You are on page 1of 548

JOE ABERCROMBIE

OSTATECZNY ARGUMENT KRÓLÓW

Księga Trzecia Trylogii : Pierwsze Prawo

Last Argument of King


Przełożył Wojciech Szypuła
Czworgu czytelnikom.
Wiecie, o kim mowa.
CZĘŚĆ I
„Widząc, jakie jest życie, człowiek marzy o zemście”.
Paul Gauguin
ZATRUTA PROFESJA
Superior Glokta stał w holu i czekał. Przechylił głowę na powykręcanej szyi w jedną
stronę, potem w drugą, nasłuchując znajomych trzasków i czując, jak dobrze znane sznury
bólu napinają się w powęźlonych mięśniach między łopatkami.
„Po co to robię, skoro zawsze przy tym cierpię? Dlaczego musimy badać ból? Macać
językiem ranki w ustach, rozdrapywać pęcherze, skubać strupy?” - No, dlaczego? -
warknął.
Marmurowe popiersie u stóp schodów odpowiedziało mu milczącą pogardą.
„A tej akurat mam już serdecznie dość”.
Odsunął się, szurając nogami, wlokąc bezużyteczną stopę po płytkach posadzki.
Stukot jego laski odbijał się echem od stiuków odległego sufitu.
W porównaniu z innymi arystokratami zasiadającymi w Otwartej Radzie lord Ingelstad,
właściciel tej przesadnie wystawnej rezydencji, był człowiekiem niewielkiego formatu,
głową podupadłego rodu, któremu los stopniowo przestawał sprzyjać, a majątek i wpływy
z czasem skurczyły się niemal do zera.
„Im bardziej się człowiek kurczy, tym bardziej rozdęte ma ambicje. Dlaczego ludzie nie
zdają sobie z tego sprawy? W wielkich wnętrzach rzeczy małe wydają się jeszcze
mniejsze”.
Gdzieś w półmroku zegar rzygnął ospałym kurantem.
„Już spóźniony. Im człowiek mniej znaczy, tym dłużej każe na siebie czekać. Ale ja
potrafię być cierpliwy, kiedy trzeba. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie czekają na mnie
oszałamiające bankiety, ekstatyczne tłumy ani piękne kobiety. Już nie. Zadbali o to
Gurkhulczycy w ciemnych lochach imperatorskiego więzienia”.
Przesunął językiem po pustych dziąsłach i przestąpił z nogi na nogę. Stęknął ciężko, gdy
igły bólu wystrzeliły mu ze stopy w górę, do krzyża i pleców. Aż mu zatrzepotały powieki.
„Potrafię być cierpliwy. To jedyna zaleta sytuacji, w której każdy krok jest męczarnią:
człowiek szybko się uczy ostrożnie stawiać stopy”.
Drzwi za jego plecami otworzyły się gwałtownie. Glokta odruchowo odwrócił głowę i
z trudem powstrzymał grymas bólu, gdy trzasnęło mu w karku. W progu stał lord Ingelstad:
wysoki, ojcowski typ o rumianej cerze. Uśmiechnął się przyjaźnie i gestem zaprosił
superiora do pokoju.
„Jest taki spokojny, jakbym był zwyczajnym gościem. W dodatku mile widzianym”.
- Przepraszam, że kazałem panu czekać, superiorze. Odkąd przybyłem do Adui,
przyjmuję tylu gości, że w głowie mi się kręci. - „Oby tylko całkiem ci się nie odkręciła”. -
Tylu gości!
„Gości z propozycjami, zapewne. Z ofertami w zamian za twój głos. Za pomoc w
wyborze następnego króla. Spodziewam się jednak, że odrzucenie mojej oferty mogłoby się
okazać dla ciebie zbyt bolesne”.
- Napije się pan wina, superiorze?
- Nie, wasza lordowska mość, dziękuję. - Glokta przekuśtykał przez próg. - Nie zabawię
długo. Ja również mam mnóstwo zajęć.
„Wybory same się nie ustawią, rozumiesz”.
- Ależ oczywiście, oczywiście. Proszę spocząć.
Ingelstad z zadowoleniem rozparł się na jednym z krzeseł, wskazując gościowi drugie.
Glokta potrzebował czasu, żeby się usadowić: ostrożnie osunął się na siedzisko i przez
chwilę się na nim mościł, aż znalazł taką pozycję, w której plecy nie bolały go bez
przerwy.
- O czym chciał pan ze mną porozmawiać, superiorze?
- Reprezentuję arcylektora Suita. Mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony moją
bezpośredniością, gdy powiem, że Jego Eminencja chce dostać pański głos.
Grubo ciosane rysy arystokraty wykrzywiły się w grymasie udawanego zdumienia.
„Bardzo kiepsko udawanego, trzeba przyznać”.
Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem: mój głos... w jakiej sprawie?
Glokta otarł wilgoć pod łzawiącym okiem.
„Naprawdę musimy się wdawać w ten pozbawiony godności taniec? Tobie brakuje
krzepy, a mnie nóg”.
- W sprawie tego, kto następny zasiądzie na tronie, lordzie Ingelstad.
- Ach tak. - „Tak, durniu”. - Naturalnie. Superiorze Glokta, mam nadzieję, że nie
rozczaruję ani pana osobiście, ani Jego Eminencji, człowieka, którego darzę wyłącznie
najwyższym szacunkiem - (tu Ingelstad skłonił głowę w geście przesadnej pokory) - kiedy
powiem, że nie mogę w tej kwestii ulegać żadnym wpływom. Sumienie mi na to nie
pozwala.
W moim odczuciu zarówno ja sam, jak i pozostali członkowie Otwartej Rady zostaliśmy
obdarzeni świętym zaufaniem. Brzemię obowiązku nakazuje mi głosować na człowieka,
który w mojej opinii będzie kandydatem absolutnie najlepszym spośród wielu wspaniałych
ludzi ubiegających się o tę godność.
Ingelstad rozpromienił się w uśmiechu, wielce z siebie zadowolony.
„Piękna przemowa, jakiś wioskowy głupek może by nawet w nią uwierzył. Ile już takich
słyszałem przez ostatnie kilka tygodni? Zgodnie z tradycją, teraz powinny rozpocząć się
targi i dyskusja o tym, ile dokładnie warte jest święte zaufanie; ile srebra potrzeba, żeby
uciszyć sumienie; ile złota, żeby przeważyć brzemię obowiązku. Tyle że ja dziś nie jestem
w nastroju do targów”.
Glokta uniósł brwi bardzo, bardzo wysoko.
- Gratuluję szlachetnej postawy, lordzie Ingelstad. Gdyby więcej ludzi miało taki
charakter, żylibyśmy w lepszym świecie. Zaiste, wielkiej trzeba siły ducha... zwłaszcza
jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele ma pan do stracenia. Prawdę powiedziawszy, wszystko. -
Skrzywił się, przełożywszy laskę do jednej ręki, i z wysiłkiem zsunął się na skraj siedziska
krzesła. - Widzę jednak, że jest pan człowiekiem niezłomnym, nie będę zatem dłużej
zabierał panu czasu...
- Do czego pan pije, superiorze? - Na pulchnej twarzy arystokraty odmalował się
wyraźny niepokój.
- Jak to do czego, lordzie Ingelstad? Do pańskich szemranych interesów.
Rumiane policzki straciły większość koloru.
- Musiało dojść do jakiejś pomyłki.
- Zapewniam pana, że o pomyłce nie może być mowy. - Z wewnętrznej kieszeni
płaszcza Glokta wyjął podpisane zeznania. - Widzi pan, pańska osoba często przewija się
w zeznaniach wysokiej rangi kupców bławatnych. Bardzo często. - Rozłożył szeleszczące
papiery w taki sposób, żeby obaj mogli je odczytać. - W tym miejscu nazywa się pana...
proszę zrozumieć, że nie odpowiadam za dobór słów... „współsprawcą”. Tutaj jest pan
„głównym beneficjentem” nad wyraz podejrzanej operacji przemytniczej. A tu, jak pan
zapewne widzi (ja zaś rumienię się, musząc to panu wytknąć), pańskie nazwisko występuje
w bliskim sąsiedztwie słów „zdrada stanu”.
Ingelstad osunął się na krzesło i drżącą ręką odstawił kieliszek na stół; szczęknęło szkło,
odrobina wina wylała się na wypolerowane drewno.
„Oj, radziłbym to szybciutko wytrzeć. Inaczej zostanie paskudna plama, a niektóre
plamy nigdy nie schodzą”.
- Jego Eminencja, który uważa pana za przyjaciela, zdołał zatuszować fakt pojawienia
się pańskiego nazwiska na wstępnym etapie śledztwa. Zrobił to dla dobra nas wszystkich.
Współczuje panu, gdyż zdaje sobie sprawę, że próbował pan po prostu odwrócić
niesprzyjający rodzinie los. Gdyby jednak miał go pan zawieść w kwestii tego głosowania,
jego współczucie szybko się wyczerpie. Rozumie pan, co mam na myśli?
„Bo mnie się wydaje, że wyraziłem się nadzwyczaj jasno”.
- Rozumiem - wyskrzeczał Ingelstad.
- Jak się teraz miewa pańskie brzemię obowiązku? Mniej ciąży?
Arystokrata przełknął z wysiłkiem ślinę. Wszelki ślad rumieńców odpłynął mu z twarzy.
- Oczywiście, z radością wspomogę Jego Eminencję w każdy możliwy sposób, ale...
Chodzi o to...
„Co znowu? Jakaś rozpaczliwa propozycja? Desperacka łapówka? A może odwoła się
do mojego sumienia?”.
- Odwiedził mnie wczoraj przedstawiciel najwyższego sędziego Marovii, niejaki
Harlen Morrow. Złożył mi bardzo podobną propozycję... popartą bardzo podobnymi
groźbami.
Glokta spochmurniał.
„No proszę: Marovia i jego mały robal. Zawsze krok przed nami albo krok za nami.
Zawsze blisko”.
Do głosu Ingelstada wkradła się histeryczna buta: - I co ja mam zrobić? Nie mogę
przecież poprzeć obu! Wyjadę z Adui, superiorze, wyjadę i nie wrócę! Powstrzymam...
powstrzymam się od głosu...
- Nawet o tym nie myśl, skurwielu! - wysyczał Glokta. - Zagłosujesz tak, jak ci każę, i
do diabła z Marovią!
„Potrzebuje mocniejszej zachęty? To odrażające, ale jak mus, to mus. Czyż nie
upaprałem już rąk po łokcie? Przekopanie się przez jeden czy dwa rynsztoki więcej
niewiele zmieni”.
- Wczoraj w parku przyglądałem się pańskim córkom - powiedział, zniżając głos do
gładkiego pomruku. Twarz arystokraty pobladła jak ściana. - Trzy niewiniątka, które lada
chwila wejdą w kobiecość. Ubrane zgodnie z najnowszą modą, jedna śliczniejsza od
drugiej.
Ile lat może mieć ta najmłodsza... piętnaście?
- Trzynaście - wychrypiał Ingelstad.
- Ach tak... - Glokta odsłonił dziąsła w bezzębnym uśmiechu. - Wcześnie rozkwitła.
Nigdy przedtem nie były w Adui, prawda?
- Nie, nie były - zgodził się z nim lord.
- Tak myślałem. Podniecenie i zachwyt, jakie wzbudziła w nich wycieczka po ogrodach
Agriontu, były takie urocze... Jestem pewien, że zwróciły uwagę wszystkich kawalerów w
mieście. - Uśmiech Glokty bladł z wolna. - Lordzie Ingelstad, widok trzech tak delikatnych
istot wywiezionych znienacka do jednej z najsurowszych placówek karnych w Anglandzie
złamałby mi serce. W takich miejscach uroda, dobre urodzenie i łagodny charakter
przyciągają uwagę zupełnie innych, znacznie mniej sympatycznych osób. - Glokta zadrżał w
starannie wyreżyserowanym dreszczu zgrozy, nachylił się ku Ingelstadowi i mówił dalej
szeptem: - Nawet psu nie życzyłbym takiego losu. A wszystko to przez ojca, który miał
środki zaradcze na wyciągnięcie ręki.
- Ale przecież moje córki nie są w żaden sposób zamieszane w...
- Wybieramy nowego króla! Wszyscy jesteśmy w to zamieszani!
„Ostro, być może, ale surowe czasy wymagają surowych działań”.
Glokta z trudem dźwignął się z krzesła. Zaciśnięta na lasce dłoń zadrżała z wysiłku.
- Powiem Jego Eminencji, że może liczyć na pański głos.
Ingelstad zapadł się w sobie, oklapł nagle i nieodwołalnie.
„Jak przebity bukłak”.
- Ale najwyższy sędzia... - wyszeptał. - Nie zna pan litości?
Glokcie nie pozostało nic innego, jak wzruszyć ramionami.
- Kiedyś znałem. Jako dziecko miałem wręcz idiotycznie miękkie serduszko, słowo
daję, płakałem na widok muchy złapanej w pajęczą sieć. - Skierował się ku drzwiom,
grymasem bólu kwitując okrutny spazm przeszywający zranioną nogę. - Ustawiczne
cierpienie skutecznie mnie z tego wyleczyło.
***
To było kameralne spotkanie dobrych znajomych.
„Chociaż w takim towarzystwie trudno mówić o serdeczności”.
Superior Goyle - siedzący po drugiej stronie olbrzymiego okrągłego stołu w olbrzymim
okrągłym gabinecie - miał kaprawe oczka osadzone w kościstej twarzy. Patrzył na Gloktę
spode łba.
„Spode łba, ale nie bez czułości, śmiem twierdzić”.
Uwagę Jego Eminencji arcylektora, przełożonego Inkwizycji Jego Królewskiej Mości,
przykuwało coś zupełnie innego: trzysta dwadzieścia arkuszy papieru, poprzyczepianych do
zakrzywionych ścian i zajmujących tym sposobem niemal połowę obwodu komnaty.
„Po jednym na każdego szlachetnego członka naszej wspaniałej Otwartej Rady”.
Wpadający przez ogromne okna wiatr szeleścił nimi delikatnie.
„Trzepoczące papierki, trzepoczące głosiki”.
Na każdej karcie widniało czyjeś nazwisko.
„Lord taki, lord owaki, lord jakiś tam skądś tam. Wielcy i mali. Ludzie, z których
zdaniem nikt się nie liczył, dopóki książę Raynault nie sturlał się z łóżka wprost do grobu”.
Wiele stronic było opatrzonych umieszczoną w rogu plamą kolorowego laku; na
niektórych widniały dwie, czasem nawet trzy takie plamy.
„Potwierdzenia lojalności. Jak zagłosują? Niebieskie - lord Brock, czerwone - lord
Isher, czarne Marovia, białe Suit i tak dalej. Oczywiście, wszystko jeszcze może się
zmienić, zależy, jak powieje wiatr”.
U dołu stronic znajdowały się sporządzone drobnym pismem adnotacje. Z miejsca, w
którym siedział, Glokta nie był w stanie ich odczytać, ale znał ich treść.
„Jego żona to dawna dziwka. Lubi młodych chłopców. Za dużo pije. W napadzie szału
zabił służącą. Nie jest w stanie spłacić długów z hazardu. Sekrety. Plotki. Kłamstwa.
Narzędzia naszego szlachetnego rzemiosła. Trzysta dwadzieścia nazwisk i tyle samo
obrzydliwych historyjek, z których każdą można wyciągnąć i wykorzystać. Polityka
rzeczywiście jest powołaniem ludzi prawych. Dlaczego więc się nią zajmuję? Dlaczego?”.
Arcylektor miał ważniejsze sprawy na głowie.
- Brock w dalszym ciągu na prowadzeniu - mruknął skwaszony, wpatrując się w
poruszane wiatrem kartki. Splótł dłonie za plecami. - Ma około pięćdziesięciu głosów,
mniej lub bardziej pewnych.
„Tak pewnych, jak to tylko możliwe w tych niepewnych czasach”.
- Isher ze swoją plus minus czterdziestką zwolenników depcze mu po piętach - ciągnął
arcylektor. - Podobno Skald ostatnio sporo zyskał. To niesłychanie bezwzględny człowiek.
Trzyma w garści całą delegację Stariklandu, czyli jakieś trzydzieści głosów. Tyle samo
ma Barezin. W tej chwili są to czterej główni rywale.
„Ale kto to może wiedzieć, co będzie dalej? Może król pożyje jeszcze rok i zanim
przyjdzie do głosowania, powyrzynamy się nawzajem”.
Glokta z trudem powstrzymał się od uśmiechu na tę myśl. Piętrzące się w Rotundzie
Lordów zwały bogato odzianych trupów, zwłoki najważniejszych arystokratów Unii i
wszystkich dwunastu członków Zamkniętej Rady.
„Każdy dźgnięty w plecy przez sąsiada. Paskudna prawda o władzy...”.
- Rozmawiałeś z Heugenem? - zapytał ostro Suit.
Goyle zarzucił łysiejącą głową i posłał Glokcie szyderczy uśmieszek. Kipiał ze złości.
- Lord Heugen wciąż żyje złudzeniem, że ma szansę zostać naszym następnym królem,
mimo że nie może liczyć na więcej niż dziesięć, dwanaście głosów. Ledwie znalazł czas na
wysłuchanie naszej oferty, taki był zajęty desperackim poszukiwaniem nowych
zwolenników. Może za tydzień, dwa przejrzy na oczy i przychyli się do naszej propozycji,
ale to nic pewnego; prędzej postanowi związać swoje nadzieje z Isherem. O ile mi
wiadomo, zawsze było im po drodze.
- I dobrze - wycedził Suit przez zęby. - Co z Ingelstadem?
Glokta poruszył się na krześle.
- Bez ogródek przedstawiłem mu ultimatum Waszej Eminencji.
- Zatem możemy na niego liczyć?
„Jak by to powiedzieć...”.
- Nie mamy co do tego całkowitej pewności. Najwyższy sędzia Marovia zagroził mu w
niemal identyczny sposób jak my, Eminencjo, poprzez jednego ze swoich ludzi, Harlena
Morrowa.
- Morrow? Przecież to podnóżek Hoffa!
- Wygląda na to, że ostatnio awansował w hierarchii.
„Albo spadł niżej, zależy, jak na to spojrzeć”.
- Można się nim zająć. - Goyle zrobił wyjątkowo niesympatyczną minę. - Z łatwością...
- Nie! - uciął Suit. - Co z tobą, Goyle? Ledwie pojawi się jakiś problem, ty od razu
chcesz go zabić! Na razie musimy zachować ostrożność, pokazać się jako ludzie rozważni,
otwarci na negocjacje. - Podszedł do okna. Słońce zalśniło fioletowo w kamieniu
pierścienia będącego oznaką arcylektorskiego urzędu. - A tymczasem bieżące zarządzanie
krajem leży.
Nikt nie zbiera podatków, nie karze przestępców... Ten łotr, którego zwą Garbarzem, ten
demagog i zdrajca przemawia publicznie na wiejskich jarmarkach, otwarcie nawołując do
buntu! Codziennie nowi wieśniacy porzucają swoje gospodarstwa i stają się zwykłymi
bandytami; kradną i wyrządzają niewysłowione szkody. Szerzy się zamęt, a nam brakuje sił
i środków, żeby go zdusić. W Adui zostały zaledwie dwa pułki gwardii królewskiej, co
ledwie wystarcza dla utrzymania porządku w mieście. Tylko patrzeć, jak któryś z naszych
szlachetnych lordów znudzi się czekaniem i przed czasem sięgnie po koronę! Wcale bym
się nie zdziwił.
- Czy armia niedługo wróci z Północy? - zainteresował się Goyle.
- Wątpię. Ten prostak, marszałek Burr, przesiedział trzy miesiące pod Dunbrekiem,
dając Bethodowi aż nadto czasu na przegrupowanie sił po drugiej stronie Białego Nurtu.
Nikt nie wie, kiedy wreszcie zakończy swoją misję. O ile w ogóle ją zakończy.
„Miesiące poświęcone na zniszczenie naszej własnej twierdzy. Prawie żal, że tyle
wysiłku włożyliśmy w jej wybudowanie”.
- Dwadzieścia pięć głosów. - Arcylektor obserwował z marsem na czole szeleszczące
papiery. - Dwadzieścia pięć... A Marovia ile ma? Osiemnaście, tak? Przecież to żaden
postęp!
Na każdy głos, który udaje się nam pozyskać, tracimy jakiś inny!
Goyle pochyli się na krześle.
- Wasza Eminencjo, może to dobry moment, żeby ponownie złożyć wizytę naszemu
przyjacielowi z uniwersytetu...
Arcylektor zasyczał wściekle i Goyle natychmiast się zamknął. Glokta wyglądał przez
okno, udając, że nie usłyszał niczego niezwykłego. Sześć popadających w ruinę wieżyc
uniwersytetu dominowało w panoramie miasta.
„A jakąż to pomoc można tam znaleźć? Wśród kurzu i zgnilizny, na co mogą się przydać
ci zramolali durnie, adepci?”.
Suit nie dał mu się długo nad tym zastanawiać.
- Sam porozmawiam z Heugenem - orzekł i dźgnął palcem jeden z arkuszy na ścianie.
- Goyle? Napisz list do lorda gubernatora Meeda i spróbuj uzyskać jego poparcie. Ty,
Glokta, spotkaj się z lordem Wetterlantem. Jeszcze się nie zdeklarował. A teraz zmiatajcie
stąd obaj. - Odwrócił się tyłem do zapełnionych sekretami stronic i utkwił w Glokcie
spojrzenie niebieskich oczu. - Wynocha! I przynieście... mi... głosy!
LOS WODZA
- Zimna noc! - zawołał Wilczarz. - A podobno mamy lato!
Cała trójka podniosła wzrok. Najbliżej znajdował się starszy, siwowłosy człowiek, o
twarzy, na której niejeden szkwał odcisnął swoje piętno. Tuż obok niego stał drugi
mężczyzna, młodszy, z lewą ręką uciętą na wysokości łokcia. Trzeci był zaledwie
chłopcem: stał przy końcu nabrzeża i z marsem na czole wpatrywał się w ciemne morze.
Udając, że boleśnie utyka, Wilczarz podszedł bliżej: powłóczył jedną nogą i krzywił
się, jakby cierpiał. Stanął przy latarni, zawieszonej na wysokiej tyczce wraz z dzwonkiem
alarmowym, i podniósł dzban do światła, żeby wszyscy mogli go zobaczyć.
Staruszek uśmiechnął się szeroko i oparł włócznię o mur.
- Nad wodą zawsze jest zimno. - Podszedł do Wilczarza, zacierając ręce. - Tym lepiej,
że pomożesz nam się rozgrzać, co?
- A pewnie. Na zdrowie wam wszystkim.
Wilczarz wyjął korek, który zadyndał na rzemyku, wziął do ręki jeden z kubków i go
napełnił.
- Nie bądź nieśmiały, smyku! - zawołał staruszek do chłopca.
- Chyba nie w tym rzecz - mruknął Wilczarz.
Nalał następną porcję. Jednoręki też odstawił włócznię, żeby wziąć kubek. Chłopiec
zbliżył się ostatni i czujnie otaksował Wilczarza wzrokiem.
Staruszek dał mu kuksańca pod żebro.
- Matka nie byłaby chyba zachwycona, że pijesz, co, smyku?
- A kogo to obchodzi, co ona powie? - burknął dzieciak, siląc się na szorstki ton.
Wilczarz wręczył mu kubek.
- Tak sobie myślę, że skoro jesteś wystarczająco dorosły, żeby nosić włócznię, to i
kufelek ci nie zaszkodzi.
- Jestem dorosły!
Chłopak wyszarpnął kubek z dłoni Wilczarza, ale wzdrygnął się, pijąc. Wilczarz
przypomniał sobie swój pierwszy mocniejszy napitek: zrobiło mu się potwornie niedobrze
i nijak nie mógł zrozumieć, co to za frajda. Uśmiechnął się w duchu.
Chłopak pewnie pomyślał, że z niego drwią, to wszystko.
- A kim ty w ogóle jesteś? - zapytał dzieciak.
Staruszek zacmokał z dezaprobatą.
- Nie zwracaj na niego uwagi - poradził Wilczarzowi. - Jest młody, ciągle mu się
jeszcze wydaje, że pyskowaniem zapracuje sobie na szacunek.
- Nic się nie stało - uspokoił go Wilczarz. Nalał sobie, postawił kubek na kamieniach i
zastanowił się, co dokładnie chce powiedzieć. Nie chciałby popełnić błędu. - Nazywam
się Cregg.
Kiedyś znał człowieka o tym imieniu, tamten zginął w potyczce na wzgórzach. Nie
przepadał za nim i nie miał pojęcia, dlaczego jego imię przyszło mu do głowy, ale doszedł
do wniosku, że jest równie dobre, jak każde inne.
Poklepał się po udzie.
- Dźgnęli mnie w nogę pod Dunbrekiem i rana źle się zagoiła. Nie mogę już
maszerować. Dla mnie to koniec z walką w pierwszym szeregu, więc dowódca odesłał
mnie tutaj, żebym razem z wami pilnował wody. - Spojrzał na morze, które w blasku
księżyca skrzyło się i trzepotało jak żywa istota. - Nie powiem, żebym miał się zapłakać z
tego powodu. Prawdę mówiąc, mam tej wojaczki już po dziurki w nosie.
No, przynajmniej to ostatnie zdanie nie było kłamstwem.
- Wiem, co czujesz - odezwał się Jednoręki, unosząc kikut. - Co słychać na froncie?
- Po staremu. Ci z Unii siedzą pod swoimi murami i próbują na wszelkie sposoby dostać
się do środka, a my czekamy na nich za rzeką. I tak to się ciągnie od tygodni.
- Podobno niektórzy przeszli na stronę Unii. Tak słyszałem. Podobno był z nimi stary
Trójdrzewiec. Poległ w bitwie.
- To był wielki człowiek, Rudd Trójdrzewiec - wtrącił starszy mężczyzna. - Wielki
człowiek.
- W rzeczy samej. - Wilczarz pokiwał głową. - W rzeczy samej...
- Mówią, że Wilczarz zajął jego miejsce - dodał Jednoręki.
- Serio?
- Tak ludzie gadają. Niezły skurczybyk, prawdziwy olbrzym. Nazywają go Wilczarzem,
bo kiedyś jednej kobicie odgryzł cyce.
Wilczarza zamurowało.
- Naprawdę? - wykrztusił. - Ja tam nie wiem, nigdy go nie widziałem...
- Podobno był tam też Krwawy-dziewięć - wyszeptał chłopiec. Oczy miał szeroko
otwarte, jakby mówił o duchu.
Jego dwaj kompani prychnęli lekceważąco.
- Krwawy-dziewięć nie żyje, smyku. I dobrze mu tak, skurwielowi. - Jednoręki się
wzdrygnął. - Ależ ty masz durne pomysły, niech cię szlag!
- Powtarzam tylko, co słyszałem!
Staruszek dopił grog i otarł usta.
- Nieważne, kto gdzie jest - mruknął. - Jak tylko ci z Unii odbiją twierdzę, to im się
znudzi wojowanie; wrócą do domu, za morze, i wszystko będzie po staremu. A już na
pewno nikt się nie wybierze tutaj, do Uffrithu.
- To prawda - przytaknął z zadowoleniem Jednoręki. - Tu się nikt nie zapuści.
- To po co ich tak wypatrujemy? - jęknął chłopiec.
Staruszek przewrócił oczami, jakby słyszał tę gadkę po raz setny i zawsze udzielał tej
samej odpowiedzi: - Bo takie nam wyznaczyli zadanie, chłopcze.
- A jak się ma jakieś zadanie, to trzeba je wykonać jak należy. - Wilczarz przypomniał
sobie, jak Logen dał mu tę samą radę. Trójdrzewiec potem też. Obaj odeszli, wrócili do
ziemi, ale ich nauki nigdy nie brzmiały bardziej prawdziwie. - Nawet jeśli jest nudne,
niebezpieczne albo mroczne. Nawet jeśli wolałbyś go nie wykonywać.
Szlag by to, ależ mu się chciało lać! Jak zwykle w takich chwilach.
- Co prawda, to prawda - zawtórował mu staruszek, uśmiechając się w głąb kubka. -
Trzeba robić swoje.
- Ano trzeba. Chociaż trochę żal. Wyglądacie mi na miłych chłopaków.
Wilczarz sięgnął za plecy, jakby zamierzał się podrapać po tyłku.
- Żal? - Dzieciak zrobił zdziwioną minę. - Ale dlaczego...
W tej właśnie chwili Dow podkradł się do niego od tyłu i poderżnął mu gardło.
Niemal w tym samym momencie brudna dłoń Ponuraka zacisnęła się na ustach
Jednorękiego i zakrwawiony czubek ostrza wyłonił się z przodu spomiędzy rozchylonych
pół płaszcza. Wilczarz skoczył naprzód i trzy razy szybko dźgnął starca między żebra.
Mężczyzna zarzęził, zatoczył się, wybałuszył oczy; nadal trzymał w dłoni kubek,
zaprawiona grogiem ślina ciekła mu z ust. W końcu upadł na ziemię.
Chłopiec przeczołgał się jeszcze kawałek. Jedną ręką trzymał się za szyję, usiłując
powstrzymać krwotok, drugą wyciągał do tyczki z dzwonkiem alarmowym. Żeby z
poderżniętym gardłem myśleć jeszcze o dzwonku... Chłopak ma jaja, pomyślał Wilczarz.
Dzieciak zdążył jednak przepełznąć zaledwie pół kroku, zanim Dow nastąpił mu na kark
i przydepnął z całej siły.
Wilczarz się wzdrygnął, słysząc trzask pękających kręgów. Chłopak pewnie nie zasłużył
na taką śmierć, ale taka już jest wojna.
Ginie na niej mnóstwo ludzi, którzy sobie na to nie zasłużyli. Trzeba było wykonać
robotę, więc ją wykonali. I przeżyli, wszyscy trzej. Po takim zadaniu niczego więcej nie
należało się spodziewać, a mimo to, odczuwał dziwny niesmak. Nigdy nie było mu łatwo,
ale odkąd został wodzem było trudniej niż kiedykolwiek. To dziwne, o ile łatwiej zabija
się ludzi, kiedy ktoś inny każe nam to robić. Ciężki kawałek chleba, zabijanie. Cięższy
niżby się wydawało.
Chyba że nazywasz się Czarny Dow, rzecz jasna. Dowowi zabijanie przychodziło z taką
samą łatwością jak sikanie. Dlatego był w tym taki dobry.
Wilczarz patrzył, jak Dow pochyla się nad bezwładnym ciałem Jednorękiego i odziera
je z płaszcza, który następnie narzucił sobie na ramiona. Zwłoki strącił kopniakiem do
wody, jakby pozbywał się worka śmieci.
- Masz dwie ręce - zauważył Ponurak, już ubrany w płaszcz starszego mężczyzny.
Dow spojrzał po sobie.
- O co ci chodzi? Przecież nie obetnę sobie ręki, żeby mieć lepsze przebranie, durniu!
- Chodzi mu o to, żebyś tej drugiej nie pokazywał. - Wilczarz patrzył, jak Dow brudnym
palcem wyciera kubek, nalewa sobie grogu i wypija go jednym haustem. - Jak ty w ogóle
możesz pić w takiej chwili? - dodał, ściągając płaszcz z trupa chłopca.
Dow wzruszył ramionami i zrobił sobie dolewkę.
- Szkoda, żeby się zmarnowało. Poza tym, sam powiedziałeś: zimna noc. - Wyszczerzył
zęby w paskudnym uśmiechu. - Kurczę, ależ ty masz gadane, Wilczarz.
Nazywam się Cregg. - Zrobił kilka kroków, udając, że utyka. - Pod Dunbrekiem
dziabnęli mnie w dupę! Jakżeś ty na to wpadł? - Wierzchem dłoni grzmotnął Ponuraka w
plecy. - To było coś pięknego, kurwa, coś pięknego... Jest nawet na to specjalne słowo,
nie? Co to za słowo?
- Wiarygodny - podpowiedział Ponurak. - Wiarygodny! - Oczy Dowa zabłysły. - Taki
właśnie jesteś, Wilczarz. Wiarygodny z ciebie drań. Słowo daję, mógłbyś im wmówić, że
jesteś Skarling Bez Kaptura we własnej osobie, i też by ci uwierzyli! Nie rozumiem, jak ty
się możesz w takiej chwili nie roześmiać!
Wilczarzowi zupełnie nie było do śmiechu. Nie miał też wcale ochoty oglądać leżących
na kamieniach dwóch ciał. Martwił się, że chłopiec bez płaszcza zmarznie - diabelna
głupota, biorąc pod uwagę, że dzieciak leżał w szerokiej na parę stóp kałuży własnej krwi.
- Mniejsza z tym. - Odchrząknął. - Pozbądźcie się tych dwóch i spotkajmy się przy
bramie. Nie wiadomo, kiedy przyjdą nowe rozkazy.
- Jasna sprawa, wodzu. Się robi.
Dow zepchnął trupy do wody, a potem na wszelki wypadek wymontował z dzwonka
serce i wyrzucił je do morza.
- Szkoda - mruknął Ponurak.
- Czego?
- Dobrego dzwonka.
Dow aż rozdziawił usta.
- Szkoda dzwonka, ja nie mogę! Aleś ty się nagle zrobił gadatliwy! I wiesz, co ci
powiem? Kiedyś bardziej cię lubiłem. Szkoda dzwonka! Czyś ty rozum postradał, chłopie?
Ponurak wzruszył ramionami.
- Południowcom mógłby się przydać, kiedy tu przypłyną.
- To niech sobie po niego zanurkują, kurwa! - Dow chwycił odstawioną przez
Jednorękiego włócznię i podszedł do otwartej bramy, kryjąc wolną rękę pod kradzionym
płaszczem. - Szkoda dzwonka... - pomrukiwał. - No, ja pierdolę, na pamięć zmarłych...
Wilczarz wspiął się na palce i zdjął latarnię z tyczki. Podniósł ją, zwróciwszy się w
stronę morza, i zasłonił rąbkiem płaszcza. Odsłonił. Zasłonił, odsłonił. I jeszcze raz.
Odwiesił migoczącą latarnię na miejsce. Nagle jej płomyk wydał mu się żałośnie mały -
za mały, żeby ogrzać wszystkie ich nadzieje. Mały, smętny płomyczek, który miał zostać
wypatrzony z daleka od brzegu, ale innego nie mieli.
Cały czas spodziewał się, że coś pójdzie nie po ich myśli, ktoś w mieście podniesie
rwetes i pięć tuzinów carlów wleje się przez tę otwartą bramę, niosąc ich trójce śmierć, na
jaką zasłużyli. Na myśl o tym rozsadzało mu pęcherz. Nikt się jednak nie pojawił, a
jedynymi dźwiękami było poskrzypywanie pustego dzwonka na tyczce i chlupotanie
zimnych fal o drewno i kamień. Dokładnie tak, jak zaplanowali.
Pierwsza łódź wyśliznęła się z ciemności. Dreszcz siedział na dziobie i szczerzył zęby,
a za jego plecami dwudziestu stłoczonych carlów bardzo ostrożnie pracowało wiosłami -
spięte blade twarze, zęby zaciśnięte z wysiłku i koncentracji, żeby nie hałasować, a i tak
niewiele brakowało, żeby Wilczarz wyskoczył ze skóry przy każdym metalicznym
szczęknięciu i głuchym stukocie drewna o drewno.
Podchodząc do brzegu, Dreszcz i jego ludzie przerzucili przez burty worki wypchane
słomą, żeby deski nie zgrzytały na kamieniach; wszystko to obmyślili z tygodniowym
wyprzedzeniem. Rzucili liny Wilczarzowi i Ponurakowi, a ci przyciągnęli łódź i
zacumowali ją do nabrzeża. Wilczarz obejrzał się na Dowa, który stał swobodnie oparty o
mur przy bramie, a teraz pokręcił lekko głową na znak, że w mieście panuje spokój.
Dreszcz wyskoczył na schody - zwinnie, bezszelestnie - i przykucnął w ciemnościach.
- Świetna robota, wodzu - wyszeptał, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Szybko,
sprawnie...
- Później będziemy sobie gratulować. Przycumujcie resztę łodzi.
- Tak jest.
Do brzegu zbliżały się kolejne dwie łodzie, nowi carlowie, nowe worki słomy.
Podwładni Dreszcza unieruchomili je i zaczęli wyprowadzać carlów na brzeg. Była to
zbieranina najróżniejszych ludzi z ostatnich paru tygodni; łączyło ich to, że nie podobały im
się zaprowadzone przez Bethoda nowe porządki. Wkrótce nad wodą zgromadził się spory
tłum ludzi. Było ich tak dużo, że Wilczarz nie mógł uwierzyć, że pozostali niezauważeni.
Zgodnie z planem podzielili się na grupy, z których każda miała swojego dowódcę i
swoje zadanie do wykonania. Podczas przygotowań, dwóch chłopaków, którzy znali
Uffrith, wyrysowało na ziemi plan miasta, tak jak to robił Trójdrzewiec. Wilczarz kazał się
wszystkim nauczyć go na pamięć. Uśmiechał się na wspomnienie Czarnego Dowa, który
złorzeczył mu okrutnie przy tej okazji, ale teraz było widać, że się opłaciło.
Przykucnął przy bramie i patrzył, jak przez nią przechodzą, grupa za grupą.
Tul szedł pierwszy, prowadząc tuzin carlów.
- W porządku, Grzmot - powiedział Wilczarz. - Wy obstawiacie główną bramę.
- Tak jest. - Tul pokiwał głową.
- To najważniejsze zadanie, więc postarajcie się być naprawdę cicho.
- Będzie cicho.
- Życzę szczęścia, Tul.
- Nie będzie nam potrzebne - odparł olbrzym i zniknął wśród ciemnych ulic, prowadząc
swoją ekipę.
- Czerwonogłowy? Bierzecie wieżę przy studni i mur w pobliżu.
- Tak jest.
- Dreszcz, ty i twoje chłopaki przypilnujecie rynku.
- Czujni jak sowy, wodzu.
I tak to szło, kolejne oddziały przechodziły przez bramę i przepadały w mroku, robiąc
nie więcej hałasu niż wiatr znad morza i fale na przystani. Wilczarz rozdzielał zadania i
klepnięciem w plecy wysyłał ludzi do akcji. Ostatni był Czarny Dow na czele grupy
zawziętych wojowników.
- Dow, wy idziecie do siedziby ich wodza. Obłóżcie ją drewnem, tak jak się
umawialiśmy, ale nie podpalajcie od razu, słyszysz? I nie zabijajcie nikogo bez potrzeby.
Na razie.
- Na razie. W porządeczku.
- Jeszcze jedno, Dow... - Wilczarz odwrócił się plecami. - Kobiety zostawcie w
spokoju.
- Za kogo ty mnie masz? - Dow błysnął zębami w ciemności. - Za jakieś zwierzę?
I to był koniec, zostali tylko Wilczarz, Ponurak i paru strażników do pilnowania
przystani.
- Ha... - mruknął Ponurak i w zadumie pokiwał głową.
W jego ustach był to naprawdę wyraz najwyższej pochwały.
Wilczarz wskazał mu tyczkę z latarnią.
- Zdejmij ten dzwonek, dobrze? Może jednak jeszcze się nam przyda.
***
Na pamięć zmarłych, co za dźwięk. Wilczarz musiał przymknąć oczy, gdy uderzony
trzonkiem noża dzwonek wprawił w drżenie rękę, w której go trzymał. Nie czuł się zbyt
swobodnie wśród tylu budynków, przytłoczony murami i płotami. W całym swoim życiu
niewiele czasu spędzał w miastach, a jeśli już mu się zdarzało, to nie wspominał tych
okresów najlepiej: albo po jakimś oblężeniu palił domy i krzywdził ludzi, albo leżał w
którymś z więzień Bethoda i czekał, aż go zabiją.
Nieustannie wodził wzrokiem po kaskadach dachówek i murach ze starego szarego
kamienia, czarnego drewna i brudnoszarej zaprawy, jakby tłustych od warstwy deszczówki.
To musiało być dziwne życie - spać w zamkniętym pudle, dzień w dzień budzić się w
tym samym miejscu... Na samą myśl o tym niepokoił się jeszcze bardziej, jakby ten
przeklęty dzwonek nie dość podziałał mu na nerwy. Odchrząknął, odstawił go na bruk i
czekał z dłonią opartą - groźnie, jak mniemał - na rękojeści miecza.
W głębi uliczki rozległo się klapanie bosych stóp i na rynek wybiegła mała
dziewczynka. Na ich widok - tuzina brodatych, uzbrojonych facetów z Tulem Duru na czele
- rozdziawiła szeroko buzię. Pewnie nigdy przedtem nie widziała mężczyzny nawet w
połowie tak ogromnego. Okręciła się na pięcie, niemal przewróciła na śliskim bruku... i
nagle dostrzegła Dowa, który siedział na stercie drewna tuż za nią, oparty swobodnie
plecami o ścianę, z obnażonym mieczem na kolanach. Dziewczynka zamarła.
- Spokojnie, mała - mruknął Dow. - Nie ruszaj się.
Ludzi przybywało z każdą chwilą, schodzili się na rynek ze wszystkich stron i na widok
Wilczarza i jego chłopaków wszyscy stawali jak wryci, z tą samą wstrząśniętą miną.
Kobiety i młodzi chłopcy, choć trafiło się też paru starców, wyciągnięci z łóżek
dźwiękiem dzwonka, rozespani, z zaczerwienionymi oczami i twarzami obrzmiałymi od
snu, w rozchełstanych koszulach, uzbrojeni w to, co akurat wpadło im w ręce. Chłopiec z
rzeźnickim tasakiem. Stary mężczyzna zgarbiony pod ciężarem miecza, który był chyba
starszy od niego.
Mina stojącej z przodu dziewczyny z widłami i splątaną grzywą ciemnych włosów
przypominała Wilczarzowi Shari: z takim samym nieprzejednaniem i zadumą patrzyła na
niego, nim zaczęli ze sobą sypiać. Z marsem na czole spojrzał na jej bose stopy. Miał
nadzieję, że nie będzie musiał jej zabić.
Najlepiej byłoby ich solidnie nastraszyć, wtedy sprawa zostałaby załatwiona łatwo i
szybko. Dlatego Wilczarz spróbuje przemawiać jak człowiek, którego należy się bać, a nie
jak ktoś, kto ze strachu za chwilę sfajda się w gacie. Tak jak mógłby przemawiać Logen.
Chociaż nie, to by mogło wypaść zbyt przerażająco. Może zatem bardziej jak
Trójdrzewiec: ostro, ale uczciwie. Gość, który dla wszystkich chce jak najlepiej.
- Wasz przywódca? - warknął.
- To ja - wychrypiał staruszek z mieczem. Jego twarz na widok gromady uzbrojonych po
zęby intruzów stojących na rynku miasteczka straciła wszelki wyraz. - Jestem Brass. A wy
coście za jedni, u licha?
- Ja jestem Wilczarz. Ten tutaj to Harding Ponurak, a ten olbrzym to Tul Duru Grzmot. -
Niektórzy wybałuszyli oczy, inni zaczęli szeptać między sobą. Najwyraźniej te imiona i
przydomki nie były im obce. - Mamy pięć setek carlów. Dziś w nocy zajęliśmy wasze
miasto. - Carlów było bliżej dwóch setek niż pięciu, ale nie było sensu o tym wspominać;
mieszkańcy mogliby pomyśleć, że jest o co powalczyć, a on naprawdę nie chciałby zadźgać
którejś z kobiet. Ani, tym bardziej, dać się zadźgać. - W okolicy jest jeszcze więcej
naszych. Waszych strażników związaliśmy, przynajmniej tych, których nie musieliśmy
zabić. Niektórzy z moich chłopców, konkretnie mam na myśli Czarnego Dowa...
- To ja. - Dow posłał gapiom swój paskudny uśmiech.
Cofnęli się przed nim z lękiem, jakby ktoś im powiedział, że w tym miejscu usadowiło
się piekło we własnej osobie.
- ...zamierzali od razu podłożyć ogień pod wasze domy i zacząć mordować. Czyli
wrócić do nawyków, jakich nabraliśmy pod dowództwem Krwawego-dziewięć. Na pewno
wiecie, o czym mówię.
Jakieś dziecko zaczęło pochlipywać i głośno pociągać nosem. Chłopiec z tasakiem
rozejrzał się dookoła, broń zadrżała mu w dłoni. Ciemnowłosa dziewczyna mocniej
ścisnęła widły. To dobrze; najważniejsze do nich dotarło.
- Pomyślałem jednak, że dam wam uczciwą szansę się poddać, biorąc pod uwagę, że w
mieście zostały kobiety z dziećmi. Wadzę się z Bethodem, nie z wami. Unia chce
wykorzystać tutejszy port do sprowadzania ludzi i zaopatrzenia. Ich statki dotrą tu za
godzinę.
Dużo statków. I nikt nie będzie was pytał o zdanie. Zmierzam z grubsza do tego, że może
się jeszcze polać krew, jeśli tego właśnie chcecie; zabici najlepiej wiedzą, jaką mamy w
tym wprawę. Albo możecie złożyć broń, jeśli jakąś macie, grzecznie, jak ludzie... Jak to się
mówi?
- Cywilizowani - podsunął Ponurak.
- Otóż to: cywilizowani. Co wy na to?
Starzec przesunął dłonią po rękojeści miecza z taką miną, jakby wolał się nim
podeprzeć niż zamachnąć. Przeniósł wzrok na mury, skąd obserwowało go paru carlów.
Zgarbił się.
- Wygląda na to, że daliśmy się podejść. Wilczarz, tak? Słyszałem, że sprytny z ciebie
łajdak. Zresztą, i tak nie bardzo miałby tu kto z wami walczyć: Bethod zabrał wszystkich
mężczyzn zdolnych do noszenia włóczni i tarczy. - Obejrzał się na zgromadzony za jego
plecami smętny tłum. - Zostawicie kobiety w spokoju?
- Zostawimy.
- Te, które będą tego chciały - dodał Dow, uśmiechając się lubieżnie do dziewczyny z
widłami.
Wilczarz spiorunował go wzrokiem.
- Zostawimy kobiety w spokoju - powiedział. - Osobiście tego dopilnuję.
- Dobrze - zachrypiał Brass. Podszedł bliżej, szurając nogami, skrzywił się z bólu,
przyklęknął i rzucił zardzewiały miecz pod nogi Wilczarza. - Na mój gust jesteś lepszym
człowiekiem niż Bethod. Powinienem chyba być ci wdzięczny za okazaną litość, jeśli tylko
dotrzymasz słowa.
- Hmm.
Wilczarz nie był w szczególnie litościwym nastroju. Wątpił, żeby staruszek, którego
zabił na przystani, był mu za coś wdzięczny. Albo pchnięty w plecy jednoręki mężczyzna.
Albo chłopak, któremu poderżnęli gardło i ukradli całe życie.
Ludzie z tłumu podchodzili pojedynczo i rzucali na stos kolejne sztuki broni, o ile w
ogóle można je tak nazwać: rosła sterta zardzewiałych narzędzi i złomu. Chłopiec z
tasakiem był ostatni. Dorzucił tasak do reszty, zerknął z lękiem na Czarnego Dowa, a potem
pośpiesznie cofnął się do swoich i uczepił ręki ciemnowłosej dziewczyny.
Kiedy tak stali stłoczeni, z szeroko otwartymi oczami, Wilczarz prawie czuł bijący od
nich odór strachu. Czekali, aż Dow i jego carlowie rzucą się na nich i wyrżną ich w pień,
tu i teraz, tak jak stoją. Wilczarz nie pierwszy raz widział coś takiego, dlatego nie dziwił
im się, że zbijają się w kupę jak owce chroniące się w zimie przed zimnem. Na ich miejscu
zachowałby się tak samo.
- W porządku! - zawołał. - To wszystko. Wracajcie do domów, czy dokąd tam chcecie.
Unia dotrze tu przed południem. Lepiej, żeby ulice były wtedy puste.
Przenosili wzrok z Wilczarza na Tula, z Tula na Czarnego Dowa, spoglądali po sobie;
trzęśli się, przełykali ślinę, półgłosem dziękowali umarłym, aż w końcu zaczęli się
rozchodzić, powoli rozpraszać, odchodzić każde w swoją stronę. Z wielką ulgą, bo
przecież przeżyli.
- Dobra robota, wodzu - mruknął Tul do ucha Wilczarzowi. - Sam Trójdrzewiec lepiej
by tego nie załatwił.
Dow przysunął się do niego z drugiej strony.
- Wracając jeszcze do kobiet, to jeśli chcesz znać moje zdanie...
- Nie chcę - uciął Wilczarz.
- Nie widzieliście mojego syna?
Jedna z kobiet została na rynku i teraz chodziła od jednego mężczyzny do drugiego i
wypytywała ich ze łzami w oczach i twarzą otępiałą z troski. Wilczarz spuścił głowę i
odwrócił wzrok.
- Mój syn! Stał na warcie na przystani. Nie widzieliście go? - Pociągnęła Wilczarza za
rękaw. - Gdzie jest mój syn? Powiedzcie, proszę...
- A co ty sobie myślisz, że ja za wszystkimi chodzę? - odburknął prosto w jej zapłakaną
twarz.
Odszedł takim krokiem, jakby miał mnóstwo ważnych spraw na głowie. W głowie
kołatała mu jedna myśl: jesteś tchórzem, Wilczarz, cholernym, przeklętym tchórzem. Ależ z
ciebie bohater: właśnie wykręciłeś piękny numer bandzie kobiet, dzieci i starców.
Ciężki jest los wodza.
SZLACHETNA RZECZ
Potężna fosa została osuszona na początku oblężenia, został po niej rów pełen czarnego
błota. Na drugim końcu przerzuconego nad nią mostu mozoliło się czterech żołnierzy:
zwlekali trupy z wozu na skraj fosy i staczali je na dno. Zwłoki ostatnich obrońców,
poranione i poparzone, oblepione krwią i ziemią. Dzicy ludzie, ze wschodu, zza Crinny, z
bujnymi brodami i skołtunionymi włosami. Ich bezwładne ciała, potwornie wychudzone po
trzech miesiącach głodowania za murami Dunbrecu, wyglądały tak żałośnie, że prawie nie
przypominały ludzkich. West nie umiał się cieszyć ze zwycięstwa nad takimi godnymi
politowania stworzeniami.
- Trochę żal - mruknął Jalenhorm. - Dzielnie stawali i jak skończyli...
West patrzył, jak kolejny trup w łachmanach zsuwa się po skarpie fosy na splątaną stertę
unurzanych w błocie ciał.
- Większość oblężonych tak właśnie kończy. Zwłaszcza ci dzielniejsi. Zostaną
pogrzebani tam, w tym mule, a potem fosę znów się napełni. Pogrążą się w wodach
Białego Nurtu i ich męstwo lub jego brak nie będą nic znaczyć.
Twierdza Dunbrec wzniosła się nad nimi złowieszczo, gdy weszli na most. Czarne
sylwetki murów i wież były jak olbrzymie, posępne dziury w ciężkim, białym niebie. W
górze kołowało kilka ptaków z wystrzępionymi piórami, parę innych skrzeczało z
poszczerbionych blanków.
Ludzie generała Kroya potrzebowali miesiąca, żeby przebyć tę samą drogę, raz za razem
spychani krwawo wstecz, zanim wreszcie wdarli się za ciężkie wrota w ulewie strzał,
kamieni i wrzącej wody. Pokonanie długiego na dwanaście kroków sklepionego przejścia
wymagało kolejnego tygodnia klaustrofobicznej rzezi, ale w końcu - żelazem i ogniem -
przełamali także drugą bramę i objęli zewnętrzny mur w posiadanie. Obrońcy dysponowali
wszelkimi możliwymi atutami. Twierdzę specjalnie zaprojektowano w taki sposób.
Dlatego, kiedy przedarli się przez bramę, zaczęły się prawdziwe problemy. Mur
wewnętrzny był dwa razy wyższy i grubszy od zewnętrznego i w każdym punkcie górował
nad jego blankami. Nie było gdzie się skryć przed pociskami miotanymi z sześciu
niebosiężnych wież.
Usiłując go zdobyć, żołnierze Kroya próbowali wszystkich znanych strategii
oblężniczych. Pracowali łomem i kilofem, ale mur u podstawy miał pięć kroków grubości.
Próbowali podkopu, lecz pod cienką warstwą rozmokniętej ziemi ciągnęła się lita
anglandzka skała. Ostrzeliwali miasto z katapult, ale pociski nie były w stanie skruszyć
potężnych bastionów. Szturmowali mur z drabinami, raz za razem, falami i pojedynczymi
oddziałami, nocą, z zaskoczenia, i otwarcie, w blasku dnia - lecz za każdym razem
wycofywali się z podkulonym ogonem, wlokąc za sobą swoich poległych. Na koniec
próbowali nawet przemówić dzikim obrońcom do rozsądku, uciekając się do pomocy
tłumacza znającego język Północnych. Nieszczęśnik został obrzucony fekaliami.
Ostatecznie o wszystkim zadecydował łut szczęścia. Pewien rzutki sierżant
przeanalizował ruchy strażników i postanowił spróbować czegoś nowego: wziął linę z
kotwiczką, zarzucił ją nocą na mur i wspiął się po niej. Za nim poszedł jeszcze tuzin
dzielnych ludzi. Wzięli obrońców przez zaskoczenie, zabili kilkunastu z nich i zajęli
wartownię przy bramie; zajęło im to dziesięć minut, kosztowało życie jednego żołnierza
Unii.
Cóż za ironia losu, pomyślał West: po tym, jak wcześniejsze, mniej bezpośrednie
sposoby zawiodły, a szturmy utonęły w powodzi krwi, armia Unii wkroczyła wreszcie do
twierdzy przez jej otwartą główną bramę.
W tej chwili przy tej właśnie bramie zgięty wpół żołnierz wymiotował głośno na bruk.
West wyminął go, pełen złych przeczuć, przemierzył długi tunel wejściowy, w którym
krok jego podkutych butów dźwięczał donośnym echem, i wyszedł na szeroki dziedziniec w
samym sercu warowni. Regularny, sześciokątny plac, odzwierciedlający kształt obu
chroniących go pierścieni murów, stanowił jeden z elementów idealnie symetrycznego
projektu fortyfikacji. West nie sądził jednak, żeby architektom spodobało się to, co zrobili z
nim Północni.
Podłużny budynek pod jedną ze ścian (może stajnia?) podczas szturmu zajął się ogniem i
spłonął doszczętnie; została z niego sterta zwęglonych, tlących się jeszcze belek.
Ludzie oddelegowani do uporządkowania pola bitwy mieli huk roboty poza murami,
więc tutaj, w środku, ziemia wciąż była usłana porzuconą bronią i trupami. Poległych
żołnierzy Unii ułożono w rzędach w jednym kącie i przykryto kocami. Północni leżeli tam,
gdzie padli, we wszelkich możliwych pozach, na brzuchu i na plecach, skuleni lub
wyciągnięci na całą długość ciała. Kamienne płyty dziedzińca były głęboko zryte i
pożłobione, i to nie tylko na skutek przypadkowych uszkodzeń odniesionych podczas
trwającego trzy miesiące oblężenia: w kamieniu wykuto ogromny krąg, w którym
znajdowały się inne, mniejsze kręgi, niezwykłe oznaczenia i symbole tworzące misterny
wzór. Westowi bardzo się ten widok nie podobał.
Bardzo. Co gorsza, coraz wyraźniej uświadamiał sobie panujący w tym miejscu
odrażający fetor, ostrzejszy niż kłująca w nosie woń palonego drewna.
- Co tak śmierdzi? - mruknął Jalenhorm, zasłaniając usta dłonią.
Stojący nieopodal sierżant usłyszał jego słowa.
- Wygląda na to, że nasi przyjaciele z Północy postanowili ozdobić to miejsce. -
Pokazał coś wyciągniętą do góry ręką.
West spojrzał w kierunku wskazanym przez dłoń w pancernej rękawicy. Proces rozkładu
był tak zaawansowany, że nie od razu zdał sobie sprawę, że widzi ludzkie szczątki.
Nieszczęśnicy zostali przybici - z rozkrzyżowanymi rękami i nogami - do murów po
wewnętrznej stronie każdej z wież, wysoko nad prowizorycznymi zabudowaniami
dziedzińca.
Z ich brzuchów zwieszały się kłęby gnijących wnętrzności, oblezione przez roje much.
Rozcięci krwawym krzyżem, jak powiedzieliby Północni. Widać było jeszcze
postrzępione resztki kolorowych mundurów Unii, trzepoczące na wietrze w masie
gnijącego mięsa.
Powieszono ich tam dawno temu, co do tego nie mogło być wątpliwości. Z pewnością
przed początkiem oblężenia, może zaraz po tym, jak twierdza wpadła w ręce Północnych.
Zwłoki pierwszych obrońców, przybite do murów i gnijące przez tyle miesięcy... I
chyba pozbawione głów, stanowiących zapewne oprawę trzech prezentów, które - jakże
dawno temu! - przysłano marszałkowi Burrowi.
West złapał się na tym, że zastanawia się - zgoła niepotrzebnie - czy ofiary żyły jeszcze,
kiedy je wieszano. Ślina napłynęła mu gwałtownie do ust. Bzyczenie much nagle wydało
mu się obrzydliwie głośne.
Jalenhorm zbladł jak widmo. Nic nie powiedział. Nie musiał.
- Co tu się stało? - wycedził West, zgrzytając zębami, właściwie sam do siebie.
- Północni próbowali chyba błagać kogoś o pomoc, panie pułkowniku, jakichś
wrednych bogów - odparł sierżant. - Tak to przynajmniej wygląda. Tylko że bogowie nie
chcieli ich słuchać, co?
West zmarszczył brwi, śledząc wzrokiem ryty w kamieniach dziedzińca.
- Pozbądźcie się tego! Jeśli będzie trzeba, zerwijcie płyty i wstawcie nowe na ich
miejsce! - Jego spojrzenie zbłądziło na powieszone, rozkładające się zwłoki. Żołądek
zacisnął mu się boleśnie. - Dziesięć marek nagrody dla każdego, komu wystarczy odwagi,
żeby się tam wdrapać i ich poodcinać.
- Dziesięć marek, panie pułkowniku? Hej, dajcie mi tu drabinę!
West odwrócił się i przez otwartą bramę wyszedł z Dunbrecu, wstrzymując oddech i
modląc się w duchu, żeby nie musiał tam wracać. Mimo to, wiedział, że wróci. Choćby
tylko w snach.
***
Odprawy z udziałem Pouldera i Kroya najzdrowszego człowieka przyprawiłyby o
mdłości, a marszałek Burr z pewnością do najzdrowszych nie należał. Głównodowodzący
armii Jego Królewskiej Mości w Anglandzie był tak samo żałośnie wychudzony jak
obrońcy Dunbrecu. Pozbawiony ozdób mundur wisiał na nim jak na wieszaku, blada skóra
opinała ciasno kości. Przez zaledwie dwanaście tygodni postarzał się o tyleż lat. Ręce mu
się trzęsły, wargi drżały, nie mógł zbyt długo stać, a jeździć konno nie mógł w ogóle. Od
czasu do czasu krzywił się i wzdrygał, jakby wstrząsały nim ukłucia bólu. West nie miał
pojęcia, jakim cudem marszałek jeszcze funkcjonuje - ale jakoś funkcjonował, i to po
czternaście godzin na dobę. Czasem dłużej. Z typową dla niego pilnością wypełniał
wszystkie swoje obowiązki, tyle tylko, że te chyba ostatnio pożerały go po kawałku.
Ze zmarszczonymi brwiami i rękami zaplecionymi na brzuchu oglądał właśnie ogromną
mapę terenów przygranicznych. Kręta błękitna linia Białego Nurtu przecinała ją przez
środek. Czarny sześciokąt podpisany zamaszystymi literami symbolizował Dunbrec. Na
lewo od rzeki - Unia. Na prawo - Północ.
- A zatem... - zachrypiał Burr. Odkaszlnął, odchrząknął i dokończył: - Odbiliśmy
twierdzę.
Generał Kroy skinął sztywno głową.
- Zgadza się.
- Czas najwyższy - mruknął Poulder.
Obaj generałowie w dalszym ciągu uważali Bethoda i jego Północnych za błahostkę,
która tylko odciąga ich uwagę od prawdziwych wrogów: siebie nawzajem.
Kroy cały się zjeżył, jego sztab zamamrotał wokół niego jak stado rozeźlonych wron.
- Dunbrec został zaprojektowany przez czołowych architektów wojskowych Unii i nie
pożałowano środków na jego budowę! Zdobycie go to nie byle jaki wyczyn!
- Ależ naturalnie, naturalnie - wtrącił Burr, robiąc co w jego mocy, żeby przeprowadzić
skuteczną dywersję. - To iście piekielna forteca. Czy wiadomo, jak Północnym udało się ją
zająć?
- Żaden nie przeżył, panie marszałku, żeby opowiedzieć nam o podstępach, jakie
stosują. Walczyli do ostatniej kropli krwi, wszyscy bez wyjątku. Niedobitki
zabarykadowały się w stajni, pod którą następnie sami podłożyli ogień.
Burr przeniósł wzrok na Westa i powoli pokręcił głową.
- Jak zrozumieć takiego nieprzyjaciela... W jakim stanie są fortyfikacje Dunbrecu?
- Fosa została osuszona, strażnica w murze zewnętrznym uległa częściowemu
zniszczeniu, mur wewnętrzny jest poważnie uszkodzony. Obrońcy zburzyli także część
budynków: drewno poszło na opał, a kamieniami obrzucali nacierające wojsko. Reszta
zaś... - Kroy poruszył bezgłośnie ustami, jakby szukał właściwych słów. - Reszta jest w
opłakanym stanie. Naprawa zajmie nam kilka tygodni.
- Ha... - Burr z nieszczęśliwą miną pogładził się po brzuchu. - Zamknięta Rada nalega,
żebyśmy jak najszybciej przekroczyli Biały Nurt i wkroczyli na ziemie Północy. Trzeba
przenieść wojnę na ziemie wroga, uspokoić podenerwowanych cywilów i tak dalej.
- Zajęcie Uffrithu - wtrącił Poulder z uśmieszkiem niebotycznej wyższości - znacząco
wzmocniło naszą pozycję. Dzięki temu jednemu manewrowi zyskaliśmy jeden z
najlepszych portów na Północy. Jego lokalizacja sprawia, że idealnie nada się na punkt
zaopatrzeniowy dla naszych wojsk, gdy tylko ruszymy w głąb terytorium wroga. Do tej
pory całe zaopatrzenie trzeba było dostarczać do Anglandu wozami, po kiepskich traktach i
przy niesprzyjającej pogodzie. Teraz zapasy i posiłki transportowane drogą morską będą
od razu trafiały na front!
Nie straciliśmy przy tym ani jednego człowieka!
West nie zamierzał dopuścić do tego, żeby cały splendor spłynął na generała.
- W rzeczy samej - zawtórował Poulderowi wypranym z emocji głosem. - Nasi
sojusznicy z Północy po raz kolejny okazali się bezcenni.
Odziany w czerwone mundury sztab Pouldera wzburzył się nieco i zaczął poszeptywać.
- Istotnie, odegrali w tym pewną rolę - musiał przyznać generał.
- Ich przywódca, Wilczarz, przedstawił nam plan całej operacji, którą następnie
przeprowadził z pomocą własnych ludzi, i oddał panu miasto, generale, z otwartą bramą i
uległymi mieszkańcami. Tak przynajmniej wyglądało to z mojego punktu widzenia.
Poulder posłał gniewne spojrzenie Kroyowi, który pozwolił sobie na ledwie uchwytny
uśmieszek.
- Moi ludzie zajęli miasto i rozpoczęli gromadzenie zapasów! Zaszliśmy nieprzyjaciela
z flanki i zmusiliśmy do wycofania się w kierunku Carleonu! I to, pułkowniku West, jest w
obecnej sytuacji najważniejsze! A nie to, co kto dokładnie zrobił!
- W rzeczy samej! - odezwał się Burr. Uniósł pojednawczo dłoń. - Obaj panowie
ogromnie przysłużyliście się krajowi, musimy jednak patrzeć w przyszłość, wypatrywać
dalszych sukcesów. Generale Kroy, proszę zostawić w Dunbrecu ekipy robocze, które
dokończą naprawy, oraz pułk pospolitego ruszenia do obsady murów. Z dowódcą, który zna
się na swojej robocie, bardzo proszę. Powtórna utrata Dunbrecu byłaby dla nas wielce
żenująca, oględnie mówiąc.
- Nie popełnimy błędu - odwarknął Kroy, patrząc na Pouldera. - Ręczę za to, marszałku.
- Reszta armii przeprawi się przez Biały Nurt i sformuje szyk na drugim brzegu, skąd
będzie mogła ruszyć na wschód i północ, w stronę Carleonu, zaopatrywana poprzez port w
Uffricie. Wypędziliśmy nieprzyjaciela z Anglandu, teraz czas przyprzeć do muru Bethoda,
rzucić go na kolana i zmiażdżyć.
Dla zilustrowania swoich słów marszałek wkręcił pięść jednej ręki w otwartą dłoń
drugiej.
- Moi ludzie przeprawią się najdalej jutro wieczorem - zasyczał Poulder do Kroya. -
Sprawnie i szybko.
Burr się skrzywił.
- Bez względu na to, co mówi Zamknięta Rada, musimy zachować ostrożność.
Poprzednio Unia przeprawiła się przez Biały Nurt, kiedy król Casamir najechał Północ;
nie muszę chyba panom przypominać, że został zmuszony do odwrotu, i to w niejakim
popłochu.
Bethod już raz nas zaskoczył, a na swoim terenie będzie jeszcze silniejszy. Musimy
współpracować. To nie turniej, panowie.
Generałowie natychmiast rozpoczęli wyścig o tytuł tego, który skwapliwiej zgodzi się z
marszałkiem. West westchnął przeciągle i podrapał się w nasadę nosa.
NOWY CZŁOWIEK
- Zatem wróciliśmy.
Bayaz spojrzał spod zmarszczonych brwi na miasto: biały, świetlisty półksiężyc
rozciągnięty nad roziskrzoną zatoką przybliżał się powoli, ale nieubłaganie, wyciągając do
nich na powitanie ramiona.
Jezal dostrzegał coraz więcej szczegółów: spomiędzy domów wyzierały zielone parki,
białe iglice strzelały w niebo ponad gęstą zabudową. Widział niebosiężne mury Agriontu;
słońce odbijało się od lśniących kopuł znajdujących się za nimi budynków. Dom Stwórcy
wznosił się najwyżej, ale nawet jego złowieszcza masa zapowiadała w tej chwili ciepło i
bezpieczeństwo.
Wracał do domu. Przeżył. Miał wrażenie, że upłynęło sto lat, odkąd stał na rufie całkiem
podobnego statku, nędznej, żałosnej krypy, i patrzył, jak Adua smutno niknie w oddali.
Odległy jeszcze pomruk miasta wzniósł się ponad szum fal, łopotanie żagli i pokrzykiwania
morskich ptaków; w uszach Jezala brzmiał jak najcudowniejsza muzyka.
Przymknął oczy i mocno wciągnął powietrze przez nozdrza. Przesycona solą woń zatoki
miała dla niego słodycz miodu.
- Czyżby rejs aż tak bardzo ci się podobał, kapitanie? - zagadnął Bayaz nabrzmiałym
ironią głosem.
Jezalowi nie pozostało nic innego, jak uśmiechnąć się szeroko w odpowiedzi.
- Najbardziej podoba mi się jego zakończenie.
- Nie ma co popadać w przygnębienie - wtrącił brat Długostopy. - Bywa, że pełnię
korzyści z długiej podróży odkrywamy dopiero długo po powrocie z niej. Próby trwają
krótko, lecz zyskana w nich mądrość towarzyszy nam do końca życia!
- Ha. - Pierwszy z Magów uśmiechnął się kącikiem ust. - Podróż tylko mądrym przynosi
mądrość, głupcy zaś stają się po niej jeszcze głupsi. Mistrzu Dziewięciopalcy! Czy
upierasz się przy powrocie na Północ?
Logen na chwilę oderwał się od groźnego spozierania na wodę.
- Nic mnie tu nie trzyma.
Zerknął z ukosa na Ferro, która spiorunowała go wzrokiem.
- Czego się gapisz? - warknęła.
Logen pokręcił głową.
- A wiesz, że nie wiem... Pojęcia nie mam, kurwa.
Jeżeli nawet wcześniej łączyła ich jakaś nędzna namiastka romantycznego związku, to
chyba nieodwracalnie legła w gruzach, pozostawiając po sobie smętną antypatię.
- No cóż... - Bayaz uniósł brwi. - Skoro tak postanowiłeś... - Wyciągnął rękę do
przybysza z Północy. Jezal patrzył, jak ściskają sobie dłonie. - Jak już będziesz miał
Bethoda pod butem, to kopnij go ode mnie.
- Nie omieszkam. Chyba że to on mnie weźmie pod but.
- No, kopanie pod górkę faktycznie jest trudniejsze. Dziękuję za twoją pomoc i twój
sposób bycia. Może pewnego dnia będę miał zaszczyt gościć cię u siebie w bibliotece.
Posiedzimy wtedy, popatrzymy na jezioro i pośmiejemy się z naszych wielkich przygód
na zachodzie.
- Oby tak właśnie było - zgodził się Logen, chociaż nie wyglądał na człowieka, którego
rozpiera wesołość albo nadzieja. Raczej na kogoś, kto wie, że nie ma wyboru.
Jezal patrzył w milczeniu, jak załoga rzuca liny na nabrzeże; pracownicy portu
przycumowali statek, długi trap wysunął się z metalicznym jękiem i zazgrzytał na
kamieniach.
- Panie Quai! - zawołał Bayaz do swojego ucznia. - Czas zejść na ląd!
Blady młodzian zszedł w ślad za swoim mistrzem, nie oglądając się za siebie. Za nimi
podążył brat Długostopy.
- Zatem... powodzenia. - Jezal podał rękę Logenowi.
- Tobie również.
Przybysz z Północy wyszczerzył zęby w uśmiechu, udał, że nie widzi wyciągniętej ręki,
i zagarnął kapitana w mocny, nieprzyjemnie woniejący uścisk. Trwali w nim przez jakąś
chwilę, zarazem wzruszającą i krępującą, zanim w końcu Dziewięciopalcy grzmotnął
Jezala w plecy i wypuścił.
- Może spotkamy się jeszcze na Północy. - Mimo najszczerszych wysiłków głos Jezala
ociupinkę drżał. - Jeśli mnie tam wyślą...
- Może tak, ale... Ja chyba wolę mieć nadzieję, że tak się nie stanie. Tak jak mówiłem:
na twoim miejscu znalazłbym sobie jakąś dobrą kobietę i zostawił zabijanie innym, mniej
wrażliwym.
- Takim jak ty?
- Takim jak ja. - Logen spojrzał na Ferro. - Czyli to koniec, Ferro?
Prychnęła, wzruszyła chudymi ramionami i zeszła po trapie.
Twarz Logena drgnęła.
- Jak chcesz - mruknął do jej pleców. - Miło było poznać. - Kikutem palca skinął na
Jezala. - Jedno trzeba przyznać Logenowi Dziewięciopalcemu: ma dryg do kobiet.
- Mhm.
- Otóż to.
- Taaak.
Jezal zauważył, że dziwnie trudno mu się rozstać z Logenem. Przez ostatnie miesiące
praktycznie się nie rozstawali. Z początku darzył olbrzyma z Północy wyłącznie pogardą,
teraz jednak miał wrażenie, że żegna się ze starszym bratem, do którego żywi szczery
szacunek. Właściwie było nawet gorzej, bo o swoich prawdziwych braciach nigdy nie miał
najlepszego zdania. Ociągał się więc z zejściem ze statku, a Logen szczerzył zęby, jakby
wiedział, co mu w duszy gra.
- Nie przejmuj się tak - zapewnił Jezala. - Jakoś sobie dam radę bez ciebie.
Kapitan uśmiechnął się półgębkiem.
- Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem - odparł - gdybyś znowu wdał się w jakąś walkę.
- Niestety, to akurat jest prawie pewne.
Po tych słowach Jezalowi nie pozostało już nic innego, jak odwrócić się i po
klekocącym trapie zejść na ląd, udając, że po drodze coś wpadło mu do oka. Miał
wrażenie, że długo, bardzo długo schodzi na zatłoczone nabrzeże, ale w końcu stanął obok
Bayaza i Quaia, Długostopego i Ferro.
- Mistrz Dziewięciopalcy na pewno sobie poradzi - powiedział Pierwszy z Magów.
- Z pewnością. - Długostopy parsknął śmiechem. - Najlepiej z nas wszystkich.
Kiedy ruszyli w stronę miasta, Jezal ostatni raz obejrzał się przez ramię. Stojący przy
relingu Logen pozdrowił go, unosząc dłoń, a potem rozdzielił ich narożnik mijanego
magazynu i Północny zniknął kapitanowi z oczu. Ferro trochę się ociągała, z pochmurną
miną zerkała na morze, zaciskała pięści i zęby. Nagle spojrzała w bok i zauważyła, że Jezal
się jej przygląda.
- Na co się gapisz?
Przepchnęła się obok niego i dogoniła pozostałych, wraz z nimi tonąc w tłumie
wypełniającym ulice Adui.
Miasto wyglądało tak samo, jak zapamiętał je Jezal - a zarazem całkowicie się
zmieniło. Domy jakby zmalały i tuliły się do siebie żałośnie, Środkowa Droga, szeroka
centralna arteria miasta, wydawała mu się koszmarnie ciasna w porównaniu z rozległymi
otwartymi przestrzeniami Starego Imperium i panoramą zniszczonego Aulcus. Na wielkiej
równinie nawet niebo wydawało się zawieszone wyżej, a tutaj... tutaj wszystko się
skurczyło, a w dodatku emanowało nieprzyjemną wonią, na którą nigdy wcześniej nie
zwrócił uwagi.
Marszcząc z niesmakiem nos, kluczył wśród ciżby.
Właśnie: ciżba. Spotkanie z ludźmi było w tym wszystkim najdziwniejsze. Minęły całe
miesiące, odkąd widział więcej niż dziesięć osób w jednym miejscu, a teraz nagle ze
wszystkich stron tłoczyły się tysiące zaaferowanych swoimi sprawami przechodniów.
Miękcy, czyściutcy, w jarmarcznie kolorowych strojach wydali mu się nagle dziwaczni
jak cyrkowcy. Moda się zmieniła, odkąd wyjechał na zachodnie pustkowia, żeby tam
stawać oko w oko ze śmiercią: kapelusze nosiło się bardziej na bakier niż przedtem,
rękawy stały się szersze, kołnierzyki koszul skurczyły się do rozmiarów, które zaledwie
przed rokiem uchodziłyby za niedorzecznie skromne. Prychnął pod nosem. To niepojęte, że
kiedyś przejmował się takimi bzdurami. Z najwyższą pogardą odprowadził wzrokiem
defilującą obok grupkę wyfiokowanych dandysów.
W miarę jak zagłębiali się w miasto, ich własna ekipa pomału się kurczyła. Najpierw
pożegnał się z nimi Długostopy - po swojemu, wylewnie; było mnóstwo ściskania rąk,
gadania o zaszczytach i przywilejach oraz obietnic rychłego ponownego spotkania, co do
których Jezal podejrzewał (ba, wręcz miał nadzieję!), że są nieszczere. Nieopodal
Czterech Narożników Bayaz zlecił Quaiowi jakieś zadanie, które ten pośpieszył wykonać,
zachowując typowe dla siebie posępne milczenie. Tym sposobem Jezal miał już za
towarzyszy tylko Pierwszego z Magów i snującą się gdzieś z tyłu Ferro.
Prawdę mówiąc, nie miałby nic przeciwko dalszemu odchudzeniu ich drużyny. Może i
Dziewięciopalcy okazał się wiernym druhem, ale reszty tej dysfunkcyjnej rodzinki Jezal na
pewno nie zaprosiłby na kolację. Dawno już porzucił nadzieję, że wykuty z gniewnych
grymasów pancerz Ferro pęknie i odsłoni ukrytą w środku wrażliwą duszę, ale ona, z tym
swoim koszmarnym charakterkiem, była przynajmniej przewidywalna. A Bayaz? Bayaz
okazał się chyba bardziej denerwujący od niej: ta jego wieczna dziadkowa pogoda ducha
zmieszana z... diabli wiedzą czym. Za każdym razem, gdy staruch otwierał usta, Jezal aż się
wzdrygał na myśl o kolejnej paskudnej niespodziance.
Tymczasem jednak Pierwszy z Magów zagadnął go przyjaźnie: - Mogę zapytać o pańskie
dalsze plany, kapitanie Luthar?
- Spodziewam się, że zostanę wysłany do Anglandu, żeby tam walczyć z Północnymi.
- To zrozumiałe. Chociaż nigdy nie wiadomo, co los nam szykuje.
Ta odpowiedź nie spodobała się Jezalowi.
- A ty? Wracasz do...
Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma zielonego pojęcia, skąd mag przybył.
- Jeszcze nie. Na razie zatrzymam się w Adui. Szykują się wielkie rzeczy, mój chłopcze,
wielkie rzeczy. Może zostanę, żeby zobaczyć, jak to się skończy.
- Ruszaj się, suko! - rozległ się okrzyk na skraju ulicy.
Trzej strażnicy miejscy otoczyli skuloną, umorusaną dziewczynę w obszarpanej
sukience. Jeden pochylał się nad nią z pałką w dłoni, wrzeszcząc jej prosto w twarz.
Wokół zebrał się tłumek: głównie robotnicy i tragarze, z nieszczęśliwymi minami, niewiele
czystsi od nękanej przez straż żebraczki.
- Zostawcie ją - mruknął jeden z nich.
Drugi strażnik ostrzegawczo postąpił krok w ich kierunku, biorąc zamach pałką,
pierwszy tymczasem złapał dziewczynę za rękę powyżej łokcia i przewrócił stojący przed
nią kubek. Nieliczne monety z brzękiem potoczyły się do rynsztoka.
- Przesadzają... - mruknął półgłosem Jezal.
- No cóż, takie sceny rozgrywają się tu codziennie. - Bayaz skrzywił się pogardliwie. -
Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie widziałeś, jak straż przegania żebraków?
Widział, naturalnie, i to wielokrotnie. I nigdy nawet brew mu nie drgnęła. Nie można
przecież pozwolić na to, żeby tłumy żebraków blokowały ulice. A jednak z niewiadomych
powodów tym razem czuł się niezręcznie. Nieszczęsna wyrywała się, krzyczała i
wrzeszczała, gdy strażnik bez wyraźnej potrzeby wlókł ją na plecach po bruku,
najwyraźniej świetnie się przy tym bawiąc. Jezala drażnił nie tyle sam fakt usuwania
żebraczki z przejścia, ile raczej świadomość, że straż miejska robi to na jego oczach, nie
zważając na jego uczucia. Przez to czuł się dziwnie współwinny całej sytuacji.
- Hańba! - wycedził przez zaciśnięte zęby.
Bayaz wzruszył ramionami.
- Skoro tak ci to przeszkadza, to czemu nic z tym nie zrobisz?
Strażnik wybrał akurat ten moment, żeby chwycić dziewczynę garścią za skołtunione
włosy i drugą ręką wymierzyć jej cios pałką. Żebraczka zaskamlała i osunęła się na ziemię,
zasłaniając głowę rękami. Jezal poczuł, jak grymas wykrzywia mu twarz. W mgnieniu oka
przepchnął się przez tłum i zasadził strażnikowi solidnego kopniaka w tyłek, po którym
tamten runął jak długi wprost do rynsztoka. Jeden z jego kompanów zamierzał doskoczyć
do Jezala z pałką, ale stanął jak wryty, kapitan zaś zdał sobie sprawę, że sam nie wie,
kiedy dobył obu ostrzy. Stal zalśniła w zalegającym pomiędzy budynkami cieniu.
