narzucajšca
się obecnoć dawała poczucie stuprocentowej pewnoci lotu. Przy nim nawet
gdy bezwładnie spoczywał na fotelu i zdawało się, że pi czułem się zawsze
bezpiecznie. Nie wiem, czy spał i nieraz zdawało mi się, że nie zasypia
nigdy albo drzemie niezwykle czujnie. Każde bowiem drgnienie kabiny,
każdy trzask wykrywacza pyłów powodowały jego natychmiastowe
przebudzenie. Sztywniał z dłońmi na sterach, gotów przyjć mi z pomocš w
razie kłopotów

Nigdy nie widziałem go jedzšcego. Sšdziłem, że posiłki spożywa, gdy ja


pię. Pierwszy wspólny rejs trwał dwa tygodnie. W drugim zapucilimy się w
rejon pasa planetoid tam miałem wykazać się swymi umiejętnociami
nawigacyjnymi. Program egzaminu przewidywał lšdowanie na Cererze,
demontaż jednego z zasobników paliwowych, potem kilka jeszcze testów i
czynnoci w warunkach ograniczonej łšcznoci.
Poszło mi nadspodziewanie dobrze. Obecnoć dowódcy działała na mnie
jak rodek uspokajajšcy. Nie popełniłem chyba żadnego błędu. Gdy
wprowadziłem rakietę na kurs powrotny, powiedział tylko: Zdałe. Byłem
mu wdzięczny za to, że zawsze zachowywał się tak powcišgliwie, zarówno
wobec błędów, jak i wobec sukcesów.

Nie widziałem go nigdy bez skafandra ani poza kabinš rakiety. Gdy
opuszczałem jš po rejsie, on w niej jeszcze pozostawał, sprawdzajšc jakie
szczegóły w dzienniku pokładowym. Jego sumiennoć i dokładnoć były
zadziwiajšce.

Teraz, po zdanym egzaminie, gdy wracalimy znanym i oblatanym przez


dziesištki rakiet kursem ku Ziemi, pomylałem sobie, że nigdy nie potrafię
mu dorównać

Poczułem się zupełnie głupi wobec jego umiejętnoci. Pomylałem nawet, że


nie powinni dawać takich instruktorów młodym adeptom pilotażu. Przy
takim pilocie traci się całkowicie poczucie własnej wartoci, zyskujšc w
zamian pewnoć, że nie może się stać nic złego, dopóki on jest w rakiecie

Którego dnia, gdy rakieta wcišż, jak na smyczy, szła w kierunku Ziemi i
nie działo się właciwie nic, zaproponowałem mu, jak zwykle w takich
sytuacjach, partię szachów. Zgodził się. Gralimy w pamięci, bez
szachownicy. Mnie sprawiało to nie lada trudnoć, lecz starałem się nie dać
tego po sobie poznać. On natomiast grał wspaniale. Potrafił przy tym
równoczenie mieć na oku tablicę kontrolnš i zauważyć każdy najmniejszy
nawet szczegół na ekranach. Prawdę powiedziawszy, nie udawało mi się z
nim nigdy wygrać, ale z tym pogodziłem się szybko. Jego umysł był
niedocigniony i w tej dziedzinie .. Po którym z kolei moim ruchu czekałem
doć długo na jego odpowied. Nigdy przedtem nie namylał się tak długo.
Sšdziłem, że zasnšł lub zadumał się nad czym i nie przerywałem jego
milczenia. Dopiero po dwudziestu minutach powiedziałem co. Nie odezwał
się.

Zaniepokojony, przechyliłem się przez poręcz, ale pasy nie pozwoliły mi


sięgnšć do jego dłoni. Odpišłem je i pożeglowałem w powietrzu, czepiajšc
się uchwytów, w jego stronę. Ujšłem spoczywajšcš na sterze dłoń. Była
bezwładna! Szybko przysunšłem się w kierunku jego twarzy i zajrzałem
pod haubę. Pierwszy raz widziałem jego twarz w takim zbliżeniu. Wydała
mi się jaka nienaturalna. Oczy były otwarte, lecz jakby martwe, nieruchome
i bez wyrazu. Szarpnšłem bezwładnš dłoń. Żaden ruch nie mšcił martwoty
tej okropnie nieludzkiej, woskowej maski

Nagle bezwładna dotšd dłoń poczęła z wolna obejmować mój przegub.


Twarde palce zacisnęły się kurczowo, aż krzyknšłem z bólu. Reszta postaci
nie drgnęła nawet, tylko ta ręka, jakby samodzielna, żyjšca własnym
życiem

Szarpnšłem się do tyłu, usiłujšc wyrwać dłoń z bolesnego ucisku. Bez


skutku. Zacinięta rękawica więziła mój przegub.

W nagłym ataku strachu chwyciłem wolnš dłoniš skafander na piersi


dowódcy. Pod palcami poczułem zamiast miękkiej wyciółki sztywnš,
metalizowanš tkaninę. Szarpnšłem z całej siły, zapięcie puciło

I wtedy

wtedy oczom moim ukazało się wnętrze kombinezonu

Zamiast spodziewanej ludzkiej postaci ujrzałem

sploty kabli i przewodów hydraulicznych, mechanizmy wykonawcze,


elementy elektroniczne

Straciłem panowanie nad sobš

Szarpišc wcišż uwięzionš dłoń, wskoczyłem na fotel i walšc na olep


okutymi butami, miażdżyłem kukłę, która była moim dowódcš

Jaki przewód pękł, tłusta plama oleju wykwitła na tkaninie skafandra. Ucisk
osłabł, potem martwa mechaniczna dłoń puciła mój przegub
To była maszyna! Nie człowiek, lecz makieta, mechanizm wykonawczy,
połšczony z elektronowym kalkulatorem rakiety!

To miał być eksperyment, rozumiesz? To włanie tę maszynę, nie mnie,


egzaminowano ze sprawnoci pilotażu

A ja

ja miałem zachować się, jakbym miał obok siebie dowiadczonego pilota

Dlatego musiała być ta kukła, symulujšca człowieka

. Dlatego nikt mi o niczym nie powiedział! I ta włanie kukła zawiodła

. Ja byłem jej dublerem, na wypadek gdyby to się stało

Cała moja pewnoć siebie znikła jak miraż

Roztrzęsiony do ostatnich granic, zdołałem jako wejć na orbitę


satelitarnš, skšd zdjęli mnie drugš patrolówkš

Ole przerwał, zapatrzony w jaki punkt na cianie.

Takiego miałem dowódcę patrolu

cišgnšł po chwili z nutš ironii w głosie. Właciwie to bardzo go polubiłem

Był dla mnie wzorem do naladowania, niedocigłym ideałem. Polubiłem go,


a to był wstrętny mechaniczny manekin, robot

Ole przeniósł spojrzenie na mojš twarz, badał jš przez chwilę z wyrazem


dziwnej jakiej podejrzliwoci. Nagle oczy jego rozszerzyły się, zapłonęły
dzikim blaskiem i zanim zdołałem się zorientować, sprężył się i skoczył w
moim kierunku.

A ty? Ty? wrzeszczał, targajšc mi ubranie na piersi. Ty też jeste robot!

Nieprzytomnie szarpał mi klapy marynarki. Chcšc uwolnić się od niego,


machinalnie chwyciłem jego przegub, usiłujšc oderwać zaciniętš dłoń od
mego ubrania. Wtedy wybuchnšł nowš falš spazmatycznych wrzasków.

Precz, precz!!! wył w najwyższym przerażeniu. Puć, natychmiast puć! Ty


wstrętny automacie! Wyłšcz się, natychmiast wyłšcz się! Ty jeste sztuczny!

Odskoczył, wyrywajšc swojš dłoń z mojej. Tuż za nim niespodziewanie


wyrósł czarnowłosy olbrzym to musiał być ten człowiek, który siedział
dotšd w kšcie pokoju. Chwycił Olego pod ramiona i wrzeszczšcego
wywlókł na korytarz. Słyszałem, jak zawołał głębokim basem:

Pielęgniarz! Lindgard znowu dostał szału. Zabierzcie go!

Po chwili czarny wrócił i kłaniajšc się niezgrabnie, powiedział:

Nie przejmuj się, to u niego normalne

Z każdym nowym musi to powtórzyć

Za godzinę mu przejdzie i nie będzie o niczym wiedział. Nazywam się


Conti dodał po chwili, wycišgajšc dłoń.

Potem, nachylajšc się nade mnš, wyszeptał:

Ale to wcale nie jest moje prawdziwe nazwisko. Mnie w ogóle nie ma!
To znaczy

jestem, ale nie człowiekiem! dodał, widzšc mój le ukryty odruch


przestrachu. Ja jestem podmieniony, rozumiesz? Właciwy Conti został na
szóstej planecie układu Vegi. Zamiast niego przysłali mnie! Ale

tu położył palec na ustach nic, nikomu! Wiem, że ty też


tego

rozumiemy się? Galaktyci, tak? Ciebie też, ja wiem! Takiego to ja zawsze


poznam, nie bój się! Ale ci, tutaj, nie poznajš, nie wiedzš

Musimy się trzymać razem! tu huknšł mnie dłoniš po ramieniu, aż się


zachwiałem. No, w porzšdku? Już my ich

Zrobił nieokrelony ruch dłoniš i umiechajšc się konspiracyjnie mrugnšł


jeszcze okiem i wyszedł.

Zostałem sam w bibliotece.

Rozejrzałem się po cianach i półkach. Sprawdziwszy, że za oparciami


foteli nie ukrywa się nikt więcej, podszedłem do stolika, na którym leżały
otwarte ksišżki. To były bardzo stare ksišżki, chyba z dwudziestego wieku.
Oczywicie faksymile oryginałów, lecz odbite na folii doskonale imitujšcej
stary papier.

Spojrzałem na tytuł jednej z nich. Stanisław Lem, Dzieła Wszystkie,


szósty tom

Klasyka opowieci naukowofantastycznej

Tę czytał Enor

Drugš, leżšcš na stole, przy którym siedział był człowiek z przyszłoci,


scientor kosmognozji, Quandr, poznałem od razu, spojrzawszy na tekst:
Wells, Wehikuł Czasu. Na marginesach i między wierszami widniały
odręczne dopiski i uwagi. Przy fragmentach stanowišcych relacjš
Podróżnika po Krainie Czasu z jego podróży w przyszłoć odczytałem:
Bzdura! Zupełny absurd!, gdzie indziej znów: Brawo! Genialna intuicja!, a
o kilka wierszy dalej: Tu przeholował, optymista!

Wyglšdało na to, że autor uwag konfrontował z rzeczywistociš


fantastycznš wizję pisarza
Pomylałem, że Quin nie powinien swym pacjentom pozwalać na czytanie
ksišżek, z których mogš oni czerpać materiał do wzbogacania swych
urojeń. Cóż, Quin miał swoje metody

Usadowiwszy się wygodnie w kšcie, wydobyłem mikrofilmy i lupę.


Wybrałem charakterystyki trzech poznanych przeze mnie osobników.
Czwartego, Quandra, nie mogłem odnaleć nie znajšc jego prawdziwego
nazwiska. Ole twierdził, że on nazywa się inaczej

Co do Olego Lindgarda, sprawa przedstawiała się nader przejrzycie. To,


co o nim napisano, pokrywało się w zupełnoci z tym, co opowiadał o sobie.
Jego przypadek okrelono jako uraz skojarzeniowy, wyzwalajšcy reakcję
histerycznolękowš. Według Quina po upływie roku wszelkie objawy winny
ustšpić. Do chwili obecnej osišgnięto już to, że Lindgard tylko nowe,
pierwszy raz widziane osoby podejrzewał o sztucznoć. Poczštkowo bowiem
atakował nawet starych znajomych, i to po kilka razy z rzędu, gdy rozmowa
zeszła na sprawy zwišzane z jego służbš kosmicznš.

Historia choroby Enora w niewielkim tylko stopniu zgadzała się z jego


opowieciš. Enor nie latał nigdy dalej niż na Księżyc. Służył rzeczywicie na
Selenie, ale przez bardzo krótki czas, jako młody praktykant. Obecnie miał
szećdziesišt dwa lata biologiczne. W chwili gdy nastšpiła owiana dotšd
tajemnicš, legendš i mgłš nie wyjanionych zagadek katastrofa bazy Selen,
liczył sobie niewiele ponad dwadziecia lat. Wskutek eksplozji stracił obie
nogi. Odnaleziono go w niewielkiej odległoci, kilkadziesišt metrów od ruin
bazy, u stóp Hipparcha, Był w stanie drugiego stopnia mierci klinicznej, z
zapoczštkowanymi zmianami strukturalnymi w mózgu. Wielokrotne próby
przeszczepów i odtwarzania tkanki mózgowej nie dawały zadowalajšcych
rezultatów. Gdyby w takim stanie przywrócono go do przytomnoci, byłby
niezdolny do życia. Odłożony w stanie anabiotycznym do przetrwalnika,
oczekiwał przez lat dwadziecia na postęp w dziedzinie regeneracyjnej
chirurgii mózgu. Póniejsze próby przyniosły znacznie lepsze wyniki.
Przywrócony do czynnego życia, Enor zdawał się być najzupełniej
normalny. Gdy jednak zaproponowano mu regenerację utraconych kończyn,
zaprotestował. Odtšd też zaczšł opowiadać owš niesamowitš historię o
swych kontaktach z mieszkańcami układu Deneba. Przez pewien czas
pracował w służbie łšcznoci kosmicznej na Ziemi, coraz częciej jednak
zaczšł się domagać wysłania go na Księżyc. Potem stan jego pogorszył się,
zaniedbywał swe obowišzki.

Skierowano go na obserwację do zakładu Quina. Pięć lat kuracji


specjalnymi metodami nie przyniosło ani ladu wyników: Enor wcišż
opowiadał swš urojonš historię, uzupełniajšc jš o coraz to nowe szczegóły.

Na koniec odnalazłem kartę Contiego. Czytałem z rosnšcym


zainteresowaniem:

Al Conti, uczestnik wyprawy ťKoralaŤ do układu Krtiger 60; Planetolog.


Na trzeciej planecie układu zaginšł wraz z pilotem rotoplanu, Lorantem. Po
upływie przepisowych siedemdziesięciu dwóch godzin zaniechano
bezskutecznych poszukiwań. Conti zjawił się niespodziewanie sam, w kilka
godzin póniej. Zdradzał oznaki silnego wyczerpania, rozstroju
psychicznego i selektywnego zaniku pamięci. Pytany o pilota i rotoplan nie
potrafił udzielić żadnych wyjanień. Wznowiono poszukiwania w promieniu
dwakroć większym niż dystans, jaki Al mógł przebyć pieszo w czasie
osiemdziesięciu godzin. Żadnych ladów rotoplanu nie odnaleziono.
Powołana komisja przyjęła wersję, według której Lorant miał pozostawić
Contiego w niewielkiej stosunkowo odległoci od bazy, a sam odlecieć dalej.
Po Contiego miał wrócić, lecz wskutek awarii czy wypadku nie zgłosił się
w umówionym czasie. Należy dodać, że łšcznoć była tego dnia fatalna,
silne zakłócenia atmosferyczne (rzecz typowa w układzie Krüger 60)
niweczyły wszelkie próby nawišzania kontaktu z rotoplanem już w
kilkadziesišt minut po jego starcie.

Conti dotychczas nie złożył zadowalajšcych zeznań. Zmieniał


kilkakrotnie wersje wyjanień, żadna z nich jednak nie wytrzymała krytyki.
Do zakładu doktora Quina skierowany został wkrótce po powrocie.
Przebywa tam przeszło pół roku. Dotychczas nie zaobserwowano poprawy
stanu jego pamięci.
Doczytawszy do końca, zastanowiłem się raz jeszcze nad każdym z tej
trójki.

Czy który z nich może być

agentem obcej cywilizacji? Również dobrze każdy, jak

żaden. Przecież werbunek do takiej roli nie musiał nastšpić w odległym


układzie planetarnym. Tak więc wszyscy sš w jednakowym stopniu
podejrzani.

Jak sporód wszystkich pensjonariuszy zakładu wyłowić tego czy może


tych? do których adresowane sš owe tajemnicze sygnały z Kosmosu,
zogniskowane bez wštpienia na tej włanie samotnej wysepce?

Czy nadawca tych sygnałów nie zorientował się jeszcze, że jego depesze
zostały odkryte i przechwycone? Czy sš to tylko jednostronnie
przekazywane instrukcje, czy może regularna, obustronna wymiana
informacji? Sygnałów emitowanych w przeciwnym kierunku dotychczas
nie zaobserwowano

Moje rozmylania przerwał pielęgniarz, który zawiadomił mnie o


podwieczorku. Jedzenie podano mi do pokoju. Obok nakrycia znalazłem
kartkę z notesu, na której widniało kilka słów nakrelonych w popiechu:

Był dla Pana radiogram ż Dowództwa. Przyznano Panu trzeciš grupę


pilotażu transstellarnego. Ponadto przekazano pozdrowienia od pani Key.

Quin

Z ożywieniem przeczytałem dwa razy tę krótkš notatkę. Pani Key to były


sygnały, trzecia grupa za oznaczała czas ich pojawienia się. Sprawdziłem w
mojej tabelce szyfrowej tak, to oznaczało czas między pištš a wpół do
szóstej
Zatem już po moim przybyciu do zakładu, w czasie gdy rozmawiałem

zaraz, z kim rozmawiałem w tym czasie?

Pamięć mam dobrš, a w tym wypadku pilnowałem się specjalnie.

Do biblioteki wszedłem dokładnie o czwartej pięćdziesišt cztery. Od tej


chwili miałem na oku całš czwórkę. Enor opucił pokój w dziesięć minut
póniej

W jakie dwie minuty po nim wyszedł Quandr (Jakże się on ,u licha, nazywa
naprawdę?). Conti wyprowadził Olego chyba ze dwadziecia po pištej

Psiakrew! pomylałem żadnego nie miałem na oku przez pełne pół


godziny.

Zadzwoniłem po pielęgniarza. Przybył po minucie. Poprosiłem go, aby


zszedł do gabinetu doktora i zapytał o szczegóły mojej nominacji. Nim
skończyłem jeć, wrócił z odpowiedziš.

Dowództwo wyjania, że otrzymał Pan zaszeregowanie według paragrafu


osiemnastego, punkt czwarty, z wszystkimi wynikajšcymi stšd
uprawnieniami.

Quin

Spojrzałem w tabelkę. Osiemnastka to minuty od dziesištej do piętnastej.


Cztery to pierwsza minuta

A więc dokładnie: siedemnasta dziesięć do siedemnastej jedenacie. O tej


porze odebrano sygnały

W tym czasie rozmawiałem z Ole

Zatem on raczej nie mógł być ich odbiorcš. Ale wszyscy pozostali?
Zapukano do drzwi. Ledwie zdšżyłem schować swoje notatki, ukazała się
czupryna Contiego.

Chod! powiedział, mrużšc oko.

Nie pytajšc o nic, poszedłem za nim. Poprowadził mnie korytarzem.


Pchnšł które z rzędu drzwi i przepucił mnie przodem.

Na rodku pokoju siedział w swym wózku Enor. Drgnšł gwałtownie, gdy


weszlimy. Usiłował skryć co pod pledem, którym był okryty. Spod koca
wystawał kawałek drutu.

Nie bój się, stary. Sami swoi uspokoił go Al, zamykajšc drzwi.

Spojrzałem na wysuwajšcš się spod koca dłoń Enora. Trzymał w niej


sklecony prymitywnym sposobem odbiorniczek radiowy.

Enor jest elektronikiem wyjani Al. Dzięki temu prawie z niczego zrobił
ten odbiornik. Słuchamy sobie wiadomoci ze wiata. Tu daje się odbierać
Nowš Zelandię i częć Antarktydy. Jest to co prawda surowo zabronione

Jedyny odbiornik i nadajnik znajduje się u szefa, i to pod kluczem.

Stary popełnił jeden błšd zamiał się Enor. Poprosił mnie kiedy o
naprawienie tego swojego odbiornika. Nie takie aparaty się reperowało!
Zmieniłem nieco schemat i zostało mi te kilka elementów

Jakie pasma chwyta ten odbiornik? zapytałem, silšc się na obojętny ton.

A jakie pan chce? umiechnšł się dumnie.