Gapiom zaparło dech w piersi. Cofnęli się o krok. Jezala zamurowało. Nie zamierzał
posuwać się tak daleko, w żadnym wypadku. Niech szlag trafi Bayaza i jego durne rady!
Teraz jednak nie mógł się już wycofać.
Zrobił najbardziej nieustraszoną i arogancką ze swoich min.
- Jeszcze krok, a nadzieję cię na miecz jak świnię na rożen. - Przeniósł wzrok na
drugiego strażnika. - Chcecie mnie sprawdzić?
Miał szczerą nadzieję, że żaden ze strażników mu się nie postawi. Niepotrzebnie się
martwił: w obliczu stanowczego oporu zareagowali zgodnie z przewidywaniami, jak
tchórze, i woleli się trzymać poza zasięgiem jego ostrzy.
- Nikt nie będzie tak traktował straży miejskiej. Znajdziemy cię, możesz być tego...
- Znalezienie mnie nie nastręczy wam najmniejszych trudności. Jestem kapitan Luthar z
gwardii królewskiej. Mieszkam w Agrioncie, na pewno wiecie, gdzie to jest: to ta wielka
twierdza górująca nad miastem. - Dźgnął klingą powietrze, wskazując kierunek. Jeden ze
strażników, przestraszony tym gestem, potknął się i omal nie upadł. - Przyjmę was w
dogodnym dla was terminie, będziecie mieli okazję wytłumaczyć się przed moim patronem,
którym jest lord marszałek Vaduz, ze swojego niegodnego zachowania wobec tej kobiety,
obywatelki Unii, której jedyną winą jest jej ubóstwo!
Niedorzecznie nadęta przemowa, bez dwóch zdań. Jezal czuł, że pod koniec zarumienił
się ze wstydu. Zawsze gardził biedakami i poważnie wątpił w to, by w tej kwestii wiele
się zmieniło, ale kiedy dał się ponieść nastrojowi chwili, nie pozostało mu nic innego, jak
zakończyć swój występ teatralnym gestem.
Mimo to, jego słowa odniosły pożądany skutek. Strażnicy wycofali się, nie wiadomo
dlaczego uśmiechając się przy tym szeroko, jakby wszystko potoczyło się po ich myśli, i
Jezal został sam z zachwyconym tłumem.
- Dobra robota, chłopcze!
- Dobrze wiedzieć, że ktoś tu jeszcze ma jaja!
- Jak powiedział, że się nazywa?
- Kapitan Luthar! - zagrzmiał znienacka Bayaz. Jezal, zajęty właśnie chowaniem broni
do pochew, aż podskoczył. - Kapitan Jezal dan Luthar, zwycięzca ubiegłorocznego turnieju,
który właśnie wrócił z pełnej przygód wyprawy na zachód. Luthar! Zapamiętajcie to
nazwisko!
- Luthar? Tak powiedział?
- Triumfator turnieju?
- Tak, to on! Widziałem, jak pokonał Gorsta!
Wszyscy patrzyli na niego z szacunkiem, szeroko otwartymi oczami. Ktoś wyciągnął
rękę, jakby zamierzał dotknąć rąbka jego płaszcza. Jezal zatoczył się do tyłu i prawie
potknął o żebraczkę, która była przyczyną całego zamieszania.
- Dziękuję - wykrztusiła z paskudnym plebejskim akcentem, któremu nie pomagały
ociekające krwią usta. - Dziękuję ci, szlachetny panie.
- Nie ma za co.
Jezal odsunął się od niej. Czuł się potwornie niezręcznie. Z bliska było widać, że
dziewczyna jest koszmarnie brudna, a on naprawdę nie chciałby złapać jakiegoś choróbska.
Prawdę powiedziawszy, atencja całej tej bandy obdartusów nie była niczym
przyjemnym.
Cofał się więc, szurając stopami po bruku, odprowadzany uśmiechami i pełnymi
podziwu pomrukami.
Ferro spojrzała na niego spode łba, gdy oddalili się od Czterech Narożników.
- Masz coś do mnie? - warknął.
Wzruszyła ramionami.
- Kiedyś byłeś większym tchórzem.
- Piękne dzięki za wyrafinowaną pochwałę. - Okręcił się na pięcie i stanął oko w oko z
Bayazem. - Co to miało znaczyć, do diabła?!
- Właśnie spełniłeś dobry uczynek, mój chłopcze. Byłem z ciebie dumny.
Najwyraźniej moje nauki nie poszły na marne.
- Nie w tym rzecz - odburknął Jezal, który miał wrażenie, że z uporczywych połajanek
Bayaza nie wyniósł żadnej korzyści - Coś ty sobie myślał, obwieszczając wszem wobec
moje nazwisko? Wieść zaraz rozejdzie się po mieście!
- O tym nie pomyślałem. - Mag uśmiechnął się lekko. - Po prostu uznałem, że twój
szlachetny czyn zasługuje na uznanie. Pomoc tym, którym los mniej sprzyja, wyratowanie
damy z opresji, ochrona słabych przed silnymi i tak dalej... To naprawdę godne podziwu.
- Ale... - mruknął Jezal, niepewny, czy Bayaz sobie z niego nie dworuje.
- Tutaj nasze ścieżki się rozchodzą, mój młody przyjacielu.
- O... Naprawdę?
- A ty dokąd się wybierasz? - spytała podejrzliwie Ferro.
- Muszę załatwić parę spraw - odparł Pierwszy z Magów. - Będziesz mi towarzyszyć.
- Niby dlaczego miałabym to zrobić? - Odkąd wyszli z przystani, Ferro wpadła chyba w
jeszcze gorszy humor niż zwykle, a to był nie lada wyczyn.
Bayaz przewrócił oczami.
- Dlatego, że bez obycia w mieście, którego ewidentnie ci brakuje, nie przetrwasz tu
sama nawet pięciu minut. A myślałaś, że dlaczego? - I zwrócił się do Jezala: - Domyślam
się, że wracasz do Agriontu?
- Tak... Tak, naturalnie.
- Doskonale. Chciałbym ci zatem podziękować, kapitanie, za rolę, jaką odegrałeś w
naszej małej przygódce.
„Jak śmiesz, ty magiczny palancie?! Cała ta wyprawa była dla mnie jedną wielką stratą
czasu, przykrą i bolesną. Na dodatek zakończyła się fiaskiem!”.
W rzeczywistości Jezal odparł zaś tak: - Ależ... doprawdy, nie ma za co. - Mag podał
mu rękę, po której Jezal spodziewał się wiotkiego uścisku. - To dla mnie zaszczyt.
Uścisk dłoni Bayaza okazał się zdumiewająco krzepki.
- Miło mi to słyszeć. - Nagle Jezal znalazł się bardzo blisko twarzy starca i z
nieprzyjemnie małej odległości zajrzał w jego błyszczące zielone oczy. - Może kiedyś
przyjdzie nam znowu współpracować.
Jezala zamurowało. Współpracować... To nie brzmiało dobrze.
- W takim razie... eee... no... to może... do zobaczenia?
Prawdę mówiąc, wolałby powiedzieć „żegnaj”.
Bayaz tylko się uśmiechnął i puścił dłoń kapitana, w której ten zaczynał odczuwać
mrowienie.
- O tak, z pewnością jeszcze się spotkamy.
***
Słońce przesączało się przyjemnie przez aromatyczne gałęzie cedru, które - jak zawsze -
rzucały cętkowany cień na ziemię u stóp drzewa. Wiatr powiewał łagodnie nad
dziedzińcem, a w koronach drzew świergotały ptaki, tak jak zawsze to robiły. Stare
budynki koszar nie zmieniły się ani na jotę, wciąż były stłoczone i obrośnięte
szeleszczącym bluszczem, pokrywającym wszystkie ściany wąskiego podwórka. Na tym
jednak kończyło się wszelkie ich podobieństwo do szczęśliwych wspomnień Jezala. Po
nogach krzeseł wspinał się kożuch mchu, na blacie stołu zeskorupiała gruba warstwa
ptasich odchodów, trawy od tygodni nikt nie przycinał, zielsko chłostało go po łydkach.
Zniknęli również karciarze. Patrzył na cień przesuwający się po zszarzałym drewnie i
wspominał dźwięk ich śmiechu, smak dymu i mocnych trunków, dotyk kart. Tu siadywał
Jalenhorm, zawsze zgrywający twardziela. Tutaj Kaspa zaśmiewał się z żartów, które sobie
z niego stroili. Tutaj Brint nerwowo przekładał karty w dłoni, licząc na wielką wygraną,
która nigdy nie nadeszła.
A to było miejsce Jezala. Wyciągnął krzesło z objęć zarastającej je trawy, usiadł, zaparł
się stopą o stół i odchylił się w tył, huśtając się na tylnych nogach krzesła. Jakoś trudno mu
było uwierzyć, że to tutaj przesiadywał godzinami, obserwował, knuł i kombinował, jak
najlepiej wywyższyć się ponad swoich kompanów. Obiecał sobie, że już nigdy nie wróci
do tej idiotycznej rozrywki. No, może na dwa trzy rozdania, ale nie więcej.
Jeżeli spodziewał się, że po solidnym myciu, dokładnym goleniu, wyskubaniu
pojedynczych niesfornych włosków i starannym ułożeniu fryzury poczuje się jak w domu, to
boleśnie się rozczarował. Wszystkie te znajome zabiegi sprawiły tylko, że we własnych
zakurzonych pokojach poczuł się jak intruz. Trudno było mu się ekscytować polerowaniem
guzików, glansowaniem butów i właściwym układaniem złotego sznura na mundurze.
Kiedy w końcu stanął przed lustrem, przed którym w przeszłości spędził wiele
cudownych chwil, stwierdził, że własne odbicie działa mu na nerwy: z głębi
visseryńskiego szkła spoglądał na niego szczupły, ogorzały awanturnik, którego jasny zarost
nie był w stanie ukryć brzydkiej blizny na zdeformowanej szczęce. Stare mundury zrobiły
się nieprzyjemnie ciasne, wykrochmalony materiał drażnił skórę, kołnierzyki zaciskały mu
się na szyi. Nie miał już wrażenia, że na niego pasują. Nie czuł się żołnierzem.
Minęło tyle czasu, że nawet nie bardzo wiedział, u kogo powinien się zameldować.
Wszyscy oficerowie, których kojarzył, wyruszyli z całą armią do Anglandu. Mógłby
zapewne odszukać lorda marszałka Varuza, gdyby naprawdę tego chciał, ale prawda była
taka, że ostatnio sporo się nauczył o różnych niebezpieczeństwach i nie zamierzał wybiegać
na spotkanie kolejnym. Będzie wypełniał swoje obowiązki, jeśli ktoś mu każe - niech tylko
ten ktoś go najpierw znajdzie.
Zresztą, i tak na razie musiał się zająć inną sprawą. Sama myśl o niej napawała go
zarazem lękiem i podnieceniem. Wsunął palec pod kołnierzyk, usiłując go poluzować. Nic
z tego. Cóż, trudno. Jak to lubił powtarzać Logen Dziewięciopalcy: lepiej coś zrobić, niż
żyć w wiecznym strachu.
Sięgnął po rapier noszony do munduru galowego, ale zadumawszy się chwilę nad jego
niedorzecznie ozdobną rękojeścią, odrzucił go na podłogę i nogą wsunął pod łóżko.
„Wyglądaj na kogoś gorszego, niż jesteś w rzeczywistości”, powiedziałby Logen. Wziął
więc do ręki sfatygowane długie ostrze, które dobrze służyło mu w podróży, i je przypasał.
Odetchnąwszy głęboko, podszedł do drzwi.
***
Na tej ulicy nie było się czego bać. Biegła przez spokojną dzielnicę, z dala od
handlowego zgiełku i hałaśliwych warsztatów rzemieślniczych; tylko przecznicę dalej
szlifierz ostrzący noże zachwalał chrapliwym głosem swoje usługi. Gołąb gruchał bez
entuzjazmu pod okapem któregoś ze skromnych domów. Gdzieś nieopodal rozległ się stukot
kopyt i turkot kół wozu, przybrał na sile, a po chwili ucichł w oddali. Poza tym panowała
cisza.
Przeszedł już obok tego domu dwukrotnie - raz w jedną, raz w drugą stronę - i bał się to
zrobić po raz trzeci; nie chciał, żeby Ardee wypatrzyła go przez okno, rozpoznała i zaczęła
się zastanawiać, co też on, u licha, kombinuje. Dlatego zapuścił się w głąb ulicy i
półgłosem przepowiadał sobie, jak ją zagadnie, kiedy mu otworzy: - Oto wróciłem... Nie,
to zbyt nadęte. Cześć, jak się masz? Zbyt poufałe. To ja, Luthar.
Zbyt oficjalne. Ardee... tęskniłem za tobą. Nie, zbyt żałośliwe.
Dostrzegł mężczyznę, który, marszcząc brwi, obserwował go z okna na piętrze.
Zakaszlał więc i pośpiesznie skierował się w stronę jej domu, pomrukując: - Lepiej coś
zrobić, lepiej coś zrobić, lepiej coś zrobić...
Jego pięść załomotała w drewno. Stał i czekał, a serce tłukło mu się prawie o zaciśnięte
zęby.
Słysząc szczęk zasuwki, przywołał na twarz swój najbardziej przypochlebny uśmiech.
Drzwi się otworzyły i w progu stanęła niska, krągła i wyjątkowo nieatrakcyjna
dziewczyna.
Wiele się mogło zmienić, ale z całą pewnością nie była to Ardee.
- Tak?
- Eee...
Służąca. Jakim trzeba być durniem, żeby oczekiwać, że Ardee sama otworzy mu drzwi.
Jest przecież mieszczanką, nie żebraczką. Odchrząknął.
- Oto wróciłem... To znaczy, chciałem powiedzieć... Czy tu mieszka Ardee West?
- Mieszka. - Służąca uchyliła drzwi szerzej i Jezal wszedł do słabo oświetlonej sieni. -
Kogo mam zapowiedzieć?
- Kapitan Luthar.
Dziewczyna obróciła za nim głowę tak gwałtownie, jakby szarpnął za przywiązany do
niej niewidzialny sznurek. - Kapitan... Jezal dan Luthar?
- Zgadza się.
Dziwne. Czyżby Ardee rozmawiała o nim ze służbą?
- Och... zechce pan zaczekać...
Dziewka wybałuszyła oczy, wskazała mu drzwi i czmychnęła w popłochu, jakby w
odwiedziny wpadł imperator Gurkhulu we własnej osobie.
W półmroku pokój gościnny wyglądał jak urządzony przez osobę, która ma dużo
pieniędzy, mało smaku i o wiele za mało przestrzeni na spełnienie swoich ambicji.
Znajdowało się w nim kilka krzykliwie tapicerowanych foteli, przerośnięta i przesadnie
ozdobna gablota oraz - na jednej ze ścian - monumentalny obraz, który, gdyby był choć
odrobinę większy, wymagałby przebicia się przez ścianę do sąsiedniego domu. Wpadające
przez szpary w zasłonach dwa snopy przykurzonego światła wyławiały z ciemności
błyszczący, choć lekko zwichrowany zabytkowy stół. Każdy mebel z osobna prezentowałby
się zapewne niezgorzej, ale zebrane razem w jednym miejscu przytłaczały gościa.
Przyszedłem tu ze względu na Ardee, upomniał się w duchu Jezal, z niesmakiem wodząc
wzrokiem po pokoju. Nie ze względu na jej meble.
Co za niedorzeczna sytuacja! Nogi się pod nim uginały, w ustach mu zaschło, miał
zawroty głowy... I z każdą upływającą chwilą było coraz gorzej! Nie bał się tak nawet w
Aulcus, kiedy rzuciła się na niego horda wrzeszczących szanków. Kręcił się nerwowo po
pokoju, na przemian zaciskając i rozluźniając pięści. Wyjrzał przez okno na spokojną ulicę.
Oparłszy się o krzesło, przyjrzał się z bliska olbrzymiemu obrazowi: muskularny król w
ogromnej koronie siedział w swobodnej pozie na tronie, a dworzanie w lamowanych
futrem szatach kłaniali mu się i płaszczyli u jego stóp. Harod Wielki, domyślił się Jezal, ale
ta chwila rozpoznania nie przysporzyła mu wielkiej radości: dokonania tego człowieka
stanowiły ulubiony - i najnudniejszy - temat inicjowanych przez Bayaza rozmów. Jeśli o
Jezala chodzi, to Harod Wielki mógł się iść kisić w occie. Albo w ogóle się...
- No, no, no...
Stała w drzwiach. Światło padające z sieni połyskiwało w jej ciemnych włosach i
obrzeżało białą sukienkę. Przekrzywiła głowę, na jej skrytej w półcieniu twarzy pojawił
się ledwo widoczny ślad uśmiechu. Prawie się nie zmieniła. Jakże często zdarza się w
życiu, że chwile najbardziej wyczekiwane przynoszą największe rozczarowania... Widok
Ardee po tak długim rozstaniu z całą pewnością stanowił wyjątek od tej reguły. Wszystkie
starannie ćwiczone gambity konwersacyjne błyskawicznie wyparowały i Jezal znów miał
w głowie taką samą pustkę, jak przy pierwszym spotkaniu.
- A zatem przeżyłeś... - mruknęła.
- No... tak... Ledwo, ledwo. - Uśmiechnął się z wysiłkiem. - Myślałaś, że zginąłem?
- Miałam taką nadzieję...
Te słowa błyskawicznie starły mu uśmiech z twarzy.
- ...kiedy nie dostałam nawet jednego listu. Ale, prawdę mówiąc, myślałam, że po
prostu o mnie zapomniałeś.
Jezal się skrzywił.
- Przepraszam, że nie pisałem. Bardzo mi przykro, naprawdę. Codziennie...
Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami, z rękami zaplecionymi z tyłu, patrząc na
niego wilkiem.
- Codziennie chciałem do ciebie napisać, ale... zostałem wezwany i nikomu nie
zdążyłem powiedzieć, nikomu, nawet rodzinie. Byłem... daleko stąd, na zachodzie.
- Wiem, gdzie byłeś. Całe miasto o tym mówi; skoro nawet ja o tym słyszałam, to musi
to być naprawdę powszechna wiedza.
- Słyszałaś?
Ardee ruchem głowy wskazała za siebie.
- Od służącej.
- Od służącej?!
Jakim cudem, u diabła, ktokolwiek w Adui mógł się dowiedzieć o jego
niepowodzeniach, a już zwłaszcza służąca Ardee West?! Wyobraźnia, nieproszona, zaczęła
mu podsuwać nieprzyjemne obrazy. Tłum służących zaśmiewających się do łez na wieść o
tym, jak leżał i opłakiwał pogruchotaną twarz. Krążące wśród ważnych osobistości plotki
o tym, jak głupio musiał wyglądać, gdy prostak z Północy karmił go łyżeczką.
Poczuł, że rumieni się po czubki uszu.
- Co ci powiedziała?
- No wiesz... - Ardee zaczęła się przechadzać po pokoju. - Że podczas oblężenia
wspiąłeś się na mur. To było w... Darmium? Dobrze mówię? Otworzyłeś bramę ludziom
imperatora i tak dalej...
- Że co? - Jezal był coraz bardziej zdezorientowany. - Darmium? Ale jak... Znaczy, kto
jej...
Podchodziła coraz bliżej i bliżej, a on plątał się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu
zająknął się i umilkł. Jeszcze bliżej. Musiała trochę zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w
twarz.
Miała lekko rozchylone usta. Stała tak blisko, że był przekonany, że za chwilę porwie go
w ramiona i pocałuje; tak blisko, że pochylił się wyczekująco i przymknął lekko oczy,
czując mrowienie w wargach... Wyminęła go, włosami niemal muskając jego twarz, i
podeszła do gablotki, z której wyjęła karafkę z winem. A on stał w miejscu, jak przykuty do
dywanu.
W tępym milczeniu patrzył, jak napełnia dwa kieliszki i podaje mu jeden z nich;
odrobina trunku ściekała lepko po zewnętrznej ściance.
- Zmieniłeś się.
Odczuł gwałtowny przypływ zakłopotania i odruchowo zasłonił pobliźnioną żuchwę.
- Nie o tym mówię. W każdym razie nie tylko o tym. Jesteś po prostu jakiś inny.
- Ja...
Jej wpływ na niego stał się z czasem jeszcze silniejszy, jeśli to w ogóle było możliwe.
Poprzednio nie ciążyło mu tak brzemię wyczekiwania, nie miał za sobą tylu snów na
jawie i rozmyślań na pustkowiach.
- Tęskniłem za tobą - wypalił bez namysłu, po czym zarumienił się i spróbował zmienić
temat: - Masz jakieś wieści od brata?
- Co tydzień do mnie pisze. - Jednym haustem opróżniła kieliszek i zaczęła go napełniać
powtórnie. - Przynajmniej odkąd się dowiedziałam, że wciąż żyje.
- Jak to?
- Mniej więcej przez miesiąc myślałam, że poległ. Ledwie uszedł cało z bitwy.
- Z bitwy? - jęknął Jezal na chwilę przed tym, jak sobie przypomniał, że przecież trwa
wojna. A skoro trwa wojna, to muszą być bitwy. Otrząsnął się. - Co to była za bitwa? -
zapytał już spokojniej.
- Ta, w której zginął książę Ladisla.
- Ladisla nie żyje?! - zapiał Jezal jak dziewczynka.
Widział następcę tronu zaledwie kilkakrotnie, ale za każdym razem książę był tak
zaaferowany sobą, że wydawał się absolutnie niezniszczalny. Trudno było uwierzyć, że
można po prostu pchnąć go mieczem albo strzelić do niego z łuku i zabić go jak każdego
innego człowieka. A jednak można było.
- Potem jego brat został zamordowany...
- Raynault? Zamordowany?
- W pałacu, we własnym łożu. Kiedy król umrze, Otwarta Rada wybierze nowego w
głosowaniu.
- W głosowaniu? - zakwilił Jezal tak piskliwym tonem, że na jego dźwięk zrobiło mu się
niedobrze.
Ardee znów dolewała sobie wina.
- Poseł od Uthmana został skazany za morderstwo i powieszony, mimo że
najprawdopodobniej był niewinny. Wojna z Gurkhulem się przeciąga...
- To z Gurkhulem też wojujemy?
- Dagoska padła na początku roku.
- Dagoska... padła...
Jezal wypił potężnym łykiem wino i zagapił się na dywan. Nie ogarniał tego
wszystkiego. Oczywiście nie powinien się dziwić, że pod jego nieobecność wydarzyło się
to i owo, nie spodziewał się jednak, że świat wywróci się do góry nogami. Wojna z
Gurkhulem, bitwy na Północy, wybór nowego króla, głosowanie...
- Napijesz się jeszcze? - spytała Ardee, pokazując trzymaną w ręce karafkę.
- Chyba powinienem.
Naprawdę działy się wielkie rzeczy, bez dwóch zdań. Bayaz miał rację.
Jezal patrzył, jak Ardee napełnia mu kieliszek; wpatrywała się z natężeniem, niemal ze
złością, w przelewające się z bulgotem wino. Zauważył bliznę przecinającą jej górną
wargę - nigdy przedtem nie zwrócił na nią uwagi - i nagle odczuł pokusę dotknięcia jej,
wplecenia palców w jej włosy, objęcia jej i przytulenia. Wielkie rzeczy wydawały się
małe w porównaniu z tym, co działo się tu i teraz, w tym pokoju. Kto wie, może całe jego
dalsze życie zależało od następnych kilku chwil? Gdyby tylko znalazł odpowiednie słowa i
zmusił się do ich wypowiedzenia...
- Naprawdę się za tobą stęskniłem... - wykrztusił.
Nędzna próba, którą Ardee zbyła rozgoryczonym prychnięciem.
- Nie bądź głupcem.
Złapał ją za rękę, zmusił do spojrzenia mu w oczy.
- Przez całe życie byłem głupcem, ale teraz nim nie jestem. Bywały takie chwile, tam, na
równinach, że jedynym, co trzymało mnie przy życiu, była myśl, że... że może w przyszłości
znów się z tobą spotkam. Codziennie chciałem cię zobaczyć...
Ardee pozostała niewzruszona, a jej reakcja ograniczyła się do zmarszczenia brwi. Po
tym, co przeszedł, ta jej niechęć do zatonięcia w jego ramionach była w najwyższym
stopniu frustrująca.
- Ardee, proszę cię... Nie przyszedłem tu, żeby się kłócić.
Spuściła wzrok i opróżniła następny kieliszek.
- Nie wiem, po co przyszedłeś.
„Przyszedłem, bo cię kocham i nie chcę, żeby znów nas coś rozdzieliło! Proszę,
powiedz, że zostaniesz moją żoną!”.
Prawie to powiedział, ale w ostatniej chwili dostrzegł jej kąśliwy uśmieszek i ugryzł
się w język. Zupełnie zapomniał, jaka potrafi być oporna.
- Przyszedłem cię przeprosić. Zawiodłem cię, wiem. Przyszedłem od razu, gdy tylko
mogłem, widzę jednak, że nie jesteś w nastroju. Wrócę później.
Wyminął ją, kierując się w stronę drzwi, ale go uprzedziła. Przekręciła klucz i
wyszarpnęła z zamka.
- Zostawiasz mnie tu samą, nie dajesz znaku życia, a potem, kiedy wreszcie wracasz,
chcesz się wymknąć bez choćby jednego pocałunku?
Zrobiła chwiejny krok w jego stronę. Jezal złapał się na tym, że się przed nią cofa.
- Jesteś pijana, Ardee.
- Ja zawsze jestem pijana. - Zirytowana potrząsnęła głową. - Nie mówiłeś przypadkiem,
że się za mną stęskniłeś?
- Ale... - zamamrotał. Nie wiadomo dlaczego, zaczął się bać. - Myślałem...
- Właśnie. Na tym polega twój problem: myślisz. A nie jesteś w tym najlepszy.
Przyparła go do stołu. Zaplątał się we własną przypasaną broń i musiał oprzeć się ręką
o blat, żeby nie upaść.
- Czyż nie czekałam na ciebie? - wyszeptała. Jej gorący oddech na jego twarzy pachniał
winem. - Tak jak prosiłeś?
Delikatnie musnęła ustami jego usta, czubek jej języka prześliznął się po jego wargach.
Zamruczała chrypliwie i przywarła do niego całym ciałem. Jej dłoń ześliznęła się na
wysokość jego krocza i zaczęła go delikatnie pocierać przez spodnie.
Wrażenie było oczywiście przyjemne i doprowadziło do błyskawicznego zesztywnienia.
Niezwykle przyjemne - ale zarazem niepokojące. Jezal obejrzał się nerwowo na drzwi.
- A służba? - wyskrzeczał.
- Jak im się coś nie podoba, to niech spierdalają szukać sobie innego zajęcia. Nie ja ich
tu sprowadziłam.
- A kto... Auć!
Wkręciła mu palce we włosy i odwróciła jego głowę, tak że teraz mówiła mu prosto w
twarz: - Nie myśl teraz o nich! Przyszedłeś do mnie, prawda?
- Tak... tak, naturalnie!
- To powiedz to!
Przycisnęła mocniej dłoń do jego spodni, prawie sprawiając mu ból. Ale tylko prawie.
- No... Przyszedłem do ciebie.
- Świetnie. Oto jestem. - Szarpnięciem rozpięła mu sprzączkę paska. - Nie bądź taki
nieśmiały.
Spróbował złapać ją za przegub dłoni.
- Ardee, zaczekaj...
Drugą ręką wyrżnęła go boleśnie w policzek. Głowa odskoczyła mu w bok, w uszach
zadźwięczało.
- Przesiedziałam tu pół roku, nic nie robiąc! - wysyczała mu w twarz, bełkotliwie
przeciągając zgłoski. - Nie masz pojęcia, jak się wynudziłam. A teraz jeszcze mi każesz
czekać? Wal się!
Wcisnęła mu rękę w spodnie i wyciągnęła fiuta na wierzch. Gładząc go jedną ręką,
drugą złapała go mocno za twarz. Jezal przymknął oczy i dyszał płytko prosto w jej usta.
Dotyk jej palców wypełnił mu umysł.
Ukąsiła go w wargę, lekko, niezbyt boleśnie. Potem drugi raz, mocniej.
- Au! - stęknął. - Boli!
Gryzła go, naprawdę go gryzła! Mocno, zdecydowanie, jakby jego usta były chrząstką,
którą trzeba przeżuć. Chciał się odsunąć, ale stół wbijał mu się w plecy, a Ardee mocno go
trzymała. Ból był niewiele mniejszy od szoku, a ponieważ nie ustawał, stopniowo stawał
się coraz dokuczliwszy.
- Grrrh!
Złapał ją za nadgarstek, wykręcił jej rękę na plecy i pchnął ją na stół. Sapnęła głośno,
uderzywszy twarzą o wypolerowane drewno.
Stał nad nią, zdjęty grozą, czując w ustach słony smak krwi. Obserwowała go jednym
ciemnym okiem, pozbawionym wyrazu, widocznym w burzy włosów ponad wykręconym
ramieniem. Przyśpieszony oddech zdmuchiwał włosy opadające jej na usta.
Puścił jej rękę (na skórze został wściekle różowy ślad jego uścisku), a wtedy ona
sięgnęła w dół, złapała spódnicę, podciągnęła ją, przesunęła dłoń niżej, znów podciągnęła,
aż w końcu spod zebranego w talii kłębu spódnic wyjrzały nagie, jasnoskóre pośladki.
No cóż. Może i był nowym człowiekiem, ale nie przestał być mężczyzną.
Przy każdym pchnięciu uderzała głową o ścianę, jego ciało z mlaśnięciem obijało się o
tylną powierzchnię jej ud, spodnie osuwały się coraz niżej i niżej, aż w końcu rękojeścią
rapiera szorował po dywanie. Przy każdym pchnięciu stół skrzypiał rozpaczliwie, coraz
głośniej, jakby rżnęli się na grzbiecie jakiegoś starca, który bynajmniej nie jest tym
zachwycony. Przy każdym pchnięciu z jej ust dobywało się stęknięcie, a on sapał ciężko,
nawet nie tyle z bólu czy rozkoszy, ile raczej z naturalnej potrzeby szybszego oddychania
przy intensywnym wysiłku fizycznym. Koniec nastał litościwie szybko.
Jakże często zdarza się w życiu, że chwile najbardziej wyczekiwane przynoszą
największe rozczarowania... Z całą pewnością była to jedna z takich właśnie sytuacji.
Podczas niekończących się godzin na równinach, kiedy obolały od siodła drżał o swoje
życie i marzył o ponownym spotkaniu z Ardee, nie planował pośpiesznego i gwałtownego
spółkowania na stole w urządzonym bez gustu pokoju gościnnym.
Kiedy było po wszystkim, schował do spodni więdnące przyrodzenie, zawstydzony,
zażenowany i skrajnie nieszczęśliwy. Na dźwięk zapinanej sprzączki od pasa miał ochotę
walić twarzą w ścianę.
Ardee wstała i ze spuszczoną głową przygładziła sukienkę.
Dotknął jej ramienia.
- Ardee...
Strząsnęła jego dłoń i odsunęła się. Rzuciła na podłogę coś, co głucho stuknęło o
dywan.
Klucz do drzwi.
- Możesz wyjść.
- Co mogę?!
- Wyjść! Dostałeś to, czego chciałeś, prawda?
Z niedowierzaniem oblizał krwawiącą wargę.
- Myślisz, że tego właśnie chciałem?
Nic. Cisza.
- Kocham cię.
Zakrztusiła się, jakby miała za chwilę zwymiotować, i wolno pokręciła głową.
- Dlaczego?
Nie był pewien, czy zna odpowiedź na to pytanie. Nie był pewien, co chciał przez to
powiedzieć, ani nawet co czuje. Chciał zacząć od początku, ale nie wiedział jak. Śnił jakiś
niewytłumaczalny koszmar, z którego miał nadzieję wkrótce się obudzić.
- Jak to dlaczego?
Skuliła się, zaciskając pięści, i wrzasnęła: - Jestem nikim, kurwa, nikim! Rozumiesz?!
Każdy, kto mnie zna, nienawidzi mnie!
Własny ojciec mnie nienawidził! Własny brat! - Głos jej się załamał, twarz wykrzywiła
się w grymasie, usta plunęły gniewem i żalem. - Czegokolwiek się tknę, zamieniam w
ruinę! Jestem zerem, gównem, niczym! Kurwa, nie widzisz tego? Nie widzisz?!
Zakryła twarz dłońmi i odwróciła się plecami do Jezala. Jej ramiona zadygotały.
Zamurowało go. Wargi mu drżały, jakby miał się rozpłakać. Stary Jezal dan Luthar
pewnie czym prędzej podniósłby ten klucz, otworzył drzwi, wypadł z pokoju i biegiem
czmychnął spod tego domu, żeby nigdy więcej nie wrócić - i jeszcze uważałby się za
szczęściarza, że wykpił się tak tanim kosztem.
A nowy Jezal się zastanawiał. Bardzo poważnie się zastanawiał. Miał dość charakteru,
żeby zachować się inaczej. Tak sobie przynajmniej wmawiał.
- Kocham cię. - W zakrwawionych ustach te słowa miały smak kłamstwa, ale zapuścił
się za daleko, żeby się teraz wycofać. - Wciąż cię kocham. - Podszedł do niej i nie bacząc
na to, że Ardee próbuje go odepchnąć, zagarnął ją w ramiona. - Nic się nie zmieniło.
Wsunął palce w jej włosy i przycisnął jej głowę do swojej piersi. Szlochała cicho,
obsmarkując mu krzykliwy gwardyjski mundur.
- Nic się nie zmieniło - powtórzył szeptem.
Ale - oczywiście - zmieniło się wszystko.
PORA KARMIENIA
Usiedli w pewnym oddaleniu od siebie, tak żeby nie było widać, że celowo się spotkali.
„Dwaj ludzie, którzy w przerwie od załatwiania codziennych spraw przypadkiem
posadzili tyłki na tym samym kawałku drewna”.
Był wczesny poranek i chociaż słońce raziło oczy Glokty i kładło się złotą poświatą na
zroszonej trawie, szeleszczących drzewach i szemrzącej wodzie, powietrze zachowało
jeszcze zdradliwą rześkość. Lord Wetterlant najwyraźniej był rannym ptaszkiem.
„Tak jak ja. Nic tak nie zachęca człowieka do wstania z łóżka, jak targające nim przez
całą noc skurcze, które nie dają mu zasnąć.
Jego lordowska mość sięgnął do papierowej torebki, wyjął z niej szczyptę
rozdrobnionego chleba i rzucił ją sobie pod nogi. Wokół niego zebrała się już gromada
napuszonych kaczek, które teraz ze wściekłym sykiem zaczęły się przepychać i walczyć o
okruszki. Pobrużdżona twarz starego arystokraty przypominała obojętną, wypraną z emocji
maskę.
- Nie mam złudzeń, superiorze - zagaił monotonnym tonem, prawie nie poruszając
ustami i nie podnosząc wzroku. - Za mało znaczę, żeby startować w tym konkursie, nawet
gdybym chciał. Jestem jednak dostatecznie ważny, żeby przy tej okazji ugrać coś dla siebie.
I zamierzam ugrać jak najwięcej.
„Czyli od razu przechodzimy do rzeczy. Nie ma sensu gadać o pogodzie, wypytywać o
zdrowie dzieci, dyskutować o zaletach i wadach różnobarwnych kaczek”.
- To żaden wstyd - odparł Glokta.
- Też tak uważam. Mam do wykarmienia rodzinę, która z roku na rok się powiększa.
Stanowczo odradzam płodzenie zbyt dużej liczby dzieci.
„Taaa... Z tym nie będzie problemu”.
- Mam też psy. Je również trzeba karmić, a apetyt mają niewiarygodny. - Wetterlant
westchnął przeciągle, aż mu zaświszczało w płucach, i rzucił ptakom następną garść
pokarmu.
- Im wyżej się pan wspina, superiorze, tym więcej pańskich krewnych dopomina się o
ochłapy. Taka jest smutna prawda.
- Ciąży na panu wielka odpowiedzialność. - Glokta skrzywił się z bólu, gdy spazm
przeszył mu nogę, i ostrożnie ją przesunął, aż coś pstryknęło w kolanie. - Jak wielka
właściwie, jeśli wolno mi zapytać?
- Oprócz tego, że sam głosuję, co zrozumiałe, kontroluję jeszcze trzy stanowiska w
Otwartej Radzie; to rody połączone z moim więzami ziemi, przyjaźni, małżeństwa i
długoletniej tradycji.
„W takich czasach takie więzy mogą się okazać niezbyt trwałe”.
- Może pan na nich polegać?
Lodowate spojrzenie Wetterlanta spoczęło na Glokcie.
- Nie jestem głupi, superiorze. Trzymam swoje psy na grubym łańcuchu. Tak, mogę na
nich polegać, w każdym razie w stopniu, w jakim to możliwe w tych niepewnych czasach.
Rzucił jeszcze trochę okruchów w trawę. Kaczki kwakały, dziobały i okładały się
nawzajem skrzydłami.
- Czyli łącznie cztery głosy - podsumował Glokta.
„Pokaźny kawałek tortu”.
- Łącznie cztery głosy.
Glokta odchrząknął i rozejrzał się ukradkiem, czy ktoś nie kręci się w zasięgu słuchu.
Stojąca kawałek dalej na ścieżce apatyczna dziewczyna z tragiczną miną wpatrywała się
w wodę. Po drugiej stronie na ławce siedzieli dwaj rozchełstani oficerowie gwardii
królewskiej, spierając się podniesionymi głosami o to, który bardziej się spił w nocy.
„Czy to możliwe, żeby dziewczyna podsłuchiwała na zlecenie lorda Brocka? Albo że
tamci dwaj są opłacani przez Marovię? Wszędzie widzę agentów - i słusznie. Bo agenci są
wszędzie”.
- Jego Eminencja - Glokta zniżył głos do szeptu - byłby skłonny zaoferować piętnaście
tysięcy marek za jeden głos.
- Rozumiem. - Półprzymknięte powieki Wetterlanta nawet nie drgnęły. - Tak skromna
porcja mięsa z trudem zadowoli moje psy i dla mnie nic już nie zostanie. Muszę panu
powiedzieć, że lord Barezin zaproponował mi już, w bardzo zawoalowany sposób,
osiemnaście tysięcy za głos, plus doskonały kawałek ziemi przylegający do moich
obecnych posiadłości: las, w którym żyją jelenie. Poluje pan, superiorze?
- Kiedyś polowałem. - Glokta postukał się w niesprawną nogę. - Dawno temu.
- Ach tak... Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Uwielbiam myślistwo. Potem jednak
odwiedził mnie lord Brock...
„Jakie to urocze”.
- ...i był łaskaw zaoferować mi dwadzieścia tysięcy oraz swoją najmłodszą córkę w
charakterze żony dla mojego najstarszego syna.
- Zgodził się pan?
- Odparłem, że jeszcze za wcześnie na ostateczne decyzje.
- Jestem pewien, że Jego Eminencja będzie skory podwyższyć ofertę do dwudziestu
jeden tysięcy, ale na tym...
- Wysłannik najwyższego sędziego Marovii obiecał mi dwadzieścia pięć.
- Harlen Morrow? - wycedził Glokta przez resztki zębów.
Lord Wetterlant uniósł brew.
- Istotnie, tak się chyba nazywa.
- Przykro mi, w tej chwili mogę co najwyżej wyrównać jego ofertę. Poinformuję Jego
Eminencję o pańskim stanowisku.
„Jego zachwyt będzie zapewne bezgraniczny”.
- Będę czekał na wieści, superiorze.
Wetterlant znów skupił się na swoich kaczkach: sypnął im jeszcze trochę chleba i z
wątłym uśmieszkiem na ustach patrzył, jak o niego walczą.
***
Obolały, kulejący Glokta zatrzymał się pod całkiem zwyczajnie wyglądającym domem
przy niczym niewyróżniającej się ulicy. Na jego twarzy błąkała się namiastka uśmiechu.
„Chwila wolna od dławiącego towarzystwa możnych tego świata. Chwila, w której nie
muszę kłamać, oszukiwać ani mieć się na baczności przed nożem wbitym w plecy. Może
nawet znajdzie się pokój, który nie będzie cuchnąć Harlenem Morrowem? To by było
orzeźwiające...”.
Drzwi otworzyły się z impetem, zanim zdążył zapukać, i stanął twarzą w twarz ze
szczerzącym zęby w uśmiechu mężczyzną w mundurze gwardii królewskiej. Był tak
zaskoczony, że nie od razu rozpoznał intruza, a kiedy się w końcu zorientował, z kim ma do
czynienia, ogarnął go niepokój.
- Kapitan Luthar... Co za niespodzianka.
Luthar bardzo się zmienił. Z gładkiego chłoptasia wyrósł kanciasty, ogorzały typ.
Zamiast, jak dawniej, arogancko zadzierać nosa, nosił głowę lekko pochyloną i
skierowaną w bok, w niemal przepraszającym geście. Zapuścił też brodę, zapewne w
nieudanej próbie zamaskowania brzydkiej blizny przecinającej wargę i pół żuchwy.
„Która jednak wcale go nie szpeci, niestety”.
- Inkwizytor Glokta... ja...
- Superior.
- Naprawdę? - Luthar zaniemówił z wrażenia. - No... w takim razie...
Swobodny uśmiech znów wypłynął mu na twarz i Glokta z najwyższym zdumieniem
stwierdził, że kapitan ściska serdecznie jego dłoń.
- Moje gratulacje. Chętnie bym pogawędził, ale obowiązki czekają. Rozumie pan, nie
zabawię długo w mieście. Północ wzywa i tak dalej...
- Naturalnie.
Marszcząc brwi, Glokta patrzył, jak Luthar przemierza zawadiackim krokiem ulicę.
Tylko raz, na rogu, przed skrętem w przecznicę, obejrzał się dyskretnie przez ramię.
„Pozostaje pytanie, co on tu w ogóle robił”.
Glokta wkuśtykał do środka i cicho zamknął za sobą drzwi.
„Z drugiej strony, co w tym dziwnego: młody mężczyzna, który o poranku wychodzi z
domu młodej kobiety? Trudno oczekiwać, żeby Inkwizycja Jego Królewskiej Mości
angażowała się w rozwikłanie tej akurat tajemnicy. Czy i ja sam, w swoim czasie, nie
wymykałem się nad ranem z wielu rezydencji? Udając, że mam nadzieję, że nikt mnie nie
widzi, podczas gdy w skrytości ducha liczyłem na coś wręcz przeciwnego?”.
Wszedł do pokoju gościnnego.
„A może to wcale nie byłem ja, tylko jakiś inny człowiek?”.
Ardee West stała odwrócona do niego plecami. Usłyszał chlupot wina nalewanego do
kieliszka.
- Zapomniałeś czegoś? - spytała przyciszonym, figlarnym głosem, nie odwracając się.
„Rzadko słyszę taki ton z ust kobiet. Znacznie łatwiej wychwytuję w ich słowach
zgrozę, niesmak, cień politowania”.
Szczęknęło szkło. Odstawiła butelkę.
- A może doszedłeś do wniosku, że nie możesz żyć bez następnego...
Odwróciła się z kąśliwym uśmieszkiem na twarzy, który na widok gościa natychmiast
się ulotnił.
- Nie przejmuj się - parsknął Glokta. - Wszyscy tak reagują na mój widok, nawet ja sam,
kiedy rano patrzę w lustro.
„W te dni, kiedy uda mi się przed tym cholerstwem stanąć”.
- Dobrze wiesz, że nie w tym rzecz. Po prostu nie ciebie się spodziewałam.
- W takim razie wszyscy jesteśmy dziś rano lekko wstrząśnięci. Nie zgadniesz, z kim
minąłem się w drzwiach.
Zamarła na moment, ale zaraz zarzuciła lekceważąco głową i siorbnęła wina z kieliszka.
- Jakaś podpowiedz?
- Proszę bardzo. - Z grymasem bólu na twarzy Glokta osunął się na krzesło i
wyprostował obolałą nogę. - Młody oficer gwardii królewskiej, którego bez wątpienia
czeka świetlana przyszłość.
„Chociaż wszyscy możemy mieć nadzieję, że jednak nie”.
Ardee spojrzała na niego znad kieliszka.
- W gwardii królewskiej służy tylu oficerów, że z trudem ich rozróżniam.
- Naprawdę? Ten wygrał turniej w zeszłym roku, o ile się nie mylę.
- Nie pamiętam nawet, kto był w finale. Te turnieje niewiele się od siebie różnią, nie
uważasz?
- Istotnie. Zeszły na psy od czasów, gdy ja brałem w nich udział. Pomyślałem jednak, że
tego akurat zwycięzcę mogłaś zapamiętać. Wyglądał, jakby od naszego poprzedniego
spotkania oberwał po twarzy. I to mocno, moim zdaniem.
„Chociaż nawet nie w połowie tak mocno, jakbym tego chciał”.
- Jesteś na mnie zły - stwierdziła Ardee, chociaż chyba niezbyt się tym przejęła.
- Raczej rozczarowany. Ale czego się spodziewałaś? Myślałem, że jesteś mądrzejsza.
- Mądrość nie gwarantuje rozsądnego zachowania. Mój ojciec zawsze to powtarzał. -
Wprawnym ruchem opróżniła kieliszek. - Nie martw się, umiem o siebie zadbać.
- Nie, nie umiesz. Jest to aż nazbyt oczywiste. Wiesz, co będzie, jak się ludzie
dowiedzą? Zostaniesz odrzucona.
- Nawet nie zauważę różnicy - odparowała szyderczo. - Zdziwisz się pewnie, kiedy ci
powiem, że już się mnie prawie nie zaprasza do pałacu. Nie kwalifikuję się nawet do roli
tej, która przynosi wstyd. Nikt się do mnie nie odzywa.
„Poza mną, naturalnie. Ale ja nie jestem towarzyszem, o jakim marzą młode kobiety”.
- Gówno ich wszystkich obchodzi, co robię, więc jeśli sprawa się wyda, to co najwyżej
potwierdzę u nich swoją opinię ladacznicy. Przeklęta plebejuszka, zero samokontroli, rypie
się jak zwierzę. Nie wiedziałeś o tym? A poza tym chyba sam mi powiedziałeś, że mogę
się rżnąć, z kim zechcę?
- Powiedziałem ci również, że im mniej będzie tego rżnięcia, tym lepiej.
- To samo pewnie powtarzałeś swoim zdobyczom, co?
Glokta się skrzywił.
„Niezupełnie. Namawiałem i błagałem, groziłem i zastraszałem. Twoja uroda mnie rani,
rani w samo serce! O ja nieszczęsny, umrę bez ciebie! Nie masz litości? Nie kochasz mnie?
Robiłem wszystko poza obnażaniem klejnotów rodowych, a gdy już dostałem, czego
chciałem, porzucałem ofiarę i wesołym krokiem ruszałem na poszukiwanie kolejnej, nie
oglądając się za siebie”.
- Ha! - prychnęła Ardee, jakby czytała mu w myślach. - Sand dan Glokta prawiący mi
kazania o zaletach czystości? Litości! Ile kobiet zniszczyłeś, zanim Gurkhulczycy zniszczyli
ciebie? Byłeś sławny!
Mięsień zaczął mu drgać nerwowo na szyi. Poruszał barkiem w górę i w dół, aż poczuł,
że skurcz odpuszcza. „Celna uwaga. Może słówko szepnięte dżentelmenowi, o którym
mowa, załatwi sprawę. A jeśli nie, to zawsze jeszcze pozostaje zostawienie go na noc sam
na sam z praktykiem Frostem”.
- Twoje łóżko, twoja sprawa, jak mawiają w Styrii. Ale, ale... Jak to się stało, że wielki
kapitan Luthar zasilił szeregi cywilów? Nie powinien przeganiać wrogów z Północy?
Kto ocali Angland, jeśli on jest tutaj?
- Nie był w Anglandzie.
- Nie?
„Czyżby tatuś znalazł mu jakąś przytulną, bezpieczną placówkę na uboczu?”.
- Był w Starym Imperium, zdaje się. Za morzem, na zachodzie, daleko stąd. - Ardee
westchnęła, jakby miała już szczerze dość opowieści o tej wielkiej podróży.
- W Starym Imperium? A cóż on tam robił, u licha?
- Może sam go o to zapytasz? Podróżował. Dużo mówił o jakimś Północnym.
Dziewięciopalcy się nazywa, czy jakoś tak.
Glokta szarpnął głową.
- Dziewięciopalcy?
- Mhm. I był z nimi jeszcze jakiś łysy staruch.
Fala skurczy przebiegła po twarzy Glokty, - Bayaz...
Ardee wzruszyła ramionami i znów napiła się wina. Jej ruchy nabierały powoli
pijackiej niezręczności.
„Bayaz. Tego nam jeszcze brakowało, żeby w obliczu zbliżających się wyborów stary
łgarz zaczął wszędzie pchać ten swój łysy łeb”.
- Jest teraz tutaj, w mieście?
- Skąd mam wiedzieć? - burknęła Ardee. - Mnie nikt nic nie mówi.
TYLE NAS ŁĄCZY
Nachmurzona Ferro przechadzała się sztywno po pokoju, reagując wzgardą na pachnące
słodko powietrze, szeleszczące draperie, olbrzymie przeszklone drzwi i rozpostarty za nimi
wysoko zawieszony taras. Krzywiła się z niesmakiem na widok mrocznych portretów
grubych, jasnoskórych królów, kręciła nosem na błyszczące meble rozsiane na rozległej
połaci podłogi. Nienawidziła tego miejsca, jego miękkich łóżek i miękkich ludzi.
Nieskończenie bardziej odpowiadały jej pyliste, bezwodne pustkowia Kanty. Tam życie
było ciężkie, gorące i krótkie.
Ale przynajmniej uczciwe.
Cała Unia, zwłaszcza Adua, a już szczególnie twierdza Agriont wprost pękały od
kłamstw. Czuła je na skórze, jak tłustą plamę, która nijak nie daje się zetrzeć. Bayaz tkwił
w samym środku tej plamy. Oszukał ją, namówił, żeby podążała za nim przez pół świata -
na próżno. Nie znaleźli żadnej pradawnej broni, której można by użyć przeciw
Gurkhulczykom.
A on teraz uśmiechał się, śmiał i szeptem zdradzał tajemnice starcom, którzy przybywali
do niego spoceni od upału i wychodzili spoceni jeszcze bardziej.
Nigdy nikomu by się do tego nie przyznała, nawet samą sobą gardziła za tę myśl, ale
tęskniła za Dziewięciopalcym. Nie umiała tego okazać, ale czuła się pewniej w obecności
człowieka, któremu mogła choć trochę zaufać. Teraz musiała się sama pilnować.
Do towarzystwa został jej tylko uczeń maga. Gorzej niż nic. Siedział i gapił się na nią
bez słowa, zapomniawszy o leżącej przed nim na stole otwartej książce. Patrzył i
uśmiechał się smętnie, jakby wiedział coś, czego ona powinna się była domyślić; jakby
miał ją za idiotkę, ponieważ się nie domyśliła. To złościło ją jeszcze bardziej. Dlatego
kręciła się po pokoju, patrzyła spode łba, zaciskała pięści i zęby.
- Powinnaś wrócić na Południe, Ferro.
Stanęła jak wryta i spojrzała wilkiem na Quaia. Miał rację, rzecz jasna. Nic nie
sprawiłoby jej większej radości niż porzucenie tych różowych bezbożników i walka
przeciw Gurkhulczykom za pomocą oręża, który rozumiała. Gdyby trzeba było, zębami
wydarłaby im swoją zemstę. Quai miał rację, ale to niczego nie zmieniało. Nigdy nie
przepadała za przyjmowaniem rad od innych.
- Co ty wiesz o tym, co powinnam, a czego nie, ty różowy cherlaku?
- Więcej niż myślisz. - Ani na chwilę nie spuszczał jej z oka. - Ty i ja jesteśmy do siebie
bardzo podobni. Może tego nie widzisz, ale to prawda. Wiele nas łączy.
Ferro zmarszczyła brwi. Nie miała pojęcia, o co temu durniowi może chodzić, ale nie
podobały jej się jego słowa.
- Bayaz nie da ci tego, czego pragniesz. Nie można mu ufać. Ja przekonałem się o tym
zbyt późno, ale ty wciąż masz szansę. Powinnaś sobie znaleźć innego mistrza.
- Ja nie mam mistrza - odwarknęła. - Jestem wolna.
Kącik bladych ust Quaia drgnął lekko.
- Nikt z nas nigdy nie będzie wolny. Odejdź. Nic tu dla ciebie nie ma.
- A ty? Czemu zostajesz?
- Dla zemsty.
Mars na czole Ferro tylko się pogłębił.
- Zemsty? Za co?
Uczeń pochylił się nad blatem, utkwiwszy spojrzenie jasnych oczu w jej oczach.
Skrzypnęły drzwi. Quai ugryzł się w język, usiadł prosto i wyjrzał przez okno, jakby w
ogóle nie zamierzał się odzywać.
Szlag by trafił gnojka i te jego przeklęte zagadki. Ferro spojrzała ku drzwiom.
Bayaz wszedł powoli do pokoju, niosąc w jednej ręce filiżankę herbaty. Nawet nie
spojrzał na Ferro, po prostu ominął ją i wyszedł na taras. Przeklęty magik. Wyszła
ostrożnie za nim, mrużąc oczy przed oślepiającym światłem. Znajdowali się dość wysoko i
przed Ferro rozpostarł się cały Agriont, tak jak kiedy dawno, dawno temu uciekali z
Dziewięciopalcym po dachach. W dole rozleniwieni różowi nicponie wylegiwali się na
trawie, tak jak przed jej wyjazdem do Starego Imperium. Nie wszystko jednak pozostało
takie samo.
Teraz wszędzie, w całym mieście, czuło się strach. Dostrzegała go w każdej miękkiej,
bladej twarzy. W każdym ich słowie i geście. Wyczekiwanie bez tchu, jak w nieruchomym
powietrzu tuż przed nadejściem burzy. Jak połać wyschniętej trawy, gotowej zająć się
ogniem od pierwszej iskry. Nie wiedziała, na co tak czekają. Nie obchodziło jej to.
Co rusz słyszała jednak coś o jakimś głosowaniu.
Pierwszy z Magów obserwował ją, odkąd wyszła na taras. Słońce padało z boku na
jego łysą czaszkę.
- Herbaty, Ferro?
Nie znosiła herbaty, dobrze o tym wiedział. Gurkhulczycy pili herbatę, kiedy knuli
zdradę. Pamiętała, jak żołnierze ją popijali, kiedy ona szarpała się w kurzu; jak sączyli ją
handlarze niewolników, negocjując ceny; jak Uthman ją siorbał, drwiąc z jej gniewu i
bezradności. A teraz pił ją Bayaz, uśmiechnięty, z gracją trzymając filiżaneczkę między
kciukiem i palcem wskazującym.
Zgrzytnęła zębami.
- Mam tego dość, różowy. Obiecałeś mi zemstę, ale niczego nie dałeś. Wracam na
Południe.
- Doprawdy? Przykro by nam było cię stracić. Ale Gurkhul i Unia toczą wojnę, na razie
żadne statki nie pływają do Kanty. I nie wiadomo, kiedy popłyną.
- To jak mam się tam dostać?
- Dałaś mi aż nadto wyraźnie do zrozumienia, że powinienem się o ciebie troszczyć.
Zapewniłem ci dach nad głową, za co nie okazałaś nawet cienia wdzięczności. Jeżeli
chcesz odejść, sama zorganizuj sobie podróż. Mój brat Yulwei niedługo powinien wrócić;
może zechce cię przygarnąć pod swoje skrzydła.
- To za mało.
Bayaz spiorunował ją wzrokiem. Cóż, może i potrafił groźnie spojrzeć, ale nie była
Długostopym, Lutharem ani Quaiem. Nie miała pana i nie zamierzała go mieć także w
przyszłości.
- Za mało, powiedziałam!
- Dlaczego z takim uporem wystawiasz moją cierpliwość na próbę? Powinnaś wiedzieć,
że ma swoje granice.
- Moja również.
Bayaz prychnął lekceważąco.
- Twojej jeszcze nawet nie zaczęliśmy wypróbowywać, o czym mistrz Dziewięciopalcy
z pewnością mógłby zaświadczyć. Muszę przyznać, Ferro, że urokiem osobistym
dorównujesz kozie, i to wyjątkowo wrednej.
Zrobił dzióbek z warg, przytknął do nich filiżankę i ostrożnie upił łyk napoju. Ferro
najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała się od wytrącenia mu naczynka z ręki i
wyrżnięcia go z byka w twarz.
- Jeśli jednak nadal chodzi ci po głowie walka z Gurkhulczykami...
- Zawsze.
- Jestem zatem przekonany, że znajdę zastosowanie dla twoich talentów. Zajęcie, przy
którym nie będziesz musiała się wykazywać poczuciem humoru. Moje plany wobec
Gurkhulczyków nie uległy zmianie: należy kontynuować walkę, zmieniwszy uprzednio oręż.
Zerknął w bok, na górującą nad twierdzą niebotyczną wieżę.
Ferro nie znała się na pięknie i w ogóle się nim nie interesowała, ale ta budowla nawet
ją urzekała swoją urodą. W tej górze nagiego kamienia nie było ani odrobiny łagodności,
ani cienia pobłażania. Brutalna szczerość kształtów. Bezlitosna precyzja ostrych, czarnych
kątów.
Fascynujące.
- Co to za miejsce? - spytała.
Bayaz przeniósł wzrok na nią, mrużąc oczy.
- Dom Stwórcy.
- Co jest w środku?
- Nie twoja sprawa.
Omal nie splunęła ze złości na taras.
- Mieszkałeś tam. Służyłeś Kanediasowi. Pomagałeś Stwórcy w jego dziele.
Opowiadałeś nam o tym wszystkim tam, na równinie. Powiedz mi więc, co znajduje się
w środku.
- Masz dobrą pamięć, Ferro, ale o jednym zapomniałaś: nie znaleźliśmy Nasienia. Nie
potrzebuję cię, a w szczególności nie potrzebuję wysłuchiwać twoich niekończących się
pytań. Pomyśl tylko, jaką zgrozą mnie to napawa.
Półgębkiem upił kolejny łyk herbaty, z uniesionymi brwiami śledząc poczynania
różowych obiboków w parku.
Ferro zmusiła się do uśmiechu - a w każdym razie do najlepszej jego namiastki, na jaką
umiała się zdobyć. No dobrze, po prostu obnażyła zęby. Doskonale pamiętała, co
powiedziała ta zgorzkniała starucha, Cawneil, i jak bardzo rozdrażniła tym maga. Teraz ona
zrobi to samo.
- Stwórca. Chciałeś wykraść mu tajemnice. Chciałeś wykraść mu córkę. Miała na imię
Tolomei. Zrzucił ją z dachu. Za to, że zdradziła. Że otworzyła ci bramę. Mam rację?
Poirytowany Bayaz wychlusnął ostatnie krople herbaty za balustradę. Ferro patrzyła, jak
w locie skrzą się w słońcu.
- Tak, Ferro, Stwórca zrzucił swoją córkę z dachu. Wygląda na to, że oboje, ty i ja, nie
mamy szczęścia w miłości, co? Prześladuje nas pech. A naszych kochanków jeszcze gorszy.
Kto by pomyślał, że tyle nas łączy...
Ferro miała ochotę zepchnąć różowego wieprza z tarasu w ślad za resztkami tej jego
herbatki, ale ciągle był jej coś winien i zamierzała najpierw odebrać dług. Dlatego
ograniczyła się do zmarszczenia brwi i wycofała się do domu.
W pokoju pojawił się tymczasem nowy gość: mężczyzna o kręconych włosach i
szerokim uśmiechu w jednej ręce trzymał kostur, a przez drugie ramię przerzucił
sfatygowaną skórzaną torbę. Miał dziwne oczy: jedno jasne, drugie ciemne. Coś w jego
spojrzeniu wzbudziło podejrzliwość Ferro. Większą niż zwykle.
- Ach, słynna Ferro Maljinn. Wybacz mi, proszę, ciekawość, ale nie co dzień widuje się
kogoś o tak... niezwykłym rodowodzie.
Nie spodobało jej się, że zna jej imię i rodowód. Że w ogóle cokolwiek o niej wie.
- Kim jesteś?
- Ach, gdzie moje maniery! Jestem Yoru Sulfur z zakonu magów. - Podał jej rękę na
powitanie, a gdy nie zareagowała, uśmiechnął się. - Oczywiście nie należę do tamtej
pierwszej dwunastki, nie, nie, nic z tych rzeczy. Jestem uzupełnieniem. Późnym dodatkiem.
Kiedyś byłem uczniem wielkiego Bayaza.
Ferro prychnęła. Nie były to referencje, którymi zasłużyłby sobie na jej zaufanie.
- A co się stało potem?
- Skończyłem naukę.
Bayaz z brzękiem odstawił filiżankę na stolik przy oknie.
- Yoru - powiedział. Nowo przybyły ukłonił się z szacunkiem. - Dziękuję za twoje
dotychczasowe starania. Precyzja i konkret, jak zawsze.
Sulfur rozpromienił się jeszcze bardziej.
- Jestem tylko małym trybikiem w wielkiej maszynie, mistrzu Bayazie, ale staram się
być trybikiem solidnym.
- Jeszcze nigdy się na tobie nie zawiodłem. Będę o tym pamiętał. Jak tam nasza nowa
mała gra?
- Możemy zaczynać w każdej chwili, na twój rozkaz.
- Zacznijmy więc od razu. Zwłoka nic nam nie da.
- Poczynię stosowne przygotowania. Przyniosłem również to, o co prosiłeś. - Sulfur
zdjął torbę z ramienia, ostrożnie sięgnął do środka i wyjął książkę: dużą, czarną, w grubej,
podniszczonej, pociętej i osmolonej oprawie. - Księga Glustroda - powiedział, zniżając
głos, jakby bał się tych słów.
Bayaz zmarszczył brwi.
- Zatrzymaj ją na razie. Wystąpiły nieprzewidziane komplikacje.
Sulfur z wyraźną ulgą schował księgę z powrotem.
- Komplikacje?
- Nie znaleźliśmy tego, czego szukaliśmy.
- Zatem...
- W niczym nie zmienia to naszych pozostałych planów.
- Oczywiście. - Sulfur jeszcze raz się ukłonił. - Lord Isher jest już w drodze.
- Doskonale. - Bayaz obejrzał się na Ferro, jakby dopiero teraz sobie o niej
przypomniał. - Zechciałabyś dać mi odrobinę prywatności? Mam gościa, którym muszę się
zająć.
Z prawdziwą przyjemnością opuściłaby to miejsce, ale nie zamierzała się śpieszyć -
głównie dlatego, że Bayaz chciał się jej szybko pozbyć. Najpierw rozłożyła ręce i
przeciągnęła się, nie ruszając się z miejsca. Okrężną drogą podeszła do drzwi, szorując
butami po podłodze, wypełniając pokój nieprzyjemnym zgrzytaniem obcasów. Po drodze
kilkakrotnie przystawała: przyjrzała się jednemu z obrazów, szturchnęła krzesło, pstryknęła
błyszczący dzbanek - mimo że żadna z tych rzeczy jej nie interesowała. Quai śledził ją
wzrokiem, Bayaz pochmurniał coraz bardziej, a Sulfur szczerzył zęby w tym swoim
wszechwiedzącym uśmieszku.
Zatrzymała się w progu.
- Teraz? - spytała.
- Tak, teraz - warknął mag.
Jeszcze raz rozejrzała się po pokoju.
- Magowie, psia ich mać... - prychnęła i wymknęła się za drzwi.
Omal nie wpadła na wysokiego różowego, który czekał w sąsiednim pomieszczeniu.
Mimo upału miał na sobie grube, ciężkie szaty i lśniący łańcuch na ramionach. Zza jego
pleców wyglądał drugi mężczyzna, wysoki, posępny i czujny. Ochroniarz.
Nie spodobało jej się spojrzenie tego w grubych szatach: zadzierał nosa i patrzył na nią
z góry, jakby była psem.
Jakby była niewolnicą.
- Sssss... - wysyczała mu prosto w twarz, przepychając się obok niego.
Prychnął z oburzeniem, a jego ochroniarz posłał jej złowieszcze spojrzenie, które
kompletnie zignorowała. Spojrzenia nic nie znaczą; jeżeli chciał dostać kolanem w twarz,
powinien spróbować ją tknąć.
Ale nie chciał. Obaj weszli przez drzwi.
- Ach, lord Isher! - usłyszała jeszcze Ferro głos Bayaza, zanim drzwi się zamknęły. -
Ogromnie się cieszę, że mógł nas pan odwiedzić, mimo spóźnionego zaproszenia.
- Przybyłem natychmiast. Mój dziadek zawsze powtarzał...
- Pański dziadek był mądrym człowiekiem i dobrym przyjacielem. Za pozwoleniem,
chciałbym z panem porozmawiać o aktualnej sytuacji w Otwartej Radzie... Napije się pan
herbaty?
SZCZEROŚĆ
Jezal leżał na wznak z rękami pod głową, przyrzucony kocem w pasie, i obserwował
Ardee, która z łokciami opartymi na parapecie i brodą wspartą na dłoniach wyglądała
przez okno. Obserwował Ardee i w duchu dziękował dawno zapomnianemu projektantowi
wojskowych strojów, że dla oficerów gwardii królewskiej przewidział wybitnie kuse
kurtki mundurowe. Był mu szczerze, głęboko wdzięczny, ponieważ Ardee miała na sobie
taką właśnie kurtkę (jego kurtkę) i nic więcej.
To było wręcz nie do wiary, jak wiele się między nimi zmieniło od czasu tamtego
oszałamiającego, gorzkiego przywitania. Od tygodnia spędzali ze sobą każdą noc; od
tygodnia uśmiech prawie nie znikał z twarzy Jezala. Oczywiście, od czasu do czasu
wspomnienie tego pierwszego spotkania wypływało, nieproszone i makabrycznie
zaskakujące, niczym wzdęty trup na powierzchni stawu, przy którym rodzina urządziła
sobie piknik: Ardee - kąsająca go, policzkująca, zapłakana i wrzeszcząca mu w twarz.
Wtedy jego twarz tężała w uśmiechu, wystarczył jednak widok odpowiadającej mu
uśmiechem Ardee, żeby udawało mu się odsunąć te przykre myśli, przynajmniej na jakiś
czas. A wówczas gratulował sobie dojrzałości, która kazała mu w nią wierzyć do końca,
mimo targających nim wątpliwości.
- Ardee? - zagadnął przymilnie.
- Tak?
- Wracaj do łóżka...
- Po co?
- Bo cię kocham.
O dziwo, im częściej wypowiadał te słowa, tym łatwiej mu to przychodziło.
Ardee westchnęła, znudzona.
- Ciągle to powtarzasz.
- Bo to prawda.
Odwróciła się do niego, oparta dłońmi o parapet. Jej ciało rysowało się ciemną
sylwetką na tle rozświetlonego okna.
- A co to dokładnie znaczy? Że pukasz mnie od tygodnia i jeszcze nie masz dość?
- Chyba nigdy nie będę miał dość.
- Hmm... - Odepchnęła się od okna i szybkim, cichym krokiem przeszła przez pokój. -
Chyba nic złego się nie stanie, jeśli to sprawdzimy, nie uważasz? A na pewno nic gorszego,
niż już się stało. - Zatrzymała się u stóp łóżka. - Tylko obiecaj mi jedno.
Jezal z wysiłkiem przełknął ślinę. Bał się tego, o co Ardee może poprosić. Bał się tego,
co sam może odpowiedzieć.
- Co tylko zechcesz - wymamrotał w odpowiedzi z wysilonym uśmiechem na ustach.
- Że mnie nie zawiedziesz.
Uśmiechnął się z większą swobodą. Coś takiego mógł z łatwością obiecać. Był już
przecież zupełnie innym człowiekiem.
- Ależ oczywiście. Obiecuję.
- Dobrze.
Na czworakach wspięła się na łóżko, nie odrywając wzroku od twarzy Jezala, który z
emocji aż przebierał palcami u stóp. Uklękła nad nim okrakiem i obciągnęła mundur.
- No, kapitanie, i jak wypadł przegląd wojsk?
- Rzekłbym, że... - złapał ją za poły kurtki, pociągnął na siebie, wcisnął ręce pod
materiał - ...prezentujesz się najlepiej... - wsunął dłoń pod jej pierś, kciukiem potarł
brodawkę - ...ze wszystkich moich żołnierzy.
Przycisnęła się do niego kroczem przez dzielący ich koc, poruszyła biodrami w przód i
w tył.
- Widzę, że pan kapitan już pręży się na baczność...
- Dla ciebie zawsze.
Zaczęła lizać i ssać jego wargi, rozmazując mu ślinę wokół ust. Wepchnął jej dłoń
między uda. Naparła na nią i zaczęła się o nią ocierać, jego lepkie palce z mlaśnięciem
wsuwały się w nią i wysuwały. Kiedy stęknęła gardłowo, odpowiedział jej tym samym.
Sięgnęła w dół i odgarnęła rozdzielającą ich pościel. Chwycił stwardniałego wacka w
dłoń, a ona przesunęła biodra, znalazła właściwy punkt i osunęła się na niego. Jej włosy
załaskotały go w twarz, chrapliwy oddech musnął mu ucho.
Rozległy się dwa donośne puknięcia do drzwi. Oboje zamarli. Kolejne dwa uderzenia.
Ardee uniosła głowę i odgarnęła włosy na bok.
- O co chodzi?! - zawołała gardłowym, ochrypłym głosem.
- Przyszedł ktoś do kapitana. - Służąca. - Czy kapitan... jeszcze jest?
Ardee spojrzała na Jezala.
- Chyba będę mu mogła przekazać wiadomość!
Jezal przygryzł dolną wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. Wyciągnął rękę i ścisnął
sutek Ardee. Strąciła jego dłoń.
- Kto przyszedł?
- Herold królewski!
Jezal spoważniał. Ci dranie nigdy nie przynosili dobrych wieści, a na dodatek zawsze
zjawiali się w najgorszym możliwym momencie.
- Lord marszałek Varuz życzy sobie pilnie porozmawiać z kapitanem. Szukają go w
całym mieście.
Jezal zaklął pod nosem. Armia chyba w końcu odkryła, że wrócił.
- Powiedz mu, że kiedy spotkam się z kapitanem, przekażę mu wiadomość! -
odkrzyknęła Ardee.
Kroki służącej oddaliły się w głąb korytarza.
- Ożeż kurwa... - mruknął Jezal, gdy tylko upewnił się, że służąca zniknęła. Chociaż
oczywiście nie mogła mieć specjalnych złudzeń w kwestii tego, co działo się w domu przez
ostatnie dni i noce. - Muszę iść.
- Teraz?
- Tak, teraz, niech ich szlag... Jeśli się nie zamelduję, będą szukać do skutku. Im szybciej
to załatwię, tym szybciej będę mógł wrócić.
Ardee z westchnieniem przetoczyła się na wznak. Jezal zsunął się z łóżka i zaczął
zbierać rozrzucone po całym pokoju części swojej garderoby. Na piersi koszuli miał plamę
z wina, spodnie były całe wymięte, ale na razie jedno i drugie będzie musiało takie
pozostać; elegancja nie była już jedynym celem jego życia. Kiedy przysiadł na łóżku, żeby
wzuć buty, poczuł, jak Ardee klęka mu za plecami, obejmuje go w piersi i przytknąwszy
usta do jego ucha, szepcze: - To co, niedługo znów mnie zostawisz? Udasz się do
Anglandu, żeby tam razem z moim bratem rzezać Północnych?
Jezal schylił się z mozołem i nie bez wysiłku wciągnął jeden but.
- Może tak, a może nie.
Perspektywa żołnierskiego życia nie wydawała mu się już ekscytująca. Dość się
naoglądał walk i przemocy, i to z bardzo bliska, żeby wiedzieć, że są w najwyższym
stopniu przerażające i diabelnie bolesne. Biorąc pod uwagę związane z nimi ryzyko, sława
i chwała były mizerną pociechą.
- Szczerze mówiąc, noszę się z myślą o odejściu ze służby.
- Naprawdę? Czym chciałbyś się zająć?
- Jeszcze nie wiem. - Odwrócił głowę i uniósł brwi. - Może znalazłbym sobie dobrą
kobietę i się ustatkował?
- Dobrą kobietę, tak? Znasz jakąś?
- Myślałem, że może ty będziesz miała jakiś pomysł.
- Niech no się zastanowię... - Ardee zasznurowała usta. - Musi być piękna?
- Nie, nie, piękne kobiety są takie wymagające... Zwykła, szara mysz, bardzo proszę.
- Mądra?
Jezal prychnął.
- Tylko nie to. I bez tego słynę przecież z durnoty, przy mądrej kobiecie co rusz
wychodziłbym na bałwana. - Wciągnął drugi but, odsunął ręce Ardee i wstał. - Najlepiej,
żeby zawsze i we wszystkim się ze mną zgadzała. Bezmyślne cielę o wielkich oczach
byłoby idealne.
Ardee zaklaskała.
- Ależ tak, już sobie wyobrażam was oboje: ona uwieszona u twojego ramienia jak
sukienka na wieszaku. Takie twoje... echo, tylko w wysokich rejestrach. Domyślam się, że
szlachetnie urodzona?
- Naturalnie, interesuje mnie tylko to co najlepsze. Tu nie może być mowy o
kompromisie. Do tego jasne włosy, mam słabość do blondynek.
- Doskonale cię rozumiem. Ciemne włosy są takie pospolite, ten ich kolor... Jak błoto,
jak brud, jak łajno... - Ardee się wzdrygnęła. - Na samą myśl o nich czuję się zbrukana.
- Nade wszystko zaś - Jezal przypasał broń - musi być spokojna i zrównoważona.
Mam dość niespodzianek.
- To zrozumiałe. Życie i tak jest wystarczająco ciężkie, nikt nie potrzebuje dodatkowo
kobiety, która sprawiałaby kłopoty. Tak się nie godzi. - Dziewczyna uniosła brwi. - Zrobię
rozeznanie wśród znajomych.
- Wyśmienicie. A tymczasem będę ci musiał zabrać kurtkę, aczkolwiek, przyznaję, na
tobie wygląda nieskończenie bardziej stylowo niż na mnie.
- Tak jest, panie kapitanie. - Ardee zdjęła kurtkę mundurową i rzuciła ją Jezalowi, po
czym wyciągnęła się naga na łóżku, z rękami nad głową. Wyprężyła plecy, poruszyła
zmysłowo biodrami, jedną nogę ugięła w kolanie, drugą wyprostowała, celując dużym
palcem w Jezala. - Mam nadzieję, że nie każesz mi zbyt długo czekać, co?
Patrzył na nią przez chwilę.
- Nie waż się ruszyć - wychrypiał.
Włożył kurtkę, wcisnął sterczącą kuśkę między uda i przygarbiony, kaczym chodem
wytoczył się z pokoju. Miał nadzieję, że pozbędzie się stójki przed odprawą z lordem
marszałkiem, ale pewności nie miał.
***
Jezal znów znalazł się w ogromnych komnatach najwyższego sędziego Marovii. Stał
pośrodku pustej posadzki, przed gigantycznym, lśniącym stołem. Siedzący przy stole trzej
starsi mężczyźni przyglądali się mu z posępnymi minami.
Kiedy olbrzymie, wysokie drzwi z głuchym łoskotem zatrzasnęły się za nim, odniósł
nadzwyczaj niepokojące wrażenie, że raz już przeżył dokładnie coś takiego: w tym dniu,
kiedy ściągnięto go z pokładu okrętu wyruszającego do Anglandu, rozłączono z
przyjaciółmi, pozbawiono ambicji i wyprawiono w szaloną, skazaną na niepowodzenie
podróż na pustkowia. Podróż, w której stracił część swej nieprzeciętnej urody i której
omal nie przypłacił życiem. Oględnie rzecz ujmując, nie był zachwycony powrotem do tych
komnat i żywił gorącą nadzieję, że tym razem skutki tego spotkania będą zupełnie inne.
Z tego punktu widzenia nieobecność Pierwszego z Magów działała na niego
uspokajająco, chociaż nie dałoby się tego powiedzieć o reszcie zgromadzenia: przed sobą
miał wiekowe, surowe oblicza lorda marszałka Varuza, najwyższego sędziego Marovii i
marszałka dworu Hoffa.
Varuz rozwodził się właśnie nad wiekopomnymi dokonaniami Jezala w Starym
Imperium. Wyglądało na to, że usłyszał zupełnie inną wersję wydarzeń niż ta, którą
zapamiętał kapitan.
- ...wspaniałe przygody na zachodzie, jak rozumiem, które rozsławiły Unię daleko poza
jej granicami. Szczególnie zaimponowała mi opowieść o pańskiej szarży przez most w
Darmium. Czy wydarzenia naprawdę rozegrały się tak, jak mi opowiadano?
- Przez most, lordzie marszałku, eee... tak, to znaczy... prawdę mówiąc...
Powinien chyba zapytać starego błazna wprost, co on w ogóle wygaduje, ale jego myśli
wciąż jeszcze zaprzątał obraz nagiej Ardee. Srać na kraj. Diabli niech wezmą obowiązki.
Mógłby w tej chwili rzucić wojsko i przed upływem godziny wrócić do niej do łóżka.
- Rzecz w tym...
- To pańska ulubiona historia, prawda? - Hoffa odstawił puchar na stół. - Mnie
najbardziej urzekła ta o córce imperatora.
Spojrzał na Jezala z błyskiem w oku. To musiała być jakaś wyjątkowo rubaszna
opowiastka.
- Będę szczery, Wasza Wielmożność: nie mam pojęcia, skąd wzięły się te plotki.
Zapewniam, że nic podobnego nie miało miejsca. Mam wrażenie, że z nieznanych mi
przyczyn wszelkie doniesienia są ogromnie przesadzone...
- Jedna cudowna plotka jest warta dziesięciu przykrych prawd, nie uważa pan?
Jezal rozdziawił usta.
- No cóż... ja... chyba...
- Tak czy inaczej - wtrącił Varuz - autorzy raportów przedłożonych Zamkniętej Radzie
wypowiadają się o pańskich zagranicznych dokonaniach w samych superlatywach.
- Doprawdy?
- Raportów tych jest całkiem sporo, a wszystkie wysoce pochlebne.
Jezal nie mógł się nie uśmiechnąć na te słowa, chociaż zachodził w głowę, kto też mógł
być autorem tych pochwał. Nie wyobrażał sobie, żeby Ferro Maljinn rozwodziła się o jego
zaletach.
- Jesteście panowie dla mnie niezwykle łaskawi, muszę jednak...
- W dowód uznania dla pańskiego poświęcenia i odwagi w realizacji tej trudnej misji o
kluczowym znaczeniu dla kraju z przyjemnością informuję, że został pan awansowany do
stopnia pułkownika, ze skutkiem natychmiastowym.
Jezal otworzył oczy bardzo, bardzo szeroko.
- Naprawdę?
- Naprawdę, mój chłopcze. Nikt na to bardziej nie zasłużył od ciebie.
Awans o dwa stopnie w jedno popołudnie był zaszczytem bez precedensu, zwłaszcza że
Jezal nie walczył w żadnej bitwie, nie wsławił się ostatnio żadnym chwalebnym czynem i
nie poniósł żadnych wielkich ofiar. Chyba żeby na poczet poświęceń zaliczyć mu fakt, że
musiał się na chwilę oderwać od bzykania siostry najlepszego przyjaciela - było to
poświęcenie, bez dwóch zdań, lecz raczej nie tego rodzaju, za jakie król obdarza
człowieka swoimi łaskami.
- Ja... eee... nie...
Odczuwał miłe ciepełko satysfakcji. Nowy mundur, nowe epolety i tak dalej. Więcej
ludzi, którym można rozkazywać. Sława i chwała mogły sobie być mizerną pociechą, ale
skoro poniósł już ryzyko, to teraz nie pozostało mu nic innego, jak się zgodzić. Czyż nie
cierpiał? Nie zasłużył?
Nie musiał się długo zastanawiać. Właściwie w ogóle nie musiał się zastanawiać.
Myśl o porzuceniu służby w armii i ustatkowaniu się szybko odpłynęła w siną dal.
- To dla mnie zaszczyt, że mogę przyjąć ten wyjątkowy... eee... zaszczyt.
- W takim razie wszyscy jesteśmy zachwyceni - wtrącił z przekąsem Hoff. - Przejdźmy
zatem do rzeczy. Słyszał pan, pułkowniku Luthar, że mamy ostatnio kłopoty z wieśniakami?
Dziwne, ale żadne takie wieści nie przeniknęły do sypialni Ardee.
- Z pewnością nic poważnego, Wasza Wielmożność?
- Nie, chyba że za poważną uznamy szeroko rozlewającą się chłopską rewoltę.
- Rewoltę? - Jezal przełknął ślinę.
- Ten człowiek, Garbarz... - Marszałek dworu prychnął z pogardą. - Od miesięcy jeździ
po kraju, podburza niezadowolonych, zasiewa ziarno nieposłuszeństwa, namawia
wieśniaków do zbrodni przeciw panom, lordom i samemu królowi!
- Nikt się nie spodziewał, że dojdzie do otwartego buntu. - Varuz ze złością zacisnął
zęby. - Tymczasem po wiecu nieopodal Kelnu uzbrojeni wieśniacy, podbechtani przez tego
Garbarza, nie posłuchali wezwania do zdania broni i rozejścia się do domów. Po tym, jak
pokonali miejscowego posiadacza ziemskiego, insurekcja zaczęła zataczać coraz szersze
kręgi. Właśnie nam doniesiono, że wczoraj pobili spory oddział lorda Finstera, spalili
dwór i powiesili trzech poborców podatkowych. Posuwają się w stronę Adui, pustosząc
po drodze kraj.
- Pustosząc kraj... - mruknął pod nosem Jezal, zerkając ku drzwiom. „Pustoszenie” to
naprawdę bardzo brzydkie słowo.
- Przykra sprawa, w najwyższym stopniu - jęknął Marovia. - Połowa z nich to dobrzy
ludzie, uczciwi, lojalni wobec króla... Oto do czego doprowadziła chciwość właścicieli
ziemskich!
- Nic nie usprawiedliwia zdrady! - Varuz uśmiechnął się szyderczo, z niesmakiem. -
Poza tym, ta druga połowa to złodzieje, bandyci i wieczni malkontenci. Powinno się ich
wychłostać i powiesić!
- Zamknięta Rada podjęła już decyzję w tej sprawie - uciął spory Hoff. - Garbarz
ogłosił, że zamierza przedstawić królowi listę żądań. Królowi! Nowe swobody, nowe
prawa, powszechna równość i braterstwo... Niebezpieczne bzdury. Niedługo rozejdzie się
wieść, że są w drodze. Wybuchnie panika. Zamieszki w obronie wieśniaków, awantury ich
przeciwników. A i bez tego balansujemy na ostrzu noża: toczymy dwie wojny naraz, król
podupada na zdrowiu, a dziedzica tronu nie widać. - Hoff uderzył pięścią w stół. Jezal aż
podskoczył. - Nie można ich dopuścić do miasta!
Marszałek Varuz splótł dłonie na blacie stołu.
- Dwa pułki gwardii królewskiej, które zostały w Midderlandzie, będą miały za zadanie
zapobiec temu niebezpieczeństwu. Przygotowana została lista... ustępstw. - Marszałek
skrzywił się na dźwięk tego słowa. - Jeżeli wieśniacy zgodzą się negocjować i wrócą do
domów, zostaną oszczędzeni. Gdyby jednak nie dało się przemówić do rozumu
Garbarzowi, jego tak zwana armia musi zostać pokonana. Rozbita. Unicestwiona.
- Zniszczona. - Hoff grubym kciukiem potarł jakąś plamę na blacie. - Prowodyrów
należy oddać w ręce Inkwizycji Jego Królewskiej Mości.
- Przykre - mruknął odruchowo Jezal. Na wzmiankę o inkwizycji przeszedł go lodowaty
dreszcz.
- Konieczne. - Marovia ze smutkiem pokręcił głową.
- I bynajmniej nie łatwe. - Nachmurzony Varuz spojrzał na Jezala. - W każdej wiosce,
każdym miasteczku, na każdej farmie, przez które przeszli, zbierali nowych rekrutów. W
kraju roi się od ludzi niezadowolonych. Oczywiście jest to armia niezdyscyplinowana i
nędznie wyposażona, ale według naszych najnowszych szacunków liczy około czterdziestu
tysięcy ludzi.
- Czterdziestu... tysięcy...
Jezal nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Spodziewał się, że rozmawiają o kilkuset
buntownikach, nie więcej, a i to pewnie bosych i słabo uzbrojonych. Naturalnie, tutaj, w
Agrioncie, za murami, nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, ale czterdzieści tysięcy to
bardzo dużo rozeźlonych ludzi. Choćby i wieśniaków.
- Gwardia królewska poczyniła już przygotowania do wymarszu: jeden pułk jazdy i
jeden piechoty. Brakuje nam tylko dowódcy tej ekspedycji.
- Ha... - mruknął Jezal. Nie zazdrościł temu pechowcowi: stanąć w obliczu
pięciokrotnie liczniejszego wroga, bandy dzikusów niesionych poczuciem słuszności i
drobnymi zwycięstwami, pijanych nienawiścią do arystokratów i monarchii, żądnych krwi
i łupów...
Wybałuszył oczy.
- Ja?!
- Pan.
Nie umiał znaleźć właściwych słów.
- Nie chciałbym wyjść na... niewdzięcznika, proszę mnie dobrze zrozumieć, ale z całą
pewnością, to znaczy... na pewno są inni, którzy lepiej nadawaliby się do tego zadania.
Lordzie marszałku, pan sam...
- Sytuacja jest skomplikowana. - Oczy Hoffa łysnęły surowo spod krzaczastych brwi.
- Bardzo skomplikowana. Potrzebujemy kogoś bez... powiązań. Człowieka z czystą
kartą. Pan doskonale się nadaje.
- Ale... negocjacje z wieśniakami? Wasza Wielmożność, panie sędzio, lordzie
marszałku, ja się nie orientuję w tej materii! Nie znam się na prawie!
- Nie jesteśmy ślepi na pańskie ułomności - przyznał Hoff. - Dlatego będzie panu
towarzyszył przedstawiciel Zamkniętej Rady, człowiek posiadający niezrównane
doświadczenie we wzmiankowanych dziedzinach.
Ciężka dłoń spoczęła znienacka na ramieniu Jezala.
- A nie mówiłem, że jeszcze się spotkamy, mój chłopcze?!
Jezal odwrócił się powoli, czując niewysłowioną zgrozę wzbierającą mu w żołądku i
podchodzącą do gardła: Pierwszy z Magów stał nie dalej niż stopę od niego i szczerzył
zęby w szerokim uśmiechu, jak najbardziej obecny, jak się okazało. Właściwie nie
powinien się dziwić, że stary intrygant maczał paluchy także w tej sprawie. Dziwne i
bolesne wydarzenia podążały jego śladem jak bezdomne psy obszczekujące wóz rzeźnika.
- Chłopska armia, jeśli można ją tak nazwać, obozuje cztery dni nieśpiesznego marszu
od bram miasta - mówił tymczasem Varuz. - Jest rozproszona, furażuje. - Wyciągnął chudą
szyję i dźgnął palcem blat stołu. - Bezzwłocznie wyruszy pan jej na spotkanie. Wiążemy z
panem wielkie nadzieje, pułkowniku Luthar. Czy zrozumiał pan rozkazy?
- Tak jest, panie marszałku - przytaknął szeptem Jezal, niezdolny do wykrzesania choćby
krztyny entuzjazmu.
- Znowu połączymy siły! - Bayaz zaśmiał się. - Lepiej niech tamci już zaczną uciekać,
co, mój chłopcze?
- Tak, oczywiście - mruknął bez przekonania Jezal.
Mógł uciec od tego wszystkiego i rozpocząć nowe życie, ale oddał tę szansę w zamian
za dodatkową gwiazdkę czy dwie na mundurze. Zbyt późno uświadomił sobie swój fatalny
błąd.
Bayaz mocniej ścisnął jego ramię, przyciągnął go jak ojciec syna i najwyraźniej nie
zamierzał puścić. Dla Jezala nie było ucieczki.
***
W wielkim pośpiechu wybiegł ze swojej kwatery, klnąc na czym świat stoi i wlokąc za
sobą kufer. Konieczność dźwigania własnego bagażu była ogromną niedogodnością, ale
czas naglił, jeśli Jezal miał ocalić Unię przed szaleństwem jej obywateli. Tylko przez
króciutką chwilę rozważał możliwość pomknięcia do portu i zaokrętowania się na
pierwszy statek do dalekiego Suljuku, zanim ze złością odsunął tę myśl od siebie. Wiedział,
co robi, przyjmując awans, teraz więc nie pozostało mu nic innego, jak być
konsekwentnym. Lepiej coś zrobić, niż żyć w wiecznym strachu. I tak dalej. Przekręcił
klucz w zamku, odwrócił się i stanął jak wryty, nawet jęknął po dziewczęcemu z
zaskoczenia: ktoś krył się w cieniu naprzeciwko drzwi. Zgroza bynajmniej się nie
zmniejszyła, gdy rozpoznał intruza. Pod ścianą stał ten kaleka, Glokta. Wspierał się ciężko
na lasce i uśmiechał tym swoim odrażającym bezzębnym uśmiechem.
- Jeśli można prosić na słówko, pułkowniku Luthar...
- Jeżeli ma pan na myśli sprawę buntowników, to wszystko jest pod kontrolą. - Jezal nie
umiał do końca ukryć szyderczego uśmieszku. - Nie musi się pan kłopotać o...
- Nie o to mi chodzi.
- A o co?
- O Ardee West.
Nagle korytarz wydał się Jezalowi bardzo pusty i bardzo cichy. Żołnierze, oficerowie,
służba... Wszyscy byli daleko w Anglandzie. W całych koszarach, o ile Jezal się nie mylił,
zostali tylko oni dwaj.
- Nie rozumiem, jaki to ma związek...
- Pamięta pan jej brata, a naszego wspólnego przyjaciela Collema Westa? Wiecznie
zatroskany, łysiejący facet. Bywa porywczy.
Jezal poczuł, że rumieni się ze wstydu. Oczywiście, że pamiętał Westa. Jego
porywczość również.
- Niedługo przed tym, jak wyruszył na wojnę do Anglandu, przyszedł do mnie i
poprosił, żebym zaopiekował się jego siostrą, kiedy on z dala od domu będzie ryzykował
życie. Obiecałem mu, że to zrobię. - Powłócząc nogą, Glokta podszedł bliżej i Jezala aż
przeszły ciarki. - Zapewniam pana, że zadanie to traktuję poważniej niż wszelkie
ewentualne rozkazy arcylektora.
- Rozumiem - wyskrzeczał Jezal.
To przynajmniej tłumaczyło obecność kuternogi u Ardee w domu tamtego dnia, kiedy na
siebie wpadli. Do tej pory Jezal nie wiedział, co o tym myśleć. Ale i teraz nie odczuł
szczególnej ulgi. Prawdę mówiąc, był nawet bardziej zaniepokojony niż przedtem.
- Nie sądzę, żeby Collem West był zachwycony rozwojem sytuacji przez ostatnie kilka
dni. Jak pan uważa?
Z miną winowajcy Jezal przestąpił z nogi na nogę.
- Przyznaję, że odwiedzam ją...
- Pańskie wizyty nie służą jej reputacji - wyszeptał kaleka. - Mamy trzy wyjścia.
Pierwsze, moje ulubione, jest takie, że znika pan z życia tej damy, udaje, że nigdy jej nie
spotkał, i nie wraca.
- To nie wchodzi w grę - odparł ku własnemu zdumieniu Jezal, i to zaskakująco
aroganckim tonem.
- Drugie zatem jest takie, że żeni się pan z nią i cała sprawa idzie w zapomnienie.
To rozwiązanie Jezal nawet sam rozważał, ale niech go diabli, jeśli da się przymusić do
małżeństwa temu pokurczowi.
- A trzecie? - spytał z należytą, jak mu się wydawało, pogardą.
- Trzecie? - Seria wyjątkowo odrażających skurczy przebiegła po zdeformowanej
twarzy Glokty. - O trzecim wolałby pan za dużo nie wiedzieć. Powiem tylko, że wiązałoby
się z długą, namiętną nocą w towarzystwie ognistego pieca i zestawu brzytew, oraz jeszcze
dłuższym porankiem, w którym główne role odegrałyby worek, kowadło i dno kanału. Z
pewnością któreś z pierwszych dwóch rozwiązań bardziej przypadnie panu do gustu.
Zanim się zorientował, co właściwie zamierza, Jezal postąpił krok w stronę Glokty,
który, chcąc nie chcąc, zatoczył się w tył i z grymasem bólu oparł o ścianę.
- Nie muszę się panu z niczego tłumaczyć! Moje odwiedziny u owej damy to sprawa
pomiędzy nami dwojgiem. Dla pańskiej informacji dodam jednak, że dawno już
postanowiłem ją poślubić i teraz czekam jedynie na stosowną po temu chwilę!
Jezal stał w ciemnościach, nie wierząc w to, co przed chwilą powiedział. Niech szlag
trafi tę jego niewyparzoną gębę! Co chwila pakował się przez nią w kłopoty.
Lewe, zmrużone oko Glokty mrugnęło.
- Szczęściara z niej.
Jezal znów zrobił ruch w przód. Niewiele brakowało, żeby wyrżnął kulasa w twarz i
rozpłaszczył go na ścianie.
- Otóż to. A pan może sobie wsadzić swoje groźby prosto w swoje kalekie dupsko!
Zaskoczenie Glokty - nawet przypartego do muru - trwało zaledwie mgnienie oka, zanim
wyszczerzył dziąsła w chytrym uśmiechu. Powieka mu zatrzepotała, długa łza spłynęła po
wychudzonym policzku.
- Pułkowniku Luthar, bardzo proszę tak na mnie nie napierać, bo nie mogę się
skoncentrować. - Wierzchem dłoni przygładził mundur na piersi Jezala. - Zwłaszcza w
obliczu pańskiego nieoczekiwanego zainteresowania moim dupskiem.
Jezal szarpnął się wstecz, czując w ustach kwaśny niesmak.
- Czyżby Bayazowi udało się to, czego nie umiał dokonać Varuz? - ciągnął Glokta. -
Pokazał ci, gdzie masz kręgosłup? Moje gratulacje z okazji rychłego ślubu. Mimo wszystko
będę trzymał brzytwy w pogotowiu, na wypadek gdybyś się rozmyślił. Bardzo się cieszę,
że udało się nam porozmawiać.
Pokuśtykał w stronę schodów, postukując laską w podłogę i powłócząc lewą nogą.
- Ja również się cieszę! - zawołał za nim Jezal.
Żadne jego słowa nie mogły bardziej odbiegać od prawdy.
DUCHY
Uffrith bardzo się zmienił. Oczywiście, Logen po raz ostatni widział miasto dawno
temu, bezpośrednio po oblężeniu, i to w nocy. Carlowie Bethoda włóczyli się wtedy
gromadami po ulicach, wrzeszczeli, śpiewali i pili, a poza tym szukali kogoś, kogo dałoby
się zgwałcić lub obrabować, i podpalali wszystko, czego ogień się imał. Pamiętał, jak
leżał w tamtym pokoju po zwycięstwie nad Trójdrzewcem; jak płakał i skamlał, gdy ból
przenikał całe jego ciało; jak, wyglądając za okno, widział łunę pożarów, słyszał niosące
się nad miastem krzyki, żałował, że nie może poszaleć razem z resztą, i zastanawiał się, czy
jeszcze kiedykolwiek stanie na nogi.
Miasto zmieniło się, odkąd Unia objęła je w posiadanie, ale zaprowadzanie ładu
szwankowało jak zawsze. Szary port dławił się od statków zbyt dużych, by mogły
wygodnie cumować do jego nabrzeży. Żołnierze tłoczyli się na wąskich uliczkach,
porzucając wszędzie ekwipunek. Wozy i juczne zwierzęta, jedne i drugie obciążone do
granic możliwości, z trudem torowały sobie drogę w ciżbie. W rzadkiej mżawce ranni albo
sami kuśtykali o kulach w stronę portu, albo byli tam transportowani na noszach;
maszerujący w przeciwnym kierunku świeży rekruci wybałuszali oczy na widok ich
zakrwawionych bandaży. Tu i ówdzie Północni (głównie kobiety, ale także dzieci, czasem
jakiś staruszek) wychodzili na próg domu, nie mogąc się nadziwić płynącej przez miasto
wezbranej rzece obcych.
Logen żwawo szedł stromymi ulicami, ze spuszczoną głową i naciągniętym kapturem
przepychając się ze przez tłum. Zaciśnięte w pięści dłonie przyciskał do boków, żeby nikt
nie zauważył kikuta po brakującym palcu. Miecz, który dostał od Bayaza, niósł na plecach,
zawinięty w koc i wetknięty pod plecak, żeby niepotrzebnie nie denerwować ludzi. Mimo
to, przy każdym kroku odczuwał mrowienie w ramionach i tylko czekał, aż ktoś zawoła: -
Hej, to Krwawy-dziewięć!
A wtedy ludzie z naznaczonymi grozą twarzami zaczęliby biegać, krzyczeć, obrzucać go
odpadkami.
Nic takiego jednak się nie stało. W deszczowym chaosie jeszcze jedna wyróżniająca się
z tłumu postać nikogo nie interesowała, a jeśli nawet ktoś w mieście znał Logena, to
najwidoczniej go nie szukał. Najprawdopodobniej słyszeli, że wrócił do ziemi gdzieś
daleko stąd. I pewnie nawet się z tego ucieszyli.
Mimo to, nie było sensu siedzieć tu dłużej niż to konieczne. Podszedł do oficera Unii,
który sprawiał wrażenie, jakby mógł czymś dowodzić, odrzucił kaptur i spróbował się
uśmiechnąć.
Odpowiedzią na jego starania było pogardliwe spojrzenie.
- Nie ma tu dla ciebie pracy, jeśli o to chciałeś zapytać.
- I tak nie znaleźlibyście dla mnie stosownego zajęcia - odparł Logen i podał
żołnierzowi otrzymany od Bayaza list.
Oficer rozłożył pismo i przebiegł je wzrokiem, nachmurzył się, przeczytał jeszcze raz,
po czym spojrzał z powątpiewaniem na Logena. Poruszył bezdźwięcznie ustami.
- Ach tak - powiedział w końcu. - Rozumiem. - Wskazał stojącą parę kroków dalej
gromadę młodych mężczyzn, kulących się żałośnie przed nasilającym się deszczem. - Dziś
po południu posiłki ruszają na front. Możesz się z nami zabrać.
- Chętnie.
Przestraszone dzieciaki nie wyglądały na szczególne wzmocnienie dla armii, ale to nie
miało dla Logena żadnego znaczenia. Było mu obojętne, z kim będzie podróżował - byle
przybliżał się do Bethoda.
***
Drzewa przemykały z turkotem po obu stronach drogi, bladozielone i czarne, pełne
cieni. Może także pełne niespodzianek. To była ciężka podróż, ciężka dla rąk, które przez
całą drogę musiały zaciskać się na barierce wozu, jeszcze cięższa dla tyłka obijającego się
o twarde siedzenie. Jednakże nieustannie zbliżali się do celu, i to było dla Logena
najważniejsze.
Rozwleczona na trakcie karawana składała się z wozów pełnych ludzi, żywności, ubrań,
broni i innych niezbędnych na wojnie rekwizytów. Z przodu każdego pojazdu wisiała
zapalona latarnia; w matowym półmroku tworzyły razem sznur kolebiących się światełek
ciągnący się od dna doliny wysoko na zbocze góry, znacząc poprowadzony w lesie trakt.
Logen obejrzał się na chłopaków z Unii, zbitych w kupę w przedniej części wozu; było
ich dziewięciu, zgodnie kołyszących się i podskakujących w rytmie wierzgających osi
pojazdu. Starali się za wszelką cenę nie zbliżać do Logena.
- Widzieliście kiedy takie blizny? - mruknął jeden. Nie spodziewał się, żeby Logen znał
ich język.
- Co to w ogóle za jeden?
- Nie wiem. Chyba jakiś Północny.
- Widzę, że Północny, głupolu. Pytałem, co on tu robi z nami?
- Może to zwiadowca.
- Duży jest, skurczybyk, jak na zwiadowcę, nie uważasz?
Logen uśmiechnął się pod nosem, gapiąc się na mijane drzewa. Czuł rześki powiew
wiatru na twarzy, wdychał woń mgły, ziemi i chłodnego, wilgotnego powietrza. Nigdy by
nie pomyślał, że ucieszy się z powrotu na Północ, ale teraz był szczęśliwy. Dobrze było po
długiej tułaczce w obcych stronach znów znaleźć się w miejscu, w którym obowiązują
znane reguły.
Rozbili obóz na trakcie, cała dziesiątka - jedna z wielu grup, które, rozsiane po lesie,
stłoczyły się przy swoich wozach. Sympatyczne chłopaki po jednej stronie wielgachnego
ogniska, a na ogniu gar bulgoczącego gulaszu buchający smakowicie pachnącą parą. Logen
przyglądał się, jak mieszają w kotle, słuchał, jak rozmawiają o domu, o tym, co ich czeka, i
o tym, jak długo potrwa ta wyprawa.
W końcu jeden z nich zaczął wydzielać jedzenie do misek, które kolejno puszczał w
obieg. Obsłużywszy swoich, spojrzał na Logena i napełnił jeszcze jedno naczynie.
Podszedł ostrożnie, jakby wszedł do klatki wilka.
- Ehm... - Wyciągnął rękę i podał Logenowi miskę. - Gulasz?
Otworzył szeroko usta i udał, że je.
- Dzięki, przyjacielu - powiedział Logen, biorąc od niego miskę. - Wiem, co się z tym
robi.
Chłopaki wybałuszyły oczy - rządek zatroskanych twarzy, podświetlonych żółtą
poświatą ogniska, jeszcze bardziej podejrzliwych, odkąd okazało się, że intruz zna ich
mowę.
- Mówisz po naszemu? To dlaczego się nie odzywałeś?
- Z doświadczenia wiem, że lepiej wyglądać na kogoś gorszego, niż się jest w
rzeczywistości.
- Skoro tak mówisz... - mruknął ten, który podał mu miskę. - Jak ci na imię?
Logen zawahał się, czy nie skłamać; mógłby podać jakieś zmyślone imię, którego nikt
nigdy nie słyszał, ale był, kim był, i prędzej czy później ktoś i tak go rozpozna. Poza tym,
zawsze kiepsko kłamał.
- Logen Dziewięciopalcy, tak mnie zwą.
Wyraz twarzy tamtych nie zmienił się ani na jotę. Nigdy w życiu o nim nie słyszeli - bo i
skąd? Chłopscy synowie z dalekich zakątków słonecznej Unii. Zresztą, wyglądali tak, jakby
ledwie kojarzyli własne imiona.
- Co tu robisz? - zapytał któryś.
- To samo co wy. Przyjechałem zabijać. - Zaniepokoili się lekko. - Nie was, nie bójcie
się. Mam rachunki do wyrównania. - Ruchem głowy wskazał kierunek, w którym jechali. -
Z Bethodem.
Chłopcy spojrzeli po sobie, jeden wzruszył ramionami.
- W porządku. Dopóki jesteś po naszej stronie... - Wstał i wygrzebał butelkę z plecaka.
- Napijesz się?
- No, to rozumiem. - Logen wyszczerzył zęby w uśmiechu i podstawił kubek. - Tego się
nie odmawia.
Opróżnił kubek jednym haustem, otarł usta wierzchem dłoni, poczuł rozlewające mu się
po trzewiach ciepło. Chłopak dał mu dolewkę.
- Dzięki. Ale za dużo mi nie lejcie.
- A co? Pozabijasz nas?
- Pozabijam? Ha, jeśli będziecie mieli fart, to może tak.
- A jeśli nie?
Logen się uśmiechnął.
- To zacznę śpiewać.
Chłopak uśmiechnął się półgębkiem, któryś z jego kompanów wybuchnął śmiechem.
Chwilę później strzała syknęła w powietrzu i wbiła się w bok tego z butelką. Wykaszlał
krew na koszulę, butelka wypadła mu z ręki, wino zabulgotało w ciemnościach. Drugiemu
chłopakowi drzewce strzały sterczało z uda: siedział jak wmurowany i tylko na nie patrzył.
- Skąd to się tu...
I nagle wszyscy naraz zaczęli krzyczeć, sięgać po broń albo rzucać się na ziemię. W
powietrzu świsnęły jeszcze dwie strzały; jedna z nich zaklekotała w ognisku, wzburzając
deszcz iskier.
Logen odrzucił miskę z jedzeniem, chwycił miecz i puścił się biegiem. Wpadł na
jednego z chłopców, wyrżnął go w twarz, pośliznął się, przejechał kawałek po błocku,
złapał równowagę i pognał między drzewa, skąd wyleciała strzała. Mając do wyboru albo
pobiec prosto na napastników, albo uciec, podjął decyzję bez chwili wahania; często sama
decyzja jest mniej ważna od szybkości jej podjęcia i wytrwałości w realizacji. Mignął mu
jeden z łuczników: jasna skóra w ciemnościach, właśnie sięgał po nową strzałę. Logen
wyszarpnął miecz Stwórcy ze sfatygowanej pochwy i wydał przerażający ryk bojowy.
Łucznik miał szansę założyć strzałę na cięciwę, nim Logen go dopadnie, ale musiałby
się bardzo spiąć i postarać; ostatecznie nie wystarczyło mu odwagi, żeby zaryzykować.
Niewielu ludzi potrafi racjonalnie rozumować, kiedy śmierć pędzi im na spotkanie.
Odrzucił łuk (zbyt późno) i rzucił się do ucieczki. Nie zrobił nawet dwóch kroków, gdy
cięty przez plecy runął z wrzaskiem w zarośla. Odwrócił się na wznak, zaplątany w gąszcz,
wrzeszcząc przenikliwie i rozpaczliwie szukając noża. Logen zamachnął się mieczem, żeby
dokończyć dzieła, ale wtedy krew trysnęła łucznikowi z ust, zadrżał, osunął się na ziemię i
znieruchomiał.
- Wciąż żyję - mruknął Logen.
Przykucnął przy trupie i wytężając wzrok, spojrzał w ciemność. Dla wszystkich
zainteresowanych byłoby zapewne lepiej, gdyby pobiegł w przeciwnym kierunku, ale na to
było już ciut za późno. Może nawet jeszcze lepiej by zrobił, zostając w Adui, na co
również było za późno.
- Niech diabli wezmą tę Północ - zaklął szeptem.
Jeżeli teraz odpuści napastnikom, będą ich nękać przez całą drogę na front; on sam nie
tylko nie zmruży oka, ale może przy okazji zarobić strzałę. Lepiej spróbować ich dopaść,
niż czekać, aż oni dopadną jego - tego też nauczył się na własnej skórze.
Słyszał, jak kompani zabitego łucznika przedzierają się przez gąszcz. Ruszył ich śladem,
mocno ściskając miecz. Prawie na oślep brnął wśród drzew, zachowując bezpieczną
odległość od tamtych. Światło ogniska i pokrzykiwania chłopaków z Unii stopniowo
zostawały coraz dalej w tyle, aż w końcu znalazł się sam w głębi lasu pachnącego sosnami
i mokrą ziemią, kierując się wyłącznie pośpiesznym tupotem oddalających się stóp. Wtopił
się w las, stał się jego częścią, tak jak to robił dawno temu. Nie było to wcale trudne: stare
nawyki wróciły w mgnieniu oka, jakby od lat nie robił nic innego, tylko nocami skradał się
po lasach.
Głos poniósł się przez mrok. Logen przytulił się do pnia sosny i znieruchomiał,
nasłuchując: - Gdzie Brudny Nos?
Odpowiedź nadeszła z opóźnieniem: - Chyba nie żyje.
- Jak to, nie żyje?
- Ktoś z nimi jedzie, Kruku, taki wielgachny skurwiel.
Kruk. Logen znał to imię. Rozpoznał również głos: Kruk Człowiek Imienny w służbie
Małej Kości. Nie nazwałby go przyjacielem, ale kiedyś się znali, pod Carleonem walczyli
nawet ramię w ramię. A teraz dzieliło ich zaledwie parę kroków i byli gotowi pozabijać
się nawzajem. Doprawdy, dziwne bywają wyroki losu; zaledwie włos dzieli bycie czyimś
sojusznikiem od bycia wrogiem. Znacznie mniej niż od niebycia żadnym z nich.
- Jakiś Północny? - spytał Kruk.
- Być może. Ktokolwiek to jest, zna się na swojej robocie. Natychmiast się na nas
rzucił, nie zdążyłem strzelić.
- Sukinkot! Nie puścimy im tego płazem. Dziś zostaniemy tu na noc, jutro pójdziemy za
nimi. Może wtedy dorwiemy tego wielkoluda.
- Na pewno, możesz być spokojny. Osobiście poderżnę łajdakowi gardło.
- I dobrze. A na razie staniesz na warcie, żeby reszta mogła się zdrzemnąć. Może tym
razem złość nie da ci zasnąć, co?
- Tak jest, wodzu.
Logen siedział i czekał. W lukach między drzewami majaczyła mu czwórka intruzów,
którzy rozłożyli koce i pokładli się spać. Piąty stanął na warcie: zwrócony plecami do
tamtych, patrzył w kierunku, z którego przybyli. Logen czekał. Jeden ze śpiących zachrapał.
Rozpadało się, deszcz stukotał o liście i ściekał po gałęziach sosen. Wkrótce woda
zaczęła mu kapać na głowę, spływać po twarzy i za kołnierz, skapywać na ziemię - kap,
kap, kap.
Siedział nieruchomy i milczący jak głaz.
Cierpliwość bywa straszliwą bronią. Niewielu ludzi uczy się z niej korzystać. Trudno
jest koncentrować się na zabijaniu, kiedy niebezpieczeństwo minęło i krew wystygła, ale
Logen zawsze miał do tego dryg. Siedział więc i czekał, czas opływał go nieśpiesznie, a on
rozmyślał o dawnych czasach, aż księżyc wspiął się wysoko na niebo i jego jasna poświata
spłynęła między drzewa wraz z deszczem. Wystarczająco jasna, żeby widział w niej swoje
cele.
Wstał, rozprostował nogi i zaczął się skradać wśród drzew, ostrożnie stawiając stopy.
Deszcz był jego sprzymierzeńcem, ciurkanie i kapanie zagłuszało jego ruchy, gdy
zachodził wartownika od tyłu.
Wyjął nóż, mokre ostrze zalśniło w cętkach księżycowego światła. Ostrożnie wynurzył
się spomiędzy drzew i przekradł przez obozowisko, tak blisko śpiących, że mógłby ich
dotknąć. Blisko jak brat z bratem. Wartownik pociągnął żałośnie nosem i ciaśniej otulił się
mokrym, zroszonym błyszczącymi kropelkami kocem. Logen znieruchomiał i czekał, patrząc
z góry na bladą twarz jednego ze śpiących - odwróconą na bok, z zamkniętymi oczami i
szeroko rozwartymi ustami, z których w lepkim nocnym powietrzu unosiły się obłoczki
pary.
W końcu wartownik przestał się wiercić i Logen podkradł się do niego, wstrzymując
oddech. Wyciągnął prawą rękę, zaciśniętą na rękojeści noża. Poczuł, że odruchowo obnaża
zaciśnięte zęby. To była właściwa chwila, a gdy właściwa chwila nadchodzi, należy
uderzyć bez namysłu.
Wolną ręką zakrył tamtemu usta i szybkim, mocnym szarpnięciem poderżnął mu gardło;
ciął tak głęboko, że ostrze zgrzytnęło o kręgosłup. Wartownik szarpnął się i przez moment
próbował stawiać opór, ale Logen przytrzymał go mocno, przytulił jak kochanek, i
umierający tylko cicho zagulgotał. Logen poczuł krew na rękach, gorącą i lepką. Na razie
nie martwił się o pozostałych: gdyby nawet któryś się obudził, zobaczyłby samotną
sylwetkę w ciemności - czyli dokładnie to, czego się spodziewał.
Wkrótce wartownik zwiotczał, głowa opadła mu na bok i Logen ostrożnie położył go na
ziemi. Cztery sylwetki leżały pod przemoczonymi kocami, nieruchome i bezbronne. Może
dawniej by się wahał, może by się zastanawiał, czy słusznie postępuje, ale jeśli nawet był
kiedyś taki czas, to było to dawno temu. Na Północy, kto myśli, ten umiera. A on miał po
prostu jeszcze cztery zadania do wykonania.
Podkradł się do pierwszego, unosząc zakrwawiony nóż, i dźgnął go prosto w serce,
przez koc i ubranie, zamknąwszy mu drugą dłonią usta. Mężczyzna umarł jeszcze ciszej niż
spał. Logen przemknął do następnego, gotowy zrobić to samo, gdy wtem coś metalicznie
szczęknęło mu pod butem. Pewnie manierka. Cokolwiek to było, narobiło sporo hałasu.
Śpiący zamrugał, otworzył oczy, zaczął się podnosić z ziemi. Logen wbił mu nóż w
tułów i przeciągnął w dół, rozpruwając brzuch. Mężczyzna zarzęził, rozdziawił usta i
wybałuszył oczy, odprowadzając wzrokiem dłoń Logena.
- Co się...
Trzeci siedział już wyprostowany i gapił się na Logena, który wolną od noża ręką dobył
miecza.
- Co jest, ku...
Odruchowo zasłonił się ręką. Matowa klinga odcięła mu dłoń w nadgarstku i werżnęła
się głęboko w czaszkę. Runął na wznak, gdy czarne krople krwi bryznęły w przesycone
deszczem powietrze.
Wszystko to jednak sprawiło, że ostatni miał dość czasu, żeby wyturlać się spod koca i
chwycić topór. Stał teraz na ugiętych nogach, z rozpostartymi rękami, gotowy do walki, jak
człowiek, który zna się na rzeczy. Kruk. Logen słyszał jego świszczący oddech, widział, jak
mgli się w deszczu.
- Trzeba było zacząć ode mnie! - wysyczał Kruk.
Co prawda, to prawda, pomyślał Logen. Skoncentrował się na zabiciu ich wszystkich,
nie myśląc o kolejności. Cóż, bywa; teraz i tak było za późno na takie rozterki.
Wzruszył ramionami.
- Zacząć, skończyć... Co za różnica?
- Zaraz się przekonamy.
Kruk zważył w dłoni topór, przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, wypatrując
luki w obronie przeciwnika. Logen stał nieruchomo, zdyszany, z opuszczonym mieczem,
ściskając w dłoni mokrą i zimną rękojeść. Nigdy pierwszy nie wykonywał ruchu.
- Powiedz mi lepiej, jak się nazywasz - dodał Kruk. - Lubię wiedzieć, kogo zabiłem.
- My się już znamy, Kruku. - Logen podniósł wolną rękę i rozcapierzył palce. Blask
księżyca zalśnił na krwi ściekającej mu po dłoni i kikucie palca. - Pod Carleonem
walczyliśmy ramię w ramię. Nie sądziłem, że tak szybko mnie zapomnisz, ale
rzeczywistość rzadko spełnia nasze oczekiwania, czyż nie?
Kruk znieruchomiał. W ciemnościach Logen widział tylko błysk jego oczu, ale w samej
jego postawie wyczytał strach i zwątpienie.
- Nie... - wyszeptał Kruk, kręcąc głową. - To niemożliwe! Dziewięciopalcy nie żyje!
- Tak? - Logen wziął głęboki wdech i powoli wydmuchnął powietrze w wilgotny nocny
mrok. - W takim razie muszę być jego duchem.
***
Chłopcy z Unii wygrzebali sobie coś na kształt okopu - dziurę w ziemi, obłożoną po
bokach workami i skrzyniami. Od czasu do czasu nad tymi improwizowanymi
fortyfikacjami migała Logenowi czyjaś twarz zerkająca ku drzewom; czasem słaby blask
ledwie tlącego się ogniska zalśnił na grocie włóczni. Okopani czekali na następny atak.
Jeśli wcześniej byli podenerwowani, to w tej chwili najprawdopodobniej srali ze strachu
po gaciach. Gdyby Logen teraz im się pokazał, któryś na pewno by spanikował i strzelił.
Kusze używane przez wojsko Unii miały piekielnie czuły spust, po naciągnięciu
wystarczyło go musnąć palcem, żeby broń wystrzeliła. To byłby fart w jego stylu: dać się
zabić za nic, gdzieś w głuszy, na dodatek przez swojaków - ale wielkiego wyboru nie miał,
o ile nie chciał pieszo maszerować aż na front.
Odchrząknął i zawołał: - Nie strzelajcie i nie róbcie głupstw!
Zadźwięczała zwolniona cięciwa i bełt z głuchym łoskotem wbił się w pień drzewa
dwa kroki na lewo od Logena.
- Nie strzelać, powiedziałem!
- Kto idzie?!
- To ja, Dziewięciopalcy!
Cisza.
- Północny, który jechał z wami na wozie!
Dłuższe milczenie. Szepty.
- W porządku, wychodź. Tylko powoli! I pokaż ręce!
- Dobra. - Wyprostował się i wyszedł spomiędzy drzew, rozkładając szeroko ręce. - Ja
wychodzę, wy nie strzelacie. Taka była umowa, pamiętajcie.
Z rozpostartymi ramionami ruszył w stronę ogniska, krzywiąc się w duchu na myśl o
tym, że w każdej chwili bełt może mu przeszyć pierś. Rozpoznał chłopaków, z którymi
jechał na wozie; towarzyszył im oficer dowodzący taborem. Dwóch cały czas mierzyło do
niego, gdy przestępował prowizoryczne obwałowanie i schodził w głąb okopu. Wykopali
go obok ogniska, ale nieudolnie i na dnie zebrała się już kałuża wody.
- Gdzieś ty był? - zapytał ze złością oficer.
- Tropiłem tych, którzy zastawili na nas pułapkę.
- I co? - zapytał któryś z chłopców. - Złapałeś ich?
- A i owszem.
- I co?
- Nie żyją. - Logen skinieniem głowy wskazał kałużę. - Więc nie będziecie musieli dziś
spać w wodzie. Jest jeszcze gulasz?
- Ilu ich było? - warknął oficer.
Logen szturchnął węgle ogniska i zajrzał do kociołka, ale nic już w nim nie znalazł.
No właśnie: takie już jego szczęście.
- Pięciu.
- I co, poszedłeś sam na pięciu?
- Na samym początku było sześciu, ale jednego zabiłem bardzo szybko. Leży gdzieś tam,
między drzewami. - Logen wygrzebał z plecaka piętkę chleba i zaczął nią skrobać wnętrze
garnka, usiłując zgarnąć choćby jakieś resztki tłuszczu. - A potem odczekałem, aż pozostali
posną, tak że tylko z jednym musiałem naprawdę walczyć. Takie już moje szczęście. -
Wcale nie czuł się szczęściarzem. Spojrzał na swoją rękę w świetle ogniska: nadal była
zakrwawiona, krew pod paznokciami, krew zaschnięta w liniach na dłoni... - Takie już
moje szczęście.
Oficer nie wyglądał na przekonanego.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś jednym z nich? Że nas nie szpiegujesz? Może teraz
też czekają na twój sygnał, żeby nas zaatakować, kiedy będziemy bezbronni?
- Cały czas jesteście bezbronni - prychnął Logen. - Ale rozumiem twoje wątpliwości.
Spodziewałem się takich pytań. - Odczepił przywiązany do paska płócienny woreczek. -
Dlatego przyniosłem to.
Oficer zmarszczył brwi, ale przyjął worek z rąk Logena i z podejrzliwą miną zajrzał do
środka. Przełknął ślinę.
- Tak jak powiedziałem, było ich pięciu - ciągnął tymczasem Logen. - Dlatego jest tam
dziesięć kciuków. Zadowolony?
Oficer sprawiał wrażenie raczej walczącego z mdłościami niż zadowolonego, ale
zacisnął usta, pokiwał głową i oddał worek Logenowi. Logen pokręcił głową.
- Zatrzymaj je sobie. Mnie brakuje środkowego palca, nie kciuka.
***
Wóz szarpnął i znieruchomiał. Przez ostatnią milę, może ciut więcej, posuwali się w
żółwim tempie. Trakt - jeśli można tym słowem określić morze błota - zatarasowali
grzęznący w brei piesi, którzy przy wtórze głośnych błotnych mlasków brnęli od jednego
twardszego skrawka gruntu do drugiego, przeciskając się w mżącym deszczu wśród
unieruchomionych wozów, nieszczęśliwych koni, stosów skrzyń, stert beczek i niechlujnie
rozstawionych namiotów. Logen patrzył, jak grupa umorusanych po szyje chłopaków
bezskutecznie mozoli się przy wozie zatopionym po osie w błotnistej mazi. Jakby cała
armia z wolna tonęła w bagnie. Albo jakby statek grzązł na mieliźnie - tyle że na lądzie.
Liczba towarzyszy Logena zmniejszyła się do siedmiu: byli wychudzeni, przygarbieni i
wyczerpani bezsennymi nocami i niesprzyjającą aurą na szlaku. Jeden zmarł, drugiego - ze
strzałą w nodze - musieli odesłać z powrotem do Uffrithu. Nie był to najlepszy początek
wyprawy na Północ, a Logen mocno wątpił, żeby dalej zrobiło się łatwiej. Zeskoczył na
ziemię, od razu zapadając się w głębokiej koleinie, przeciągnął grzbiet, rozprostował
obolałe nogi i zwlókł z wozu plecak.
- Powodzenia - rzucił do swoich kompanów.
Żaden mu nie odpowiedział. Od tamtej nocy, kiedy wpadli w zasadzkę, prawie się do
niego nie odzywali. Pewnie ten worek pełen kciuków tak ich rozstroił, ale Logen i tak
uważał, że będą się mogli uważać za szczęściarzy, jeśli podczas pobytu na Północy nie
zobaczą nic gorszego. Wzruszył ramionami, odwrócił się i pobrnął przed siebie.
Tuż obok oficer z taboru wysłuchiwał właśnie reprymendy z ust wysokiego, posępnego
mężczyzny w czerwonym mundurze, który w całym tym rozgardiaszu chyba najbardziej
przypominał dowódcę. Logen nie od razu go rozpoznał, ale w końcu sobie przypomniał:
kiedyś, w zupełnie innych okolicznościach, ucztowali razem i rozprawiali o wojnie. Od
tamtej pory tamten postarzał się, schudł, ale i zmężniał. Miał zawziętą, pochmurną minę i
włosy gęsto przetykane siwizną. Na widok Logena uśmiechnął się od ucha do ucha i
podszedł, wyciągając rękę na powitanie.
- Na pamięć zmarłych! - mruknął. Całkiem nieźle władał językiem Północnych. - Ależ
los potrafi nam płatać figle. Znam cię.
- Ja ciebie też.
- Dziewięciopalcy, prawda?
- Owszem. A ty jesteś West. Z Anglandu.
- Zgadza się. Przykro mi, że nie mogę cię jakoś lepiej powitać, ale dotarliśmy tu
zaledwie przed dwoma dniami i, jak sam widzisz, jeszcze nie wszystko udało się ogarnąć
jak należy. Nie tędy, idioto! - ryknął West na woźnicę, który usiłował wcisnąć swój wóz
między dwa inne, gdzie nijak nie miał prawa się zmieścić. - Macie w ogóle w tym
przeklętym kraju coś takiego jak lato?
- Właśnie trwa. Nie widziałeś naszych zim?
- Ha! Celna uwaga. Mniejsza z tym... Co cię tu sprowadza?
Logen podał Westowi list. West przygarbił się nad kartką, żeby osłonić ją przed
deszczem, zmarszczył brwi i zaczął czytać.
- Podpisano: Hoff, marszałek dworu. No, no...
- To dobrze?
West prychnął i oddał list Logenowi.
- To chyba zależy. W każdym razie wygląda na to, że masz wpływowych przyjaciół.
Albo wrogów.
- Pewnie jednych i drugich.
West uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Często chodzą parami. Przyjechałeś tu walczyć?
- Nie inaczej.
- Doskonale. Twoje doświadczenie bardzo się nam przyda. - West westchnął przeciągle,
obserwując gramolących się z wozów rekrutów. - Ludzi doświadczonych brakuje nam
najbardziej. Powinieneś dołączyć do reszty naszych Północnych.
- Służą u was jacyś Północni?
- Owszem, z każdym dniem coraz więcej. Chyba nie są zachwyceni działaniami swojego
króla, a zwłaszcza jego układem z szankami.
- Układ? Z szankami?! - Logen zmarszczył brwi. Nie spodziewał się, że Bethod będzie
gotowy aż tak się upodlić, ale też nie pierwszy raz Bethod by go rozczarował. -
Płaskogłowi walczą w jego szeregach?
- Jak najbardziej. On ma swoich płaskogłowych, a my swoich Północnych. Dziwny jest
ten świat, naprawdę.
- To fakt. - Logen pokręcił głową. - Ilu ich macie?
- Będzie ze trzystu, wedle najnowszej rachuby. Chociaż nie lubią, jak się ich liczy.
- W takim razie będzie nas trzystu jeden, jeśli mnie przyjmiecie.
- Rozbili obóz tam, na lewej flance. - West wskazał szereg drzew, ciemny na tle
wieczornego nieba.
- Rozumiem. Kto dowodzi?
- Niejaki Wilczarz.
Logen długo patrzył na Westa bez słowa.
- Niejaki kto? - wykrztusił w końcu.
- Wilczarz. Znasz gościa?
- Można tak powiedzieć - szepnął Logen. Uśmiech wypłynął mu na twarz. - Można tak
powiedzieć...
***
Zmierzch zapadł szybko, a noc deptała mu po piętach, dlatego kiedy Logen dotarł do
obozowiska Północnych, ci zdążyli już rozpalić solidne ognisko. Widział zasiadających
wokół niego carlów, głowy i ramiona rysujące się czarno na tle płomieni; słyszał ich głosy
i śmiech, rozbrzmiewające bardzo głośno w wieczornej ciszy. Deszcz ustał.
Dawno już nie słyszał tłumu ludzi mówiących językiem Północnych, który - choć
przecież jego ojczysty - dziwnie brzmiał teraz w jego uszach. Wywoływał różne niemiłe
wspomnienia. Ludzie pokrzykujący na niego. Dopingujący go. Szarżujący do bitwy.
Wiwatujący po zwycięstwie. Opłakujący poległych. Skądś doleciała woń pieczystego -
słodki, intensywny zapach, od którego zakręciło go w nosie i zaburczało mu w brzuchu.
Na wbitej przy ścieżce tyczce zatknięto pochodnię, pod którą stał młody, znudzony
chłopak z włócznią w ręce. Na widok zbliżającego się Logena zmarszczył podejrzliwie
brwi.
- Czego chcesz? - burknął.
- Jest tu z wami Wilczarz?
- A jest. Bo co?
- Mam z nim do pogadania.
- Co ty nie powiesz...
Podszedł do nich inny mężczyzna, starszy, z grzywą siwiejących włosów i twarzą
pomarszczoną jak stara, wyprawiona skóra.
- Co my tu mamy?
- Jakiś nowy - mruknął chłopak. - Chce się widzieć z wodzem.
Starszy mężczyzna zmrużył oczy, spoglądając ciekawie na Logena.
- Czy ja cię znam, przyjacielu?
Logen uniósł głowę. Światło pochodni padło mu na twarz. Najlepiej jest spojrzeć
człowiekowi w oczy, samemu dać się obejrzeć i pokazać, że nie czuje się strachu. Tak go
uczył ojciec.
- Nie wiem. Znasz mnie?
- Skąd jesteś? Od Białego?
- Nie. Działam sam.
- Sam, powiadasz? Hmm... Chyba znam ten... - Nagle mężczyzna wybałuszył oczy,
rozdziawił usta i zbladł jak płótno. - Ożeż kurwa, na pamięć zmarłych... - wyszeptał,
zatoczywszy się w tył. - To Krwawy-dziewięć!
Może wcześniej Logen mógł się łudzić, że nikt go nie rozpozna; że wszyscy zapomnieli;
że mają inne zmartwienia; że będzie mógł być jednym z wielu zwykłych ludzi.
Widząc jednak wyraz twarzy tego mężczyzny - żołnierz wyglądał, jakby miał już pełne
portki - wiedział, co będzie dalej. Będzie jak zawsze. A najgorszy był w tym wszystkim
fakt, że teraz, kiedy został rozpoznany i zaczął dostrzegać ten strach, tę zgrozę i szacunek,
jakie budził, wcale nie był pewny, że mu się to nie podoba. Przecież na to zasłużył,
prawda?
Faktów nie da się ukryć. Był Krwawym-dziewięć.
Chłopak z włócznią słabo kojarzył.
- Żarty sobie ze mnie stroisz? Zaraz mi pewnie powiesz, że to Bethod we własnej
osobie!
Nikt się jednak nie roześmiał, a Logen podniósł rękę i spojrzał na chłopaka przez
wyrwę po brakującym palcu. Młody włócznik z niedowierzaniem przeniósł wzrok na
swojego starszego druha, potem znów na Logena...
- O w mordę... - wychrypiał.
- Gdzie wasz wódz, chłopcze?
Logen wystraszył się własnego głosu: był beznamiętny, martwy i lodowaty jak sama
zima.
- Jest... jest... - Chłopak wyciągnął drżącą rękę w stronę ognisk.
- Dobra, sam go wywęszę.
Wartownicy zeszli Logenowi z drogi, a on, mijając ich, prawie się uśmiechnął, ale tylko
prawie. Prawdę mówiąc, po prostu obnażył zęby w groźnym grymasie. Musiał przecież
dbać o reputację.
- Nie bójcie się - wysyczał im z bliska w twarz. - Jestem przecież po waszej stronie,
nie?
Nikt go nie zaczepiał, kiedy za plecami carlów szedł w stronę głównych miejsc przy
ogniu. Ze dwie osoby obejrzały się na niego, ale w zasadzie nie przyciągał większej uwagi
niż przeciętny nowo przybyły. Nie mieli pojęcia, kim jest, ale to się wkrótce miało zmienić.
Młody włócznik i jego starszy towarzysz zaczną szeptać, szepty - jak to szepty - rozejdą
się przy ognisku i wtedy już wszyscy będą go śledzić wzrokiem.
Wzdrygnął się nerwowo, gdy tuż obok niego poruszył się cień, tak ogromny, że w
pierwszej chwili wziął go za stojące w tym miejscu drzewo. Wysoki, barczysty mężczyzna
drapał się po brodzie, wpatrzony w płomienie. Tul Duru. Grzmot. Nawet w półmroku nie
sposób było go z kimś pomylić. Nie takiego olbrzyma. Logen po raz kolejny zaczął się
zastanawiać, jakim cudem zdołał go pokonać.
Nagle poczuł dziwną ochotę, żeby po prostu spuścić głowę i pójść dalej, nie oglądać się
za siebie i przepaść w mrokach nocy. Nie musiałby wtedy znów stawać się Krwawym-
dziewięć. Tamten młodzik i starszy wartownik do końca życia zarzekaliby się, że widzieli
ducha, a on mógłby odejść daleko, daleko stąd, zacząć nowe życie i być, kim zechce.
Tyle że raz już próbował i nic mu z tego nie wyszło. Przeszłość stale deptała mu po
piętach, dyszała w kark. Najwyższy czas odwrócić się i stanąć z nią twarzą w twarz.
- No, byku... - Tul zerknął na niego kątem oka. Pomarańczowy blask i czarny cień
przepłynęły po jego jakby wykutej w kamieniu twarzy, po gęstym kobiercu brody. - Kim
ty...
Zaraz...
Logen z trudem przełknął ślinę. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, jak zareagują na jego
widok - jak by na to patrzeć, zanim zostali przyjaciółmi, bardzo długo byli wrogami.
Walczył z każdym z nich. Każdy z nich chciał go zabić, i to nie bez powodu. A potem on
uciekł na południe i zostawił ich na pastwę szanków. Może po tym trwającym ponad rok
rozstaniu nie powinien spodziewać się niczego lepszego niż lodowate spojrzenia?
Tul chwycił go za ramiona i zmiażdżył w uścisku.
- Ty żyjesz! - wykrzyknął Tul.
Wypuścił Logena na krótką chwilę, tyle tylko, żeby się upewnić, że złapał właściwego
człowieka, i ponowił uścisk.
- Ano żyję - wysapał resztką tchu Logen.
No, przynajmniej jedno gorące powitanie.
Tul uśmiechał się od ucha do ucha.
- Chodź! - Skinął na Logena. - Chłopaki się posrają!
Logenowi serce omal nie wyskoczyło z piersi, gdy ruszył za Tulem do ogniska, do
miejsca, w którym wódz zasiada ze swoimi najbliższymi towarzyszami, Ludźmi Imiennymi.
I rzeczywiście, tam właśnie siedzieli, na ziemi: Wilczarz, zajmujący miejsce w samym
środku, rozmawiał półgłosem z Dowem, siedzący naprzeciwko nich Ponurak majstrował
przy lotkach swoich strzał. Jakby nic się nie zmieniło.
- Wilczarz? - odezwał się Tul podniesionym głosem. Z najwyższym trudem hamował
podniecenie. - Ktoś do ciebie.
- Tak? - Wilczarz podniósł wzrok, ale Logen krył się za potężnymi barami Tula. - Jemy
teraz. To nie może poczekać?
- Wiesz, chyba jednak nie bardzo...
- Dlaczego? Kto to taki?
- Kto to taki? - Tul chwycił Logena za rękę powyżej łokcia i wypchnął go w krąg
światła. - Nikt ważny, kurwa, to tylko Logen Dziewięciopalcy!
Logen pośliznął się w błocie i prawie wyrżnął na tyłek, w ostatniej chwili ratując się
rozpaczliwym wymachem ramion. Rozmowy przy ognisku ucichły jak nożem uciął, wszyscy
zwrócili się ku niemu: dwa długie, nieruchome rzędy twarzy zastygłych w pełgającym
świetle. Ciszę mąciły tylko westchnienia wiatru i trzask płomieni.
Wilczarz patrzył na niego takim wzrokiem, jakby zobaczył żywego trupa, i z każdą
chwilą coraz szerzej rozdziawiał usta.
- Myślałem, że wszyscy zginęliście - odezwał się Logen, odzyskawszy równowagę. -
Można chyba powiedzieć, że przesadziłem z trzeźwością swoich sądów.
Wilczarz wstał, powoli, i wyciągnął rękę. Logen ją uścisnął.
Nie musieli nic mówić, nie po tym, ile razem przeszli - walczyli z szankami,
przeprawiali się przez góry, przeżyli niejedną wojnę... Całe lata. Wilczarz zacisnął dłoń, a
kiedy Logen nakrył ją wolną ręką, Wilczarz dołożył na wierzch drugą swoją. Uśmiechnęli
się, pokiwali głowami i wszystko znów było po staremu. Obeszło się bez słów.
- Ponurak. Dobrze cię widzieć.
- Mhm - mruknął Ponurak. Podał Logenowi kufel i wrócił do swoich strzał, jakby Logen
przed chwilą poszedł się odlać i teraz wrócił, zgodnie z przewidywaniami.
Logen nie mógł się nie uśmiechnąć. Na to właśnie liczył.
- A kto to się tam chowa? Nie Czarny Dow przypadkiem?
- Schowałbym się lepiej, gdybym wiedział, że przyjdziesz. - Dow zmierzył Logena
wzrokiem od stóp do głów. Jego uśmiech był nie całkiem przyjazny. - Niech mnie diabli,
jeśli to nie Dziewięciopalcy we własnej osobie... Mówiłeś, zdaje się, że spadł w
przepaść? - burknął do Wilczarza.
- Widziałem, jak spadał.
- Spadłem, spadłem. - Logen przypomniał sobie podmuch wiatru w ustach, wirujące
wokół niego skały i śnieg, i łoskot, gdy zderzenie z wodą wycisnęło mu całe powietrze z
płuc.
- A potem woda wyrzuciła mnie na brzeg w jednym kawałku.
Wilczarz zrobił mu miejsce na ułożonych przy ogniu skórach. Logen usiadł, pozostali
dosiedli się do niego.
Dow pokręcił głową.
- Zawsze miałeś fart, draniu, kiedy chodziło o wyjście cało z opresji. Powinienem się
spodziewać, że wrócisz.
- Byłem pewien, że płaskogłowi was dopadli. Jak się wywinęliście?
- Trójdrzewiec nas wyciągnął - odparł Wilczarz.
Tul pokiwał głową.
- Wyprowadził nas stamtąd, potem przez góry i całą Północ, aż do Anglandu.
- I pewnie przez całą drogę kłóciliście się jak banda starych bab?
Wilczarz uśmiechnął się znacząco do Dowa.
- No, nie obeszło się bez marudzenia na szlaku...
- No właśnie, gdzie Trójdrzewiec? - zainteresował się Logen. Nie mógł się doczekać,
kiedy będzie mógł pogadać ze starym druhem.
- Nie żyje - odparł Ponurak.
Logen się skrzywił. Domyślał się, że coś jest na rzeczy, skoro Wilczarz dowodzi.
Tul pokiwał swoją olbrzymią głową.
- Poległ w boju. Poprowadził szarżę na szanków. Zginął, walcząc z tym... czymś. Z
Groźnym.
- Kurestwo przeklęte. - Dow splunął na ziemię.
- A Forley?
- Też trup - warknął Dow. - Poszedł do Carleonu, żeby ostrzec Bethoda przed idącymi
przez góry szankami. Calder kazał go zabić, dla zabawy.
I jeszcze raz splunął. O tak, Dow zawsze lubił pluć.
- Nie żyją - powtórzył Logen. Forley, Trójdrzewiec... Żal, psiakrew, cholernie żal
chłopaków. Ale przecież jeszcze niedawno myślał, że wszyscy wrócili do ziemi, więc
czterech żywych wciąż stanowiło jakieś pocieszenie. W pewnym sensie. - Dwaj dobrzy
ludzie... Najlepsi. Sądząc po tym, co mówicie, zginęli dobrą śmiercią. Najlepszą dla
mężczyzny.
- To prawda. - Tul uniósł kufel. - Najlepszą dla mężczyzny. Za poległych!
Wypili w milczeniu. Logen otarł usta z piwa. Za długo go nie było.
- Minął rok - mruknął Dow. - Zabiliśmy paru gości, przemaszerowaliśmy szmat drogi,
walczyliśmy w jednej kurewskiej bitwie... Straciliśmy dwóch ludzi i mamy nowego
wodza. A ty gdzie się podziewałeś, Dziewięciopalcy?
- Ha... To jest ciekawa historia - odparł Logen, chociaż, jak się tak zastanowić, nie
bardzo wiedział, jaką dokładnie historię należałoby opowiedzieć. - Myślałem, że
szankowie was dopadli, bo życie mnie nauczyło, żeby zawsze spodziewać się najgorszego.
Ruszyłem na południe i spotkałem takiego jednego czarownika. Razem wybraliśmy się w
daleką podróż, hen za morze, w poszukiwaniu takiej jednej rzeczy. Tylko że jak dotarliśmy
na miejsce, to się okazało, że jej tam nie ma.
Kiedy teraz sam siebie słuchał, musiał przyznać, że brzmi to trochę jak opowieść
szaleńca.
- Co to była za rzecz? - zapytał skonsternowany Tul, marszcząc brwi.
- A wiesz... - Logen zassał powietrze przez zęby, czując na nich jeszcze smak piwa. -
Prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie.
Słuchacze spojrzeli po sobie, jakby nigdy w życiu nie słyszeli równie durnej opowieści.
Logen musiał się z nimi zgodzić: pewnie nie słyszeli.
- Zresztą, teraz to i tak nieważne - powiedział. - Wygląda na to, że życie nie jest jednak
aż takim skurczybykiem, jak myślałem.
I w przyjaznym geście zdzielił Tula w plecy.
Wilczarz wydął policzki.
- Tak czy inaczej, cieszymy się, że wróciłeś. Pewnie chciałbyś znów zająć swoje stare
stanowisko, co?
- Moje stanowisko?
- Przejmujesz dowodzenie, nie? Byłeś przecież naszym wodzem...
- Kiedyś tak, ale do tego akurat nie zamierzam wracać. Na mój gust chłopaki są
zadowolone z obecnego układu.
- Ale na dowodzeniu znasz się trochę lepiej ode mnie...
- Nie jestem pewien. Moje dowodzenie niespecjalnie wychodziło nam na zdrowie, nie
uważasz? Nam, naszym sprzymierzeńcom... Naszym wrogom zresztą też. - Logen zgarbił się
pod ciężarem wspomnień. - Jeśli będziesz chciał, mogę cię czasem wesprzeć radą, ale
wolałbym po prostu słuchać rozkazów. Odsłużyłem swoje i nie był to najlepszy czas.
Wilczarz chyba liczył na inne zakończenie tej rozmowy.
- No... jeśli jesteś pewien...
- Jestem pewien. - Logen poklepał go po ramieniu. - Niełatwo być wodzem, co?
- Oj nie - mruknął smętnie Wilczarz. - Cholernie niełatwo.
- W dodatku, z większością chłopaków miałem kiedyś na pieńku i mam wrażenie, że nie
są zachwyceni moim widokiem.
Logen powiódł wzrokiem po zaciętych twarzach wokół ognia. Słyszał, jak poszeptują
między sobą, zbyt cicho, żeby wyraźnie ich słyszał, ale czasem wyłapywał swoje imię i
domyślał się, że nie mówią nic dobrego.
- Możesz być pewien, że kiedy dojdzie do bitwy, będą zadowoleni z twojego
towarzystwa.
- Być może.
Przykre, że będzie musiał zabijać, żeby doczekać się choćby życzliwego skinienia
głowy. Na razie z ciemności odpowiadały mu kose spojrzenia, natychmiast uciekające w
bok, gdy zwrócił się w ich kierunku. Tylko jeden człowiek patrzył mu odważnie w oczy:
wysoki, długowłosy, siedzący w połowie długości szeregu.
- Co to za jeden?
- Który?
- Ten tam, który się na mnie gapi.
- Dreszcz. - Wilczarz zacmokał z niepokojem. - Ma facet jaja. Walczyliśmy razem parę
razy, dobry jest. Diabelnie dobry. Porządny chłop, mamy u niego dług wdzięczności, ale
powinieneś też wiedzieć, że jest synem Grzechotkarka.
Logen poczuł przypływ mdłości.
- Kim?
- Jego synem. Drugim.
- Tym chłopcem?
- Dawno temu... tak. Chłopcy dorastają.
Może i minęło sporo czasu, ale nic nie zostało zapomniane. Logen nie miał wątpliwości.
Tu, na Północy, niczego się nie zapominało; nie powinien był na to liczyć.
- Powinienem z nim porozmawiać. Jeśli mamy walczyć razem... powinniśmy
porozmawiać.
Wilczarz się skrzywił.
- Może lepiej nie. Niektórych ran lepiej nie rozdrapywać. Zjedz coś, rano
porozmawiacie. Za dnia słowa brzmią uczciwiej. Zresztą jak chcesz...
- Mhm - zawtórował mu Ponurak.
Logen wstał.
- Pewnie masz rację, ale lepiej coś zrobić...
- Niż żyć w wiecznym strachu. - Wilczarz pokiwał głową nad ogniskiem. - Stęskniłem
się za tobą, Logen.
- Ja za tobą też, Wilczarz. Ja za tobą też.
Logen zagłębił się w ciemność za plecami carlów, pachnącą dymem, mięsem i ludźmi.
Czuł, jak się garbią i pomrukują między sobą, kiedy ich mijał. Wiedział, co sobie myślą:
Krwawy-dziewięć jest tuż-tuż, a nie ma na świecie człowieka, którego gorzej byłoby mieć
za plecami. Dreszcz nie spuszczał z niego wzroku, z ustami zaciśniętymi w zawziętą krechę
śledził go jednym lodowatym okiem spod opadających na twarz włosów. W ręce trzymał
nóż, którym jadł - ale równie dobrze mógł nim dźgnąć człowieka. Logen przykucnął obok,
obserwując grę światła i cienia na ostrzu.
- Więc to ty jesteś Krwawy-dziewięć.
Logen się skrzywił.
- Na to wygląda.
Dreszcz pokiwał głową.
- Tak wygląda Krwawy-dziewięć...
- Mam nadzieję, że się nie zawiodłeś.
- Ależ nie, nie ja. Po tak długim czasie dobrze jest móc ci przykleić jakąś twarz.
Logen spuścił wzrok, zastanawiając się, od czego zacząć; jak ułożyć ręce, jaką zrobić
minę, jakie wybrać słowa, żeby coś, cokolwiek, zagrało jak trzeba.
- To były ciężkie czasy - powiedział w końcu.
- Cięższe niż dzisiaj?
- Hmm... - Logen przygryzł wargę. - Może i nie.
- Po mojemu czasy zawsze są ciężkie - wycedził przez zęby Dreszcz. - To jeszcze nie
powód, żeby odpierdalać taką sraczkę.
- Racja. Nic nie usprawiedliwia tego, co zrobiłem. Nie wiem, co jeszcze mogę
powiedzieć, poza tym, że mam nadzieję, że dasz radę o tym zapomnieć i będziemy mogli
walczyć w jednym szeregu.
- Będę z tobą szczery. - Głos Dreszcza był zdławiony, jakby z trudem powstrzymywał
się od krzyku. Albo od płaczu. Albo od obu tych rzeczy jednocześnie. - Trudno jest o tym
tak po prostu zapomnieć. Zabiłeś mojego brata, chociaż obiecałeś mu, że go oszczędzisz.
Obciąłeś mu ręce i nogi, a jego głowę przybiłeś na sztandarze Bethoda.
Zaciśnięte na rękojeści knykcie zbielały, nóż zadrżał. Logen widział, że Dreszcz
najwyższym wysiłkiem woli hamuje chęć dźgnięcia go prosto w twarz, ale nie miał do
niego pretensji. Rozumiał go doskonale.
- Mój ojciec zmienił się po tym nie do poznania. Zmiękł, jakby życie z niego uszło.
Wiele lat marzyłem o tym, żeby cię zabić, Krwawy-dziewięć.
Logen powoli pokiwał głową.
- Nie jesteś w tym marzeniu osamotniony, zapewniam cię.
Zaczynał dostrzegać kolejne nieprzyjazne spojrzenia, oczy wpatrzone w niego ponad
płomieniami. Tu brwi zmarszczone w cieniu, tam zawzięta twarz w blasku ognia; ludzie,
których nie znał, zdjęci zgrozą do szpiku kości albo hołubiący jakieś pretensje. Dużo było
tego strachu i tych pretensji. Bardzo dużo. Na palcach jednej ręki policzyłby takich, którzy
cieszyli się z jego powrotu.
I nie potrzebowałby do tego kompletu palców. A to mieli być jego sprzymierzeńcy, nie
wrogowie.
Wilczarz miał rację. Niektórych ran lepiej nie rozdrapywać. Logen wstał, czując
mrowienie w karku, i wrócił w okolice głównego miejsca przy ogniu, gdzie łatwiej się
rozmawiało. Był pewien, że Dreszcz chętnie by go zabił, chętniej niż kiedykolwiek
przedtem, i nie było to żadne zaskoczenie. Trzeba patrzeć trzeźwo na życie. Żadne słowa
nie naprawią tego, co zrobił.
ZŁE DŁUGI
Superiorze Glokta, wprawdzie nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, ale na
przestrzeni ostatnich tygodni Pańskie nazwisko nader często przewija się w rozmowach.
Proszę nie czuć się urażonym, ale za każdym razem, gdy wchodzę do jakiejś komnaty, nie
mogę się oprzeć wrażeniu, że albo niedawno ją pan opuścił, albo wkrótce zamierza się
Pan w niej pojawić, Pańskie zaangażowanie zaś utrudnia mi prowadzenie negocjacji.
Mimo że nasi pracodawcy zaciekle ze sobą rywalizują, nie ma powodu, dla którego
my dwaj nie moglibyśmy się zachowywać jak ludzie cywilizowani. Nie wykluczam, że
bylibyśmy w stanie dojść do porozumienia, które obu nam oszczędzi wysiłków, a zarazem
zapewni szybsze postępy w pracy.
Jutro od godziny szóstej rano będę na Pana czekał na placu rzeźniczym nieopodal
Czterech Narożników. Proszę mi wybaczyć wybór tak zgiełkliwego miejsca spotkania,
uznałem jednak, że dzięki temu łatwiej będzie zachować daleko posuniętą dyskrecję.
Śmiem też twierdzić, iż żadnego z nas nie odstraszy odrobina łajna pod nogami.
Harlen Morrow, sekretarz najwyższego sędziego Marovii
Plac cuchnął, mówiąc oględnie.
„Wygląda na to, że kilka setek żywych świń nie pachnie wcale tak słodko, jak można by
się spodziewać”.
Podłoga mrocznej hali była śliska od gnojówki, gęste powietrze przepełniał
rozpaczliwy zgiełk: świnie kwiczały, darły się, chrząkały i przepychały się w ciasnych
zagrodach, jakby przeczuwały, że nóż rzeźnika jest blisko, ale, jak słusznie zauważył
Morrow, Glokty nie odstraszały jazgot, bliskość noży ani, prawdę mówiąc, nieprzyjemny
zapach.
„Jakkolwiek by na to patrzeć, całymi dniami brodzę w metaforycznym brudzie.
Czemu więc miałby mi przeszkadzać ten prawdziwy?”.
Znacznie gorsze było śliskie podłoże. Kuśtykał po nim, drobiąc kroki, noga paliła go
żywym ogniem.
„Wyobrażam sobie, jak przybywam na spotkanie cały oblepiony świńskim gnojem.
Trudno byłoby mi w takim stanie roztaczać aurę bezlitosnego okrucieństwa, czyż nie?”
W tej chwili zobaczył Morrowa, który stał oparty o jedną z zagród.
„Jak hodowca podziwiający swoje rodowodowe stadko”.
Glokta podkuśtykał bliżej, krzywiąc się z bólu, oddychając z wysiłkiem i czując, jak pot
ścieka mu po plecach. Jego buty z głośnym mlaskiem miesiły gnojówkę.
- Muszę panu przyznać, panie Morrow, że umie pan sprawić, żeby dziewczyna na randce
poczuła się wyjątkowo.
Sekretarz Marovii - niski mężczyzna, krągły na twarzy, w okularach - odpowiedział
uśmiechem.
- Superiorze Glokta, na wstępie chciałbym zapewnić, że darzę pana najwyższym
szacunkiem za pańskie osiągnięcia w Gurkhulu. Podziwiam pańską strategię negocjacyjną
i...
- Nie przyszedłem tu, żeby wymieniać uprzejmości, panie Morrow. Jeżeli do tego ma się
ograniczyć nasze spotkanie, to znam parę innych, przyjemniej pachnących miejsc.
- Jak również sympatyczniejsze towarzystwo, jak mniemam. Przejdźmy więc do rzeczy.
Nastały ciężkie czasy.
- Całkowicie się z panem zgadzam.
- Zmiana. Niepewność. Niepokoje wśród chłopstwa...
- Coś więcej niż po prostu niepokoje, rzekłbym...
- A zatem rebelia. Miejmy nadzieję, że zaufanie, jakie Zamknięta Rada pokłada w
pułkowniku Lutharze, okaże się uzasadnione i pułkownik powstrzyma buntowników, zanim
ci dotrą do miasta.
- Wątpię, żeby jego zwłoki zatrzymały choć jedną strzałę, domniemywam jednak, że
Zamknięta Rada ma swoje powody.
- Jak zawsze. Nawet jeśli jej członkowie nie są jednomyślni.
„Nigdy w niczym się nie zgadzają. To prawie żelazna reguła tej przeklętej instytucji”.
- Jednakże to ci, którzy jej służą, dźwigają prawdziwe brzemię ich niezgody. - Morrow
spojrzał znacząco na Gloktę sponad okularów. - W moim odczuciu ostatnio tak często
wchodzimy sobie w drogę, że sytuacja staje się niezręczna.
- Ha... - Glokta uśmiechnął się szyderczo, gimnastykując odrętwiałe palce w bucie. -
Mam nadzieję, że nie nabawił się pan siniaków na nogach od tego wchodzenia mi w drogę.
Nie mógłbym spokojnie żyć ze świadomością, że okulał pan z mojej winy. Czy
przychodzi panu do głowy jakieś rozwiązanie?
- Można tak powiedzieć. - Morrow z uśmiechem patrzył, jak rozchrząkane świnie
rozpychają się i włażą jedna na drugą. - Tam, gdzie dorastałem, trzymaliśmy wieprzki.
„Litości. Tylko nie historia jego życia!”.
- Byłem odpowiedzialny za ich karmienie. Wstawałem rano, jeszcze po ciemku. Para z
oddechu mgliła się na zimnie.
„Cóż za wyrazisty obraz: młody panicz Morrow stoi po kolana w gnoju, patrzy na
obżerające się świniaki i marzy o ucieczce. O nowym wspaniałym życiu w skrzącym się
światłami wielkim mieście!”.
Morrow uśmiechnął się do Glokty. Szkła okularów zalśniły lekko w półmroku.
- A trzeba panu wiedzieć, że te zwierzaki wszystko zjedzą. Nawet kuternogę.
„Ach tak... Więc o to chodzi”.
W tej samej chwili Glokta zauważył zbliżającego się dyskretnie mężczyznę: był
barczysty, nosił złachmaniony płaszcz i starał się trzymać cienia. Jedną rękę przyciskał do
tułowia, dłoń skrył w rękawie.
„Zupełnie jakby trzymał w niej nóż, tylko że robi to nieudolnie. Lepiej już podejść
otwarcie, z uśmiechem na twarzy i nożem na widoku. Istnieje ze sto dobrych powodów, dla
których człowiek w rzeźni może nosić nóż, ale tylko jeden, dla którego może chcieć go
ukryć”.
Glokta obejrzał się przez ramię; skrzywił się z bólu, gdy zatrzeszczało mu w karku. Z
tamtej strony podkradał się drugi intruz, bardzo podobny do pierwszego.
Superior zrobił zdziwioną minę.
- Zwykłe zbiry? Jakież to pospolite.
- Pospolite? Być może. Przekona się pan jednak, że całkiem skuteczne.
- A zatem padnę ofiarą rzezi w rzeźni, tak, panie Morrow? Zostanę ubity w ubojni!
San dan Glokta, łamacz serc, zwycięzca turnieju, bohater wojny z Gurkhulem, wysrany z
zadów tuzina świń!
Glokta parsknął śmiechem tak gwałtownym, że musiał sobie wytrzeć smarki z górnej
wargi.
- Cieszę się, że docenia pan ironię - mruknął lekko rozczarowany Morrow.
- Jeszcze jak! Karma dla świń. Jest to tak oczywiste, że nie skłamię, kiedy powiem, że
się tego nie spodziewałem. - Glokta westchnął. - Tyle że „niespodziewane” i
„niezaplanowane” to dwie różne rzeczy.
Jazgot świń zagłuszył brzęk zwalnianej cięciwy. Oprych pośliznął się, upuścił nóż i
przewrócił na bok - bez widocznej przyczyny, przynajmniej dopóki Glokta nie dostrzegł
sterczącej mu spod żeber strzały.
„Niby żadne zaskoczenie, a jednak za każdym razem wygląda jak czary”.
Najemnik zbliżający się z przeciwnej strony zatrzymał się, wstrząśnięty tym widokiem, i
cofnął o krok. Nie zauważył praktyk Vitari, która bezszelestnie przesadziła barierkę pustej
zagrody za jego plecami. Metal błysnął w półmroku, gdy nożem przecięła mu ścięgno pod
kolanem, zmusiła go do klęku i uciszyła, zaciskając mu łańcuch na szyi.
Severard zwinnie zeskoczył z dźwigara i wylądował na lewo od Glokty. Jego buty
mlaskały głośno w cuchnącej brei, gdy z przerzuconym przez ramię łukiem nieśpiesznie
podszedł do leżącego rannego bandyty i spojrzał na niego z góry. Odkopnął jego nóż daleko
w mrok.
- Wiszę ci pięć marek! - zawołał do Frosta. - Nie trafiłem w serce. Może chociaż w
wątrobę?
- W fonfrobe - stęknął albinos, wynurzając się z cienia w głębi rzeźni.
Zbir z trudem dźwignął się na kolana, ściskając sterczącą mu z boku strzałę. Połowę
wykrzywionej w grymasie bólu twarzy miał unurzaną w gnoju. Przechodząc obok niego,
Frost zamachnął się pałką i jednym ciosem zgruchotał mu potylicę. Krzyk ucichł, napastnik
osunął się twarzą w gnojowisko.
Przez ten czas Vitari powaliła swojego przeciwnika na ziemię i nie przestając zaciskać
mu łańcucha na szyi, uklękła mu na plecach. Mężczyzna szamotał się i szarpał coraz słabiej
i słabiej, aż w końcu znieruchomiał.
„Kolejny kawałek martwego mięsa na podłodze rzeźni”.
Glokta przeniósł wzrok na Morrowa.
- Jakże szybko potrafią następować zmiany... Prawda, Harlen? W jednej chwili wszyscy
chcą się z tobą przyjaźnić, a w następnej - brudnym czubkiem laski postukał się w
okaleczoną stopę - masz przejebane. Surowa lekcja.
„Sam wiem najlepiej”.
Sekretarz Marovii cofnął się, oblizując nerwowo wargi. Wyciągnął przed siebie rękę w
obronnym geście.
- Zaczekaj chwilę...
- Na co? - Glokta wysunął dolną wargę. - Naprawdę myślisz, że po tym, co tu się stało,
możemy się jeszcze polubić?
- Może udałoby się nam dojść do...
- Nie przeszkadza mi, że próbowałeś mnie zabić. Ale było to w twoim wykonaniu tak
żałosne, Harlen... Jesteśmy zawodowcami. Czuję się dotknięty, jeśli naprawdę myślałeś, że
to się może udać.
- Jestem zdegustowany - zawtórował mu Severard.
- A ja zraniona - dodała Vitari, podzwaniając w mroku łańcuchem.
- A ja smerfelnie urawony. - Frost chrząknął, zaganiając Morrowa do zagrody.
- Może trzeba się było ograniczyć do lizania tego ochlapusa Hoffa po wielkim, tłustym
zadzie. Albo jeszcze lepiej zostać na farmie, ze świniami. Owszem, to ciężka praca, trzeba
rano wstawać i tak dalej... Ale zawsze to jakieś życie.
- Zaraz, zaczekaj! Jedną... Grrrh...
Severard złapał Morrowa od tyłu za ramię, dźgnął go nożem w bok szyi i rozorał mu
gardło ruchem tak płynnym, jakby patroszył rybę.
Krew zbryzgała buty Glokty. Odruchowo odskoczył i skrzywił się, kiedy ból przeszył
mu nogę.
- W mordę... - wysyczał przez bezzębne dziąsła. Niewiele brakowało, żeby się
przewrócił i klapnął na tyłek prosto w ten cały gnój. Tylko dzięki temu, że zdążył się
rozpaczliwie uczepić ogrodzenia boksu za plecami, utrzymał się na nogach. - Nie mogłeś
go po prostu udusić?
Severard wzruszył ramionami.
- Na jedno wychodzi, prawda?