No

żadne, tak pytam

Mogę służyć zakresem do pięciuset megaherców.


Przecież fale ultrakrótkie z najbliższych rozgłoni nie docierajš na wyspę
Oor? zauważyłem.

Enor umiechnšł się chytrze.

Myli pan, że ja tak, dla przyjemnoci radia sobie słucham? Panie, ja wiem,
co robię i po co

Oni transmitujš zwykle na najkrótszych pasmach! Wie pan, ci z Deneba, o


których panu mówiłem. Muszę pilnować, nasłuchiwać

Dobra, dobra! przerwał mu Al, tršcajšc mnie porozumiewawczo łokciem.


Dawaj Nowš Zelandię, zaraz będš wiadomoci.

Odbiornik zaskrzeczał, a potem zabrzmiał nadspodziewanie wyranym


głosem spikera

Więc to tędy przeciekajš wieci ze wiata? pomylałem, a głono spytałem:

Czy wszyscy kuracjusze korzystajš z tego ródła informacji?

Wszyscy z wyjštkiem tego idioty Libnera

Który to?

No, ten, co się podaje za Ansata Czwartego Qandra. I jeszcze jeden jest
taki, do którego nie mamy zaufania wyjanił Enor. Jest tu dopiero cztery dni.
Nie widziałe go pewnie, siedzi stale u siebie w pokoju i patrzy w sufit albo
w okno

Jak on się nazywa?

Nie wiem dokładnie. Na imię ma chyba Bert. Podobno z której z


dawnych wypraw. Dopiero teraz co mu się w głowie przekręciło
On się nazywa Bert Zahtl czy co w tym rodzaju mruknšł Al.

Drgnšłem. To imię i nazwisko były mi znane!

Czy on nie jest z wyprawy Branta, z dwutysięcznego sto ósmego?

Zdaje się

zastanowił się Al. Tak chyba mówił doktor, kiedy go pytałem, co to za


jeden.

Tak

To mógł być ten Bert, którego znałem. Wyruszył rok przede mnš, ale w
przeciwnym kierunku. Miał krótszš podróż, mógł wrócić znacznie
wczeniej. Muszę go zobaczyć!

W którym pokoju mieszka ten Zahtl? spytałem po cierpliwym


wysłuchaniu komunikatów radiowych, które mnie w tej chwili nic nie
obchodziły.

W czternastce, obok ciebie wyjanił Al. Nie radzę ci jednak chodzić do


niego. Diabelnie nudny facet. Nikogo, zdaje się, nie zauważa. Ciężki
przypadek melancholii.

Dawno on wrócił? indagowałem dalej. _ Nie zdšżyłem jeszcze przejrzeć


ostatnich roczników biuletynu

Nie mam pojęcia, które wyprawy wróciły i w jakim składzie

Bo ten Bert to chyba mój znajomy z Orodka Szkoleniowego. Razem


kończylimy studia

Ekspedycja Branta wróciła trzy lata temu. Mieli duże straty w ludziach
powiedział Enor, chowajšc swój odbiornik za oddarte obicie wózka.

To ja już pójdę powiedziałem niepewnie, rozglšdajšc się po pokoju.


Zaczekaj, do czego się tak spieszysz? zatrzymał mnie Al Samemu nudno!

Rozmowa nie kleiła się jednak i po chwili pożegnałem Enora. Al


wyszedł za mnš. Mylałem, że wróci do swych tajemniczych informacji,
jakimi raczył mnie w bibliotece, lecz on odprowadził mnie tylko do drzwi
mojego pokoju.

Gdy mijalimy czternastkę, wypadł stamtšd jeden z pielęgniarzy. Klšł pod


nosem, kierujšc się ku schodom.

Co tam u niego? rzucił za nim Al.

A niech go diabli porwš! burknšł pielęgniarz. Od dwóch dni nie chce


niczego jeć. Niech sobie szef z nim radzi.

W moim pokoju paliło się wiatło. Na stole stała przyniesiona niedawno


kolacja. Al pożegnał mnie w progu i poszedł do siebie, na parter.

Dziwny ten Al! pomylałem. Zachowuje się przecież zupełnie normalnie i


nawet jest doć sympatyczny. A jednak

Nie potrafiłem tego sformułować, ale

wydawało mi się, że człowiek ten kieruje moimi krokami, pilnuje mnie czy
ledzi. Być może wskutek cišgłego napięcia i wiadomoci mojej tajnej misji
byłem na tym punkcie przewrażliwiony. Poczucie, że jestem kontrolowany,
nie opuszczało mnie ani na chwilę

Po kolacji położyłem się i chyba od razu zasnšłem. Obudził mnie jaki


dwięk. Nie poruszyłem się, starajšc się utrzymać równy oddech.
Nadsłuchiwałem chwilę w ciszy i ciemnoci. Nic. Widocznie jakie senne
złudzenie

Nagle, jakby tuż przy moim posłaniu, zadreptało co po podłodze.


Szczur pomylałem. Albo co z lasu weszło przez uchylone okno.
Jaszczurka! Nie

Za głono tupie. Trzeba się przekonać.

Błyskawicznym wyrzutem dłoni trafiłem w przycisk nad głowš.


Równoczenie z trzaskiem kontaktu szurnęło co po podłodze. Zabłysła
lampa. Olepionym wzrokiem omiotłem wszystkie kšty. Nic. Jeli to szczur,
skrył się w jakš dziurę. Spojrzałem na resztki kolacji, których nikt jako nie
przyszedł sprzštnšć. Pozostawiony kawałek chleba był nie tknięty

Na pewno szczur! uspokoiłem sam siebie, gaszšc wiatło.

Spojrzałem w ciemnoci na fosforyzujšcy zegar cienny. Dochodziła


dwudziesta trzecia. Spałem zatem ledwie godzinę.

Myl o obecnoci szczura w pokoju nie dawała mi zasnšć. Sięgnšłem w


kierunku stolika. Zmacawszy dłoniš widelec, położyłem go w zasięgu ręki,
na podłodze.

Na korytarzu słychać było kroki. Po chwili skrzypnęły drzwi sšsiedniego


pokoju. Usłyszałem wyrany głos pielęgniarza:

Panie Zahtl, doktor prosi, aby pan zszedł do niego, do gabinetu. Nie
chciałby długo czekac. Czy pan pójdzie sam, czy mam pana sprowadzić?

Kroki pielęgniarza zastukały znów po korytarzu widocznie Zahtl zgodził


się ić dobrowolnie.

wietna okazja, by go sobie obejrzeć! pomylałem.

W tej samej chwili w kšcie pokoju zatupotało znowu.

Cholera! Nie zasnę z tym szczurem mruknšłem, wstajšc i nacišgajšc


szlafrok.

Na korytarzu rozległo się człapanie miękkich pantofli. To Zahtl szedł do


szefa. Podszedłem do drzwi i nie zapalajšc wiatła, uchyliłem je ostrożnie.
Niestety, otwierały się w takim kierunku, że przez szparę nie widziałem tej
częci korytarza, w której znalazł się idšcy. Widziałem za to drzwi
czternastki. Pozostawił je nie zamknięte, w rodku paliło się wiatło.

Chwiłę stałem niezdecydowanie w nie domkniętych drzwiach swego


pokoju. Za wszelkš cenę chciałem zobaczyć Zahtla, gdy będzie wracał.

Od strony schodów posłyszałem ciężkie kroki. Po chwili w polu


widzenia pojawił się pielęgniarz, a za nim nosze, podtrzymywane przez
drugiego. Na noszach leżał człowiek. Jego profil mignšł mi w szparze przez
tak krótkš chwilę, że nie mogłem nawet stwierdzić, czy kiedykolwiek
widziałem tę twarz.

Pierwszy pielęgniarz otworzył nogš drzwi czternastki. Wnieli nosze, a po


chwili wyszli, gaszšc wiatło i zamykajšc pokój. Gdy mijali moje drzwi,
jeden z nich domknšł je cicho.

Przypomniałem sobie o szczurze i o tym, że powinienem był zawołać na


pielęgniarzy, by go przepłoszyli lub dali mi inny pokój.

Wyszedłem z pokoju. Chwilę wahałem się, by wreszcie zdecydowanie


skierować się ku drzwiom czternastki.

Trzeba wreszcie to załatwić. Zdaje się, że dali mu jakie rodki


uspokajajšce pomylałem. Zobaczę go, dopóki pi.

W pokoju było ciemno. Smuga wiatła z korytarza padła na twarz


leżšcego na łóżku człowieka. To mi wystarczyło. Ten człowiek nie był
Bertem Zahtlem z wyprawy Branta! Oczy miał zamknięte, ręce ułożone
równo na kołdrze. To na pewno nie był tamten Bert

Tym niemniej widziałem już kiedy tę twarz. Trudno przypuszczać, by był to


który ze starych znajomych sprzed mojej podróży. Musiałem widzieć go już
po powrocie, tylko

gdzie? Na pewno mignšł mi gdzie w tłumie


Dziwne pomylałem. Dlaczego znajduje się tutaj pod cudzym
nazwiskiem? Muszę jak najszybciej ustalić jego tożsamoć!

Odruchowo sięgnšłem do kieszeni, zapominajšc, że jestem w szlafroku i


nie mam przy sobie notatek.

Zamknšłem cicho drzwi i poszedłem w kierunku schodów. Gdy


przechodziłem koło gabinetu Quina, na parterze, wydało mi się, że słyszę
szmer rozmowy.

W pokoju pielęgniarzy nie było nikogo. Zapukałem do gabinetu i nie


czekajšc odpowiedzi, nacisnšłem klamkę. Quina zastałem przed ogromnym
szafskiem wypchanym ustawionymi ciasno segregatorami. Stojšcy obok
niego wysoki mężczyzna sięgał na najwyższš półkę.

Obrócili się równoczenie w mojš stronę. Quin wydał mi się nieco


zmieszany, Spojrzałem na tego drugiego i z ledwociš opanowałem
zdumienie: przede mnš stał ten sam rzekomy Zahtl, którego minutę temu
widziałem, głęboko upionego w pokoju czternastym.

Sš tylko jedne schody przemknęło mi przez myl. Nie mógł zejć tu po


mnie!

Pan

nie pi? Quin umiechnšł się z przymusem.

Nie mogę powiedziałem, usiłujšc nadać głosowi nieco senne brzmienie.


Szczury spacerujš po moim pokoju.

Szczury?! zdumiał się doktor. Widział je pan?

Nie. Było ciemno, a kiedy zapaliłem wiatło, uciekły.

Ach, uspokoił mnie pan! Jeszcze tylko szczurów by nam tu brakowało!


Quin odetchnšł z wyranš ulgš. Pan się myli. To nie były szczury. Na pewno
nie zaniknšł pan okna. Zapomniałem panu o tym powiedzieć. Trzeba
zamykać okna albo wstawiać w nie siatkę. W przeciwnym razie będzie pan
co noc narażony na wizyty. To koala, rodzaj małych niedwiadków
Kto je sprowadził tu z Australii. Zaaklimatyzowały się i rozmnożyły. W
ogrodzie jest sporo eukaliptusów. One żywiš się lićmi eukaliptusa. Najadajš
się do granic możliwoci, a potem popadajš w stan upojenia i wiszš na
gałęziach, nieprzytomne do tego stopnia, że można je rękami zbierać.
Dopiero pod wieczór trzewiejš i zaczynajš myszkować w poszukiwaniu
przekšski. Majš swoje tajne przejcia do budynku i czasem nawet siatki w
oknie nie pomagajš. Sš zresztš zupełnie nieszkodliwe i skšdinšd bardzo
miłe. Cóż mogę panu poradzić? . Quin odwrócił się w kierunku biurka i z
szuflady wydobył mały pulweryzator do wody kwiatowej. Niech pan to
rozpyli w pokoju. Trochę pachnie, ale dla człowieka znonie, a one tego nie
lubiš.

Dziękuję! powiedziałem, patrzšc z ukosa na fałszywego Zahtla.


Dobranoc panom!

Chwileczkę zatrzymał mnie Quin. Chyba miałem co do pana

Odwrócił się i wyszedł do laboratorium, zamykajšc starannie drzwi za


sobš. Na chwilę zostałem oko w oko z osobnikiem o podejrzanej tożsamoci
i dziwnej umiejętnoci przebywania w dwóch miejscach naraz.

Przepraszam, czy pan Bert Zahtl z wyprawy Branta? rzuciłem z


uprzejmym umiechem.

Spojrzał na mnie ponuro i odburknšł:

Tak. Bo co?

Pan sobie mnie nie przypomina? spytałem z naciskiem.

Nie. A pan mnie?

Także nie!

No, .to w porzšdku

powiedział, a twarz rozkurczyła mu się w ironicznym umiechu.


Nie wszystko jest w porzšdku. Znałem Berta Zahtla, nim wyruszył w
stronę Fomalhaut.

Spojrzał na mnie z wrogim błyskiem w oczach. W tej samej chwili


wrócił doktor.

Przepraszam pana, Kreis. Chyba załatwimy to jutro, nie mogę znaleć


klucza od szafy. Pan też może wrócić do siebie, panie Zahtl. Dobranoc
panom!

Skłonił się uprzejmie i otworzył przed nami drzwi. Zahtl wyszedł


pierwszy. Pogoniłem za nim. Na schodach zatrzymał się nagle, odwrócił w
mojš stronę i patrzšc z góry, syknšł stłumionym szeptem:

Jestem Bert Zahtl! Zapamiętaj to sobie!

Potem odwrócił się plecami i powoli poszedł dalej. Gdy zbliżył się do
swoich drzwi i położył dłoń na klamce, zamarł nagle w bezruchu. Patrzył
na drzwi w końcu korytarza jedyne na cianie zamykajšcej korytarz tego
piętra. Klamka tych drzwi unosiła się powoli, jakby kto cicho zamykał je od
wewnštrz. Zahtl rzucił krótkie spojrzenie w mojš stronę, a potem nagłym
ruchem otworzył swoje drzwi i zniknšł we wnętrzu pokoju. Zauważyłem,
że w pokoju paliło się wiatło

Gdy drzwi zamknęły się za nim, podbiegłem do nich i otworzyłem je


szybko. Zahtl siedział na brzegu łóżka i zdejmował pantofle. Eez słowa
zamknšłem drzwi, nim podniósł głowę.

W moim pokoju nic się nie zmieniło. Nawet widelec leżał na podłodze,
jak go zostawiłem. Nacisnšłem rozpylacz i pocišgnšłem nosem. Ciecz miała
bardzo słaby zapach, który z niczym mi się nie kojarzył. Rozpyliłem nieco
tej substancji na parapecie okna i po kštach..

Zahtl jest najbardziej podejrzany pomylałem, leżšc już w łóżku. Chociaż

przybył tu cztery dni temu, a sygnały pojawiły się po raz pierwszy przed
tygodniem
Może to jednak znaczyć, że przybył tu włanie po to, by je odebrać. Może
tak był umówiony ze swymi mocodawcami

Gdzie ja go już widziałem?

Budziłem się z trudem, powieki opadały ciężko, choć dochodziła


dziesišta. niadanie podawano zwykle o ósmej, toteż zdziwiłem się, że kawa
w porcelanowym dzbanku jest goršca.

Przed chwilš przyniesiona pomylałem. Skšd wiedzieli, że będę dłużej


spał?

Jedzšc, przypomniałem sobie wydarzenia wczorajszego wieczora.


Szczególnie te drzwi na końcu korytarza nie dawały mi spokoju. O ile
zdołałem się zorientować uprzednio, oprócz mnie i sšsiada spod czternastki
nikt więcej nie mieszkał na tym piętrze. Próbowałem uprzytomnić sobie, co
znajduje się bezporednio pod tym pomieszczeniem, na parterze. Czyżby
było tam jakie dodatkowe zejcie na parter? To by tłumaczyło wczorajsze
pojawienie się Zahtla w gabinecie

Znaczyłoby to jednak, że Zahtl działa w jakiej zmowie z Quinem

Z drugiej strony jednak ton, jakim wmawiał mi na schodach, że jest


naprawdę Zahtlem, zdaje się wiadczyć, iż wie on to samo, co ja i wie, że ja
wiem

Zaczęło mi się wszystko plštać, gdy nagła myl olniła mnie błyskawicš:

Czyżby ten

Zahtl był tu w roli podobnej do mojej? ledzi kogo z polecenia dowództwa?


Czyżby

mnie?

Wysłano mnie tu z misjš odnalezienia adresata tajemniczych sygnałów.


Ale równie dobrze może być odwrotnie. Może przypuszczajš, że to ja
jestem tym adresatem? Wysłano mnie tu, na odludzie, by mnie tym łatwiej
obserwować. Dla upienia mojej czujnoci wymylono całš tę tajnš misję

Albo może

jestem po prostu chory psychicznie?

Pełen tego rodzaju rozterek wewnętrznych sięgnšłem po charakterystykę


Zahtla. Z kilkunastu zdań, zanotowanych na klatce mikrofilmu, wyłaniał się
obraz tego Zahtla, którego znałem: wrócił z wyprawy Branta, pracował w
służbie lunarnej

Tylko ta twarz! To zupełnie inny człowiek

Postanowiłem sprawę zdecydowanie wyjanić. Jedyna możliwoć


sprowadzała się do rozmowy z pułkownikiem. Mielimy ustalony system
porozumiewania się, a nawet możliwoć osobistego kontaktu bez
niepotrzebnego zwracania czyjejkolwiek uwagi.

Zszedłem do Quina i, silšc się na przesadnš grzecznoć, prosiłem go o


przekazanie do Europy telegramu z życzeniami urodzinowymi dla pewnej
pani.

Quin umiechnšł się bolenie i pogroził mi palcem.

Oj, panie Kreis! powiedział jowialnie. Moja metoda kuracji polega na


zupełnym odizolowaniu pacjenta od tego okropnego młyna dzisiejszej
cywilizacji. Pan nie może się jako od tego oderwać

Powinien pan zapomnieć, że mam tu radiostację. No, dobrze, niech będzie


jeszcze tym razem

Wzišł kartkę z depeszš i po chwili zniknšł w drzwiach sšsiadujšcego z


gabinetem pomieszczenia radiostacji. Wyszedłem przejć się po ogrodzie.
Dochodziło południe, słońce grzało silnie. Na ławce, w cieniu krzewów,
drzemał kto z odchylonš do tyłu głowš. Gdy go mijałem, poruszył się i
spojrzał w mojš stronę. To był Zahtl

Odprowadził mnie wzrokiem do zakrętu alejki.

Obchodzšc budynek dokoła, natknšłem się na obu pielęgniarzy. Wracali z


głębi ogrodu, niosšc na ramionach uwalane wieżš ziemiš łopaty.

Czy to panowie utrzymujš ogród w takim stanie? zagadnšłem.

Wyższy miał na imię, zdaje się, Filip zatrzymał się i rozglšdajšc się po
klombach, powiedział:

O, proszę pana! Gdyby nie my, puszcza wchłonęłaby to w cišgu jednego


lata. Poza tym

dodał po chwili trzeba co robić. Inaczej człowiek na mierć by się zanudził.

Drugi pielęgniarz przystanšł o kilka kroków Ť dalej, ale nie odzywał się,
tylko końcem buta grzebał niecierpliwie w żwirze alejki.

Panowie dawno tu pracujš?

Prawie od roku powiedział Filip. Naszych poprzedników doktor zwolnił.


Mieli rodziny i za często wyjeżdżali. A tu trzeba być stale, szczególnie gdy
jest więcej kuracjuszy.

A panowie nie macie rodzin?

Nie. Ja jestem samotnym kawalerem, a Rudi wdowcem.

Pokiwałem głowš i nie majšc już o co pytać, poszedłem dalej wzdłuż


żywopłotu okalajšcego dom.

Proszę się zbytnio nie oddalać zawołał za mnš Filip. W lesie trafiajš się
węże!

Odwróciłem się i pokiwałem głowš. Nie zamierzałem się oddalać z tej


prostej przyczyny, że spodziewałem się rychłej reakcji pułkownika na mojš
depeszę.

Za domem, porodku dużego, kolistego kwietnika, sterczał sporych


rozmiarów smukły pomnik czy obelisk. Wysoka na kilka metrów strzelista
konstrukcja, wykonana z kamienia czy może z patynowanego w specjalny
jaki sposób metalu, kojarzyła się nieodparcie z lotem w Kosmos, stanowiła
jakby syntezę czystego ruchu, zaklętego w bryłę materii.

To musi być pomnik ku czci kosmonautów! zdecydowałem po


kilkuminutowych oględzinach ze wszystkich stron. Nie podchodziłem
bliżej, by nie deptać kunsztownych rabat i gazonów wokół pomnika. Idšc
dalej obszedłem całš częć ogrodu położonš na tyłach domu. Kluczyłem po
cieżkach, pomiędzy eukaliptusami, na gałęziach których widziało się
rzeczywicie zabawne, pijane niedwiadki koala, o których mówił wczoraj
doktor. Wracajšc w kierunku domu miałem jednak dziwne wrażenie, że nie
odnalazłem w ogrodzie czego, co powinno tam być. Dręczyła mnie ta myl
aż do chwili, gdy zobaczyłem wychodzšcego z budynku Filipa.

Teraz już wiedziałem, czego brakowało mi tam, w ogrodzie: na żadnej z


rabat nie spostrzegłem ladów wieżej pracy łopatš

Filip zbliżył się do mnie, gdy wchodziłem na schody.

Będzie inspekcja z Kosmedu powiedział zniżajšc konfidencjonalnie głos.


Doktor prosi, by się nie oddalać od budynku.

A więc sygnał mój wywarł zamierzony skutek! Z zaaranżowanš na


poczekaniu inspekcjš pojawi się pułkownik i będzie okazja zamienienia z
nim kilku zdań. Nie wiedziałem jeszcze, jak się to odbędzie i

co mu właciwie powiem. Że ten Zahtl to nie żaden Zahtl? I cóż z tego, co ja


o nim wiem? Tyle że przeszedł w niepojęty jaki sposób z piętra na parter.

Przypomniałem sobie znów o tajemniczych drzwiach w końcu korytarza.


Gdyby choć wiedzieć, co się za nimi kryje
Wyjrzałem z pokoju i upewniwszy się, że w korytarzu nie ma nikogo,
powoli, niby spacerujšc tam i sam, zbliżyłem się do owych drzwi.
Obejrzałem się raz jeszcze za siebie i szybko nacisnšłem klamkę.
Nieoczekiwanie ustšpiła. Pomieszczenie wyglšdało na graciarnię, pełnš
skrzyń i szaf. Oprócz dużego okna nie było stšd żadnego wyjcia ani też
spodziewanego zejcia na parter.

Poczułem się zawiedziony: jeli pokój nie jest zamknięty, nie zawiera z
pewnociš niczego nadzwyczajnego. Bo też i moje domysły dotyczšce jego
przeznaczenia oparte były na bardzo kruchych podstawach: przecież wtedy,
wieczorem, mógł tam włanie wchodzić jeden z pielęgniarzy. To już raczej
dziwne zainteresowanie Zahtla tymi drzwiami było konkretniejszš poszlakš

Prawie bezmylnie uchyliłem jednš z szaf i zajrzałem do rodka.


Odskoczyłem gwałtownie, uderzajšc plecami o kant skrzyni. Z wnętrza
szafy spojrzała na mnie ludzka twarz. Moja twarz! W następnej chwili
wiedziałem już, że mam przed sobš lustro, ale pierwsze wrażenie było
piorunujšce. To zakrawało na celowš złoliwoć. Po co umieszczono lustro
we wnętrzu szafy?

W następnej szafie nie było nic, w trzeciej z kolei znów lustro. Miałem
na tym poprzestać, lecz czort podkusił mnie, by otworzyć czwartš.
Spojrzała na mnie twarz, ale tym razem nie moja. To był Zahtl. Stał we
wnętrzu szafy, z palcem położonym na ustach i oczami utkwionymi we
mnie nieruchomo, jakby nakazujšc mi milczenie. Nie zastanawiajšc się,
zatrzasnšłem szafę i szybko wycofałem się na korytarz, gdyż równoczenie
dało się słyszeć tupanie nóg na schodach.

Czyżby

Zahtl był moim sprzymierzeńcem? A może jedynie udaje takiego? Wie, że


tylko ja znam tajemnicę jego tożsamoci i jak gdyby daje mi do zrozumienia,
że mam nie zwracać na niego uwagi

.
Zamknšłem starannie drzwi i zaczšłem się znów przechadzać po
korytarzu. Od strony schodów nadcišgał orszak złożony z kilku starszych
panów

Na końcu pięcioosobowej grupki dreptał Quin, przecierajšc nerwowo


okulary. Mijałem ich obojętnie, baczšc pilnie, by ani na chwilę nie
zatrzymać wzroku na twarzy pułkownika, który oczywicie w cywilnym
ubraniu kroczył wród szanownej komisji. Ku mojemu zdumieniu
pułkownik stanšł nagle, odwrócił głowę i przyglšdajšc mi się natarczywie
zrobił trzy kroki w mojš stronę.

Słowo daję! zakrzyknšł, wycišgajšc do mnie obie dłonie. Przecież to


Kreis! Chyba się nie mylę! a zwróciwszy się do Quina: Nie spodziewałem
się spotkać tu starego znajomego! Czy to co poważnego, doktorze?

Quin przestał trzeć chustkš szkła i włożywszy je na nos, rozłożył ręce.

Nie wiem jeszcze

Pan Kreis przybył tu dopiero wczoraj, jest na obserwacji. Jeli panowie chcš
porozmawiać, proszę bardzo

Ależ tak, tak, oczywicie! pułkownik był cały w umiechach, ciskał moje
dłonie i naprawdę wyglšdał na wielce uradowanego. Okropnie długo nie
widzielimy się z Kreisem!

Ujšł mnie za ramiona i potrzšsajšc, patrzył mi w oczy.

No i co, stary? piał radonie. Poznajesz mnie chyba?

Objšł mnie czule i przycisnšł do piersi, klepišc dłoniš po karku.

Jestem tu służbowo. Taka tam inspekcja z Kosmedu. Ale to nic. Koledzy


poradzš sobie beze mnie. Nie co dzień spotyka się człowieka, którego się
nie widziało od setki lat z okładem!

Quin, choć usiłował to ukryć, był wyranie zadowolony z pozbycia się


jednego członka ucišżliwej dla niego grupy inspekcyjnej. Musiał być
niezupełnie w zgodzie z przepisami, bo zachowywał się doć nerwowo i
wyranie nadskakiwał inspektorom.

Schodzšc do ogrodu rozmawialimy z pułkownikiem podniesionymi


głosami i tak, jakbymy nie widzieli się naprawdę od stu lat. Dopiero na
odosobnionej ławce pułkownik zmienił ton.

O co chodzi, Kreis? Nie możemy za długo gadać, streszczaj się.

Doskonale pan zagrał to spotkanie! powiedziałem z uznaniem. A poza


tym mam pewne wštpliwoci

To jeszcze nie powód

wtršcił.

Wiem. Ale wštpliwoci sš szczególnego rodzaju. Pierwszš z nich


rozproszył pan swoim przybyciem

Nie rozumiem?

Mylałem, że

ja tu siedzę na takiej samej zasadzie, jak reszta kuracjuszy albo jeszcze


gorzej

Co to za głupstwa? Czy sšdzisz, że jestemy usposobieni do idiotycznych


żartów? Dla urojonych przywidzeń cišgasz mnie tu na gwałt, jakby co
najmniej odkrył jakie ważne poszlaki. Wiesz przecież, że numer z komisjš
jest niepowtarzalny! Nie doć, że musiałem częciowo wtajemniczyć w nasze
sprawy szefa Kosmedu, to jeszcze robimy zamieszanie na wyspie Oor, co
sprawie nie pomaga!

Wyjaniłem szybko, że i owszem, sš poszlaki, choć nie wiadomo, czy


dotyczš interesujšcej nas sprawy. Powiedziałem, co wiem o Zahtlu.
Pułkownik zmarszczył się i pokręcił głowš.

Informacje czerpalimy z Kosmedu. Podali nam i tego Zahtla. Że wrócił z


Brantem i tak dalej. Kosmed wie to, co mu podano w skierowaniu. Zahtl
pracował w służbie lunarnej

Proszę dyskretnie sprawdzić na Księżycu. Mylę, że wcišż tam pracuje


albo

Rozumiem. Mylisz, że

zniknšł i kto pożyczył sobie jego tożsamoć? Dobrze, sprawdzę to.

Pułkownik był niezadowolony. Milczał długš chwilę, ważšc w mylach


moje doniesienia.

Czy naprawdę nikt oprócz nas i Sato nie wie o mojej misji? spytałem,
tknięty nagłš mylš.

Nikt. Szef Kosmedu wie co nieco, ale nic konkretnego.

A sygnały? Kto je pierwszy odkrył?

Mówiłem już: zarejestrował je bezludny satelita, a zainteresowali się


nimi pracownicy Koradu. Zaraz potem przejęlimy cały materiał my, to
znaczy dowództwo Kosmocentrum.

Tak czy inaczej, sprawa sygnałów przeszła przez kilka par ršk i nie
można uważać jej za tajemnicę?

Nno

raczej nie.

A wyprawa Branta, ta, w której brał udział prawdziwy Zahtl, nie dotarła,
o ile wiem, do Fomalhaut?
Nie. Zawrócili z przyczyn technicznych.

Jeszcze tylko jedno pytanie przypomniałem sobie. Czy przedtem nie było
tego rodzaju sygnałów? Mylę o przypadkowych obserwacjach na przykład
z pokładu rotoplanów przelatujšcych nad tym rejonem Pacyfiku

Nie. Od roku zresztš obowišzuje zakaz przelotu nad wyspš i w jej


rejonie. Quin zażšdał tego, podobno szum silników szkodliwie wpływał na
jego pacjentów. Quin ma duże wpływy w Kosmedzie, więc robiš, co chce.

Wpływy? Jakiego rodzaju?

Ma kilku przyjaciół na wysokich stanowiskach. Niektórych, zdaje się,


leczył

Pułkownik wstał gwałtownie i ruszył w kierunku domu. Poszedłem za


nim, rozumiejšc, że rozmowa skończona.

Rób dalej swoje, Kreis powiedział półgłosem. Jeli nie wskórasz nic w
cišgu tygodnia, wycišgniemy cię stšd. Wokół wyspy rozmiecilimy
niepostrzeżenie pływajšce stacje retransmisyjne, które przekazujš nam dane
o pojawieniu się sygnałów gamma. Powtarzajš się one codziennie, mniej
więcej w tym samym czasie.

Jak sšdzicie spytałem czy możliwe jest, by oni sterowali tymi sygnałami
kogo na Ziemi, sami będšc w odległoci dwudziestu paru lat wiatła? To
chyba raczej mało skuteczna metoda? Choćby ze względu na czas przelotu
sygnałów

Oczywicie, bierzemy to pod uwagę. Okolice Ziemi sš cile patrolowane.

Przypuszczacie, że kršży w naszym układzie ich statek międzygwiezdny?

Uciszył mnie syknięciem, bo zbliżalimy się do drzwi wejciowych.


Zdejmowałem włanie lewy but, gdy zastukał Filip i powiedział, że doktor
prosi mnie na dół. Spojrzałem na zegar. Dochodziła dziesišta. Odczułem
dziwny niepokój może przez skojarzenie z wydarzeniami wczorajszego
wieczoru? Wczoraj doktor wspomniał wprawdzie, że ma do mnie jakš
sprawę

Rzuciłem okiem w stronę czternastki. Dziurka od klucza wieciła, Zahtl


był u siebie.

Poczłapałem, hałasujšc pantoflami po korytarzu i schodach, a gdy


znalazłem się na dole, zdjšłem pantofle i cicho wróciłem na piętro. Kštem
oka dostrzegłem postać, niknšcš w wejciu do toalety. Stałem przez chwilę,
nadsłuchujšc. Nagle otworzyły się drzwi w końcu korytarza. Wyszedł z
nich Filip i zobaczywszy mnie, zatrzymał się, jakby nieco stropiony, a
potem, zamknšwszy graciarnię, ruszył w mojš stronę. Wydało mi się, że
domykajšc drzwi mruknšł co pod nosem, ale nie byłem tego pewien.

Wraca pan już od doktora? spytał.

Nie. Włanie tam idę.

Poszedłem, a on obrócił się powoli i wszedł do najbliższego pokoju.


Quina zastałem w gabinecie.

Przepraszam, że fatyguję pana o tej porze powiedział, jak zwykle w


umiechach. Zechce pan usišć, to potrwa kilka minut. Chciałbym uzupełnić
dane dotyczšce pańskiej osoby

Podszedł do regału i wspinajšc się na palce, sięgnšł na półkę. Rękš


usiłował chwycić jeden z segregatorów, lecz był za niski i nie zdołał go
wydobyć.

Wstałem, by mu pomóc.

O, to, to! pokazywał, podskakujšc miesznie.


Jego łysina znajdowała się teraz na wysokoci mego ramienia. Podałem
żšdanš teczkę. Zajrzał do niej i, przepraszajšc, oddał mi jš.

Nie ta, pomyliłem się! powiedział. Ta z lewej

Sięgnšłem raz jeszcze, wstawiajšc jednoczenie pierwszy segregator. W


tej samej chwili Quin runšł całym ciałem na regał. Mebel zachwiał się
gwałtownie i uderzył o cianę, od której był nieco odsunięty. Odruchowo
chwyciłem za brzeg półki i w tym momencie dostrzegłem kštem oka, jak
stojšca na wierzchu regału statua atlety traci równowagę. Podwiadomym
odruchem wyrzuciłem łokieć w górę, chronišc głowę przedramieniem i
odskoczyłem od regału. Ogromna bryła bršzu zawadziła o mojš rękę i
runęła wprost na łysš czaszkę Quina, a odbiwszy się od niej, trzasnęła z
hałasem o posadzkę. Doktor zachwiał się i upadł. Skoczyłem, by go
podnieć, lecz on, jakby nigdy nic, powiódł dłoniš po łysinie, a potem,
gramolšc się z podłogi i mamroczšc: ,,To nic, to nic, wyprostował się i
stanšł przede mnš z niezmiernie zakłopotanš minš.

Na głowie nie miał nawet ladu guza czy zadrapania! A przecież


widziałem dokładnie, jak ciężka statua wylšdowała na jego czaszce!
Powinien jš mieć przynajmniej rozłupanš!

Drzwi otworzyły się szeroko. W progu gabinetu stał Filip, za nim Rudi,
trzymajšcy zwinięte nosze. Spojrzawszy na nas i na leżšcš na podłodze
statuę, przestšpili niezdecydowanie próg. Rudi usiłował ukryć nosze,
odstawiajšc je wreszcie pod cianę korytarza.

Usłyszeli huk, przybiegli

ale dlaczego przynieli nosze? pomylałem, zupełnie zdezorientowany. Dalej


myli moje pobiegły błyskawicznie: Łopaty! Łopaty i brak ladów kopania w
ogrodzie! Oni kopali grób.

Wykorzystujšc zmieszanie pielęgniarzy i niezdecydowanie Quina, który


z głupawš minš wcišż powtarzał swoje: Nic się nie stało!, dajšc przy tym
ukradkowe znaki Filipowi, schyliłem się nagle i chwytajšc doktora obiema
rękami poniżej kolan, uniosłem go nieco i cisnšłem w stronę stojšcych. Był
cięższy, niż się spodziewałem. Runšł im pod nogi. Filip skoczył w moim
kierunku, lecz trzasnšłem go w brzuch. Cios odrzucił go w tył tak, że
podcišł, padajšc, Rudiego i obaj zwalili się na leżšcego porodku gabinetu
Quina. Rudi, który był na wierzchu, wygramolił się pierwszy. W tej samej
chwili za jego plecami z otworu drzwi wynurzył się Zahtl.

Koniec pomylałem. Ich jest czterech

wiatło zgasło. W słabym odblasku, idšcym od okna, dostrzegłem, jak


Rudi, podcięty od tyłu, runšł z powrotem na wstajšcego z podłogi Filipa.
Rozległ się ostry gwizd. Zahtl wyszarpnšł spod szlafroka krótki miotacz i
kierujšc go w znieruchomiałš na podłodze stertę ciał, rozkraczył się w
drzwiach, tarasujšc przejcie. W tej samej chwili za jego plecami, w mroku
korytarza smyrgnęły nisko po podłodze trzy białawe cienie, jak ogromne
szczury czy sporych rozmiarów koty. Zahtl odwrócił się i strzelił, a potem,
klnšc straszliwie, popędził za nimi do drzwi wyjciowych. Nim zdołałem
cokolwiek zrobić, sporód ciał, leżšcych wcišż jak martwe na rodku pokoju,
wyplštały się jeszcze trzy takie same jasne kłębki i. umykajšc przez otwarte
drzwi, zniknęły w mroku sieni. Teraz i ja wybiegłem przed dom. Dwa razy
jeszcze huknšł gdzie za żywopłotem pistolet Zahtla, a po chwili on sam
wynurzył się zza węgła.

Cholerrra! ryknšł, chwytajšc mnie za ramię i wtłaczajšc na powrót w


drzwi wejciowe. Diabły! Piekielne diabły!

Straszliwy huk targnšł powietrzem, posypały się szyby, a olepiajšcy blask


odbił się łunš na cianie zaroli i chmurnym niebie. Huk przeszedł w
ogłuszajšce, przecišgłe wycie. Dopiero gdy cichł nieco, Zahtl pucił moje
ramię i wypadł przed budynek. Pobiegłem za nim i, idšc za jego
spojrzeniem, uniosłem twarz ku niebu.

Przez niskie obłoki przebijała jasna plama wiatła, jakby drugi janiejszy
księżyc pojawił się nad wyspš. wietlisty kršg słabł i malał w oczach. Zahtl
bez słowa obszedł budynek. Udałem się za nim, nie pytajšc o nic. Z jego
zachowania odgadłem, że jeli w ogóle można było co przedsięwzišć, to w
tej chwili już i tak na to za póno.
W miejscu, gdzie wspaniały klomb otaczał był Pomnik Kosmonauty,
widniał; teraz kršg spalonej na czarny żużel ziemi. W samym rodku
pogorzeliska ziała ogromna wyrwa o doć regularnym, kolistym kształcie.

Przeliczyłem się! powiedział Zahtl. Co za perfidia! Zamiast ukryć,


postawili swój kosmolot na rodku klombu

W korytarzu Zahtl przekręcił główny wyłšcznik owietlenia i wiatło


zapłonęło w całym budynku. Obok drzwi gabinetu leżał Lindgard. Gdy
odwróciłem go na wznak, ujrzałem, że ma rozpruty brzuch. Pochyliłem się
nad nim i dopiero wtedy dostrzegłem, że jest pusty wewnštrz.

Był po prostu kukłš, sterowanš od rodka

Podobne kukły Quina i pielęgniarzy znalelimy w gabinecie. Kukły


Contiego i Libnera leżały porzucone na schodach. Manekin Asvitza
spoczywał na wózku, w jego pokoju.

Skóra, pokrywajšca kukły, była wspaniałš imitacjš ludzkiej. Twarze, na


których pozostały przypadkowe grymasy, nawet teraz wyglšdały jak żywe.

Sami byli za mali i za słabi, by cokolwiek zdziałać! mruczał Zahtl. Kryli


się pod postaciami ludzi z zaburzeniami pamięci i psychiki. To ich
zwalniało od pamiętania całej swojej przeszłoci

Ciekawe, ilu takich zdšżył doktor Quin wysłać stšd w wiat

Doskonała robota! powiedział z uznaniem, unoszšc puste truchło Libnera


jak starš kapotę za kark. i oglšdajšc ze wszystkich stron. Popatrz, tu w
rodku jest cała sterownia i miejsca tyle, co dla kota.

Byli tej mniej więcej wielkoci

powiedziałem w zamyleniu. A ty

jeste z Czwartego Wydziału?


Major Toox, do usług! umiechnšł się rzekomy Zahtl i przyjšł postawę
zasadniczš. A ty? Od pułkownika Krone, z Dwójki, no nie?

Zgadłe. Teraz wiem już, gdzie cię widziałem: w sztabie Ochrony.

Oto do czego prowadzi zbytnie utajnienie. No i brak koordynacji


poziomej. Ze wszystkich tutejszych mieszkańców my dwaj bylimy
najbardziej podejrzani dla siebie nawzajem

Podejrzewałe mnie? spytałem.