Morrow osunął się na kolana. Okulary przekrzywiły mu się na nosie, jedną ręką trzymał
się za rozpłataną szyję, krew z bulgotem spływała mu na kołnierzyk koszuli.
Glokta patrzył, jak sekretarz przewraca się na wznak, jak wierzga jedną nogą, żłobiąc
obcasem długą bruzdę w brei.
„Żal mi świnek z rodzinnej farmy Morrowa. Nie zobaczą już, jak młody panicz,
porzuciwszy nowe wspaniałe życie w skrzącym się światłami mieście, wraca do domu, a
jego oddech mgli się na zimnie”.
Drgawki Morrowa stawały się coraz mniej konwulsyjne, aż w końcu całkowicie ustały.
Glokta jeszcze przez chwilę stał nad trupem, kurczowo wczepiony w barierkę.
„Kiedy dokładnie stałem się... tym, kim jestem? To musiał być stopniowy proces.
Jeden uczynek pociąga za sobą drugi, ten kolejny, a razem popychają nas na ścieżkę, z
której nie można zboczyć.
I zawsze są dobre powody: robimy to, co musimy; to, co nam każą; to, co najłatwiejsze.
Cóż innego nam pozostaje, jeśli nie rozstrzyganie odrażających dylematów po kolei, jeden
po drugim? Aż pewnego dnia spoglądamy po sobie i widzimy... to”.
Spojrzał na swój zachlapany but, zmarszczył nos i wytarł krew w nogawkę spodni
Morrowa.
„Cóż, chętnie bym sobie jeszcze pofilozofował, ale urzędnicy sami się nie przekupią,
arystokraci nie zaszantażują, głosowania nie sfałszują, sekretarze nie zamordują, a kochanki
nie zastraszą. To jest jak żonglerka nożami, tylko że ledwie któryś zaklekoce na brudnej
posadzce, jego miejsce natychmiast zajmuje inny, nowy, ostry jak brzytwa, wirujący tuż nad
głową. I z czasem żonglerka wcale nie staje się łatwiejsza”.
- Nasi czarodziejscy przyjaciele wrócili do miasta.
Severard uniósł maskę i podrapał się pod nią.
- Magowie?
- Sam Pierwszy we własnej osobie, razem z tą zuchwałą gromadką bohaterów. Jest ten
jego uczeń ścichapęk, ta kobieta... i nawigator. Miejcie ich na oku, może uda się któregoś
warchlaka oddzielić od stada. Najwyższy czas dowiedzieć się, czym się ostatnio
zajmowali.
Masz jeszcze ten swój uroczy domek nad wodą?
- Naturalnie.
- To świetnie. Może choć jeden raz uda nam się wysforować na czoło wyścigu i kiedy
Jego Eminencja zażąda odpowiedzi, będziemy mogli od razu ich udzielić.
„A mój pan wreszcie pogłaszcze mnie po głowie”.
- Co robimy z tymi? - Ruchem najeżonej włosami głowy Vitari wskazała zwłoki.
Glokta westchnął.
- Podobno świnie wszystko zeżrą. Tak słyszałem.
***
W mieście zapadł zmrok, gdy Glokta wlókł niesprawną nogę pustoszejącymi ulicami
pod górę, w stronę Agriontu. Kupcy zamykali sklepy, mieszczanie zapalali lampy w
domach, światło świec sączyło się przez szpary w okiennicach i rozlewało po mrocznych
zaułkach.
„Jak nic, szczęśliwe rodziny siadają do szczęśliwych kolacji. Kochający ojcowie, ich
prześliczne żony, cudowne dzieci, a wszyscy żyjący pełnią życia. Moje serdeczne
gratulacje”.
Z wysiłku wbił ocalałe zęby w dziąsła, starając się nie zwalniać; pot zaczynał mu
przesiąkać przez koszulę, noga z każdym krokiem paliła go coraz bardziej.
„Nie zamierzam się zatrzymywać przez wzgląd na ten bezużyteczny połeć martwego
mięcha”. Ból wspiął się od kostki do kolana, dalej do biodra i wzdłuż powykręcanego
kręgosłupa w górę, aż do czaszki.
„Tyle zachodu, żeby zabić urzędnika średniej rangi, który i tak pracował dosłownie
kilka ulic od Domu Pytań. Diabelna strata czasu, ot co, diabelna...”.
- Superior Glokta? - cicho zagadnął go z szacunkiem jakiś mężczyzna.
Glokta nie widział dobrze jego ukrytej w cieniu twarzy. Zmrużył oczy.
- Czy my się...
To była fachowa robota, bez dwóch zdań. Zorientował się, że jest ich dwóch, dopiero
kiedy ten drugi zarzucił mu worek na głowę, wykręcił rękę na plecy i pchnął go bezradnego
do przodu. Glokta zachwiał się i podparł laską, ale ta wyśliznęła mu się z ręki i zaklekotała
na kamieniach.
- Aaargh!
Ognisty spazm przeszył mu plecy, kiedy spróbował - bez powodzenia - wyswobodzić
rękę, i musiał się poddać, dysząc z bólu w głąb worka. Chwilę później miał już związane
nadgarstki. Dwie silne dłonie złapały go pod pachy i zaczął się przemieszczać z niezwykłą
szybkością, prowadzony przez dwóch ludzi, ledwie muskając stopami bruk.
„Dawno tak szybko nie szedłem”.
Ich uścisk nie był brutalny, ale Glokta nie miał szans mu się oprzeć.
„Zawodowcy. Zupełnie inna klasa zbirów niż ci, po których sięgnął Morrow.
Ktokolwiek ich zatrudnił, nie jest głupcem. No właśnie, kto to może być? Suit? Któryś z
jego wrogów? Jeden z rywali w wyścigu do tronu? Najwyższy sędzia Marovia? Lord
Brock? Ktoś z Otwartej Rady? A może Gurkhulczycy? Nigdy nie byliśmy bliskimi
przyjaciółmi. A jeśli to Valint i Balk postanowili upomnieć się o swoje pieniądze? Może
nie doceniłem pułkownika Luthara? Albo superior Goyle postanowił działać, bo znudziło
mu się dzielenie obowiązków z kaleką?”.
Jak się nad tym zastanowić, lista prezentowała się imponująco.
Słyszał wokół siebie tupot stóp. Wąskie uliczki. Nie miał pojęcia, ile przeszli. Worek
zwielokrotniał dźwięk jego oddechu, chrapliwy i gardłowy.
„Serce wali jak młotem, zimny pot występuje na czoło... Podniecenie. Nawet strach.
Czego mogą ode mnie chcieć? Niestety, nikt nie porywa ludzi z ulicy po to, żeby ich
awansować, obdarować słodyczami, obsypać czułymi pocałunkami. Prawdę mówiąc, mało
kto wie lepiej ode mnie, po co porywa się ludzi z ulicy”.
Po schodach w dół. Czubki butów szorujące bezradnie po krawędziach stopni. Dźwięk
zamykanych ciężkich drzwi. Echo kroków w wykafelkowanym korytarzu. Następne
zamykające się drzwi.
Ktoś rzucił go bezceremonialnie na krzesło.
„Wóz albo przewóz. Teraz dowiemy się...”.
Nagle zerwano mu worek z głowy. Zamrugał, gdy oślepiające światło dźgnęło go w
oczy. Biały pokój, zbyt jasny, żeby mógł być przytulny.
„Znam takie pokoje, znam aż za dobrze, niestety. A jednak oglądany z drugiej strony
stołu wydaje się o wiele brzydszy”.
Ktoś siedział naprzeciw niego.
„Czyjaś rozmazana sylwetka”.
Przymknął jedno oko, mocno przymrużył drugie i czekał, aż przyzwyczają się do
światła.
- No proszę... - mruknął. - A to ci niespodzianka.
- Miła, mam nadzieję.
- To się chyba okaże.
Carlot dan Eider zmieniła się.
„Nie można powiedzieć, żeby wygnanie bardzo jej zaszkodziło”.
Włosy jej odrosły, może jeszcze nie całkiem, ale z pewnością dostatecznie, żeby dodać
jej uroku. Sińce na gardle zblakły, po strupach na policzku został ledwie widoczny ślad.
Zamieniła włosiennicę zdrajczyni na strój podróżny zamożnej damy, w którym
prezentowała się znakomicie. Klejnoty lśniły na jej palcach i szyi. Sprawiała wrażenie tak
samo bogatej i eleganckiej jak podczas ich pierwszego spotkania. I uśmiechała się.
„To jest uśmiech gracza, który ma w ręku wszystkie atuty. Dlaczego ja się nigdy nie
uczę? Nie wolno okazywać łaski. Zwłaszcza kobietom”.
Na stole, w zasięgu jej ręki, leżały małe nożyczki. Takie, jakich zamożne damy używają
do przycinania paznokci.
„Równie dobrze nadają się do ścinania skóry z pięt, poszerzania nozdrzy, obcinania
uszu, po kawałku, po skraweczku...”.
Złapał się na tym, że trudno mu oderwać wzrok od małych ostrzy, lśniących w blasku
lampy.
- Zdaje się, że zakazałem tu pani wracać - odezwał się, lecz w jego głosie zabrakło
typowej dla niego władczej nuty.
- Istotnie. Pomyślałam jednak... dlaczego nie? Mam tu w mieście aktywa, z których nie
chciałam rezygnować, a także perspektywy handlowe, które z przyjemnością wykorzystam.
- Carlot dan Eider wzięła do ręki nożyczki, przycięła mikroskopijny skrawek i tak już
idealnie wypielęgnowanego paznokcia i krytycznym wzrokiem oceniła efekt swoich starań.
- Poza tym, pan raczej nikomu nie zdradzi, że tu jestem, czyż nie?
- Jestem spokojny o pani bezpieczeństwo - mruknął Glokta.
„Obawiam się natomiast o własne, i to poważnie. Każdego można przecież jeszcze
bardziej okaleczyć”.
- Czy zadała pani sobie tyle trudu tylko po to, żeby opowiedzieć mi o swoich
podróżach?
Eider rozpromieniła się jeszcze bardziej niż dotychczas.
- Mam nadzieję, że moi ludzie nie zrobili panu krzywdy. Uczuliłam ich, żeby byli
delikatni. Przynajmniej na razie.
- Delikatne porwanie nie przestaje być porwaniem, nie sądzi pani?
- Porwanie to takie brzydkie słowo... Pomyślmy raczej, że było to zaproszenie, któremu
nie sposób się oprzeć. Przynajmniej pozwoliłam panu zatrzymać ubranie, prawda?
- Proszę mi wierzyć, że akurat ten przejaw pani łaskawości wyjdzie na zdrowie nam
obojgu. Zaproszenie do czego, jeśli wolni mi zapytać? Poza bolesnym sponiewieraniem i
krótką konwersacją, ma się rozumieć.
- Rani mnie pan, twierdząc, że potrzebuje czegoś więcej, ale jednak jest coś jeszcze. -
Obcięła kolejny skrawek paznokcia i podniosła wzrok na Gloktę. - Mały nieuregulowany
dług z Dagoski. Boję się, że nie zasnę spokojnie, dopóki go nie spłacę.
„Parę tygodni w ciemnej celi? Niemal śmiertelne przyduszenie? Ciekawe, na jaką
odpłatę sobie w ten sposób zasłużyłem”.
- Słucham więc - wysyczał przez dziąsła. Powieka mu drżała, gdy śledził wzrokiem
ciach, ciach, ciach małych nożyczek. - Dłużej nie zniosę tego napięcia.
- Zbliżają się Gurkhulczycy.
Glokta na chwilę zaniemówił, kompletnie zaskoczony.
- Zmierzają tutaj?
- Tak. Do Midderlandu. Do Adui. Do was. Potajemnie wybudowali flotę; zaczęli po
zakończeniu poprzedniej wojny, teraz jest gotowa. Statki zdolne stawić czoło jednostkom
Unii. - Odrzuciła nożyczki na stół i westchnęła. - Tak przynajmniej słyszałam.
„Gurkhulska flota, o której wspomniał mój nocny gość, Yulwei. Plotki, najpewniej.
Ale nie każda plotka jest kłamstwem”.
- Kiedy tu dotrą?
- Trudno mi powiedzieć, naprawdę. Taka ekspedycja to przedsięwzięcie niezwykle
ambitne pod względem organizacyjnym. Z drugiej strony, Gurkhulczycy zawsze byli
znacznie lepiej zorganizowani od nas. Dlatego tak przyjemnie prowadzi się z nimi interesy.
„Moje kontakty z nimi były dalekie od przyjemnych, ale to inna historia”.
- Jaka liczba ludzi wchodzi w grę?
- Najprawdopodobniej ogromna.
Glokta prychnął.
- Proszę mi wybaczyć, ale słowa zdrajczyni przyjmuję nieco sceptycznie. Zwłaszcza że
nie obfitują w szczegóły.
- Jak pan chce. Ściągnęłam pana tutaj, żeby pana ostrzec, nie przekonać. Uznałam, że
jestem to panu winna za ocalenie mi życia.
„Jakież to cudownie staroświeckie z twojej strony”.
- To ma być wszystko?
Eider rozłożyła ręce.
- Czy dama nie może przyciąć sobie paznokci, nie urażając przy tym nikogo?
- Nie lepiej było napisać list? - warknął Glokta. - Przynajmniej nie dorobiłbym się
obtartej skóry pod pachami.
- Proszę nie przesadzać, nigdy nie robił pan na mnie wrażenia człowieka, który przejmie
się byle obtarciem. Poza tym, spotkanie pozwoliło nam odświeżyć nadzwyczaj przyjemną
znajomość. No i nie może mi pan odebrać mojej małej chwili triumfu, po tym wszystkim,
przez co dzięki panu przeszłam.
„Rzeczywiście, nie mogę. Zdarzało mi się słyszeć mniej sympatyczne groźby, a kobieta
ma przynajmniej dość smaku, żeby nie umawiać się ze mną w chlewie”.
- Czy to znaczy, że mogę sobie po prostu pójść?
- Czy ktoś wziął laskę superiora?
Nikt się nie odezwał.
Eider uśmiechnęła się z zadowoleniem, błyskając idealnie równymi białymi zębami.
- Raczej może się pan odczołgać. Co pan na to?
„Lepsze to, niż gdybym miał wypłynąć na powierzchnię kanału po paru dniach
spędzonych na dnie, rozdęty jak ogromny biały nagi ślimak i cuchnący jak wszystkie groby
w mieście”.
- Na nic lepszego chyba nie mogę liczyć. Tak się jednak zastanawiam... Co ma mnie
powstrzymać przed wysłaniem praktyków tropem drogich perfum, z poleceniem
dokończenia tego, co zaczęli?
- To słowa bardzo w pańskim stylu - przyznała z westchnieniem Eider. - Powinien pan
zatem wiedzieć, że pewien mój stary i zaufany partner w interesach jest w posiadaniu
zalakowanej koperty, która w wypadku mojej śmierci zostanie niezwłocznie wysłana do
arcylektora. List w kopercie szczegółowo wykłada naturę wyroku wydanego na mnie w
Dagosce.
Glokta z troską zacmokał o bezzębne dziąsła.
„Tego mi właśnie trzeba: kolejny nóż do żonglowania”.
- Co się zatem stanie, jeśli niezależnie od moich poczynań umrze pani na zgniliznę?
Zginie pod gruzami zawalonego domu? Zadławi się kawałkiem chleba?
Eider otworzyła szeroko oczy, jakby podobna myśl nie przyszła jej wcześniej do głowy.
- Jeżeli zajdzie któraś z tych ewentualności, to... jak mniemam... list i tak zostanie
wysłany. Mimo pańskiej niewinności. - Zaśmiała się. - Moim zdaniem świat w niczym nie
przypomina sprawiedliwej i szczęśliwej krainy, jaką być powinien, i śmiem twierdzić, że
mieszkańcy Dagoski, zniewoleni kupcy i zmasakrowani żołnierze Unii przyznaliby mi
rację. - Uśmiechnęła się uroczo, jakby dyskutowali o uprawie ogródka. - Chyba jednak
łatwiej by się panu żyło, gdyby mnie pan udusił.
- Czyta mi pani w myślach.
„Tyle że teraz już stanowczo za późno na duszenie. Zrobiłem dobry uczynek, więc muszę
za niego zapłacić. To oczywiste”.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, zanim rozstaniemy się, miejmy nadzieję, po raz
ostatni... Jest pan jakoś zaangażowany w to całe głosowanie?
Glokta poczuł, że powieka zadrżała mu konwulsyjnie.
- Moje obowiązki lekko zahaczają o tę kwestię.
„Inaczej mówiąc, zajmuję się nią nieustannie, z krótkimi przerwami na sen”. Carlot dan
Eider pochyliła się nad stołem z miną konspiratorki, oparła się na łokciach i podparła
brodę dłońmi.
- I jak pan myśli, kto będzie nowym królem Unii? Brock? Isher? A może jeszcze ktoś
inny?
- Za wcześnie jeszcze o tym mówić. Pracuję nad tym.
- Niech pan zatem kuśtyka do domu. - Eider wydęła dolną wargę. - I radziłabym nie
wspominać Jego Eminencji o naszym spotkaniu. Tak będzie lepiej.
Skinęła głową i znów ktoś wcisnął Glokcie worek na głowę.
OBDARTA HAŁASTRA
Stanowisko dowodzenia Jezala (jeśli można mówić o „dowodzeniu” w wypadku
człowieka tak kompletnie zagubionego i zdezorientowanego jak on) znajdowało się na
grzbiecie wysokiego wzniesienia, z którego roztaczała się piękna panorama leżącej w dole
płytkiej doliny. Przynajmniej w innych, szczęśliwszych czasach byłaby to piękna panorama,
bo w obecnej sytuacji nie dało się ukryć, że widok był daleki od przyjemnego.
Trzon armii buntowników dokumentnie przesłonił pokaźną połać znajdujących się w
dolinie pól uprawnych, przywodząc na myśl mroczny i odrażający kożuch groźnej zarazy, w
wielu miejscach najeżony lśniącą stalą; nawet jeśli były to tylko narzędzia rolnicze i
przybory rzemieślnicze, to z całą pewnością wyglądały na ostre.
Mimo sporego oddalenia było widać, że rebelianckie szeregi są niepokojąco dobrze
zorganizowane. Regularne, proste odstępy pomiędzy oddziałami miały ułatwiać
dostarczanie zaopatrzenia i przekazywanie rozkazów. Nawet Jezal, obserwując sytuację
niewprawnym okiem, potrafił stwierdzić, że ma do czynienia raczej z regularną armią niż
przypadkową zbieraniną, na dodatek dowodzoną przez kogoś, kto zna się na swojej
robocie. I to najprawdopodobniej lepiej niż on sam.
Mniejsze i mniej karne grupy rozproszyły się po całej okolicy; były niewielkie, ale i tak
każda z osobna stanowiła znaczącą siłę: ludzie przeczesywali kraj w poszukiwaniu wody i
żywności. Rozpełzająca się po zielonych polach czarna masa przypominała Jezalowi hordę
mrówek obłażącą stertę jabłczanych obierek. Nie miał zielonego pojęcia, ilu jest tych
ludzi, jednakże wymieniana wcześniej liczba czterdziestu tysięcy wydała mu się poważnie
zaniżona.
W wiosce na dnie doliny, na tyłach głównych sił buntowników, płonęły ognie. Z tej
odległości Jezal nie byłby w stanie odróżnić ognisk obozowych od płonących domów, ale
w głębi ducha obawiał się raczej tej drugiej możliwości. Trzy wysokie słupy ciemnego
dymu wzbijały się pod niebo i rozpływały wysoko w powietrzu, przesycając je słabym,
niepokojącym i gryzącym w nozdrza aromatem ognia.
Dowódca powinien emanować taką aurą nieustraszoności, żeby jego podwładni, chcąc
nie chcąc, musieli pójść za nim. Jezal doskonale zdawał sobie z tego sprawę, rzecz jasna, a
jednak kiedy spoglądał z góry na długie, opadające łagodnie pola, nie mógł nie myśleć o
ogromnej rzeszy wrogów czekających po drugiej stronie i przepełnionych złowieszczą
determinacją. Nie umiał się powstrzymać od zerkania ku własnym żołnierzom, którzy
wyglądali mizernie, wątło i niepewnie. Odruchowo krzywił się i obciągał przeklęty
kołnierzyk munduru, który cały czas wydawał mu się zbyt ciasny.
- Jak życzy pan sobie rozlokować nasze siły, panie pułkowniku? - zapytał jego adiutant,
major Opker, patrząc na Jezala wzrokiem, który jakimś cudem łączył w sobie lizusostwo i
pogardę.
- Rozlokować siły, tak...
Jezal rozpaczliwie szukał słów, które - jeśli nawet nie perfekcyjne - byłyby chociaż z
grubsza stosowne w tych okolicznościach. Już na samym początku swojej kariery
wojskowej odkrył, że mając doświadczonego i skutecznego przełożonego oraz
doświadczonych i skutecznych podwładnych, nie trzeba właściwie nic robić ani wiedzieć.
Ta strategia pozwoliła mu wygodnie i spokojnie przetrwać kilka lat pokoju, jednakże
obecna sytuacja boleśnie obnażyła jej najpoważniejszą wadę: kiedy człowiek jakimś
cudem zostawał naczelnym dowódcą, cały ten przemyślny system walił się w gruzy.
- Rozlokować... - mruknął, marszcząc brwi i starając się sprawiać wrażenie, że
analizuje topografię pola bitwy, chociaż miał mgliste pojęcie, co to właściwie oznacza. -
Piechota w dwuszeregu... - zaryzykował, przypomniawszy sobie strzępy jakiejś opowieści
Collema Westa. - Tam, za tym żywopłotem.
I skinął buławą w pompatycznym geście. Przynajmniej we władaniu buławą był
prawdziwym mistrzem. Całymi godzinami ćwiczył przed lustrem.
- Przed żywopłotem, naturalnie - wtrącił gładko Bayaz. - To właśnie miał na myśli
pułkownik. Piechota w dwuszeregu, przed żywopłotem, po obu stronach tamtego kamienia
milowego. Lekka jazda tam, pośród drzew. Ciężka kawaleria w formacji klina dalej, na
skrzydle, gdzie może w pełni wykorzystać atut odsłoniętej przestrzeni. - Mag wykazywał
niepokojącą biegłość w wojskowym żargonie. - Kusznicy w linii za żywopłotem;
niewidoczni dla przeciwnika, będą go mogli stamtąd ostrzeliwać z uprzywilejowanej,
wyższej pozycji. - Mrugnął porozumiewawczo do Jezala. - Za pozwoleniem, panie
pułkowniku, uważam, że to wyśmienita strategia.
- Tak jest. - Opker uśmiechnął się drwiąco, zrobił w tył zwrot i poszedł wydać rozkazy.
Jezal z całej siły ścisnął trzymaną za plecami buławę. Drugą ręką nerwowo potarł
szczękę. Wyglądało na to, że w dowodzeniu chodzi jednak o coś więcej niż kiwanie głową,
gdy wszyscy zwracają się do ciebie „panie pułkowniku”. Kiedy wróci do Adui, będzie
musiał o tym poczytać. Jeśli wróci.
Trzy małe punkciki odłączyły się od ludzkiej masy w dolinie i zaczęły się wspinać po
zboczu w ich stronę. Osłoniwszy dłonią oczy, Jezal dostrzegł łopoczący nad nimi skrawek
czegoś białego. Biała flaga. Posłowie.
Dotyk dłoni Bayaza na ramieniu wydał mu się wyjątkowo niepokojący.
- Nie martw się, mój chłopcze, jesteśmy dobrze przygotowani do walki. Ja jednak
jestem przekonany, że do niej nie dojdzie. - Z uśmiechem spojrzał na nieprzebrane mrowie
ludzkie w dolinie. - Absolutnie przekonany.
Jezal szczerze żałował, że nie może powiedzieć tego samego.
***
Jak na sławnego demagoga, zdrajcę i podżegacza, człowiek znany jako Garbarz
wyglądał nadzwyczaj przeciętnie, kiedy spokojnie siedział na składanym krześle przy stole
w namiocie Jezala: pospolita twarz, gęste kręcone włosy, średni wzrost. Wyróżniał go
tylko płaszcz o niezwykłym kroju i kolorze, oraz uśmiech dowodzący, że wie, że trzyma w
ręku wszystkie atuty.
- Nazywają mnie Garbarzem - zaczął. - Zostałem wyznaczony do roli rzecznika
obozującego w tej dolinie sojuszu uciśnionych, wykorzystywanych i udręczonych. Oto moi
dwaj sprzymierzeńcy w tym prawym i patriotycznym dziele, moi generałowie, rzec by
można.
Gospodarz Hood. - Skinął głową w bok, wskazując krzepkiego mężczyznę z brodą jak
szufla, rumianą cerą i wściekłym marsem na czole. - I Fornal Horst. - Poruszył głową w
drugą stronę, gdzie stał mężczyzna o wyglądzie drobnego cwaniaczka i leniwym spojrzeniu,
z długą blizną na policzku.
- Jestem zaszczycony - odparł z rezerwą Jezal. Jego zdaniem pomagierzy Garbarza
bardziej przypominali zwykłych bandytów niż generałów. - Pułkownik Luthar.
- Wiem, widziałem, jak zwyciężał pan w turnieju. To był pokaz wyśmienitej szermierki,
mój przyjacielu, naprawdę wyśmienitej...
- Cóż, hmm... Dziękuję - wykrztusił zbity z pantałyku Jezal. - To mój adiutant, major
Opker, a to... Bayaz, Pierwszy z Magów.
Gospodarz Hood parsknął z niedowierzaniem, ale Garbarz tylko skubnął wargę w
zadumie.
- Dobrze. Przyszliście walczyć czy negocjować?
- Jesteśmy przygotowani na obie ewentualności - odparł Jezal i przeszedł do
wygłoszenia oficjalnego oświadczenia: - Zamknięta Rada potępia wprawdzie obraną przez
was metodę demonstracji, ale przyznaje, że niektóre wasze żądania mogą być uprawnione...
- Nie mają wyboru, łotry - zadudnił basowo Hood.
- Tak, no cóż... Rada upoważniła mnie do zaproponowania następujących ustępstw. -
Jezal wziął do ręki przygotowany przez Hoffa zwój, ogromny, z ozdobnie rzeźbionymi
uchwytami, opatrzony wielką jak spodek pieczęcią. - Muszę was jednak ostrzec - ciągnął,
ze wszystkich sił starając się emanować pewnością siebie - że jeżeli postanowicie
odrzucić te warunki, jesteśmy gotowi do walki. Dysponuję najlepszymi ludźmi, najlepiej
wyszkolonymi i uzbrojonymi żołnierzami w służbie króla. Każdy jest wart dwudziestu z
waszej hałastry.
Krzepki wieśniak parsknął śmiechem. Zabrzmiało to groźnie.
- Lord Finster też tak myślał. A potem nasza hałastra skopała mu dupsko i przegnała go z
jednego skraju jego posiadłości na drugi. Ba, gdyby nie miał tak rączego konia, zadyndałby
na gałęzi! A pan, pułkowniku, ma szybkiego wierzchowca?
Garbarz dotknął lekko jego ręki.
- Spokojnie, mój zapalczywy przyjacielu. Przyszliśmy przyjąć warunki rozejmu, jeżeli
będą dla nas do zaakceptowania. Proszę nam pokazać, co pan tam ma, pułkowniku. Może
obejdzie się bez dalszych gróźb.
Jezal wyciągnął rękę, w której trzymał ciężki dokument. Hood wyrwał mu go ze złością,
rozwinął gwałtownym gestem i zaczął czytać. Gruby pergamin szeleścił głośno przy
rozwijaniu. Im dłużej Hood czytał, tym bardziej posępniał na twarzy.
- To zniewaga! - wykrzyknął, przeczytawszy całość, i spojrzał spode łba na Jezala. -
Obniżenie podatków, do tego pieprzenie o użytkowaniu wspólnej ziemi, z którego i tak się
pewnie potem wycofają!
Rzucił zwój Garbarzowi. Jezal przełknął ślinę. Nie miał, naturalnie, zielonego pojęcia o
naturze proponowanych ustępstw ani ich niedostatkach, ale reakcja Hooda raczej nie
zapowiadała rychłego porozumienia.
Wzrok Garbarza prześlizgiwał się nieśpiesznie po dokumencie. Jezal zauważył, że
przywódca buntowników ma oczy różnego koloru: jedno było niebieskie, drugie zielone.
Garbarz doczytał do końca i z teatralnym westchnieniem odłożył zwój.
- Przyjmujemy wasze warunki - powiedział.
- Naprawdę?
Zaskoczony Jezal otworzył szeroko oczy - chociaż nie aż tak szeroko jak Hood.
- Przecież są gorsze od poprzednich! - zaprotestował ten drugi. - Od tamtych, które nam
zaproponowali, kiedy rozgoniliśmy ludzi Finstera! Obiecałeś wtedy, że każdy człowiek ma
dostać ziemię na własność! Zapowiadałeś, że nie ustąpimy nawet na krok!
Garbarz się skrzywił.
- To było wtedy.
- To było wtedy? - wymamrotał Hood i z niedowierzaniem rozdziawił usta. - A gdzie się
podziała godna płaca za uczciwą pracę? Udział w zyskach? Równe prawa za wszelką
cenę? Obiecałeś mi to! - Wyciągniętymi rękami wskazał dolinę. - Wszystkim nam
obiecałeś!
Co się zmieniło, poza tym, że Adua jest teraz na wyciągnięcie ręki? Możemy wziąć
wszystko, czego chcemy! Możemy...
- Powiedziałem: przyjmujemy te warunki! - warknął nagle rozeźlony Garbarz. - Chcesz
sam walczyć z gwardią królewską? Może tego nie zauważyłeś, Hood, ale ludzie poszli za
mną, nie za tobą!
- Ale obiecałeś nam wolność dla każdego! Uwierzyłem ci! - Na twarzy wieśniaka
odmalowała się zgroza. - Wszyscy ci uwierzyliśmy!
Jeszcze nigdy w życiu Jezal nie widział człowieka tak doskonale obojętnego, jak
Garbarz w tej chwili.
- To pewnie przez tę moją twarz - odparł bezbarwnym tonem Garbarz. - Budzi zaufanie.
Jego drugi generał, Horst, wzruszył ramionami i skupił się na oględzinach swoich
paznokci.
- Niech cię diabli wezmą, Garbarz! Niech was wszystkich diabli wezmą!
Hood okręcił się na pięcie i ze złością wypadł z namiotu.
Jezal zauważył, że Bayaz nachyla się nad majorem Opkerem i szepcze mu do ucha: -
Każcie go aresztować, zanim opuści nasz obóz.
- Aresztować, mój panie...? Ale... to poseł... biała flaga...
- Aresztować, zakuć w kajdany i odesłać do Domu Pytań. Biała szmata nie może chronić
przed królewską sprawiedliwością. Jeżeli się nie mylę, superior Goyle prowadzi śledztwo
w tej sprawie...
- Eee... tak, naturalnie.
Opker wstał i wyszedł w ślad za Hoodem. Jezal uśmiechnął się niepewnie.
Garbarz na pewno słyszał tę wymianę zdań, ale teraz rozpromienił się tak, jakby
przyszłość niedawnego towarzysza broni nic a nic go nie obchodziła.
- Przepraszam za mojego kompana. W takich sprawach nie da się wszystkich zadowolić.
- Machnięciem ręki zbył kwestię Hooda. - Ale proszę się nie przejmować.
Wygłoszę wielką mowę do małych ludzi i wkrótce rozejdą się do domów. Nikomu nie
stanie się krzywda. A jeśli nawet znajdzie się paru upartych wichrzycieli, to chyba
wyłapiecie ich bez większego wysiłku, pułkowniku Luthar. Mam rację?
- Eee... no... - wymamrotał Jezal. Ni w ząb nie rozumiał, co się dzieje. - Moglibyśmy
chyba...
- Doskonale! - Garbarz zerwał się na równe nogi. - Obawiam się, że muszę panów
opuścić. Mam mnóstwo niecierpiących zwłoki obowiązków. Ani chwili spokoju, prawda,
pułkowniku Luthar? Ani chwili spokoju...
Spojrzeli po sobie z Bayazem, a potem Garbarz zanurkował pod połą wejścia do
namiotu, wyśliznął się na światło dnia i zniknął.
- Gdyby ktoś mnie o to pytał - mruknął Pierwszy z Magów wprost do ucha Jezala -
powiedziałbym, że negocjacje były trudne, a przeciwnicy twardzi i zdeterminowani. Na
całe szczęście pan, pułkowniku, trzymając nerwy na wodzy, przypomniał im o
zobowiązaniach wobec króla i kraju, przekonał ich do powrotu na pola i tak dalej.
- Ale... - Jezal był do tego stopnia skonsternowany, że chciało mu się płakać. Jednakże
tej konsternacji towarzyszyła też olbrzymia ulga. - Ale ja...
- Gdyby ktoś pytał - powtórzył Bayaz.
Groźna nuta w głosie maga sugerowała niedwuznacznie, że ten epizod został
definitywnie zakończony.
WYBRANIEC KSIĘŻYCA
Mrużąc oślepione słońcem oczy, Wilczarz patrzył na mijających go chłopców z Unii.
Ludzie pokonani w bitwie wyglądają bardzo charakterystycznie: człapią noga za nogą,
przygarbieni, ochlapani błotem, bez reszty pochłonięci obserwowaniem ziemi pod stopami.
Widział to wielokrotnie, sam nie raz i nie dwa czuł to samo. Żal po przegranej. Wstyd,
że dali się pobić. Wyrzuty sumienia, że poddali się, nie odniósłszy ran. Znał te uczucia aż
za dobrze, wiedział, jak potrafią dać się we znaki, ale mimo wszystko wyrzuty sumienia
były odrobinę mniej bolesne od cięcia mieczem i goiły się ciut szybciej.
Niektórym rannym nawet się poszczęściło: obandażowani, w łubkach, wsparci na kiju
albo na ramieniu kompana... W sam raz, żeby dostać zwolnienie od służby w pierwszej
linii na najbliższe kilka tygodni. Inni nie mieli tyle szczęścia. Zwłaszcza jeden z nich wydał
się Wilczarzowi znajomy - oficer, młokos jeszcze, ledwie mu się sypnął pierwszy wąs,
gładka twarz blada i wykrzywiona w grymasie bólu i szoku, noga odcięta tuż nad kolanem;
leżał na noszach niesionych przez dwóch ludzi obficie zbryzganych ciemną posoką. To on
pilnował bramy, kiedy Wilczarz i Trójdrzewiec przybyli do Ostenhormu, żeby dołączyć do
armii Unii.
To on spojrzał na nich jak na dwie kupy łajna. Teraz nie wydawał się już taki cwany,
kwiczał z bólu przy każdym wstrząsie noszy, ale Wilczarzowi nie było do śmiechu. Odjęcie
nogi było chyba zbyt surową karą za szyderczy sposób bycia.
West stał obok ścieżki, pogrążony w rozmowie z oficerem, który miał głowę owiniętą
brudnym bandażem. Wilczarz nie słyszał słów, ale z grubsza domyślał się treści tej
rozmowy.
Od czasu do czasu któryś z tej dwójki wskazywał za siebie, na dwa wzgórza, z których
zeszli - strome, niewdzięczne, gęsto zalesione; tylko w paru miejscach naga skała
przezierała spomiędzy drzew. West odwrócił się i zobaczył obserwującego go Wilczarza.
Minę miał iście grobową. Nie trzeba było geniusza, żeby wyczytać z niej, że do końca
wojny jeszcze daleko.
- W mordę... - mruknął Wilczarz.
Poczuł znajome ssanie w żołądku, nieprzyjemne uczucie, które dawniej dawało o sobie
znać kiedy musiał zrobić zwiad w nieznanym terenie, kiedy Trójdrzewiec kazał im
przygotować broń albo kiedy na śniadanie musiała im wystarczyć zimna woda. Odkąd
jednak został wodzem, towarzyszyło mu właściwie bez przerwy. Wszystkie sprawy były na
jego głowie.
- Nie dało rady?
West podszedł do niego, kręcąc głową.
- Bethod na nas czekał, z dużym oddziałem. Siedzi okopany na tych wzgórzach, gotowy
na wszystko. Oddziela nas od Carleonu. Podejrzewam, że przygotował się na to jeszcze
zanim przekroczył granicę.
- Cały Bethod. Lubi się solidnie przygotować. Zawsze lubił. Nie można by go obejść?
- Kroy próbował z obu stron i dwa razy został zmiażdżony. Teraz Poulder przeprowadził
frontalny atak i poniósł jeszcze cięższe straty.
- Czyli się nie da. - Wilczarz westchnął.
- Nie ma takiej drogi, żeby nie dać Bethodowi okazji do dziabnięcia nas nożem pod
żebro.
- A on takiej okazji na pewno nie przepuści. Ba, dokładnie na coś takiego liczy.
- Lord marszałek zgodziłby się z tobą. Chce, żebyś poprowadził swoich ludzi na północ.
- West spojrzał posępnie na dalsze wzgórza, bardziej odległe, szare jak szept. - Macie
znaleźć słaby punkt Bethoda. Nie ma mowy, żeby był w stanie obstawić całe pasmo.
- Czyżby? No, chyba wkrótce się przekonamy - odparł Wilczarz i zniknął wśród drzew.
Chłopaki będą zachwycone.
Podążając ścieżką, szybko dotarł do swojego obozowiska. Ludzi przybywało z każdym
dniem i teraz ich liczba mogła sięgać nawet czterech setek, samych zaprawionych w boju
twardzieli, głównie takich, którzy nigdy nie przepadali za Bethodem i walczyli przeciw
niemu już w dawniejszych wojnach - chociaż nie brakło i takich, którzy walczyli przeciwko
Wilczarzowi. Tutaj, w lesie, dosłownie się od nich roiło: siedzieli przy ogniskach,
gotowali strawę, ostrzyli broń, czyścili sprzęt, paru wprawiało się w fechtunku. Wilczarz
skrzywił się, słysząc szczęk stali; jeszcze się go nasłucha, bez wątpienia. A i skutki będą
bardziej krwawe.
- Wódz idzie! - wołali na jego widok. - Wilczarz! Wodzu! Hej, tutaj!
Jedni klaskali, inni łomotali bronią o kamienie. Pozdrawiał ich, unosząc zaciśniętą
pięść, uśmiechał się półgębkiem, odpowiadał: „Czołem, czołem” i tak dalej; prawdę
powiedziawszy, w dalszym ciągu nie miał zielonego pojęcia, jak powinien zachowywać
się wódz, więc po prostu zachowywał się po staremu, jak dawny Wilczarz. I to im chyba
wystarczało.
Zawsze wystarcza, pomyślał. Dopóki nie zaczną przegrywać i nie zechcą zmienić
wodza.
Podszedł do ogniska, przy którym czas spędzali najbliżsi mu Ludzie Imienni. Logena nie
było nigdzie widać, ale reszta ze znudzonymi minami siedziała wokół ognia. To znaczy, ci,
którzy jeszcze żyli. Tul pierwszy go zauważył.
- Wilczarz wrócił.
- Aha - mruknął Ponurak, przycinając brzytwą brzechwę strzały.
Dow wycierał kawałkiem chleba tłuszcz z patelni.
- I jak tam poszło Unii na wzgórzach? - zapytał z takim przekąsem, jakby z góry znał
odpowiedź. - Dali dupy, prawda?
- Można powiedzieć, że zajęli drugie miejsce.
- Drugie miejsce przy dwóch startujących? To właśnie nazywam daniem dupy.
Wilczarz odetchnął głęboko i puścił uwagę Dowa mimo uszu.
- Bethod solidnie się okopał, strzeże obu dróg do Carleonu. Nie da się go łatwo ani
podejść, ani obejść. Chyba się nas tu spodziewał.
- Psiakrew, sam ci to mogłem powiedzieć! - warknął Dow, parskając tłustymi
okruchami. - Na jednym wzgórzu posadził pewnie Małą Kość, na drugim Białego; dalej
czekają Blady-jak-Śnieg i Goring. Tych czterech wystarczy, żeby nawet mysz się nie
prześliznęła, ale na wszelki wypadek za ich plecami przyczaił się sam Bethod z szankami i
tym pierdolonym Groźnym. Wywęszą każdego.
- Najpewniej. - Tul podniósł miecz do światła, przyjrzał mu się krytycznie i wrócił do
polerowania go. - Cały Bethod, zawsze lubił wszystko zaplanować.
- A co mówią ci, którzy trzymają nas na smyczy? - zadrwił Dow. - Jaką robótkę ma
Wściekły dla swoich zwierząt?
- Burr chce, żebyśmy ruszyli na północ, przez las. Poszukali dziur w szykach Bethoda.
- Też coś! - prychnął Dow. - Bethod nie zostawia dziur. Chyba że specjalnie, żebyśmy w
nie wpadli. A jak wpadniemy, to poskręcamy sobie karki.
- W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak patrzeć pod nogi, nie uważasz?
- Chłopcy na posyłki, kurna. Jak zwykle.
Wilczarz zaczynał rozumieć Trójdrzewca, który miewał serdecznie dość marudzenia
Dowa.
- A na co innego liczyłeś? Takie jest życie, całe składa się z ganiania na posyłki, a
człowiek, jeśli jest cokolwiek wart, stara się je załatwić jak najlepiej. A w ogóle to co cię
w dupę ugryzło?
- To! - Dow gwałtownym ruchem głowy wskazał las. - To wszystko! Niewiele się
zmieniło, prawda? Sforsowaliśmy Biały Nurt, wróciliśmy na Północ, ale Bethod okopał
się po uszy i ci z Unii nie mają go jak obejść, nie wystawiając zadów na strzał. Zresztą,
nawet gdyby zrzucili go z tych wzgórz, to co potem? Podejdą pod Carleon, zdobędą go,
spalą tak jak ostatnim razem Dziewięciopalcy... Co z tego? To nic nie znaczy. Bethod dalej
będzie walczył, jak zawsze, z doskoku, atak i odwrót. Zawsze będą jakieś nowe wzgórza,
nowe okopy i nowe sztuczki, aż w końcu Unia stwierdzi, że ma dość, spieprzy na południe i
zostawi nas samych.
A wtedy Bethod się odwróci i wiesz, co się stanie? Będzie nas ścigał po całej Północy,
wzdłuż i wszerz, kurwa; zima, lato, zima, lato, i tak do zajechania. A my jak zwykle
siedzimy na dupie w lesie i tylko pomału nas ubywa. Brzmi znajomo?
Istotnie, brzmiało to znajomo, tyle że Wilczarz nie bardzo rozumiał, co miałby w tej
sprawie zrobić.
- Przynajmniej Logen wrócił, nie? Przyda się.
- Ha! - prychnął znowu Dow. - A kiedy to Krwawy-dziewięć przyniósł ze sobą coś
innego niż śmierć, co?
- Uspokój się - wtrącił się Tul. - Jesteś mu coś winien, zapomniałeś? Wszyscy jesteśmy.
- Mnie się wydaje, że każdy dług ma swoje granice. - Dow rzucił patelnię obok ogniska,
wstał i wytarł ręce w płaszcz. - Gdzie on się w ogóle włóczył, co? Zostawił nas wtedy w
górach bez słowa, na pastwę płaskogłowych, i spierdolił na drugi koniec świata! Kto teraz
zaręczy, że znów się nam nie urwie, jeśli będzie miał taki kaprys? Albo nie przejdzie do
Bethoda? Nie zacznie mordować bez powodu? Chyba tylko umarli wiedzą, co mu do łba
strzeli!
Wilczarz i Tul spojrzeli po sobie z poczuciem winy. Obaj wiedzieli, że Logen jest
zdolny do strasznych rzeczy, kiedy go najdzie ochota.
- To było dawno - odparł Tul. - Wszystko się zmienia.
- O nie. - Dow się uśmiechnął. - Nie wszystko. Możesz tak sobie wmawiać, jeśli dzięki
temu lepiej sypiasz, ale ja na pewno będę się miał na baczności! Mówimy o Krwawym-
dziewięć! Kto to może wiedzieć, co on teraz wymyśli?
- Ja mam pewien pomysł - powiedział Wilczarz.
Odwrócił się... i stanął oko w oko z Logenem, który stał oparty o drzewo. Wilczarz już,
już miał się uśmiechnąć, gdy nagle dostrzegł w oczach Logena charakterystyczny błysk, to
szczególne spojrzenie, z którym wiązało się wiele paskudnych wspomnień. Tak patrzą
umarli, kiedy wraz z życiem wypływa z nich zainteresowanie całym światem.
- Tak sobie myślę, że jak masz coś do powiedzenia, to możesz mi to powiedzieć prosto
w twarz - powiedział Logen.
Podszedł do Dowa, przekrzywiwszy lekko głowę. Białe blizny odcinały się od
ciemniejszej, obojętnej twarzy. Wilczarz poczuł, jak włoski na rękach stają mu dęba; miał
gęsią skórkę, mimo że słońce całkiem konkretnie przygrzewało.
- Daj spokój, Logen - wtrącił pojednawczo Tul, jakby chciał całą sprawę obrócić w
żart, chociaż było oczywiste, że nie może być o tym mowy. - Dow nie chciał powiedzieć
nic złego, tylko się...
Logen nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
- Myślałem, że po tym, jak raz dostałeś nauczkę, druga lekcja nie będzie ci potrzebna -
mówił dalej, nie odrywając trupiego spojrzenia od Dowa. - Widzę jednak, że niektórzy
mają krótką pamięć. - Zatrzymał się tuż przed Dowem, tak blisko, że niemal stykali się
twarzami. - To jak, chłoptasiu? Życzysz sobie powtórkę?
Wilczarz aż się wzdrygnął, święcie przekonany, że ci dwaj zaraz rzucą się sobie do
gardeł. Nie miał zielonego pojęcia, jak zdoła ich wtedy rozdzielić. Nerwowa chwila
przeciągała się w nieskończoność. Czarny Dow, który nikomu nie pozwoliłby tak do siebie
mówić, nawet Trójdrzewcowi, ostatecznie tylko wyszczerzył żółtawe zęby w uśmiechu.
- Nie. Jedna lekcja w zupełności mi wystarczy.
Odwrócił głowę w bok, charknął i splunął na ziemię, po czym wycofał się spokojnie,
bez pośpiechu, nie przestając się uśmiechać, jakby sugerował, że tym razem przyjmuje
reprymendę, ale za następny raz nie ręczy.
Kiedy Dow zniknął im z oczu, Tul - widząc, że jednak obeszło się bez rozlewu krwi -
odetchnął z ulgą, jakby popełnił morderstwo i aż do teraz nie wiedział, czy ujdzie mu to
płazem.
- No dobrze. Ruszamy na północ, tak? Trzeba zebrać chłopaków.
- Mhm - zawtórował mu Ponurak, wsunął ostatnią strzałę do kołczanu i ruszył za Tulem
w głąb lasu.
Logen odprowadził ich wzrokiem, a gdy i oni zniknęli, odwrócił się i przykucnął przy
ognisku. Oparł łokcie na udach, dłonie zwiesił swobodnie z przodu.
- Chwała niech będzie zmarłym - mruknął. - Mało się nie zesrałem.
Wilczarz zdał sobie sprawę, że nadal wstrzymuje oddech. Czym prędzej wypuścił
powietrze.
- Ja chyba popuściłem. Troszeczkę. Musiałeś to zrobić?
- Wiesz, że tak. Popuść smycz komuś takiemu jak Dow, a nic go nie powstrzyma.
Nagle wszystkie chłopaki zaczną kombinować, że Krwawy-dziewięć wcale nie jest taki
straszny, jak słyszeli, a wtedy nie trzeba będzie długo czekać, żeby jakiś malkontent
wyskoczył do mnie z nożem.
Wilczarz pokręcił głową.
- Paskudne rozumowanie.
- Ale taki jest świat, i to się nie zmieniło. Nigdy się nie zmienia.
Może to i prawda, ale jak coś się ma zmienić, jeśli nie damy mu szansy?
- Mimo wszystko... Naprawdę uważasz, że to konieczne?
- Dla ciebie pewnie nie. Ty masz naturalny dar, ludzie cię lubią. - Logen podrapał się po
szczęce i obrzucił las smętnym spojrzeniem. - Ja straciłem swoją szansę jakieś piętnaście
lat temu. A drugiej nie dostanę.
***
Las był ciepły i znajomy. Ptaki świergotały w koronach drzew, obojętne na Bethoda,
Unię i wszelkie ludzkie poczynania. Na całym świecie nie było chyba drugiego równie
spokojnego miejsca - i to się bardzo Wilczarzowi nie podobało. Węszył, cedził powietrze
przez nos, smakował je na języku. Ostatnio zrobił się podwójnie czujny, od tamtej bitwy, w
której zginęła Cathil. Może gdyby wtedy odrobinę bardziej zaufał swojemu nosowi,
ocaliłby ją. Żałował, że tak się nie stało, ale żałowanie jeszcze nikomu w niczym nie
pomogło.
Dow przykucnął w gąszczu, wpatrzony w nieruchomy las.
- Co jest, Wilczarz? Zwęszyłeś coś?
- Ludzi chyba, ale też coś kwaśnego. - Wilczarz pociągnął nosem. - Jakby...
Spomiędzy drzew wyfrunęła strzała. Trafiła w drzewo tuż obok niego i rozedrgana
utkwiła w pniu.
- Ja chromolę! - kwiknął Wilczarz.
Pośliznął się i klapnął na tyłek, ściągając łuk z ramienia, jak zwykle poniewczasie.
Dow rzucił się na ziemię obok niego, klnąc jak szewc, i zaplątali się nawzajem w swoje
ubrania i sprzęt; niewiele brakowało, żeby Dow wyłupił mu oko trzonkiem topora, zanim
Wilczarz zdołał go z siebie zepchnąć. Podniósł rozpostartą dłoń, dając swoim ludziom
znak, że mają się zatrzymać, ale oni już bez jego podpowiedzi rozproszyli się w
poszukiwaniu kryjówek wśród drzew i kamieni, czołgali się, rozglądali i wyciągali broń.
- Jesteście od Bethoda? - dobiegł głos z głębi lasu. Kimkolwiek był ten, który pytał,
mówił w języku Północy z dziwnym akcentem.
- Nie! - odkrzyknął Dow. - Ale jeśli wy jesteście, to radzę się wam szykować na
spotkanie z umarłymi!
Cisza.
- Nie mamy nic wspólnego z tym łajdakiem! I nie zamierzamy mieć!
- To świetnie! - zawołał Wilczarz. Podniósł głowę dosłownie o cal, trzymając w rękach
napięty łuk. - Pokażcie się!
Zza drzewa wyszedł mężczyzna, dzieliło ich od niego najwyżej sześć kroków.
Niewiele brakowało, żeby wstrząśnięty Wilczarz zwolnił cięciwę. Z lasu wynurzali się
kolejni, całe dziesiątki. Mieli skołtunione włosy i twarze wymazane brązową ziemią i
niebieską farbą, byli ubrani w obszarpane futra i na wpół wyprawione skóry, ale groty ich
strzał i włóczni, i klingi topornie wykutych mieczy lśniły czystością.
- Górale - mruknął Wilczarz.
- Owszem, jesteśmy góralami i jesteśmy z tego dumni.
Donośny głos poniósł się echem po lesie. Górale zaczęli się rozstępować, jakby robili
dla kogoś przejście, i Wilczarz zaniemówił na widok dziecka, które między nich weszło:
bosonoga dziewczynka, na oko dziesięcioletnia, niosła przerzucony przez ramię olbrzymi
młot - grube drzewce, długie jak krok dorosłego człowieka, zakończone wielką jak cegła,
poharataną grudą żelaza. Broń była stanowczo za ciężka, żeby takie dziecko mogło się nią
zamachnąć; dziewczynka z trudem ją niosła.
Za nią szedł chłopiec z przypiętą do pleców tarczą, o wiele dla niego za szeroką, i
ogromnym toporem, który z wysiłkiem taszczył w obu rękach. Towarzyszył mu drugi
chłopiec, uzbrojony we włócznię dwa razy wyższą niż on sam; lśniący grot kołysał mu się
wysoko nad głową, snopy słonecznego światła połyskiwały na złotych ozdobach drzewca.
Chłopak co chwilę zerkał do góry, żeby nie zaczepić włócznią o gałęzie.
- To sen - mruknął Wilczarz. - Prawda?
Dow zmarszczył brwi.
- Jeśli tak, to bardzo dziwny Dzieci nie przyszły same: za nimi podążał prawdziwy
olbrzym w narzuconym na ramiona futrze i ogromnym naszyjniku zwieszającym się aż na
wydatne brzuszysko. Naszyjniku z kości. Kości palców, jak stwierdził Wilczarz, gdy
nieznajomy się zbliżył. Ludzkich palców przemieszanych z płaskimi kawałkami drewna,
porzeźbionymi w jakieś dziwne znaki. W siwobrązowej brodzie ział potężny, żółtozęby
uśmiech, który jednak wcale nie uspokoił Wilczarza.
- Ożeż w dupę... - jęknął Dow. - Wracajmy. Spieprzajmy na południe, byle szybko.
- Co się stało? Znasz go?
Dow odwrócił się i splunął.
- A jakże. To Crummock-i-Phail.
Wilczarz prawie zaczął żałować, że nie wpadli w zasadzkę. Z tym człowiekiem na
pewno lepiej było walczyć, niż rozmawiać, każde dziecko o tym wiedziało. Crummock-i-
Phail, wódz mieszkańców wzgórz, był chyba najbardziej pokręconym skurczybykiem na
całej przeklętej Północy.
Crummock-i-Phail podszedł bliżej, delikatnie odsuwając zagradzające mu drogę
włócznie i strzały.
- Już nie będą potrzebne, moi śliczni, prawda? Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi, a w
każdym razie mamy wspólnych wrogów, co jest nawet lepsze, nie sądzicie? Tyle że tych
wrogów tam, wśród wzgórz, jest bardzo, bardzo dużo, hę? Jeden księżyc wie, jak bardzo
kocham dobrą walkę, ale żeby przypuścić szturm na te wielgachne skały, na których czyha
Bethod ze swoimi dupolizami? To by było chyba za dużo dla każdego, nie wydaje się
wam?
Nawet dla waszych nowych przyjaciół z Południa.
Zatrzymał się tuż przed nimi. Naszyjnik z kości zakołysał się i zagrzechotał. Troje dzieci
przystanęło za plecami wodza, bawiąc się olbrzymią bronią i popatrując spode łba na
Wilczarza i Dowa. - Jestem Crummock-i-Phail, wódz ludzi z gór. Przynajmniej tych, którzy
są cokolwiek warci. - Olbrzym wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby przyszedł na wesele. -
A kto dowodzi waszą wesołą gromadką?
Wilczarz poczuł znajomą pustkę w trzewiach, niewiele jednak mógł na to poradzić.
- Wychodzi na to, że ja.
Crummock uniósł brwi.
- Czyżby? Nieduży z ciebie człowieczek. Nie za mały, żeby rozkazywać takim bykom?
Pewnie jesteś sławny. Jak cię zwą?
- Jestem Wilczarz. A ten tutaj to Czarny Dow.
- Niezwykłych masz kompanów - zauważył Dow, zerkając spod zmarszczonych brwi na
dzieciaki.
- W rzeczy samej, niezwykłych. W rzeczy samej... A jacy są dzielni! Ten z włócznią to
mój syn, Scofen. Ten z toporem to mój drugi syn, Rond. - Crummock nachmurzył się,
patrząc na dziewczynkę z młotem. - Ale imienia tego smyka to jakoś nie mogę sobie
przypomnieć...
- Jestem twoją córką! - wrzasnęła dziewczynka.
- Jak to? Synów mi zabrakło?
- Scenn jest już dorosły, więc ma swój własny miecz. A Sceft jest za mały i nie dajesz
mu nic do noszenia.
Crummock pokręcił głową.
- Coś podobnego! Kto to widział, do diabła, żeby kobieta brała się za młot?!
Dziewczynka odrzuciła broń na ziemię i kopnęła Crummocka w piszczel.
- To sam go sobie noś, stary capie!
- Auć! - kwiknął wódz, jednocześnie śmiejąc się i rozcierając obolałą nogę. - Teraz
sobie przypominam: jesteś Isern. Ten kopniak odświeżył mi pamięć. Możesz udźwignąć
młot, to go noś. Najmniejszemu trafia się największy ciężar, co?
- Tata, chcesz topór? - wtrącił mniejszy z chłopców, drżącymi rękami podnosząc broń.
- A może młot? - Dziewczynka podniosła porzucony oręż i szturchnięciem odepchnęła
brata.
- Nie, kochaniutcy, na razie wystarczą mi słowa, a tych mam aż nadto i bez waszej
pomocy. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wkrótce zobaczycie, jak wasz tata morduje, ale nie
dzisiaj. Dziś nie trzeba nam młotów i toporów. Nie przyszliśmy zabijać.
- To po co przyszliście? - zainteresował się Wilczarz, chociaż wcale nie był przekonany,
czy chce wiedzieć.
- Aha! Od razu przechodzimy do rzeczy, co? Szkoda czasu na uprzejmości? - Crummock
przekrzywił głowę, rozciągając sobie ścięgna w karku. Wzniósł ręce nad głowę, strzepnął
nogą. - Przybyłem tutaj, bo kiedy obudziłem się w środku nocy i wyszedłem w mrok,
księżyc do mnie przemówił. W lesie, wiecie? Przemówił szumem drzew i pohukiwaniem
sów, i wiecie, co mi powiedział?
- Że jesteś w chuj popierdolony? - podsunął Dow.
Crummock plasnął się z uciechy dłonią po udzie.
- Czarny Dow... Ładnie się wyrażasz, jak na taką maszkarę. Ale nie, księżyc powiedział
mi coś innego. Powiedział - skinął na Wilczarza, jakby chciał mu zdradzić jakiś sekret - że
jest z wami Krwawy-dziewięć.
- Nawet jeśli jest, to co z tego?
Logen bezszelestnie wynurzył się z leśnej gęstwiny, z lewą dłonią opartą na rękojeści
miecza. Razem z nim zjawili się Tul i Ponurak, wodząc gniewnymi spojrzeniami po
otaczających ich pomalowanych twarzach górali, trojgu dzieciach i ich wysokim, opasłym
ojcu.
- Oto i on! - ryknął Crummock, wskazując Logena drżącym, serdelkowatym palcem
wskazującym. - Nie sięgaj po miecz, Krwawy-dziewięć, bo posikam się w gacie! - Padł na
kolana. - To on! We własnej osobie!
Na czworakach podpełzł do Logena i uczepił się jego nogi, tuląc się do niego jak pies
do pana.
Logen spojrzał na niego ze złością.
- Złaź ze mnie!
- Jak sobie życzysz!
Crummock odskoczył i wyrżnął tłustym tyłkiem w błoto. Wilczarz nigdy przedtem nie
widział takiego przedstawienia. W plotkach o obłędzie Crummocka musiało być sporo
prawdy.
- Powiedzieć ci ciekawą rzecz, Krwawy-dziewięć?
- Parę już słyszałem...
- To ta będzie kolejna. Widziałem, jak walczyłeś z Shamą Bezlitosnym. Widziałem, jak
go rozpołowiłeś niczym gołębia przed wrzuceniem do garnka. Sam bym tego lepiej nie
zrobił, własnymi błogosławionymi rękami! To był piękny widok!
Wilczarz zmarszczył brwi. On też przy tym był, ale nie przypominał sobie niczego
pięknego.
- Powiedziałem wtedy coś... - Crummock dźwignął się na kolana - co od tamtej pory
stale powtarzam. - Wstał. - I powtórzyłem po raz kolejny, gdy zeszliśmy z gór, żeby cię
odszukać. - Wyciągniętą ręką wskazał Logena. - Powiedziałem, że ze wszystkich ludzi
księżyc właśnie ciebie upodobał sobie najbardziej!
Wilczarz spojrzał pytająco na Logena, który wzruszył ramionami.
- Kto to może wiedzieć, co się księżycowi podoba, a co nie? Zresztą, jakie to ma
znaczenie?
- Jakie to ma znaczenie, on się pyta! Ha! Mógłbym patrzeć, jak zabija cały świat, i byłby
to piękny widok! Sęk w tym, że ja mam plan. Wytrysnął z zimnych podgórskich źródeł,
przypłynął strumieniem pod kamieniami, a potem fale świętego jeziora wyrzuciły go na
brzeg tuż obok mnie, kiedy moczyłem sobie stopy w lodowatej wodzie.
Logen podrapał się po pobliźnionej żuchwie. - Mamy robotę do wykonania, Crummock.
Jeśli chcesz nam coś powiedzieć, przejdź do rzeczy.
- Tak właśnie zrobię. Bethod mnie nienawidzi, ja go zresztą też, ale ciebie nienawidzi
jeszcze bardziej. Dlatego że mu się postawiłeś i jesteś żywym dowodem na to, że
mieszkaniec Północy może sam sobie być panem, zamiast klękać przed tym łajdakiem w
złotej czapce, jego dwoma synami i tą jego wiedźmą, i lizać ich po dupach. - Crummock
zmarszczył brwi. - No, może w jej wypadku ewentualnie dałbym się namówić... Nadążasz?
- Na razie tak... - przytaknął ostrożnie Logen, chociaż Wilczarz wcale nie dałby sobie
głowy uciąć, że nie kłamie.
- Jeśli będziesz miał kłopoty, to wystarczy, że zagwiżdżesz, a ja przyjdę ci z pomocą.
Do czego zmierzam: gdyby Bethod zwęszył szansę dorwania was samych, z dala od
waszych unijnych przyjaciół, ciepłolubnych i rojących się jak mrówki za waszymi plecami,
to wiele byłby w stanie poświęcić. Może nawet dałby się wywabić z tych swoich ślicznych
pagórków.
Jak myślisz, hmm?
- Musiałby mnie naprawdę okrutnie nienawidzić.
- A co, myślisz, że to niemożliwe? - Crummock odwrócił się i gestem rozpostartych
ramion objął wszystkich stojących przed nim, włącznie z Tulem i Ponurakiem. - Zresztą, tu
nie chodzi tylko o ciebie, Krwawy-dziewięć! Byliby z nami wszyscy twoi ludzie i wszyscy
moi, w tym ja i moi trzej synowie! - Dziewczynka znów odrzuciła młot i wsparła dłonie na
biodrach, ale niezrażony Crummock plótł swoje: - Gdyby moi i twoi chłopcy połączyli siły,
mogłoby nas razem być nawet i z osiemset włóczni. Ruszymy na północ, jakbyśmy szli do
Wysokich Szczytów, zajdziemy Bethoda od dupy strony i się z nim zabawimy. To go
powinno rozeźlić. Nie sądzę, żeby oparł się pokusie posłania nas wszystkich z powrotem
do ziemi.
Wilczarz rozważył słowa Crummocka. Ludzie Bethoda na pewno zaczynali się
denerwować. Nie podobało im się, że muszą walczyć po niewłaściwej stronie Białego
Nurtu.
Może nawet słyszeli o powrocie Krwawego-dziewięć i nabierali wątpliwości, czy
opowiedzieli się po właściwej stronie. Bethod z radością zatknąłby kilka głów na
włóczniach, żeby wszyscy mieli na co popatrzeć; głowy Dziewięciopalcego i Crummocka-
i-Phaila świetnie by się do tego nadawały, Tula Duru i Czarnego Dowa też, może nawet
jego, Wilczarza... O tak, Bethod byłby zachwycony. Pokazałby wszystkim, że bez niego
Północ nie ma przyszłości. To by mu odpowiadało.
- Przypuśćmy, że faktycznie pomaszerujemy na północ - odezwał się. - Skąd Bethod
miałby się o tym dowiedzieć?
Crummock uśmiechnął się od ucha do ucha, jeszcze szerzej niż dotychczas.
- Od swojej wiedźmy.
- Przeklęta wiedźma! - zaświergotał chłopiec z włócznią. Chude rączki drżały mu z
wysiłku, kiedy próbował utrzymać drzewce w pionie.
- Mówię o tej warzącej zaklęcia suce z pomalowanym ryjem, którą Bethod trzyma przy
sobie. A może to ona trzyma jego przy sobie? Ciekawe pytanie... Tak czy inaczej, ona
patrzy i widzi. Mam rację, Krwawy-dziewięć?
- Znam ją - przytaknął bez entuzjazmu Logen. - Nazywa się Caurib. Podobno ma długie
oko, tak mi kiedyś powiedział jeden przyjaciel.
Wilczarz nie miał zielonego pojęcia, o czym mowa, ale skoro Logen potraktował słowa
Crummocka poważnie, to chyba należało zrobić to samo.
- Długie oko, powiadasz? - Crummock się uśmiechnął. - Ładna nazwa brzydkiej
sztuczki. Widzi nim najróżniejsze rzeczy, chociaż dla nas byłoby lepiej, gdyby ich nie
widziała. Ostatnio Bethod ufa jej wzrokowi bardziej niż własnemu; na pewno każe jej
wypatrywać nas wszystkich, a ciebie w szczególności, a wtedy ona otworzy szeroko oboje
swoich długich oczu, możesz być pewny. Nie jestem może prawdziwym czarownikiem - tu
Crummock zakręcił jedną z drewnianych płytek w naszyjniku - ale księżyc mi świadkiem,
że co nieco potrafię.
- A jeśli wszystko pójdzie po twojej myśli, to co dalej? - zadudnił basem Tul. - Bethod
przynajmniej ma szanse dostać nasze głowy. A my?
- Ja tam lubię swoją głowę i nie zamierzam się z nią rozstawać, wielkoludzie.
Zwabimy go dalej na północ, tak powiedział mi las. Jest w górach takie miejsce,
ukochane przez księżyc, mocarna dolina, strzeżona przez zmarłych z mojego rodu i mojego
ludu, i przez zmarłych z gór, od wieków, od czasu, gdy powstał świat.
Wilczarz podrapał się po głowie.
- Jakaś górska twierdza?
- Umocnione miejsce, wysoko w górach. Dostatecznie solidne, żeby garstka mogła się
tam bronić przed mrowiem do czasu nadejścia odsieczy. Zwabimy go do tej doliny; wasi
unijni druhowie będą podążać za nami, bez pośpiechu, w pewnej odległości,
wystarczająco dużej, żeby wiedźma, zajęta śledzeniem nas, ich już nie spostrzegła. A kiedy
Bethod będzie próbował nas wykurzyć i wykończyć, Południowcy podkradną się do niego
od tyłu i... - Crummock klasnął w dłonie, aż echo poszło po lesie. - Zmiażdżymy owcojeba!
- Zmiażdżymy owcojeba! - zawtórowała mu dziewczynka i kopnęła leżący na ziemi
młot.
Przez chwilę wszyscy spoglądali po sobie nawzajem. Wilczarz nie był tym planem
zachwycony, nie podobało mu się, że mieliby złożyć swój los w ręce tego szurniętego
mieszkańca gór, ale jego propozycja wyglądała naprawdę obiecująco - na tyle, że nie mógł
tak po prostu jej odrzucić.
- Musimy to obgadać.
- Ależ naturalnie, moi nowi najlepsi przyjaciele, naturalnie. Byle nie za długo, hmm? -
Crummock znów wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu. - Zbyt dawno już nie widziałem
Wysokich Szczytów; reszta moich pięknych dzieci, moje piękne żony i same piękne góry
stęskniły się za mną. Pomyślcie zresztą o dobrych stronach naszej umowy. Jeżeli nawet
Bethod nie ruszy za nami, będziecie mogli u schyłku lata przesiedzieć parę nocy w
Wysokich Szczytach, ogrzać się przy moim ogniu, posłuchać moich pieśni, popatrzeć, jak
słońce zachodzi za górami... Co w tym złego?
- Naprawdę chcesz posłuchać tego obłąkanego łajdaka? - mruknął Tul, gdy tylko
oddalili się poza zasięg głosu. - Wiedźmy, czarownicy, sranie w banię... Zmyśla to
wszystko na poczekaniu!
Logen podrapał się po policzku.
- Wcale nie jest taki obłąkany, na jakiego wygląda - odparł. - Od lat skutecznie opiera
się Bethodowi. On jeden. Od dwunastu zim ukrywa się, robi wypady, uprzykrza mu życie i
zawsze wyprzedza go o krok. Może tylko w górach, to prawda, ale lepsze to niż nic. Musi
być śliski jak ryba i twardy jak żelazo, skoro mu się udaje.
- Czyli mu ufasz? - spytał Wilczarz.
- Czy mu ufam? - Logen prychnął. - Nie, do diabła! Ale jego waśń z Bethodem jest
jeszcze bardziej zapiekła niż nasza. I ma rację z tą wiedźmą. Widziałem ją, widziałem też
inne rzeczy przez ten ostatni rok... i jeśli Crummock mówi, że ona nas wypatrzy, to tak
sobie miarkuję, że ma rację. A jeśli nas nie znajdzie i Bethod po nas nie przyjdzie, to i tak
nie mamy nic do stracenia, prawda?
Przykre ssanie w żołądku dręczyło Wilczarza bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Obejrzał się na Crummocka, który siedział na kamieniu w otoczeniu swoich dzieci, a
teraz uśmiechnął się do niego, odsłaniając żółte zęby. Naprawdę nie miał ochoty wiązać z
nim wszystkich swoich nadziei, ale czuł, że wiatr się zmienia.
- To będzie diabelne ryzyko - mruknął. - A jeśli Bethod nas doścignie?
- Będziemy maszerować tak szybko, żeby nas nie doścignął! - warknął Dow. - Jest
wojna. Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa.
- Aha - zawtórował mu Ponurak. Tul pokiwał masywną głową.
- Coś musimy zrobić. Nie przyszedłem tu po to, żeby patrzeć, jak Bethod siedzi sobie na
pagórku. Trzeba go stamtąd ściągnąć.
- Zwlec drania w takie miejsce, żebyśmy mogli mu się dobrać do skóry! - zasyczał Dow.
- Decyzja należy do ciebie. - Logen klepnął Wilczarza w ramię. - To ty jesteś wodzem.
Rzeczywiście, był wodzem. Pamiętał, jak to postanowili, stojąc nad grobem
Trójdrzewca. Teraz najchętniej kazałby się Crummockowi odpierdolić, a potem zawrócił i
powiedział Westowi, że niczego nie znaleźli, tylko pusty las. Ale jak ktoś ci wyznacza
zadanie, to musisz je wypełnić i koniec. Tak by powiedział Trójdrzewiec.
Wilczarz westchnął. Pustka w bebechach podeszła mu do gardła, miał wrażenie, że za
chwilę się porzyga.
- W porządku. Sęk w tym, że plan Crummocka przyniesie nam co najwyżej śmierć, jeśli
Unia nie odwali swojego kawałka roboty, i to chyżo. Musimy pogadać ze Wściekłym, niech
ich wódz, Burr, wie, co się kroi.
- Ze Wściekłym? - zdziwił się Logen.
Tul uśmiechnął się w odpowiedzi.
- To długa historia.
KWIATY I WIWATY
Jezal w dalszym ciągu nie pojmował, dlaczego musiał włożyć galowy mundur.
Cholerstwo było sztywne jak deska i aż skrzypiało od szamerunku; zaprojektowano je
raczej z myślą o staniu na baczność niż jeździe konnej, przez co przy każdym ruchu konia
wpijało mu się boleśnie w brzuch. Ale Bayaz się uparł, a temu staremu durniowi naprawdę
trudno było odmówić. Zresztą, bez względu na to, czy to Jezal miał być dowódcą tej
ekspedycji, czy nie, najłatwiej było po prostu robić to, co mu mag kazał. Jechał więc teraz
na czele długiej kolumny wojska, męczył się w niewygodnym mundurze, co rusz obciągał
kurtkę i pocił się obficie w palącym słońcu. Jedyną pociechę czerpał z faktu, że może
oddychać świeżym powietrzem - reszta żołnierzy musiała łykać wzniecany przez niego
kurz.
Jakby zresztą mało było jego udręki, Bayaz uparcie kontynuował swoje wywody,
którymi zanudzał go już podczas podróży na skraj świata i z powrotem.
- ...kluczowe dla władcy jest podtrzymywanie dobrej opinii na swój temat wśród
poddanych. Nie jest to zresztą nic trudnego: prości ludzie mają ograniczone ambicje i
zadowalają się skromnymi przyjemnościami. Wcale nie muszą być uczciwie traktowani;
wystarczy, żeby tylko myśleli, że tak właśnie jest...
Jezal odkrył, że po jakimś czasie udaje mu się ignorować monotonne brzęczenie
starucha, tak jak można puszczać mimo uszu szczekanie starego psa, który zawsze szczeka.
Oklapł w siodle i błądził myślami daleko, daleko... A gdzież indziej mógłby błądzić,
jeśli nie przy Ardee?
Niezłej biedy sobie napytał, nie ma co. Daleko na równinach wszystko wydawało się
takie proste: wrócić do domu, ożenić się, żyć długo i szczęśliwie. Tymczasem po powrocie
do Adui, starych nawyków oraz możnych tego świata, sprawy z dnia na dzień coraz
bardziej się komplikowały. Nie mógł tak po prostu nie myśleć o swojej reputacji i
perspektywach. Był przecież pułkownikiem gwardii królewskiej, musiał przestrzegać
pewnych standardów.
- ...Harod Wielki zawsze szanował szarego człowieka, czemu nie raz i nie dwa
zawdzięczał triumf nad równymi sobie...
Na dodatek prawdziwa Ardee okazała się o wiele bardziej skomplikowana niż ta z
niemych wspomnień. W dziewięciu dziesiątych bystra, sprytna, odważna i śliczna, w jednej
dziesiątej wredna, destrukcyjna, wiecznie pijana. Każda chwila w jej towarzystwie była
loterią, ale też może właśnie to poczucie zagrożenia sprawiało, że przy każdym ich dotyku
sypały się skry, skóra go mrowiła, a w gardle mu zasychało... Nawet teraz, kiedy tylko o
niej myślał, poczuł znajomy dreszcz. Nigdy przedtem nie czuł się tak przy żadnej innej
kobiecie.
To na pewno miłość. Cóż by innego? Ale czy miłość wystarczy? Jeśli nawet, to na jak
długo?
Jakkolwiek by na to patrzeć, małżeństwo zawiera się na zawsze, a „na zawsze” to
bardzo długo.
Najbardziej odpowiadałoby mu bezterminowe przedłużenie ich nie tak bardzo
potajemnego romansu - tyle że ten łajdak Glokta swoim uschniętym kopytem zniszczył już tę
perspektywę. Kowadła, worki, kanały... Jezal przypomniał sobie białe monstrum, które na
publicznej drodze zarzuciło więźniowi worek na głowę, I wzdrygnął się na tę myśl. Musiał
jednak przyznać kulasowi rację: jego odwiedziny nie służyły reputacji Ardee. Traktuj
innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany, jak to kiedyś powiedział Dziewięciopalcy -
to chyba była słuszna dewiza. Tylko cholernie niewygodna.
- ...czy ty mnie w ogóle słuchasz, mój chłopcze?
- Eee... Ja? Tak, naturalnie. Harod Wielki i w ogóle. Szacunek dla zwykłych ludzi.
- Pozorny szacunek - burknął Bayaz. - Poza tym, Harod był pojętnym uczniem.
Zbliżali się do Adui. Opuściwszy tereny uprawne, przejeżdżali właśnie przez jedno ze
skupisk szałasów, prowizorycznych chatynek, tanich gospód i jeszcze tańszych burdeli,
jakie powyrastały przed każdą z bram metropolii, tuląc się do traktu niczym samodzielne
miasteczko sięgające w głąb długiego cienia Muru Casamira, pierwszej linii miejskich
fortyfikacji. Strażnicy stali ze skwaszonymi minami po obu stronach wysoko sklepionej
bramy, w tej chwili otwartej, ozdobionej złotym słońcem Unii.
Wjechali w mrok i wynurzyli się na światło dzienne. Oszołomiony Jezal wybałuszył
oczy.
Na brukowanym placyku zebrała się pokaźna liczba ludzi stłoczonych z obu stron traktu,
do którego przystępu bronił im kordon strażników miejskich. Słysząc powitalny chór
radosnych okrzyków, Jezal zaczął się zastanawiać, czy nie doszło do jakiejś pomyłki i
gapie nie oczekują kogoś naprawdę ważnego. Na przykład, Haroda Wielkiego. Wkrótce
jednak wyłowił powtarzające się w ogólnym zgiełku nazwisko: „Luthar”. Stojąca w
pierwszym rzędzie dziewczyna rzuciła mu kwiat, który przepadł stratowany końskimi
kopytami.
Zawołała coś, czego nie zrozumiał, ale jej zachowanie nie pozostawiało cienia
wątpliwości: ci ludzie przyszli tu dla niego.
- Co się dzieje? - spytał szeptem Pierwszego z Magów.
Bayaz wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby przynajmniej on jeden nie był zaskoczony.
- Wydaje mi się, że mieszkańcy Adui chcą uczcić twoje zwycięstwo nad buntownikami.
- Naprawdę?
Jezal skrzywił się i skinął wątłą dłonią. Wiwaty wyraźnie przybrały na sile. W miarę
jak posuwali się w głąb miasta, tłum gęstniał, zostawiając im coraz mniej miejsca. Ludzie
stali nawet przy najwęższych uliczkach, wyglądali przez okna na parterze i piętrach,
gwizdali i pokrzykiwali. Z zawieszonego wysoko nad ulicą balkonu ktoś znowu rzucił
kwiaty. Jeden zaczepił się o siodło. Jezal wziął go do ręki i zaczął obracać w palcach.
- To wszystko... dla mnie?
- Czyż nie ocaliłeś miasta? Nie powstrzymałeś buntowników, i to bez rozlewu krwi?
- Poddali się bez powodu. Ja nic nie zrobiłem!
Bayaz wzruszył ramionami, zabrał Jezalowi kwiat, powąchał go i odrzucił. Ruchem
głowy wskazał wiwatujących na skrzyżowaniu sklepikarzy.
- Oni chyba mają na ten temat inne zdanie, więc trzymaj buzię na kłódkę i uśmiechaj się.
To dobra, uniwersalna rada.
Jezal starał się sumiennie zastosować do tej rady, lecz uśmiechy nie przychodziły mu
łatwo. Logen Dziewięciopalcy na pewno nie byłby z niego zadowolony. Jeżeli można było
mówić o przeciwieństwie wyglądania gorzej niż w rzeczywistości, to jego zachowanie w
tej chwili spełniało wszelkie kryteria takiego stanu. Rozglądał się nerwowo,
przeświadczony, że tłum lada chwila rozpozna w nim oszusta, którym jest w istocie, i
miejsce kwiatów i owacji zajmą gniewne kpiny i zawartość nocników.
Nic takiego jednak się nie stało. Aplauz trwał, gdy wraz z długą kolumną wojska wolno
przemierzali Trzy Farmy, a z każdą mijaną przecznicą Jezal czuł się coraz swobodniej.
Pomału docierało do niego, że najwyraźniej zrobił coś, czym zasłużył na to triumfalne
powitanie; najwidoczniej okazał się nieustraszonym dowódcą i genialnym negocjatorem.
Skoro mieszkańcy miasta chcieli go czcić jak bohatera, prostactwem byłoby się im
sprzeciwiać.
Przez bramę w Murze Arnaulta wjechali do centralnej części miasta. Jezal puszył się w
siodle, prężąc dumnie pierś. Bayaz trzymał się z tyłu, zachowując pełen szacunku dystans
do dowódcy. Owacje narastały, gdy przemierzali szeroką Środkową Drogę i, przeciąwszy
Cztery Narożniki, skierowali się w stronę Agriontu. Uczucie było porównywalne z
triumfem w turnieju, tyle że to zwycięstwo przyszło Jezalowi znacznie mniejszym kosztem.
Ale czy to źle? Komu to przeszkadza? Niech szlag trafi Dziewięciopalcego i tę jego
pokorę, on, Jezal, zasłużył sobie na atencję tłumów. Przywołał na usta promienny uśmiech,
uniósł rękę w pewnym siebie geście samozadowolenia i zaczął pozdrawiać
zgromadzonych.