Oczywicie.

Ja ciebie od pierwszej chwili

Zachowywałe się dziwnie, a ponadto

to nazwisko.

Pech! Pytałem Zahtla, czy ktokolwiek może go tu znać. Zapewniał, że


jego znajomi wymarli pół wieku temu.

Więc on jednak żyje? Wrócił z tej nieudanej ekspedycji Branta?

Wrócił.

No, to chyba

napiszemy raport wspólnie

Trzeba zameldować dowództwu

Nie pieszy się. I tak ich nie złapiš. Przejdš w nadwietlnš i szukaj wiatru
w polu.

Sšdzisz, że rozwijajš nadwietlne prędkoci? Przecież to niemożliwe!


Ach, prawda! Ty nic nie wiesz, bo wróciłe niedawno i od razu zagonili
cię do tej paskudnej roboty! zamiał się Toox. Nie wiesz nic o teorii
Zweisteina i paradoksie trojaczków! To na razie tylko teoria, której nie
potrafimy zastosować w praktyce, ale oni

Pies z nimi tańcował powiedziałem. Mylę, że nie dadzš tak łatwo za


wygranš, jeli nasza Ziemia stała się obiektem ich pożšdań

Szlimy powoli korytarzem pierwszego piętra, gdy nagle przypomniałem


sobie o czym.

Słuchaj, Toox! chyba teraz możesz mi już powiedzieć, co robiłe wczoraj


w szafie?

Gdzie? Toox stanšł jak wryty.

W szafie, w tamtym pokoju!

Zerwał się i pobiegł. Gdy wpadłem za nim, stał przed otwartš szafš.

Ależ to

lustro!

Sšdzisz, że patrzšc w lustro, zobaczyłem

ciebie? zapytałem ze miechem. Otwórz czwartš szafę.

Z szafy wypadła kukła. Miała twarz Tooxa.

O, do diabła! wykrzyknšł. Niewiele brakowało

W lesie, za domem, sš, zdaje się, dwa przygotowane starannie doły


powiedziałem, gdy on oglšdał swego sobowtóra.
Trzeba będzie przekopać kawał puszczy, żeby poodnajdywać tamtych
mruknšł, wychodzšc za mnš na korytarz.

Przechodzšc koło drzwi mojego pokoju, otworzyłem je i zamarłem z


dłoniš na klamce.

Na łóżku, okryta pledem, leżała moja kukła. Nowiutka i zupełnie nie


używana

1968 r.

APETYT NA LIWKI

Podczas jednej z moich licznych podróży transgalaktycznych zapędziłem


się pewnego razu doć daleko od macierzystego Układu Słonecznego w
mało zbadane okolice czerwonawej gwiazdy, oznaczonej w katalogu jako
Phi w konstelacji Drzemki Południowej. Tak się złożyło, że wród moich
zapasów żywnoci, zabranych w tę podróż, przeważały tłuste konserwy
wieprzowe, toteż cały asortyment ostrych przypraw wyczerpał mi się doć
szybko. Stęskniony za odrobinš chrzanu lub musztardy, zawróciłem mojš
rakietę w stronę bardziej uczęszczanych szlaków. Gdy jednak zataczałem
szeroki łuk wokół wspomnianej gwiazdy Phi, mój automat
przeciwmeteorowy zasygnalizował obecnoć ciała materialnego o znacznej
masie.

Była to duża planetoida, a raczej nawet mała planetka, o kształcie


zbliżonym do kuli. Z daleka wyglšdała na martwy, skalny glob. Gdy jednak
okršżyłem jš po ciasnej orbicie, dostrzegłem wród skalistych rozpadlin
zielonkawe pasma przypominajšce rolinnoć. Nie byłoby to jednak
specjalnie dziwne, gdyby nie inny fakt, który wkrótce zaobserwowałem.

Otóż planeta wirowała wokół własnej osi z tak niewiarygodnš prędkociš,


że po dokonaniu kilku prostych obserwacji i przeliczeń doszedłem do
zaskakujšcego wniosku: bioršc pod uwagę niewielkš stosunkowo siłę
cišżenia, jaka musiała panować na tej niezbyt dużej planecie, należało się
spodziewać, iż w niewielkiej już odległoci od biegunów planety, siła
odrodkowa wynikajšca z jej obrotów musiała przeważać nad siłš cišżenia!

Jak jednakże wynikało z obserwacji, przypuszczalna rolinnoć porastała


włanie te bliższe równika rejony planety, zapewne ze względu na ich lepsze
nasłonecznienie. Fenomen ten zafrapował mnie do tego stopnia, że
postanowiłem wylšdować w pobliżu bieguna i zbadać sprawę na miejscu.

W próżniowym skafandrze wyszedłem na powierzchnię planety. Nawet


tu, na biegunie, gdzie nie działała siła odrodkowa, cišżenie było nieznaczne.
Bez trudu, długimi susami, przebyłem odległoć kilku kilometrów wzdłuż
południka. Powierzchnia planety była litš skałš, pociętš sieciš wšskich
szczelin. Już w niewielkiej odległoci od bieguna poczułem, że moje skoki
stajš się coraz dłuższe, a opadanie wolniejsze. W obawie, że mogę za
którym razem zawisnšć w przestrzeni jako sztuczny satelita planety,
zaczšłem poruszać się ostrożniej, przytrzymujšc się krawędzi szczelin. W
skutek nakładania się dwóch sił: cišżenia, prostopadłego do powierzchni
planety, oraz rosnšcej siły odrodkowej, prostopadłej do osi obrotu, miałem
złudzenie, że schodzę z góry, której stok staje się coraz bardziej stromy. Na
szczęcie, nim owa pozorna stromizna osišgnęła pozorny pion, dotarłem do
pierwszych zaroli. Były to niskie, rozłożyste krzewy, przypominajšce nieco
kosodrzewinę, lecz liciaste i pokryte niewielkimi, purpurowymi owockami
wielkoci i kształtu liwek węgierek.

Chwytajšc się mocnych, sprężystych konarów tych krzewów, posuwałem


się dalej. Zauważyłem, że krzewy wyrastajš ze szczelin skały, zakotwiczone
w nich masywnymi korzeniami. Choć widziałem już na różnych planetach
wiele dziwów przyrody i byle co nie jest w stanie mnie zaskoczyć, nie
mogłem oprzeć się uczuciu podziwu dla tych upartych rolin bytujšcych w
tak trudnych warunkach.

Wkrótce siła odrodkowa zmogła całkowicie cišżenie i dalsze poruszanie


się było możliwe tylko sposobem małpim, to znaczy czepiajšc się rękami
konarów, podczas gdy nogi zwisały prosto w rozgwieżdżone niebo, nad
głowš za miało się skałę. Wędrówka w takim odwróconym do góry nogami
wiecie stawała się doć ucišżliwa, więc aby odpoczšć i rozejrzeć się po
okolicy, przytroczyłem się linš do grubej gałęzi. Wokół mnie cišgnęły się
pasma krzewów zarastajšcych szczeliny i pęknięcia skały. Na tej planecie
wszystko musiało być mocno do niej uczepione, inaczej bowiem uleciałoby
w Kosmos

Krzew, do którego byłem przywišzany, obrodził wyjštkowo: jego owoce


miały pięknš, purpurowš barwę i wyglšdały nader apetycznie. Gdyby nie
odmiennoć koloru, do złudzenia przypominałyby liwki. Zerwałem jednš z
tych liwek i wypuciłem z ręki, aby się przekonać, jak prędko oddali się w
przestrzeń. Poleciała doć szybko i w krótkim czasie zniknęła mi z oczu,
wchodzšc zapewne na stacjonarnš orbitę satelitarnš.

Podziwiajšc apetyczne owoce, poczułem głód. Równoczenie za, zapewne


na wspomnienie tłustego jadła, jakie oczekiwało mnie w rakiecie,
pomylałem sobie, że właciwie nie byłoby wcale le mieć choćby jeden
słoiczek

liwek w occie! Samo wspomnienie znakomitej marynaty do tego stopnia


rozpaliło mojš wyobranię, że nie oparłem się tej myli i napchałem kieszeń
skafandra czerwonymi liwkami.

Po powrocie do rakiety od razu poddałem jednš liwkę badaniu w


analizatorze gastronomicznym. Orzekł, iż owoc jest zupełnie nieszkodliwy i
zawiera zwišzki organiczne, przyswajalne dla ludzkiego organizmu.
Ucieszony, przyrzšdziłem wszystkie przyniesione liwki, jak należy, z
octem, liciem laurowym i godzikami, a następnie odstawiłem pełny słój do
spiżarni.

Następnego dnia, podczas sprawdzania silników, odkryłem kilka


drobnych usterek w układzie napędowym rakiety. Zmusiło mnie to do
pozostania przez kilka dni na planecie w celu przeprowadzenia małego
remontu. Ostatniego dnia, przed startem, zasiadłem do posiłku i wtedy
dopiero przypomniałem sobie o liwkach. Chcšc się. przekonać, co wyszło z
mojego kulinarnego eksperymentu, wydobyłem na talerzyk cztery
marynowane liwki i rozpoczšłem degustację.

Okazały się nad podziw smaczne! Szybko zjadłem trzy owoce, lecz gdy
sięgnšłem widelcem po czwarty, usłyszałem niespodziewanie jaki piskliwy
głos. Spojrzałem w stronę radiostacji, lecz była wyłšczona!
i co robisz najlepszego, głupia istoto? powiedział wyranie cienki głosik, a ja
zatrzšsłem się ze strachu, z trwogš wielka rozglšdajšc się po kabinie rakiety.

Nie gap się jak niemšdry! mówił głos. Przecież to ja do ciebie


przemawiam. Jestem tu, przed tobš. Czy nie zorientowałe się jeszcze, że
przekazuję słowa prosto do twojej wiadomoci? Zatkaj uszy, a przekonasz
się o tym!

Spojrzałem na talerzyk. Obok trzech pestek leżała liwka, którš przed


chwilš nakłułem widelcem.

Mówię do ciebie w imieniu swoim i moich towarzyszy, których zamknšłe


w słoju, w tym paskudnym roztworze kwasu octowego. Całe szczęcie, że
jestemy przyzwyczajeni do podłych warunków bytowania

Więc

jestecie

żywymi istotami? wykrztusiłem, wlepiajšc wytrzeszczone oczy w liwkę na


talerzu.

Jestemy istotami żywymi, i to na bardzo wysokim poziomie rozwoju


umysłowego! piszczała liwka. Omielam się sšdzić, że górujemy ad tobš
umysłowo o dobre kilka szczebli rozwojowych, ty tępy czworonogu!

Przepraszam, ale to sš ręce! oburzyłem się, potrzšsajšc dłońmi nad


talerzem.

Mniejsza o szczegóły liwka zbagatelizowała moje wyjanienia. Jak ci nie


wstyd, żarłoku!

Nno

przecież

skšdże mógłbym przypuszczać, że rozumne istoty mogš sobie rosnšć na


gałęziach
.

A jak inaczej możesz sobie wyobrazić życie na takiej planecie, jak


nasza?

Rzeczywicie, ale

Nie masz żadnego usprawiedliwienia!

Rzeczywicie nie miałem. Zrobiło mi się niezmiernie głupio i przykro, ale


cóż mogłem w tej sytuacji powiedzieć? Wyrazić ubolewanie?

Jestem zaskoczony bšknšłem wreszcie. Wszystko to jest dla mnie tak


dziwne

nie wyobrażam sobie, co może zdziałać istota rozumna, wiszšc na gałęzi

A czy wszystkie rozumne istoty muszš, jak ty, pałętać się po Kosmosie
nie wiadomo po co, trwonišc czas i energię? A posiedzieć, pomyleć,
kształcić swój nędzny móżdżek, nie łaska? Niczego nie rozumiesz!
Widziałe, ilu. nas jest? Z jednego pnia wyrasta nas kilka tysięcy osobników,
każdy stanowi odrębnš indywidualnoć, ale równoczenie tworzymy
wspólnotę jednopiennš, połšczonš z innymi podobnymi wspólnotami
rozgałęzionym systemem korzeniowym, umożliwiajšcym swobodnš
wymianę informacji. Każdy z nas specjalizuje się w okrelonych
zagadnieniach, korzystajšc równoczenie z wiedzy wszystkich innych i z
dowiadczenia pokoleń, każde bowiem następne pokolenie dziedziczy
wiedzę poprzednich. Zajmujemy się filozofiš, literaturš pięknš, ale przede
wszystkim matematykš w najszerszym sensie tego słowa. W ramach naszej
wspólnoty osišgamy wyżyny wszechwiedzy! Ja na przykład zajmowałem
się dziedzinš metanalizy hiperpolarnej i miałem zupełnie niezłe osišgnięcia,
a ty zamarynowałe mnie w occie ku uciesze twego barbarzyńskiego
podniebienia!
Słuchałem tej reprymendy z opuszczonš głowš. Cóż miałem powiedzieć?
liwka miała rację!

Jestemy rasš Prunelidów, jednš z przodujšcych intelektualnie cywilizacji


Galaktyki. Czy wiesz, że odbywamy nawet podróże kosmiczne?

Jak to? zdziwiłem się.

A tak, tak! Kiedy który z nas dojrzewa i odpada od gałęzi, mocš praw
natury ulatuje w Kosmos. Zależnie od szerokoci geograficznej uzyskuje
mniejszš lub większš prędkoć i wzlatuje na orbitę jako satelita lub też
oddala się poza nasz układ gwiazdowy. Czyż nie sš to najprawdziwsze
podróże kosmiczne? Być może, na mocy praw prawdopodobieństwa,
zasiejemy nasze krzewy na innych planetach, na które spadnš nasi
przedstawiciele.

liwka długo jeszcze perorowała, chwalšc na przemian własnš cywilizację


i poniżajšc w drwinach i zjadliwych uwagach mnie.

Niech ci się nie wydaje powiedziałem wreszcie, tracšc resztki cierpliwoci


po kolejnej impertynencji liwki że twoja wysoka inteligencja przyda ci się
do czegokolwiek w tej sytuacji.

Wzišłem do ręki widelec i pogroziłem nim liwce.

Nic mnie nie obchodzi, co ze ranš zrobisz odpowiedziała bo i tak ja i moi


towarzysze dojrzelimy już odpowiednio. W naszym społeczeństwie kilku
osobników to drobiazg. Ważny jest Krzew! Musimy dbać o to, by Krzewy
porosły wszystkie dostępne miejsca na tej i innych planetach! Pofolguj więc
swemu łakomstwu, proszę bardzo. Chyba że chcesz mnie o co jeszcze
zapytać.

Przez chwilę wpatrywałem się w talerz, na którym leżała liwka i trzy


pestki.

Te pestki, jak sšdzę, sš czym w rodzaju nasion, z których wyrastajš wasze


krzewy? spytałem, nawiedzony nagłš mylš.
liwka przytaknęła, a ja pytałem dalej:

W takim razie nie pojmuję, jak rozsiewacie się na tej planecie? Przecież
każdy z was musi, po oderwaniu się od gałęzi, ulecieć w przestrzeń, żaden
za nie może spać na powierzchnię planety! Jak więc taka pestka może
zakiełkować w szczelinie skalnej?

Wiele chciałby wiedzieć, przybyszu. Chcesz poznać największš


tajemnicę naszego bytu! Każdy żywy gatunek istnieje dzięki pewnym
cechom otaczajšcego go wiata. Ty na przykład, jak zauważyłem, musisz
mieć atmosferę z tlenem. Twój gatunek powstał więc taki, jaki jest, dlatego,
że na twojej planecie była atmosfera zawierajšca tlen. Z nami jest podobnie.
Nie moglibymy się rozmnażać i rozsiewać, gdyby nie pewne okolicznoci

Obawiam się jednakże, że swoim tępym mózgiem nie rozwikłasz tej


zagadki.

Bezczelnoć liwki irytowała mnie wprawdzie, ale tajemnica nie dawała mi


spokoju, więc silšc się na grzeczny ton, poprosiłem jeszcze raz o wyjanienie
w tej sprawie.

Jeli tak bardzo cię to interesuje, powiem ci zgodziła się wreszcie liwka
nie wczeniej jednak niż po spełnieniu przez ciebie pewnego warunku.
Przysługa za przysługę! Popatrz na te pestki: szkoda by było je zmarnować.
Zbierz je starannie. Wyjmij także pestki z innych Prunelidów, których masz
w słoiku. Ich samych możesz sobie zjeć, kanibalu.

Czy z ciebie także? spytałem.

Ależ nie, głuptasie! Tego bym już nie przeżył, nie jestem przecież
niezniszczalny. Któż by ci wtedy odpowiedział na twoje pytanie? A poza
tym muszę sprawdzić, czy wykonałe moje polecenie. Otóż we wszystkie
pestki i mnie także, zanie tam, gdzie nas zerwałe, a następnie każdš pestkę
upchnij mocno w szczelinie skały, tak, aby nie mogła stamtšd wypać. Kiedy
to wykonasz, porozmawiamy o tym, o co pytałe.

Chcšc nie chcšc, choć czekała mnie ucišżliwa droga, zrobiłem, jak
poleciła mi liwka. Na domiar złego przez cały czas zachowywała się ona
niezwykle arogancko, a ja, aby się jej nie narazić, musiałem znosić to
cierpliwie.

Gdy utkałem ostatniš pestkę w szczelinie skały i ruszyłem w powrotnš


drogę, uwieszony rękami gałęzi i dobrze już tš podróżš zmęczony,
usłyszałem, jak mój marynowany jeniec zaczyna chichotać w kieszeni
skafandra. Zatrzymałem się i przywišzawszy się do gałęzi, wydobyłem
liwkę.

No, teraz słucham powiedziałem grzecznie.

Och, nie mogę, nie wytrzymam rechotała liwka, tarzajšc się po mojej
dłoni. Więc jeszcze nie pojšłe, kretynku? Jeszcze muszę ci co wyjaniać?
Ach, wiedziałem, że jeste skończonym osłem, ale to dobrze, to znakomicie,
takich nam potrzeba! Pytasz, jak odbywa się zasiew nowych Krzewów
Prunelidów? A włanie tak, jak ty to przed chwilš uczyniłe! Bywali tu już
przeróżni inni

Niektórzy mieli macki i chitynowe pancerze, inni kształty jeszcze


dziwaczniejsze od twoich, ale wszystkich, wszystkich bez wyjštku
cechowała ta sama, wspólna istotom mylšcym w całym Kosmosie
właciwoć: nieposkromiona ciekawoć! Jak? Dlaczego? Po co? Na tej włanie
wszechpotężnej ciekawoci istot rozumnych, ciekawoci, która popycha je do
dalekich podróży, opieramy nasze istnienie i rozwój! Każdemu, kto tu
przybywa, zdradzamy, jak tobie, naszš tajemnicę, w zamian za takš samš
przysługę. W ten sposób prosperujemy tu sobie zupełnie niele od dawien
dawna!

Prunelida zanosił się tak drwišcym i bezczelnym rechotem, że nie mogšc


tego słuchać, cisnšłem nim na olep w kierunku wiszšcej nade mnš skały.
Uwišzł w głębokiej szczelinie, skšd długo jeszcze dobiegał mnie jego
szyderczy miech.

1972 r.

DYŻUR
W cišgu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około
ósmej wieczorem wypadł cały człon równań parastatycznych, ale rezerwa
była na miejscu.

Tin miał rację: to zupełnie głuchy kšt. Martwa studnia, z której nikt nie
czerpie pomylał Albert i przymknšł oczy. Można właciwie spać

Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad
pulpitem plecy. Spojrzał na cianę kontroli. wieciła blado na jałowym
pršdzie gotowoci, nie zarysowana żadnym czynnym przebiegiem.

Ciekawe, kiedy ostatnio zaglšdano do funkcji Vogla zastanawiał się dalej.


Po co to komu potrzebne? Manowce współczesnej matematyki

Poczuł, że chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady,


lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek od papierosów i dużš
blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani ladu, choć przysišgłby, że dwa dni
temu schował tam całš paczkę. W koszu na mieci leżało puste opakowanie.

Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego


gocia, pewnie tš blondynkę od Schrödingera pomylał Albert z irytacjš i
wstał

Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogarnšł


spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełšczył kontrolę na automat
przyzewowy i wyszedł z dyżurki na korytarz.

Zwykły dwig był zajęty, pojechał więc popiesznym na poziom minus


dwadziecia i tam, dwukrotnie zmieniajšc kierunek, dotarł ruchomymi
chodnikami do punktu 2814, skšd już bez trudu złapał windę na minus
trzeci. Wysiadł na korytarzu sekcji operatorów różniczkowych, przeszedł
pieszo kilkanacie kroków, a potem wskoczył na tamę cišgu
międzysektorowego. Kolo szybu windy alarmowego dostrzegł Klausa,
stojšcego na końcu kilkuosobowej kolejki. Klaus dwigał pod pachš
ogromny zwój perforowanej tamy.

Co niesiesz? Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego.

Diabli wiedzš mruknšł Klaus. Nie mamy łšcznoci z konwertorem


binarnodekadowym, a jaki ważny profesor piekli się od dwudziestu minut,
że to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu zobacz, co się dzieje:
nawet awaryjny dwig wcišż przepełniony!

Albert pokręcił głowš.

A niech cię

Przecież mogłe przekazać tranzytem przez którykolwiek z sšsiednich


sektorów.

Mylisz, że byłoby szybciej? zafrasował się Klaus.

Na pewno. Ale jeli już się z tym wybrałe piechotš, to nie stercz tu jak
głupi i nie czekaj na ten dwig. Przyzwyczaj się nareszcie, że w tym
potworze najprostsze drogi nie sš najkrótsze. Skacz na transporter i jed do
kwadryk tensorowych albo do całek elementarnych tam mniejszy ruch.

Nie pomylałem o tym

Klaus odstšpił kilka kroków od wejcia windy. Spróbuję

Kilka osób z kolejki, udajšcych się widać w tym samym co Klaus


kierunku, skorzystało również z porady Alberta, który, zadowolony z siebie,
ruszył w stronę bufetu stanowišcego właciwy cel wyprawy.

Nie minie rok, dwa a wszystko się zatka na amen mylał idšc korytarzem.
Te dwigi stanowiš wšskie gardło całej komunikacji wewnętrznej. Poziome
cišgi wystarczš jeszcze na trochę, ale windy już ledwie zipiš. A tam na dole
poniżej dwudziestego pierwszego ujemnego znowu co nowego budujš.
Grzebiš podobno trzy dalsze poziomy dla analizy hiperpolarnej. Od góry
też dobudowujš, a jakże! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu
ludzie męczš. A i łšcznoć coraz gorzej działa: co za paradoksy, żeby latać z
bębnami tamy jak za króla Ćwieczka piechotš!

W bufecie był cisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero


sporód gwaru rozmów Albert wyłowił przyczynę tego niezwykłego
zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się klimatyzacja i wszyscy
technicy kontroli z tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem
stała długa kolejka.

Dobrze że tylko wentylacja pomylał Albert ustawiajšc się na końcu. A


gdyby tak

pożar? To musi nastšpić, nie wczeniej, to póniej, przy tym całym bałaganie

Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej


gigantycznej machiny. Wydawało się, że to będzie cud techniki, wyszedł za
jeden wielki młyn. Aż dziw, że wszystko jeszcze działa tak sprawnie

No, to znaczy względnie sprawnie, przynajmniej dla kogo, kto ma z tym do


czynienia z zewnštrz i niezbyt często. W rodku, gdy człowiek popracuje
kilka godzin, ma wrażenie, że zmienił się w jednš z tysięcy mrówek
wielkiego mrowiska. Żyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby
nie my, dostałby szybko zatwardzenia z niestrawnoci, karmiony wcišż tš
przeraliwš sałatkš pytań, problemów i zagadnień, które stawiajš mu ludzie z
zewnštrz

Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszynš: chwilami odnoszę


wrażenie, że to on nami zawładnšł, że to my bez niego nie potrafimy się
obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny.

Automat wypluł z siebie torebkę pachnšcej wieżo zmielonej kawy. Albert


schował jš do kieszeni i wyszedł szybko na korytarz. Tu dopiero z ulgš
odetchnšł wieżym powietrzem po dymnej atmosferze bufetu.

Wracał znowu okrężnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy


optymalnego poruszania się: pojechał przez blok pamięci operacyjnej i
zespól macierzy unitarnych: omijajšc ruchliwe okolice sekcji równania
Schrödingera. Oszczędzało to wiele czasu, eliminujšc oczekiwanie przy
windach najbardziej uczęszczanych torów.

Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dzi


dyżurować Erika. Albert zawahał się, stanšwszy przed drzwiami
trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnšł wreszcie klamkę i pchnšł
je energicznie.

We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła


włanie w popiechu z jego kolan i podbiegła do jednego ze stojaków przy
cianie udajšc, że wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak jak na
kpinę nie palił się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojšł sens
tego manewru. Oblała go fala goršcej złoci.

Ty, Apollo! rzucił przez zęby w stronę chudego. Pilnuj swoich funkcji
kulistych Greena, bo ci się pod szafę poturlajš!

Trzasnšł drzwiami i ruszył w stronę dwigu, który zaniósł go na minus


dziewišty. Już na korytarzu, gdy znalazł się w obwodzie lokalnej pętli
indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy.

Co u licha? pomylał z niepokojem. Kogo tam diabli przynieli?

W dyżurce na pulpicie migało żółte wiatło.

Albert podjšł słuchawkę.

Kontrola, słucham!

W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwoci i irytacji:

Co się tam u was dzieje? Już od czterech minut czekam na rozwišzanie!

Problem? rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgajšc po ołówek.

Równanie TentaRossa.

Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku


szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało rzšdkiem pięć czerwonych
wiatełek.

Cholera! pomylał Albert. Lecš, cierwa, jak ulęgałki! To przez ten


automatyczny montaż mikromodułów. Partactwo!

Proszę czekać! burknšł do słuchawki.

Długo jeszcze? niecierpliwił się glos w telefonie. Ja mam pierwszeństwo


czwartego stopnia! Ja nie mam czasu! Ja

Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłoniš po


przegródkach i zaklšł siarczycie.

Ani jednego członu całkujšcego równanie TentaRossa! Rozkoszny


chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko bez rezerwy elementów
wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzienniku!

Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę.

Ten tam ważniak wcieknie się do reszty pomylał. Pierwszeństwo


czwartego stopnia! Wielkie mi co! Tacy sš najgorsi, bo im się wydaje, że sš
strasznie ważni; majš kompleksy, bo nie wolno im korzystać z ekstrałšczy
przysługujšcych dopiero od pištego stopnia w górę.

Podać parametry! rzucił energicznie, by nie dopucić do dalszych


narzekań tamtego.

Cejeden: 13,725. Cedwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Vogla


drugiego rodzaju, wskaniki trzy i pięć odparł jškajšcy się z niecierpliwoci
głos.

Albert notował.

I szybko, szybko! Do czego to podobne, żeby

Albert wzišł ołówek, wypisał rozwišzanie ogólne z pamięci, stałe


wynotował z tablic. Podstawił wszystko do równania i sięgnšł po suwak. W
cišgu trzech minut miał gotowe rozwišzanie. Wypisał je na kartce, a potem
podyktował oczekujšcemu.

To skandal! zaryczał w odpowiedzi tamten. Jak to przeklęte pudło


pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na rozwišzanie głupiego problemu.

Albert był wciekły. Nie doć, że rozwišzał idiocie równanie, ten jeszcze
się piekli!

Zamknij się, baranie! syknšł w mikrofon i trzasnšł słuchawkš.

Zmišł kartkę z obliczeniem i cisnšł do kosza. Nacisnšł klawisz interkomu


i powiedział:

Element AMB733 dla Sektora Vogla, dziesięć sztuk!

Przyjęto! odparł magazyn.

Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko.

Czy to kontrola?

Tak, kontrola mruknšł Albert, poznajšc glos rozmówcy sprzed kilku


minut.

Będzie awantura! pomylał nastrajajšc się odpowiednio.

Glos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie.

Bardzo przepraszam, czy to automat, czy

kontroler?

Kontroler.

Ach

Bardzo pana przepraszam


Ja

mylałem, że mówię z automatem

Trzeba panować nad sobš, mój panie! Albert wsiadł na niego z góry, bo
to jedyny sposób na takich niecierpliwych. Scientax to nie jaka głupia
centrala telefoniczna! To maszyna mšdrzejsza od niejednego człowieka!
Czasami ma prawo być w niedyspozycji.

To pan

sam rozwišzał to równanie?

Sam.

W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy


mylałem, że mówię z automatem. Pan umie rozwišzywać takie równania?
W głosie jego brzmiał nie tajony podziw.

I nie tylko takie!

To jeszcze raz dziękuję i przepraszam!

Dobra, w porzšdku! mruknšł Albert, umiechajšc się sarkastycznie. Do


usłyszenia

Odłożył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włšczył


grzałkę. Klapka, zamykajšca kanał pneumatycznego podajnika, odskoczyła.
Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował jš i wydobył zamówione
przed chwilš mikroelementy. Pięć z nich umiecił na miejscu przepalonych,
pozostałe za w stojaku rezerw.

Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem.


Przygotował łyżkę i puszkę z cukrem. Oparty łokciami o stół, patrzył tępo
w wygaszonš wcišż cianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet
o ten sektor.

Martwa studnia! pomylał raz jeszcze.


W tej samej chwili drzemišcš cianš kontroli przebiegł wietlny dreszczyk.
W lewym górnym rogu zapłonęła zielona, pełznšca ku rodkowi kreska
wiatła. Jak nieprawdopodobnie długa dżdżownica przebiła kilka
zapalajšcych się przed niš jasnych kršżków ż nawlókłszy je na siebie,
czołgała się dalej, skręcajšc co chwila pod kštem prostym w lewo lub w
prawo. Albert ledził bez zbytniego zainteresowania schemat analogowy
rachunku.

Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym ocenił


machinalnie i ziewnšł.

Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwišzać problemu Slota aż do


czternastego stopnia włšcznie.

Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem zakonkludował w


mylach. Z byle głupstwem zaraz lecš do Scientaxu, jakby to była
informacja kolejowa. Odkšd dopuszczono telefoniczne łšczenie z każdego
domowego aparatu, wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga
pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie

Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiego dziecka.

Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie
dostałem odpowiedzi

Pomyłka powiedział Albert bezmylnie. Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki,


do pionu algebry, sekcja numeryczna.

Odłożył słuchawkę i pomylał po chwili, że właciwie krócej byłoby


powiedzieć pięćdziesišt szeć.

Zaraz

zastanowił się. Pięćdziesišt szeć? Czy aby nie szećdziesišt pięć? Nie,
dobrze: pięćdziesišt szeć. Mogłem mu właciwie powiedzieć. Ale, do diabla,
to nie należy do moich obowišzków, nie płacš mi za to. Kontroluję sektor
funkcji pseudopolimorficznych, a nie tabliczkę mnożenia!

Sięgnšł po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł


słuchawkę i zaraz się najeżył. To Erika

Albert? powiedziała słodko. Zajęty jeste bardzo?

Cholernie powiedział zimno.

Nie wpadłby na kawę?

Nie wpadłbym. O, włanie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić!


powiedział i odłożył słuchawkę.

Żaden człon oczywicie nie wypadł.

Bezczelna! warknšł półgębkiem.

Ujšł w rękę mikrofon dyspozycji służbowej, przechylił się na ukonie


opuszczone oparcie fotela i popijajšc kawę powiedział:

Służbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek


dwudziesty.

Przymknšł oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił:

Gershwin: Błękitna Rapsodia.

Nie. Muzyka też go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła nagle. Za to


na stole rozdzwonił się telefon.

Profesor Ambro mówił spokojny uprzejmy głos. Nie mam połšczenia z


trzecim kanałem specjalnym. Pierwszeństwo siódmego stopnia. Może pan
łaskawie co zrobi, by mi pomóc. To doć ważne

Albert miał już powiedzieć że nic nie może poradzić, ale


siódmy stopień

Lepiej się nie narażać, mogłyby być nieprzyjemnoci. Sprzęgł więc linię, na
której siedział profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i
włšczywszy się na trzeciego z mikrofonem, powiedział..

Siódmy stopień, spectrzy, zastępczo dla linii zewnętrznej.

Tor gotów! szczeknšł automat.

Proszę programować, panie profesorze! powiedział Albert do mikrofonu


i odstawiwszy mikrofon na stół, ułożył się wygodnie w fotelu.

Erika mšciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraża? Pomylał, że to


cholerne nieszczęcie trafić na takš.

Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu


profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po chwili w rogu ekranu i
niemiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona linijka, ominęła jednak
sektor Alberta, penetrujšc sšsiednie pola, by wreszcie zniknšć jak
zdmuchnięta.

Zniechęcił się

pomylał Albert. I słusznie. To wszystko nie ma najmniejszego sensu.

Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak


natarczywe wrażenie bezsensu wyzierało zewszšd z tysięcznych
powtarzajšcych się monotonnie bloków pamięci operacyjnej, z
pogaszonych ekranów, z pustki przejć i korytarzy. Nie po raz pierwszy
zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznociach elektronowego
supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchniš ziemi, spełniajšc
podrzędne funkcje konserwacyjno kontrolne.

Dlatego odpowiadał sobie natychmiast że jestem inżynierem informacji.


Gdybym był technikiem, biegałbym jak Klaus z tamami na posyłki, gdy się
łšcznoć zablokuje
Chcšc rzecz ujšć głębiej od korzeni i historycznie, należało stwierdzić, że
siedział tu dlatego, bo kiedy tam kilku mšdrych doszło do wniosku o
nieopłacalnoci lokalnych maszyn matematycznych i logicznych. Stšd
powstała idea jednej supermaszyny, koncentratu ludzkiej wiedzy, centralnej
biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymylił.

Trudnoci informacyjne zaczęły występować już znacznie wczeniej. Był


to przede wszystkim ów słynny efekt LemaParkinsona: wzrostowi iloci
zapisywanych wcišż w annałach i miesięcznikach, dziennikach wreszcie
informacji naukowych towarzyszyły narastajšce trudnoci zwišzane z
odszukiwaniem w ocenie faktów tego zagadnienia, które akurat było
przedmiotem zainteresowania. Innymi słowy, ze wzrostem iloci
akumulowanej wiedzy malały możliwoci korzystania z niej. Rozpoczynajšc
badania jakiego problemu uczony nie miał nigdy pewnoci, czy nie wyważa
otwartych już przez kogo drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiego
wšskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego zespołu
naukowców i wymagało przewertowania setek czasopism i ksišżek.
Wydawane wielkim nakładem pracy i kosztów wycišgi, streszczenia,
bibliografie ogólne i szczegółowe przestały spełniać swe zadanie wraz z
coraz dalej posuwajšcš się specjalizacjš poszczególnych gałęzi wiedzy.
Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wycišgi z rejestrów, a
wydanie katalogu wycišgów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym
sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej.

Wtedy włanie powstał Centin, zalšżek dzisiejszego Scientaxu.

Centin był bankiem pamięci operacyjnej. Każdy, kto zamierzał podjšć


badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał uprzednio zameldować o tym
maszynie. Jeli problem był już przez kogo rozpatrywany Centin
kontaktował zainteresowanych: by me dublowali wysiłków, nie wiedzšc o
sobie nawzajem.

Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe


funkcje, przerodził się w ogólnowiatowš bibliotekę i kartotekę, zastšpił
księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwišzywał problemy ekonomiczne,
matematyczne i kosmologiczne.
Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny.
Rozcišgała się już na powierzchni dziesištków kilometrów kwadratowych,
sięgała w górę i w głšb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów.

Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! zakonkludował Albert


dopijajšc kawę. Przyjdzie wreszcie taka chwila, że nie zdołamy ogarnšć
tego, co dzieje się w jego wnętrznociach. Każdy zaopatrzony tylko w swój
sektor, będzie służył jedynie temu molochowi i dbał o jego dobre
samopoczucie, a on będzie za nas mylał

Może zacznie sam stawiać sobie zagadnienia i formułować programy?


Licho go wie, czy w nim już teraz nie budzi się jaka pierwotna wiadomoć?
Może przytaił się, niepewny swych możliwoci, i dyskretnie podsuwa
konstruktorom pomysły dalszej rozbudowę.

Przez cianę kontroli znów przebiegła drżšca, niepewna linijka.


Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu którego z bloków, przebiegła
kilka sekcji i pulsujšc zgasła.

O, włanie! To zdarza się coraz częciej. Jakie nie kontrolowane,


samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym wywołane pomylał Albert.
Proces zaczyna się w jakim punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do
stanu wzbudzonego i zamiera

Czy to nie wyglšda na przebłyski wiadomoci tego kolosa? Może zresztš to


tylko

podwiadomoci?

Pogršżył się na powrót w swych niewesołych mylach. Przed


pięćdziesięcioma laty byłby kim ze swym dyplomem inżyniera. Teraz jest
prawie niczym. Byle dureń może go zbesztać, choć sam nie potrafi
rozwišzać prostego równania, które dla Alberta nie przedstawia problemu.
Ma taki facet wysokie stanowisko z czwartym stopniem pierwszeństwa do
korzystania z Scientaxu, a więc co najmniej docent albo dyrektor! i znaczy
co w wiecie. A on, Albert, musi tu wymieniać elementy elektroniczne, co z
powodzeniem mógłby robić automat, gdyby
Otóż włanie! Gdyby nie fakt, iż uszkodzenia zdarzajš się zbyt rzadko, by
opłaciło się budować specjalny automat do ich usuwania. Zajmowałby on
tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówišc już o
kosztach. Człowiek znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanacie
tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i wszyscy
nudzš się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko że
wtedy żaden z nich nie ogarnšłby wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do
miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystajšcy z
maszyny, nie mogš czekać! Jeden ważniejszy od drugiego a najweselsze
rzeczy dziejš się, gdy spotyka się na jednym wejciu dwóch z siódmym
stopniem pierwszeństwa. Prestiż nie pozwala ustšpić żadnemu i żrš się jak
dzieci, choćby każdy z nich miał najgłupszy i nieważny problem do
obliczenia

O tych siedzšcych jak dziury w serze inżynierach nikt nie pamięta.


Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzš!

Człowiek jest dzi potęgš i zerem równoczenie stwierdził Albert


sentencjonalnie. Od chwili gdy jednostkę zredukowano do numeru
ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika
prawie zupełnie z pola widzenia

Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport

Tożsamoć? Proszę bardzo: numerek! Każdy ma go na lewym


przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie owietli się
ultrafioletem. Wtedy fluoryzuje i może go odczytać; a potem sprawdzić
telefonicznie kto zacz. A gdyby komu zachciało się zmienić tożsamoć? Nic
z tego: drugi taki sam numerek ma na szyi, z tylu, nieco poniżej linii
włosów. Co niektórym, majšcym te i owe grzechy na sumieniu, udawało się
z lewym przedramieniem, teraz z szyjš się nie uda. Chyba że razem z
głowš, ale to już inna sprawa: nie ma głowy nie ma numerka, władza nie
ma kłopotu.

Prawie wszystko o każdym wie to straszliwe gmaszysko.


Całe szczęcie, że tylko prawie! pomylał. Dobrze, że nie wie, co mylę o
tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie zrobił z tamtym chudym
szczeniakiem, bo za same myli dostałbym kilka lat karnego obozu na
Hiperionie

Albert uwiadamiał sobie, że tkwi wród ogromu zagęszczonej informacji,


której nigdy nie potrafi ogarnšć umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak
nie będzie się czul z tego powodu szczęliwy

Przewrócił się na drugi bok.

Szczęcie

stęknšł. Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć.


Ciekawe, czy dałoby się sformułować matematycznie problem szczęcia

I czy te cholerne funkcje Vogla przydałyby się chociaż przy jego


rozwišzaniu?

Zwrócił twarz w kierunku ciany kontroli.

No? Co to jest szczęcie, durny elektroimbecylu z przebłyskami


autonomicznej wiadomoci? rzucił wyzywajšco i opadł na fotel.

Przypomniał sobie, że mówienie na glos do siebie jest pierwszym


objawem modnej ostatnio formy zaburzeń psychicznych, lecz nie zmartwił
się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno.