Wielkie mury Agriontu wzniosły się przed nimi. Jezal przejechał przez fosę, wjechał
przez górującą nad mostem południową bramę i zagłębił się w długi tunel; łoskot kopyt i
tupot podkutych buciorów gwardii królewskiej niosły się echem za jego plecami.
Powolutku jechał Drogą Królewską, obserwowany z aprobatą przez kamiennych
monarchów sprzed wieków i ich doradców, aż pomiędzy wysokimi budynkami, w których
wprost roiło się od gapiów, dotarł na Plac Marszałków.
Na rozległej pustej przestrzeni placu tłum został starannie rozstawiony, zostawiając
biegnącą przez środek długą ścieżkę z nagiego kamienia. Na jej końcu wybudowano
szeroką trybunę, której karmazynowe zadaszenie w części centralnej zapowiadało
obecność przedstawiciela królewskiego rodu. Zgiełk i oprawa widowiska zapierały dech
w piersiach.
Jezal pamiętał, jak witano marszałka Varuza po zwycięstwie nad Gurkhulczykami;
wtedy był jeszcze praktycznie dzieckiem i na wszystko patrzył szeroko otwartymi oczami,
pamiętał nawet, że mignął mu przelotnie sam marszałek siedzący na ogromnym myszatym
rumaku... Przez myśl mu jednak nie przeszło, że pewnego dnia to on znajdzie się na tak
wyróżnionym miejscu. Prawdę mówiąc, nadal wydawało mu się to trochę dziwne -
pokonał tylko bandę wieśniaków, a nie najpotężniejsze państwo w Kręgu Świata. Z drugiej
strony, nie do niego przecież należało ocenianie, kto zasłużył na wiwaty, a kto nie, prawda?
Spiął więc konia do szybszego kroku, jadąc grubym szpalerem uśmiechniętych twarzy i
machających rąk, w powietrzu gęstym od wsparcia i aprobaty. W pierwszym rzędzie na
trybunie zasiedli przedstawiciele Zamkniętej Rady: rozpoznał arcylektora Suita w
olśniewającej bieli i najwyższego sędziego Marovię w uroczystej czerni. Był tam również
jego dawny nauczyciel szermierki lord marszałek Varuz, tuż obok zasiadł marszałek dworu
Hoff. Wszyscy klaskali, choć na ich twarzach malował się cień wzgardy, świadczący -
zdaniem Jezala - o ich niewdzięczności. W samym środku, wygodnie rozparty na złoconym
tronie, zasiadał król we własnej osobie.
- Wasza Królewska Mość... - usłyszał głos Hoffa.
Zerknął przelotnie na króla. Władca spał, powieki miał mocno zaciśnięte, usta otwarte.
Właściwie nikt nie był chyba zaskoczony, było wiadomo, że król ma najlepsze lata
dawno za sobą, ale Jezal nie potrafił powstrzymać irytacji: oto monarcha już drugi raz
przesypiał chwilę jego triumfu!
Hoff najdyskretniej, jak się dało, szturchnął monarchę łokciem, lecz wobec braku
reakcji zmuszony był nachylić się i szepnąć mu do ucha: - Wasza Królewska Mość...
Więcej nie zdążył powiedzieć, ponieważ król przechylił się, głowa opadła mu na
ramię... i nagle spadł ze złoconego tronu i legł na wznak przed oszołomionymi członkami
Rady Zamkniętej niczym wyrzucony na plażę wieloryb. Szkarłatna szata rozchyliła się,
odsłaniając ogromną mokrą plamę na spodniach. Korona spadła mu z głowy, odbiła się od
ziemi i z metalicznym turkotem przeturlała po bruku. Wszystkim zaparło dech w piersi,
ciszę zmącił tylko przeraźliwy wrzask stojącej gdzieś z tyłu damy. Jezal gapił się z
otwartymi ustami, niezdolny zareagować, jak marszałek dworu rzuca się na kolana i
pochyla nad leżącym królem. Minęła chwila w absolutnej ciszy, wszyscy zebrani na Placu
Marszałków wstrzymali oddech, w końcu Hoff wstał. Jego twarz straciła naturalne
rumieńce.
- Król nie żyje! - obwieścił żałobnym głosem, który odbił się udręczonym echem od
domów i wież wokół placu.
Jezal się skrzywił. Co za pech! Teraz już nikt nie będzie go oklaskiwał.
ZA DUŻO NOŻY
Logen siedział na kamieniu dwadzieścia kroków od ścieżki, którą prowadził ich
Crummock. Podobno Crummock-i-Phail znał wszystkie drogi na Północy, tak mówili. Takie
przynajmniej chodziły plotki, a Logen miał nadzieję, że w tym wypadku plotki nie
odbiegają od prawdy. Nie chciałby wpakować się prosto w zasadzkę. Zmierzali na północ,
w stronę gór, licząc na to, że uda im się wywabić Bethoda ze wzgórz i wciągnąć go w
pułapkę Wysokich Szczytów. A także na to, że wojsko Unii podąży za nimi, żeby tę pułapkę
domknąć. Sporo było tego liczenia.
Dzień był gorący, prawdziwie letni. Ziemia pod drzewami była przełamana cieniem i
pocięta promieniami słońca, które przesuwały się wraz z ruchem kołysanych wiatrem
gałęzi; od czasu do czasu słońce dźgało Logena prosto w oczy. Ptaki śpiewały i kląskały,
drzewa szeleściły i skrzypiały, owady fruwały w nieruchomym powietrzu, poszycie było
upstrzone kępami białych i niebieskich kwiatów. Ale lato na północy nie nastrajało Logena
optymistycznie. Lato to najlepszy czas na zabijanie; znacznie więcej ludzi poległo na jego
oczach przy dobrej pogodzie niż przy złej. Starał się więc mieć oczy szeroko otwarte,
wytężał wzrok i słuch.
Takie zadanie wyznaczył mu Wilczarz: miał się trzymać na prawym skrzydle i pilnować,
żeby chłopaki Bethoda ich nie zaskoczyli, gdy będą gęsiego przemierzać wydeptaną przez
zwierzynę ścieżkę.
I Logenowi bardzo to zadanie odpowiadało: musiał zachować czujność, a zarazem nie
ryzykował, że któryś ze sprzymierzeńców spróbuje go zabić.
Obserwowanie ludzi, którzy z bronią w rękach szli przez las, rozmawiając
przyciszonymi głosami, budziło liczne wspomnienia. Dobre i złe. Głównie złe, musiał
uczciwe przyznać.
W pewnym momencie jeden z ludzi odłączył się od reszty i ruszył prosto w jego
kierunku. Uśmiechał się szeroko, najprzyjaźniej jak to tylko możliwe - co jeszcze nic nie
znaczyło, rzecz jasna. Logen znał mnóstwo ludzi, którzy z uśmiechem na ustach planowali
zabójstwa. Sam tak robił. Wielokrotnie.
Odwrócił się, ustawił się lekko bokiem, i niewidoczną dla intruza dłoń zacisnął na
rękojeści noża. „Noży nigdy dość”, powiedział mu kiedyś ojciec. To była dobra rada.
Rozejrzał się spokojnie, żeby mieć pewność, że nikt nie próbuje zajść go od tyłu, ale
zobaczył tylko drzewa. Rozstawił więc wygodniej stopy, nie wstawał jednak. Starał się
sprawiać wrażenie człowieka wolnego od wszelkich trosk - mimo że wszystkie mięśnie
miał napięte i gotowe do działania.
- Jestem Czerwonogłowy.
Intruz zatrzymał się nie dalej niż o krok, wciąż uśmiechnięty. Lewą dłoń oparł lekko na
rękojeści miecza, prawą zwiesił swobodnie.
Logen myślał gorączkowo, przeglądał w pamięci listę ludzi, których w przeszłości
skrzywdził, zranił lub z którymi wplątał się w jakiś spór. Oczywiście ograniczył się do
tych, których zostawił przy życiu. Czerwonogłowy nie pasował mu do tej listy, ale to
jeszcze nie musiało o niczym świadczyć. Dziesięciu skrybów zapisujących dziesięć
ogromnych ksiąg nie nadążyłoby ze spisywaniem wrogów, których sobie w życiu narobił,
oraz ich krewnych, przyjaciół i sojuszników. A do tego dochodzili jeszcze tacy, którzy
mogliby chcieć go zabić bez powodu, wyłącznie dla sławy.
- Jakoś sobie nie przypominam...
Czerwonogłowy wzruszył ramionami. - Nie masz powodu. Dawno temu walczyłem dla
Starego Człowieka Yawla. To był porządny gość, stary Yawl. Godny szacunku.
- To prawda - przytaknął Logen, cały czas wyczekując jakiegoś zaskakującego manewru.
- Kiedy wrócił do ziemi, zaczepiłem się u Małej Kości.
- Nigdy nie poznałem Małej Kości osobiście, nawet kiedy walczyliśmy po jednej
stronie.
- Ja też nie, prawdę mówiąc. Straszny z niego skurczybyk. Zwycięstwa, które Bethod
podał mu na tacy, wbiły go w dumę. Mnie to nie pasowało. Dlatego przyszedłem tutaj. Jak
tylko usłyszałem, że jest tu Trójdrzewiec. - Czerwonogłowy pociągnął nosem i spuścił
wzrok.
- Trzeba coś zrobić z tym skurwielem Groźnym.
- Tak ludzie mówią.
Logen sporo się nasłuchał o Groźnym, samych złych rzeczy, ale potrzebował czegoś
więcej niż paru właściwych słów, żeby zdjąć rękę z noża.
- Wilczarz jest dobrym wodzem, tak po mojemu. Jednym z najlepszych, jakich miałem.
Zna się na swojej robocie. Jest ostrożny. Pamięta o różnych rzeczach.
- To prawda. Zawsze się tego po nim spodziewałem.
- Myślisz, że Bethod idzie za nami?
- Może idzie, a może nie - odparł Logen, patrząc Czerwonogłowemu w oczy. - Pewnie
się nie dowiemy, dopóki nie zaszyjemy się w górach, a on pewnego dnia zapuka do drzwi.
- A myślisz, że Unia dotrzyma słowa?
- Dlaczego nie? Ten cały Burr zna się na rzeczy, tak mi się przynajmniej wydaje.
Wściekły zresztą też. Jak powiedzieli, że przyjdą, to sobie miarkuję, że przyjdą. Zresztą,
my i tak nie mamy już na to wpływu, prawda?
Czerwonogłowy otarł pot z czoła, zmrużył oczy i zerknął między drzewa.
- Chyba tak. Zresztą... mniejsza z tym. Chciałem tylko powiedzieć, że brałem udział w
bitwie pod Inewardem. Walczyłeś wtedy po przeciwnej stronie; widziałem, jak walczysz, i
powiem ci, że wolałem trzymać się od ciebie z daleka. - Z uśmiechem pokręcił głową. -
Nigdy przedtem ani potem nie widziałem czegoś podobnego. W gruncie rzeczy chodzi mi
chyba o to, że cieszę się, że jesteś z nami. Naprawdę się cieszę.
- Serio? - zdziwił się Logen. - To dobrze. Ja też się cieszę.
Czerwonogłowy skinął głową.
- No i to by było tyle. Pewnie zobaczymy się w walce, co?
- Na pewno. W walce.
Logen odprowadził Czerwonogłowego wzrokiem, ale nawet kiedy ten przepadł wśród
drzew, nie potrafił się zmusić do rozluźnienia chwytu na rękojeści noża. Cały czas
towarzyszyło mu wrażenie, że powinien się mieć na baczności.
Czyżby jednak zapomniał, jak wygląda Północ? Albo to, albo po prostu udawał sam
przed sobą, że wygląda inaczej, niż jest w rzeczywistości, a teraz dostrzegł swój błąd. Sam
na siebie zastawił pułapkę, dawno temu. Wykuł gruby, solidny łańcuch, powoli, psiakrew,
ogniwo po ogniwie, i sam się tym łańcuchem skuł. A kiedy dostał szansę, żeby się z niego
wyplątać - szansę, na którą w żadnym wypadku nie zasługiwał - to, zamiast z niej
skorzystać, wrócił i wpakował się w stare więzy. To się musiało skończyć krwawo.
Czuł, jak się zbliża: potężne brzemię śmierci, jakby padł na niego cień wielkiej góry.
Przybliżało się z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, każdym uczynionym
krokiem, każdą myślą! Połykał je z każdym kęsem pożywienia, chłonął z każdym oddechem.
Zgarbił się i zagapił na swoje buty, pocięte promieniami słońca na wysokości palców.
Nie powinien był pozwolić Ferro odejść; trzeba było się jej trzymać jak dziecko trzyma
się matki. Ile trafiło mu się w życiu rzeczy, które byłyby choć w połowie dobre? A on jedną
z nich właśnie odrzucił, żeby wrócić na Północ i powyrównywać rachunki.
Powiódł językiem po zębach, splunął kwaśną śliną na ziemię. Powinien być mądrzejszy.
Zemsta nigdy nie jest ani tak prosta, ani tak słodka, jak to sobie człowiek wyobraża.
- Założę się, że żałujesz, że wróciłeś. Hmm?
Poderwał głowę, gotowy wyszarpnąć nóż i rzucić się w wir walki - ale to tylko Tul nad
nim stanął. Logen puścił nóż i opuścił rękę.
- Powiem ci, że przeszło mi to przez myśl...
Grzmot przykucnął obok niego.
- Czasem łapię się na tym, że ciężko mi dźwigać brzemię swojego imienia. Nie chcę
nawet myśleć, jaki to ciężar, nosić takie imię jak twoje.
- Owszem, czasem ciąży.
- Nie wątpię. - Tul patrzył na mijających ich ludzi: szli gęsiego, wzbijając kurz. - Nie
przejmuj się tak nimi, przywykną. A gdyby było naprawdę źle, to zawsze pozostanie ci
jeszcze uśmiech Czarnego Dowa, nie?
- To prawda. - Logen wyszczerzył zęby. - Nie ma drugiego takiego uśmiechu.
Rozświetla cały świat.
- Jak słońce, kiedy wyjdzie zza chmur. - Tul usiadł na sąsiednim kamieniu, odkorkował
manierkę i podsunął ją Logenowi. - Przepraszam.
- Przepraszasz? Za co?
- Że cię nie szukaliśmy po tym, jak spadłeś z tego urwiska. Myśleliśmy, że nie żyjesz.
- Nie mogę powiedzieć, żebym miał to wam za złe; sam byłem prawie pewien, że nie
żyję. I to ja powinienem był was szukać, nie odwrotnie.
- Eee tam... Może powinniśmy byli szukać się nawzajem. Tylko że po jakimś czasie
człowiek traci nadzieję. Życie uczy, żeby zawsze oczekiwać najgorszego, nie?
- Trzeba trzeźwo patrzeć na świat. - Co prawda, to prawda. No, grunt, że wszystko
dobrze się skończyło. Wróciłeś.
- Ano wróciłem - westchnął Logen. - Wróciłem do wojowania, kiepskiego żarcia i
czołgania się po lasach.
- Po lasach... - mruknął Tul i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Czy one mi się kiedyś
znudzą?
Logen napił się z manierki i oddał ją Tulowi, który też pociągnął łyk. Przez chwilę
siedzieli bez słowa.
- Wiesz, Tul, ja wcale tego nie chciałem.
- Pewnie, że nie. Nikt z nas tego nie chciał. Ale to nie znaczy, że sobie na to nie
zasłużyliśmy, hmm? - Tul wielgachną dłonią klepnął Logena w ramię. - Gdybyś chciał o
tym pogadać, będę w pobliżu.
Logen popatrzył za odchodzącym kompanem. Porządny gość był z tego Grzmota.
Godny zaufania. Zostało jeszcze paru takich. Tul, Ponurak, Wilczarz. Czarny Dow też, na
swój sposób. Ta świadomość prawie, prawie wlała nadzieję w serce Logena; prawie się
ucieszył, że postanowił wrócić.
Potem jednak obejrzał się na pojedynczą kolumnę pieszych i zobaczył Dreszcza, który
nie spuszczał go z oka. Logen chętnie odwróciłby wzrok, ale to by nie było w stylu
Krwawego-dziewięć. Siedział więc na swoim kamieniu, patrzył Dreszczowi w oczy i czuł
bijącą od niego jadowitą nienawiść, dopóki tamten nie zniknął wśród drzew. Dopiero
wtedy Logen pokręcił głową, wciągnął powietrze przez zęby i splunął.
„Noży nigdy dość”, mawiał ojciec. „Chyba że są wycelowane w ciebie, przez ludzi,
którzy za tobą nie przepadają”.
NAJLEPSZY Z WROGÓW
Stuk, Stuk.
- Nie teraz! - ryknął pułkownik Glokta. - Muszę je wszystkie podpisać!
Na jego podpis czekało chyba z dziesięć tysięcy zeznań. Biurko uginało się pod ich
ciężarem, piętrzyły się w ogromnych stosach, czubek jego pióra zmiękł jak masło, a że w
dodatku używał czerwonego atramentu, jego pismo wyglądało jak ciemne, krwawe plamy
na jasnym papierze.
- Do diabła! - zaklął, gdy łokciem przewrócił buteleczkę. Atrament rozlał się po całym
blacie, zaczął wsiąkać w papiery i skapywać na podłogę z miarowym kap, kap, kap.
- Później się przyznasz, będzie jeszcze na to czas. Mnóstwo czasu.
Pułkownik zmarszczył brwi. Powietrze wyraźnie się ochłodziło.
- To znowu ty! Jak zwykle w najgorszym momencie!
- Zatem pamiętasz mnie?
- Wydaje mi się...
Prawdę powiedziawszy, nie pamiętał, skąd ją zna. W kącie coś majaczyło, jakby
kobieca postać, ale nie widział jej twarzy.
- Stwórca spadł, płonąc... prosto na most w dole...
Słowa brzmiały znajomo, ale Glokta nie miał pojęcia dlaczego. Stare dzieje. Bzdury.
Skrzywił się z bólu. Przeklęta noga...
- Wydaje mi się...
Tracił swoją tradycyjną pewność siebie. W pokoju zapanował lodowaty ziąb, widział
unoszącą mu się z ust mgiełkę oddechu. Wstał z krzesła i zachwiał się, gdy niemile
widziany gość podszedł bliżej; noga rwała go wściekle.
- Czego chcesz? - wychrypiał z trudem.
Światło padło na twarz intruza i Glokta rozpoznał Mauthisa z domu bankierskiego Valint
i Balk.
- Nasienia, pułkowniku. - Mauthis uśmiechnął się tym swoim niewesołym uśmiechem.
- Chcę Nasienia.
- Ja... ja... - Glokta oparł się plecami o ścianę. Dalej cofnąć się nie mógł.
- Nasienie! - Intruz przybrał twarz Goyle’a, potem Suita, Severarda, ale wszyscy
dopominali się o jedno: - Nasienie! Zaczynam tracić cierpliwość!
- Bayaz - wyszeptał Glokta, zaciskając kurczowo powieki. Łzy pociekły mu po
policzkach. - Bayaz wie...
- Stuk, stuk, oprawco. - Znów ten syczący kobiecy głos. Czubkiem palca dziabnęła go w
skroń. Zabolało. - Gdyby ten stary łgarz coś wiedział, Nasienie już byłoby moje. Ale nie.
To ty je musisz znaleźć. - Ze strachu nie był w stanie wykrztusić ani słowa. - A jeśli nie,
to wyrwę jego cenę z twojego poskręcanego ciała. Stuk, stuk. Czas się obudzić.
Palec znów dźgnął go w głowę, wgryzając mu się w kości jak czubek sztyletu.
- Stuk, stuk, kaleko! - zasyczał mu odrażający głos prosto do ucha. Lodowaty oddech
niemal parzył go w policzek. - Stuk, stuk!
***
Stuk, stuk.
Nie wiedział, gdzie jest. Usiadł na łóżku, szarpiąc się z pościelą, i powiódł dzikim
wzrokiem dookoła. Zewsząd otaczały go cienie, własne sapanie i pojękiwanie dudniło mu
pod czaszką. A potem nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
„Moje nowe apartamenty”.
Noc była lepka, łagodny wietrzyk wpadał przez jedyne otwarte okno i poruszał
firankami. Cień okna kładł się na przeciwległej ścianie. Uderzało o futrynę, na przemian
przymykając się i otwierając.
Stuk, stuk.
Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Opadł na wznak, skrzywił się boleśnie, przeciągnął
nogi, poruszył palcami, żeby złagodzić skurcz.
„Przynajmniej tymi palcami, które Gurkhulczycy mi zostawili. To tylko kolejny sen.
Wszystko...”.
Nagle sobie przypomniał. Otworzył szeroko oczy.
„Król nie żyje. Jutro wybierzemy nowego”.
***
Trzysta dwadzieścia kartek papieru zwisało bez życia na swoich gwoździach. Przez
ostatnie kilka tygodni robiły się coraz bardziej pomarszczone, wystrzępione, zatłuszczone,
brudne.
„W miarę jak zbliżające się wybory coraz głębiej nurzały się w gnoju”.
Wiele z nich było zaplamionych atramentem, pokrytych gniewnymi adnotacjami,
uzupełnieniami i skreśleniami.
„Kupieni, sprzedani, zastraszeni, zaszantażowani, przekupieni i oszukani”.
Niektóre były zniszczone w miejscach, gdzie lakowe pieczęcie zostały zdarte, dodane
lub wymienione na inne.
„Świadectwa płynnych sojuszów, złamanych obietnic i zmian w układzie sił”.
Arcylektor przyglądał się im gniewnym wzrokiem, jak pasterz niesfornej trzódce.
Siwe włosy miał zmierzwione, biały płaszcz był wymięty i nieporządny. Nigdy
przedtem Glokta nie widział, żeby Suit prezentował się inaczej niż nieskazitelnie.
„W końcu posmakował krwi. Własnej. Pewnie bym się z tego uśmiał, gdyby nie ten
przeklęty słony posmak w ustach”.
- Brock ma siedemdziesiąt pięć - wysyczał półgłosem arcylektor, niespokojnie
przebierając splecionymi z tyłu rękami w białych rękawiczkach. - Brock ma siedemdziesiąt
pięć. Isher pięćdziesiąt pięć. Skald i Barezin po czterdzieści. Brock ma siedemdziesiąt
pięć... - Powtarzał liczby w kółko, jak zaklęcia mające chronić go przez złem.
„Albo może przed dobrem”.
- Isher pięćdziesiąt pięć...
Glokta stłumił uśmiech.
„Brock, potem Isher, dalej Skald i Barezin. A Inkwizycja i sądownictwo wyrywają
sobie ochłapy. Mimo wszystkich naszych wysiłków sytuacja wygląda praktycznie tak samo,
jak przed rozpoczęciem tego ohydnego tańca. Równie dobrze mogliśmy od razu wyjechać z
kraju i oszczędzić sobie kłopotów. Może zresztą wcale nie jest za późno...”.
Glokta odchrząknął głośno, czym zwrócił uwagę Suita.
- Masz coś do dodania?
- W pewnym sensie, Eminencjo... - odparł Glokta najbardziej służalczym tonem, na jaki
umiał się zdobyć. - Otrzymałem niedawno pewne... niepokojące informacje.
Suit zmarszczył brwi i ruchem głowy wskazał ściany obwieszone papierami.
- Bardziej niepokojące niż to?
„Co najmniej tak samo niepokojące. Jak na to patrzeć, zwycięzca wyborów, kimkolwiek
będzie, długo sobie nie potriumfuje, jeśli tydzień później przybędą Gurkhulczycy i urządzą
w mieście rzeź”.
- Doszły do mnie pogłoski, jakoby... Gurkhul szykował się do najazdu na Midderland.
Zapadło krótkie, krępujące milczenie.
„Nieszczególnie obiecująca reakcja... Cóż, żagle już postawione, nie pozostało mi nic
innego, jak płynąć wprost na spotkanie sztormu”.
- Najazdu? - powtórzył szyderczo Goyle. - Niby jak mieliby tego dokonać?
- Nie pierwszy już raz dochodzą mnie wieści o istnieniu gurkhulskiej floty. - „Właśnie
rozpaczliwie próbuję łatać swoją cieknącą krypę”. - Potężnej floty, zbudowanej potajemnie
po zakończeniu poprzedniej wojny. Moglibyśmy bez trudu poczynić pewne przygotowania,
a gdyby Gurkhulczycy faktycznie przybyli...
- A jeśli się mylisz? - Arcylektor nachmurzył się jak nigdy przedtem. - Skąd masz te
informacje?
„Nie, to nie przejdzie. Carlot dan Eider? To ona żyje? Jak to możliwe? Ciało unoszące
się na wodzie w porcie...”.
- Z anonimowego źródła, Eminencjo.
- Anonimowego? - Arcylektor lekko zmrużył oczy. - Naprawdę chcesz, żebym w takiej
chwili stanął przed Zamkniętą Radą i przedstawił jej niepotwierdzone plotki twojego
anonimowego informatora?
„Fale zalewają pokład...”.
- Chciałem tylko uprzedzić Waszą Eminencję o takiej ewentualności...
- Kiedy się tu zjawią?
„Targane huraganowym wiatrem podarte żagle łopoczą głośno...”.
- Mój informator nie...
- Gdzie przybiją do brzegu?
„Marynarze z wrzaskiem spadają z rei...”.
- Eminencjo, tego również nie...
- W jakiej sile przybędą?
„Koło sterowe wyrywa mi się z drżących dłoni...”.
Glokta wzdrygnął się i postanowił zamilknąć.
- Wobec tego bądź łaskaw nie rozpraszać nas pogłoskami - zadrwił Suit, krzywiąc się
pogardliwie.
„Statek znika pod bezlitosnymi falami. Wraz z nim na dno idzie ładunek bezcennych
przestróg. Nikt nie zatęskni za kapitanem”.
- Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż widmowa gurkhulska armia!
- Naturalnie, Eminencjo.
„A jeśli Gurkhulczycy faktycznie przybędą, kogo się powiesi? Jak to kogo? Superiora
Gloktę, rzecz jasna. Dlaczego nie przemówił, kiedy był czas po temu, przeklęty
kuternoga?”.
Umysł Suita osunął się już z powrotem w dobrze wyrobione koleiny i zataczał w nich
kolejne kręgi.
- My mamy trzydzieści jeden głosów, Marovia nieco ponad dwadzieścia. Trzydzieści
jeden. Za mało, żeby coś zmienić.
Arcylektor pokręcił głową z posępną miną. Spojrzenie niebieskich oczu prześlizgiwało
się po papierach w tę i z powrotem.
„Tak jakby jakiś inny punkt widzenia mógł zanegować okrutną arytmetykę”.
- Stanowczo za mało - dodał Suit.
- Chyba że porozumiemy się z najwyższym sędzią Marovią.
Znów cisza, jeszcze bardziej krępująca niż przed chwilą.
„O rety. Chyba powiedziałem to na głos”.
- Porozumiemy się... - wysyczał Suit.
- Z Marovią? - kwiknął Goyle. Oczy omal nie wyszły mu z orbit. Triumfował.
„Po wyczerpaniu wszystkich bezpiecznych możliwości działania należy podjąć ryzyko.
Czy nie to właśnie sobie powtarzałem, zjeżdżając na most, za którym tłoczyli się
Gurkhulczycy? Cóż, znów rzucam się na spotkanie sztormu...”.
Glokta odetchnął głęboko.
- Marovia wcale nie może być pewny swojego stanowiska w zamkniętej Radzie.
Owszem, nasze dążenia bywają sprzeczne, lecz wynika to głównie z przyzwyczajenia. A
w przypadku tego głosowania nasze cele są zbieżne: chcemy wybrać słabego kandydata i
zachować równowagę sił. Razem mielibyście ponad pięćdziesiąt głosów, Eminencjo. To
może przeważyć szalę.
- Sprzymierzyć się z tym hipokrytą? - Goyle skrzywił się pogardliwie. - Tym
miłośnikiem wieśniaków? Czyś ty zupełnie postradał zmysły?
- Zamknij się, Goyle.
Suit długo patrzył na Gloktę, odymając w zadumie usta.
„Czyżby zastanawiał się, jak mnie ukarać? Kolejna połajanka? Prawdziwa chłosta? A
może po prostu ktoś znajdzie moje ciało unoszące się na...”.
- Masz rację, Glokta. Porozmawiaj z Marovią.
„Sand dan Glokta po raz kolejny zostaje bohaterem!”.
- Ale... - Goyle rozdziawił usta. - Wasza Eminencjo...
- Najwyższy czas schować dumę w kieszeń! - warknął Suit. - Należy wykorzystać każdą
nadarzającą się sposobność, żeby odsunąć Brocka i pozostałych od tronu. Musimy
pogodzić się z bolesnymi kompromisami i zawierać nawet najdziwniejsze sojusze. Idź! -
syknął do Glokty. Skrzyżował ręce na piersi i odwrócił się do szeleszczących papierów. -
Dobij targu z Marovią.
Glokta wstał sztywno.
„Szkoda porzucać tak urocze towarzystwo, ale obowiązek wzywa...”.
Poczęstował Goyle’a najkrótszym ze swych bezzębnych uśmiechów, wziął laskę i
pokuśtykał do wyjścia.
- Jeszcze jedno, Glokta!
Skrzywił się z bólu, odwracając się gwałtownie.
- Cele Marovii i nasze są zbieżne, ale tylko chwilowo. Nie można mu ufać. Bądź
ostrożny.
- Rozumiem, Eminencjo.
„Zawsze jestem ostrożny. Nie mam innego wyjścia, gdy przy każdym kroku cierpię męki,
nieprawdaż?”.
***
Prywatny gabinet najwyższego sędziego był wielgachny jak stodoła. Girlandy starych
stiuków pokrywały ginący w cieniu sufit. Mimo że było dopiero późne popołudnie,
ocienione kożuchem bluszczu na murze i grubą warstwą brudu na szybach wnętrze tonęło w
permanentnym półmroku. Na każdej poziomej powierzchni piętrzyły się chybotliwe sterty
papierów. Pliki dokumentów przewiązane czarnymi wstążkami. Stosy oprawnych w skórę
ksiąg. Zwały zakurzonych pergaminów zapełnionych pretensjonalnymi zawijasami i
opatrzonych olbrzymimi, połyskującymi złotem pieczęciami z czerwonego laku. Całe
prawo królestwa. Tak to przynajmniej wyglądało.
„I tak pewnie jest naprawdę”.
- Dobry wieczór, superiorze Glokta. - Marovia siedział sam przy długim stole nakrytym
do kolacji. Dania na półmiskach lśniły w blasku osadzonych w kandelabrach świec.
Kominek był wygaszony. - Pozwoli pan, że będę jadł. Wolałbym spożywać posiłki w
zaciszu swoich prywatnych apartamentów, coraz częściej jednak przychodzi mi jadać tutaj.
Natłok obowiązków, rozumie pan. Na dodatek jeden z moich sekretarzy bez zapowiedzi
udał się na urlop.
„Urlop w rzeźni, połączony z podróżą przez wnętrzności stada świń”.
- Przyłączy się pan? - Sędzia wskazał pokaźny kawał pieczeni, krwisty pośrodku i
pławiący się w krwawym sosie.
Glokta oblizał puste dziąsła, sadowiąc się na krześle naprzeciwko Marovii.
- Uczyniłbym to z przyjemnością, Wasza Czcigodność, lecz wzbraniają mi tego
nieubłagane prawa dentystyki.
- Ach tak, naturalnie. Prawa, których nawet najwyższy sędzia nie jest w stanie obejść.
Proszę przyjąć wyrazy współczucia, superiorze. Osobiście uwielbiam soczystą pieczeń;
im bardziej jest krwista, tym lepiej. Tylko postrasz ją płomieniem, zawsze powtarzam
kucharzowi. Tylko ją postrasz.
„Zabawne. Ja to samo mówię swoim praktykom”.
- Czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną wizytę? Przybywa pan z własnej inicjatywy czy
też na polecenie zwierzchnika, mojego wielce szacownego towarzysza z Zamkniętej Rady,
arcylektora Suita?
„Miał pan na myśli swojego śmiertelnego wroga z Zamkniętej Rady?”.
- Jego Eminencja wie, że tu jestem.
- Ach tak... - Marovia odkroił następny ociekający sosem kawał pieczeni i przeniósł go
na talerz. - Jaką wiadomość przesyła mi przez pana? Ma to może jakiś związek ze sprawą,
którą jutro zajmie się Otwarta Rada?
- Zepsuł mi pan całą niespodziankę, Wasza Czcigodność. Mogę mówić szczerze?
- Jeśli tylko pan potrafi...
Glokta odpowiedział bezzębnym uśmiechem.
- To całe zamieszanie z głosowaniem ma fatalny wpływ na sprawy bieżące.
Wątpliwości, niepewność, troska... Wszyscy na tym tracą.
- Jedni więcej, inni mniej.
Nóż zgrzytnął o talerz, gdy Marovia odkroił skrawek tłuszczu.
- To zrozumiałe. Szczególnie narażeni są członkowie Zamkniętej Rady, zwłaszcza ci
zdani tylko na siebie. Wydaje się wątpliwe, by dalej cieszyli się taką swobodą jak obecnie,
kiedy na skutek głosowania na tronie zasiądzie człowiek pokroju Brocka lub Ishera.
„Niektórzy z nas nie przeżyją wtedy pewnie nawet tygodnia”.
Marovia nadział na widelec plaster marchewki i przyjrzał mu się z kwaśną miną.
- Sytuacja godna pożałowania - przyznał. - Dla wszystkich zainteresowanych byłoby
lepiej, gdyby Raynault i Ladisla nadal żyli. - Zamyślił się. - No, w każdym razie Raynault.
Tymczasem jednak jutro odbędzie się głosowanie i rwanie włosów z głowy nic tu nie
pomoże. Trudno w tej chwili dostrzec jakieś rozwiązanie. - Przeniósł wzrok na Gloktę. -
Chyba że chce pan coś zasugerować?
- Wasza Czcigodność kontroluje od dwudziestu do trzydziestu głosów w Otwartej
Radzie.
Marovia wzruszył ramionami.
- Owszem, nie przeczę, mam pewne wpływy.
- Arcylektor również dysponuje trzydziestoma głosami.
- Wyśmienicie.
- Niekoniecznie. Jeżeli jak zwykle staniecie po przeciwnych stronach barykady, wasze
głosy pójdą na marne. Jeden z was poprze Ishera, drugi Brocka i nic się nie zmieni.
Marovia westchnął.
- Smutny koniec dwóch błyskotliwych karier.
- Chyba że połączycie siły. W sumie będziecie mieli sześćdziesiąt głosów, prawie tyle,
co Brock. Wystarczy, żeby zrobić króla ze Skalda, Barezina, Heugena albo jeszcze kogoś
innego, zależnie od rozwoju sytuacji. Kogoś bardziej podatnego na przyszłe naciski.
Kogoś, kto będzie wolał zachować starą Zamkniętą Radę, zamiast wybierać nową.
- Króla, który wszystkich nas uszczęśliwi, co?
- Jeżeli zechciałby pan wyrazić swoje preferencje odnośnie do jakiejś konkretnej osoby,
przekażę wiadomość Jego Eminencji.
„Kolejne ruchy, namowy, rozczarowania. Ach, mieć taki olbrzymi gabinet na własność!
Przez cały dzień siedziałbym sobie wygodnie i przyjmował płaszczących się przede mną
łajdaków, którzy musieli pokonać setkę schodów, żeby z uśmiechem słuchać moich obelg,
łykać moje kłamstwa i błagać o moje jadowite poparcie”.
- Chce się pan dowiedzieć, co by mnie uszczęśliwiło, superiorze Glokta?
„Czas na majaczenia kolejnego chorego na władzę starego pierdziela”.
- Jak najbardziej, Wasza Czcigodność.
Marovia odrzucił sztućce na talerz, rozparł się wygodnie na krześle i westchnął
przeciągle, jak człowiek bardzo zmęczony.
- Chciałbym, żeby nie było króla. Żeby wszyscy ludzie byli równi wobec prawa, mieli
wpływ na rządzenie krajem i wybór przywódcy. Żeby nie było króla ani arystokracji, a
Zamkniętą Radę wybierali i później rozliczali sami obywatele. Byłaby to taka Zamknięta
Rada otwarta dla wszystkich, można powiedzieć. Co pan na to?
„Przypuszczam, że wielu ludziom takie słowa zapachniałyby zdradą stanu. Pozostali zaś
uznaliby je za przejaw obłędu”.
- Uważam, że to mrzonka, Wasza Czcigodność.
- Dlaczegóż to?
- Dlatego że znakomita większość ludzi woli wykonywać polecenia niż dokonywać
wyborów. Posłuszeństwo jest łatwe.
Najwyższy sędzia parsknął śmiechem.
- Możliwe, że masz rację. Świat się jednak zmienia, ostatni bunt chłopski mnie o tym
przekonał. Świat się zmienia. Pomału. Krok po kroku.
- Jestem pewien, że osadzenie lorda Brocka na tronie to krok, który nikomu z nas by się
nie spodobał.
- Lord Brock rzeczywiście ma bardzo wyraziste poglądy, zwłaszcza w odniesieniu do
własnej osoby. Przedstawił mi pan przekonującą argumentację, superiorze. - Marovia
splótł ręce na brzuchu i spojrzał na Gloktę spod przymrużonych powiek. - Dobrze. Proszę
przekazać arcylektorowi Sultowi, że ten jeden raz połączy nas wspólny cel. Jeżeli pojawi
się jakiś neutralny kandydat z dostatecznym poparciem, ja również go poprę. Kto by
pomyślał...
Zamknięta Rada się zjednoczy. - Pokręcił powoli głową. - Zaprawdę, nastały niezwykłe
czasy.
- Bez wątpienia, Wasza Czcigodność.
Glokta wstał z mozołem i skrzywił się, przenosząc ciężar ciała na palącą żywym ogniem
nogę. Powlókł się ku drzwiom przez mroczną, dźwięczącą echem pustkę olbrzymiej
komnaty.
„Dziwny jest ten filozoficzny nastrój najwyższego sędziego wobec perspektywy rychłej
utraty stanowiska. Rzadko widuję tak spokojnych ludzi”.
Położył dłoń na klamce.
„Można by niemal pomyśleć, że wie o czymś, o czym my nie mamy pojęcia. Że już
wcześniej ułożył sobie jakiś plan”.
Odwrócił się.
- Mogę zaufać Waszej Czcigodności?
Marovia uniósł gwałtownie głowę. Nóż do krojenia mięsa zalśnił mu w dłoni.
- Cóż za uroczo staroświeckie pytanie! I to w ustach człowieka pańskiej profesji...
Może mi pan chyba zaufać, że działam we własnym interesie. Ja ze swojej strony tak
właśnie myślę o panu. Dalej nasza umowa nie sięga i sięgać nie powinna. Bystry z pana
człowiek, superiorze. Przez pana się uśmiecham. - Szturchnął pieczeń widelcem. Pociekła
krew. - Powinien pan sobie znaleźć innego mistrza.
Glokta wyszedł, powłócząc nogą.
„Urocza sugestia. Sęk w tym, że i bez tego mam o dwóch mistrzów więcej, niżbym
chciał”.
***
Więzień - jak zwykle nagi, z workiem na głowie i rękami skutymi za plecami - był
osobnikiem wychudzonym i żylastym. Glokta patrzył, jak Frost wyciąga go z celi i wlecze
do wysoko sklepionej komnaty. Bose stopy potykającego się aresztanta człapały donośnie
na zimnej posadzce.
- Nie było go trudno złowić - mówił właśnie Severard. - Jakiś czas temu odłączył się od
pozostałych i od tamtej pory kręcił się po mieście jak smród po gaciach. Złapaliśmy go
wczoraj w nocy.
Frost pchnął więźnia na krzesło.
„Gdzie jestem? W czyich rękach? Czego chcą? Przerażające chwile tuż przed
rozpoczęciem naszej pracy. Zgroza, bezradność, mdlące mrowienie wyczekiwania.
Dopiero co odświeżyłem sobie te wspomnienia, a wszystko dzięki czarującej magister
Eider. Która jednakże puściła mnie wolno, nie czyniąc mi krzywdy”.
Więzień siedział nieruchomo, z przekrzywioną głową. Płótno z przodu worka na
przemian wydymało się i zapadało w takt jego przyśpieszonego oddechu.
„Wątpię, by ten miał tyle szczęścia”.
Glokta machinalnie zbłądził wzrokiem na malowidło nad zamkniętą w worku głową
więźnia.
„Kanedias, nasz stary druh”.
Malowana twarz spoglądała ponuro z wysklepionego sufitu, postać rozkładała szeroko
ramiona, za jej plecami pałał kolorowy ogień.
„Stwórca spadł, płonąc...”.
Glokta bez entuzjazmu zważył w dłoni ciężki młotek.
- Zaczynajmy - polecił.
Severard zerwał teatralnym gestem worek z głowy więźnia.
Nawigator zmrużył oczy, oślepiony blaskiem lampy: twarz ogorzała, mocno opalona,
pożłobiona głębokimi zmarszczkami, głowa ogolona jak u kapłana.
„Albo u człowieka skazanego za zdradę, naturalnie”.
- Nazywasz się brat Długostopy?
- Owszem! Ze szlachetnego Zakonu Nawigatorów! I zapewniam pana, że nie jestem
winien żadnej zbrodni! - Słowa płynęły pośpiesznie z ust Długostopego. - Nie złamałem
prawa, w żadnym razie. To zupełnie nie w moim stylu. Jestem człowiekiem praworządnym,
zawsze byłem. I nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego ktoś miałby tak mną
pomiatać! Żaden! - Spuścił wzrok i zobaczył kowadło stojące między nim i Gloktą, w
miejscu gdzie normalnie powinien znajdować się stół. Jego głos wzniósł się o oktawę: -
Zakon Nawigatorów cieszy się powszechnym szacunkiem, a ja zajmuję w nim znaczącą
pozycję!
Pozycję wyjątkową, rzekłbym! Nawigacja jest największym z moich nieprzeciętnych
talentów, prawdę mówiąc, największym z...
Glokta wyrżnął młotkiem w kowadło. Ten łoskot obudziłby umarłego.
- Przestań! Jazgotać!
Mały człowieczek zamrugał, rozdziawił usta i umilkł. Glokta osunął się na krześle,
rozcierając pozbawione czucia udo. Igiełki bólu wspinały mu się po plecach.
- Masz pojęcie, jaki jestem zmęczony? Ile pracy mnie czeka? Ból, jaki sprawia mi
wstanie z łóżka, niszczy mnie, zanim jeszcze dzień na dobre się rozpocznie. Na dodatek
spotykamy się w wyjątkowo nerwowym okresie. Z tego też powodu jest dla mnie sprawą
w najwyższym stopniu nieistotną, czy będziesz normalnie chodził do końca życia,
normalnie widział do końca życia, albo panował nad zwieraczami do końca swojego
niezwykle krótkiego i nieprzeciętnie bolesnego żywota! Rozumiesz?
Nawigator przeniósł spojrzenie wytrzeszczonych oczu na Frosta, majaczącego nad nim
jak jego własny przerośnięty cień.
- Rozumiem - wyszeptał.
- To dobrze - mruknął Severard.
- Barwo fobwe - zawtórował mu Frost.
- W rzeczy samej, bardzo dobrze - przytaknął Glokta. - Powiedz mi, bracie Długostopy,
czy jednym z twoich rozlicznych talentów jest także nadludzka niewrażliwość na ból?
Więzień z trudem przełknął ślinę.
- Nie.
- Wobec tego zasady gry są proste: ja pytam, ty odpowiadasz. Poprawnie, precyzyjnie, a
nade wszystko zwięźle. Czy wyraziłem się jasno?
- Doskonale pana zrozumiałem. Nie odezwę się nie...
Pięść Frosta wyrżnęła Długostopego w brzuch. Zgiął się wpół, oczy wyszły mu na
wierzch.
- Nie pojmujesz, że należało odpowiedzieć po prostu „tak”? - wysyczał Glokta.
Albinos złapał sapiącego ciężko nawigatora za nogę i położył jego stopę na kowadle.
„Ach, dotyk zimnego metalu na podeszwie. Nieprzyjemne uczucie, a to wcale nie musi
być jeszcze koniec przykrości. I coś mi mówi, że nie będzie”.
Frost zapiął żelazną obręcz na kostce Długostopego.
- Z góry przepraszam za ten brak wyobraźni - westchnął Glokta. - Na naszą obronę
powiem tylko, że trudno jest stale wymyślać coś nowego. No bo bądźmy szczerzy,
rozklepanie człowiekowi stopy na miazgę jest takie...
- Fłafkie? - podsunął Frost.
Zza maski Severarda dobiegł głośny wybuch śmiechu. Sam Glokta również się
uśmiechnął.
- Płaskie! Otóż to! - „Ten gość naprawdę powinien być komikiem, nie katem”. - Nie
martw się jednak, jeśli zdążymy ci zmasakrować obie nogi od kolan w dół i nadal nie
usłyszymy wszystkiego, co nas interesuje, postaramy się o coś bardziej pomysłowego. Co
ty na to?
- Ale ja nic nie zrobiłem! - zakwilił Długostopy, który dopiero teraz zdołał nabrać tchu.
- Nic nie wiem! Nic nie...
- Zapomnij... o tym wszystkim. To teraz nieważne. - Glokta pochylił się nad kowadłem,
powoli, z wysiłkiem. Obuch młotka stuknął cichutko o żelazo tuż obok nagiej stopy
nawigatora. - Chcę... żebyś bez reszty... skoncentrował się... na moich pytaniach... swoich
palcach... i tym młotku. Nie przejmuj się, jeżeli w tej chwili wydaje ci się to trudne.
Możesz mi wierzyć, że od chwili, gdy młotek uderzy po raz pierwszy, natychmiast
przestaniesz zauważać wszystko inne.
Długostopy nie mógł oderwać wzroku od kowadła. Dyszał ciężko, chrapliwie, miał
rozdęte nozdrza.
„Nareszcie dociera do niego powaga sytuacji”.
- Przejdźmy więc do pytań - rzekł Glokta. - Czy znany ci jest człowiek przedstawiający
się jako Bayaz, Pierwszy z Magów?
- Tak! Proszę! Tak! Do niedawna był moim pracodawcą!
- Bardzo dobrze. - Glokta poruszył się na krześle, szukając wygodniejszej pozycji.
Znów nieco się pochylił. - Doskonale. Towarzyszyłeś mu w podróży, prawda?
- Byłem jego przewodnikiem!
- Dokąd się udaliście?
- Na wyspę Shabulyan na skraju świata.
Młotek w dłoni Glokty znów stuknął cicho o kowadło.
- Ojojoj... Skraj świata? To musi być jakiś wymysł, nic innego...
- Nie, naprawdę! Naprawdę! Widziałem tę wyspę na własne oczy! Stąpałem po niej
własnymi stopami!
- Kto jeszcze był z wami?
- No więc... eee... Logen Dziewięciopalcy z dalekiej Północy.
„Ach tak, milczek z bliznami”.
- Ferro Maljinn, kobieta. Z Kanty.
„Przez którą nasz przyjaciel superior Goyle miał tyle kłopotów.
- Jezal dan Luthar, eee... oficer Unii.
„Pozer i tępak”.
- Malacus Quai, uczeń Bayaza.
„Łgarz-wymoczek z gębą troglodyty”.
- No i sam Bayaz!
- Było was sześcioro?
- Tylko sześcioro, tak!
- To musiała być długa i trudna podróż. Co takiego znaleźliście na skraju świata, że
warte było takiego wysiłku? Prócz wody, naturalnie.
Wargi Długostopego zadrżały.
- Nic!
Glokta zmarszczył brwi i szturchnął go młotkiem w paluch.
- Nie znaleźliśmy jej tam! Tej rzeczy, której Bayaz szukał! Nie było jej tam!
Powiedział, że dał się oszukać!
- A co spodziewał się tam znaleźć?
- Jakiś kamień! Tak mówił.
- Kamień?
- Ta kobieta go o to zapytała, a on odpowiedział, że to kamień... kamień z Drugiej
Strony! - Nawigator pokręcił głową. Pocił się. - Co za potworny pomysł! Cieszę się, że nic
takiego nie znaleźliśmy. Bayaz nazywał ten kamień Nasieniem!
Uśmiech zaczął odpływać z twarzy Glokty.
„Nasienie. Czy mi się tylko wydaje, czy w pokoju nagle zrobiło się zimniej?”.
- Co jeszcze o nim mówił?
- Wygadywał jakieś bzdury! Cytował legendy i takie tam...
- Słucham, słucham.
- Historie o Glustrodzie, o zrujnowanym Aulcus, o zmianach kształtów... i o kradzieży
twarzy! O rozmawianiu z diabłami, o przywoływaniu ich... I o Drugiej Stronie.
Glokta mocniej stuknął Długostopego młotkiem.
- Coś jeszcze?
- Tak! Tak! Powiedział, że Nasienie pochodzi ze świata podziemnego! Że jest
pozostałością z epoki przed Dawnym Czasem, kiedy demony stąpały po ziemi! I że jest
wielką, potężną bronią, której zamierza użyć przeciw Gurkhulczykom! Przeciw prorokowi!
„Broń z epoki poprzedzającej Dawny Czas. Przywoływanie diabłów. Zmienianie
kształtów”.
Malowany Kanedias na ścianie spochmurniał chyba jeszcze bardziej niż przedtem.
Glokta wzdrygnął się pod tym spojrzeniem. Przypomniała mu się koszmarna wyprawa
do Domu Stwórcy, zmienny świetlisty deseń na posadzce, poruszające się w mroku
pierścienie.
Przypomniał sobie, jak wyszedł na dach i znalazł się wysoko nad miastem, nie
pokonawszy po drodze ani jednego stopnia schodów.
- Nie znaleźliście go? - wyszeptał spierzchniętymi wargami.
- Nie! Nie było go tam!
- Co było potem?
- Nic! Wróciliśmy przez góry. Zbudowaliśmy tratwę i spłynęliśmy wielką Aos do
morza. W Calcis wsiedliśmy na statek i oto jestem tutaj!
Glokta przymrużył powieki, wpatrując się w twarz więźnia.
„Jest coś więcej. Widzę to”.
- Co próbujesz przede mną zataić?
- Powiedziałem wszystko! Nie umiem kłamać!
„To akurat prawda. Jego kłamstwa są aż nazbyt oczywiste”.
- Skoro twoja umowa z Bayazem wygasła, dlaczego nie wyjechałeś z miasta?
- Dlatego że... dlatego...
Długostopy strzelił oczami na boki.
- No nie, tylko nie to...
Niesiony całą siłą kalekiego ramienia Glokty ciężki obuch spadł i z głuchym łoskotem
zdruzgotał paluch więźnia. Nawigator wybałuszył oczy.
„Ach, ta piękna, potworna chwila pomiędzy uderzeniem i odczuciem bólu. Nadchodzi.
Nadchodzi. Nadchodzi...”.
Długostopy wrzasnął przeciągle i szarpnął się na krześle. Grymas bólu wykrzywił mu
twarz.
- Wiem, co czujesz - powiedział Glokta i skrzywił się z niesmakiem, poruszając
ocalałymi palcami w przepoconym bucie. - Naprawdę wiem. I wierz mi, współczuję ci.
Ten oślepiający błysk bólu, fala mdłości, przyprawiająca o zawrót głowy słabość po
strzaskaniu kości, a potem powolne pulsowanie płynące w górę nogi, które wyciska ci
wodę z oczu i wprawia całe ciało w drżenie.
Nawigator stękał i pojękiwał, łzy szkliły mu się na policzkach.
- Co dalej? Tygodnie niesprawności? Wielomiesięczne kalectwo? A jeśli następny cios
trafi w kostkę? - Glokta pogładził stopę więźnia obuchem młotka. - Albo prosto w rzepkę?
Czy będziesz jeszcze kiedykolwiek mógł chodzić? O tak, możesz mi wierzyć, kiedy mówię,
że doskonale wiem, co czujesz.
„Dlaczego zatem w ten sam sposób okaleczam teraz innych?”.
Wzruszył zdeformowanymi ramionami.
„Oto jedna z tajemnic życia”.
Uniósł młotek do uderzenia.
- Następny?
- Nie! Nie, zaczekaj! - zapłakał Długostopy. - Kapłan! Na Boga, kapłan! Przyszedł do
nas, do zakonu, gurkhulski kapłan! Zażyczył sobie, żeby go poinformować, jeśli pewnego
dnia Pierwszy z Magów zgłosi się do nas z prośbą o przydzielenie nawigatora! I żeby
informować go także o wszystkim, co będzie się działo później! Groził nam, strasznie nam
groził! Musieliśmy go posłuchać, nie mieliśmy wyboru! Dlatego teraz zostałem w mieście,
czekałem na przybycie innego nawigatora, który przekaże wiadomość kapłanowi! Dziś rano
spotkałem się z nim i powiedziałem mu wszystko to, co panu! I już miałem wyjeżdżać z
Adui, przysięgam!
- Jak nazywał się ten kapłan?
Długostopy nie odpowiedział. Jeszcze bardziej wybałuszył załzawione oczy, oddychał
głośno, sycząco, przez nos.
„Czy oni naprawdę muszą za każdym razem wystawiać mnie na próbę?”.
Glokta spojrzał na stopę więźnia: rozbity paluch zaczynał już puchnąć i zmieniać kolor,
z boków pojawiły się czarne od krwi podłużne bąble, paznokieć - otoczony wściekle
czerwoną obwódką - przybrał złowieszczo intensywny fioletowy odcień. Superior naparł
nań trzonkiem młotka.
- Imię kapłana! Imię! Imię! Imię...
- Aaarrgh! Mamun! Na Boga, Mamun! Tak się nazywał!
„Mamun. Yulwei mi o nim wspominał, w Dagosce. Pierwszy uczeń proroka, nikt inny.
Razem złamali Drugie Prawo. Razem spożywali ludzkie mięso”.
- Zatem Mamun. Rozumiem. A teraz... - Glokta pochylił się jeszcze bardziej, usiłując
zignorować paskudne mrowienie w powykręcanym kręgosłupie. - Co Bayaz tu robi?
Długostopy rozdziawił usta. Długa strużka lepkiej śliny zwisała mu z dolnej wargi.
- Nie wiem!
- Czego od nas chce? Czego szuka w Unii?
- Nie wiem! Powiedziałem wszystko!
- Takie pochylanie się nad tobą to dla mnie prawdziwa męka. - Glokta wziął zamach
młotkiem. - Zaczynam mieć tego dość.
- Ja tylko znajduję drogę z jednego miejsca do innego! Nawiguję, nic więcej! Błagam!
Nie!
Długostopy zacisnął kurczowo powieki i przygryzł język.
„Nadchodzi. Nadchodzi. Nadchodzi...”.
Odrzucony przez Gloktę młotek zaklekotał metalicznie na podłodze. Superior odchylił
się na oparcie krzesła i poruszył biodrami na boki, usiłując rozluźnić obolałe członki.
- Świetnie - orzekł. - Jestem zadowolony.
Krzywiąc się niemiłosiernie, więzień otworzył najpierw jedno oko, potem drugie. Z
nadzieją podniósł wzrok.
- To znaczy, że mogę wrócić?
Severard zaśmiał się cicho pod maską. Nawet Frost wydał jakiś syczący dźwięk.
- Oczywiście, że możesz wrócić. - Glokta posłał nawigatorowi pusty uśmiech. - Do
worka.
Twarz Długostopego pobladła ze zgrozy.
- Niech Bóg zlituje się nade mną...
„Jeśli nawet Bóg istnieje, to nie zna litości”.
ZMIENNE WOJENNE LOSY
Lord marszałek Burr pisał akurat list, ale uśmiechnął się na widok Westa, który właśnie
wszedł do namiotu.
- Jak się pan miewa, pułkowniku?
- Nie najgorzej, lordzie marszałku, dziękuję. Przygotowania trwają, powinniśmy móc
wyruszyć o świcie.
- Skuteczny jak zawsze... Co ja bym bez pana począł? - Burr wskazał karafkę. - Wina?
- Dziękuję, lordzie marszałku. - West nalał sobie kieliszek. - Panu też?
Burr skinął na trzymaną pod ręką sfatygowaną manierkę.
- Dla mnie chyba będzie lepiej, jeśli ograniczę się do picia wody.
West się wzdrygnął, dręczony wyrzutami sumienia. Właściwie nie miał prawa o to
pytać, ale w tej chwili nie bardzo już mógł się wycofać: - A pan jak się czuje?
- O wiele lepiej. Miło, że pan pyta. Naprawdę, o wiele lepiej. - Burr zasłonił usta
dłonią, skrzywił się i czknął. - Nie wróciłem jeszcze do pełni sił, ale jestem na najlepszej
drodze.
I jakby na dowód prawdziwości swoich słów, bez większego wysiłku wstał z krzesła i z
rękoma splecionymi za plecami podszedł do mapy. Rzeczywiście, prawie odzyskał dawne
rumieńce, m nie garbił się już i nie chwiał na nogach, jakby lada chwila miał się
przewrócić.
- Lordzie marszałku, chciałem z panem porozmawiać... o bitwie pod Dunbrekiem.
Burr obejrzał się na Westa.
- A konkretnie? O którym jej aspekcie?
- Kiedy poczuł się pan źle... - West zawahał się, ale po chwili wypalił: - Nie posłałem
po medyka! Mogłem to zrobić, ale...
- Jestem z pana dumny, pułkowniku.
West zaniemówił. Nie śmiał liczyć na taką reakcję Burra.
- Postąpił pan dokładnie tak, jak ja bym sobie tego życzył. Oficer powinien być
troskliwy, to bardzo ważne, ale jeszcze ważniejsze jest, żeby w swojej troskliwości nie
popadł w przesadę. Musi umieć wystawić swoich ludzi na niebezpieczeństwo. Musi być w
stanie posłać ich na śmierć, jeśli uzna to za konieczne. Musi być zdolny do poświęceń i do
wybierania mniejszego zła, i to w taki sposób, by emocje nie zakłóciły mu trzeźwości
osądu.
Dlatego pana lubię, West. Jest w panu współczucie, ale jest i twardość żelaza. Nie
sposób być wielkim wodzem bez odrobiny... bezwzględności.
West nie wiedział, co powiedzieć. Lord marszałek parsknął śmiechem i otwartą dłonią
uderzył w stół.
- Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło, mam rację? Nasze szyki
wytrzymały, wyparliśmy Północnych z Anglandu, a ja przeżyłem, ledwo, ledwo, ale jednak!
- Ogromnie się cieszę, że wraca pan do zdrowia, lordzie marszałku.
- Wszystko ma się ku lepszemu. - Burr uśmiechnął się od ucha do ucha. - Możemy
ruszać: nasze linie zaopatrzenia są bezpieczne, pogoda się poprawiła, wreszcie przestało
padać. Jeżeli plan tego Wilczarza okaże się skuteczny, mamy szansę rozprawić się z
Bethodem przed upływem dwóch tygodni! Ci pańscy Północni to diabelnie dzielni i
pożyteczni sojusznicy!
- Zgadzam się z panem, lordzie marszałku. - Trzeba jednak starannie zastawić pułapkę,
podłożyć przynętę i uruchomić potrzask w odpowiednim momencie. - Burr zerknął na
mapę, kołysząc się energicznie na palcach. - Jeżeli zanadto się pośpieszymy, Bethod może
się nam wymknąć; jeśli zaś się spóźnimy, nasi przyjaciele z Północy mogą zostać
zmiażdżeni, zanim przyjdziemy im z odsieczą. Musimy dopilnować, żeby ten przeklęty
Poulder i ten cholerny Kroy się nie ociągali!
Skrzywił się, złapał za brzuch i sięgnął po manierkę. Pociągnął z niej łyk wody.
- Moim zdaniem udało się ich panu w końcu wytresować, lordzie marszałku.
- Proszę mi nie wmawiać, że naprawdę pan w to wierzy. Przecież jeden z drugim tylko
wyczekuje sposobności, żeby wrazić mi nóż w plecy! Na dodatek król nie żyje. Któż może
wiedzieć, kto zajmie jego miejsce? Żeby króla wybierać w głosowaniu! Słyszał pan kiedy
o czymś takim?
West czuł nieprzyjemną suchość w ustach. Nie mieściło mu się w głowie, że sam jest po
części przyczyną tego zamętu. Do czego zresztą nie było sensu się przyznawać, skoro jego
udział ograniczył się do zamordowania - z zimną krwią - następcy tronu.
- Jak pan myśli, lordzie marszałku, kogo wybiorą?
- Nie jestem dworzaninem, West, mimo że zasiadam w Zamkniętej Radzie. Może
Brocka? Albo Ishera? Jedno jest pewne: jeżeli wydaje się nam, że tu, na Północy, trwa
brutalna wojna, to tam, w Midderlandzie, zmagania są dwakroć okrutniejsze, a litości
okazuje się dwa razy mniej. - Marszałek czknął, przełknął i pogładził się po brzuchu. - Ha.
Żaden Północny nie dorównuje krwiożerczością sępom z Zamkniętej Rady. A co to zmieni,
że ubiorą jakiegoś nowego człowieka w królewskie szaty? Niewiele, moim zdaniem.
Niewiele.
- Najprawdopodobniej tak, lordzie marszałku.
- Śmiem twierdzić, że i tak nie mamy na to żadnego wpływu. Jesteśmy tylko dwoma
prostymi żołnierzami, prawda, West? - Burr znowu podszedł do mapy i prześledził
planowaną trasę marszu na północ, ku górom. Papier szeleścił cicho pod jego palcem. -
Trzeba dopilnować, żebyśmy wyruszyli o wschodzie słońca. Każda godzina może być na
wagę złota.
Rozkazy dla Pouldera i Kroya?
- Podpisane i dostarczone. Obaj rozumieją konieczność pośpiechu. Proszę się nie
martwić, lordzie marszałku, o świcie będziemy gotowi.
- Nie martwić się? - prychnął Burr. - Jestem wodzem naczelnym armii Jego Królewskiej
Mości, martwienie się to mój chleb powszedni. Za to pan powinien odpocząć, West. -
Gestem odprawił pułkownika. - Do zobaczenia o świcie.
***
Była spokojna gwiaździsta noc. Grali w karty na stoku wzgórza, przyświecając sobie
pochodniami. W dolinie - również przy świetle pochodni - armia Unii pośpiesznie
szykowała się do wymarszu. Latarnie podrygiwały i przemieszczały się, żołnierze
przeklinali w ciemności, w nieruchomym powietrzu niosły się metaliczne szczęki, łoskoty i
nawoływania zirytowanych ludzi.
- Dziś już nie pośpimy. - Brint skończył rozdawać i paznokciami zgarnął swoje karty.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałem trzy godziny bez przerwy - mruknął West.
Pewnie w Adui, dawno temu, jeszcze przed przybyciem Ardee do miasta. Przed tym, jak
marszałek wcielił go do swojego sztabu. Przed powrotem do Anglandu. Przed spotkaniem z
księciem Ladislą, przed morderczą wędrówką na północ i tym, co podczas niej zrobił.
Przygarbił się i spojrzał w oszpecone oślimi uszami karty.
- Jak się miewa lord marszałek? - zainteresował się Jalenhorm.
- Lepiej, znacznie lepiej. Całe szczęście.
- Los nam sprzyja. - Kaspa uniósł brwi. - Nie chciałbym, żeby ten pedant Kroy został
dowódcą. - Ani Poulder - wtrącił Brint. - Facet jest bezlitosny jak wąż.
West musiał im przyznać rację. Poulder i Kroy nienawidzili go niewiele mniej niż siebie
nawzajem; gdyby któryś z nich przejął dowodzenie, West mógłby mówić o szczęściu, gdyby
następnego dnia wylądował przy czyszczeniu latryn. A najdalej po tygodniu wracałby już
statkiem do Adui - żeby i tam szorować latryny.
- Słyszałeś o Lutharze? - zagadnął Jalenhorm.
- Niby co?
- Wrócił do Adui.
West posłał Jalenhormowi ostre spojrzenie. Ardee też przebywała w Adui, a myśl o
tym, że ci dwoje mogliby się znowu spotkać, nie była przesadnie budująca.
- Dostałem list od Ariss, mojej kuzynki. - Kaspa zmrużył oczy, patrząc w rozłożone w
niechlujny wachlarz karty. - Pisze mi, że Jezal wrócił z jakiejś dalekiej podróży. Misji
zleconej przez króla, podobno.
- Misji? - West poważnie wątpił w to, żeby ktokolwiek powierzył Jezalowi zadanie na
tyle ważne, by zasługiwało na miano misji.
- Ponoć Adua aż huczy od plotek na jego temat.
- Mówią, że poprowadził jakąś szarżę - dodał Jalenhorm. - Gdzieś przez jakiś most.
Tym razem to West uniósł brwi.
- Czyżby?
- I że zabił w bitwie dwudziestu wrogów.
- Tylko dwudziestu?
- I że przespał się z córką imperatora.
West prychnął.
- No, to mi się wydaje najbardziej prawdopodobne.
Kaspa aż się zakrztusił własnym śmiechem.
- Obojętne, jak było naprawdę, awansował na pułkownika.
- I dobrze - mruknął West. - Ten chłopak zawsze spada na cztery łapy.
- A słyszałeś o tym buncie?
- Siostra coś mi wspominała w ostatnim liście... A co?
- Ariss pisze, że to była wielka chłopska rebelia. Wieśniacy tysiącami włóczyli się po
kraju, palili, grabili, wieszali każdego, kto miał „dan” w nazwisku... Nie zgadniesz, kto
został dowódcą wojska, które przeciwko nim wysłali.
West westchnął ciężko.
- Czyżby nasz stary dobry znajomy Jezal dan Luthar?
- Ten sam! Przekonał wieśniaków, żeby rozeszli się do domów. Co ty na to?
- Jezal dan Luthar... - mruknął Brint - I taki ludzki rys charakteru. Kto by pomyślał?
- Ja na pewno nie. - Jalenhorm dopił wino i kolejny raz napełnił sobie kieliszek. - Ale
tam okrzyknęli go bohaterem.
- W gospodach piją za jego zdrowie - dodał Brint.
- Otwarta Rada złożyła mu gratulacje - dorzucił Kaspa.
West zagarnął skrajem dłoni dźwięczący stosik monet.
- Chciałbym móc powiedzieć, że jestem zaskoczony, ale od dawna się spodziewałem, że
pewnego pięknego dnia będę wykonywał rozkazy lorda marszałka Luthara.
Mogło chyba być gorzej, pomyślał. To mógłby być Poulder lub Kroy.
***
Różowa jutrzenka rozpełzała się po szczytach wzgórz, gdy West szedł w górę zbocza,
kierując się do namiotu lorda marszałka. Wydanie rozkazu wymarszu się opóźniało.
Zasalutował ponuro strażnikom przy wejściu, odgarnął połę namiotu i wszedł do środka.
W kącie wciąż jeszcze paliła się lampa, rzucała rdzawą poświatę na mapy, składane
krzesła i stoliki, wypełniała czarnymi cieniami fałdy pościeli na łóżku Burra. West
podszedł do niego, przeglądając w myślach listę swoich porannych zadań, żeby się
upewnić, że niczego nie zaniedbał.
- Lordzie marszałku? Poulder i Kroy czekają na rozkaz wymarszu.
Burr leżał na wznak na łóżku. Oczy miał zamknięte, usta otwarte, spał spokojnie.
West najchętniej zostawiłby go w spokoju, ale nie było czasu do stracenia.
- Lordzie marszałku! - Podniósł głos, podchodząc bliżej.
Burr nie reagował.
Wtedy właśnie West zobaczył, że pierś marszałka nie unosi się w oddechu.
Z wahaniem wyciągnął rękę i prawie przytknął palce do otwartych ust Burra. Ani śladu
ciepła. Ani śladu oddechu. Poczuł, jak zgroza rozpływa mu się powoli z piersi po całym
ciele, aż po koniuszki palców. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Lord marszałek Burr
zmarł.
Był szary poranek, gdy sześciu posępnych strażników wyniosło trumnę z namiotu.
Obok szedł medyk z kapeluszem w ręce. Poulder, Kroy, West i garstka wysokich rangą
dowódców stanęli w szeregu, odprowadzając ich wzrokiem. Burr na pewno byłby
zadowolony ze zwyczajnej, topornej skrzyni, w której jego ciało miało zostać odesłane do
Adui; w takich samych trumnach grzebano żołnierzy unijnego pospolitego ruszenia.
West patrzył na tę scenę, odrętwiały.
Spoczywający w trumnie człowiek był dla niego jak ojciec - a już z pewnością był
najlepszym przybliżeniem ojca w całym jego życiu. Mentor i obrońca, opiekun i nauczyciel.
Prawdziwy ojciec, całkowite przeciwieństwo tamtej brutalnej, zapitej gnidy, którą
przeklęła Westa natura. A mimo to, nie czuł smutku na widok tej drewnianej skrzyni. Czuł
strach.
Strach o armię i o siebie samego. W pierwszym odruchu nie chciał wcale płakać, chciał
uciekać. Tyle że nie było dokąd uciekać. Każdy człowiek musiał wypełnić swoje zadanie,
zwłaszcza teraz. Kroy zadarł wydatny podbródek i wyprężył się sztywno jak żelazny pręt,
kiedy mijali go żałobnicy z trumną.
- Będzie nam brakowało marszałka Burra. Był nieugiętym żołnierzem i dzielnym
wodzem.
- Był patriotą - zawtórował mu Poulder. Usta mu drżały, jedną dłoń przyciskał do piersi,
jakby się bał, że z nadmiaru wzruszenia eksploduje mu serce. - Patriotą, który oddał życie
za ojczyznę! Czuję się zaszczycony, że mogłem służyć pod jego rozkazami.
Westowi chciało się rzygać od ich hipokryzji, ale fakty były takie, że obu ich
rozpaczliwie potrzebował. Wilczarz i jego ludzie szli przez wzgórza na północ, usiłując
zwabić Bethoda w pułapkę. Jeżeli Unia za nimi nie ruszy, i to szybko, będą pozbawieni
wsparcia, kiedy Król Północnych w końcu dogoni ich i zaatakuje. A wtedy uda im się
zwabić tylko samych siebie do grobów.
- To dla nas niepowetowana strata - przyznał West, patrząc w ślad za niesioną w dół
zbocza trumną - ale najlepszym sposobem uczczenia pamięci zmarłego będzie
kontynuowanie walki.
Kroy regulaminowo skinął głową.
- Piękne słowa, pułkowniku. Północni nam za to zapłacą!
- Nie mamy innego wyjścia. Dlatego powinniśmy się niezwłocznie przygotować do
wymarszu. Już i tak jesteśmy spóźnieni, a powodzenie całego planu zależy od dokładnego...
- Słucham? - Poulder spojrzał na Westa takim wzrokiem, jakby podejrzewał go o nagły
atak obłędu. - Mamy ruszać? Bez rozkazów? Bez jasno określonej hierarchii dowodzenia?
Kroy parsknął głośno, z emfazą.
- To niemożliwe.
Poulder stanowczo pokręcił głową.
- Wykluczone. Absolutnie wykluczone.
- Rozkazy marszałka Burra były nadzwyczaj klarowne...
- Jednakże okoliczności dramatycznie się zmieniły. - Twarz Kroya stała się pozbawioną
wyrazu maską. - Dopóki nie otrzymam wyraźnych, bezpośrednich rozkazów od Zamkniętej
Rady, moja dywizja nie ruszy się nawet o włos.
- Generale Poulder, pan z pewnością...
- W tym akurat wypadku nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z generałem
Kroyem. Armia nie drgnie ani o cal, dopóki Otwarta Rada nie wybierze nowego króla, a
ten nie wyznaczy nowego lorda marszałka.
Poulder i Kroy spojrzeli po sobie z najgłębszą niechęcią i nieufnością.
West stał jak skamieniały, z półotwartymi ustami. Nie wierzył własnym uszom.
Upłynie kilka dni, zanim Agriont dowie się o śmierci Burra, i nawet jeśli nowy król
natychmiast wybierze jego następcę, nowe rozkazy nieprędko dotrą na północ. Przed
oczami stanął mu długi leśny trakt do Uffrithu, a potem rozległa przestrzeń słonych wód
dzieląca Uffrith od Adui. Tydzień najmarniej, a i to pod warunkiem, że decyzja zapadnie
błyskawicznie, co - biorąc pod uwagę chaos w rządzie - wydawało się mało
prawdopodobne.
Przez ten czas armia będzie tkwić bezczynnie w dolinie, oddając wzgórza we władanie
Bethodowi, który będzie miał aż nadto czasu, żeby pomaszerować na północ, wyciąć w
pień ludzi Wilczarza i wrócić na poprzednio zajmowane pozycje - przy szturmowaniu
których polegną z kolei nieprzeliczone rzesze podwładnych nowego wodza naczelnego.
Bezrozumna, kompletnie bezcelowa strata. Trumna Burra dopiero co zniknęła im z oczu,
ale już odnosiło się wrażenie, że marszałek nigdy nie istniał. Zgroza podpełzła Westowi do
gardła, grożąc zadławieniem go gniewem i frustracją.
- Ale Wilczarz, Północni, nasi sprzymierzeńcy... Oni na nas liczą!
- To wielce niefortunne - zauważył Kroy.
- Godne pożałowania - mruknął Poulder, biorąc głęboki wdech. - Musi pan wszakże
zrozumieć, pułkowniku West, że decyzja nie należy w tej chwili do nas. Kroy sztywno
skinął głową.
- Absolutnie - przytaknął. - Nie do nas.
Patrząc na nich, West poczuł ogarniającą go falę straszliwej bezradności. Taką samą jak
wtedy, gdy książę Ladisla uparł się, żeby sforsować rzekę albo kiedy wydał rozkaz szarży.
Taką samą, jak kiedy on sam błądził we mgle, krew zalewała mu oczy, i wiedział, że ten
dzień został przegrany. Świadomość, że może być tylko obserwatorem, nikim więcej.
Uczucie, którego obiecał sobie nigdy więcej nie doświadczyć.
Chyba sam był sobie winien. Człowiek powinien składać tylko takie obietnice, których
na pewno będzie mógł dotrzymać.
KRÓLOTWÓRCA
Dzień był skwarny. Słońce wlewało się do środka przez wysokie witrażowe okna,
malując kolorowe wzory na wykafelkowanej posadzce Rotundy Lordów. Zazwyczaj -
nawet latem - w przestronnym wnętrzu można się było cieszyć przyjemnym, orzeźwiającym
chłodem, ale tego dnia panował w nim gorący, dławiący zaduch. Jezal co rusz obciągał
przepocony kołnierzyk, usiłując wtłoczyć choć odrobinę świeżego powietrza pod ciasny
mundur i prężąc się przy tym w pozycji na baczność.
Dzień, w którym poprzednio stał w tym miejscu, był dniem likwidacji gildii kupców
bławatnych. Nie mógł uwierzyć, że doszło do tego zaledwie nieco ponad rok temu, tyle się
od tej pory wydarzyło. Wtedy wydawało mu się, że w Rotundzie Lordów nie mogłoby już
panować większe napięcie i podniecenie, nie mogłoby być większego ścisku. Jakże się
mylił!
Zajmujące większość pomieszczenia zakrzywione łukowato ławki uginały się pod
ciężarem najbardziej wpływowych arystokratów Unii; powietrze gęstniało od ich
wyczekujących, nerwowych i zalęknionych szeptów. Otwarta Rada zebrała się w
komplecie - i w komplecie wstrzymała oddech. Arystokraci tłoczyli się ramię przy
ramieniu, odziani w futra i obwieszeni srebrnymi i złotymi łańcuchami potwierdzającymi
status głów rodu.
Rozeznaniem w polityce Jezal niewiele przewyższał średnio rozwiniętą pieczarkę, ale
nawet jemu udzieliło się podniecenie wywołane niecodzienną sytuacją: jawnym
głosowaniem nad wyborem nowego najwyższego króla Unii. Na samą myśl czuł w gardle
nerwowe trzepotanie.
Doprawdy, trudno byłoby sobie wyobrazić poważniejszą okazję.
Obywatele Adui również byli tego świadomi: na miejskich ulicach i placach czekali
niecierpliwie na wieści o decyzji Otwartej Rady, gotowi powitać nowego monarchę
owacją albo szyderstwami, w zależności od wyniku wyborów. Tuż za wysokimi wrotami
Rotundy Lordów, na Placu Marszałków, tłoczyła się zbita ciżba mieszczan. Każdy
mieszkaniec Agriontu chciał pierwszy usłyszeć, co postanowiono. Od decyzji rady zależał
los wielu ludzi, przyszłość niespłaconych długów i wielkich fortun - zdobytych i
utraconych. Tylko garstkę szczęściarzy wpuszczono na galerię dla publiczności, lecz i tak
było ich dość, żeby, tłocząc się i przeciskając na balkonie, ryzykowali, że lada chwila ktoś
zostanie zepchnięty i spadnie na odległą posadzkę.
Ozdobne drzwi w głębi sali otworzyły się z donośnym łoskotem, który odbił się od
wysokiego sklepienia i poniósł echem po przepaścistym wnętrzu. Zaszeleściły ubrania, gdy
wszyscy zwrócili się w stronę wejścia, a następnie rozległ się tupot stóp: to członkowie
Zamkniętej Rady weszli w przejście pomiędzy ławkami. Za nimi podążała gromada
sekretarzy, skrybów i pieczeniarzy wszelkiej maści, gorączkowo ściskając papiery i księgi.
Na czele pochodu kroczył nachmurzony marszałek dworu, Hoff. Za nim szli Suit, cały w
bieli, oraz Marovia, cały w czerni, obaj z równie uroczystymi minami. Następni byli Varuz,
Halleck i... Jezal zdrętwiał: któżby inny, jak nie Pierwszy z Magów we własnej osobie,
znów odziany w ten swój niedorzeczny czarnoksięski płaszcz. U jego boku przemykał jego
przyczajony uczeń. Bayaz szczerzył zęby, jakby został zaproszony na przedstawienie
teatralne. Kiedy spojrzał Jezalowi w oczy, miał nawet czelność mrugnąć
porozumiewawczo.
Jezal nie był rozbawiony.
Przy wtórze narastających szeptów i pomruków starcy pozajmowali miejsca na
wysokich krzesłach za długim półkolistym stołem, zwróceni twarzą do zasiadających na
ławkach arystokratów. Ich asystenci usadowili się obok nich na bardziej niepozornych
krzesełkach, powykładali dokumenty na blat i pootwierali księgi, poszeptując przy tym z
przełożonymi. Napięcie w sali podskoczyło jeszcze o włos, ocierając się o histerię.
Dreszcz przeszedł Jezalowi po spoconych plecach. Arcylektorowi towarzyszył Glokta,
którego znajoma twarz nijak nie dodawała Jezalowi pewności siebie. Zwłaszcza że
dopiero co, jeszcze tego ranka, był u Ardee w domu. Spędził tam zresztą całą noc.
Oczywiście, ani się jej nie wyrzekł, ani nie oświadczył. W głowie mu się już kręciło od
nieustannego obracania tej kwestii w myślach. Im więcej czasu spędzał z Ardee, tym
bardziej niemożliwe wydawało mu się podjęcie jakiejkolwiek decyzji.
Spojrzenie pałających jak w gorączce oczu Glokty spoczęło na nim i na chwilę go
spętało, zanim prześliznęło się dalej. Jezal z niejakim wysiłkiem przełknął ślinę. Musiał
przyznać, że znalazł sobie piekielnie niewdzięczną miejscówkę. Co dalej, u licha?
***
Glokta tylko prześliznął się spojrzeniem po Lutharze.
„Żeby nie zapominał, na czym stoimy”.
Potem odwrócił się na krześle, skrzywił się przy próbie wyciągnięcia pulsującej bólem
nogi i mocno wcisnął język w dziąsła, gdy strzyknęło go w kolanie.