To z przemęczenia mruknšł. Z przemęczenia bezczynnociš.

ciana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadš rozbłysków i pulsujšcych


linii. Albert wiedział, że ni. Na jawie nie spotykało się czego podobnego.
Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem ledził mrowie przebiegów i
usiłował odgadnšć, jaki to program przetrawia włanie maszyna z jego snu.
Podobnie jednak, jak niony tekst drukowany wymyka się zazwyczaj
próbom odczytania, ożywajšc pod wpływem koncentracji uwagi nišcego i
zmieniajšc się w rozsypankę bezsensownych słów, tak i obraz połšczeń
rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć

Brzęknšł sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrotnie, coraz


głoniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, że przychodzi z jawy, spoza kotary
snu. Ocknšł się i popatrzył półprzytomnie w głšb labiryntu paneli.
Czerwone wiatło migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A
więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji,
pozwalajšcej rozstrzygnšć zadany problem

Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na cianę kontroli.

Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganš pajęczynę, sieć


bezładnych na pozór sprzężeń, sięgajšcych długimi wšsami łšczy
międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy

Jaki potworny, monstrualny program, ogarniajšcy wszystkie działy i


poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe wiatła przecišżenia
wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełšczeń,
usiłujšc podzielić się pomiędzy dziesištki oczekujšcych na sprzężenie wejć
z wyjć

A to co znowu? Kto wymylił co takiego? zdumiał się Albert.

Z ciekawoci włšczył kontrolę wejć i

zamarł: wszystkie wejcia były wolne! Cały ten obłškańczy taniec wiateł
zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój poczštek i zamykał się w
obszarze elektromózgu!

Chyba

który z techników bawi się z nudów programowaniem! pomylał Albert,


chwytajšc się z nadziejš tej myli, by odsunšć od siebie absurdalne
przypuszczenie, że stało się to najgorsze.
Nie, już raczej jaki inżynier. Co za potwornie wymylny problem!
Osiemdziesišt pięć procent obwodów zaangażowało!

Wiedział jednak, że to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były


przecież najsurowiej zabronione regulaminem. Chyba że kto z obsługi
zwariował. Kto z obsługi albo

sam Scientax!

W tej chwili wzrok jego padł na stojšcy na stole mikrofon. Zimny


dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił mikrofon. Był włšczony.

Profesorze Ambro!

Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć już przedtem, a


wszystkie wejcia były przeciek zablokowane.

Kontrola główna! ryknšł do mikrofonu. Kto programował ostatnie


zagadnienie?

Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjalny, z


absolutnym pierwszeństwem odpowiedział automat.

Jaki problem?

Zdefiniować pojęcie szczęcia odrzucił beznamiętnie automat.

Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłšcznika.

Proces logiczny zahamowany. Czy podać osišgnięty stan pracy? rozległo


się z głonika.

Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso

Albert zawahał się.

Nie kasować. Podać wyniki


Zanalizowano problem w płaszczynie ekonomicznospołecznej,
psychologicznej oraz z punktu widzenia literatury i sztuki recytował głonik.
Obfitoć materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury
pięknej sformułowano trzysta szećdziesišt dwa tysišce pięćset dwie
definicje, w tym ponad sto pięćdziesišt tysięcy par zdań wzajemnie
sprzecznych. W płaszczynie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesišt dwie
klasy teorii dobrobytu, które to pojęcie można na podstawie pewnych ródeł
uznać za dobry parametr mierzšcy szczęcie. Matematyczny model
zagadnienia bioršcy za podstawę, iż szczęcie jest pierwszš pochodnš stanu
posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera do nieskończonoci z
iloczynów potrzeb przez współczynniki ich zaspokojenia i przez
współczynnik obiektywnej rzeczywistoci tych potrzeb

Doć! przerwał Albert. Doć! I natychmiast skasować te brednie!

Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknšł oczy.

Idiota ze mnie. Oto skutki bezmylnego gadania przy otwartym


mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie myleć, byle tylko nie
myleć

Jeli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozważań, to co dopiero człowiek

Przestać myleć, niech myli Scientax

Wtopić się w niego, być jego częciš składowš, elementem mikrofauny jego
bebechów

Jeden człowiek nic już dzi nie potrafi

Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi.


Wiedział, że za chwilę odkryjš, kto zajšł na przeszło kwadrans cennš
maszynę, nakarmiwszy jš niechcšcy takim idiotycznym, absorbujšcym całš
jej mšdroć programem. Dziwne że nie przyszli wczeniej, by go stšd
wyrzucić! A może
nie dostrzegli niczego? Ci otępiali kontrolerzy, każdy przed swš tablicš
kontroli, nie ogarniajšcy i nie rozumiejšcy tego, co odwzorowuje gra wiateł
i linii, uczuleni, jak dowiadczalne psy, tylko na czerwony błysk awarii?
Może nie zwrócili nawet uwagi, że zaszło co niezwykłego?

Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała umiechnięta Erika.

Wcišż się gniewasz? spytała słodko.

Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wrażenie, że grzęnie na powrót


w topieli bagna, z którego chwilš przedtem zdołał wydobyć głowę. Nim
otworzył usta, wiedział już, co odpowie wbrew własnej woli.

Tylko trochę

wykrztusił patrzšc ponad jej głowš w otwór drzwi.

1965 r.
KONSENSOR
Michał zdjšł okulary i rozprostował zgięte plecy. Przekręcił obrotowy
fotel w stronę okna, odchylił oparcie do tyłu i z przyjemnociš patrzył na
wczesnowiosennš zieleń rozległego trawnika, rozcišgajšcego się przed
oknami przychodni. Naprzeciw, na dachu Instytutu Automatów
Homoidalnych leniwie przeskakiwały cyfry elektronicznego zegara.
Wskazywał czternastš pięćdziesišt pięć.

Chyba koniec na dzisiaj pomylał lekarz i schował receptariusz do


szuflady. Trzydziestu dwóch pacjentów na dzień to stanowczo doć nawet
przy zastosowaniu automatycznego diagnostora!

Poczuł, że ma w tej chwili serdecznie doć tego gabinetu i swego zawodu


lekarzainternisty.

Patrzył ze złociš na zegar idšcy zbyt wolno i łowił uchem szmery


dochodzšce z poczekalni. Niemiałe pukanie do drzwi gabinetu przerwało
mu kontemplację wiosennego widoku za oknem. Michał westchnšł z
rezygnacjš, powiedział głono proszę! i nie patrzšc na wchodzšcego, rzucił
zwykłš formułkę:

Proszę się rozebrać i położyć na diagnostorze.. Co dolega?

Uch, panie dochtorze, tak mnie cosik ziuko w sobie! A tu, pod ziobrem,
to cosik tak mnie go i strzyko, kieby wciurnoci! odpowiedział schrypnięty,
basowy głos.

Michał podniósł oczy i zobaczył przed sobš rozemianš twarz inżyniera


Reissa.

A, to ty! ucieszył się lekarz. A już mylałem, że to rodowity góral z setkš


dolegliwoci. Widzę, że humorek zawsze ci dopisuje, nawet po godzinach
pracy! Dobrze macie z tymi waszymi automatami. Pewnie wszystko za was
robiš. Bo ja o tej godzinie zupełnie nie mam ochoty do żartów.
Nie życzš ci pracy z automatami powiedział inżynier. Czasem naprawdę
zazdroszczę ci, że masz do czynienia z prawdziwymi ludmi. Można się z
nimi zawsze jako dogadać, nawet jeli sš chorzy. A z popsutym automatem
nie ma rozmowy

To się tylko tak wydaje z tym porozumieniem. Przyjdzie taki biedak,


naprawdę chory, ale nie umie wytłumaczyć, co go boli, w którym miejscu i
jak. Automatyczny diagnostor też nie zawsze sprawę rozwišzuje

Włanie, włanie przerwał Reiss. Mówilimy o tym kilka miesięcy temu,


pamiętasz? Obiecałem nad tym pomyleć i włanie przyniosłem co specjalnie
dla ciebie, do wypróbowania

Sięgnšł do teczki, wydobył kilka pudełek, połšczonych sieciš


przewodów, jakie uchwyty, elektrody, złšcza oraz kilka podręcznych
narzędzi.

Jeli masz chwilę czasu, zaraz ci to zainstaluje. To jest przystawka do


automatycznego diagnostora. Moje własne rewelacyjne opracowanie,
dotychczas nie ujawnione. Zależy mi na twojej opinii.

Może wreszcie powiesz, o co chodzi? wtršcił niecierpliwie lekarz.

To jest konfenfou powiedział inżynier ze rubokrętem w zębach, włażšc


na czworakach pod fotel diagnostyczny i cišgnšc za sobš girlandę swych
genialnych pudełeczek pouwieszanych na przewodach.

Wyjmij z ust ten rubokręt i mów wyranie! Konfe co?

Konsensor, czyli współczulnik powiedział Reiss, wypełzajšc spod fotela i


włażšc dla odmiany pod biurko lekarza. Potrzymaj te elektrody. Albo od
razu załóż na przeguby i na skronie i usišd.

A po co? Chcesz mnie zbadać? Czyżbym aż tak le wyglšdał? zdziwił się


Michał.
Nie o to chodzi. Będziesz badał pacjentów za pomocš tego urzšdzenia.
To jest, jak powiedziałem, przystawka do automatycznego diagnostora.
Odbiera biopršdy z ciała pacjenta i po wzmocnieniu i przetworzeniu podaje
sygnały do twojego układu nerwowego. Po włšczeniu konsensora będziesz
odczuwał dokładnie takie same dolegliwoci, jak pacjent leżšcy w fotelu
diagnostycznym.

Michał spojrzał z niedowierzaniem na wyłażšcego spod biurka Reissa.

Jeden z twoich znakomitych dowcipów?

spytał ostrożnie. Każesz mi wierzyć, że to naprawdę tak działa? I mówisz o


tym tak, po prostu? Przecież to byłby przewrót w diagnostyce, rewolucja w
medycynie!

I będzie, na pewno będzie! Jak żartuję, to żartuję, a jak się do czego


poważnie zabiorę

Zresztš zaraz zobaczysz.

To byłoby wspaniałe! Michał zaczynał się entuzjazmować. Zamiast


wdawać się w długie i jałowe rozmowy na temat co pana boli, w jednej
chwili czuję, czy to wštroba, czy lepa kiszka!

No i jakie to humanitarne! dodał inżynier kpišco. Pełne współczucie


lekarza z pacjentem. Kiedy wynalazek rozpowszechni się, przestanie być
aktualne przysłowie kogo nie boli, temu powoli. Przynajmniej w
odniesieniu do lekarzy! Będš cierpieć na równi ze swymi pacjentami,
dopóki ich nie wyleczš.

Wydaje mi się umiechnšł się Michał że będš mnie przechodziły ciarki na


samš myl o wizycie pewnej starszej pani, która zjawia się u mnie regularnie
ze swš podagrš! No, więc

wypróbujmy to!

Proszę bardzo! Zostawię ci urzšdzenie na kilka dni, potem zabiorę i


doprowadzę do ostatecznej postaci, bo to na razie prowizorka, jak widzisz,
egzemplarz dowiadczalny. Ale jeli chcesz, możemy zaraz przeprowadzić
pewnš próbę. Czy założyłe elektrody zgodnie z oznaczeniami? wietnie, ja
kładę się na fotelu diagnostycznym. Włšcz teraz ten kontakt i przekręć
przełšcznik.

Michał siedział przez chwilę w napięciu, wreszcie nie wytrzymał.

Ee, zdrów jeste, stary! powiedział z rozczarowaniem. Albo ten twój


współczulnik nic niewart. W każdym razie niczego nie odczu

ooo!!!

Poderwał się nagle ze swego miejsca, masujšc sobie dłoniš okolice


poniżej pleców.

Co to było?

Nic takiego. Musiałem się powięcić dla nauki. Wpakowałem sobie


szpilkę w poladek wyjanił Reiss z niewinnš minš.

Michał patrzył na małego pacjenta z ironicznym umieszkiem.

A więc mówisz, że cię tutaj boli?

O, o, jak boli, panie doktorze!

To pewnie i tutaj też cię boli?

O, tu jeszcze bardziej, panie doktorze!

Wiesz co? lekarz przyłożył chłopcu lekkiego klapsa i usiadł za biurkiem.


Ubieraj się i zmiataj do szkoły. Z czego to dzi klasówka?

Ale mnie

Nie bujaj. Z czego?


Z równań całkowych

bšknšł chłopiec opuszczajšc głowę.

No, to życzę powodzenia!

Mały wyszedł, a lekarz patrzšc za nim umiechnšł się kwano.

prawdę powiedziawszy, było to najprzyjemniejsze badanie w dniu


dzisiejszym. Przynajmniej nic mnie nie bolało mruknšł do siebie. Od rana
tego dnia bolało go już chyba wszystko po kolei.

Następny, proszę powiedział do mikrofonu.

Do gabinetu wszedł starszy mężczyzna i przez kilka minut lekarz cierpiał


wraz z nim na ostre bóle reumatyczne. Kolejnego pacjenta wniesiono prosto
z karetki. Jęczał i skręcał się z bólu. Gdy ułożono go na diagnostorze,
Michał włšczył konsensor i natychmiast chwycił się prawš dłoniš za brzuch,
lewš za wyłšczył przyrzšd.

Od razu na chirurgię. Ostry stan zapalny wyrostka robaczkowego rzucił


pielęgniarzom.

Gdy wyszli, Michał wcišż jeszcze trzymał się dłoniš za brzuch.


Spostrzegł to i rozemiał się. Własnego wyrostka pozbył się przecież
kilkanacie lat temu

Znakomity przyrzšd pochwalił w mylach dzieło kolegiinżyniera. Tylko


doć męczšcy w użyciu. Całe szczęcie, że nie jestem dentystš!

Konsensor bardzo skutecznie przyspieszał rozpoznanie, więc tego dnia


Michał nieco wczeniej zakończył przyjmowanie swojej codziennej porcji
pacjentów. O wpół do trzeciej siedział już przy biurku i próbował
sformułować pochlebnš opinię o przyrzšdzie, ale pisanie szło mu niezbyt
składnie. Kwadrans przed trzeciš przyszła jeszcze jedna pacjentka z
migrenš i nerwobólami, założył więc ponownie elektrody. Przykre
dolegliwoci pacjentki do reszty odebrały mu ochotę do pisania. Po jej
wyjciu siedział już tylko i wzrokiem popędzał zegar na gmachu Instytutu.
Wiosenne słońce wieciło wesoło i Michał mylami był włanie na spacerze w
parku, gdy usłyszał lekkie skrzypnięcie drzwi i odgłos ciężkich kroków.
Przymknšł oczy i nie odwracajšc głowy powiedział:

Proszę się położyć na diagnostorze.

Przepraszam, nie zrozumiałem. Na czym mam się położyć? odpowiedział


monotonny, niski głos.

Na tym fotelu z odchylonym oparciem.

Tak, rozumiem. Już leżę.

A gdybym tak spróbował postawić diagnozę na podstawie samych tylko


dolegliwoci, nie patrzšc na pacjenta i o nic nie pytajšc? pomylał lekarz i
włšczył konsensor.

W tej samej chwili poczuł w ciele jakie dziwne mrowienie, jakby


przepływ bezładnych, ogarniajšcych cały organizm pršdów elektrycznych

Nic z tego nie rozumiał

i nagle

wstrzšsnęło nim silne przebicie w kondensatorze wysokiego napięcia, w


obszarze szóstej sekcji filtrów zasilacza, a potem tak go łupnęło w
transduktorze obwodu samoregulacji, że aż podskoczył na fotelu.

Wyłšczył współczulnik i teraz dopiero przyjrzał się swemu pacjentowi;


na fotelu diagnostycznym leżał sobie człekokształtny robothomoid.

Michał huknšł pięciš w biurko.

Wyno się stšd, kretynie elektronowy! Serwis naprawczy dla automatów


jest po przeciwnej stronie ulicy! Precz stšd, powiedziałem!
Przepraszam, panie Człowieku! powiedział robot pojednawczo. Już
wychodzę! I wycofał się na korytarz.

Doktor opadł na fotel, rozcierajšc jeszcze ten obolały transduktor

Co podobnego! zrzędził. Do czego to dochodzi! Żeby jaki uszkodzony


automat przyłaził do lekarza zamiast do warsztatu!

Nagle, tknięty przeczuciem, podbiegł do okna i wyjrzał na ulicę.

Na chodniku, tuż pod oknem, stali obaj: Reiss i automat. Robot


opowiadał co inżynierowi, a ten zamiewał się do łez.

Michał otworzył szerzej okno i krzyknšł.

Ej, ty tam, wynalazco! Jak ja ci zrobię głupi kawał!

Inżynier podniósł głowę i pomachał lekarzowi dłoniš.

Jak się masz! Zawiodłe moje oczekiwania! odkrzyknšł. Mylałem, że


każesz mu się rozebrać! Chciałbym widzieć twojš minę, gdyby zaczšł
odkręcać sobie głowę!

Michał pogroził mu pięciš, ale już bez cienia złoci.

1971 r.
KONTAKT
Od granicy Strefy trzeba było ić pieszo niemal wcišż pod górę. Adam
miał lekki plecak i cały dzień czasu. Słońce wzeszło dwie godziny temu, ale
nie wyjrzało jeszcze znad grani, w dolinie panował więc przyjemny,
poranny chłód. Kiedy Adam dotrze do kanionu, upał stanie się nieznony i
trzeba będzie w cieniu skał nad potokiem przeczekać najgorsze południowe
godziny.

Adam dobrze znał tę drogę. Przebywał jš kilkanacie razy, o różnych


porach roku, czasem w strumieniach deszczu, kiedy indziej na nartach po
metrowej warstwie wieżego niegu, ale najbardziej lubił taki wczesnoletni,
przedpołudniowy krajobraz. Szedł więc wolniutko, rozglšdajšc się po
żlebach, od czasu do czasu przystajšc pod znajomymi drzewami. Po
miejskim zgiełku i zapachu spalin można tu było oddychać pełnš piersiš i
cieszyć się ciszš.

Przez cały miesišc, z jednym tylko współtowarzyszem, Adam będzie


praktycznie odcięty od wiata, sam na sam z górami. A właciwie nie tylko z
górami, bo jeszcze z czym wielkim i nieznanym z Wielkš Ciszš Kosmosu,
jak mawiali starzy weterani Służby. Bo Adam był pracownikiem Służby
Nasłuchu Kosmicznego. Włanie jutro rozpoczyna się jego dyżur przy
radioteleskopie, w obserwatorium położonym w najwyższej partii gór, na
skale, jakby dla żartu nazwanej Głuchš Turniš.

Przez cały miesišc Adam będzie słuchał, nasłuchiwał, czekał

Ogromne ucho radioteleskopu, nakierowane niezmiennie w jeden wybrany


punkt sfery niebieskiej, gotowe jest pochwycić każdy, najsłabszy nawet
sygnał, wyróżniajšcy się sporód zwykłych szumów radiowych Kosmosu.

Każdy, kto raz choćby nasłuchiwał kosmicznego szyfru, musi odczuwać


tę drobnš, starannie skrywanš iskierkę nadziei: może to ja, włanie ja będę
pierwszy, któremu uda się odebrać pierwszš wieć z Kosmosu
Trwajšcy od lat program nasłuchu jest, jak dotychczas, bezowocny, ale
ludzie zwišzani z tš pracš od profesorów aż do zwykłych nasłuchowców jak
Adam ani na chwilę nie mogš zwštpić w jej celowoć.

Przemierzajšc rozległy obszar Strefy Ciszy Elektromagnetycznej,


otaczajšcy obserwatorium, Adam zawsze czuł to wiszšce w powietrzu
napięcie oczekiwania. Jak gdyby nie istniał wyrany szmer strumienia, piew
ptaków i poszum wierków Adam słyszał Wielkš Ciszę. Tu, w Strefie, nie
było żadnej linii elektrycznej, ani jednego silnika, żadnego urzšdzenia
stanowišcego najmniejsze choćby ródło zakłóceń elektromagnetycznych.
Nad Strefš, na kierunku odbioru, nie przebiegały żadne szlaki komunikacji
powietrznej ani kosmicznej. Tylko w skalnych komorach, w podziemiach
obserwatorium, starannie ekranowane pracowały wszystkie niezbędne
urzšdzenia radioteleskopu i pomocniczej aparatury. Poza tym w
obserwatorium nie było nawet telefonu, tylko jedna awaryjna radiostacja,
zapieczętowana, i nie używana, przeznaczona na nadzwyczajne okazje,
jakie dotychczas jeszcze się nie zdarzyły

Zaczynało być goršco. Adam zatrzymał się, zdjšł plecak z ramion i


przysiadł w cieniu skałki, patrzšc poprzez dolinę na przeciwległy brzeg,
okolony urwistymi grzebieniami skał. Niżej stok stawał się łagodniejszy,
przecinały go w poprzek długie półki, tarasowata opadajšce aż nad sam
prawie strumień. Adam chodził czasem tamtš, trudniejszš drogš i znał jš
doskonale.