„Są sprawy ważniejsze niż Jezal dan Luthar. O wiele ważniejsze. Oto w tym jednym
jedynym dniu cała władza spoczywa w rękach Otwartej Rady, nie Zamkniętej. W rękach
arystokratów, nie biurokratów”.
Spojrzał ponad stołem na twarze wybitnych postaci, które od tuzina i więcej lat
dzierżyły ster Unii: Suit, Hoff, Marovia, Varuz i pozostali. Tylko jeden z nich się uśmiechał.
„Najnowszy nabytek. I najbardziej niemile widziany”.
Bayaz siedział na swoim miejscu. Towarzyszył mu wymizerowany i blady Malacus
Quai.
„Który dla każdego byłby raczej nędznym kompanem”.
Pierwszy z Magów najwyraźniej rozkoszował się skręcającym kiszki napięciem, które
innych przyprawiało o zgrozę; jego uśmiech wyróżniał się absurdalnie wśród ogólnej
posępności. Stroskane twarze. Spocone czoła. Nerwowe poszeptywania.
„Balansują na ostrzu brzytwy, wszyscy, jak jeden mąż. Ja zresztą również, rzecz jasna.
Ach, nie zapominajmy o nieszczęsnym Sandzie dan Glokcie, wiernym funkcjonariuszu
publicznym! Paznokciami czepiamy się władzy, która się nam wymyka, wymyka... Siedzimy
jak oskarżeni na własnym procesie. Wiemy, że za chwilę nastąpi ogłoszenie wyroku. Co to
będzie, niezasłużone uniewinnienie?”.
Poczuł, jak uśmiech targa mu leciutko kącikiem ust.
„Czy inny, krwawszy werdykt? Co powiedzą przysięgli?”.
Spojrzał na tłoczących się na ławkach członkach Otwartej Rady.
„Trzysta dwadzieścia twarzy”.
Przywołał z pamięci obraz kartek poprzybijanych do ściany w gabinecie arcylektora i
próbował przypisywać je oglądanym w tej chwili twarzom.
„Sekrety, kłamstwa i sojusze. Przede wszystkim sojusze! Jak zagłosują?”.
Rozpoznawał tych, których poparcie dla Suita osobiście zagwarantował.
„Tak, jak to możliwe w tak burzliwych czasach”.
W głębi, w tłoku, wypatrzył zaróżowioną twarz Ingelstada, który na jego widok
przełknął nerwowo ślinę i odwrócił wzrok. „Możesz patrzeć, gdzie ci się żywnie podoba.
Bylebyś głosował tak, jak chcemy”.
Kilka rzędów dalej rozpoznał beznamiętne oblicze Wetterlanta, który niemal
niedostrzegalnie skinął mu głową.
„Zatem nasza ostatnia oferta została przyjęta. Cztery głosy więcej dla arcylektora?
Czy to dość, żeby wzmocnić jego pozycję i ocalić nasze posady? Nasze życie?”.
Bezzębny uśmiech Glokty stał się nieco szerszy. „Wkrótce się przekonamy”.
W samym środku pierwszego rzędu, wśród najstarszych i najszanowniejszych
przedstawicieli midderlandzkiej arystokracji, siedział lord Brock. Ręce skrzyżował na
piersi, na jego twarzy malował się wyraz łapczywego wyczekiwania.
„Nasz faworyt. Nie może się doczekać rozpoczęcia wyścigu”.
Niedaleko od niego - lord Isher, stary i dostojny.
„Drugi faworyt, nie bez szans na zwycięstwo”.
Barezin i Heugen również siedzieli nieopodal, bok w bok, nieprzyjemnie ściśnięci i
popatrujący na siebie nawzajem z ukosa, z wyraźnym niesmakiem.
„Kto wie? Mocny finisz może jeszcze dać im tron”.
Daleko po lewej stronie, tuż przed delegacjami Anglandu i Stariklandu, zasiadł lord
gubernator Skald.
„Nowi ludzie, z dalekich prowincji. Ale głos to głos, choćbyśmy nie wiem jak kręcili na
to nosem”.
Po drugiej stronie, na prawo, siedziało dwunastu członków starszyzny z Westportu.
Wyróżniali się karnacją i krojem ubrań.
„Tuzin głosów. Wielka niewiadoma”.
Brakowało przedstawicieli Dagoski.
„Bo też żaden nie ostał się przy życiu, niestety. Lord gubernator Vurms został
zdymisjonowany. Jego syn stracił głowę, nie mógł więc przybyć. Co się zaś tyczy reszty
miasta... Zajęli je Gurkhulczycy. Cóż, pewnych strat nie da się uniknąć. Będziemy musieli
obejść się bez Dagoski. Plansza gotowa, figury rozstawione, czas na pierwszy ruch. Jak
nam się wydaje, kto wygra tę obrzydliwą partyjkę, hę? Niedługo się dowiemy...”.
Recytator wystąpił na środek okrągłej sali, wzniósł urzędową laskę wysoko nad głowę i
kilkakrotnie uderzył nią o podłogę. Łoskot odbił się echem od wypolerowanych
marmurowych ścian. Szmer rozmów ścichł, wszyscy zwrócili się w stronę centrum
pomieszczenia, twarze zastygły w napięciu. Nad tłumem w rotundzie zaległo ciężkie
milczenie. Glokta poczuł serię skurczów, które podpełzły mu po lewym policzku w górę i
wprawiły powiekę w drżenie.
- Otwieram zebranie Otwartej Rady Unii! - zagrzmiał recytator. - Proszę o spokój!
Powoli, z najbardziej chmurną z chmurnych min, lord Hoff wstał i zwrócił się do
członków rady: - Przyjaciele! Koledzy! Lordowie Midderlandu, Anglandu i Stariklandu!
Przedstawiciele Westportu! Guslav V, nasz król... nie żyje. Dwaj jego synowie i
dziedzice tronu... nie żyją. Jeden poległ z rąk naszych wrogów z północy, drugi z rąk
wrogów z południa. Zaprawdę, nastały ciężkie czasy, my zaś zostaliśmy bez wodza. -
Rozłożył ręce w błagalnym geście. - Spoczywa na was ogromna odpowiedzialność.
Musicie wybrać ze swego grona nowego najwyższego króla Unii. Każdy członek Otwartej
Rady jest potencjalnym kandydatem! Każdy z was... może być naszym następnym królem.
Z galerii publicznej popłynął chór trącących histerią szeptów. Hoff musiał podnieść
głos, żeby je zagłuszyć: - W długiej historii naszego państwa takie głosowanie odbyło się
dotąd tylko raz: po wojnie domowej i pokonaniu Morlica Szalonego Arnault został niemal
jednogłośnie wyniesiony na tron. To on zapoczątkował potężną dynastię, która jeszcze kilka
dni temu rządziła naszym krajem. - Opuścił ręce i wbił smutny wzrok w podłogę. - Wasi
poprzednicy dokonali wówczas mądrego wyboru. Pozostaje nam mieć nadzieję, że
człowiek, który zostanie tu dziś wybrany, w sposób jawny i przez równych sobie,
zapoczątkuje dynastię równie szlachetną, silną, sprawiedliwą i długowieczną!
„Pozostaje nam mieć nadzieję, że ten, którego dziś wybierzemy, będzie robił, co mu się
każe, do diabła!”.
***
Ferro odepchnęła kobietę w długiej sukni i łokciem szturchnęła jakiegoś tłuściocha,
któremu policzki zatrzęsły się z oburzenia. Tym sposobem przepchnęła się do samej
balustrady balkonu i spojrzała spode łba w dół. W ogromnej sali na spiętrzonych ławkach
tłoczyli się starcy w lamowanych futrem szatach, bladzi, spoceni i obwieszeni lśniącymi
łańcuchami. Naprzeciwko nich, przy półokrągłym stole, zasiadali jacyś inni ludzie, mniej
liczni. Spochmurniała na widok siedzącego wśród nich Bayaza, który uśmiechał się, jakby
znał jakiś sekret nieznany wszystkim pozostałym.
Jak zwykle.
Obok niego stał jakiś gruby różowy o twarzy upstrzonej masą popękanych żyłek.
Pokrzykiwał coś o głosowaniu zgodnie z sumieniem. Ferro prychnęła drwiąco;
zdziwiłaby się, gdyby wśród tych kilkuset staruchów uzbierało się w sumie z pięć
kompletnych sumień.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszyscy wsłuchują się w słowa grubego, ale
ona widziała, że to tylko pozory.
Sala była pełna sygnałów.
Ludzie zerkali po sobie i kiwali dyskretnie głowami. Czubkami palców dotykali nosów
i uszu. Drapali się w dziwny sposób. Pajęczyna tajemnic sięgała wszystkich zakamarków
komnaty, a w samym jej środku rozpierał się uśmiechnięty Bayaz. Daleko za jego plecami,
pod ścianą, stał Jezal dan Luthar w mundurze obwieszonym festonami błyszczących
sznurów. Ferro obnażyła zęby w szyderczym uśmiechu. Widziała to w jego postawie.
Niczego się nie nauczył.
Recytator kolejny raz zastukał laską w podłogę.
- Rozpoczynamy głosowanie!
Rozległ się urywany jęk i Ferro ujrzała, jak kobieta, którą wcześniej odepchnęła sobie z
drogi, osuwa się na ziemię. Ktoś odciągnął ją na bok, wachlując kartką papieru. Rozeźlony
tłum naparł mocniej.
- W pierwszym etapie głosowania wybierzemy trzech kandydatów, którzy przejdą do
drugiej tury. Głosujemy przez podniesienie ręki. Kandydaci będą zgłaszani wedle
wielkości majątku i posiadłości.
Usadowieni na ławkach możni pocili się i dygotali jak żołnierze przed bitwą.
- Numer jeden! - zapiał łamiącym się głosem skryba, przerzucając stronice olbrzymiej
księgi. - Lord Brock!
Ludzie na galerii ocierali twarze z potu, szeptali między sobą albo wstrzymywali
oddech, jakby czekali na śmierć - co w przypadku niektórych mogło być prawdą. W
rotundzie panowała atmosfera zwątpienia, ekscytacji i zgrozy, tak gęsta i ciężka, że aż
zaraźliwa, do tego stopnia, że nawet Ferro, która miała w nosie różowych i całe to ich
przeklęte głosowanie, czuła suchość w ustach, mrowienie w palcach i przyśpieszone bicie
serca.
Recytator odwrócił się do sali.
- Pierwszym kandydatem będzie lord Brock! Wszyscy członkowie Otwartej Rady, którzy
chcą, by naszym następnym najwyższym królem został lord Brock, proszeni są o
podniesienie...
- Jedną chwileczkę, szlachetni panowie!
***
Glokta szarpnął głową w bok, ale kręgi szyjne zacięły mu się wpół ruchu i musiał
zadowolić się kosym spojrzeniem kaprawego oka. Zgoła niepotrzebnym zresztą.
„Nie musiałem patrzeć, żeby się domyślić, kto przemówił”.
Bayaz wstał i powiódł pobłażliwym wzrokiem po członkach Otwartej Rady.
„Doskonałe wyczucie chwili”.
Odpowiedziały mu okrzyki oburzenia: - Nie czas na jakieś wtręty!
- Lord Brock! Głosuję na Brocka!
- Nowa dynastia!
Bayaz nie przestawał się uśmiechać.
- A gdyby istniała możliwość kontynuowania starej dynastii, co wtedy? - odezwał się.
- Gdybyśmy mogli pokusić się o nowe otwarcie, nie tracąc jednak tego co najlepsze w
naszym obecnym rządzie? - Spojrzał znacząco na swoich towarzyszy z Zamkniętej Rady. -
Gdybyśmy mogli zaleczyć rany, zamiast je rozdrapywać?
- Niby jak? - zapytał ktoś szyderczym tonem.
- O czym ty mówisz?
Bayaz wyszczerzył zęby jeszcze bardziej niż dotychczas.
- Jak to o czym? O królewskim bękarcie, rzecz jasna.
Wszystkim zaparło dech w piersi. Lord Brock poderwał się jak oparzony.
„Zupełnie jakby miał sprężynę pod tyłkiem”.
- To obelga dla tego zgromadzenia! Skandal! Potwarz dla pamięci króla Guslava!
„No proszę, teraz przypomina warzywo nie tylko śliniące się, lecz dodatkowo także
chutliwe”.
Inni członkowie również zerwali się z miejsc, czerwoni z oburzenia lub bladzi ze złości,
wygrażając Bayazowi pięściami i pokrzykując gniewnie. Całe rzędy kwiczały,
pochrząkiwały i miotały się wściekle.
„Jak świnie w rzeźni, gotowe zadeptać się nawzajem w walce o łyk pomyj”.
- Chwileczkę! - przekrzyczał zgiełk arcylektor, unosząc odziane w biel dłonie w
pojednawczym geście.
„Czyżby dostrzegał w mroku iskierkę nadziei?”.
- Zaczekajcie, szlachetni lordowie - ciągnął Suit. - Nie mamy nic do stracenia.
Posłuchajmy, co Bayaz ma do powiedzenia! Musimy poznać prawdę, nawet gdyby miała
okazać się bolesna! Prawda powinna być dla nas najważniejsza!
Glokta aż zagryzł dziąsła, powstrzymując wybuch śmiechu.
„Ależ oczywiście, Eminencjo! Zawsze interesowała cię tylko prawda!”.
Zgiełk stopniowo przycichał. Ci, którzy w podnieceniu zerwali się z ław, zawstydzeni
siadali z powrotem.
„Trudno złamać nawyk posłuszeństwa wobec Zamkniętej Rady. Przyzwyczajenie
wchodzi w krew. Zwłaszcza przyzwyczajenie do posłuszeństwa. Wystarczyłoby zapytać
psy mojej matki”.
Wśród niechętnych pomruków wszyscy powrócili na swoje miejsca.
- Wasze lordowskie moście z pewnością słyszały o Carmee dan Roth? - ciągnął Bayaz.
Szmer na galerii dla publiki potwierdził, że nazwisko to nie jest ludziom obce.
- Była faworytą króla w czasach jego młodości. Ulubioną faworytą. Do tego stopnia, że
zaszła z nim w ciążę.
Kolejna fala pomruków, głośniejsza od poprzedniej.
- Zawsze darzyłem Unię sentymentem i szacunkiem. I zawsze miałem na względzie jej
dobro, mimo skąpych wyrazów wdzięczności z jej strony. - W tym miejscu Bayaz z
nadzwyczaj dyskretnym grymasem dezaprobaty zerknął na członków Zamkniętej Rady. -
Kiedy więc dama ta zmarła w połogu, wziąłem królewskiego bękarta pod swoją opiekę.
Umieściłem go w arystokratycznej rodzinie, która zapewniła mu należyte wychowanie i
wykształcenie na wypadek, gdyby pewnego dnia kraj potrzebował króla. Z perspektywy
czasu moje zachowanie wydaje się nadzwyczaj rozsądne.
- To kłamstwo! - wrzasnął ktoś. - On kłamie!
Jednakże niewiele głosów podchwyciło sprzeciw. W zgromadzeniu dominowało
zaciekawienie.
- Rodzony syn?
- Bękart?
- Czy on powiedział: Carmee dan Roth?
„Już słyszeli tę historyjkę. Może to tylko plotka, ale brzmi znajomo, wystarczająco
znajomo, żeby chcieli jej posłuchać. I żeby zdecydowali, czy opłaca się im w nią
uwierzyć”.
Lord Brock nie dał się łatwo przekonać.
- To bezczelny wymysł! Trzeba czegoś więcej niż pogłoski i domysły, żeby wpłynąć na
decyzję rady! Pokaż nam tego bękarta, jeśli potrafisz, tak zwany Pierwszy z Magów!
Uczyń magiczną sztuczkę!
- Nie potrzeba do tego żadnej magii - odciął się Bayaz. - Królewski syn jest już tutaj, z
nami, w tej komnacie.
Skonsternowane sapnięcia na galerii, niedowierzające westchnienia w szeregach
Otwartej Rady, oszołomiona cisza członków Zamkniętej Rady i ich asystentów. Spojrzenia
wszystkich podążyły w ślad za palcem Bayaza, który wskazał człowieka stojącego pod
ścianą.
- To nikt inny jak pułkownik Jezal dan Luthar!
Spazm wziął swój początek w pozbawionej palców stopie Glokty, wystrzelił w górę
zmasakrowanej nogi, wprawił w drżenie wykręcony kręgosłup od tyłka po czaszkę,
wykrzywił twarz jak wściekłą galaretę, przyprawił nieliczne zęby o grzechotanie w
pustawych dziąsłach i rozwibrował powiekę, aż zatrzepotała z prędkością muszych
skrzydeł.
Echo słów Bayaza poniosło się szeptem po komnacie: - Luthar, Luthar, Luthar...
„Co to, kurwa, jakiś żart?”.
***
Jedni pobladli członkowie rady wybałuszali z niedowierzaniem oczy, inni mrużyli
powieki w gniewnym grymasie. Pobladli starcy za stołem gapili się na Luthara z
rozdziawionymi ustami. Pobladli gapie na balkonie zasłaniali dłońmi usta.
Jezal dan Luthar, który płakał z żalu nad sobą, kiedy zszywała mu twarz. Jezal dan
Luthar, chodzący nocnik wypełniony egoizmem, arogancją i próżnością. Jezal dan Luthar,
którego przezwała kiedyś księżniczką Unii, miał zostać królem.
Ferro nie mogła się powstrzymać.
Odrzuciła głowę w tył i zaniosła się charkotliwym, gulgoczącym, zdyszanym śmiechem.
Łzy pociekły jej z oczu, pierś zatrzęsła się z uciechy, kolana się pod nią ugięły.
Wczepiona w balustradę balkonu sapała ciężko, śliniła się i ryczała ze śmiechu. Rzadko
się śmiała, nie przypominała sobie poprzedniego takiego napadu śmiechu, ale Jezal dan
Luthar królem?
To było naprawdę zabawne.
***
Wysoko, na galerii dla publiczności, ktoś wybuchnął śmiechem. Charczące rechotanie
było zupełnie nie na miejscu wobec powagi chwili, ale w pierwszym momencie Jezal -
kiedy zorientował się, że to jego nazwisko wymienił Bayaz i to jego wskazuje wyciągnięty
palec maga - miał ochotę się do niego przyłączyć. Zaraz potem, gdy wszystkie twarze
zebrane w przepastnej komnacie zwróciły się ku niemu, zrobiło mu się niedobrze. Z
połączenia tych dwóch odruchów wyszło niezręczne kaszlnięcie, uśmiech zakłopotania,
nieprzyjemne pieczenie w gardle i natychmiastowe zblednięcie skóry.
- Ja... - usłyszał swój skrzeczący głos.
Nie miał jednak zielonego pojęcia, jak zakończyć to zdanie. Jakie słowa mogłyby mu
pomóc w takiej chwili? Mógł tylko stać nieruchomo, pocąc się obficie i drżąc w sztywnym
mundurze, i słuchać, jak Bayaz dźwięcznym tonem kontynuuje swoją przemowę,
zagłuszając spływający z góry bełkotliwy śmiech.
- Mam tutaj złożone pod przysięgą oświadczenie jego adopcyjnego ojca, które
potwierdza każde moje słowo, ale to raczej nie jest najważniejsze. Prawda dla każdego
jest chyba oczywista. - Ręka maga znów wystrzeliła w kierunku Jezala. - Sami
widzieliście, jak wygrał turniej! Następnie wyruszył ze mną w daleką, obfitującą w
niebezpieczeństwa podróż, podczas której z jego ust nie padło ani jedno słowo skargi! Nie
bacząc na własne bezpieczeństwo, poprowadził szarżę przez most w Darmium! Bez
rozlewu krwi ocalił Aduę przed buntem chłopskim! Jego męstwo i waleczność, mądrość i
altruizm są nam wszystkim dobrze znane! Czyż można wątpić, że w jego żyłach płynie krew
królów?
Jezala zamurowało. Na powierzchnię jego otępiałego umysłu z wolna zaczęły
wypływać różne dziwne fakty. Różnił się od braci, i to bardzo. Ojciec zawsze traktował go
nieco inaczej. Był jedynym przystojnym członkiem rodziny.
Rozdziawił usta, a teraz złapał się na tym, że nie potrafi ich zamknąć. Kiedy na turnieju
ojciec zobaczył Bayaza, zbladł jak ściana, tak jakby go rozpoznał.
Bo rzeczywiście go rozpoznał. I wcale nie był ojcem Jezala.
Gratulując Jezalowi zwycięstwa, król omyłkowo wziął go za własnego syna - i
najwyraźniej nie było to aż takie szaleństwo, jak się wszystkim wydawało; stary głupiec
był bliżej prawdy niż ktokolwiek inny. Nagle wszystko nabrało makabrycznego sensu.
Był bękartem. Dosłownie.
Był rodzonym synem króla. Co więcej (jak dopiero zaczynał sobie pomału, lecz z
narastającą zgrozą uświadamiać), całkiem poważnie rozważano jego kandydaturę do roli
następnego króla.
- Szlachetni lordowie! - zawołał Bayaz. Szmer niedowierzających głosów z każdą
chwilą przybierał na sile. - Jesteście oszołomieni! To zrozumiałe, trudno pogodzić się z
nowymi faktami. Zwłaszcza przy panującej tu duchocie! - Dał znak strażnikom stojącym na
obu krańcach sali. - Otwórzcie drzwi, z łaski swojej. Zróbcie przewiew.
Otwarto ciężkie wrota i delikatny zefirek owiał wnętrze Rotundy Lordów. Wraz z nim
do środka wpadło coś jeszcze, coś, co w pierwszej chwili trudno było rozpoznać, ale co z
każdą chwilą nabierało wyrazistości; coś jakby zgiełk widzów zgromadzonych na turnieju,
przyciszony, powtarzalny i bardziej niż tylko trochę przerażający.
- Luthar! Luthar! Luthar!
Nie mogło być mowy o pomyłce: z tysięcy gardeł za murami Agriontu płynęło jego
nazwisko.
Bayaz uśmiechnął się z satysfakcją.
- Mieszkańcy miasta chyba wskazali już swojego faworyta.
- Nie oni decydują o wyborze króla! - zaprotestował Brock, który dopiero teraz
otrząsnął się z szoku. - I nie ty!
- Nierozważnie byłoby jednak puścić ich opinię mimo uszu. Wsparcia prostych ludzi nie
można zbywać machnięciem ręki, zwłaszcza w dzisiejszych niespokojnych czasach. Jeżeli
poczują się rozczarowani, to, biorąc pod uwagę panujące wśród nich nastroje, kto może
przewidzieć, co się wydarzy? Rozruchy? Coś jeszcze gorszego? Z pewnością nikt z nas by
tego nie chciał, prawda, lordzie Brock?
Część członków rady poruszyła się nerwowo na ławkach, szepcząc coś do swoich
sąsiadów i z niepokojem zerkając ku otwartym drzwiom. Jeżeli wcześniej w rotundzie
panowała konsternacja, to teraz można było z powodzeniem mówić o osłupieniu.
Jednakże osłupienie Otwartej Rady i tak nie mogło się równać z zaskoczeniem i
przerażeniem, jakie odczuwał Jezal.
***
„Fascynująca opowiastka, ale jeśli wydaje mu się, że najwięksi chciwcy, jakich zna
Unia, uwierzą mu na słowo i na tej podstawie oddadzą koronę w cudze ręce, to myli się
okrutnie. Fakt, że pospólstwo sika z emocji na dźwięk nazwiska Luthara, niczego tu nie
zmienia”.
Zasiadający w pierwszym rzędzie lord Isher wstał, pierwszy raz od rozpoczęcia obrad,
dostojny i wspaniały. Zalśniły klejnoty ozdabiające jego urzędowy łańcuch.
„Czas na zajadłe sprzeciwy, wściekłe zaprzeczenia i żądania kary”.
- Z całego serca wierzę - zagrzmiał dźwięcznym głosem Isher - że człowiek znany jako
Jezal dan Luthar jest prawdziwym synem zmarłego niedawno króla Guslava V!
Glokta otworzył z niedowierzaniem usta. Podobnie jak znakomita większość zebranych.
- Uważam również, że jego wyjątkowy charakter i wybitne osiągnięcia, zarówno w
samej Unii, jak i poza jej granicami, w sposób szczególny predestynują go do objęcia
władzy!
- Z góry znów dobiegł paskudny wybuch śmiechu, ale Isher udał, że go nie słyszy. - Ja i
moi zwolennicy z pełnym przekonaniem oddajemy głosy na Luthara!
Gdyby Luthar jeszcze ciut bardziej wybałuszył oczy, wypadłyby mu z oczodołów.
„Trudno mu się dziwić”.
Wstał jeden z przedstawicieli Westportu.
- Delegacja Westportu jednogłośnie udziela poparcia Lutharowi! - zadeklarował ze
śpiewnym styriańskim akcentem. - Rodzonemu synowi Guslava V i prawowitemu następcy
tronu!
Ktoś zerwał się z miejsca kilka rzędów dalej. Zerknął przelotnie - i dość niepewnie - na
Gloktę. Lord Ingelstad we własnej osobie.
„A ten kłamliwy gnojek co kombinuje?”.
- Głosuję na Luthara! - wrzasnął łamiącym się głosem Ingelstad.
- I ja! - zawtórował mu Wetterlant. Jego półprzymknięte oczy zdradzały dokładnie tyle
samo emocji, co podczas karmienia kaczek. - Na Luthara!
„Lepsze oferty, panowie? Czy lepsze groźby?”. Glokta spojrzał na Bayaza, na którego
ustach błąkał się słaby uśmieszek, gdy kolejni członkowie rady wstawali i obwieszczali
swoje poparcie dla tak zwanego rodzonego syna Guslava V. Chóralne okrzyki tłumu na
ulicach nie milkły ani na chwilę.
- Luthar! Luthar! Luthar!
Szok powoli mijał i umysł Glokty zaczynał się rozkręcać.
„To dlatego Pierwszy z Magów oszukiwał podczas turnieju na korzyść Luthara.
Dlatego przez cały ten czas prawie nie odstępował go na krok. Dlatego załatwił mu
poprowadzenie tak spektakularnej misji wojskowej. Gdyby przedstawił anonimowego
chłoptasia jako królewskiego syna, zostałby wyśmiany. Ale ten nowy Luthar, którego można
kochać lub nienawidzić, jest jednym z nas. Jest nam dobrze znany, jest... do przyjęcia”.
Glokta spojrzał na Bayaza z uczuciem bliskim podziwu. „Po latach cierpliwych
przygotowań elementy układanki same wskakują na swoje miejsca, a wszystko na naszych
oczach. I jedyne, co możemy zrobić, to tańczyć, jak nam zagra”.
Suit przechylił się na krześle i natarczywym szeptem wysyczał Glokcie do ucha: - Ten
cały Luthar, jaki on właściwie jest?
Glokta zmarszczył brwi i przeniósł wzrok na Luthara, który z tępą miną stał jak
wmurowany na swoim miejscu. W tej chwili wyglądał jak człowiek, który ledwie panuje
nad własnym zwieraczem, nie mówiąc o całym wielkim kraju.
„Ale też to samo można było powiedzieć o naszym poprzednim królu, który jednak
doskonale wypełniał swoje obowiązki - ograniczające się do pierdzenia w stołek i
ślinienia się przez sen, bo to my rządziliśmy w jego zastępstwie”.
- Przed tą zagraniczną wyprawą, Eminencjo, był tak głupim, zapatrzonym w siebie i
amoralnym durniem, że drugiego takiego próżno by szukać w całym kraju. Kiedy jednak
ostatnio z nim rozmawiałem...
- Wyśmienicie!
- Ale Eminencjo, przecież to by było pójście Bayazowi na rękę, to jego plan...
- Później zajmiemy się tym starym błaznem. Na razie słucham dobrych rad.
Nie czekając na reakcję Glokty, Suit zwrócił się do Marovii i zaczęli coś między sobą
szeptać, po czym obaj zwrócili się ku ławom Otwartej Rady, dając umówione znaki
rozlokowanym w niej sprzymierzeńcom. Bayaz nie przestawał się uśmiechać.
„Tak mógłby się uśmiechać inżynier, który widzi, jak jego nowa maszyna, dopiero co
puszczona w ruch, działa dokładnie tak, jak to sobie obmyślił”.
Bayaz przyłapał Gloktę na pełnym podziwu spojrzeniu i leciuteńko skinął mu głową.
Glokcie nie pozostało nic innego, jak wzruszyć ramionami i odpowiedzieć własnym,
bezzębnym uśmiechem.
„Ciekawe, czy nadejdzie taka chwila, w której wszyscy pożałujemy, że nie
zagłosowaliśmy na Brocka”.
Marovia tłumaczył coś pośpiesznie Hoffowi. Marszałek dworu zmarszczył brwi,
pokiwał głową, odwrócił się i skinął na recytatora, który wściekłym łomotaniem laską w
posadzkę zaczął uciszać zgromadzenie.
- Lordowie, członkowie Otwartej Rady! - zagrzmiał Hoff, gdy recytatorowi udało się
zaprowadzić coś na kształt porządku. - Objawienie się rodzonego syna króla w sposób
oczywisty zmienia charakter naszej debaty! Los podsuwa nam sposobność kontynuowania
dynastii Arnaulta bez zbędnych wątpliwości i sporów!
„Los nam podsuwa? Ja tu widzę innego, mniej bezinteresownego dobroczyńcę”.
- Wobec tak niecodziennych okoliczności oraz silnego poparcia dla kandydata, jakie już
wyrazili niektórzy członkowie rady, Zamknięta Rada zaleca bezzwłoczne przeprowadzenie
wyjątkowego głosowania, które zadecyduje o tym, czy człowiek znany dotychczas jako
Jezal dan Luthar zostanie obwołany nowym najwyższym królem Unii!
- Nie! - ryknął Brock. Żyły wystąpiły mu na szyi. - Stanowczo protestuję!
Równie dobrze mógłby się sprzeciwiać przypływowi morza. Wszędzie podnosiły się
ręce zwolenników Luthara, ich liczba była oszałamiająca: delegacja Westportu, zwolennicy
lorda Ishera, ludzie przekupieni i zastraszeni przez Suita i Marovię... Glokta widział
zresztą coraz więcej takich, których dotychczas uważał za niezdecydowanych albo
zdecydowanych poprzeć kogoś innego.
„Z jakim zapałem udzielają poparcia Lutharowi... Trudno oprzeć się myśli, że wszystko
to zostało zaaranżowane”.
Bayaz rozparł się wygodnie na krześle, skrzyżował ręce na piersi i śledził
wystrzeliwujące w górę ręce członków rady. Już teraz było boleśnie oczywiste, że ponad
połowa zgromadzenia poprze nowego króla.
- O tak! - mruknął arcylektor z triumfalnym wyrazem twarzy. - Tak!
Ci, którzy jeszcze nie podnieśli rąk - zdeklarowani sprzymierzeńcy Brocka, Barezina
czy Heugena - wodzili dookoła oszołomionym wzrokiem, autentycznie przerażeni
szybkością, z jaką świat przetacza się obok nich.
„Jakże szybko wszelka nadzieja na władzę przeciekła im przez palce! Trudno im się
dziwić, dziś wszyscy czujemy się zaskoczeni”.
Lord Brock podjął ostatni wysiłek. Oskarżycielskim gestem wycelował palec w
Luthara, który z głupią miną stał cały czas w tym samym miejscu, i zapytał: - Jakie mamy
dowody na jego królewskie pochodzenie, poza słowami tego starego kłamcy? - Tu wskazał
Bayaza. - Dowody, szlachetni panowie! Żądam dowodów!
Gniewne pomruki poniosły się w górę i w dół ław Otwartej Rady, nikt jednak się nie
wychylił.
„Po raz drugi lord Brock staje przed radą, żądając dowodów, i po raz drugi nikogo to
nie interesuje. Zresztą, jakich dowodów on się spodziewa? Znamienia w kształcie korony
na dupie Luthara?
Dowody są nudne. Dowody są nużące. Dowody są zbędne. Ludzie wolą dostać do ręki
łatwe kłamstwo, niż z mozołem dociekać trudnej prawdy, zwłaszcza jeśli to kłamstwo służy
ich interesom. Większość z nas wolałaby króla pozbawionego przyjaciół i wrogów niż
króla, który jednych i drugich ma w nadmiarze. Większość z nas woli utrwalić
niezmieniony stan rzeczy, niż ryzykować niepewną przyszłość”.
Podnosiły się kolejne dłonie, coraz więcej i więcej. Poparcie dla Luthara osiągnęło
takie rozmiary, że nikt już nie byłby go w stanie powstrzymać.
„Jak wielki głaz toczący się po stoku góry. Ludzie boją się stanąć mu na drodze, żeby
nie sprasował ich na miazgę, tłoczą się więc za nim, z tyłu, dokładając swój ciężar do jego
ciężaru i licząc na to, że uda im się zebrać jakieś resztki”.
Brock odwrócił się ze śmiertelnie pochmurną miną, gwałtownym krokiem przemierzył
przejście między ławami i opuścił salę. Miał pewnie nadzieję, że znacząca część Otwartej
Rady pójdzie za nim.
„Jednakże i w tej kwestii, tak jak wcześniej w wielu innych w dniu dzisiejszym, musiał
przeżyć zawód”.
W wymarszu z Rotundy Lordów Brockowi towarzyszył najwyżej tuzin najwierniejszych
zwolenników.
„Pozostali mają więcej oleju w głowie”.
Lord Isher i Bayaz porozumieli się wzrokiem i ten pierwszy podniósł bladą dłoń.
Barezin i Heugen, widząc, jak większość ich popleczników odwraca się od nich i
śpieszy poprzeć młodego pretendenta, spojrzeli po sobie, wrócili na swoje miejsca i
zachowali roztropne milczenie. Skald otworzył usta, żeby coś wykrzyknąć, ale
rozejrzawszy się, zmienił zdanie i - z wyraźną niechęcią - podniósł rękę.
Dalszych protestów nie było.
Król Jezal I został wyniesiony na tron niemal jednogłośną decyzją Otwartej Rady.
PUŁAPKA
Powrót do Wysokich Szczytów. Logen wciągał w płuca powietrze rześkie i czyste, ostre
i znajome. Z początku, gdy szli przez las, podejście było łagodne, nachylenie stoku prawie
niezauważalne. Z czasem drzewa się przerzedziły, a ścieżka zaprowadziła ich w krainę
trawiastych pagórków pociętych ciurkającymi strumykami, upstrzonych połaciami turzycy i
kolcolistu. Jeszcze później dolina zwęziła się w wąwóz i wcisnęła między dwa nagie
skalisto-piarżyste zbocza, coraz bardziej strome. W górze na obu krawędziach wąwozu
piętrzyły się potężne skalne granie. Majaczące w oddali mgliste zarysy górskich szczytów -
szare, jasnoszare i jeszcze jaśniejsze szare - stapiały się z ciężkim, ołowianym niebem.
Słońce rozgorzało nie na żarty; jego blask oślepiał, skwar uprzykrzał marsz. Wszyscy
byli znużeni wspinaczką, zamartwianiem się i oglądaniem przez ramię w poszukiwaniu
Bethoda. Czterystu carlów, mniej więcej, i podobna liczba górali o pomalowanych
twarzach; rozciągnięci w długą kolumnę klęli i pluli ze złości, gdy pył i kamienie
skrzypiały im pod butami i usuwały się spod nóg. Córka Crummocka z wysiłkiem pięła się
pod górę tuż przed Logenem, zgięta wpół pod ciężarem ojcowego młota; okalające jej
twarz włosy ściemniały od potu. Córka Logena byłaby od niej starsza, gdyby nie to, że
zabili ją szankowie, razem z matką i braćmi. Ta myśl przyprawiała go o gryzące wyrzuty
sumienia. Gorzkie i bolesne.
- Pomóc ci z tym młotem, dziewczynko?
- Nie, kurwa! Nie potrzebuję pomocy! - wydarła się.
Patrząc na niego spode łba, zrzuciła broń z ramienia i poczęła wlec ją w górę stoku,
trzymając za drzewce; obuch dźwięczał głucho na kamieniach i rył długą bruzdę w
twardym gruncie.
Logen zaniemówił z wrażenia. Najwyraźniej jego szczególny talent do kobiet
obejmował nawet dziesięciolatki.
Dogonił go Crummock z klekocącym kościanym naszyjnikiem.
- Ostra jest, co? W mojej rodzinie musisz być ostry, żeby nie dać sobie w kaszę
dmuchać! - Nachylił się do Logena i mrugnął porozumiewawczo. - A ona jest ze wszystkich
najostrzejsza, mała gadzina! I właśnie dlatego ją lubię najbardziej. - Pokręcił głową,
odprowadzając wzrokiem dziewczynkę ciągnącą za sobą młot. - Będzie piekielną żonką
dla jakiegoś nieszczęśnika. Aha, nawiasem mówiąc, jesteśmy na miejscu.
- Jak to? - Logen otarł pot z twarzy i rozejrzał się podejrzliwie. - A gdzie...
I nagle zrozumiał. Twierdzę Crummocka, jeśli można ją było tak nazwać, miał dokładnie
przed sobą.
Dolina, mierząca w tym miejscu najwyżej sto kroków szerokości od jednego urwiska do
drugiego, była przegrodzona murem - wiekowym, kruszącym się murem z grubo ciosanych
kamiennych bloków, tak spękanym i obrośniętym bluszczem, jeżyną i trawą, że trudno go
było odróżnić od okalających go skał. Mur był niewiele bardziej stromy niż samo dno
doliny, a w najwyższym punkcie osiągał wysokość trzech dorosłych mężczyzn. W paru
miejscach zapadł się i osunął, jakby lada chwila miał się zawalić. Pośrodku znajdowała
się brama ze zszarzałych od deszczu desek, zbryzgana plamami porostów, która jakimś
cudem wydawała się jednocześnie gnijąca i wyschnięta na wiór.
Z boku nad murem piętrzyła się przytulona do urwiska wieża, a właściwie naturalny
skalny filar, na którego wierzchołku spojone zaprawą topornie obrobione kamienie
tworzyły szeroką platformę przylepioną do ściany klifu, skąd roztaczał się doskonały
widok na cały mur. Logen spojrzał na podchodzącego z dołu Wilczarza, który zadarł głowę
i przymrużył powieki, jakby nie wierzył własnym oczom.
- To ma być to? - burknął z szyderczym uśmiechem Dow, dołączywszy do nich.
Tuż pod wieżą ukorzeniło się kilka solidnych, co najmniej pięćdziesięcioletnich drzew,
których konary zwieszały się poza mur. Można było bez większego wysiłku wspiąć się po
nich i znaleźć po drugie stronie.
Tul zagapił się na tę żałosną imitację fortecy.
- Umocnione miejsce w górach, powiedziałeś.
- Umocnione... jako tako. - Crummock machnął ręką. - My, górale, nigdy nie byliśmy
wielkimi budowniczymi. Czego się spodziewaliście, dziesięciu marmurowych wież i
dworu większego niż u Skarlinga?
- Spodziewałem się przynajmniej przyzwoitego muru - odwarknął Dow.
- Ha! Muru, tak? Słyszałem, że ty, Czarny Dow, jesteś zimny jak śnieg i gorący jak
szczyny, a teraz chcesz się chować za murem?
- Ty szurnięty pierdolcu! Jeśli bethodowi tu przyjdą, to będzie ich dziesięciu na każdego
z naszych, więc tak, kurwa! Chcę mieć mur, który nam obiecałeś!
- Sam to powiedziałeś, mój przyjacielu - odparł Crummock powoli i spokojnie, jakby
tłumaczył coś dziecku. Postukał się grubym palcem w skroń. - Jestem szurnięty! Jestem
nienormalny jak worek pełen sów, wszyscy tak mówią. Nie pamiętam imion własnych
dzieci, więc kto może wiedzieć, jak moim zdaniem wygląda mur obronny? Sam najczęściej
nie rozumiem, co mówię, a wy, durnie skończeni, mimo to, postanowiliście mnie
posłuchać, tak?
Sami musicie być szaleni!
Logen potarł palcami nasadę nosa i jęknął żałośnie. Wokół nich gromadzili się pomału
carlowie Wilczarza. Zerkali na omszałą stertę kamieni i szeptali między sobą z
niezadowoleniem. Logen wcale im się nie dziwił: przeszli szmat drogi w tym upale, żeby
na końcu wędrówki zastać coś takiego. Wyglądało jednak na to, że nie mają wyboru.
- Trochę późno, żeby zbudować coś lepszego - mruknął. - Ten będzie nam musiał
wystarczyć.
- Otóż to, Krwawy-dziewięć! Ty nie potrzebujesz muru i dobrze o tym wiesz! -
Crummock klepnął go potężnym łapskiem po ramieniu. - Ciebie nie można zabić! Jesteś
wybrańcem księżyca, mój nowy najlepszy przyjacielu, ukochanym ponad wszystkich
innych!
Nie można cię zabić, dopóki księżyc nad tobą czuwa! Nie można...
- Zamknij się - uciszył go Logen.
Z kwaśnymi minami wlekli się pod górę w stronę bramy, aż w którymś momencie
Crummock krzyknął coś i rozchwierutane wrota się otworzyły. Po drugiej stronie stali dwaj
górale, mierząc nowo przybyłych podejrzliwymi spojrzeniami. Północni, zmęczeni i
marudni, wspięli się po wyciętej w skale stromej pochylni na wypłaszczenie pomiędzy
dominującymi nad urwiskiem skałami, mierzące jakieś sto kroków szerokości i dwieście
długości i okolone stromymi zboczami. Stało na nim kilka rozrzuconych po obwodzie
drewnianych szop i szałasów pozieleniałych od wiekowego mchu oraz przycupnięty pod
ścianą duży, podupadający budynek z kamienia, z przysadzistym kominem, z którego sączył
się dym. Tuż obok w skale wykuto schody prowadzące na platformę na szczycie wieży.
- Nie będzie gdzie uciekać, kiedy coś pójdzie nie po naszej myśli - mruknął Logen. -
Oczywiście, że nie. - Crummock uśmiechnął się jeszcze szerzej niż dotąd. - W tym rzecz,
prawda? Bethod będzie myślał, że złapał nas jak żuczki w butelkę.
- Bo tak właśnie będzie - zauważył posępnie Wilczarz.
- No tak, ale wtedy wasi przyjaciele zajdą go od tyłu. Czeka go niespodzianka nad
niespodzianki, mam rację? Chciałbym wtedy zobaczyć gębę tego gównojada!
Logen splunął na kamienisty grunt.
- A ja chciałbym zobaczyć nasze. Spodziewam się, że będą całkiem obojętne. Jak to u
trupów.
W zagrodzie stłoczyło się stadko kudłatych owiec, pobekujących na siebie nawzajem i
wodzących wokół spłoszonym wzrokiem. Zapędzone w kozi róg, bezradne... Logen
doskonale wiedział, co czują. Kiedy patrzyło się z wnętrza fortu, z większej wysokości,
mur prawie nie istniał: długonogi człowiek mógłby jednym krokiem wspiąć się na biegnącą
pod jego szczytem pokruszoną i omszałą namiastkę podestu obronnego.
- O nic się nie martw, mój ty piękny Krwawy-dziewięć. - Crummock parsknął
śmiechem. - Zgoda, moja twierdza mogłaby być solidniejsza, ale ziemia jest po naszej
stronie, góry i księżyc też... Wszystko uśmiecha się do naszego odważnego
przedsięwzięcia. To silne miejsce z silną przeszłością. Nie znasz historii Laffy Śmiałego?
- Nie przypominam sobie - odparł Logen.
Nie był wcale przekonany, że właśnie teraz chce ją usłyszeć, ale dawno się już
przyzwyczaił, że nie dostaje tego, czego chce.
- Dawno temu Laffa był wielkim rozbójnikiem i góralskim wodzem. Przez całe lata
najeżdżał sąsiednie klany, on i jego bracia. W pewne gorące lato klany uznały, że mają tego
dość: połączyły siły, wytropiły go i zaczęły ścigać po górach. To miejsce stało się jego
ostatnim bastionem. Ta twierdza. Laffy, jego braci i wszystkich jego ludzi.
- I co się stało? - zaciekawił się Wilczarz.
- Wszyscy zginęli. Tamci obcięli im głowy i wsadzili je do worka, który potem zakopali
w tej samej dziurze w ziemi, do której srali. - Crummock cały się rozpromienił. - To się
nazywa ostatni bój, co?
- To ma być koniec? Cała historia?
- W każdym razie ja nic więcej nie wiem, ale też nie wyobrażam sobie ciągu dalszego.
Tak skończył Laffa i tyle.
- No to dzięki za słowa zachęty.
- Ależ nie ma za co, nie ma za co! Znam więcej opowieści, jeśli tylko zechcecie
posłuchać...
- Nie, nie. Mnie to wystarczy. - Logen okręcił się na pięcie i zaczął się oddalać.
Wilczarz ruszył za nim. - Następne opowiesz, kiedy już wygramy.
- Ha, Krwawy-dziewięć, to dopiero będzie historia, co?! - zawołał za nimi Crummock.
- Mnie nie oszukasz, Krwawy-dziewięć! Jesteś wybrańcem księżyca, tak jak ja! Tacy jak
my najzajadlej walczą przyparci do muru, kiedy nie ma już ucieczki! A może to nieprawda,
ha?!
Kochamy sytuacje bez wyjścia!
- O tak... - mruknął Logen, cofając się ku bramie. - Uwielbiam nie mieć wyboru.
***
Wilczarz stał u podnóża muru, wodził po nim wzrokiem i zastanawiał się, co zrobić,
żeby on sam i jego ludzie mieli szansę wytrzymać tu do końca tygodnia.
- Dobrze by było oczyścić mur z zielska - powiedział. - Diabelnie łatwo się po nim
wspiąć.
Tul uniósł pytająco brwi.
- A jesteś pewien, że to nie to zielsko trzyma go w kupie?
Ponurak pociągnął za zwieszające się pnącze. Z góry osypała się strużka sproszkowanej
zaprawy.
- Może i masz rację... - Wilczarz westchnął. - W takim razie pościnajmy przynajmniej
tyle, ile się da, dobrze? Górę też by można trochę poprawić; miło będzie móc się schować
za blankami, kiedy Bethod zacznie nas ostrzeliwać z kusz.
- To prawda - zgodził się z nim Tul. - Tutaj, od przodu, można by też wykopać fosę,
nabić dno zaostrzonymi palami... Żeby nie mogli za łatwo podejść.
- A na koniec zamknąć bramę, zabić ją na głucho i przywalić od tyłu kamieniami.
- Wtedy będzie nam ciężko wyjść - zauważył Tul.
Logen parsknął śmiechem.
- Tak sobie myślę, że wydostanie się stąd nie będzie naszym głównym zmartwieniem.
- Racja! - Crummock się roześmiał, podchodząc bliżej. W grubej pięści ściskał
zapaloną fajkę. - Rzecz w tym, żeby chłopcy Bethoda nie przeleźli do środka.
- Zacznijmy łatać mur - zaproponował Wilczarz. - Będzie mi się łatwiej myślało. -
Wskazał rosnące nad murem drzewa. - Musimy je ściąć i pociąć na kawałki, ociosać jakieś
kamulce, przyszykować zaprawę i tak dalej. Masz ludzi, którzy mogliby się tym zająć? -
zapytał Crummocka. - I narzędzia?
Crummock się zaciągnął, zmarszczył brwi, spojrzał spode łba na Wilczarza, w końcu
dmuchnął brunatnym dymem.
- Może i mam, ale ktoś taki jak ty, Wilczarz, nie będzie mi rozkazywał. Księżyc wie
najlepiej, że znam się na zabijaniu, a nie na murowaniu.
Ponurak przewrócił oczami.
- Czyich rozkazów zechcesz w takim razie słuchać? - spytał Logen.
- Twoich, Krwawy-dziewięć, i tylko twoich! Księżyc cię kocha, ja kocham księżyc, a ty
jesteś człowiekiem od...
- To zbierz, kurwa, ludzi i bierzcie się do roboty: trzeba ściąć drzewa i obrobić
kamienie. Mam dość twojego pieprzenia.
Crummock wystukał z kwaśną miną popiół z fajki, opukując nią mur.
- Z wami to nie ma żadnej zabawy, chłopaki, nic, tylko czymś się zamartwiacie.
Spójrzcie na to z innej strony: najgorsze, co się nam może przydarzyć, to że Bethod nie
przyjdzie!
- Najgorsze, powiadasz... - Wilczarz spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Jesteś
pewien? A jeśli Bethod jednak przyjdzie, jego carlowie kopniakami obalą ten mur jak stos
owczych bobków, a potem wytną nas w pień?
Crummock spochmurniał, spojrzał na ziemię, spojrzał w niebo.
- No tak - przyznał, rozpromieniając się w uśmiechu. - To by było gorsze. Bystry z
ciebie chłopak.
Wilczarz westchnął i spojrzał w dolinę. Nawet jeśli mur nie spełniał wszystkich ich
oczekiwań, trudno byłoby sobie wymarzyć lepszą pozycję. Podejście po stromiźnie, na
wprost oddziału zahartowanych w boju twardzieli, którzy nie mają nic do stracenia, są
natomiast gotowi - i chętni - cię zabić... Sytuacja nie do pozazdroszczenia.
- Trudno tam będzie ustawić jakiś szyk - odezwał się Logen, jakby czytał mu w myślach.
- Zwłaszcza przy ostrzale z góry i braku osłony. Ciężko wykorzystać przewagę liczebną. Ja
na pewno nie chciałbym się znaleźć na ich miejscu. Jak to rozegramy, jeśli przyjdą?
- Podzielimy się na trzy drużyny, tak myślę. - Wilczarz ruchem głowy wskazał wieżę.
- Ja wezmę pięć dwudziestek najlepszych łuczników i wdrapiemy się na górę. Stamtąd
na pewno się dobrze strzela: jest wysoko, dobry widok na przedmurze...
- Mhm - przytaknął Ponurak.
- Przydałoby się może paru siłaczy, którzy cisną jakiś głaz albo dwa...
- Ja chętnie czymś rzucę - zgłosił się Tul.
- W porządku. Nasi najlepsi chłopcy na murze, gotowi wejść do zwarcia, gdyby
bethodowi wspięli się na górę. I to by była twoja ekipa, Logen. Na zastępców dostaniesz
Dowa, Dreszcza i Czerwonogłowego.
Logen pokiwał bez entuzjazmu głową.
- Jasne. Załatwione.
- A z tyłu będzie czekał Crummock z góralami, gotowy do szarży, gdyby tamci wdarli się
przez bramę. Jeśli wytrzymamy dłużej niż jeden dzień, może będziecie się wymieniać:
górale na mur, chłopaki Logena w głębi.
- Niekiepski plan, jak na takiego mikrusa! - Crummock grzmotnął Wilczarza w plecy i
omal go przy tym nie przewrócił. - Musi księżyc ci go zesłał, kiedy spałeś! Ja bym to tak
samo wymyślił! - Uderzył krzepką pięścią w otwartą dłoń. - Nie ma to jak dobra szarża!
Oby ci Południowcy nie przyszli, to więcej zostanie dla nas! Chętnie bym sobie na kogoś
zaszarżował!
- Świetnie - mruknął pod nosem Wilczarz. - Poszukamy ci jakiegoś urwiska, żebyś
zszarżował się z niego na pysk.
Mrużąc oczy, spojrzał pod słońce na mur, z którym wiązali wszystkie nadzieje. No
dobrze, wolałby nie wspinać się na niego od zewnątrz, ale mur nie był nawet w połowie
tak wysoki, gruby ani mocny, jak by chciał. Cóż, jak by to powiedział Trójdrzewiec, nie
zawsze dostaje się to, co by się chciało.
Chociaż raz na jakiś czas byłoby miło.
- Pułapka gotowa. - Crummock z uśmiechem spojrzał w dolinę.
Wilczarz pokiwał głową.
- Pozostaje tylko pytanie, kto w nią wpadnie: Bethod czy my?
***
Zapadła noc. Logen szedł pomiędzy ogniskami. Przy niektórych Carlowie popijali
góralskie piwo, palili góralską czagę i zarykiwali się śmiechem z góralskich opowieści.
Przy innych siedzieli górale, skołtunieni, pomalowani na twarzach i odziani w futra, które
w pełgającym blasku ognia upodabniały ich do wilków. Ktoś gdzieś śpiewał - obce pieśni
w dziwnym języku, który na przemian wznosił się i opadał, jak góry i doliny; i w którym
szczeknięcia mieszały się ze szczebiotem, jak w lesie pełnym zwierząt. Logen pierwszy raz
od dawna napił się i zapalił, i teraz wszystko wydawało mu się ciepłe: ogniska, ludzie,
nawet chłodny wiatr. Kluczył w ciemności, szukając ogniska, przy którym siedzieli
Wilczarz i pozostali, ale nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę się skierować.
Pobłądził. I to na więcej niż jeden sposób.
- Ilu zabiłeś ludzi, tata?
To musiała być córeczka Crummocka: w tym obozowisku niewiele rozbrzmiewało
dziecinnych głosików. Niestety. Logen dostrzegł majaczącą w mroku potężną sylwetkę
wodza górali w otoczeniu trojga dzieci; każde trzymało swoją potężną broń pod ręką.
- Całe mrowie, Isern, całe mrowie... - zadudnił basem Crummock, gdy Logen podszedł
bliżej. - Nie idzie wszystkich spamiętać. Może i twój ojciec ma czasem nierówno pod
sufitem, ale wrogiem jest strasznym. Jednym z najstraszniejszych. Sama się o tym
przekonasz, kiedy Bethod i jego dupolizy wpadną do nas w odwiedziny. - Podniósł wzrok i
dostrzegł zbliżającego się Logena. - Przysięgam i nie wątpię, że Bethod przysiągłby razem
ze mną, że na całej Północy jest tylko jeden drań gorszy, bardziej krwiożerczy i twardszy
od waszego ojca.
- Kto? - zainteresował się chłopiec z tarczą.
Logen zmartwiał, gdy Crummock wyciągniętą ręką pokazał na niego.
- On. Krwawy-dziewięć.
- On jest słaby! - Dziewczynka spojrzała na Logena spode łba. - Dałbyś mu radę, tata!
- Na pamięć zmarłych, tylko nie ja! Nawet tak nie mów, dziewczyno, bo jak się zleję w
gacie ze strachu, to kałuża będzie taka wielka, że się w niej utopisz!
- Wygląda niepozornie.
- I to powinna być lekcja dla waszej trójki. Wygląda niepozornie, mało mówi, nie rzuca
się w oczy... To dobry początek, żeby być naprawdę groźnym. Dobrze mówię,
Dziewięciopalcy? Bo jak wtedy uwolnicie w sobie diabła, to nieszczęśnik, który się wam
postawi, będzie podwójnie zaskoczony. Zaskoczenie, moje śliczności, szybki cios i brak
litości: te trzy rzeczy tworzą zabójcę. Wzrost, siła i dudniący głos też się przydają, ale są
niczym w porównaniu z potworną, morderczą i bezlitosną szybkością, prawda, Krwawy-
dziewięć?
To była surowa lekcja dla dzieciaków, ale ojciec Logena też wcześnie wyłożył ją
synowi, który od tamtej pory stale miał ją w pamięci.
- Przykre, ale prawdziwe - przytaknął. - Ten, który uderza pierwszy, często uderza także
ostatni.
- Otóż to! - zakrzyknął Crummock, waląc się otwartą dłonią po udzie. - Doskonale
powiedziane! Tyle że nie ma w tym nic przykrego. Pamiętacie starego Wiluma, dziatki
moje?
- Piorun go zabił! - krzyknął chłopiec z tarczą. - W Wysokich Górach, w czasie burzy!
- Właśnie! W jednej chwili stał sobie jak gdyby nigdy nic, a potem nagle huknęło, jakby
cały świat się walił, rozbłysło, jakby słońce spadło, i Wilum był martwy jak moje buty!
- Nogi mu się zapaliły! - Dziewczynka się roześmiała.
- A i owszem, Isern. Widzieliście sami, jak szybko zginął; jakim zaskoczeniem była dla
niego ta błyskawica; jak niewiele miała dla niego litości. - Wzrok Crummocka znów
spoczął na Logenie. - Tak samo by było, gdybyście narazili się temu oto człowiekowi. W
jednej chwili mówicie mu jakieś brzydkie słowo, a w następnej? - Klasnął w dłonie tak
donośnie, że dzieci aż podskoczyły. - Odesłałby was z powrotem do ziemi, szybciej niż
niebo zabiło Wiluma. I wcale by po was nie płakał. Wasze życie wisi na włosku za każdym
razem, gdy znajdujecie się bliżej niż dwa kroki od tego niepozornego łajdaka. Mam rację,
Dziewięciopalcy?
- Wiesz... - Logen nie był zachwycony rozwojem sytuacji.
- A ilu ty ludzi zabiłeś? - spytała dziewczynka, wysuwając zaczepnie podbródek.
Crummock roześmiał się i potargał jej włosy.
- Nie ma takich wielkich liczb, Isern! To król zabójców! Drugiego takiego jak on nie ma
nigdzie pod księżycem!
- A ten cały Groźny? - spytał chłopiec z włócznią.
- Uuuuu... - zagruchał Crummock. Uśmiech wypłynął mu na twarz. - Groźny nie jest
człowiekiem, Scofen. Jest czymś innym. Ale tak się zastanawiam... Fenris Groźny i
Krwawy-dziewięć, jeden na jednego? - Zatarł ręce. - No, to jest coś, co naprawdę
chciałbym zobaczyć.
Taką scenę księżyc z przyjemnością by oświetlił.
Wzniósł oczy ku niebu.
Logen podążył za jego spojrzeniem. Księżyc siedział pośrodku czarnego firmamentu,
ogromny, biały, jasny jak świeżo rozpalony ogień.
STRASZNI STARCY
Wpadająca przez otwarte wysokie okna bryza miłosiernie owiewała przestronny salon,
składając pocałunki na spoconej twarzy Jezala i szeleszcząc wiekowymi płótnami.
Wszystko w tej komnacie było za duże: olbrzymie drzwi sięgały na wysokość trójki
dorosłych ludzi, drugie tyle dzieliło nadproże od sufitu ozdobionego malowidłem, na
którym wszystkie ludy świata kłaniały się olbrzymiemu złotemu słońcu. Ogromne obrazy na
ścianach przedstawiały naturalnej wielkości postaci ludzkie w rozmaitych majestatycznych
pozach; gdziekolwiek Jezal spojrzał, ich wojownicze miny przyprawiały go o dreszcze.
To była przestrzeń stworzona dla ludzi niepoślednich - sławnych mędrców, wielkich
bohaterów, nieprzeciętnych łotrów. Dla olbrzymów. Jezal czuł się w niej jak malutki,
nędzny, ograniczony głupiec.
- Wasza Królewska Mość zechce łaskawie podnieść rękę - mruknął jeden z krawców.
Jakimś cudem udawało mu się łączyć rozkazywanie królowi ze skrajną służalczością.
- Ależ tak, naturalnie. Przepraszam...
Jezal uniósł wyżej ramię i sklął się w duchu za to przepraszanie. Był teraz królem, o
czym Bayaz nieustannie mu przypominał. Nie musiałby przepraszać, nawet gdyby przyszła
mu ochota wypchnąć krawca za okno; ba, tamten podziękowałby mu jeszcze pewnie
wylewnie za poświęconą mu chwilę uwagi, zanim spadłby na ziemię!
A tak tylko uśmiechnął się sztywno i sprawnie rozwinął krawiecką miarkę. Drugi
krawiec pełzał u stóp Jezala, dokonując podobnych zabiegów na wysokości jego kostek, a
trzeci sumiennie spisywał ich uwagi w księdze o żyłkowanych jak marmur stronicach.
Jezal odetchnął głęboko i marszcząc brwi, spojrzał w lustro. Z drugiej strony patrzył na
niego niepewny siebie młody dureń z blizną na policzku, obwieszony próbkami
połyskliwych tkanin jak manekin krawiecki. Wyglądał - i z całą pewnością czuł się -
bardziej jak klaun niż jak król. Wyglądał jak jeden wielki żart i na pewno byłoby mu do
śmiechu, gdyby nie fakt, że sam stanowił żałosną puentę tego żartu.
- Może zatem coś ospryjskiego?
Królewski Jubiler ostrożnie włożył mu na głowę kolejną drewnianą bzdurę i zmierzył
go krytycznym spojrzeniem. Trudno było mówić o jakiejś wyraźnej poprawie, cholerstwo
wyglądało po prostu jak odwrócony świecznik.
- Nie, nie! - burknął poirytowany Bayaz. - Za ozdobna, zbyt wyrafinowana i za wielka.
Przecież on jej nie udźwignie! Potrzebujemy czegoś prostego i lekkiego. Czegoś, w czym
da się walczyć!
Królewski Jubiler wybałuszył oczy.
- Będzie... walczył w koronie?! - wykrztusił.
- Nie, ośle! Ale musi wyglądać, jakby mógł!
Bayaz stanął za plecami Jezala, zerwał mu drewniane cudactwo z głowy i odrzucił je, aż
zaklekotało na lśniącej podłodze. Złapał Jezala za barki i ponad jego ramieniem spojrzał
posępnie w lustro.
- Oto król-wojownik, kontynuator najlepszych tradycji! Następca tronu, dziedzic
spuścizny Haroda Wielkiego! Niezrównany fechmistrz, który zadawał i odnosił rany,
prowadził armie do zwycięstwa, zabijał wrogów całymi dziesiątkami!
- Dziesiątkami? - mruknął niepewnie Jezal.
Bayaz udał, że nie słyszy.
- Człowiek, który równie dobrze czuje się na koniu, z mieczem w dłoni, jak na tronie, z
berłem! Ta korona musi pasować do pancerza i do oręża. Do stali. Rozumiesz już?
Jubiler powoli pokiwał głową.
- Tak mi się wydaje, mój panie.
- To dobrze. Jeszcze jedna sprawa.
- Cokolwiek rozkażesz, panie.
- Wstawcie w koronę jakiś jebitnie wielki brylant.
Jubiler z szacunkiem skłonił głowę.
- To się rozumie samo przez się.
- A teraz wynoście się stąd. Wszyscy! Jego Królewska Mość musi się zająć sprawami
państwowymi najwyższej wagi.
Księga została zamknięta, miarki zwinięte, materiały zabrane. Krawcy i jubiler, gnąc się
w ukłonach, wycofali się z sali przy wtórze przypochlebnych pomruków, i dyskretnie
zamknęli za sobą drzwi.
Niewiele brakowało, żeby Jezal wyszedł razem z nimi. Wciąż jeszcze zapominał, że to
on jest „Jego Królewską Mością”.
Odwrócił się od lustra.
- Sprawy państwowe najwyższej wagi? - powtórzył, siląc się na władczy, niedbały ton.
Bayaz pośpiesznie wyprowadził go na obszerny korytarz, którego ściany były
obwieszone mapami Unii.
- Masz spotkanie z Zamkniętą Radą.
Jezal nerwowo przełknął ślinę. Onieśmielała go sama nazwa tej instytucji. Sterczenie w
marmurowych komnatach, zdejmowanie miary na nowe stroje, słuchanie ludzi tytułujących
go „Waszą Królewską Mością” - to wszystko wprawiało go w konsternację, ale
przynajmniej nie wymagało od niego szczególnego wysiłku. Teraz jednak miał zasiąść w
samym sercu rządu. Jezal dan Luthar, do niedawna słynący z wręcz monumentalnej
niewiedzy, znajdzie się w jednej sali z dwunastoma najbardziej wpływowymi obywatelami
Unii. Będzie musiał podejmować decyzje, które wpłyną na życie tysięcy; uczestniczyć w
zmaganiach na arenie polityki, prawa i dyplomacji, mimo że zna się tylko na fechtunku,
piciu i kobietach, a na dodatek (co sam przed sobą musiał uczciwie przyznać) w tej
ostatniej materii wcale nie jest takim ekspertem, za jakiego się w przeszłości uważał.
- Zamkniętą Radą? - Jego głos wszedł w rejestry bardziej dziewczęce niż królewskie i
Jezal musiał odchrząknąć. - Jest jakaś konkretna sprawa niecierpiąca zwłoki? - zadudnił
nieprzekonującym basem.
- Dzisiaj rano otrzymaliśmy niezwykle doniosłe wieści z Północy.
- Mianowicie?
- Lord marszałek Burr nie żyje. Armia potrzebuje nowego dowódcy. Spór o to, kto ma
nim zostać, potrwa zapewne kilka ładnych godzin. Tędy, Wasza Królewska Mość.
- Kilka godzin? - mruknął Jezal.
Jego buty zastukały na marmurowych stopniach. Kilka godzin w towarzystwie
Zamkniętej Rady. Nerwowo zatarł dłonie.
- Nie musisz się bać tych starych wilków - pocieszył go Bayaz, jakby czytał mu w
myślach. - Jesteś ich panem, bez względu na to, co sobie myślą. Masz prawo w każdej
chwili zwolnić ich ze stanowiska albo nawet kazać zakuć w łańcuchy i wtrącić do lochu,
gdyby przyszła ci na to ochota. Mogli o tym zapomnieć, więc, być może, będziemy musieli
odświeżyć im pamięć. Wszystko w swoim czasie.
Wyszli przez wysokie drzwi strzeżone przez Rycerzy Armii, którzy wprawdzie hełmy
trzymali pod pachą, ale miny mieli tak obojętne, że równie dobrze mogliby nie odsłaniać
twarzy. Za drzwiami rozciągał się rozległy prostokątny ogród, obwiedziony szeregiem
białych marmurowych kolumn porzeźbionych na podobieństwo ulistnionych drzew.
Tryskająca z fontann woda skrzyła się w słońcu. Dwa duże pomarańczowe ptaki o
zakrzywionych dziobach i cienkich, patykowatych nogach przechadzały się dumnie po
wypielęgnowanym trawniku. Kiedy spojrzały wyniośle na mijającego je Jezala, było
oczywiste, że mają go za oszusta i impostora.
Jezal wodził wzrokiem po kolorowych kwiatach, lśniącej zieleni, pięknych rzeźbach;
gapił się na wiekowe mury porośnięte czerwono-żółto-zielonym dzikim winem. Czy to
możliwe, żeby wszystko to należało teraz do niego? To i cały Agriont na dokładkę? Czy
naprawdę szedł w tej chwili w ślady pradawnych królów - Haroda, Casamira i Arnaulta?
Na tę myśl zakręciło mu się w głowie; musiał chyba po raz setny w tym dniu zamrugać i
potrząsnąć głową, żeby ustać na nogach. Czy wciąż był tym samym człowiekiem, co przed
tygodniem? Podrapał się po brodzie, jakby chciał to sprawdzić, i wymacał bliznę na
szczęce.
Tym samym człowiekiem, który przemoczony do suchej nitki przemierzał dalekie
równiny?
Został ciężko ranny na skalnym rumowisku? Jadał niedogotowane końskie mięso i
cieszył się, że ma co jeść?
Odchrząknął.
- Chciałbym... Nie wiem, czy to będzie możliwe, ale... chciałbym porozmawiać z moim
ojcem.
- Twój ojciec nie żyje.
Jezal zaklął w duchu.
- Oczywiście, wiem. Chodziło mi o... człowieka, którego zawsze brałem za ojca.
- Spodziewasz się, że co ci powie? Że zdarzały mu się błędy? Że miał długi? Że wziął
ode mnie pieniądze w zamian za wychowanie cię?
- Wziął pieniądze? - Jezal poczuł się jeszcze żałośniej niż przed chwilą.
- Rzadko się zdarza, żeby ktoś za darmo przyjął sierotę pod swój dach, nawet jeśli ma
ujmujący charakter. Długi zostały spłacone, i to z nawiązką. Kazałem mu skierować cię na
lekcje fechtunku, gdy tylko będziesz w stanie utrzymać broń w garści; kazałem również
zapisać cię do gwardii królewskiej i zachęcić do udziału w letnim turnieju. Chciałem,
żebyś był dobrze przygotowany na wypadek, gdyby dzień taki jak dziś rzeczywiście
nadszedł. I ten człowiek wypełnił moje polecenia co do joty. Rozumiesz jednak chyba, że
w tej chwili wasze spotkanie byłoby dla was w najwyższym stopniu niezręczne i lepiej
będzie go unikać.
- Naturalnie. - Jezal westchnął smętnie. - Lepiej go unikać. - Do głowy zakradła mu się
nieprzyjemna wątpliwość. - Czy Jezal to moje prawdziwe imię?
- Pod takim imieniem zostałeś koronowany. - Bayaz uniósł brwi. - A co, chciałbyś je
zmienić?
- Nie, skądże...
Jezal odwrócił wzrok i przełknął łzy. Całe jego dawne życie okazało się kłamstwem, a
nowe zapowiadało się na jeszcze większe kłamstwo. Nawet imię miał zmyślone.
Przez chwilę szli w milczeniu, tylko żwir chrzęścił im pod nogami, tak czysty i idealny,
że Jezal zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest codziennie ręcznie szorowany,
ziarenko po ziarenku.
- W najbliższych miesiącach lord Isher będzie zasypywał Waszą Królewską Mość
licznymi prośbami i wnioskami.
- Tak? - Jezal zakaszlał, pociągnął nosem i zrobił dzielną minę. - Czemuż to?
- Obiecałem mu nominację dla jego dwóch braci na stanowiska marszałka dworu i lorda
kanclerza w Zamkniętej Radzie. Zapowiedziałem również, że jego ród będzie traktowany
absolutnie wyjątkowo. Taka była cena jego poparcia w głosowaniu.
- Rozumiem... Powinienem zatem dotrzymać umowy?
- W żadnym wypadku.
Jezal zmarszczył brwi.
- Chyba nie rozu...
- Po zdobyciu władzy należy jak najszybciej odsunąć się od swoich sprzymierzeńców;
w przeciwnym razie uznają twoje zwycięstwo za swoje własne i żadna nagroda ich nie
usatysfakcjonuje. Dlatego powinieneś raczej wzmocnić swoich wrogów, bo ci będą się
zachwycać każdym najmniejszym drobiazgiem, wiedząc, że na niego nie zasłużyli. Heugen,
Barezin, Skald, Meed... To ich powinieneś skupić wokół siebie.
- Brocka nie?
- Brocka nie. Pod żadnym pozorem. Był zbyt bliski sięgnięcia po koronę, żeby teraz
zadowolić się czymkolwiek mniejszym. Prędzej czy później będziesz musiał strącić go
kopniakiem na przynależne mu miejsce, najpierw jednak musisz poczuć się na tronie
bezpiecznie i zapewnić sobie szerokie poparcie.
- Rozumiem.
Jezal wydął policzki. Wyglądało na to, że bycie królem to coś więcej niż piękne stroje,
wyniosły sposób bycia i prawo do zasiadania w największym fotelu.
- Tędy.
Z ogrodu weszli do zacienionego korytarza wyłożonego czarnym drewnem i
przyozdobionego taką liczbą zabytkowej broni, że Jezal znów poczuł zawroty głowy.
Wypolerowane do połysku pancerze stały na baczność - zbroje płytowe, kolczugi
krótkie i długie, kirysy zdobione repusowanym lub inkrustowanym złotym słońcem Unii.
Ceremonialne miecze oburęczne wysokości dorosłego człowieka oraz jeszcze dłuższe
od nich halabardy wisiały na ścianach, tworząc skomplikowany deseń. Poniżej pyszniły się
topory, maczugi, korbacze, klingi proste i zakrzywione, długie i krótkie, grube i cienkie, i to
w ilości, która wystarczyłaby dla całej armii. Broń wykuta w Unii, zdobyta na
Gurkhulczykach, zabrana martwym Styriańczykom na skąpanych we krwi polach bitew.
Zwycięstwa i klęski upamiętnione w stali. Wysoko pod sufitem z osmolonych drzewców
zwieszały się wystrzępione, pozbawione życia chorągwie zapomnianych pułków,
chwalebnie wyciętych w pień w dawnych wojnach.
Na drugim końcu tej kolekcji piętrzyły się masywne, dwuskrzydłowe drzwi, czarne,
pozbawione ozdób, równie kuszące jak szubienica. Po obu ich stronach stali Rycerze
Heroldzi, posępni jak kaci, w lśniących skrzydlatych hełmach. Ich zadaniem było nie tylko
pilnowanie siedziby rządu, ale także rozwożenie królewskich dekretów do wszystkich
zakątków Unii.
Teraz to ja będę wydawał te dekrety, uświadomił sobie Jezal w kolejnym przypływie
zdenerwowania.
- Jego Królewska Mość przybywa na posłuchanie przed Zamkniętą Radą - obwieścił
oficjalnym tonem Bayaz.
Rycerze otworzyli szerokie odrzwia, zza których dobiegał gniewny głos: - Bez dalszych
ustępstw nie będzie spokoju! Nie możemy tak po prostu...
- Najwyższy sędzio, zdaje się, że mamy gościa.
Po wspaniałościach reszty pałacu Biała Sala trochę rozczarowała Jezala. Wcale nie
była taka znowu wielka, białe ściany były pozbawione wszelkich ozdób, a wąskie jak w
więziennej celi okna przepuszczały mało światła i nawet w słoneczny dzień nadawały
wnętrzu smętny nastrój. Nieruchome powietrze było nieprzyjemnie duszne i zatęchłe.
Całe wyposażenie komnaty składało się z długiego, zawalonego papierami stołu z
ciemnego drewna oraz otaczających go twardych, nieozdobnych krzeseł: po sześć z nich
stało po dwóch stronach stołu przy jego dłuższych krawędziach, jedno przy krótszym boku,
a ostatnie - wyraźnie wyższe od pozostałych - naprzeciwko, u jego szczytu.
Członkowie Zamkniętej Rady wstali, gdy Jezal wśliznął się niechętnie do pokoju. Nie
dałoby się chyba zebrać bardziej przerażającej grupy starców w jednym miejscu, na
dodatek ci tutaj wpatrywali się w Jezala wyczekująco. Podskoczył, gdy drzwi za jego
plecami zatrzasnęły się z łoskotem. Dźwięk ten zabrzmiał niepokojąco nieodwracalnie.
- Wasza Królewska Mość - marszałek dworu Hoff zgiął się w ukłonie - zechce przyjąć
gratulacje moje i moich kolegów z okazji zasłużonej intronizacji. Jesteśmy zgodni, że w
osobie Waszej Królewskiej Mości doczekaliśmy się godnego następcy Guslava V. Z
radością będziemy w nadchodzących miesiącach i latach służyć radą Waszej Królewskiej
Mości, a także wykonywać zlecone nam rozkazy.
Ukłonił się ponownie. Imponujące zgromadzenie starców zaklaskało uprzejmie w
dłonie.
- No tak... Dziękuję wam wszystkim - odparł mile zaskoczony Jezal.
Nie czuł się godnym następcą nikogo, a już na pewno nie króla. Może jednak nie będzie
aż tak źle, jak się tego obawiał. Stare wilki sprawiały wrażenie oswojonych.
- Wasza Królewska Mość pozwoli, że dokonam prezentacji - podjął Hoff. - Arcylektor
Suit, przełożony naszej Inkwizycji.
- To dla mnie zaszczyt, służyć Waszej Królewskiej Mości.
- Najwyższy sędzia Marovia, Strażnik Prawa.
- Ja również jestem zaszczycony, Wasza Królewska Mość.
- Lorda marszałka Varuza Wasza Królewska Mość już zna.
Stary żołnierz rozpromienił się w uśmiechu.
- Czuję się zaszczycony, że mogłem w przeszłości szkolić Waszą Królewską Mość.
Cieszę się, że teraz będę miał honor służyć Waszej Królewskiej Mości radą.
I tak to szło. Jezal kiwał głową i uśmiechał się do kolejnych członków Rady. Halleck,
lord kanclerz. Torlichorm, najwyższy konsul. Reutzer, admirał floty. I tak dalej, i tak dalej.
W końcu Hoff wskazał mu największe krzesło, to u szczytu stołu, i Jezal usadowił się na
nim wygodnie.
Lordowie czekali na stojąco, uśmiechając się pod nosem. Odpowiedział im głupawym
uśmiechem, zanim w końcu połapał się w sytuacji.
- Ach tak. Siadajcie, proszę.
Starcy usiedli; dwóch skrzywiło się przy tym z bólu, gdy zatrzeszczały wiekowe kolana
i krzyże. Bayaz opadł na krzesło naprzeciw Jezala z taką swobodą, jakby zasiadał na nim
przez całe życie. Szaty szeleściły jeszcze przez chwilę, gdy stare tyłki mościły się na
wypolerowanym drewnie, aż w końcu w sali zapadła grobowa cisza. Jedyne puste krzesło
znajdowało się obok Varuza: siedziałby na nim lord marszałek Burr, gdyby nie został
wysłany z armią na Północ. I gdyby tam nie zginął.
Dwunastu onieśmielających starców uprzejmie czekało, aż Jezal zabierze głos.
Dwunastu starców, o których do niedawna myślał, że znajdują się na samym szczycie
piramidy władzy, a którzy teraz stali się jego podwładnymi. Czegoś takiego nie wyobrażał
sobie nawet w najśmielszych snach na jawie.
Odchrząknął.
- Proszę, kontynuujcie panowie. Słuchając was, postaram się rozeznać w sytuacji.
Hoff błysnął pokornym uśmiechem.
- Naturalnie. Gdyby Wasza Królewska Mość życzył sobie wyjaśnień, proszę pytać.
- Dziękuję - odparł Jezal. - Dzięku...
- Wróćmy zatem do kwestii dyscypliny wśród wieśniaków - wszedł mu w słowo
Halleck.
- Przedstawiliśmy im już propozycje ustępstw! - warknął Suit. - Ustępstw, które chętnie
zaakceptowali!
- Strzęp bandaża do owinięcia ropiejącej rany! - prychnął Marovia. - Nowy wybuch
niezadowolenia jest tylko kwestią czasu! A jedynym sposobem, aby go uniknąć, będzie
spełnienie potrzeb szarego człowieka. Tak nakazuje zwykła uczciwość! Musimy go
włączyć w proces rządzenia!
- Włączyć go w proces! - parsknął szyderczo Suit.
- Należy przenieść brzemię obciążeń podatkowych na właścicieli ziemskich!
Halleck przewrócił oczami.
- Nie wracajmy do tych bzdur...
- Obowiązujący dziś system przetrwał stulecia! - zauważył Suit.
- I przez stulecia zawodził! - odparował Marovia.
Jezal odkaszlnął i wszystkie głowy natychmiast zwróciły się ku niemu.
- Można by chyba nałożyć podatek na wszystkich w taki sposób, żeby każdy płacił taki
sam procent dochodów, bez względu na to, czy jest wieśniakiem, czy arystokratą...
Wtedy... może wtedy...
Zawiesił głos. Pomysł wydawał mu się prosty, ale jedenastu biurokratów posłało mu tak
zaszokowane spojrzenia, jakby ktoś nieopatrznie wpuścił do sali pieska salonowego, który
niespodziewanie postanowił wypowiedzieć się w kwestii podatków. Siedzący na drugim
końcu stołu Bayaz oglądał w milczeniu paznokcie. Na jego pomoc nie było co liczyć.
- Ależ Wasza Królewska Mość... - zaczął pojednawczo Torlichorm. - Zarządzanie takim
systemem graniczyłoby z niemożliwością.
Wyraz jego twarzy sugerował niewypowiedziane na głos stwierdzenie: - Biorąc pod
uwagę bezmiar twojej niewiedzy, jestem zaskoczony, że udaje ci się choćby samodzielnie
ubrać.
Jezal zarumienił się po czubki uszu.
- Rozumiem.
- Zagadnienia podatkowe cechuje wręcz niewiarygodna złożoność - dodał monotonnym
tonem Halleck.
Jego spojrzenie mówiło zaś coś takiego: - Złożoność tak wielka, że z pewnością nie
ogarnie jej twoja miniaturowa mózgownica.
- Najlepiej chyba będzie, jeśli w sprawie przyziemnych i praktycznych szczegółów zda
się Wasza Królewska Mość na swoje pokorne sługi - dodał Marovia.