Nieco powyżej kamiennego usypiska nad potokiem błysnęło co w


promieniach słońca. Adam wytężył wzrok i wypatrzył wród krzewów mały
jednoosobowy namiot. Przed namiotem siedział człowiek. Był tak daleko,
że Adam nie widział go dokładnie, ot, tylko kreska na tle ciemniejszej
skały. Człowiek po chwili wstał, wyprostował się i zniknšł w namiocie.

Przecież on wlazł w Strefę! pomylał Adam. Jeli go złapiš strażnicy, nie


chciałbym być w jego skórze! W dodatku błyszczy mu co tam, pewnie
menażka. Wypatrzš go jak nic! Wstał, zarzucił na ramiona plecak i ruszył
powoli dalej.
Obserwatorium było już blisko. Nim Adam zdšżył wspišć się po
kilkunastu wykutych w skale stopniach, które wiodły do wejcia, drzwi
otworzyły się. Stał w nich człowiek w rednim wieku, z lekka przygarbiony,
o głęboko osadzonych ciemnych oczach. Adam pamiętał jego twarz
widocznie kiedy spotkali się tu przy zmianie dyżuru.

Witaj, wejd powiedział, ciskajšc dłoń Adama. Morro jestem.

Czekałe w oknie? domylił się Adam. Spieszy ci się do domu?

Nie, to nie ja kończę dyżur. Moja kolej za dwa tygodnie. To Ralf dzi
odchodzi. Jest chyba tu, w kuchni powiedział Morro, otwierajšc drzwi i
przepuszczajšc Adama do kuchni, a gdy ten znalazł się za progiem, cofnšł
się nagle i zatrzasnšł drzwi, przekręcajšc od zewnštrz klucz w zamku.

Co to za kawały? Adam zastukał gwałtownie. Otwieraj!

Morro nie odpowiedział. Słychać było oddalajšce się kroki. Za to za


plecami Adama kto głono zakołatał. Adam obejrzał się. W głębi kuchni
znajdowały się drugie drzwi, prowadzšce do magazynku żywnociowego. To
za nimi kto stukał.

To ty, Ralf? domylił się Adam.

Adam? wietnie, że jeste! Otwórz. Ciebie też podszedł? Wybacz, że cię


nie ostrzegłem, ale zdrzemnšłem się na chwilę cišgnšł Ralf, mrużšc oczy po
wyjciu z ciemnej klitki. Siedzę tu już od rana.

Adam patrzył na niego ze zdziwieniem, bo Ralf miał niezbyt mšdrš minę.

Może zechcesz wtajemniczyć mnie w reguły tej zabawy? powiedział.

To nie sš żarty mruknšł Ralf, siadajšc. Ten człowiek oszalał. Dobrze, że


nas tylko pozamykał. Stšd nie ma jednak wyjcia, drzwi sš diabelnie mocne,
a przewody wentylacyjne za wšskie. Może nas tu trzymać, ile tylko zechce.
Całe szczęcie, że chociaż jest co zjeć

Ale dlaczego
? Co mu się nagle stało?

Powiedziałem ci, że oszalał! Wczoraj rano wyskoczył nagle jak oparzony


z kabiny zapisów, biegał do komputera z jakimi tamami, co obłędnie liczył
przez pół dnia, analizował, tylko nie powiedział co. Przy obiedzie milczał,
przy kolacji też, pozamykał przede mnš wszystkie pomieszczenia z
aparaturš

Mylisz, że

Mylę. No, bo cóż innego mogło mu się przytrafić?

I chce być pierwszy, który to ogłosi wiatu!

O ile to naprawdę to. Nie bardzo wierzę w jego zdrowy rozsšdek. Dzi
rano przyszedł na niadanie do kuchni, półprzytomny po nie przespanej
nocy. Przełknšł kilka kęsów, złapał torbę, którš sobie przedtem cichaczem
napełnił zapasami ze spiżarni, i wyskoczył na korytarz. A potem, gdy
wszedłem do magazynku po cukier, zakradł się tu i zatrzasnšł mnie.

I nic, zupełnie nic nie mówił?

Mówił co, ale raczej do siebie i bez sensu. Powtarzał tylko jak opętany:
sš coraz bliżej, coraz bliżej!

A jeli on naprawdę złapał Kontakt?

To jego szczęcie. Ale wštpię.

Kiedy to musi nastšpić.

Tak. Wszyscy na to czekamy. Nie oszukujmy się. Dlaczego tu


pracujemy?

Lubię góry
Łżesz. Jeste leniwy i nie chce ci się robić czego innego, bo tu można, jeli
przypadek pozwoli, zyskać rozgłos, sławę pierwszego operatora, który
złapał Kontakt z obcš cywilizacjš! Duży rozgłos tanim kosztem i przy
minimum wysiłku! Ja zresztš podobnie

A we teraz takiego Morro: czeka na to już najmniej dwadziecia lat!

Jasna sprawa, Ralf. Gdyby teraz ty stšd poszedł, na pewno o tobie by


pisano przede wszystkim jako o wysłanniku, który pierwszy przyniósł takš
nowinę wiatu. Nie powstrzymałby się od skorzystania z tej szansy!

A ty?

No

pewnie też.

Więc wiadomo już, po co on nas tu zamknšł.

Ale co robić

? Miejmy nadzieję, że mu to przejdzie, opamięta się

Może nas tak trzymać, jak długo zechce, nawet przez całe dwa tygodnie,
dopóki nie zjawi się jego zmiennik. A mój urlop diabli wezmš. Miałem
prosto stšd lecieć nad morze. Nikt się nawet nie zdziwi, gdy przez miesišc
nie wrócę do domu. A poza tym mylę, że jego szaleństwo tak szybko mu
nie minie. Pracujšc w Służbie przez dwadziecia lat i wierzšc przez cały czas
w Kontakt, nietrudno zupełnie zwariować. Ralf przyłożył ucho do drzwi.
Na korytarzu słychać było kroki. Zakołatał pięciš i krzyknšł:

Morro, podejd na chwilę!

Nie mam czasu rozległo się zza drzwi.

Podejd i powiedz nareszcie, o co chodzi. Masz sygnały?

Tak.
Więc po licho nas tu trzymasz?

Bo nie chcę, żeby stšd poszedł i rozgadał.

Pierwszeństwo i tak należy do ciebie.

Nie o to chodzi, Ralf. Ja także nie mam zamiaru nikomu o tym


komunikować.

Jak to?

Muszę z nimi najpierw nawišzać dwustronnš łšcznoć. Oni lecš ku Ziemi,


rozumiesz? Nie wiadomo, jakie majš zamiary, może chcš

Może uda mi się dojć z nimi do porozumienia

Chcesz pozyskać ich łaski, na wszelki wypadek, tak? Zamiast ostrzec


ludzkoć

Wiesz, jak się nazywa takie postępowanie?

Morro nie odpowiedział. Usłyszeli tylko jego oddalajšce się kroki i


myleli, że odszedł, ale on wrócił po chwili i wsunšł w szparę pod drzwiami
długi odcinek tamy z rejestratora

Zobaczcie to sobie powiedział.

Adam i Ralf obejrzeli tamę. Na tle jednostajnej, postrzępionej wstęgi


szumów odcinały się cztery kilkuminutowe serie silnych sygnałów.

Analizowałe to, Morro? spytał Adam.

Tak. Dominuje jedna niska częstotliwoć podstawowa. Oprócz tego całe


złożone widmo innych częstotliwoci. Analizator nie może tego
rozszyfrować, ale to jest na pewno sygnał! Powtarza się to od trzech dni,
zawsze od siódmej piętnacie rano, za każdym razem w takich samych
czterech seriach: dwie dłuższe i dwie krótsze. I z dnia na dzień jest
silniejszy. Oni zbliżajš się

Co zamierzasz zrobić, Morro?

Mówiłem już: porozumiem się z nimi.

Sam? W jaki sposób?

To już ich sprawa. Jeli tu lecš, na pewno zdołajš się ze mnš porozumieć.
Może potrafiš odbierać fale informacyjne bezporednio z mózgu?

Może. Ale radzę ci jednak zawiadomić centralę. Użyj radiostacji. A


przede wszystkim wypuć nas stšd.

Nie powiedział i odszedł od drzwi. Ralf i Adam spojrzeli po sobie.

Ciekawe

powiedział Adam. Czymkolwiek sš te sygnały, warto by jednak stšd wyjć. I


to jeszcze tej nocy. Nie ma tu przypadkiem jakiego rodka wybuchowego?

A skšd? Sš konserwy, makaron, fasola

Za pomocš kiełkujšcych nasion starożytni Egipcjanie kruszyli ponoć


skały

Tak, ale to by potrwało trochę długo

Poza tym nie wiem, jak wyobrażasz sobie wysadzenie drzwi za pomocš
fasoli

Ja też nie. Zdaje się, że trochę bredzę, spać mi się chce.

Dobrze byłoby się przespać przytaknšł Ralf. Ale chyba tylko na podłodze
Poczekaj, przyniosę kilka kartonów po konserwach, bo tu beton

Ralf poszedł do magazynku, a Adam przymierzył się do małego kawałka


podłogi.

Zimno będzie powiedział. O, a tutaj jeszcze jest jaka stalowa pokrywa

Nie wiesz przypadkiem, co się pod niš znajduje? Rury wodocišgowe?

Wzdłuż jednej ze cian biegła przez podłogę wšska pokrywa, zasłaniajšca


jakš szczelinę.

Gdzie, pokaż? zainteresował się Ralf wychodzšc ze spiżarni. Spojrzał,


cisnšł stertę pudełek z falistej tektury i przyklęknšł.

Nie wiesz, co to jest? Zaczekaj, podaj mi nóż, ten z plastykowym


trzonkiem

Podniósł pokrywę kanału i poostrzył klingę noża o brzeg szczeliny.

Morro siedział z oczami utkwionymi w rejestratorze. Pisak krelił na


tamie tylko zwykły obraz kosmicznych szumów. Nagle pisak drgnšł. Morro
przywarł oczami do tamy. Nie zauważył nawet, że kontrolna lampka bloku
rejestracji przygasła nieco i zamigotała. Było kilka minut po północy.

Tama wypełniała się krótkimi, urywanymi seriami sygnałów. Były


bardzo silne. Poszczególne serie dłuższe i krótsze przeplatały się na pozór
bezładnie. Kształt impulsów był nieco podobny do odbieranych poprzednio.
Morro nie usiłował ich analizować, czekał tylko, aż się skończš. Potem
oderwał wstęgę tamy i pobiegł do komputera. Wsunšł koniec tamy do
szczeliny czytnika optycznego i uruchomił drukarkę. Blady i drżšcy
chwytał w locie słowa wyrzucane na papier:
Witaj morro do ciebie adresowalimy nasze poprzednie depesze ale bylimy
jeszcze za daleko by czytać w twoich mylach teraz już mamy cię w stożku
odbioru naszego telepatora i wiemy o tobie wszystko jeste przychylnie do
nas nastawiony i gotów z nami współpracować słusznie postšpiłe nie
zawiadamiajšc nikogo o naszych odwiedzinach sygnały były przeznaczone
tylko dla ciebie ponieważ potrzebujemy porednika i pełnomocnika do
zarzšdzania waszym wiatem który zamierzamy opanować strzeż się tych
dwóch nędzników przygotowali i ukryli w spiżarni ładunek wybuchowy
czekaj na dalsze polecenia teraz nie możesz się już wycofać ze współpracy
z nami panujemy nad twojš wolš więc nie próbuj się nam sprzeciwiać
pozdrowiš cię

madaiflar z planety aimeiz

Drżšcš rękš Morro oddarł papier z wałka drukarki i ciężko usiadł w


fotelu. Czytał tekst po raz drugi, trzeci

To już! Stało się! wymamrotał schrypniętym głosem.

Wstał, zdjšł pantofle i cicho, skradajšc się na palcach poszedł w kierunku


kuchni. Pomaleńku przekręcił klucz w zamku, wcišż nasłuchujšc, gotów w
każdej chwili ponownie zamknšć drzwi. Ostrożnie uchylił je i przez szparę
zajrzał do rodka. W bladym wietle wpadajšcym z korytarza dostrzegł
rozcišgnięte na podłodze dwie postacie. Nasłuchiwał przez kilka minut.
Oddychali równo, jeden nawet z lekka pochrapywał. Morro ostrożnie
otworzył drzwi, na tyle, by przecisnšć się do rodka. Drzwi spiżarni były
uchylone. Wyjšł z kieszeni latarkę i osłaniajšc jš dłoniš przestšpił nad
leżšcymi. Otworzył szerzej drzwi spiżarni. Skrzypnęły cicho, a Morro
zamarł w bezruchu i zgasił latarkę. Jeden ze pišcych poruszył się, westchnšł
i przewrócił na drugi bok. Morro odczekał jeszcze chwilę, zanim
zdecydował się wliznšć do spiżarni.

Drzwi spiżarni, kopnięte celnie przez Ralfa, zatrzasnęły się, gdy tylko
Morro przestšpił próg magazynku.
No, to cóż? Chyba teraz naprawdę się zdrzemniemy? powiedział Adam
ziewajšc.

Ranek był ciepły i słoneczny. Ralf otworzył okno i usiadł przed


rejestratorem w kabinie zapisów.

Ciekawe, czy dzi znowu pojawiš się te jego sygnały powiedział


spoglšdajšc na zegar. Jest siódma dziesięć.

Adam chichotał z cicha, czytajšc kosmiczny list pozostawiony przez


Morro na stole.

To był jednak znakomity pomysł powiedział. Nigdy bym na to nie wpadł.


Nie miałem pojęcia, że przewody zasilajšce aparaturę zapisu przebiegajš
pod podłogš w kuchni. Mylę, że nas nie zwymylajš za to uszkodzenie
izolacji kabla

Poza tym niczego nie popsulimy, starałem się nie zrobić zwarcia, a tylko
iskrzenie. Zakłócenie było dostatecznie silne, filtry musiały je częciowo
przepucić, wszystko poszło na blok wzmacniaczy i przebiło na zapis.

Miałem jednak wštpliwoci co do użycia tak prostego kodu. Gdyby zaczšł


się baczniej przyglšdać temu, co było na tamie, mógłby się połapać.

Byłem pewien powiedział Ralf że od razu da to na komputer. On jest


niezbyt bystry, znam go nie od dzi. Ponadto bardzo ufa możliwociom
maszyny i wcale się nie zdziwił, że tak sprawnie przełożyła tekst listu z
kosmosu. Maszyna za, która nie umie się niczemu dziwić, pewnie nawet się
ucieszyła, że jej tak łatwo poszło.

Ralf podszedł do okna i rozejrzał się po rozsłonecznionych stokach gór.

Przysporzylimy mu trochę emocji. Czekał na to tak długo

powiedział. O, zobacz, Adam. Co to tam błyszczy poniżej przełęczy?


Adam popatrzył w okno, potem wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z
lornetkš.

To ten włóczykij! wykrzyknšł, patrzšc w szkła. Widziałem go idšc tutaj.


Pewnie turysta. Lezie coraz głębiej w Strefę. Aż dziwne, że go jeszcze
strażnicy nie dopadli. Chyba gotuje niadanie i błyska menażkami.

Oddał lornetkę Ralfowi i znów wzišł do ręki kosmiczny list.

Skšd, u licha, wzišłe to imię w podpisie i tę pięknie brzmišcš nazwę


planety? zamiał się doczytawszy raz jeszcze do końca.

Nie miałem czasu zbyt długo się zastanawiać. Przeczytaj sobie te słowa
od tyłu

No wiesz

! parsknšł Adam przeczytawszy. To już szczyt bezczelnoci wobec naszego


kolegi

Zawsze mówiłem, że Morro nie grzeszy bystrociš. Ralf nie odrywał oczu
od lornetki. A jednak to nie może być menażka. Popatrz no sam powiedział
odwracajšc się od Adama. To chyba raczej lusterko. Popatrz! Rejestrator co
pisze, to te same sygnały, ale znów o wiele silniejsze od wczorajszych.

Lusterko! Jasne, że lusterko, do stu piorunów! zaklšł Adam, odkładajšc


lornetkę.

Ale patrz, sygnały!

Jakie tam sygnały! Adam porwał z wieszaka kurtkę i wybiegł. Zaraz


wracam! rzucił już w korytarzu.

Sygnały skończyły się włanie, pisak znów krelił tylko zapis szumów
kosmicznych. Ralf spojrzał w stronę przełęczy, gdzie biwakował turysta.
Potem poszukał oczami Adama: szybko zbiegał kamienistš cieżkš na dno
jaru, dzielšcego Głuchš Turnię od stoku, gdzie rozlokował się tamten.
Po upływie dwudziestu minut Adam był już u niego. Ralf widział, jak
obaj gestykulowali żywo, a w pewnym momencie, gdy Adam schylił się i
podniósł co z ziemi, turysta zaczšł się nawet z nim trochę szamotać, ale nie
trwało to zbyt długo i już po chwili Adam spiesznie maszerował w stronę
obserwatorium. Ralfowi udało się zaobserwować, że turysta wygraża
pięciami za odchodzšcym.

Adam wpadł do pokoju lekko zadyszany, niosšc w tryumfie mały


plastykowy futerał. Ralf otworzył wieczko. Po wewnętrznej jego stronie
wprawiono małe lusterko. W rodku leżała bateryjna maszynka do golenia.

Ten pan był na mnie trochę zły, gdy mu to zabierałem powiedział Adam.
Miał zwyczaj golić się codziennie, punktualnie o siódmej piętnacie rano. To
bardzo systematyczny goć, a przy tym oszczędny: dla oszczędnoci baterii,
po ogoleniu każdego policzka, wšsów i podbródka, oglšdajšc w lusterku
wyniki golenia, wyłšczał maszynkę. A stary gruchot iskrzy jak wszyscy
diabli!

1970 r.

TOWARZYSZ PODRÓŻY

Pocišg ruszył powoli, z ocišganiem jakby. Spojrzałem w okno. Wzdłuż


peronu, jakie dziesięć metrów za ostatnim wagonem, biegł spóniony
pasażer.

Był to pocišg dalekobieżny, z wagonami, których drzwi nie zamykały się


automatycznie. Dzięki temu biegnšcy człowiek miał szansę. Lokomotywa
rozpędzała się wolno. Spónialski pasażer wlókł sporš i na oko ciężkš
walizkę, która obijała mu nogi. Przerzucony przez ramię płaszcz
przeciwdeszczowy rozwiał mu się i plštał pod nogami. Stojšc w oknie
przedostatniego wagonu obserwowałem całš scenę z zainteresowaniem
kibica sportowego. Peron prawie się już kończył, pocišg przyspieszył,
biegnšcy nie dawał jednak za wygranš. Musiało mu bardzo zależeć na tym
włanie pocišgu. Tuż przed słupkiem z tablicš: Przejcie zabronione udało mu
się dopać ostatniego pomostu. Postawił walizkę na stopniu, otarł czoło
wierzchem dłoni i otworzył drzwi wagonu.

Zamknšłem okno i usiadłem w pustym przedziale. Po chwili za szybš


dzielšcš mnie od korytarza ukazała się twarz nieznajomego. Zajrzał, wahał
się chwilę, wreszcie otworzył drzwi i cichym głosem spytał:

Pozwoli pan

Proszę bardzo odpowiedziałem obojętnie.

Pocišg taki pusty zaczšł tonem usprawiedliwienia, lokujšc walizkę na


półce. Bardzo nie lubię podróżować samotnie. To przykre nie mieć do kogo
ust otworzyć przez całš drogę.

Owszem

odburknšłem niezbyt zadowolony, bo nade wszystko nie lubię mówić, gdy


nie mam na to ochoty, a sšdzšc ze słów nieznajomego, zanosiło się na
przymusowš pogawędkę.