Uśmiechnął się przy tym wyrozumiale, jakby chciał dodać: - Lepiej trzymaj język za
zębami, bo tylko niepotrzebnie wprawiasz dorosłych w zakłopotanie.
- Naturalnie. - Zawstydzony Jezal usadowił się głębiej na krześle. - Naturalnie.
I tak to szło. Poranek wlókł się niemiłosiernie, snopy światła z okien powoli
przesuwały się po stertach papierów, a Jezal pomalutku ogarniał rządzące tą grą reguły,
jednocześnie potwornie skomplikowane i makabrycznie proste. Podstarzali gracze byli
podzieleni na dwie drużyny. Rolę kapitanów pełnili Suit i Marovia, spierający się zajadle
o każdy, najmniejszy nawet detal, dysponując poparciem trzech popleczników, którzy
przytakiwali każdemu ich stwierdzeniu. Hoff, nieudolnie wspomagany przez Varuza, pełnił
rolę rozjemcy, który usiłuje przerzucić most nad bezdenną przepaścią dzielącą okopanych
naprzeciwko siebie oponentów.
Błąd Jezala nie polegał na strachu przed tym, że nie będzie wiedział, co mówić -
chociaż oczywiście nie wiedział. Błędne było już samo założenie, że ktokolwiek będzie
chciał, żeby w ogóle zabierał głos. Tych ludzi interesowały tylko ich własne wewnętrzne,
bezcelowe zmagania. Przyzwyczaili się chyba do rządzenia krajem w obecności
zasiadającego u szczytu stołu śliniącego się półgłówka, a w Jezalu widzieli tylko jego
zamiennik. Przyszło mu do głowy, że mogą mieć rację.
- Wasza Królewska Mość będzie łaskaw podpisać tutaj, tutaj... i tutaj... i jeszcze tu.
Pióro skrobało kolejne arkusze papieru, starcze głosy buczały monotonnie, perorowały,
sprzeczały się między sobą. Szarzy mężczyźni uśmiechali się, wzdychali i pobłażliwie
kręcili głowami, ilekroć Jezal się odezwał, on zaś odzywał się coraz rzadziej i rzadziej.
Terroryzowali go pochwałami i oślepiali wyjaśnieniami, pętali go bezsensownymi
godzinami prawa, formy i tradycji, a on zapadał się coraz bardziej w swoim niewygodnym
fotelu. Służący podał wino, więc Jezal pił i z czasem stawał się coraz bardziej pijany i
coraz wyraźniej znudzony. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a on stopniowo
uświadamiał sobie przykrą prawdę: najwyższa władza po rozebraniu na czynniki pierwsze
jest najnudniejszą rzeczą na świecie.
- Czas na inną, smutną sprawę - zmienił temat Hoff, gdy ostatnia kłótnia wypaliła się i
osiągnięto wymęczony kompromis. - Zmarł nasz współpracownik, lord marszałek Burr.
Jego ciało, po sprowadzeniu do Adui z dalekiej Północy, zostanie pochowane z wszelkimi
należnymi honorami, tymczasem jednak naszym obowiązkiem jest przedstawienie
kandydatury jego następcy. Ta izba nie widziała wakatu od czasu śmierci nieodżałowanego
kanclerza Feekta. Lordzie marszałku? - zwrócił się do Varuza.
Stary żołnierz odkaszlnął i skrzywił się, jakby właśnie sobie uświadomił, że przez
wrota śluzy, którą za chwilę otworzy, runie potop mogący zatopić ich wszystkich.
- Mamy dwóch oczywistych kandydatów na to stanowisko. Obu cechuje niepodważalne
męstwo i niewątpliwe doświadczenie, rada jest zresztą świadoma ich przymiotów. Ja
osobiście nie mam cienia wątpliwości, że zarówno generał Poulder, jak i generał Kroy
byliby...
- Oczywistym jest, że z nich dwóch lepszy jest Poulder! - warknął Suit, natychmiast
poparty przez Hallecka.
- Wprost przeciwnie! - zasyczał Marovia przy wtórze gniewnych pomruków ze swojego
obozu. - To Kroy lepiej nadaje się na to stanowisko, bez dwóch zdań.
Jezal miał wrażenie, że była to kwestia, w której - jako oficer z pewnym
doświadczeniem - mógłby wypowiedzieć się z niejakim znawstwem, nie zanosiło się
jednak na to, żeby Rada Zamknięta w ogóle zamierzała pytać go o zdanie. Oklapł więc
posępnie na krześle i pociągnął łyk wina, patrząc, jak stare wilki próbują kąsać się
nawzajem.
- Może powinniśmy wrócić do tej dyskusji przy innej okazji. - Lord Hoff przerwał coraz
bardziej zjadliwą sprzeczkę. - Subtelności poruszanego zagadnienia nużą Jego Królewską
Mość, a sprawa nie jest przesadnie pilna.
Suit i Marovia spojrzeli po sobie wilkiem, ale żaden się nie odezwał. Hoff odetchnął z
ulgą.
- Doskonale. Następny punkt obrad to sprawa zaopatrzenia naszych wojsk w
Anglandzie. Pułkownik West melduje...
- West? - powtórzył Jezal ochrypłym od wina głosem.
Wyprostował się gwałtownie. To nazwisko podziałało na niego jak sole trzeźwiące na
omdlałą dziewczynę, było jak solidna, lita skała, na którą mógł się wspiąć i uwolnić się od
otaczającego go chaosu. Gdyby West był tutaj, mógłby mu pomóc i wszystko nabrałoby
sensu...
Zamrugał, patrząc na puste krzesło obok Varuza. Może i był pijany, ale był także królem.
Odchrząknął.
- Pułkownik West będzie moim nowym lordem marszałkiem! - zapowiedział.
Zapadła cisza. Dwunastu oszołomionych starców wybałuszyło z niedowierzaniem oczy.
W końcu Torlichorm zaśmiał się cicho, pobłażliwie, jakby chciał zapytać: „Co musimy
zrobić, żeby on się wreszcie zamknął?”.
- Wasza Królewska Mość dobrze zna pułkownika Westa, który jest mężnym
człowiekiem, rzecz jasna...
Wyglądało na to, że Zamknięta Rada znalazła w końcu kwestię, w której jej członkowie
są jednomyślni.
- Był pierwszy w wyłomie w Ulriochu i tak dalej - mruknął Varuz, kręcąc głową - ale,
doprawdy...
- ...młodym i niedoświadczonym...
- Wywodzi się z pospólstwa - przypomniał jeszcze Hoff, unosząc brwi.
- Wielce niestosowne zerwanie z tradycją! - biadał Halleck.
- Poulder byłby od niego znacznie lepszy! - warknął Suit pod adresem Marovii.
- Tylko Kroy! - nie pozostał mu dłużny najwyższy sędzia.
Torlichorm zareagował cukierkowym uśmiechem, jakim mamka mogłaby próbować
uspokoić kłopotliwe dziecko.
- Jak Wasza Królewska Mość widzi, nie możemy poważnie traktować kandydatury
pułkownika Westa...
Pusty kielich Jezala odbił się z donośnym stukotem od łysej czaszki Torlichorma i
potoczył w kąt sali. Torlichorm jęknął z bólu i zaskoczenia i osunął się z krzesła na ziemię.
Krew ciekła mu z długiego rozcięcia na czole.
- Nie możemy?! - wrzasnął Jezal. Zerwał się na równe nogi, oczy wychodziły mu z
orbit. - Śmiesz mi czegoś zakazywać, ty stary capie?! Jesteście moją własnością, wszyscy,
co do jednego! - Ze złością dźgnął palcem powietrze. - Macie mi doradzać, a nie mną
dyrygować! To ja tu rządzę! Ja! - Porwał kałamarz ze stołu i cisnął nim przez salę.
Buteleczka roztrzaskała się o ścianę, atrament rozlał się ogromną czarną plamą i czarnymi
kropeczkami zbryzgał nieskazitelnie biały płaszcz Suita. - Ja! Ja! I jeśli potrzebujemy tu
jakiejś tradycji, to jest to tradycja posłuszeństwa, do kurwy nędzy! - Rzucił plikiem
dokumentów w Marovię.
Papiery zawirowały w powietrzu. - Nie chcę więcej słyszeć, że czegoś „nie mogę”!
Nigdy więcej!
Jedenaście par osłupiałych oczu wpatrywało się w Jezala. W dwunastej, tej przy końcu
stołu, błąkał się uśmiech. Ten widok jeszcze bardziej rozjuszył Jezala.
- Nowym lordem marszałkiem zostanie pułkownik West! - wrzasnął z furią i kopniakiem
przewrócił krzesło. - I albo od następnego naszego spotkania zaczniecie mnie traktować z
należnym mi szacunkiem, albo każę was wtrącić do więzienia! Do lochu, kurwa!
I... i...
Nagle rozbolała go głowa, i to całkiem mocno. Rzucił już wszystkim, co miał pod ręką,
i desperacko obmyślał następny ruch.
Bayaz wstał.
- Szlachetni panowie, to wszystko na dzisiaj - obwieścił z powagą.
Zamknięta Rada nie potrzebowała mocniejszej zachęty. Zaszeleściły papiery, załopotały
szaty, zgrzytnęły krzesła i członkowie rady rzucili się do wyjścia. Hoff pierwszy wypadł na
korytarz. Marovia deptał mu po piętach, ponaglany przez Suka. Varuz pomógł wstać
Torlichormowi, ujął go pod łokieć i wyprowadził z sali.
- Proszę o wybaczenie... - wysapał ponaglany Torlichorm z zakrwawioną twarzą. -
Wasza Królewska Mość, przepraszam z całego serca...
Bayaz stał przy swoim końcu stołu i z surową miną odprowadzał wzrokiem
czmychających z komnaty lordów. Jezal przyczaił się naprzeciw niego, skamieniały w pół
drogi między niewygasłym gniewem i śmiertelnym zakłopotaniem - i coraz wyraźniej
skłaniający się ku temu drugiemu. Można było odnieść wrażenie, że upłynęły wieki, zanim
ostatni członek rady czmychnął w końcu z sali obrad i ogromne czarne drzwi zamknęły się
za ich plecami.
Pierwszy z Magów spojrzał na Jezala i uśmiechnął się niespodziewanie.
- Świetna robota, Wasza Królewska Mość. Świetna robota.
- No co? - Jezal był przekonany, że zrobił z siebie takiego durnia, że nigdy już nie zdoła
zatrzeć tego wrażenia.
- Podejrzewam, że twoi doradcy dwa razy się teraz zastanowią, zanim znów się odważą
cię zlekceważyć. Nie jest to może nowa strategia, ale nie umniejsza to jej skuteczności.
Harod Wielki słynął z porywczego charakteru i doskonale umiał to wykorzystywać: po
jednym jego wybuchu nikt przez wiele tygodni nie śmiał podważać jego decyzji. - Bayaz
parsknął śmiechem. - Chociaż chyba nawet on wzdragałby przed zranieniem własnego
najwyższego konsula.
- To nie był żaden wybuch! - warknął Jezal. Krew znów się w nim zagotowała. Jeżeli
zewsząd otaczali go straszni starcy, to Bayaz był z nich wszystkich najgorszy. - Jestem
królem, tak czy nie? Więc domagam się odpowiedniego traktowania! Nikt nie będzie mną
rozporządzał w moim własnym pałacu, nikt! Nikt, powiadam, nawet... nawet... Bayaz
spiorunował go twardym spojrzeniem zielonych oczu.
- Jeżeli Wasza Królewska Mość zamierza i na mnie się zezłościć, stanowczo to
odradzam - odparował chłodno.
Gniew Jezala, który i tak już był na wyczerpaniu, pod lodowatym spojrzeniem
Pierwszego z Magów zgasł zupełnie.
- Ależ oczywiście... przepraszam... najmocniej przepraszam.
Spuścił wzrok i zagapił się tępo na lśniący blat stołu. Dawniej za nic nie przepraszał, a
teraz - kiedy był królem i przed nikim nie musiał się usprawiedliwiać - przepraszał na
każdym kroku.
- Nie prosiłem się o to - dodał bez przekonania. Oklapł przygnębiony na krzesło. - Nie
wiem, jak to się stało. Nie zasłużyłem na to.
- To zrozumiałe. - Bayaz powoli obszedł stół dookoła. - Na tron nie można sobie
zasłużyć. Dlatego teraz musisz robić wszystko, by udowodnić, że jesteś go wart.
Codziennie.
Tak jak robili to twoi wielcy przodkowie: Casamir, Arnault, także sam Harod.
Jezal odetchnął głęboko.
- Masz rację, rzecz jasna. Jak ty to robisz, że zawsze masz rację?
Bayaz skromnie machnął ręką.
- Zawsze? Bynajmniej. Mam jednak nad tobą przewagę wieloletniego doświadczenia i
zamierzam doradzać ci najlepiej, jak potrafię. Wyruszasz w podróż wyboistą drogą i
początek tej wędrówki udał ci się znakomicie; powinieneś być z siebie dumny, tak jak ja
jestem. Są jednak pewne sprawy, których nie możemy odkładać na później. Najważniejszą
z nich jest twój ślub.
Jezal rozdziawił usta.
- Ślub?
- Król bez żony jest jak krzesło bez jednej nogi, Wasza Królewska Mość. Łatwo go
wywrócić. Twój zadek ledwie musnął tron, daleko mu jeszcze do zasiedzenia, dlatego
potrzebna ci żona, która udzieli ci wsparcia, a z czasem da potomstwo, dzięki któremu twoi
poddani poczują się bezpieczniej. Zwłoka w tej materii to woda na młyn twoich wrogów.
Kolejne ciosy spadały tak szybko, że Jezal złapał się za głowę, bojąc się, że ta za
chwilę rozpadnie mu się na kawałki.
- Moich wrogów?
Przecież zawsze próbował dobrze żyć ze wszystkimi, prawda?
- Naprawdę jesteś aż tak naiwny? Lord Brock z pewnością knuje już przeciwko tobie.
Lorda Ishera nie da się zwodzić w nieskończoność. Reszta Otwartej Rady albo poparła
cię ze strachu, albo została opłacona.
- Opłacona? - stęknął Jezal.
- Takie poparcie nie jest dane na zawsze. Musisz się ożenić, i to z kobietą, która da ci
silnych sprzymierzeńców.
- Tylko że ja... - Jezal oblizał wargi, niepewny, jak poruszyć niewygodny temat -
podjąłem już pewne... zobowiązania... w tej kwestii.
- Ardee West?
Jezal już, już miał zapytać, jakim cudem Bayaz ma takie rozeznanie w jego związkach o
charakterze romantycznym, ale w porę ugryzł się w język. Jakkolwiek by na to patrzeć,
staruszek i tak wiedział o nim więcej, niż on sam.
- Znam to uczucie, Jezalu. Wiele przeżyłem. Wiem, że ją kochasz, to oczywiste. Tak jak
oczywiste jest, że wszystko byś dla niej poświęcił, przynajmniej w tej chwili. Uwierz mi
jednak, kiedy powiem, że to uczucie nie będzie trwało wiecznie.
Jezal poruszył się niespokojnie. Próbował sobie przypomnieć krzywy uśmieszek Ardee,
miękkość jej włosów, dźwięk jej śmiechu... wszystko to, z czego na zachodnich równinach
czerpał tyle pociechy. Trudno jednak było mu nie myśleć o chwili, gdy ugryzła go w wargę,
o bolesnym policzku, o rytmicznym skrzypieniu stołu pod ciężarem ich ciał. Wstyd.
Wyrzuty sumienia. Komplikacje.
Słowa Bayaza płynęły dalej - bezlitośnie spokojne, brutalnie szczere, okrutnie
racjonalne: - To zrozumiałe, że złożyłeś pewne deklaracje, lecz twoje dawne życie odeszło
bezpowrotnie, a wraz z nim twoje zobowiązania. Jesteś teraz królem i podwładni oczekują
po tobie królewskiego zachowania. Potrzebują jakiegoś wzoru do naśladowania, kogoś, kto
w sposób oczywisty przerasta ich o głowę. Mówimy o najwyższej królowej Unii. O matce
królów. Córka wieśniaka, ze skłonnością do ostrego picia i nieprzewidywalnych
wybryków?
Nie wydaje mi się.
Jezal wzdrygnął się, słysząc taką charakterystykę Ardee, ale nie bardzo mógł się z
Bayazem spierać.
- Jesteś rodzonym synem króla. Żona z nieskazitelnym rodowodem przyda twojemu
rodowi powagi i szacunku. Nie brakuje arystokratek do wzięcia, Wasza Królewska Mość:
córki książąt, siostry królów, piękne, wykształcone, kulturalne... Świat jest pełen
księżniczek, tylko brać i wybierać.
Jezal aż uniósł brwi w niedowierzaniu. Kochał Ardee, naturalnie, ale Bayaz przedstawił
nieodparty argument. Nie mógł dłużej myśleć tylko o własnych potrzebach. Jeśli myśl o nim
w roli króla była niedorzeczna, to wizja Ardee jako królowej była niedorzeczna po
trzykroć! Kochał ją, zdecydowanie. W pewnym sensie. Ale świat pełen księżniczek?
Doprawdy, trudno było temu stwierdzeniu cokolwiek zarzucić.
- A więc zgadzasz się ze mną! - Pierwszy z Magów pstryknął palcami w geście triumfu.
- Prześlę księciu Orso z Talinsu wiadomość, że powinien przedstawić Waszej Królewskiej
Mości swoją córkę Terez. - Uspokoił Jezala skinieniem ręki. - To tylko na początek,
rozumiesz. Talins byłby potężnym sojusznikiem. - Uśmiechnął się i szepnął Jezalowi do
ucha: - Jeśli jednak naprawdę coś cię łączy z tą dziewczyną, wcale nie musisz się z nią
rozstawać. Przecież królowie całkiem często miewają kochanki.
I to - oczywiście - przeważyło szalę.
PRZYGOTOWANY NA NAJGORSZE
Glokta siedział u siebie w jadalni ze wzrokiem utkwionym w blat stołu. Jedną ręką
rozcierał obolałe udo, drugą z roztargnieniem przekładał warte fortunę klejnoty rozłożone
na czarnym skórzanym pokrowcu.
„Dlaczego to robię? Dlaczego tu tkwię i zadaję pytania? Mógłbym wsiąść na statek,
wypłynąć z pierwszym odpływem i nic złego by się nie stało. Objazd pięknych styriańskich
miast? Rejs po Wyspach Tysięcznych? A na koniec odległy Thond albo daleki Suljuk, gdzie
dożyłbym swoich zdeformowanych dni wśród ludzi, którzy nie rozumieją ani słowa z tego,
co powiem. Dość zadawania ludziom bólu, dotrzymywania tajemnic, dochodzenia do
prawdy, wykrywania kłamstw, dopatrywania się winy i niewinności...”.
Szlachetne kamienie migotały w blasku świec, uderzały o siebie dźwięcznie,
przyprawiały go o mrowienie w palcach, gdy przesuwał je tam i z powrotem.
„Sęk w tym, że Jego Eminencja długo i serdecznie opłakiwałby moje zniknięcie.
Podobnie, jak się domyślam, Valint i Balk. Gdzie w Kręgu Świata mógłbym się
bezpiecznie skryć przed łzami tak potężnych ludzi? I po co? Żeby całymi dniami siedzieć
na okaleczonym tyłku i czekać na zabójców? Czy leżeć w łóżku, wić się z bólu i myśleć o
wszystkim, co straciłem?”.
Zmarszczył brwi i spojrzał na leżące przed nim klejnoty: przejrzyste, twarde i piękne.
„Ja już dawno dokonałem swoich wyborów. Kiedy przyjąłem pieniądze od Valinta i
Balka. Kiedy ucałowałem inkwizytorski pierścień. A nawet jeszcze wcześniej, przed
imperatorskim więzieniem, kiedy zjechałem na tamten most, święcie przekonany, że tylko
niezrównany Sand dan Glokta może ocalić świat...”.
Donośne łomotanie poniosło się echem po komnacie. Glokta gwałtownie odwrócił
głowę ku drzwiom, rozdziawiwszy bezzębne usta.
„Oby to nie był arcylektor...”.
- Otwierać, w imieniu Jego Eminencji!
Zwlókł się z krzesła, krzywiąc się z bólu, gdy spazm przeszył mu plecy. Zgarnął klejnoty
na stosik, bezcenne garście lśniących skarbów. Pot wystąpił mu na czoło.
„Co by było, gdyby arcylektor odkrył mój mająteczek?”. Zaśmiał się pod nosem,
zgarnąwszy pokrowiec. „Zamierzałem mu o tym powiedzieć, naprawdę, po prostu nie
trafiła się odpowiednia chwila. Poza tym, to przecież drobiazg, mała fortuna, nic więcej”.
Bawiąc się kamieniami, strącił jeden na podłogę. Klejnot stuknął dźwięcznie o drewno:
klik, klik, klik.
Kolejne pukanie, tym razem mocniejsze. Zasuwa aż zadygotała od impetu uderzeń.
- Otwierać!
- Już idę!
Z jękiem opadł na czworaki i rozejrzał się po podłodze, wykręcając głowę, aż szyja
paliła go żywym ogniem. Jest: płaski zielony kamień leżał na deskach i skrzył się w świetle
świec.
„Mam cię, draniu!”.
Zgarnął klejnot, złapał się krawędzi stołu, dźwignął się na nogi i złożył skórzany
pokrowiec: raz, drugi, trzeci.
„Nie mam czasu go schować”. Wepchnął go za pazuchę, głęboko, aż za pasek, po czym,
chwyciwszy laskę, poczłapał do drzwi. Otarł pot z twarzy i przygładził ubranie, udając
niewzruszony spokój.
- Już idę, nie ma co się tak...
Czterech barczystych praktyków wkroczyło do jego apartamentu, omal go przy tym nie
przewracając, kiedy odepchnęli go z drogi. Za nimi, na korytarzu, stał Jego Eminencja
arcylektor z pochmurną miną, w asyście kolejnych dwóch potężnie zbudowanych
praktyków.
„Niezwykła pora na tak zaszczytne odwiedziny”. Glokta słyszał, jak czwórka praktyków
buszuje po pokojach, otwiera z impetem drzwi, grzebie po szafach. „Nie przeszkadzajcie
sobie, panowie, czujcie się jak u siebie w domu”.
W końcu wrócili z obchodu.
- Pusto - zameldował jeden spod maski.
- Ha...
Suit skrzywił się szyderczo. Prześliznął się nad progiem i rozejrzał z pogardliwym
wyrazem twarzy.
„Najwidoczniej moje nowe lokum prezentuje się niewiele lepiej od poprzedniego”.
Praktycy rozstawili się pod ścianami jadalni, skrzyżowali ręce na piersi i patrzyli.
„Sporo tych byczków. A wszystko po to, żeby mieć na oku jednego niepozornego
kalekę”.
Obcasy Suita głośno dźgały podłogę, gdy przechadzał się po pokoju. Krzywił się
wściekle, niebieskie oczy wychodziły mu z orbit.
„Nie trzeba być geniuszem oceny ludzkich charakterów, żeby się zorientować, że nie jest
to człowiek szczęśliwy. Czyżby doszły go słuchy o którymś z moich brzydkich sekretów?
O jakimś nieposłuszeństwie?”. Dreszcz i zimny pot zaczęły się wspinać po
wykrzywionym kręgosłupie Glokty. „Na przykład, o niedoszłej egzekucji magister Eider?
Albo o mojej umowie z praktyk Vitari, dotyczącej zatajenia części faktów?”. Krawędź
skórzanego pokrowca wbiła mu się pod żebra, gdy, szurając nogami, szukał wygodniejszej
pozycji. „A może chodzi o taki drobiażdżek jak fortuna, za którą kupił mnie pewien wielce
podejrzany dom bankierski?”.
Wyobraźnia nieproszona podsunęła mu wizję, w której pokrowiec pęka znienacka i
kamienie wysypują się bezcenną kaskadą z nogawki jego spodni, a arcylektor i jego
praktycy stoją jak zaczarowani.
„Ciekawe, jak bym się wtedy tłumaczył...”.
Na tę myśl z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem.
- Ten łajdak Bayaz! - wypalił Suit, zaciskając obleczone w białe rękawiczki pięści.
Glokta odrobinę się rozluźnił.
„Czyli to nie ja stanowię problem. Przynajmniej na razie”.
- Bayaz? - powtórzył.
- Ten łysy łgarz, ten uśmiechnięty oszust, ten stary szarlatan! Ukradł Zamkniętą Radę!
„Łapać złodzieja!”.
- Doprowadził do tego, że ta gnida Luthar nami pomiata! A ty mi mówiłeś, że to
pozbawione kręgosłupa zero!
„Powiedziałem, że kiedyś był pozbawionym kręgosłupa zerem, ale ty mnie nie
słuchałeś”.
- Nagle okazuje się, że ten przeklęty szczeniak ma zęby, których nie waha się użyć, i
chodzi na smyczy Pierwszego z Magów! I śmieje się nam w twarz! Drwi ze mnie
osobiście!
Ze mnie! - Suit dźgnął się w pierś szponiastym palcem.
- Ja...
- Do diabła z twoimi wymówkami, Glokta! Tonę w przeklętym morzu wymówek, a
potrzebuję odpowiedzi! Potrzebuję rozwiązań! Muszę się jak najwięcej dowiedzieć o tym
łotrze!
„To, co teraz powiem, może ci zaimponować”.
- Prawdę powiedziawszy, pozwoliłem już sobie poczynić pewne kroki w tym kierunku.
- Jakie kroki?
- Udało mi się zatrzymać tego jego nawigatora - przyznał Glokta z leciutkim uśmiechem.
- Nawigatora? - Suit nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu właśnie coś
zaimponowało. - I co ci powiedział ten zapatrzony w gwiazdy imbecyl?
Glokta odczekał chwilę z odpowiedzią.
- Że przemierzył całe Stare Imperium aż po skraj świata w towarzystwie Bayaza i
naszego nowego, jeszcze wtedy niekoronowanego króla. - Z trudem przychodziło mu
dobieranie takich słów, które wpiszą się w świat logiki, przyczyn i schludnych wyjaśnień,
w którym żył Suit. - I że szukali... pewnej pozostałości z Dawnego Czasu...
- Pozostałości? - Zmarszczki na czole Suita wyraźnie się pogłębiły. - Z Dawnego
Czasu?
Glokta przełknął nerwowo ślinę.
- Otóż to. Tylko że jej nie znaleźli...
- Czyli dowiedzieliśmy się o jednej z tysiąca rzeczy, których Bayaz nie zrobił, tak? -
Wściekły gest Suita rozdarł powietrze. - Ten nawigator jest nikim i powiedział ci mniej niż
nic! Bujdy i legendy!
- Naturalnie, Eminencjo - przytaknął półgłosem Glokta.
„Niektórych ludzi po prostu nie da się zadowolić”.
Suit spojrzał spode łba na ustawioną pod oknem planszę do gry. Obleczona w białą
rękawiczkę dłoń zadrżała nad figurami, jakby zamierzał wykonać ruch.
- Nie umiem już zliczyć, ile razy się na tobie zawiodłem, ale dam ci jeszcze jedną,
ostatnią szansę rehabilitacji. Przyjrzyj się jeszcze raz temu Pierwszemu z Magów. Znajdź
jakiś słaby punkt, coś, co będziemy mogli wykorzystać jako broń przeciw niemu. Jest jak
zaraza, którą należy wypalić. - Gniewnym gestem szturchnął jedną z białych figur. - Chcę
go zniszczyć! Chcę go wykończyć! Chcę go zobaczyć w Domu Pytań, skutego łańcuchami!
Glokta znów przełknął ślinę.
- Eminencjo, Bayaz wygodnie umościł się w pałacu i jest poza moim zasięgiem... w
dodatku nasz nowy król jest jego protegowanym... - „Co po części zawdzięczamy naszym
rozpaczliwym manewrom”. Prawie się wzdrygnął, ale nie mógł nie zadać tego pytania: -
Jak mam to zrobić?
- Jak?! - zawył Suk. - Jak, ty kaleka pokrako?!
Ze złością przeciągnął ręką po planszy, strącając figury na ziemię.
„Ciekawe, kto się będzie musiał potem schylać, żeby je pozbierać”.
Praktycy - jakby sterowani tonem głosu arcylektora - jak na komendę odkleili się od
ścian i złowieszczo zacieśnili krąg wokół Glokty.
- Gdybym chciał sam zajmować się wszystkimi nieistotnymi szczegółami, twoje żałosne
usługi nie byłyby mi w ogóle potrzebne! Wynoś się stąd i załatw to, ty pokręcona larwo!
- Wasza Eminencja jest dla mnie zbyt łaskawy... - mruknął Glokta, jeszcze raz chyląc
głowę w pokornym ukłonie.
„Nawet najpodlejszego psa trzeba czasem podrapać za uszami, żeby nie przyszło mu do
głowy rzucić się panu do gardła...”.
- Przy okazji sprawdź tę jego historyjkę.
- Historyjkę, Eminencjo?
- Bajeczkę o Carmee dan Roth! - Suit jeszcze bardziej zmrużył oczy, aż zmarszczki
zaszły mu na nasadę nosa. - Skoro nie możemy sami przejąć smyczy, trzeba uśpić psa. To
chyba zrozumiałe?
Glokta mimo najszczerszych wysiłków nie był w stanie zapanować nad drżeniem
powieki.
„Znaleźliśmy sposób na szybkie zakończenie panowania króla Jezala. Niebezpieczne.
Gdyby porównać Unię do statku, to dopiero co przetrwała sztorm, nabrała wody i ma
poważny przechył. Straciliśmy już jednego kapitana. Pozbądźmy się następnego, a statek
się rozpadnie i wszyscy zostaniemy rzuceni na głębokie, zimne i nieznane wody. Ktoś ma
ochotę na wojnę domową?”. Z nieszczęśliwą miną powiódł wzrokiem po rozsypanych na
podłodze figurach. „Cóż, Jego Eminencja zabrał głos. Jak to powiedziała Shickel? Kiedy
twój pan daje ci zadanie, wypełniasz je najlepiej jak potrafisz. Nawet jeśli jest mroczne. A
niektórzy z nas nadają się tylko do mrocznych zadań...”.
- Carmee dan Roth i jej bękart. Poznam prawdę na ich temat. Wasza Eminencja może na
mnie liczyć.
Uśmiech Suita stał się jeszcze bardziej pogardliwy niż dotychczas.
- Obyś się nie mylił!
***
Biorąc pod uwagę późną porę, w Domu Pytań panowało niezwykłe ożywienie. Glokta,
który cały mokry od potu kuśtykał korytarzem, przygryzając dziąsła resztkami zębów i
zaciskając dłoń na lasce, nikogo wprawdzie nie spotkał, ale dużo słyszał.
Zza okutych żelazem drzwi dobiegały bulgotliwe głosy. Stłumione i natarczywe.
„Ci zadają pytania”.
Piskliwe i desperackie.
„Ci odpowiadają”.
Od czasu do czasu gęstą ciszę mącił przeraźliwy wrzask, ryk albo skowyt bólu.
„A tego nikomu nie trzeba tłumaczyć”.
Severard, stojący tyłem do brudnej ściany i oparty o nią plecami i jedną stopą,
pogwizdywał pod maską.
- Co tu się dzieje? - spytał Glokta, podchodząc bliżej.
- Poplecznicy lorda Brocka najpierw za dużo wypili, a potem zaczęli się awanturować.
Było ich z pięćdziesięciu, narobili harmidru w rejonie Czterech Narożników: marudzili
coś o swoich prawach, narzekali, że obywatele są oszukiwani, upierali się, że to Brock
powinien zostać królem. Oni nazwali to demonstracją, a my zdradą stanu.
- Zdradą stanu, powiadasz... - „Definicja tego pojęcia słynie z elastyczności”. -
Wybierzcie prowodyrów, niech coś podpiszą. Unia odzyskała Angland, najwyższy czas
zacząć zapełniać go zdrajcami stanu.
- Już nad tym pracujemy. Coś jeszcze?
- Oczywiście.
„Żonglerka nożami. Jeden spada, dochodzą dwa nowe. Coraz więcej ostrzy wiruje w
powietrzu. Wszystkie są zabójczo ostre”.
- Odwiedził mnie dziś Jego Eminencja. Wizyta była krótka, lecz i tak zbyt długa jak na
mój gust.
- Ma dla nas jakąś robotę?
- Nic, na czym mógłbyś się wzbogacić, jeśli o to pytasz.
- Zawsze warto mieć nadzieję. Jestem, jak to się mówi, optymistą.
- Szczęściarz z ciebie.
„Ja skłaniam się raczej ku drugiej skrajności”.
Glokta wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze w długim westchnieniu.
- Chodzi o Pierwszego z Magów i jego dzielnych kompanów - wyjaśnił.
- Że co?
- Jego Eminencja żąda informacji.
- Ale Bayaz... On się przecież kumpluje z naszym nowym królem, prawda?
Stłumiony okrzyk bólu poniósł się po korytarzu. Glokta uniósł brew.
„Kumpluje, powiadasz? Przecież on go praktycznie ulepił sobie z gliny”.
- Właśnie dlatego musimy go mieć na oku, praktyku. Żeby go chronić. Wpływowi ludzie
mają wpływowych wrogów. Jak również wpływowych przyjaciół.
- Myśli pan, że ten nawigator wie coś więcej?
- Na pewno nie dość dla naszych celów.
- Szkoda. Przyzwyczaiłem się do skurczybyka. Zna kapitalną opowiastkę o wielkiej
rybie.
Glokta zacmokał pustymi dziąsłami.
- Na razie trzymajcie go tam, gdzie jest. Może praktyk Frost również doceni jego
gawędy.
„A ma niezwykle wyrafinowane poczucie humoru”.
- Skoro nawigator do niczego nam się nie przyda, kogo przyciśniemy?
„Rzeczywiście, kogo? Dziewięciopalcy wyjechał. Bayaz zaszył się w pałacu. Jego
uczeń nie odstępuje go na krok. Dawny Jezal dan Luthar, to trzeba uczciwie przyznać, jest
poza naszym zasięgiem...”.
- Co z tą kobietą?
Severard podniósł wzrok.
- Z tą brunatną suką?
- Chyba nie wyjechała jeszcze z miasta?
- Nie, o ile mi wiadomo.
- Śledź ją. Dowiedz się, co knuje.
Praktyk się zawahał.
- Naprawdę muszę?
- A co? Boisz się?
Severard podrapał się pod maską.
- Są ludzie, za którymi chętniej bym pochodził.
- Życie to ciąg rzeczy, których wolelibyśmy nie robić. - Glokta rozejrzał się po
korytarzu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma. - Musimy też zacząć zadawać pytania o
Carmee dan Roth, domniemaną matkę nowego króla.
- Pytania? Jakiego rodzaju?
Glokta nachylił się do ucha Severarda i wysyczał szeptem: - A takiego: czy naprawdę
przed śmiercią powiła dziecko? Czy to dziecko naprawdę było produktem nadmiernej
aktywności lędźwi króla Guslava? Czy to dziecko na pewno jest tym samym człowiekiem,
który zasiadł teraz na tronie? Wiesz, o jakich pytaniach mowa.
„Pytania, które mogą nam przysporzyć ogromnych kłopotów. Pytania, które niektórzy
nazwaliby zdradą stanu. Jak by na to patrzeć, definicja tego pojęcia słynie z elastyczności”.
Maska Severarda nie zmieniła wyrazu, ale na pozostałej części jego twarzy odmalowało
się wyraźne zatroskanie.
- Jest pan pewien, że chce się pan w tym grzebać?
- Może zapytaj arcylektora, czy jest pewien. Bo kiedy ze mną rozmawiał, brzmiał tak,
jakby był. Weź sobie Frosta do pomocy, gdyby były jakieś problemy.
- Ale... czego właściwie szukamy? Skąd mamy...
- Skąd? - syknął Glokta. - Gdybym chciał sam zajmować się wszystkimi nieistotnymi
szczegółami, twoje żałosne usługi nie byłyby mi w ogóle potrzebne! Wynoś się stąd i
załatw to!
***
Kiedy Glokta był młody i piękny, szybki i obiecujący, podziwiany i budzący zawiść,
spędzał mnóstwo czasu w adueńskich gospodach.
„Nie przypominam sobie jednak, żebym kiedykolwiek upadł tak nisko. Nawet w
najczarniejszych chwilach”.
Teraz nawet nie czuł się specjalnie nie na miejscu, kuśtykając wśród klientów tawerny.
Tutaj kalectwo było normą, a on i tak miał więcej zębów od przeciętnego bywalca.
Prawie wszyscy mieli paskudne blizny, ślady ciężkich obrażeń, ropiejące rany,
brodawki, na których widok ropucha zarumieniłaby się ze wstydu. Byli tu ludzie o
twarzach szorstkich jak zaschnięta owsianka; ludzie cuchnący tygodniowym moczem i
trzęsący się bardziej niż liście osiki na wietrze; ludzie, którzy byliby chyba gotowi
poderżnąć gardło dziecku, byle tylko nóż niepotrzebnie się nie kurzył. Oparta o słup pijana
dziwka nie roznieciłaby zmysłów nawet najbardziej zdesperowanego marynarza.
„Ten sam odór skwaśniałego piwa i beznadziei, kwaśnego potu i przedwczesnej
śmierci, który pamiętam z miejsc swoich najgorszych ekscesów. Tylko silniejszy”.
W głębi cuchnącej sali, pod ścianą, znajdowało się kilka wydzielonych boksów. Przez
łukowato sklepione wejścia było widać żałosne cienie i jeszcze bardziej żałosnych
pijaczków.
„Kogóż innego można się spodziewać po takim lokalu?”.
Powłócząc stopą, Glokta podszedł do skrajnego boksu.
- No, no, no... Nie sądziłem, że jeszcze zobaczę cię żywego.
Nicomo Cosca wyglądał jeszcze gorzej niż przy ich pierwszym spotkaniu, o ile to w
ogóle możliwe. Siedział wygodnie rozparty pod oślizłą ścianą z rozpostartymi ramionami,
zwieszonymi swobodnie dłońmi i przekrzywioną głową. Spod półprzymkniętych powiek
patrzył, jak Glokta z mozołem sadowi się na krześle naprzeciwko. Światło nędznej świecy
nadawało jego skórze mydlaną bladość, pogłębiało wory pod oczami, podkreślało cienie
na ściągniętej twarzy. Wysypka na szyi zaogniła się i rozlała w górę po szczęce, jak bluszcz
oplatający ruiny.
„Jak się jeszcze trochę postara, będzie wyglądał niemal równie chorowicie jak ja”.
- Superior Glokta... - wyrzęził Cosca głosem chropawym jak kora drzewa. - Ogromnie
się cieszę, że otrzymałeś moją wiadomość. To dla mnie zaszczyt, że wbrew
przeciwnościom losu możemy odnowić naszą znajomość. Czyżby twoi przełożeni nie
nagrodzili twoich wysiłków na Południu poderżnięciem ci gardła?
- Byłem nie mniej zaskoczony od ciebie, ale nie. - „Jeszcze zdążą, spokojna głowa”. -
Co się dalej działo w Dagosce, po tym, jak ją opuściłem?
Styriańczyk odął wychudłe policzki. - Skoro pytasz... Katastrofa. Mnóstwo zabitych.
Mnóstwo niewolników. Tak to już bywa, kiedy Gurkhulczycy wpadną na kolację, nie?
Dobrzy ludzie źle skończyli, źli ludzie skończyli niewiele lepiej. Wszyscy źle skończyli.
Twój przyjaciel, generał Vissbruck, również.
- Podobno poderżnął sobie gardło? - „A tłum wiwatował”. - A ty? Jak udało ci się
wydostać?
Kącik ust Coski drgnął lekko, jakby najemnik chciał się uśmiechnąć, ale zabrakło mu
siły.
- Przebrałem się za służącą i dawałem się rypać wszystkim, komu było trzeba, żeby
uciec.
- Pomysłowe. - „Spodziewam się raczej, że to ty otworzyłeś bramy Gurkhulczykom, a
oni w zamian puścili cię wolno. Ciekawe, czy ja na twoim miejscu zrobiłbym to samo.
Prawdopodobnie tak”. - I pomyślne dla nas obu.
- Mówi się, że szczęście jest kobietą. Lgnie do tych, którzy najmniej na nie zasługują.
- Być może. - „Chociaż ja na nie nie zasługuję i się go nie doczekałem”. - Z całą
pewnością dobrze się złożyło, że akurat teraz zjawiłeś się w Adui. Panuje tu... lekki zamęt.
Glokta usłyszał jakiś pisk i szelest. Spory szczur wyskoczył spod jego krzesła i na
chwilę zamarł w bezruchu. Cosca sięgnął niezgrabnie za pazuchę, po czym gwałtownie
wyciągnął rękę - a wraz z nią nóż, który śmignął w powietrzu i wbił się w deski podłogi
dobry krok lub dwa od celu. Szczur jeszcze przez moment tkwił nieruchomo, jakby chciał
w ten sposób okazać Cosce pogardę, po czym zniknął w gąszczu sprzętów i
podniszczonych butów klientów.
Cosca cmoknął z niesmakiem, odsłaniając poplamione zęby, i wstał po nóż.
- Wiesz, kiedyś byłem mistrzem w rzucaniu nożem.
- A piękne kobiety spijały każde słowo z moich warg. - Glokta również zacmokał, tyle
że przy okazji obnażył bezzębne dziąsła. - Czasy się zmieniają.
- Tak mówią. Dużo tych zmian. Nowi władcy to nowe kłopoty, a w moim fachu cudze
kłopoty to okazja do zarobku.
- Być może niedługo znajdę zastosowanie dla twoich szczególnych talentów.
- Nie powiem, że odrzuciłbym taką ofertę. - Cosca przechylił butelkę, zapuścił język w
głąb szyjki i zlizał resztki trunku. - Sakiewkę mam pustą jak wyschnięta studnia. Ba, tak
pustą, że nie mam jej w ogóle, prawdę mówiąc.
„W tym przynajmniej mogę pomóc ci od razu”.
Glokta upewnił się, że nikt ich nie obserwuje, po czym rzucił na chropowaty blat stołu
coś, co odbiło się od drewnianej powierzchni, zakręciło w miejscu i znieruchomiało przed
Coscą. Najemnik ujął przedmiot w dwa palce, podniósł go do światła i przyjrzał mu się
jednym przekrwionym okiem.
- To mi wygląda na brylant.
- Powiedzmy, że to zaliczka. Na pewno znajdziesz ludzi, którzy chętnie ci pomogą.
Odpowiedzialnych i godnych zaufania, którzy nie zadają pytań i nie kłapią jadaczką.
Porządnych ludzi.
- Masz na myśli złych ludzi?
Glokta uśmiechnął się szeroko, odsłaniając luki w uzębieniu.
- To chyba zależy od tego, czy jesteś pracodawcą, czy zleceniem.
- Istotnie. - Cosca upuścił butelkę, która spadła na spaczoną podłogę. - Jakie to zlecenie,
superiorze?
- Na razie siedź cicho i się nie wychylaj. - Glokta z grymasem bólu na twarzy wychylił
się z boksu i przywołał smętną służącą. - Jeszcze jedną butelkę tego samego!
- A później?
- Później na pewno znajdę ci jakieś zajęcie. - Glokta z wysiłkiem zsunął się na skraj
krzesła i zniżył głos do szeptu: - Tak między nami... Podobno ciągną tu Gurkhulczycy. Tak
słyszałem.
- Znowu oni? - Cosca się skrzywił. - Czy naprawdę musi tak być? Oni nigdy nie
przestrzegają reguł. Nic, tylko bóg, prawość, wiara. - Wzdrygnął się. - Aż człowieka ciarki
przechodzą. - Bez względu na to, kto wkrótce załomocze do bram, jestem pewien, że uda
mi się zorganizować ostatnią linię heroicznej obrony, bez szans na powodzenie i odsiecz.
„Jakkolwiek by na to patrzeć, wrogów mi nie brakuje”.
Oczy najemnika błysnęły, gdy podana przez służącą nowa butelka stanęła z hukiem na
sfatygowanym blacie.
- Ach, przegrana sprawa... Moja ulubiona.
NAWYK DOWODZENIA
West siedział w namiocie lorda marszałka i gapił się ponuro przed siebie. Od roku nie
miał prawie chwili wytchnienia, a teraz niespodziewanie nie pozostało mu nic innego, jak
tylko czekać. Cały czas spodziewał się, że Burr lada chwila odgarnie poły namiotu i ze
splecionymi z tyłu dłońmi podejdzie do map; nasłuchiwał donośnego głosu, który przywoła
krnąbrnych oficerów do porządku; czekał, aż obecność marszałka uspokoi nastroje w
obozowisku. Oczywiście czekał na próżno. Żadna z tych rzeczy już nigdy się nie zdarzy.
Po lewej stronie zasiadali żołnierze ze sztabu generała Kroya, poważni i złowieszczy w
swoich czarnych, odprasowanych mundurach. Z prawej rozsiedli się ludzie Pouldera w
demonstracyjnie niedopiętych uniformach, nadęci niczym pawie pyszniące się wspaniałymi
ogonami. Dwaj wielcy generałowie patrzyli po sobie podejrzliwie jak dowódcy wrogich
armii obserwujący się nawzajem z przeciwnych stron pola bitwy. Wyczekiwali edyktu,
który jednego z nich wyniesie na szczyty władzy i stanowisko w Zamkniętej Radzie - i na
zawsze pogrzebie nadzieje drugiego; obwieszczenia, z którego poznają imię nowego króla
Unii i jego nowego lorda marszałka.
Wybór był oczywisty - Poulder albo Kroy, i każdy z nich spodziewał się ostatecznego,
chwalebnego triumfu nad tym drugim. Tymczasem cała armia była sparaliżowana,
włączając w to całkowicie bezradnego Westa, a na dalekiej północy Wilczarz i jego
kompani, którzy ocalili Westa więcej razy niż był w stanie zliczyć, zapewne walczyli teraz
o życie i rozpaczliwie wyczekiwali odsieczy, która miała nigdy nie nadejść.
Pułkownik czuł się prawie jak na własnym pogrzebie, na który w dodatku przyszli
głównie jego nadęci, szyderczo uśmiechnięci wrogowie. Bez względu na to, czy padnie na
Pouldera, czy na Kroya, on będzie skończony. Poulder nienawidził go z zapiekłą
żarliwością, Kroy z lodowatą pogardą. Upadek tylko jednego człowieka będzie szybszy i
bardziej ostateczny niż jego własny - tego z generałów, którego Zamknięta Rada nie
obdarzyła swoimi łaskami.
Na zewnątrz wybuchło jakieś zamieszanie i oczy wszystkich zwróciły się ciekawie ku
wejściu do namiotu. Rozległ się tupot, paru niecierpliwych oficerów zerwało się z krzeseł.
Ktoś z furkotem odgarnął połę płótna przy wejściu i w końcu do namiotu wparował
pobrzękujący stalą Rycerz Herold. Był niewiarygodnie wysoki: kiedy się wyprostował,
skrzydełkami na hełmie omal nie przedziurawił sufitu. Przez ramię miał przewieszoną
skórzaną tubę opatrzoną złotym słońcem Unii.
West zagapił się na nią i wstrzymał oddech.
- Przekaż swoją wiadomość. - Kroy władczym gestem wyciągnął rękę.
- Daj ją mnie! - warknął Poulder.
I zaczęli się przekrzykiwać bez cienia godności. Niewzruszony Rycerz Herold spojrzał
na nich z góry.
- Czy jest tu pułkownik West? - zadudnił donośnym basem.
Spojrzenia wszystkich - zwłaszcza Pouldera i Kroya - spoczęły na pułkowniku.
West z wahaniem dźwignął się z krzesła.
- Eee... To ja.
Rycerz Herold bez ceregieli wyminął generała Kroya i z grzechotem ostróg podszedł do
Westa. Otworzył tubę, wyjął z niej zrolowany pergamin i podał go Westowi.
- Z rozkazu króla - powiedział.
Wyglądało na to, że jak na ironię punktem kulminacyjnym nieprzewidywalnej kariery
Westa będzie ogłoszenie przezeń nazwiska człowieka, który chwilę później w niesławie
odeśle go z frontu. Skoro jednak miał się sam rzucić na miecz, zwłoka przysporzyłaby mu
tylko niepotrzebnych cierpień.
Wziął zwój z opancerzonej dłoni Herolda i złamał ciężką pieczęć. Rozwinął pismo do
połowy, odsłaniając fragment skreślonego zamaszystym charakterem pisma tekstu, i zaczął
czytać. Wszyscy wstrzymali oddech.
West z niedowierzaniem parsknął śmiechem; mimo że w namiocie panowało napięcie
większe niż w sali sądowej w oczekiwaniu wyroku, nie mógł się powstrzymać. Musiał
przeczytać pierwszy akapit jeszcze dwukrotnie, zanim w ogóle zaczął ogarniać jego sens.
- Co pana tak bawi? - zdziwił się Kroy.
- Otwarta Rada wybrała Jezala dan Luthara na króla Unii. - West z trudem powstrzymał
kolejny wybuch śmiechu. Nawet jeśli to był żart, to nie było w nim nic zabawnego. -
Będzie panował jako Jezal I.
- Luthar? - spytał ktoś. - Co za Luthar, do licha?
- Ten dzieciak, który wygrał turniej?
Było to - w pewnym sensie - porażająco stosowne. Jezal zawsze zachowywał się w taki
sposób, jakby był lepszy niż inni. I wyglądało na to, że miał rację. Niemniej jednak
wiadomość ta, choć bez wątpienia ważna, chwilowo była bez znaczenia.
- Kto jest nowym lordem marszałkiem? - zagrzmiał Kroy.
Oficerowie z obu sztabów - już wszyscy na stojąco - pochylili się mimowolnie, tworząc
wyczekujące półkole wokół Westa, który odetchnął głęboko i cały się spiął, jak chłopiec
przed skokiem do lodowatego stawu. Rozwinął zwój do końca i przebiegł wzrokiem resztę
dekretu. Zmarszczył brwi. Nigdzie nie rzuciło mu się w oczy ani nazwisko Kroya, ani
Pouldera. Przeczytał całość ponownie, tym razem dokładniej.
Nogi się pod nim ugięły.
- Czyje nazwisko tam jest?! - zapiał Poulder.
West otworzył usta, ale zabrakło mu słów. Wyciągnął przed siebie zwój, który Poulder
natychmiast wyrwał mu z ręki. Kroy bezskutecznie usiłował zajrzeć Poulderowi przez
ramię.
- Nie... - sapnął Poulder, najwidoczniej doczytawszy do końca.
Kroy wyrwał mu pismo i też je przeczytał.
- To jakaś pomyłka!
Rycerz Herold był jednak odmiennego zdania.
- Zamknięta Rada nie zwykła się mylić. Takie są rozkazy króla. - Ukłonił się Westowi.
- Żegnam, lordzie marszałku.
Elita armii gapiła się na Westa, zbierając szczęki z podłogi.
- Ehm... tak - wyjąkał West. - Tak, oczywiście.
***
Godzinę później siedział sam w pustym namiocie przy biurku Burra i nerwowo
przekładał z miejsca na miejsce pióro, kałamarz, papier i - przede wszystkim - pokaźnych
rozmiarów list, który przed chwilą zapieczętował grudą czerwonego laku. Spoglądał to na
list, to na mapy, to na swoje ręce, spoczywające nieruchomo na wytartej skórze blatu, i
próbował zrozumieć, co się właściwie wydarzyło, do stu tysięcy diabłów.
Jeżeli dobrze rozumiał sytuację, awansował na jedno z najwyższych stanowisk w Unii.
Lord marszałek West. Nie licząc może Bethoda, był najpotężniejszym człowiekiem po
tej stronie Morza Kręgu. Poulder i Kroy będą musieli zwracać się do niego „panie
marszałku”.
Miał prawo zasiadania w Zamkniętej Radzie. On! Collem West! Człowiek z gminu,
który w życiu doświadczał głównie zastraszania, protekcjonalności i pogardy. Jak to
możliwe? Z pewnością nie zadecydowały o tym jego przymioty. Żadne jego działania - ani
zaniechania - nie miały również nic do rzeczy. A zatem zbieg okoliczności, owoc
przypadkowej przyjaźni z człowiekiem, za którym pod wieloma względami nie przepadał i
po którym z pewnością nie spodziewał się żadnych przysług; człowiekiem, który
zrządzeniem losu (nie można go było określić inaczej niż tylko mianem cudu) zasiadł na
tronie Unii.
Niedowierzanie i wesołość nie trwały długo, bo wyobraźnia Westa natychmiast
podsunęła mu przed oczy niesympatyczny obraz: książę Ladisla, leżący gdzieś w dziczy z
roztrzaskaną czaszką, półnagi, niepogrzebany.
Z wysiłkiem przełknął ślinę. Gdyby nie on, to Ladisla byłby teraz królem, a on
szorowałby latryny, zamiast szykować się do objęcia zwierzchnictwa nad armią. Zaczynała
go boleć głowa. Rozmasował sobie skronie. Czyżby jednak odegrał kluczową rolę w
swoim awansie?
Płótno namiotu zaszeleściło i do środka wszedł Pike. Na jego zmasakrowanej twarzy
gościł szeroki uśmiech.
- Przyszedł generał Kroy.
- Niech się chwilę podusi we własnym sosie.
Ale w rzeczywistości to West się dusił. Zatarł wilgotne od potu dłonie i obciągnął
mundur ze świeżo zdjętymi pułkownikowskimi szlifami. Musiał sprawiać wrażenie, że
spokojnie i bez wysiłku panuje nad sytuacją, tak jak to zawsze robił marszałek Burr. Albo
marszałek Varuz na suchych gurkhulskich pustkowiach. Musiał zmiażdżyć Kroya i Pouldera,
póki miał po temu okazję; jeżeli nie zrobi tego od razu, na zawsze będzie zdany na ich
łaskę.
Jak kawałek mięsa rozszarpywany przez dwa wściekłe psy.
Niechętnie podniósł ze stołu list i podał go Pike’owi.
- Nie moglibyśmy ich po prostu powiesić, panie marszałku? - zapytał Pike, biorąc od
niego list.
- Przydałoby się. Niestety, mimo że kłopotliwi, są nam jednak niezbędni. Nowy król i
nowy lord marszałek to ludzie, o których mało kto słyszał. A żołnierze potrzebują wodzów,
których znają.
West wziął głęboki wdech przez nos i wypiął pierś. Każdy musiał odegrać swoją rolę,
to wszystko. Z sykiem wypuścił powietrze z płuc.
- Proszę wezwać generała Kroya.
- Tak jest, panie marszałku. - Pike uchylił połę namiotu i ryknął: - Generale Kroy!
Czarny mundur Kroya, ozdobiony wyhaftowanymi na kołnierzu złotymi liśćmi, był tak
sztywny od krochmalu, że zakrawało na cud, iż generał jest w stanie się w nim poruszać.
Wyprostował się i wyprężył na baczność, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Zasalutował z idealną precyzją, nadając każdej cząstce swego ciała regulaminową pozycję,
a jednak udało mu się samą swoją postawą okazać rozczarowanie i pogardę.
- Pozwoli pan, że najpierw panu pogratuluję... - wychrypiał zgrzytliwie. - Lordzie
marszałku.
- Dziękuję, generale. To bardzo uprzejme z pana strony.
- To niezwykle znaczący awans dla kogoś tak młodego i niedoświadczonego...
- Od kilkunastu lat jestem zawodowym żołnierzem. Walczyłem w dwóch wojnach i
wielu bitwach. Jego Królewska Mość uznał najwidoczniej, że jestem dostatecznie
zahartowany w boju.
Kroy odchrząknął.
- Naturalnie, lordzie marszałku. Nigdy jednak nie dowodził pan armią. Uważam, że
postąpiłby pan rozsądnie, zasięgając rady kogoś z większym doświadczeniem.
- Całkowicie się z panem zgadzam, generale.
Kroy nieznacznie uniósł brew.
- Miło mi to słyszeć.
- Generał Poulder bez wątpienia jest takim człowiekiem. West musiał oddać Kroyowi
sprawiedliwość: jego twarz nawet nie drgnęła. Rozległ się tylko cieniutki, nosowy pisk,
jedyna oznaka bezgranicznego przerażenia, jakie musiał w tej chwili odczuwać. Już kiedy
został wezwany do namiotu, czuł się zraniony. Teraz zataczał się nieprzytomnie z bólu.
To najlepsza chwila, żeby wbić ostrze głębiej, po rękojeść.
- Zawsze podziwiałem podejście generała Pouldera do sztuki wojennej. Ta werwa.
Ten wigor. Moim zdaniem generał Poulder ucieleśnia wszystkie niezbędne oficerowi
przymioty.
- W rzeczy samej - wysyczał Kroy przez zaciśnięte zęby.
- Zasięgam jego rady w licznych kwestiach, lecz jest jedna istotna sprawa, w której
nasze opinie bardzo się różnią.
- Tak?
- Chodzi o pana, generale Kroy.
Twarz Kroya upodobniła się kolorem do oskubanego z piór kurczaka. Cień pogardy w
jego rysach zniknął w mgnieniu oka, zastąpiony niedwuznacznym grymasem zgrozy.
- Poulder uważa, że powinienem się pana natychmiast pozbyć, ja jednak uznałem, że
dam panu jeszcze jedną szansę. Sierżancie Pike?
- Lordzie marszałku.
Były skazaniec wystąpił żwawo naprzód i podał Westowi zalakowany list. West wziął
go do ręki i pokazał Kroyowi.
- Oto list, który napisałem do króla. Zaczynam od przypomnienia mu szczęśliwych lat
naszej wspólnej służby w Adui, dalej zaś szczegółowo wykładam mu przyczyny pańskiego
karnego zwolnienia ze służby. Pański zatwardziały upór, generale Kroy. Skłonność do
przypisywania sobie cudzych zasług. Opieszałość. Brak elastyczności. Karygodną
niezdolność do współpracy z innymi oficerami.
O ile to w ogóle było możliwe, twarz Kroya stawała się coraz bledsza i coraz bardziej
ściągnięta, gdy wpatrywał się w złożony arkusz papieru.
- Żywię szczerą nadzieję, że nie będę zmuszony go wysłać - ciągnął West. - Ale zrobię
to przy pierwszej próbie prowokacji z pańskiej strony, prowokacji wobec mnie albo
generała Pouldera. Czy wyrażam się jasno?
Kroy miał chyba problem ze znalezieniem właściwych słów.
- Całkowicie... - wychrypiał w końcu - ...lordzie marszałku.
- Doskonale. Jesteśmy poważnie spóźnieni na spotkanie z naszymi północnymi
sojusznikami, a ja nie cierpię się spóźniać. Tymczasowo obejmę dowództwo nad pańską
kawalerią. Ruszy ze mną i z generałem Poulderem na północ, w ślad za Bethodem.
- A ja, lordzie marszałku?
- Wśród okolicznych wzgórz wciąż pałętają się niedobitki Północnych. Pańskim
zadaniem będzie wyparcie ich stąd i oczyszczenie drogi do Carleonu. Wróg nie powinien
się domyślić, że nasze główne siły pomaszerowały na północ. Jeśli należycie wywiąże się
pan z tego zadania, generale, zastanowię się nad powierzeniem panu kolejnych. Proszę się
przygotować do wymarszu o brzasku.
Kroy rozdziawił usta, jakby zamierzał oprotestować niemożliwe do spełnienia żądanie.
- Ma pan coś do dodania, generale?
Kroy zmienił zdanie.
- Nie, lordzie marszałku - odparł. - O brzasku. Zrozumiałem.
Zdobył się nawet na wykrzywienie twarzy w grymasie z grubsza przypominającym
uśmiech.
West nie musiał się specjalnie wysilać, żeby odpowiedzieć mu uśmiechem.
- Cieszę się, że zamierza pan wykorzystać tę okazję do odkupienia swoich win,
generale. Może pan odejść.
Kroy jeszcze raz stanął na baczność, strzelił obcasami, zrobił w tył zwrot, zahaczył
kolanem o przypasaną szablę i omal się nie przewrócił, wypadając z namiotu.
West odetchnął z ulgą. Głowa pulsowała mu bólem, najchętniej by się na chwilę
położył, ale nie było na to czasu. Jeszcze raz obciągnął mundur. Przeżył morderczą
wędrówkę wśród śniegów, przeżyje i to.
- Proszę wezwać generała Pouldera.
Poulder wkroczył do kwatery Westa dumnym krokiem, jakby namiot był jego
własnością. Od niechcenia stanął na baczność i zasalutował z dezynwolturą, równie
niedbale, jak Kroy przepisowo.
- Lordzie marszałku, proszę przyjąć moje najszczersze gratulacje z okazji
nieoczekiwanego awansu - powiedział i uśmiechnął się bez przekonania.
West nie odpowiedział mu uśmiechem. Siedząc przy stole, mierzył Pouldera posępnym
spojrzeniem, jakby miał przed sobą poważny problem wymagający okrutnego rozwiązania.
Siedział tak i milczał, a Poulder najpierw zaczął się nerwowo rozglądać po namiocie, a
potem zakasłał przepraszająco.
- Czy wolno mi zapytać, lordzie marszałku, o czym rozmawiał pan z generałem Kroyem?
- O wielu sprawach - odparł West z kamienną twarzą. - W kwestiach militarnych darzę
generała Kroya bezgranicznym szacunkiem. Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Podziwiam
jego precyzję. Dbałość o szczegóły. Moim zdaniem generał Kroy ucieleśnia wszystkie
niezbędne żołnierzowi przymioty.
- Jest znakomitym oficerem - zdołał wysyczeć Poulder.
- To prawda. W trybie pilnym awansowano mnie na nowe stanowisko i zdaję sobie
sprawę, że potrzebuję kogoś starszego, bardziej doświadczonego, kto mógłby pełnić rolę
mojego... mentora, powiedzmy. Zwłaszcza po śmierci marszałka Burra. Generał Kroy był
łaskaw wziąć na siebie ten obowiązek.
- Ach tak? - Pot zaczynał się perlić na czole Pouldera.
- Podsunął mi kilka wyśmienitych sugestii, które od razu wprowadziłem w życie. Jest
tylko jeden problem, co do którego nie mogliśmy się porozumieć. - West oparł łokcie na
blacie biurka, zetknął dłonie czubkami palców i sponad nich spojrzał surowo na Pouldera.
- Pan, generale Poulder. Pan jest tym problemem.
- Ja... lordzie marszałku?
- Kroy nalegał na pańskie natychmiastowe zwolnienie.
Mięsista twarz Pouldera poróżowiała.
- Ja jednak postanowiłem dać panu jeszcze jedną, ostatnią szansę - dodał West. Wziął
do ręki ten sam list, który wcześniej pokazywał Kroyowi. - Oto list, który napisałem do
króla.
W pierwszych słowach dziękuję mu za awans, pytam go o zdrowie i powołuję się na
naszą bliską przyjaźń. Następnie szczegółowo wyłuszczam przyczyny pańskiego karnego
zwolnienia ze służby ze skutkiem natychmiastowym. Mam na myśli pańską naganną
arogancję, generale Poulder. Skłonność do przypisywania sobie cudzych zasług. Niechęć
do wypełniania rozkazów. Uporczywą niezdolność do współpracy z innymi oficerami.
Żywię szczerą nadzieję, że nie będę zmuszony go wysłać, ale zrobię to przy pierwszej
próbie prowokacji z pańskiej strony, prowokacji wobec mnie albo generała Kroya. Czy
wyrażam się jasno?
Poulder przełknął ślinę. Twarz miał zarumienioną i mokrą od potu.
- Tak, lordzie marszałku.
- Cieszę się. Kazałem generałowi Kroyowi zająć wzgórza oddzielające nas od
Carleonu. Pan, generale, zostanie ze mną, przynajmniej dopóki nie udowodni mi pan, że
jest pan godzien zostać samodzielnym dowódcą. Przed świtem pańskie oddziały mają być
gotowe do wymarszu na północ. Najszybsze jednostki proszę wystawić na czoło pochodu.
Nasi sprzymierzeńcy na nas liczą, nie chciałbym ich zawieść. Wymarsz o świcie, generale.
- Tak jest, lordzie marszałku. O świcie. Nie zawiedzie się pan na mnie.
- Mam taką nadzieję, mimo rozmaitych wątpliwości. Każdy musi robić to, co do niego
należy, generale Poulder. Każdy.
Poulder zamrugał, poruszył bezgłośnie ustami i zrobił w tył zwrot, ale niepełny, bo
poniewczasie przypomniał sobie, że wypadałoby zasalutować. Odwrócił się więc,
zasalutował i w końcu wyszedł.
West przez chwilę patrzył, jak poła namiotu kołysze się lekko, poruszana słabiutkim
wiatrem. Westchnął, zmiął list w dłoni i cisnął go w kąt. W końcu był to tylko arkusz
czystego papieru.
Pike uniósł różową, prawie bezwłosą brew.
- Za pozwoleniem, panie marszałku, piękna robota. Nawet w kolonii karnej nie
widziałem, żeby ktoś tak zręcznie kłamał.
- Dziękuję, sierżancie. Początki zawsze są trudne, ale już czuję, że z czasem kłamstwa
będą mi przychodziły coraz łatwiej. Ojciec zawsze przestrzegał mnie przed nieprawdą, ale
tak między nami mówiąc, był łajdakiem i tchórzem. Był nikim. Gdyby teraz tu stał,
splunąłbym mu w twarz.
West wstał od biurka i podszedł do mapy narysowanej w największej skali. Stanął
przed nią z dłońmi splecionymi za plecami i uświadomił sobie, że naśladuje pozę
marszałka Burra. Przyjrzał się z bliska namazanej palcem brudnej smudze, znaczącej
miejsce, gdzie według Crummocka-i-Phaila miała się znajdować górska twierdza.
Prześledził drogę dzielącą ją od obecnej pozycji jego wojska, daleko na południe, i
zmarszczył brwi. Trudno było uwierzyć, żeby przysłany przez Unię kartograf choćby zbliżył
się do tych okolic; ekspresyjne zarysy wzgórz i rzek nosiły oczywiste piętno domniemania.
- Jak pan myśli, panie marszałku, długo będziemy szli? - zainteresował się Pike.
- Nie sposób określić.
Nawet gdyby wyruszyli bezzwłocznie, co było mało prawdopodobne. Nawet gdyby
Poulder zrobił, co mu kazano, co było jeszcze bardziej wątpliwe. Nawet gdyby mapa była
dokładna, a West wiedział, że nie jest.
Pokręcił ponuro głową.
- Nie sposób.
DZIEŃ PIERWSZY
Ogień z wolna ogarniał niebo na wschodzie. Długie pasma różowych i czarnych chmur
rozpościerały się na bladym błękicie ponad mgliście szarymi sylwetkami gór, zębatymi i
powrębianymi jak rzeźniczy nóż. Zachodnie niebo wciąż stanowiło jednolitą masę
ciemnego żelaza, smętną i zimną.
- Piękny dzień na walkę - mruknął Crummock.
- Piękny - zgodził się z nim Logen, chociaż jego zdaniem coś takiego nie istniało.
- Wiesz, nawet jeśli Bethod się nie zjawi i nikogo nie zabijemy, to przynajmniej dzięki
wam mój mur wygląda jak nowy.
To było wręcz niewiarygodne, jak szybko i starannie człowiek potrafi załatać mur, który
może mu w przyszłości ocalić skórę. W ciągu kilku krótkich dni nadbudowali całą
konstrukcję, uzupełnili braki w zaprawie i przetrzebili bluszcz.
Od środka, gdzie teren wznosił się wyżej, kamienna ściana nie wyglądała przesadnie
imponująco, ale od zewnątrz sięgała na wysokość trzykrotnie przekraczającą wzrost
dorosłego mężczyzny. Wybudowali też praktycznie na nowo podest osłonięty szczytową
częścią muru, którą upodobnili do blanków, wybiwszy w niej mnóstwo dogodnie
rozlokowanych otworów strzelniczych. Na koniec wykopali porządną fosę i nabili jej dno
zaostrzonymi palami. Pogłębianie fosy zresztą jeszcze trwało - z lewej strony, gdzie mur
przylegał do urwiska i było to najłatwiejsze miejsce do sforsowania. Dow kierował
pracami na tym odcinku. Logen wyraźnie słyszał jego pokrzykiwania, wznoszące się ponad
zgrzytem i chrobotaniem łopat: - Kopać! Kopać, wy leniwe skurwysyny! Nie zamierzam
dać się zabić tylko dlatego, że któremuś nie chciało się przyłożyć do roboty! Żwawo,
skurczybyki!
I tak przez cały dzień. Cóż, pomyślał Logen, to też jest jakiś sposób, żeby zmusić ludzi
do pracy.
Fosa była najgłębsza na wprost bramy (w ten sympatyczny sposób przypominano
wszystkim obecnym, że droga powrotna jest zamknięta), ale i tak nie można było mieć
wątpliwości, że jest to najsłabszy punkt umocnień. I tam właśnie miał się znaleźć Logen,
gdyby Bethod faktycznie przyszedł. W samym środku odcinka dowodzonego przez
Dreszcza.
W tej chwili Dreszcz stał nad bramą, nieopodal Logena i Crummocka. Wiatr rozwiewał
mu długie włosy, gdy wskazywał robotnikom szpary między kamieniami wymagające
załatania zaprawą.
- Mur wygląda solidnie! - zawołał do niego Logen.
Dreszcz rozejrzał się, poruszył żuchwami i splunął przez ramię.
Mruknął coś potakująco i odwrócił się tyłem.
Crummock nachylił się do Logena.
- W walce będziesz musiał mieć na niego oko, Krwawy-dziewięć.
- Też tak myślę.
Bitewny zamęt to doskonała okazja do wyrównania rachunków z kimś spośród swoich.
Po walce nikt nie sprawdza, czy trup dostał w brzuch, czy w plecy; wszyscy są zajęci
opłakiwaniem własnych ran, kopaniem grobów albo uciekaniem.
Logen popatrzył przeciągle na olbrzymiego górala.
- Zresztą nie tylko na niego - dodał. - My dwaj też nie jesteśmy takimi znowu dobrymi
przyjaciółmi, żebym mógł sobie ciebie odpuścić.
- I nawzajem. - Uśmiech przeciął brodatą twarz Crummocka od jednego skraju do
drugiego. - Obaj słyniemy z tego, że jak już zaczniemy zabijać, to nie przejmujemy się
specjalnie tym, kto zginie. Ale nie ma w tym nic złego, od nadmiaru zaufania człowiek
dziadzieje.
- Nadmiar zaufania? Hmm... - Logen już dawno nie miał w nadmiarze czegokolwiek
oprócz wrogów. Wskazał kciukiem wieżę. - Pójdę na górę, dowiem się, czy coś
wypatrzyli.
- Oby! - Crummock zatarł grube dłonie. - Mam nadzieję, że dzisiaj wreszcie łajdak się
tu zjawi!
Logen zeskoczył z muru i przeszedł przez fort (jeśli można tak było nazwać tę budowlę)
wśród carlów i górali, którzy siedzieli w grupach zajęci jedzeniem, rozmowami albo
czyszczeniem broni. Nieliczni, którzy w nocy stali na warcie, spali teraz, zakutani w koce.
Przeszedł obok zagrody, w której stłoczyły się owce - było ich znacznie mniej niż na
początku. Minął tymczasową kuźnię nieopodal kamiennego budynku: dwóch usmolonych
ludzi mozoliło się przy miechach, trzeci lał roztopiony metal do form na groty do strzał;
jeśli Bethod przybędzie, będą potrzebowali diabelnie dużo strzał. W końcu dotarł do
wykutych w skale wąskich schodów i, przeskakując po dwa stopnie, wspiął się na szczyt
górującej nad fortem wieży.
Na skalnej półce zgromadzono już pokaźny stos kamieni przeznaczonych do zrzucenia
wrogom na głowy. Obok stało sześć beczek wypełnionych ciasno upakowanymi strzałami.
Najlepsi łucznicy zajęli pozycje na świeżo wymurowanej platformie; obdarzeni sokolim
wzrokiem i czułym słuchem wypatrywali Bethoda. Logen dostrzegł wśród nich Wilczarza,
który z jednej strony miał Ponuraka, a z drugiej Tula.
- Wodzu! - Logen wciąż się uśmiechał, wypowiadając to słowo. Przez długi czas
działali na innych zasadach, ale miał wrażenie, że tak jak teraz jest lepiej. Przynajmniej
nikt nie musiał się stale bać. No, w każdym razie nie swojego własnego wodza. - Widać
coś?
Wilczarz odwrócił się do niego z uśmiechem i podał mu butelkę.
- Tak się składa, że całkiem sporo.
- Mhm - mruknął Ponurak.
Słońce wspinało się właśnie ponad góry, cięło chmury świetlistymi krechami, pożerało
cienie rozlane po twardej ziemi i wypalało poranną mgłę. Po obu stronach piętrzyły się
górskie granie, wyniosłe i obojętne, tu i ówdzie maźnięte plamami żółtozielonych traw i
paproci, na szczycie brunatne i nagie. Dolina w dole - z rzadka upstrzona kolczastymi
krzewami i kępami karłowatych drzew i pocięta łożyskami wyschniętych strumieni - była
cicha i nieruchoma, tak samo pusta jak wczoraj, przedwczoraj i jeszcze wcześniej, odkąd
tu przybyli.
Przypominała Logenowi czasy młodości, kiedy samotnie wspinał się na Wysokie
Szczyty. Znikał na całe dnie, żeby brać się z górami za bary. Zanim ktokolwiek o nim
usłyszał. Zanim się ożenił i spłodził dzieci, i zanim jego żona i dzieci wróciły do ziemi.
Szczęśliwe doliny minionych lat.
Wciągnął w płuca potężny haust rześkiego górskiego powietrza i wydmuchnął je
powoli.
- Piękny stąd widok, to prawda, ale pytałem raczej, czy widać jakieś ślady naszego
starego druha.
- Masz na myśli Bethoda, prawdziwego królewskiego króla Północnych? Nie, ani widu,
ani słychu.
Tul pokręcił swoją wielką głową.
- Gdyby tu szedł, powinniśmy się już zorientować.
Logen przepłukał usta wodą, splunął za krawędź wieży i patrzył, jak krople rozbryzgują
się na kamieniach w dole.
- Może jednak nie dał się nabrać.
Dostrzegał pewne zalety nieprzybycia Bethoda. Zemsta widziana z daleka to fajna rzecz,
ale oglądana z bliska nie prezentuje się już tak korzystnie. Zwłaszcza kiedy przeciwnik ma
dziesięciokrotną przewagę liczebną, a ty nie masz dokąd uciec.
- Może nie - mruknął tęsknie Wilczarz. - Jak mur?
- W porządku. Chyba że przyniosą drabinę. Jak myślisz, ile powinniśmy odczekać,
zanim...
- Hmm... - mruknął Ponurak, wyciągniętym palcem wskazując coś w dolinie.
Logen dostrzegł tam jakieś poruszenie. Potem znowu. Przełknął ślinę. Jakby ludzie,
dwójka, przemykająca wśród głazów jak para żuków wśród żwiru. Napięcie wyraźnie
wzrosło, otaczający Logena ludzie zaczęli szeptać między sobą.
- Psiakrew... - syknął i kątem oka zerknął na Wilczarza. Ten spojrzał mu w oczy. -
Czyżby plan Crummocka zadziałał?
- Na to wygląda. Przynajmniej w części zakładającej, że Bethod przyjdzie tu za nami.
- No tak. Reszta jest niepewna.
Ta niepewna reszta najprawdopodobniej miała ich wszystkich zabić, ale Logen nie
musiał mówić tego na głos. I tak wszyscy o tym pomyśleli.
- Miejmy nadzieję, że Unia dotrzyma umowy - mruknął Wilczarz.
- Oby.
Logen spróbował się uśmiechnąć, ale niespecjalnie mu się to udało. Nadmiar nadziei
nigdy mu nie służył.
***
Kiedy już zaczęli przybywać, szybko wypełnili dolinę. Wilczarz widział ich jak na
dłoni. Wszystko było urządzone równo i schludnie, jak to u Bethoda. Sztandary stanęły
pomiędzy skalnymi ścianami w bezpiecznej odległości, trzy solidne strzały z łuku od muru.
Stłoczeni wokół nich carlowie i thrallowie zerkali niespokojnie w stronę muru. Słońce
stało już wysoko na niebie, tylko parę strzępiastych chmurek rzucało jakikolwiek cień.
Morze stali mieniło się w słońcu jak ocean w blasku księżyca.
Wszędzie było widać znajome godła, zebrali się najlepsi z dawnych czasów: Biali,
Goring, Blady-jak-Śnieg, Mała Kość. Ale przybyli także inni, sądząc po obdartych,
prymitywnych chorągwiach zza Crinny. Dzicy ludzie ze wschodu, którzy krwią
przypieczętowali mroczne układy z Bethodem. Wilczarz słyszał, jak się nawołują;
wydawali dziwne dźwięki, jak buszujące po lesie zwierzęta. To było ciekawe
zgromadzenie.
Od strony muru zalatywał go odór strachu i zwątpienia, gęsty jak zupa. Ludzie ściskali
niepewnie broń, przygryzali nerwowo wargi. On sam starał się zachować beznamiętny,
stanowczy wyraz twarzy. Tak zachowałby się Trójdrzewiec. Tak powinien zachować się
wódz, nie oglądając się na to, jak bardzo drżą mu kolana.
- Ilu, jak sądzisz? - zagadnął go Logen.
Wilczarz powiódł wzrokiem po obozowisku Bethoda.
- Będzie z osiem tysięcy - odparł po krótkim namyśle. - Może dziesięć.
Chwila ciszy.
- Tak właśnie myślałem.
- Na pewno dużo więcej niż nas.
- To prawda. Ale większa armia nie zawsze wygrywa.
- Oczywiście, że nie. - Wilczarz oblizał wargi. - Tylko prawie zawsze.
Dużo się działo tam na dole: połyskiwały szpadle, dolinę z wolna przecinał okop
osłonięty ziemnym wałem.
- Też kopią - mruknął Dow.
- Bethod zawsze był skrupulatny - zauważył Wilczarz. - Lubi się nie śpieszyć. Robić
wszystko, jak należy.
Logen pokiwał głową.
- Żeby żaden z nas mu się nie wymknął.
Za plecami Wilczarza rozległ się tubalny śmiech Crummocka.
- Ale też wymykanie się nigdy nie było naszym celem, hę?
Północni właśnie wbijali w ziemię drzewce ze sztandarem samego Bethoda.
Chorągiew, choć znalazła się nieco z tyłu, i tak górowała nad pozostałymi. Ogromne
czerwone koło na czarnym tle załopotało na wietrze. Wilczarz spoglądał na nie spode łba;
przypomniało mu się, kiedy widział je poprzednio - w Anglandzie, przed paroma
miesiącami.
Trójdrzewiec jeszcze wtedy żył. Cathil też.
Miał kwaśny posmak w ustach.
- Pierdolony król Północnych - mruknął pod nosem.
Jacyś ludzie odłączyli się od kopaczy i ruszyli w stronę muru: było ich pięciu, wszyscy
w solidnych pancerzach, a prowadzący ich mężczyzna szedł z rozpostartymi szeroko
ramionami.
- Czas pokłapać jadaczką - burknął Dow i splunął do fosy.
Tamta piątka podeszła prawie pod załataną bramę. Kolczugi zalśniły matowo w
palącym słońcu. Przywódca miał długie siwe włosy i jedno oko zakryte bielmem, łatwo go
było zapamiętać: Hansul Białooki. Postarzał się trochę, ale to samo można było chyba
powiedzieć o wszystkich, prawda? To Hansul pod Uffrithem wezwał Trójdrzewca do
poddania się i usłyszał, że ma się odpierdolić. To on tonął w gównie lejącym się z murów
Heonanu. To on przekazywał wyzwania na pojedynek Czarnemu Dowowi, Tulowi Duru i
Hardingowi Ponurakowi. Pojedynek z czempionem Bethoda. Z Krwawym-dziewięć.