Postanowiłem jak zwykle zresztš w podobnych sytuacjach że będę spał z


głowš ukrytš pod wiszšcym w kšcie płaszczem. Usadowiłem się wygodnie i
zamknšłem oczy.

Słyszałem, jak mój towarzysz podróży lokuje się na miejscu naprzeciw


mnie. Szelecił przez chwilę papierami. Nie potrafiłem powstrzymać się od
wyjrzenia spod płaszcza. Na stoliku, zamiast spodziewanych jajek na
twardo i kanapek w zatłuszczonym pergaminie, zobaczyłem plik
zapisanych odręcznie arkuszy. Na pierwszy rzut oka wyglšdały na jakš
pracę matematycznš.

Nieznajomy, pochylony, przeglšdał je z uwagš, znaczšc co ołówkiem na


marginesach. Był w rednim wieku, miał doć niskie czoło, nad którym
rozsypywały się bujne, szpakowate włosy.

Podniósł oczy i umiechnšł się z zakłopotaniem.


Widzę, że nie może pan zasnšć powiedział. Może wiatło przeszkadza?

Nie, proszę się nie przejmować. Proszę czytać, nie chce mi się właciwie
spać

A pan, jak widzę, zajmuje się matematykš?

Nno

właciwie tak

zmieszał się nieco. Może raczej fizykš teoretycznš, teraz trudno te


dziedziny cile rozgraniczyć, szczególnie w niektórych specjalnociach

Pan może

Owszem, trochę umiechnšłem się. O tyle, o ile jest mi to potrzebne w


moim zawodzie. Pracuję w IBK, w biurze konstrukcyjnym.

Naprawdę? wykrzyknšł z ożywieniem, jakby go ta wiadomoć


niezmiernie uradowała. Pan pracuje w Instytucie Badań Kosmicznych? A to
dopiero zbieg okolicznoci! Włanie tam jadę! Proszę sobie wyobrazić, że dzi
zakończyłem pracę nad kapitalnš teoriš, która pozostaje w cisłym zwišzku z
badaniami Instytutu

Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas

Jerzy Ferenc, magister fizyki.

Robert Melis, inżynierkosmik przedstawiłem się i ja, ciskajšc


wycišgniętš ku mnie dłoń i usiłujšc bezskutecznie powišzać usłyszane
nazwisko z którš ze znanych mi publikacji fachowych.

Otóż, jak powiedziałem, moja teoria daje wprost fantastyczne możliwoci


w zakresie podróży kosmicznych
Może co z dziedziny napędów fotonowych? zapytałem z
zainteresowaniem, gdyż to włanie było tematem mojej ostatniej pracy
teoretycznej.

Zaprzeczył energicznym ruchem głowy.

Nie, nie! Zupełnie co innego, nowego. Inne podejcie

Moja teoria dotyczy Metody Kontaktu Hiperprzestrzennego i opiera się na


pewnym interesujšcym acz nie docenionym dotšd zjawisku topologicznym.
Czy orientuje się pan nieco w topologii?

Przyznam się, że poza definicjš i kilkoma pojęciami niewiele wiem o tej


gałęzi matematyki. Pan rozumie: specjalizacja! powiedziałem tonem
usprawiedliwienia.

Rozumiem

Ale to nic nie szkodzi. Postaram się, o ile to możliwe, wyjanić poglšdowo,
o co chodzi.

Przymknšł oczy i podparł czoło dłoniš, namylajšc się widocznie, od


czego zaczšć.

Czy wie pan, co to jest wstęga Möbiusa? zapytał po chwili, rzucajšc na


mnie bystre spojrzenie. Nie wie pan, prawda, pan nie zna topologii

Przerwał i sięgnšł do swoich papierów. Odszukał czystš kartkę, potem


zdjšł walizkę z półki i wydobytš stamtšd żyletkš odcišł z brzegu arkusza
wšski pasek, długi na jakie dwadziecia pięć centymetrów.

Jeli ten pasek skleimy w ten sposób pokazywał to otrzymamy po prostu


zwykły piercień czy raczej bocznš powierzchnię bardzo niskiego walca; jeli
natomiast jednš z krawędzi przed sklejeniem odwrócimy na drugš stronę,
czyli skręcimy o 180 stopni, o, tak skręcił tamę o pół obrotu i teraz dopiero
spoimy brzegi, to otrzymamy włanie wstęgę Mobiusa. Proszę zauważyć, że
taka wstęga posiada tylko jednš powierzchnię, jednš stronę
Jak to? spytałem ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejšc, co ma na myli.
Przecież papier ma dwie strony?!

Papier owszem

odpowiedział cierpliwie. Ale proszę sobie wyobrazić, założyć, że jest on


nieskończenie cienki jak abstrakcyjny twór geometryczny, który nazywamy
płaszczyznš

To niczego nie zmieni! oponowałem. Zawsze będš dwie strony, zawsze


można spojrzeć na to od tej lub od tamtej strony

Tu nie chodzi o to, z której strony się patrzy

umiechnšł się Ferenc. Nie mam, niestety, kleju

Powinienem gdzie mieć podgumowanš tamę do oklejania rysunków


technicznych powiedziałem, szukajšc po kieszeniach. O, jest, proszę!

wietnie ucieszył się Ferenc, sklejajšc końce paska. A teraz proszę wzišć
ołówek i przejechać nim po tamie, poczynajšc od dowolnego punktu,
zawsze równolegle do obu brzegów papieru, nie przekraczajšc żadnego z
nich.

Rzeczywicie! zdziwiłem się, stwierdziwszy, że ołówek powrócił


dokładnie tam, skšd wyruszył. To zadziwiajšce: obszedłem obie strony
papieru! Kreska cišgnie się po obu stronach tamy

Po jednej stronie, proszę pana. Drugiej strony tama nie posiada!

Na to wyglšda

odparłem niepewnie.
Ferenc, z zadowoleniem prestidigitatora, któremu udał się efektowny
trik, spoglšdał na mnie z ukosa, bawišc się moim zdumieniem.

Widzi pan zatem, że zupełnie możliwe jest skonstruowanie powierzchni


jednostronnej. Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował
następujšcy model Wszechwiata: żyjemy na takiej włanie powierzchni
jednostronnej; aby dostać się do punktu maksymalnie odległego, czyli
popularnie mówišc na drugi koniec Wszechwiata, musimy odbyć długš
podróż wzdłuż tamy. A przecież w rezultacie znajdziemy się jakby w tym
samym punkcie, bo od punktu wyjcia oddzielać nas będzie jedynie papier, o
którym wszak założylimy, że jest nieskończenie cienki. Tak więc
praktycznie znajdziemy się znów w tym samym miejscu! Wszechwiat
niejako zazębia się sam ze sobš, a każdy jego punkt ma podwójne
znaczenie, znaczenie dwóch punktów tej samej powierzchni jednostronnej!
Aby znaleć się na drugim końcu Wszechwiata, wystarczy tylko przebić
nieskończenie cienkš łupinę

Więc w praktyce

znajdujemy się w dwóch miejscach równoczenie?

O nie! To znaczy

tak, ale tylko wirtualnie. Realny Wszechwiat nie jest przecież


matematycznš abstrakcjš

Nieskończenie cienkš łupinę należałoby fizycznie interpretować raczej jako


co analogicznego do łuski magnetycznej w sensie elektrodynamicznym

To oczywicie przenonia, bo tu chodzi o co zgoła innego

Ale model jest dobry: taka łuska ma pewien moment dipolowy, okrelonš
polaryzację

Rozumie pan? Aby dokonać zwarcia hiperprzestrzennego, to znaczy, aby


przeskoczyć do punktu sprzężonego z danym, do tego po drugiej stronie,
należy jakby zmienić polaryzację obiektu na przeciwnš. To nie jest,
oczywicie, takie przejrzyste. Model, który panu przedstawiłem, dotyczy
jedynie dwuwymiarowej przestrzeni, podczas gdy nasz Wszechwiat jest
trójwymiarowy, jeli oczywicie pozostawimy na boku kwestię czasu i
rozpatrujemy problem quasistatycznie.

Uogólnienie powierzchni Möbiusa na przestrzeń, którš kiedy, być może,


nazywać się będzie przestrzeniš Ferenca, nie przedstawia jednak tak
beznadziejnego problemu teoretycznego, jak mogłoby się zdawać na
pierwszy rzut oka. Zrobiłem to i powiem panu, że wnioski, jakie stšd
wysnułem, pozostajš w zaskakujšcej zgodnoci z ogólnš teoriš względnoci i
termodynamikš probabilistycznš. Natomiast praktyczne rozwišzanie
metody kontaktu hiperprzestrzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z
których jednak udało mi się wybrnšć w sposób nadspodziewanie prosty

I sšdzi pan, że

człowiek

mógłby tš metodš przenieć się w odległe rejony Wszechwiata?

Bez wštpienia mógłby! Tylko, niestety, nie zawsze jest to bezpieczne

Nie wiadomo przecież tak od razu, co znajduje się tam, po drugiej stronie,
jeli tak można obrazowo powiedzieć o jednostronnym obszarze. Ryzykant,
który odważyłby się na tego rodzaju wyprawę, mógłby le skończyć

Spojrzałem na niego pytajšco. Umiechnšł się blado.

Niech pan nie myli, że to ryzyko dyskwalifikuje praktyczne zastosowanie


mojego odkrycia! Należy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju
niebezpieczeństwa: otóż niech pan sobie wyobrazi, że w miejscu, które
odpowiada punktowi pańskiego startu, w punkcie ferencowskosprzężonym
z danym, znajduje się np. jaka chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza,
jšdro jakiej galaktyki czy po prostu gwiazda! Nie wie pan o tym a priori,
podróż staje się podróżš w nieznane, a więc rzeczš nader niebezpiecznš.
Istnieje jednak, jak się okazało, sposób rozpoznania warunków panujšcych
w punkcie sprzężonym, za pomocš sondowania hiperprzestrzennego

Ferenc zamilkł i zamylił się. Po chwili milczenia przypomniał sobie


widocznie o moim istnieniu i powiedział jakby z zażenowaniem:

Przepraszam pana

Mylałem włanie o moim ostatnim eksperymencie.

Z sondowaniem? podchwyciłem zaciekawiony.

Co w tym rodzaju. W każdym razie to ważny element umożliwiajšcy


zastosowanie mego odkrycia. Polega na transplantacji spolaryzowanych
dipoli magnetycznych

ach, przepraszam, zaczynam mówić językiem, którego pan zapewne nie


rozumie

ale wybaczy mi pan, wszystko to jest nawet dla mnie tak niesamowicie
skomplikowane, że trudno posłużyć się prostym językiem, by to przekazać.
Chwilami sam nie mogę uwierzyć w realnoć całej historii

Wie pan, sam boję się, naprawdę boję się skutków swego dzieła! Bo proszę
sobie wyobrazić, że spowoduje ono całkowity przewrót, rewolucję w
komunikacji międzygalaktycznej. Cóż powiedzš na to specjalici od rakiet
relatywistycznych, tacy jak pan na przykład, którzy całe niemal życie
powięcili na skonstruowanie pojazdu umożliwiajšcego osišgnięcie jak
najdalszych okolic Wszechwiata. A po zastosowaniu mojej metody jakże
prostej w swej istocie i łatwej stosunkowo w eksploatacji osišga się
najdalszy z możliwych punktów Wszechwiata, i to w czasie nieskończenie
krótkim! Doprawdy waham się, czy mam opublikować moje prace

Jadę włanie do Birhoffa, którego pan niewštpliwie zna, to przecież obecnie


największy autorytet w dziedzinie podróży międzygwiezdnych. Ale jakże
ubogie sš dotychczasowe osišgnięcia na tym polu: kilkanacie mniej lub
bardziej rozsšdnych prac teoretycznych, reszta to plewy
Ani jednego praktycznego rozwišzania, żadnej udanej konstrukcji! A przy
tym nie zanosi się na istotny postęp w cišgu najbliższych dziesištków lat

Po prostu lepy zaułek. Klasyczne metody, sposób mylenia sprzed pół


wieku. Czy mogę dać im wszystkim do ręki to, czego szukajš od wielu
dziesięcioleci innš metodš i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się,
że mogš potraktować mnie jak szaleńca, fanatyka czy maniaka

Dlatego zależy mi bardzo na pańskiej opinii o tym moim

szaleństwie.

Sšdzę powiedziałem powoli że zbyt mało wiem o całej sprawie, by


wyrokować o słusznoci pańskiej metody

Toteż nie chodzi mi wcale o pańskie zdanie o tej metodzie

przerwał mi niecierpliwie

bez wštpienia dobrej i skutecznej, jestem o tym przekonany. Chodzi o rzecz


bardziej ogólnš, o

konsekwencje jej rozpowszechnienia. Jak już wspominałem, prostota jej


jest zaskakujšca w porównaniu z matematycznym gšszczem, jaki do niej
prowadzi. Niemal każdy we własnym zakresie, bez skomplikowanej i
kosztownej aparatury, za pomocš czego, co nazwać by można mostkiem lub
raczej kładkš hiperprzestrzennš, mógłby przenieć się tam w dowolnej
chwili i z dowolnego miejsca!

Powiedział pan przecież, że taka wyprawa kryje w sobie poważne


niebezpieczeństwo! Nie wiadomo, dokšd się trafi, jaki antypunkt
odpowiada naszej Ziemi!

Nie wiadomo było jeszcze do wczoraj. Mój wczorajszy eksperyment


wykazał rzecz niewiarygodnš! Proszę sobie wyobrazić, że naszej Ziemi
odpowiada antypunkt, w którym znajduje się
planeta, i to zamieszkała przez istoty rozumne! Ich cywilizacja jest o wiele
starsza i lepiej rozwinięta od naszej. Wyniki moich sondowań sš bardzo
ubogie i fragmentaryczne, ale to, o czym mówię, stwierdziłem ponad
wszelkš wštpliwoć. Nie jestem w stanie dać odpowiedzi na wiele jeszcze
pytań, które nasuwajš się mi, podobnie zresztš jak i panu, w tej chwili

A pierwsze i najważniejsze z nich, na które nie potrafi pan sobie


odpowiedzieć, brzmi: Czy ten człowiek jest wariatem, a może tylko
nieszkodliwym maniakiem?. Chodzi tu oczywicie o mnie!

Treć moich myli odczytał tak trafnie, że nie zdobyłem się nawet na
grzecznociowe zaprzeczenie. Widocznie nie miał mi tego za złe, bo po
chwili cišgnšł dalej:

Tym niemniej faktem jest istnienie tej planety, a fakt: ten tłumaczy wiele
nie wyjanionych dotšd zjawisk, które nie mieciły się w ramach naszych
pojęć naukowych. Wystarczy założyć, /e istoty zamieszkujšce ten
sprzężony z naszym wiat znajš już od doć dawna metodę kontaktu
hiperprzestrzennego

Założenie takie podważa co prawda moje pierwszeństwo w tej dziedzinie


nauki, daje jednak w efekcie tak niebywale wnioski, że warto, doprawdy,
powięcić prymat

Wystarczy wspomnieć, że w prosty sposób pozwala to wyjanić zagadkę


zaginionych kultur starożytnoci, jak i problem latajšcych talerzy! Wszystko
to da się wytłumaczyć ingerencjš istot, których istnienie potrafię już dzi
wykazać

Czy teraz pojmuje pan całš doniosłoć mojego odkrycia?

Jeli to prawda powiedziałem oszołomiony to publikacja pańskich prac


może grozić

masowymi wycieczkami do tamtego wiata, a nie wiadomo, czy jego


mieszkańcy życzš tego sobie!

Spojrzał jako dziwnie i skurczył się w kšcie przedziału.


Więc i pan

tak sšdzi?

O ile kontakt jest tak dostępny i łatwy dla każdego

Tak, tak

Niestety tak jest

I dlatego przechowuję moje prace w cisłej tajemnicy, wynalazłem nawet


specjalnš symbolikę matematycznš, której nikt oprócz mnie nie jest w
stanie rozszyfrować

Te notatki wskazał na plik papierów zapisane sš tš włanie symbolikš. Resztę


materiałów zniszczyłem przed wyjazdem z domu. Ostrożnoć nigdy nie
zawadzi. Tak więc jestem jedynym człowiekiem, który zna tajemnicę

Przestał mówić, spojrzenie przygasło mu, twarz poszarzała jakby. W


sposób zupełnie nieokrelony machnšł rękš, mruknšł co do siebie i zgarnšł
papiery do kartonowej teczki, której tasiemki zawišzał starannie na
kokardkę. Teczkę wsunšł niedbale na półkę, gdzie leżała jego walizka.
Założył ręce w tył i stał przez chwilę na wprost ciemnego okna, za którym
przemykały pojedyncze wiatełka mijanych sygnałów.

Człowiek, Który Przedziurawił Przestrzeń nazwałem go sobie w mylach,


nie wiedzšc wcišż, jak mam traktować jego wywody. W okreleniu tym było
co z Wellsa, co z nawpół ironicznych, na wpół gronych opowieci przy
kominku

Ferenc zaczšł nagle przechadzać się w ograniczonej przestrzeni między


ławkami przedziału. Z rękami założonymi do tyłu, z głowš opuszczonš
dreptał tam i z powrotem szybkimi, nerwowymi kroczkami. Czasem
zagłębiał długie palce w opadajšcych włosach, przystawał znieruchomiały,
by po chwili ruszyć znowu w tę wahadłowš przechadzkę. Machinalnie
wydobył z kieszeni paczkę papierosów i nie częstujšc mnie, zapalił.

Nagłe szarpnięcie hamujšcego pocišgu wgniotło mnie w materac kanapy.


Zdołałem zauważyć, jak Ferenc usiłuje złapać się półki i wali się na stolik,
uderzajšc głowš w cianę. Drugie szarpnięcie rzuciło mnš w bok. Głowa
trafiła w szybę, dzielšcš przedział od korytarza

Nade mnš pochylała się biała postać. Po chwili dopiero rozpoznałem rysy
twarzy młodej pielęgniarki.

Już wszystko w porzšdku! powiedziała uspokajajšco i łagodnie. Czy boli


pana?

Trochę, głowa i

Ale można wytrzymać

Co się stało?

Katastrofa kolejowa

Przypomina pan sobie, że jechał pan pocišgiem?

Tak

To pamiętam

powiedziałem, mylšc z wysiłkiem. Ze mnš w przedziale jechał pewien pan

Co z nim? Czy wyszedł z tego cało?

Twarz pielęgniarki przybrała wyraz zakłopotania.

Czy to był kto z pana bliskich?

Nie
Tylko przygodny towarzysz podróży. Czy wyszedł z tego cało?

Niestety! Muszę pana zmartwić. On umarł. W pół godziny po


przewiezieniu do szpitala. Wstrzšs mózgu

Przed mierciš odzyskał na chwilę przytomnoć, a potem bredził okropnie. O


jakim

hiperkontakcie, o teczce, walizce

Ale niech pan leży! Nie wolno się poruszać, ma pan zszytš skórę na głowie!
Ostatnie słowa były spowodowane moim gwałtownym poruszeniem.

Siostro! zawołałem, Gdzie jest ta walizka?

Pańskie rzeczy sš w depozycie, proszę nie martwić się o nie!

Nie, nie! Jego walizka! Gdzie ona jest?

Ależ

oczy pielęgniarki wyokršgliło zdziwienie on nie miał żadnej walizki! W


przedziale była tylko pańska, bršzowa, z przyczepionš wizytówkš

Wiem to na pewno, bo weszłam tam zaraz za lekarzem, gdy tylko udało się
otworzyć przedział. Wszystko zabralimy do karetki razem z wami!

Więc nie ma

tej walizki

powiedziałem słabo, czujšc zawrót głowy. To oni, oni ukradli

te

notatki

Hiperprzestrzennie ukradli, żeby nikt


Znów bezwiednie uniosłem głowę z poduszki.

Opadłem na posłanie, bo w oczach mi poszarzało. Zamknšłem je i


zobaczyłem wyranie twarz Ferenca. Po chwili obraz ten rozmazał się,
przybierajšc kształt wstęgi Möbiusa. Wkrótce i to widziadło rozpłynęło się
w majaczeniach goršczkowego snu

1962 r.

You might also like