Często występował w roli rzecznika Bethoda. I często kłamał.
- Dobrze widzę, że to Hansul Gównooki? - zakpił Czarny Dow. - Nadal ssiesz pałę
Bethodowi?
Stary wojownik wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jakoś trzeba wyżywić rodzinę, a na mój gust wszystkie pały smakują tak samo. Mnie
nie oszukacie, wy też znacie ten słonawy smak!
Wilczarz musiał mu przyznać rację. Wszyscy przecież w przeszłości walczyli w
szeregach Bethoda.
- Po co przyszedłeś, Hansul?! - zawołał. - Bethod chce się nam poddać?
- Tego właśnie można by się spodziewać, biorąc pod uwagę, ilu was jest, ale nie, nie w
tym rzecz. Bethod rwie się do walki, jak zwykle, ze mnie jednak lepszy mówca niż
wojownik, więc przekonałem go, żeby dał wam szansę. W naszej armii jest dwóch moich
synów; możecie mnie nazwać egoistą, ale nie chciałbym, żeby coś im się stało. Dlatego
mam nadzieję, że może udałoby się nam dogadać.
- Nie wydaje mi się! - odkrzyknął Wilczarz. - Ale skoro już musisz, to mów. I tak nie
mam dziś nic lepszego do roboty.
- W takim razie słuchajcie. Bethod uważa, że szkoda czasu, potu i krwi na wdrapywanie
się na ten wasz gówniany murek, zwłaszcza że ma do wyrównania rachunki z
Południowcami. Nie ma chyba sensu wytykać wam beznadziejności waszego położenia.
Mamy przewagę dziesięć do jednego albo i więcej, tak sobie miarkuję, dużo więcej. A
wy nie macie jak uciec. Bethod powiedział, że jak ktoś się od razu podda, będzie mógł
odejść w pokoju. Wystarczy, że złoży broń.
- A zaraz potem straci głowę? - warknął Dow.
Hansul westchnął ciężko, jakby nie spodziewał się, że ktoś mu uwierzy.
- Bethod powiedział, że kto chce, może odejść wolno. Macie na to jego słowo.
- Pierdolę jego słowo! - Dow uśmiechnął się szyderczo. Ludzie na murze pokrzykiwali i
pluli na ziemię na znak poparcia. - Myślisz, że nie widzieliśmy z dziesięć razy, jak je
łamał?
Więcej jest warte moje gówno niż jego słowo!
- Kłamstwo, jakżeby inaczej? - Crummock parsknął śmiechem. - Ale taka jest tradycja,
nie? Trzeba sobie trochę połgać, zanim się człowiek weźmie do prawdziwej roboty.
Poczulibyśmy się urażeni, gdyby chociaż nie spróbowali. Kto chce, może odejść, tak?! -
zawołał do Hansula. - Crummock-i-Phail też? Puścicie go wolno? Albo Krwawego-
dziewięć?
Na dźwięk tego przydomku Hansul spochmurniał.
- A zatem to prawda? Dziewięciopalcy jest wśród was?
Wilczarz poczuł, jak za jego plecami Logen przeciska się przez tłum i wspina na mur.
Białooki pobladł i zgarbił się.
- Ha... - usłyszał Wilczarz jego przyciszony głos. - W takim razie musi się polać krew.
Logen oparł się leniwie o mur i posłał Hansulowi i jego carlom jedno z tych swoich
wygłodniałych, pustych spojrzeń, jakby zastanawiał się, którą owcę ze stada zarżnąć
pierwszą.
- Powiedz Bethodowi, że wyjdziemy stąd... - zawiesił głos - zaraz po tym, jak
wyrżniemy was do nogi, skurwysyny.
Fala śmiechu przebiegła po murze, obrońcy zaczęli pokrzykiwać triumfalnie i
wymachiwać bronią. Nie były to słowa szczególnie zabawne, pomyślał Wilczarz, ale na
pewno stanowcze, a tego właśnie teraz potrzebowali. Dobry sposób, żeby na chwilę
zapomnieć o strachu. Nawet on sam uśmiechnął się półgębkiem.
Białooki stał niewzruszony przed sfatygowaną bramą. Czekał, aż się uciszą.
- Wilczarz? Podobno to ty jesteś teraz wodzem tej hałastry. Tak słyszałem. Nie musisz
już słuchać rozkazów tego rzeźnika. Czy twoja odpowiedź brzmi tak samo? Tak ma być?
Wilczarz wzruszył ramionami.
- A niby jak inaczej? Nie przyszliśmy tu na pogawędkę, Hansul. Spieprzaj.
Odpowiedziały mu kolejne wybuchy śmiechu i wiwaty, a jeden z chłopaków Dreszcza
spuścił spodnie i wystawił goły zadek nad murem. To by było tyle, jeśli chodzi o
negocjacje.
Białooki pokręcił głową.
- Dobrze, powiem mu tak. A wy wszyscy wrócicie do ziemi, tak sobie myślę.
Zasłużyliście na to! Kiedy już spotkacie umarłych, powiedzcie im, że próbowałem!
I ruszył w drogę powrotną w asyście swojej czwórki carlów.
Nagle Logen wychylił się ponad murem.
- Będę wypatrywał twoich synów, Hansul! - zawołał. Wiatr porwał drobinki śliny, które
prysnęły mu z wykrzywionych w złowieszczym uśmiechu ust. - Kiedy się zacznie, będę ich
szukał! Powiedz Bethodowi, że czekam! Wszystkim im powiedz!
***
Dziwna cisza zapadła nad murem i jego obrońcami, nad doliną i zgromadzonym w niej
wojskiem. Taka cisza zdarza się czasem przed bitwą, kiedy obie strony dobrze wiedzą,
czego się spodziewać. Taki spokój odczuwał Logen w Carleonie, zanim dobył miecza i
bojowym rykiem dał sygnał do ataku. Zanim stracił palec. Zanim stał się Krwawym-
dziewięć.
Dawno temu, kiedy życie było prostsze.
Bethod uznał głębokość okopu za wystarczającą, thrallowie odłożyli więc szpadle i
zajęli pozycje w jego wnętrzu, za wałem ziemnym. Wilczarz wspiął się z powrotem na
wieżę, gdzie pewnie wziął do ręki łuk i czekał, razem z Tulem i Ponurakiem. Za murem
przyczaili się górale Crummocka, w szyku, zwarci i gotowi. Dow z chłopakami zajął
stanowisko na lewym skrzydle, Czerwonogłowy na prawym, a Dreszcz stał na murze
nieopodal Logena, nad bramą. Czekali.
Sztandary w dolinie szeleściły i łopotały delikatnie na wierze. Za ich plecami, w
twierdzy, dźwięczał młot: raz, dwa, trzy. Gdzieś wysoko krzyknął ptak, gdzieś ktoś szepnął
i znów zrobiło się cicho. Logen zamknął oczy i odchylił głowę; poczuł na skórze gorące
słońce i chłodny wiatr Wysokich Szczytów. Co za spokój... Jakby był tu całkiem sam; jakby
nie otaczało go dziesięć tysięcy ludzi gotowych pozabijać się nawzajem. Taki spokój, taka
cisza...
Prawie się uśmiechnął. Czy tak właśnie wyglądałoby jego życie, gdyby nigdy nie
sięgnął po miecz?
Przez mniej więcej trzy tchnienia Logen Dziewięciopalcy zaznawał pokoju. Potem zaś
usłyszał jakieś poruszenie i otworzył oczy. Carlowie Bethoda rozeszli się na boki doliny,
szereg za szeregiem, przy wtórze chrzęstu kamieni i szczęku broni. Pośrodku zostawili
przejście, kamienistą ścieżkę, w którą wlały się czarne kształty, wezbraną falą przelały się
nad okopem, jak wściekłe mrówki ze zburzonego gniazda, i runęły w górę stoku, w stronę
muru - bezkształtna masa powykręcanych członków, rozwartych paszcz i drących ziemię
pazurów.
Szankowie. Nawet Logen nigdy nie widział tylu na raz. Ba, nie widział nawet połowy
tej liczby zebranej w jednym miejscu. W dolinie dosłownie się od nich zaroiło.
Jazgocząca, klekocząca, skrzecząca plaga.
- Na pamięć zmarłych - szepnął ktoś. - Ja pierdolę...
Logen zastanawiał się, czy powinien zachęcić obrońców jakimś okrzykiem, zawołać
„Gotuj się!” albo „Jeszcze nie!”, wlać otuchę w serca chłopaków, jak na prawdziwego
przywódcę przystało. Tylko po co miałby to robić? Nie było wśród nich żółtodziobów,
wszyscy znali się na swoim fachu, wiedzieli, że to będzie walka na śmierć i życie - a nic
tak nie wzmaga w człowieku odwagi jak taka świadomość.
Dlatego tylko zgrzytnął zębami, mocniej zacisnął palce na rękojeści miecza Stwórcy,
wysunął matowe ostrze z pobliźnionej pochwy i patrzył na zbliżających się szanków. Tych
na czele dzieliło od niego najwyżej sto kroków. I byli szybcy.
- Szykować łuki! - zawołał.
- Łuki! - powtórzył jak echo Dreszcz.
- Strzały! - dobiegł chrapliwy okrzyk Dowa ze skrajnego odcinka muru.
Odpowiedział mu podobny okrzyk Czerwonogłowego. Wszędzie dookoła Logen widział
zawzięte twarze i zaciśnięte zęby obrońców. Łuki zatrzeszczały, gdy strzelcy wzięli
szanków na cel. Płaskogłowi pędzili na złamanie karku, niepomni niebezpieczeństwa, z
obnażonymi zębami, wywieszonymi jęzorami i ślepiami pałającymi gorzką nienawiścią.
Jeszcze chwila. Krótka chwila. Logen obrócił miecz w dłoni.
- Jeszcze chwila... - wyszeptał.
***
- Strzelać, do kurwy nędzy! - wrzasnął Wilczarz i posłał strzałę w tłum szanków. -
Strzelać!
Zabzyczały cięciwy i pierwsza salwa z sykiem śmignęła w dół. Jedne strzały chybiły
celu i zrykoszetowały na kamieniach, inne trafiły i powaliły płaskogłowych wprost w
plątaninę czarnych ciał. Strzelcy sięgnęli po następne pociski, spokojni i niewzruszeni.
Byli najlepszymi łucznikami wśród obrońców i dobrze o tym wiedzieli.
Łuki chrzęściły, strzały świergotały, szankowie umierali w dolinie, a łucznicy
beznamiętnie napinali cięciwy, mierzyli i strzelali, napinali, mierzyli, strzelali. Wilczarz
usłyszał rozkazy wydawane na murach i spojrzał w dół: w powietrzu zamigotał deszcz
strzał i kolejni płaskogłowi padli na ziemię, miotając się w spazmach.
- To łatwe! - zawołał ktoś. - Jak rozgniatanie mrówek w garnku!
- Mrówki nie wylezą z garnka, żeby ci upierdolić łeb! - odkrzyknął Wilczarz. - Mniej
gadania, więcej strzał!
Pierwsi szankowie dotarli właśnie do świeżo wykopanej fosy i zaczęli przez nią brnąć;
najszybsi próbowali wyrywać zaostrzone pale i wspinać się na mur.
Tul podniósł nad głowę olbrzymi kamień, wychylił się lekko i z rykiem cisnął go w dół.
Wilczarz patrzył, jak pocisk roztrzaskuje szance głowę. Czerwień bryznęła na kamienie, a
głaz Tula odbił się i poleciał dalej, roztrącając jeszcze dwóch przeciwników. Następni
padali z przeraźliwym skowytem, zasypywani gradem strzał, ale z tyłu napierało ich coraz
więcej, ześlizgiwali się do fosy, roili się jeden przez drugiego, aż w końcu dobrnęli w
ścisku do muru i rozproszyli się wzdłuż jego podstawy. Paru rzuciło włóczniami, paru
innych nieporadnie strzeliło z łuków.
A potem zaczęli się wspinać, wbijając szpony w dziobaty kamień i podciągając się do
góry, raz za razem. Szło im to niesporo, słane z góry kamienie i strzały odrywały ich od
ściany, nieco lepiej radzili sobie tylko na skraju muru, z lewej strony, najdalej od
Wilczarza i jego ludzi, gdzie dowodził Czarny Dow, oraz w okolicy bramy, gdzie na
kamieniach wciąż pleniło się sporo bluszczu.
- A niech mnie... - mruknął Wilczarz, biorąc do ręki następną strzałę. - Te skurwysyny
naprawdę potrafią się wspinać.
- Mhm - przytaknął Ponurak.
***
Dłoń szanki zacisnęła się na górnej powierzchni blanków, wykręcony szpon haratał
kamień. Logen patrzył, jak za dłonią wyłania się reszta łapy, wykrzywiona, ohydna,
porośnięta gęstym włosiem, z wijącymi się pod skórą grubymi ścięgnami. Następny
pokazał się spłaszczony czubek łysego łba, masywne czoło, grudy wydatnych łuków
brwiowych, rozwarta paszcza, ostre zęby ociekające śliną. Głęboko osadzone ślepia
napotkały wzrok człowieka.
Miecz Logena rozpłatał czaszkę szanki od ciemienia po spłaszczony kikut nosa i
wyłuskał jedno oko z oczodołu.
Ludzie na przemian strzelali i kryli się przed rykoszetującymi na kamieniach strzałami
wroga. Włócznia zaświergotała w powietrzu nad głową Logena. Z dołu dobiegał zgrzyt
pazurów na deskach bramy, łoskot pałek i młotów, wściekły wrzask bezsilnych szanków.
Sycząc i skrzecząc, usiłowali wedrzeć się na mur, gdzie obrońcy cięli ich mieczami,
siekli toporami i spychali włóczniami.
- Odeprzeć ich od bramy! - ryknął Dreszcz. - Odeprzeć ich od bramy!
Ludzie wykrzykiwali przekleństwa. Jeden z carlów, niebezpiecznie wychylony za mur,
nagle zatoczył się wstecz, zanosząc się kaszlem. Włócznia szanki przeszyła mu tułów na
wylot, tuż pod barkiem, wypychając koszulę na plecach. Spojrzał zdumiony na koślawe
drzewce, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko jęknął i zrobił dwa niepewne kroki
w tył. W opuszczonym przez niego miejscu ogromny płaskogłowy przerzucił rękę przez mur
i podciągnął się do góry.
Miecz Stwórcy wciął się głęboko w przedramię szanki, lepkie kropelki bryznęły
Logenowi w twarz. Ostrze zgrzytnęło na kamieniu, wprawiając dłoń Logena w śpiewne
drżenie. Zachwiał się na nogach, dając szance czas na przelezienie przez mur; odcięta łapa
trzymała się na chrząstkach i strzępie skóry, ciemna krew rytmicznie tryskała z rany.
Płaskogłowy zamierzył się drugą łapą, ale Logen złapał go za nadgarstek, kopnął z boku
w kolano i powalił na ziemię, i zanim szanka zdążył się pozbierać, ciął go przez grzbiet, aż
w głębi ogromnej rany błysnęły białe odłamki kości. Szanka miotał się przez chwilę w
drgawkach, bryzgając krwią na wszystkie strony, aż wreszcie Logen złapał go za gardło,
dźwignął na blanki i zepchnął w przepaść. Trafił w innego płaskogłowego, który akurat
zaczynał się wspinać, i oba stwory spadły do fosy, gdzie jeden - z szyją przebitą
zaostrzonym kołkiem - jeszcze przez chwilę drapał ziemię pazurami.
Stojący obok Logena młody chłopak przyglądał się temu z rozdziawionymi ustami,
zapomniawszy o trzymanym w ręce łuku.
- Kazał ci ktoś przestać strzelać?! - ryknął Logen.
Chłopak potrząsnął głową, drżącą dłonią założył strzałę na cięciwę i doskoczył do
muru. Wszędzie kłębili się ludzie - walczyli w zwarciu, pokrzykiwali, strzelali z łuków,
wymachiwali mieczami. Trzech carlów dźgało włóczniami jednego szankę. Dreszcz
chlasnął innego przez krzyż, aż czarne wstęgi krwi wystrzeliły w powietrze. Ktoś inny
wyrżnął tarczą w pysk płaskogłowego, który zdążył się wdrapać prawie na szczyt muru, a
teraz z wrzaskiem odpadł od ściany. Logen ciął jakiegoś szankę po łapie, pośliznął się w
kałuży krwi i przewrócił, omal nie nadziawszy się na własny miecz. Odczołgał się dwa
kroki w bok i nieporadnie wstał. Oderżnął ramię napastnikowi, który wił się już nadziany
na włócznię jakiegoś carla, prawie odciął łeb drugiemu, który wgramolił się właśnie na
mur. Doskoczył do blanków i spojrzał w dół.
Jeden szanka wspinał się po murze, gdy nagle wystrzelona z wieży strzała trafiła go w
plecy; spadł do fosy i nabił się na pal. Tych przy bramie wybito do nogi - naszpikowano
strzałami lub zmiażdżono kamieniami. Środek muru został utrzymany, Czerwonogłowy
odparł wroga na swoim odcinku, tylko jeszcze po lewej stronie zostało paru
płaskogłowych, ale chłopaki Dowa były na najlepszej drodze, żeby się z nimi rozprawić.
Na oczach Logena dwóch zakrwawionych szanków runęło do fosy.
Morze płaskogłowych w dolinie zafalowało, zadrżało z wahaniem i powoli zaczęło się
cofać, cały czas zasypywane strzałami przez łuczników Wilczarza. Najwidoczniej nawet
szankowie mogą w którymś momencie mieć dość. W końcu podali tyły i czmychnęli w
stronę okopu.
- Załatwiliśmy ich! - ryknął ktoś.
Odpowiedziały mu triumfalne okrzyki i wiwaty. Młody łucznik nieopodal Logena
wymachiwał bronią nad głową, roześmiany jakby pobił samego Bethoda.
Logen nie świętował. Z marsem na czole obserwował ciżbę carlów po drugiej stronie
okopu i powiewające nad nią sztandary hordy Bethoda. To była krótka i krwawa potyczka,
ale następny raz z pewnością potrwa dłużej, a krwi poleje się więcej. Rozprostował palce,
obolałe od ściskania rękojeści miecza Stwórcy, oparł broń o mur, wsparł się na nim i
nakrył jedną rękę drugą, żeby ukryć ich drżenie. Odetchnął głęboko.
- Wciąż żyję - wyszeptał.
***
Logen siedział przy ognisku, zajęty ostrzeniem noży. Światło ognia połyskiwało na
ostrzach, gdy obracał je to w jedną, to w druga stronę, gładził osełką, ścierał palcem
smugi, polerował i czyścił stal. Noży nigdy dość - to był fakt. Uśmiechnął się na
wspomnienie odpowiedzi Ferro, gdy zacytował jej te słowa. „Chyba że wpadniesz do rzeki
i utopisz się pod ciężarem tego żelastwa”. Tak mu wtedy powiedziała. Zastanawiał się
przez moment, czy jeszcze ją kiedyś zobaczy. Wydało mu się to mało prawdopodobne.
Trzeba trzeźwo patrzeć na życie. A w tej chwili przeżycie następnego dnia wyglądało na
ambitne zadanie.
Naprzeciw niego Ponurak strugał nowe drzewca strzał. Kiedy siadali przy ognisku, po
niebie snuły się jeszcze resztki zmierzchu, teraz smoliście czarną ciemność mąciło tylko
przydymione światło gwiazd, a oni przez cały ten czas nie odezwali się ani słowem. Taki
właśnie był Harding Ponurak - i Logenowi bardzo to odpowiadało. Swobodne milczenie
było znacznie lepsze od niespokojnej rozmowy.
Tyle że nic nie trwa wiecznie.
W ciemności rozległ się gniewny tupot i do ogniska podszedł Czarny Dow w asyście
Tula i Crummocka. Mroczny wyraz twarzy w pełni usprawiedliwiał przezwisko Dowa.
Przedramię miał owinięte przybrudzonym bandażem, w który wsiąkła podłużna plama
zakrzepłej już krwi.
- Dziabnęli cię? - spytał Logen.
- Eee tam... - Dow klapnął ciężko na ziemię. - Draśnięcie. Przeklęte płaskogłowe
skurwysyny, spalę ich wszystkich!
- Jak reszta?
Tul uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Od dźwigania kamulców porobiły mi się pęcherze, ale przeżyję. Twardy jestem.
- A ja wciąż jestem przygnębiająco bezrobotny - poskarżył się Crummock. - Moje dzieci
pilnują mi broni i wycinają strzały ze zwłok. To dla dzieciaków dobra robota, oswoją się z
trupami. Ale księżyc chętnie by zobaczył, jak walczę.
Logen zacmokał z troską.
- Dostaniesz swoją szansę, Crummock, możesz być spokojny. Tak sobie miarkuję, że
bethodowych starczy dla nas wszystkich.
- Nigdy przedtem nie widziałem takiej nawały płaskogłowych - rozmyślał na głos Dow.
- Rzucili się na mocno obsadzony mur obronny bez drabin i bez narzędzi. Owszem,
przeciętny płaskogłowy nie jest zbyt bystry, ale nie jest też całkiem głupi. Lubią zasadzki,
lubią mieć się gdzie schować, podkraść, zajść przeciwnika od tyłu. Postawieni pod ścianą
nie wiedzą, co to strach, ale żeby z własnej woli przypuścić taki szturm... To wbrew
naturze.
Crummock parsknął basowym, chrapliwym śmiechem.
- Wbrew naturze jest już to, że sprzymierzeni z jednymi ludźmi walczą przeciw innym.
To nie są naturalne czasy. Może ta wiedźma od Bethoda swoją magią pchnęła ich do ataku?
Zmajstrowała jakieś zaklęcie, rytuał, który wlał w serca szanków nienawiść do nas?
- Na pewno tańczyła goła wokół zielonego ogniska i tak dalej... - mruknął Tul.
- Ale nie martwcie się, moi druhowie, księżyc nie da nas skrzywdzić! - Crummock
zagrzechotał kościanym naszyjnikiem. - Księżyc kocha nas wszystkich. Nie możemy
umrzeć, póki...
- Powiedz to tym, którzy dziś wrócili do ziemi.
Logen ruchem głowy wskazał świeżo wykopane groby w głębi twierdzy. W ciemności
były niewidoczne, ale nie stały się przez to mniej prawdziwe: około dwudziestu
kopczyków przekopanej i ubitej ziemi.
Ale olbrzymi góral tylko się uśmiechnął.
- Ja bym ich nazwał szczęściarzami. Ty nie? Przynajmniej mają własne łóżka, hmm?
My będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli nie wylądujemy w zbiorowych dołach, po
dwunastu w każdym, albo i po dwudziestu! Inaczej żywi nie będą mieli gdzie spać. Nie
mów mi, że nie widziałeś czegoś takiego już wcześniej. Albo że własnymi rękami nie
kopałeś takich dołów.
Logen wstał.
- Może widziałem, może i kopałem, ale na pewno mi się to nie podobało.
- Podobało ci się, Krwawy-dziewięć, podobało! - ryknął za nim Crummock. - Mnie nie
oszukasz!
Logen się nie odwrócił. Na murze co dziesięć kroków zatknięte były pochodnie,
rozświetlające mrok jasne ogniki, wokół których kołowały białe punkciki - roje owadów.
Ludzie skupiali się w ich blasku na podeście obronnym i wsparci na włóczniach,
zbrojni w łuki i obnażone miecze, wypatrywali nocnych niespodzianek. Bethod uwielbiał
niespodzianki i Logen spodziewał się, że prędzej czy później im również jakąś zafunduje.
Wspiął się na górę, oparł ręce na wilgotnym kamieniu i zapatrzył się na płonące w
mrokach doliny ogniska - te rozpalone przez Bethoda, daleko, i te rozniecone przez
obrońców u stóp muru, żeby w porę wypatrzyć podkradającego się wroga. Kręgi
migotliwego blasku kładły się na skrytych w cieniu skałach i porzuconych gdzieniegdzie
trupach płaskogłowych, naszpikowanych strzałami, pociętych ostrzami albo zrzuconych z
muru.
Poczuł jakiś ruch za plecami. Włoski na karku stanęły mu dęba, oczy rozjechały się
lekko na boki; czyżby Dreszcz przyszedł wyrównać rachunki? Dreszcz albo któryś ze stu
innych żywiących do Logena urazę, o której on zapomniał, a oni nie byli w stanie? Upewnił
się, że ma miecz pod ręką, i obnażył zęby, gotowy okręcić się na pięcie i uderzyć.
- Dobrze nam dziś poszło, nie? - zagadnął Wilczarz. - Straciliśmy niespełna dwudziestu
ludzi.
Logen odetchnął z ulgą. Opuścił rękę.
- Poradziliśmy sobie, to prawda, ale Bethod dopiero z nami zaczyna. Bada nas,
sprawdza, gdzie jesteśmy najsłabsi, zastanawia się, czy nas zmęczy. Wie, że czas to rzecz
cenna, najcenniejsza na wojnie. Dzień czy dwa mają dla niego większą wartość niż banda
płaskogłowych. Dlatego myślę, że jeśli uzna, że uda mu się z nami szybko rozprawić, to
będzie gotowy ponieść spore straty.
- Czyli najlepiej byłoby wytrzymać i wziąć go na przeczekanie?
Odgłosy pracy kowali i cieślów niosły się w ciemności dalekim echem.
- Coś budują. Szykują sprzęt niezbędny do wspięcia się na mur, do zasypania fosy,
pewnie drabiny, dużo drabin, i inne rzeczy. Jeżeli da radę, pobije nas szybko, ale jeśli
będzie musiał poczekać, to poczeka. Cały Bethod.
Wilczarz pokiwał głową.
- Tak jak powiedziałem, dobrze by było wytrzymać. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, Unia wkrótce tu będzie.
- Dobrze by było. Plany mają to do siebie, że zaczynają się sypać, kiedy zbyt mocno się
na nich oprzesz.
ACH, TEN SŁODKI SMUTEK
- Jego Świetlistość wielki książę Osprii pragnie jak najlepszych stosunków...
Jezalowi nie pozostało nic innego, jak siedzieć i się uśmiechać - tak jak siedział i się
uśmiechał przez cały ten wlokący się bez końca dzień. Bolała go od tego twarz i tyłek.
Ambasador mamrotał dalej, akompaniując sobie zamaszystą gestykulacją. Czasem na
chwilę wstrzymywał rzekę bełkotu, dając tłumaczowi szansę przełożenia jego komunałów
na język powszechny. Zupełnie niepotrzebnie.
- ...wielkiego miasta Osprii zawsze poczytywał sobie za zaszczyt fakt, że zalicza się do
najbliższych przyjaciół znamienitego ojca Waszej Królewskiej Mości, króla Guslava, i
teraz również zależy mu na przyjaźni rządu i obywateli Unii...
Jezal przesiedział cały ranek z uśmiechem na ustach, na wysadzanym szlachetnymi
kamieniami tronie umieszczonym na marmurowym podwyższeniu, a ambasadorowie z
całego świata schlebiali mu i kadzili. Siedział tak, gdy słońce wspięło się na niebo i
bezlitośnie wlewało się do środka przez olbrzymie okna, połyskiwało na złoconych
stiukach pokrywających każdy cal ścian i sufitu, odbijało się w ogromnych lustrach,
srebrnych świecznikach i wspaniałych wazach, wzniecało wielobarwne ognie w
dźwięczących szklanych paciorkach trzech monstrualnych żyrandoli. - ...wielki książę
pragnie raz jeszcze wyrazić braterski żal z powodu drobnego incydentu, do którego doszło
wiosną tego roku, i zapewnia Waszą Królewską Mość, że nic podobnego już się nie zdarzy,
pod warunkiem, że żołnierze Westportu nie przekroczą granicy...
Przesiedział ciągnące się w nieskończoność popołudnie. W sali audiencyjnej robiło się
coraz bardziej gorąco, a on wiercił się niecierpliwie, gdy przedstawiciele największych
światowych przywódców kłaniali mu się w pas i rozpływali się w identycznie nijakich
gratulacjach, wygłaszanych w tuzinie różnych języków. Siedział, gdy słońce zaszło i
zapalono setki świec w żyrandolach, których odbicia migotały teraz do niego z luster,
ciemnych okien i błyszczącej podłogi. Siedział, uśmiechał się i słuchał pochwalnych
peanów z ust ludzi, o których ojczyznach dzień wcześniej nawet nie słyszał.
- ...Jego Świetlistość chciałby również wyrazić nadzieję i wiarę w to, że okres napięcia
między wspaniałym krajem Waszej Królewskiej Mości oraz Imperium Gurkhulu wkrótce
dobiegnie końca i handel na Morzu Kręgu będzie mógł odbywać się bez przeszkód.
Nastąpiła rzadka chwila, w której zarówno ambasador, jak i tłumacz umilkli, i Jezalowi
udało się zmusić do wypowiedzenia paru niemrawych słów: - My również na to liczymy.
Proszę przekazać księciu nasze podziękowania za cudowny prezent.
Dwóch służących odtaszczyło tymczasem wielgachną skrzynię na bok, gdzie dołączyła
do reszty tandety, jaka uzbierała się od rana.
W powietrze popłynął ciąg dalszy styriańskiej gadki szmatki: - Jego Świetlistość życzy
sobie przekazać najserdeczniejsze gratulacje z okazji zbliżającego się ślubu Waszej
Wysokości z księżniczką Terez, Klejnotem Talinsu, bez wątpienia najpiękniejszą kobietą w
całym Kręgu Świata.
Jezal z najwyższym trudem trwał w swoim wysilonym uśmiechu. W ciągu tego jednego
dnia tyle razy słyszał o swoim ożenku jak o sprawie ostatecznie ustalonej, że nie chciało
mu się już wyprowadzać gości z błędu; ba, sam zaczął myśleć o sobie jak o człowieku
zaręczonym. Nie mógł się doczekać, kiedy audiencje dobiegną końca, a on zazna wreszcie
chwili spokoju.
- Jego Świetlistość polecił nam również złożyć Waszej Wysokości życzenia długiego i
szczęśliwego panowania - wyjaśnił tłumacz - a także licznego potomstwa, by ród
królewski trwał w nieumniejszonej chwale.
Jezal uśmiechnął się o jeden ząb szerzej i lekko skinął głową.
- Życzę panom dobrej nocy.
Ospryjski ambasador skłonił się w teatralnym geście, zdjąwszy z głowy olbrzymi
kapelusz, którego wielobarwne pióra drżały z entuzjazmu, a następnie wycofał się tyłem,
wciąż zgięty w ukłonie, po błyszczącej podłodze ku drzwiom. Jakimś cudem zdołał wyjść
na korytarz, nie przewracając się po drodze. Olbrzymie złocone drzwi zamknęły się za nim
cicho.
Jezal zerwał koronę z głowy i cisnął ją na poduszkę obok tronu. Jedną ręką rozmasował
sobie bolesne otarcia na spoconej czaszce, drugą szarpnął i rozchylił haftowany kołnierzyk
królewskiej szaty. Jedno i drugie na niewiele się zdało: nadal dusił się z gorąca, czuł się
słaby i miał zawroty głowy.
Stojący na lewo od tronu Hoff już zaczynał się przymilać: - To był ostatni ambasador,
Wasza Królewska Mość. Na jutro zaplanowane są spotkania z arystokracją Midderlandu,
która nie może się doczekać, kiedy złoży hołd...
- Mnóstwo hołdów, a pomoc żadna. Założę się, że tak właśnie będzie.
Hoff parsknął nieszczerym śmiechem.
- Ha, ha, ha, Wasza Królewska Mość. Od świtu dopominają się o audiencję. Nie
chcielibyśmy ich urazić...
- Do diabła z nimi! - syknął Jezal.
Strzepnął nogami w próżnej próbie odklejenia spodni od spoconych pośladków.
Ściągnął szkarłatną szarfę przez głowę i odrzucił ją precz, rozchylił poły pozłacanego
kaftana i spróbował go ściągnąć, ale skończyło się na tym, że zaplątał się w rękaw i musiał
wywrócił cholerstwo na lewą stronę, zanim wreszcie zdołał się go pozbyć.
- Niech to szlag!
Rzucił kaftan na podium przed tronem; prawdę mówiąc, miał ochotę rozdeptać go na
miazgę, ale na szczęście w porę się pohamował. Hoff na wszelki wypadek cofnął się o
krok; miał taką minę, jakby nagle stwierdził, że jego nowiutki dworek przeżarła wyjątkowo
złośliwa odmiana kornika. Zebrani w sali służący, paziowie i Rycerze (Armii i Heroldzi)
gapili się w przestrzeń, ze wszystkich sił starając się upodobnić do nieożywionych
posągów.
W mrocznym kącie sali stał Bayaz. Jego oczy skrywał cień, twarz zastygła w ponurym
grymasie.
Jezal zarumienił się jak skarcony przez nauczyciela niegrzeczny uczniak. Zakrył dłonią
oczy.
- Potwornie męczący dzień...
Ze spuszczoną głową zbiegł po schodkach podwyższenia i szybkim krokiem wyszedł z
sali. Donośne, lecz nieco fałszywe nuty spóźnionej fanfary doścignęły go na korytarzu.
Podobnie jak Pierwszy z Magów, niestety.
- To było nierozważne - ofuknął Jezala Bayaz. - Rzadkie wybuchy gniewu znamionują
człowieka groźnego. Częste prowokują do kpin.
- Przepraszam - wycedził Jezal przez zaciśnięte zęby. - Korona to ciężkie brzemię.
- Ciężkie brzemię, ale i wielki honor. Pamiętam naszą rozmowę o tym, jak postarasz się
dowieść, że jesteś jej godny. - Mag znacząco zawiesił głos. - Może powinieneś się
bardziej starać.
Jezal roztarł obolałe skronie.
- Muszę chwilę pobyć sam, to wszystko. Jedną chwilę.
- Nie śpiesz się. Pamiętaj jednak, że jutro czekają cię sprawy niecierpiące zwłoki.
Arystokracja Midderlandu nie będzie czekać w nieskończoność, żeby ci pogratulować.
Do zobaczenia o świcie. Obyś wtedy emanował energią i kipiał entuzjazmem.
- Tak, z pewnością... - odwarknął Jezal przez ramię. - Kipiał entuzjazmem!
Wypadł na niewielki dziedziniec, z trzech stron obwiedziony cienistym krużgankiem, i
zatrzymał się, owiewany chłodnym wieczornym wiatrem. Otrząsnął się, zacisnął mocno
powieki, odchylił głowę i odetchnął głęboko, nieśpiesznie. Minuta samotności.
Zastanawiał się, czy - pomijając chwile poświęcone na spanie i sikanie - nie była to
pierwsza taka minuta, na jaką sobie pozwolił od tamtego zwariowanego dnia w Rotundzie
Lordów.
Padł ofiarą - a może stał się beneficjentem? - monstrualnej omyłki. Nie wiadomo
dlaczego, wszyscy brali go za króla, podczas gdy w rzeczywistości był samolubnym i
tępym idiotą, który przez całe życie nigdy nie wybiegał myślami w przyszłość dalej niż na
jeden dzień. Za każdym razem, gdy ktoś nazywał go „Królewską Mością”, czuł się coraz
gorszym oszustem; z każdą mijającą chwilą odczuwał coraz gorsze wyrzuty sumienia i
coraz większe zaskoczenie, że jeszcze go nie zdemaskowano.
Wszedł na wypielęgnowany trawnik. Westchnął przeciągle i żałośnie, lecz westchnienie
uwięzło mu w piersi na widok Rycerza Armii stojącego przy drzwiach naprzeciwko,
wyprężonego na baczność i tak absolutnie nieruchomego, że wcześniej Jezal w ogóle go nie
zauważył. Zaklął pod nosem. Czy naprawdę nie mogli mu dać pięciu minut spokoju?
Zmarszczył brwi i podszedł do Rycerza, który wydał mu się dziwnie znajomy: wysoki,
szeroki w barach, ogolona głowa, rzucający się w oczy brak szyi...
- Bremer dan Gorst!
- Wasza Królewska Mość. Zbroja Gorsta zachrzęściła głośno, gdy grzmotnął się
pancerną pięścią w wypolerowany napierśnik.
- Miło cię widzieć.
Jezal znielubił Gorsta od chwili, gdy pierwszy raz zobaczył go na oczy, a fakt, że też
brutal wymłócił go niemiłosiernie w kręgu szermierczym, tylko pogarszał sytuację - i to
bez względu na to, kto ostatecznie został zwycięzcą. Teraz jednak widok choćby z grubsza
znajomej twarzy był dla Jezala jak szklanka wody na pustyni.
Złapał się na tym, że wyciąga rękę do powitania i ściska potężną dłoń Gorsta, jakby byli
starymi przyjaciółmi. Musiał się zmusić do tego, żeby ją wypuścić.
- Wasza Królewska Mość jest dla mnie nazbyt łaskawy.
- Proszę cię, nie musisz tak się do mnie zwracać. Jak to się stało, że wszedłeś w skład
mojej straży? Myślałem, że służysz u lorda Brocka?
- Nie odpowiadała mi tamta posada - odparł Gorst zaskakująco wysokim, piskliwym
głosem. - Kilka miesięcy temu dopisało mi szczęście: znalazło się dla mnie miejsce wśród
Rycerzy Armii, Wasza Kró... - W porę ugryzł się w język.
Jezal wpadł na pewien pomysł. Na wszelki wypadek obejrzał się przez ramię, ale
nikogo nie dostrzegł; ogród był całkiem wymarły, w krużgankach panowała grobowa cisza.
- Bremer... Mogę tak do ciebie mówić?
- Mój król może mnie nazywać, jak mu się żywnie podoba.
- Tak sobie pomyślałem... Mógłbym cię prosić o przysługę?
Gorst na chwilę zaniemówił ze zdumienia.
- Wystarczy, że Wasza Królewska Mość wyrazi życzenie...
***
Jezal odwrócił się gwałtownie, słysząc szczęk otwieranych drzwi: pancerz zabrzęczał
cicho i Gorst wszedł do krużganka. Wraz z nim przez drzwi przeszła zakapturzona,
milcząca postać.
Natychmiast wróciły dawne emocje, gdy odrzuciła kaptur i promień światła z
umieszczonego gdzieś na górze okna prześliznął się po dolnej połowie jej twarzy. Jezal
dostrzegł jasny łuk policzka, fragment ust, zarys nosa i błysk oczu w ciemności. Nic więcej.
- Dziękuję, Gorst - powiedział. - Możesz nas zostawić.
Gorst uderzył pięścią w pierś, wycofał się za drzwi i zamknął je za sobą.
Nie pierwszy raz spotykali się potajemnie, rzecz jasna, sporo się jednak zmieniło.
Jezal się zastanawiał, czy skończy się na pocałunkach i czułych słówkach, czy też... po
prostu się skończy.
Początek na pewno nie wypadł obiecująco.
- Wasza Wysokość - wycedziła Ardee głosem aż ciężkim od ironii. - Cóż za
monumentalny zaszczyt. Powinnam paść na twarz? Czy wystarczy, że dygnę?
Słowa były okrutne, ale na dźwięk jej głosu i tak poczuł, jak oddech po staremu więźnie
mu w gardle.
- Dygniesz? - wykrztusił. - A potrafisz?
- Prawdę mówiąc, nie. Nie uczono mnie, jak zachowywać się w kulturalnym
towarzystwie. Dziś brak tej wiedzy po prostu mnie przygniata. - Podeszła bliżej i
marszcząc brwi, powiodła wzrokiem po ciemnym ogrodzie. - Kiedy byłam mała, w swoich
najśmielszych wizjach wyobrażałam sobie, że przybywam do pałacu na zaproszenie
samego króla; jedliśmy wykwintne ciasta, piliśmy wykwintne wino i do późna w nocy
prowadziliśmy wykwintne rozmowy o wykwintnych sprawach. - Przycisnęła dłonie do
piersi i zatrzepotała rzęsami. - Dziękuję. Dzięki tobie ziścił się sen żałosnej nędzarki,
choćby tylko przez chwilę.
Inni żebracy nie będą mi chcieli uwierzyć, jak im o tym opowiem!
- Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci obrotem spraw.
- O tak, Wasza Królewska Mość, wszyscy jesteśmy wstrząśnięci.
Jezal się wzdrygnął.
- Nie nazywaj mnie tak. Nie ty.
- A jak cię mam nazywać?
- Moim imieniem. Jezal. Tak jak to robiłaś dawniej, proszę...
- Skoro nalegasz... Obiecałeś mi coś, Jezal. Obiecałeś, że mnie nie zawiedziesz.
- Wiem. I naprawdę chciałem dotrzymać tej obietnicy, ale... fakty są takie... - Może i
został królem, ale znalezienie właściwych słów sprawiało mu chyba jeszcze większy
kłopot niż dawniej. - Nie mogę cię poślubić! - wypalił w końcu jak skończony dureń. - Na
pewno bym to zrobił, gdyby nie... - Rozłożył bezradnie ręce i równie bezradnie je opuścił.
- Gdyby to wszystko się nie wydarzyło. Ale się wydarzyło i teraz mam związane ręce. Nie
mogę cię poślubić.
- Oczywiście, że nie. - Skrzywiła się z goryczą. - Obietnice są dla dzieci. Zresztą, już
wcześniej wydawało mi się to mało prawdopodobne, nawet w najbardziej niezwykłych
chwilach. A teraz? Teraz ten pomysł jest po prostu niedorzeczny. Król i wieśniaczka.
Absurd.
Czegoś takiego nie ma nawet w najbardziej wyświechtanych bajkach.
- To nie musi znaczyć, że w ogóle nie będziemy się widywać. - Postąpił niepewnie w
jej kierunku. - Wiele się zmieni, to zrozumiałe, ale wciąż możemy mieć czas... - Wyciągnął
rękę, z wahaniem, niezręcznie. - Czas, w którym będziemy razem. - Delikatnie dotknął jej
twarzy i poczuł znajomy dreszcz przemieszany z wyrzutami sumienia. - Dla siebie
nawzajem możemy być tacy sami jak dawniej. Nie martw się, wszystkim się zajmę...
Spojrzała mu w oczy.
- Mam być... twoją kurwą?
Gwałtownie cofnął dłoń.
- Nie! Skądże! Chciałbym... to znaczy, chciałbym, żebyś była... - O co mu właściwie
chodziło? Rozpaczliwie szukał lepszego słowa. - Moją kochanką?
- Aha. Rozumiem. A kiedy się ożenisz, kim się stanę? Jak myślisz, jak wtedy nazwie
mnie twoja królowa?
Jezal przełknął ślinę i zagapił się na swoje buty.
- Kurwa to kurwa. Łatwo się nią znudzić, jeszcze łatwiej zastąpić ją inną. A kiedy ci
zbrzydnę i znajdziesz sobie inne kochanki, jak one będą mnie nazywały? - Prychnęła z
goryczą. - Ja wiem, że jestem nikim, ścierwem, szmatą, ale widzę, że ty masz jeszcze
gorsze mniemanie na mój temat.
- To nie moja wina. - Poczuł, że łzy napływają mu do oczu, nie umiał jednak
powiedzieć, czy są to łzy bólu, czy ulgi. Pewnie gorzki stop jednego z drugim. - To nie
moja wina.
- Oczywiście, że nie. I ja nie mam do ciebie pretensji. Mam pretensję do siebie.
Kiedyś myślałam, że po prostu mam pecha, ale mój brat miał rację: dokonuję złych
wyborów.
- Spojrzała mu w oczy w taki sam krytyczny sposób jak przy pierwszym spotkaniu. -
Mogłam sobie znaleźć jakiegoś porządnego człowieka, ale wybrałam ciebie. To było do
przewidzenia.
Wyciągniętą ręką dotknęła jego twarzy, kciukiem starła mu łzę z policzka - tak jak wtedy
przy pożegnaniu, w parku, w deszczu. Tyle że wtedy mogli mieć nadzieję, że jeszcze się
spotkają; teraz tej nadziei nie było.
Z westchnieniem cofnęła rękę i smętnie zapatrzyła się na ogród.
Jezala zamurowało. To ma być wszystko? Chciałby jeszcze wypowiedzieć jakieś
ostatnie czułe słowa, zdobyć się na jakieś słodko-gorzkie pożegnanie, ale miał pustkę w
głowie. Zresztą, czy w ogóle istniały jakieś słowa, które mogłyby tu coś zmienić? To był
koniec, nie było sensu posypywać ran solą. Szkoda tchu.
Zacisnął zęby, starł resztki wilgotnych śladów z twarzy. Miała rację. Król i
wieśniaczka: czy mogło być coś bardziej niedorzecznego?
- Gorst! - zawołał.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i z cienia wynurzył się muskularny strażnik,
schylony w pokornym ukłonie.
- Możesz odprowadzić panią do domu - polecił mu Jezal.
Gorst skinął głową i odsunął się od drzwi, robiąc miejsce Ardee, która zarzuciła kaptur
na głowę i podeszła do wyjścia. Jezalo odprowadził ją wzrokiem. Był ciekaw, czy
przystanie na progu, obejrzy się przez ramię, ich oczy się spotkają i jeszcze na chwilę coś
ich połączy.
Ostatni raz coś zaprze mu dech w piersi. Ostatni raz jego serce szarpnie się ku niej.
Ale Ardee się nie obejrzała. Bez wahania przeszła przez próg i zniknęła mu z oczu.
Gorst poszedł w jej ślady i Jezal został w ogrodzie skąpanym w księżycowej
poświacie. Sam.
PRZYPLĄTAŁ SIĘ CIEŃ
Ferro siedziała po turecku na dachu składu, mrużąc oczy przed słońcem. Obserwowała
przybijające do brzegu statki i spływające z nich rzeki ludzi. Wypatrywała Yulweia.
Codziennie po to tu przychodziła.
Trwała wojna Unii z Gurkhulem, bezsensowny konflikt, w którym gadanie zastępowało
walkę. Z tego powodu żadne statki nie pływały do Kanty - ale Yulwei chadzał przecież
własnymi drogami. Mógłby ją zabrać z powrotem na Południe, gdzie zemściłaby się na
Gurkhulczykach, lecz do czasu jego przybycia była uwięziona wśród różowych. Zgrzytała
zębami, zaciskała pięści, zżymała się na swoją bezużyteczność. Na nudę. Na stracony czas.
Byłaby nawet skłonna modlić się do Boga, żeby Yulwei wreszcie się zjawił.
Ale Bóg nigdy nie słuchał.
Jezal dan Luthar, ten dureń, z niezrozumiałych dla niej powodów został koronowany na
króla i prawie nie rozstawał się z Bayazem, który, zdaniem Ferro, pociągał w tej sytuacji
za sznurki. Bayaz pewnie cały czas usiłował zrobić z niego wielkiego przywódcę, tak jak -
bez szczególnego powodzenia - starał się to robić podczas wędrówki przez równinę, w tę i
z powrotem.
Jezal dan Luthar, król Unii. Dziewięciopalcy śmiałby się długo i głośno, gdyby się o tym
dowiedział. Uśmiechnęła się na myśl o roześmianym Dziewięciopalcym, po czym,
przyłapawszy się na tym uśmiechu, natychmiast spoważniała. Bayaz obiecał jej zemstę, a
potem nie tylko nic jej nie dał, ale jeszcze z jego winy ugrzęzła tutaj, kompletnie bezradna.
Nie było jej do śmiechu.
Siedziała więc i wypatrywała Yulweia.
Dziewięciopalcego nie wypatrywała, nie miała nadziei, że zobaczy go wychodzącego
ociężałym krokiem na brzeg. To by była głupia, dziecinna nadzieja, jaką mogłoby żywić
dziecko, którym była, zanim Gurkhulczycy zrobili z niej niewolnicę. Dziewięciopalcy nie
zmieniłby przecież zdania i nie wrócił, już ona się o to postarała. Dziwne tylko, że co rusz
wydawało jej się, że mignął jej w tłumie na przystani.
Robotnicy portowi zaczęli ją rozpoznawać, próbowali nawet zaczepiać.
- Chodź do nas, ślicznotko! Daj buziaka! - zawołał jeden z nich, a jego koledzy
wybuchnęli śmiechem.
Ferro trafiła go połówką cegły w głowę. Wpadł do wody, a kiedy go wyłowili, nie miał
jej już nic do powiedzenia. W ogóle przestali się do niej odzywać, co bardzo jej
odpowiadało.
Siedziała i patrzyła na statki.
Siedziała prawie do wieczora, aż słońce zaczęło malować spód chmur jasną poświatą i
mienić się na falach zatoki. Tłumy stopniały, wozy przestały jeździć, nad zgiełkliwą i
tętniącą życiem przystanią zapadła pylista cisza. Wiatr pochłodniał na jej skórze.
Dziś Yulwei nie przypłynie.
Zeszła z dachu składu i bocznymi uliczkami przekradła się na Środkową Drogę - i
właśnie tam, popatrując spode łba na mijających ją ludzi, zorientowała się. Ktoś ją śledził.
Był dobry. Ostrożny. Czasem się zbliżał, czasem zostawał nieco w tyle, nie rzucał się w
oczy, ale i nie próbował się ewidentnie ukrywać. Dla pewności skręciła kilka razy w
wybrane przecznice; za każdym razem szedł za nią. Był ubrany na czarno, miał długie
proste włosy i maskę częściowo zasłaniającą twarz. Cały w czerni, jak cień. Jak ludzie,
którzy ścigali ją i Dziewięciopalcego przed wyprawą do Starego Imperium. Obserwowała
go kątem oka, nie patrzyła wprost na niego, nie chciała, żeby się zorientował, że ona wie.
I tak zaraz się o tym przekona.
Skręciła w podły zaułek i zatrzymała się za rogiem, przytuliła się do brudnego muru,
wstrzymała oddech. Łuk i miecz zostawiła daleko, ale w tej chwili nie potrzebowała innej
broni niż zaskoczenie. Plus własne ręce, nogi i zęby.
Usłyszała zbliżające się kroki w zaułku - ostrożne, ciche, ledwie słyszalne. Znów
złapała się na tym, że się uśmiecha. Miło było mieć wroga. Mieć cel. Bardzo miło, po tak
długim czasie... Wypełni ziejącą w jej wnętrzu pustkę, choćby na chwilę. Zgrzytnęła
zębami, czując wzbierającą w piersi furię. Gorącą i podniecającą. Bezpieczną i znajomą.
Jak wytęskniony pocałunek dawnego kochanka.
Kiedy wynurzył się zza rogu, jej pięść już wybiegała mu na spotkanie. Trafiła go z
chrzęstem prosto w maskę. Zatoczył się do tyłu, a Ferro natarła z bliska, okładając go po
twarzy, aż głowa odskakiwała mu na boki. Próbował sięgnąć po nóż, był jednak
oszołomiony i zbyt wolny; ostrze ledwie zdążyło wychynąć z pochwy, gdy złapała go za
przegub dłoni. Jej łokieć odrzucił mu głowę w tył i zmiażdżył gardło, aż coś zabulgotało.
Wyrwała mu nóż z omdlałej dłoni i wymierzyła obrotowe kopnięcie w brzuch, po którym
zgiął się wpół.
Kolanem wyrżnęła go w maskę, a kiedy przewrócił się na wznak, doskoczyła i usiadła
na nim okrakiem, ściskając go udami w pasie. Jedną rękę oparła mu na piersi, trzymany w
drugiej nóż przystawiła do gardła.
- Patrzcie, patrzcie... - wyszeptała. - Jakiś cień mi się przyplątał.
- Glugh... - wybełkotał spod maski, nie mogąc zogniskować wzroku.
- Ciężko się w tym rozmawia?
Szybkim ruchem noża przecięła mocujące maskę paski, robiąc mu przy okazji długą rysę
na policzku. Bez maski nie wyglądał już tak groźnie, był znacznie młodszy niż jej się
wydawało, miał paskudną wysypkę na podbródku i puszek zarostu na górnej wardze.
Potrząsnął głową i w końcu spojrzał na nią przytomniej. Warknął coś i szarpnął się w
uścisku, ale Ferro trzymała go mocno, a muśnięcie noża na szyi szybko go uspokoiło.
- Dlaczego mnie śledzisz?
- Kurwa, wcale cię nie...
Ferro nigdy nie należała do kobiet cierpliwych. Siedząc okrakiem na prześladującym ją
cieniu, bez wysiłku wzięła zamach i uderzyła go łokciem w twarz. Próbował się zasłonić,
ale przygnieciony jej ciężarem był bezradny. Jej cios przełamał mu ręce i trafił w usta, nos
i policzek. Intruz rąbnął głową o brudny, tłusty bruk. Jeszcze trzy takie uderzenia i było po
walce. Głowa cienia zwisła bezwładnie, a Ferro znów pochyliła się nad nim i przyłożyła
mu nóż do gardła. Krew, bulgocząc, płynęła mu z nosa i ust i ciemnymi strugami ściekała
po policzku.
- Teraz już mnie śledzisz?
- Obserwuję... - wymlaskał zalanymi krwią ustami. - Tylko obserwuję. Nie ja wydaję
rozkazy.
Gurkhulscy żołnierze też nie wydali rozkazu zabicia jej bliskich i wzięcia jej do
niewoli, ale to nie znaczyło, że byli niewinni. To nie chroniło ich przed jej zemstą.
- A kto?
Zakaszlał, spazm przebiegł mu po twarzy, z obrzmiałych nozdrzy prysnęły krwawe
bąble. I tyle.
Ferro zmarszczyła brwi.
- No więc? - Przesunęła nóż niżej i dziabnęła go czubkiem w udo. - Myślisz, że nikomu
jeszcze nie obcięłam kutasa?
- Glokta - wymamrotał. Zamknął oczy. - Pracuję... Pracuję dla Glokty.
Glokta.
Imię nic jej nie mówiło, ale przynajmniej stanowiło jakiś punkt zaczepienia.
Znów przytknęła mu nóż do szyi. Grdyka poruszała mu się w górę i w dół, ocierając się
o ostrze. Ferro zacisnęła zęby i mocniej ujęła nóż. W kącikach jego oczu zalśniły łzy.
Rób, co musisz, i uciekaj. Tak będzie najlepiej. Najbezpieczniej. Ale nie mogła
poruszyć ręką.
- Daj mi jakiś powód, dla którego miałabym tego nie zrobić.
Łzy wezbrały i spłynęły po zalanych krwią policzkach.
- Moje ptaki... - wyszeptał.
- Ptaki?
- Nie będzie miał ich kto karmić. Ja sobie zasłużyłem, jasna sprawa, ale moje ptaki...
One nie zrobiły nic złego...
Ferro zmrużyła oczy. Ptaki. Ludzie mają dziwne powody, żeby czepiać się życia.
Jej ojciec też trzymał ptaka. Pamiętała go: mieszkał w zawieszonej na tyczce klatce.
Bezużyteczny przedmiot, nawet latać nie umiał, tylko siedział wczepiony w patyczek.
Ojciec uczył go mówić. Pamiętała, jak go karmił. Była wtedy dzieckiem. Dawno, zanim
przyszli Gurkhulczycy.
- Sss... - wysyczała cieniowi w twarz.
Przycisnęła mocniej nóż. Mężczyzna zadrżał pod dotykiem.
Cofnęła ostrze i wstała.
- Chwila, w której znów cię zobaczę, będzie ostatnią w twoim życiu - zapowiedziała,
stojąc nad nim. - Wracaj do swoich ptaków, cieniu.
Wybałuszył mokre od łez oczy i pokiwał głową.
Okręciła się na pięcie, bezszelestnie odeszła mroczną uliczką i przepadła w półmroku
zmierzchu. Przechodząc przez most, wyrzuciła nóż: zniknął z pluskiem, po mulistej wodzie
rozeszły się kręgi. Pewnie nie powinna była zostawiać tego człowieka przy życiu. Z
doświadczenia wiedziała, że litość zawsze jest błędem.
Cóż, dziś najwyraźniej była w miłosiernym nastroju.
PYTANIA
Oczywiście, pułkownik Glokta był znakomitym tancerzem, ale z tą odrętwiałą, sztywną
nogą nie bardzo mógł zabłysnąć. Nieustanne bzyczenie much dodatkowo go
dekoncentrowało, a i partnerka niespecjalnie pomagała: Ardee West prezentowała się
wprawdzie niezgorzej, lecz jej nieustanne chichotanie nie pozwalało mu się skupić.
- Uspokój się! - burknął pułkownik, wirując z nią w tańcu po laboratorium adepta fizyki.
Zamknięte w słojach okazy pulsowały i dygotały w rytm muzyki.
- Nadjedzone - oznajmił z uśmiechem Kandelau, wskazując szczypcami w dół. Jedno
oko, widoczne poprzez monokl, miał monstrualnie powiększone. - Tu jest stopa.
Glokta rozgarnął krzewy i drugą dłonią zasłonił sobie usta. Na ziemi leżały
zmasakrowane zwłoki, połyskujące czerwienią, ledwie przypominające człowieka. Ardee
śmiała się i śmiała.
- Nadjedzone! - zaszczebiotała.
Pułkownik Glokta nie był ubawiony. Ani trochę. Bzyczenie much narastało, groziło
zagłuszeniem muzyki. Co gorsza, w parku robiło się okrutnie zimno.
- Byłam nieostrożna - dobiegł głos zza jego pleców.
- Co masz na myśli?
- Nie powinnam była tak go tu zostawiać. Czasem jednak lepiej działać szybko niż
rozważnie, prawda, kaleko?
- Pamiętam... - mruknął Glokta. Pochłodniało jeszcze bardziej. Trząsł się jak osika. -
Pamiętam to!
- Ależ naturalnie - przytaknął szeptem tamten głos, kobiecy, lecz nienależący do Ardee.
Ściszony, syczący, od którego oko zadrżało mu konwulsyjnie.
- Co mam zrobić? - spytał.
Żołądek podszedł mu do gardła. W krwawych strzępach ciała ziały otwarte rany.
Muchy bzyczały tak głośno, że ledwie usłyszał odpowiedź: - Może powinieneś udać się
na uniwersytet, poprosić o radę. - Lodowate tchnienie musnęło mu kark, aż się cały
wzdrygnął. - A przy okazji... zapytać ich o Nasienie.
***
Glokta z wysiłkiem skuśtykał po schodach, obrócił się bokiem i oparł plecami o ścianę.
Przyśpieszony oddech z sykiem dobywał mu się z płuc, prześlizgując się po wilgotnym
języku. Lewa noga dygotała, a lewe oko drżało spazmatycznie, jakby jedno i drugie łączył
sznur bólu wrzynający mu się po drodze w tyłek, bebechy, plecy, bark, szyję i twarz, który
w dodatku z każdą chwilą pomalutku się zaciskał.
Narzucił sobie spokój, siłą woli wyrównał oddech. Zmusił umysł do zapomnienia o
bólu i skupienia się na innych sprawach.
„Takich jak Bayaz i jego nieudane poszukiwanie Nasienia. Jego Eminencja czeka, a nie
słynie przecież z cierpliwości”.
Poruszył głową w jedną, potem w drugą stronę, aż zatrzeszczało mu w kręgosłupie
między łopatkami. Wcisnął język w dziąsła i powłócząc nogą, oddalił się od schodów, w
chłodną ciemność między regałami.
Nie zmieniły się specjalnie przez ostatni rok.
„Podobnie jak przez poprzedzające go kilka stuleci”.
Sklepione wnętrze zalatywało stęchlizną. Mrok rozświetlały dwie migoczące,
zabrudzone lampy. Ciągnące się w dal półki ginęły w płynnych cieniach.
„Czas po raz kolejny przekopać się przez śmietnik historii”.
Adept historii też wyglądał tak samo jak przed rokiem: siedział przy swoim
poplamionym biurku, zgarbiony nad stosem podpleśniałych papierów przy świetle
rozdygotanego płomyka świecy. Na dźwięk kroków uniósł głowę i zmrużył oczy.
- Kto tam?
- Glokta. - Zerknął podejrzliwie na tonący w mroku sufit. - Co się stało z twoim
krukiem?
- Zdechł - odparł ze smutkiem bibliotekarz.
- Przeszedł do historii, rzec by można!
Staruszek się nie roześmiał.
- Cóż - ciągnął Glokta - każdego z nas to czeka. - „Jednych prędzej, innych później”. -
Mam do ciebie kilka pytań.
Adept historii wyciągnął szyję ponad biurkiem, zerkając na Gloktę przymglonymi
oczami w taki sposób, jakby pierwszy raz w życiu widział człowieka.
- Pamiętam cię.
„Hmm, więc cuda jednak się zdarzają?”.
- Wypytywałeś mnie o Bayaza - mówił dalej bibliotekarz. - Pierwszy uczeń wielkiego
Juvensa, pierwsza litera alfabetu...
- Tak, tak, to już przerabialiśmy.
Staruszek zrobił obrażoną minę.
- Oddasz mi zwój?
- Ten o Stwórcy, który spadł, płonąc? Niestety, nie. Arcylektor go sobie zatrzymał.
- Taaak... Ostatnio stanowczo za często słyszę o tym człowieku. Ci z góry w kółko o nim
gadają. Jego Eminencja to, Jego Eminencja tamto... Rzygać się chce!
„Wiem, co czujesz”.
- Wszyscy pędzą przed siebie - dodał adept. - Panuje rozgardiasz.
- Na górze dużo się zmieniło. Mamy nowego króla.
- Wiem, wiem, słyszałem! Guslav, prawda?
Glokta z ciężkim westchnieniem usadowił się na krześle z drugiej strony biurka.
- Tak, tak. To on.
„Przespał ostatnie trzydzieści lat, mniej więcej. Aż dziwne, że nie zatrzymał się na
Harodzie Wielkim”.
- Czego chcesz tym razem?
„Po omacku szukam odpowiedzi, które zawsze znajdują się tuż poza moim zasięgiem”.
- Chcę się dowiedzieć, czym jest Nasienie.
Pożłobiona zmarszczkami twarz ani drgnęła.
- Czym jest co?
- Wspomina o nim ten twój bezcenny zwój. Bayaz i jego magiczni przyjaciele szukali go
w Domu Stwórcy po śmierci Kanediasa. Po śmierci Juvensa.
- Ha! - Adept machnął ręką. Zwiotczałe ciało poniżej nadgarstka zatrzepotało. -
Tajemnice, moc... To wszystko metafora.
- Bayaz jest chyba innego zdania. - Glokta przysunął się z krzesłem do biurka i zniżył
głos. „Zgoła niepotrzebnie, i tak nikt mnie tu nie usłyszy. A gdyby nawet, to się nie
przejmie”. - Podobno jest to skrawek Drugiej Strony, pozostałość Dawnego Czasu, kiedy
diabły chodziły po ziemi. Zmaterializowana esencja magii.
Starzec zaświszczał szeleszczącym jak papier śmiechem, odsłaniając przegniłą jaskinię
ust, w której ocalało jeszcze mniej zębów niż u Glokty.
- Nie sądziłem, że jest pan człowiekiem przesądnym, superiorze.
„Nie byłem, kiedy poprzedni raz przyszedłem tu zadawać pytania. Ale to było przed
wizytą w Domu Stwórcy. Przed spotkaniem z Yulweiem. Przed Shickel, która spłonęła z
uśmiechem na ustach. To był szczęśliwy czas - nie wiedziałem nic o Bayazie, wszystko
miało sens...”.
Adept roztrzęsioną ręką otarł załzawione oczy.
- Kto panu o tym powiedział? - spytał.
„Nawigator z nogą na kowadle”.
- To nieistotne.
- No cóż, wie pan na ten temat więcej ode mnie. Czytałem kiedyś o kamieniach
spadających z nieba. Niektórzy mówią, że to odłamki gwiazd, inni utrzymują, że strzępy
piekielnego chaosu. Niebezpiecznie jest ich dotykać. Są przeraźliwie zimne.
„Zimne?”.
Glokta wzdrygnął się na wspomnienie lodowatego tchnienia na karku i całą siłą woli
powstrzymał się od obejrzenia przez ramię.
- Opowiedz mi o piekle - zaproponował.
„Chociaż i tak wiem o nim chyba więcej niż przeciętny człowiek”.
- O czym?
- O piekle, starcze. O Drugiej Stronie.
- Mówi się, że to stamtąd pochodzi magia. Jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy.
- Nauczyłem się mieć otwarty umysł w tej kwestii.
- Otwarty umysł jest jak otwarta rana, podatny na...
- Wiem, słyszałem. Mówiliśmy jednak o piekle.
Bibliotekarz oblizał obwisłe wargi.
- Dawno temu, jak chcą legendy, nasz świat i świat podziemny stanowiły jedność, a
diabły przemierzały ziemię. Wielki Euz przegnał je i sformułował Pierwsze Prawo,
zakazujące kontaktów z Drugą Stroną, rozmawiania z diabłami, majstrowania przy bramach
oddzielających nas od Drugiej Strony.
- Pierwsze Prawo, powiadasz...
- Jego syn Glustrod, żądny władzy, zlekceważył ostrzeżenia ojca; przeniknął dawne
tajemnice, przywołał diabły i poszczuł je na wrogów. Powiadają, że jego szaleństwo
sprowadziło zagładę na Aulcus i doprowadziło do upadku Starego Imperium, sam Glustrod
zaś, kiedy uległ samozagładzie, zostawił bramę piekła uchyloną... Ale nie jestem
specjalistą w tej dziedzinie.
- A kto jest?
Staruszek uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Mieliśmy tu kiedyś księgi... Bardzo stare. Piękne, z czasów Mistrza Stwórcy. Księgi
traktujące o Drugiej Stronie. O rozdzieleniu dwóch światów. O łączącej je bramie i
strzegących jej pieczęciach. Księgi o Głosicielach Sekretów, o ich przywoływaniu i
odsyłaniu. Stek bzdur, jeśli chce pan znać moje zdanie. Mity. Fantazje.
- Mieliście je? Już nie macie?
- Kilka lat temu zniknęły z półek.
- Jak to, zniknęły? Gdzie są teraz?
Bibliotekarz spochmurniał.
- Dziwne, że właśnie pan o to pyta...
- Dość tego!
Glokta odwrócił się najszybciej, jak umiał. U stóp schodów stał Silber, uniwersytecki
administrator, na którego stężałej twarzy malował się dziwaczny grymas zgrozy i
zaskoczenia.
„Całkiem jakby zobaczył ducha. Albo wręcz demona”.
- Wystarczy, superiorze. Dziękujemy za wizytę.
- Wystarczy? - Glokta również zmarszczył brwi. - Jego Eminencja nie będzie...
- Wiem, jaki będzie lub nie będzie Jego Eminencja...
„Nieprzyjemnie znajomy głos...”.
Superior Goyle nieśpiesznie zszedł po schodach i przeszedł po ciemnej podłodze wśród
regałów. Wyminął Silbera.
- I powiadam: dość. Serdecznie dziękujemy panu za odwiedziny. - Wychylił się w
przód, pałające wściekle oczy omal nie wyskoczyły mu z orbit. - Oby ostatnie.
W jadalni zaszło trochę zdumiewających zmian, odkąd Glokta zszedł do podziemi. Za
brudnymi oknami zgęstniał wieczór, pozapalano świece w zaśniedziałych uchwytach.
„Do tego dochodzą, rzecz jasna, dwa tuziny przeróżnych praktyków Inkwizycji”.
Dwóch zamaskowanych, skośnookich przybyszów z Suljuku zmierzyło Gloktę
wzrokiem. Mogliby być bliźniakami. Siedzieli przy stole, oparłszy czarne buciory na
blacie.
Cztery zakrzywione szable w pochwach leżały obok na podłodze. Przy oknie stali trzej
ciemnoskórzy mężczyźni z ogolonymi głowami; każdy miał topór zatknięty za pas i tarczę
na plecach. Nad kominkiem górował kolejny praktyk, prawdziwy olbrzym, wysoki i chudy
jak brzoza, z opadającymi na twarz blond włosami. Obok niego stał następny, niski, prawie
karzeł, z pasem najeżonym nożami.
Glokta rozpoznał potężnego Północnego, nazywanego Rębaczem Kamieni - zapamiętał
go z poprzedniej wizyty na uniwersytecie.
„Odkąd się poprzednio spotkaliśmy, musiał chyba rąbać kamienie twarzą, i to z wielkim
uporem”.
Policzki miał niesymetryczne, brwi zwichrowane, nos u nasady skrzywiony wyraźnie w
lewo. Zmasakrowana twarz była prawie równie niepokojąca jak olbrzymi młot, który
ściskał w potężnych dłoniach.
„Ale tylko prawie”.
Było ich więcej, a razem tworzyli najdziwaczniejszą i najbardziej niepokojącą ekipę
morderców, jaką kiedykolwiek udało się zebrać w jednym miejscu. I wszyscy byli
uzbrojeni po zęby.
„Wygląda na to, że superior Goyle uzupełnił skład swojego cyrku”.
Wśród praktyków kręciła się Vitari, gestykulując i wydając rozkazy. Czuła się całkiem
swobodnie.
„Widząc ją teraz, nikt by nie pomyślał, że wie, co to instynkt macierzyński. Cóż, chyba
wszyscy mamy jakieś ukryte talenty”.
Glokta uniósł prawą rękę.
- Kogo zabijamy?!
Wszyscy zwrócili się ku niemu. Vitari podeszła bliżej, zmarszczki ściągnęły jej
piegowatą skórę u nasady nosa.
- Co pan tu robi, do cholery?
- Mógłbym ci zadać to samo pytanie.
- Nie będzie pan zadawał żadnych pytań, jeśli wie pan, co dla pana dobre.
Glokta posłał jej bezzębny uśmiech.
- Gdybym wiedział, co dla mnie dobre, nie straciłbym zębów. Dziś zostały mi już tylko
pytania. Co was zaciekawiło w tej starej kupie kurzu?
- To nie mój interes. Tym bardziej nie pański. Skoro szuka pan zdrajców, to może
należałoby zacząć od własnego domu, hę?
- Co to niby ma znaczyć?
Vitari pochyliła się nad Gloktą i szepnęła przez maskę: - Ocalił mi pan życie, więc się
zrewanżuję. Proszę stąd odejść. Odejść i nie wracać.
***
Glokta przeczłapał korytarzem do masywnych drzwi swoich apartamentów.
„W sprawie Bayaza drepczemy w miejscu. Nie mam nic, co wywołałoby jakże rzadki
uśmiech na twarzy Jego Eminencji. Przywoływanie i odsyłanie. Bogowie i diabły. Nic,
tylko nowe pytania”.
Niecierpliwie przekręcił klucz w zamku, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie
usiądzie i odciąży rozdygotaną nogę.
„Co robił Goyle na uniwersytecie? Goyle, Vitari i dwudziestu innych praktyków,
uzbrojonych jak na wojnę?”.
Krzywiąc się z bólu, przestąpił próg.
„Musi istnieć jakieś...”.
Stęknął ciężko, gdy ktoś wytrącił mu laskę z dłoni. Przewrócił się na bok, rozpaczliwie
drapiąc palcami powietrze. Coś trafiło go w twarz i cała głowa zatętniła mu bólem, a
chwilę później grzmotnął plecami o podłogę. Zaparło mu dech w piersi. Zamrugał i
poruszył żuchwą. Zaślinił się, poczuł słony smak krwi. Ciemny pokój wirował wściekle
wokół niego.
„O rety, rety... Pięścią w twarz, o ile się nie mylę. To zawsze działa”.
Czyjaś dłoń chwyciła go za kołnierz płaszcza i postawiła na nogi; wrzynający się w
gardło materiał wydusił z niego skrzek jak z przyduszonego kurczaka. Druga dłoń
dźwignęła go za pasek i razem zaczęły go wlec, szorującego kolanami i stopami po
deskach. Odruchowo szarpnął się w uchwycie, ale doczekał się tylko bolesnego
strzyknięcia w plecach.
Pchnięte jego głową drzwi łazienki zaskrzypiały przy otwieraniu. Intruz powlókł go,
bezsilnego, przez zaciemnione wnętrze do wanny pełnej brudnej wody z porannej kąpieli.
- Zaczekaj! - sapnął, gdy nieznajomy z mozołem przerzucił go przez skraj wanny. - Kim
je... bhrgrghhh!
Zimna woda zalała mu głowę, banieczki powietrza prześliznęły się po twarzy.
Napastnik przytrzymał go pod powierzchnią, szarpiącego się, z wybałuszonymi ze
strachu i szoku oczami, aż Glokta miał wrażenie, że płuca mu eksplodują. Wtedy został
wyciągnięty za włosy; woda ściekała mu po twarzy.
„Technika prosta, lecz niewątpliwie skuteczna. Jestem wielce skonsternowany”.
Łapczywie złapał oddech.
- Co ty... blabrghghgh!
Z powrotem w mrok. Rozpaczliwie zaczerpnięty haust powietrza wybulgotany w brudną
wodę.
„Ktokolwiek to jest, pozwala mi jednak zaczerpnąć tchu. Nie morduje mnie, tylko
rozmiękcza. Przed przesłuchaniem. Śmiałbym się do rozpuku z tej ironii losu... gdybym
tylko... miał w płucach... choć odrobinę... powietrza...”. Miotał się, rzucał, odpychał od
ścianek wanny, wierzgał - wszystko bez skutku. Dłoń na jego karku była jak ze stali.
Żołądek mu się zacisnął, stęsknione za powietrzem płuca rozdęły się desperacko.
„Nie oddychaj, nie oddychaj... Nie oddychaj!”.
Właśnie miał zassać do płuc potężną porcję wody, gdy jego prześladowca wywlókł go z
wanny i rzucił na podłogę. Glokta dyszał, sapał, krztusił się i rzygał jednocześnie.
- Ty jesteś Glokta?
Kobiecy głos, oschły, surowy. Twardy kantycki akcent.
Przykucnęła przed nim, balansując na palcach. Nadgarstki oparła na kolanach, smukłe
śniade dłonie zwiesiła swobodnie. Miała na sobie męską koszulę, zwisającą luźno z
wątłych ramion; podwinięte rękawy odsłaniały kościste przedramiona. Przetłuszczone
strąki krótkich czarnych włosów sterczały jej we wszystkie strony. Twarz przecinała
cienka, jasna blizna, usta wykrzywiał wieczny grymas niezadowolenia, ale najbardziej
odpychające były oczy, połyskujące żółtą poświatą w padającym z korytarza przyćmionym
świetle.
„Nie dziwię się, że Severard nie chciał jej śledzić. Powinienem był go posłuchać”.
- Ty jesteś Glokta?
Nie było sensu zaprzeczać. Drżącą dłonią otarł gorzką żółć z brody.
- Tak, to ja.
- Dlaczego mnie obserwujecie?
Glokta z wysiłkiem dźwignął się do pozycji siedzącej.
- Dlaczego sądzisz, że zechcę cokolwiek powie...?
Jej pięść trafiła go w podbródek, podbiła mu głowę, wydusiła powietrze z płuc.
Żuchwa i szczęka zderzyły się z impetem, jeden z zębów wybił dziurę w spodniej części
języka. Glokta osunął się plecami po ścianie, mroczne wnętrze znów zawirowało, łzy
napłynęły mu do oczu. Kiedy udało mu się zogniskować wzrok, kobieta wpatrywała się w
niego zmrużonymi żółtymi oczami.
- Będę cię biła tak długo, aż odpowiesz na moje pytania. Chyba że wcześniej umrzesz.
- Dziękuję.
- Za co?
- Chyba poluzowałaś mi trochę kręgi szyjne. - Glokta odsłonił w uśmiechu nieliczne
zęby, teraz zalane krwią. - Spędziłem dwa lata w niewoli u Gurkhulczyków. Dwa lata w
mrokach imperatorskich więzień. Dwa lata cięcia, piłowania i przypalania. Naprawdę ci
się wydaje, że przestraszę się perspektywy spoliczkowania? - Zaśmiał się, parskając jej
krwią w twarz. - Bardziej mnie boli, kiedy szczam! Myślisz, że boję się śmierci? -
Skrzywił się, gdy się pochylił i strzeliło mu w plecach. - Każdy poranek... kiedy budzę się
żywy... to kolejne rozczarowanie! Jeżeli chcesz odpowiedzi, sama będziesz musiała mi
jakichś udzielić. Coś za coś.
Długo na niego patrzyła. Ani razu nie mrugnęła.
- Byłeś gurkhulskim jeńcem?
Glokta przesunął dłonią po ciele.
- To pamiątka.
- Hmm... W takim razie obojgu nam coś zabrali. - Usiadła obok niego po turecku. -
Pytania. Coś za coś. Ale jeśli spróbujesz mnie okłamać...
- Przejdźmy do pytań. Kiepski byłby ze mnie gospodarz, gdybym nie ustąpił ci
pierwszeństwa.
Nie uśmiechnęła się.
„Nic dziwnego, nie wygląda na żartownisię”.
- Dlaczego mnie śledzicie?
„Mógłbym skłamać, ale po co? Równie dobrze mogę umrzeć, mówiąc prawdę”.
- Obserwuję Bayaza. Przyjaźnisz się z nim, a że jego ostatnio trudno mieć na oku...
Padło na ciebie.
Zmarszczyła brwi.
- Nie przyjaźnimy się, po prostu obiecał mi zemstę, to wszystko. Na razie nie dotrzymał
słowa.
- Życie obfituje w rozczarowania.
- Życie całe się z nich składa. Zadaj pytanie, kaleko.
„Czy kiedy pozna już odpowiedzi, przyjdzie pora na moją drugą kąpiel? Drugą i - tym
razem - ostatnią?”.
Jej żółte, pozbawione wyrazu oczy niczego nie zdradzały. Były puste jak ślepia
zwierzęcia.
„Jaki mam wybór?”.
Przesunął językiem po zakrwawionych wargach i oparł się plecami o ścianę.
„Przynajmniej umrę mądrzejszy”.
- Czym jest Nasienie?
Jeszcze bardziej się nachmurzyła.
- Bayaz twierdzi, że to broń. Bardzo potężna broń. Wystarczy ponoć, żeby obrócić
Schaffę w pył. Myślał, że jest ukryta na skraju świata, ale się pomylił. I nie był tym
zachwycony. - Zawiesiła głos. - Dlaczego obserwujesz Bayaza?
- Dlatego że ukradł koronę i włożył ją na głowę mięczaka bez kręgosłupa.
Prychnęła lekceważąco.
- No, przynajmniej w tej kwestii jesteśmy zgodni.
- Są w rządzie ludzie, którzy obawiają się tego, jak potoczą się losy państwa pod jego
rządami. Ludzie wielce zatroskani. - Glokta oblizał zakrwawiony ząb. - Co zamierza
Bayaz?
- Nic mi nie mówi. Ja nie ufam jemu, on mnie.
- W tym również się zgadzamy.
- Chciał użyć Nasienia jako broni. Nie znalazł go, więc musi szukać innego oręża.
Podejrzewam, że będzie parł do wojny z Khalulem i jego żercami.
Seria skurczów przebiegła po twarzy Glokty i wprawiła jego powiekę w drżenie.
„Przeklęta, zdradziecka galareta!”.
Ferro przekrzywiła głowę.
- Słyszałeś o nich?
- Zawarliśmy przelotną znajomość. - „Co mi szkodzi?”. - Jednego złapałem, w Dagosce.
Złapałem i przesłuchałem.
- Co ci powiedział?
- Mówił o prawości i sprawiedliwości. - „Dwóch rzeczach, których nigdy nie
widziałem”. - O wojnie i poświęceniu. - „Dwóch rzeczach, na które napatrzyłem się aż za
dużo”. - Powiedział też, że twój kumpel Bayaz zabił własnego mistrza.
Kobieta przyjęła to bez mrugnięcia okiem.
- Dodał też, że jego ojciec, prorok Khalul, wciąż pała żądzą zemsty.
- Zemsta... - wysyczała, zaciskając pięści. - Ja im pokażę, co to jest zemsta!
- Co ci zrobili?
- Zabili mój lud. - Rozprostowała nogi. - Wzięli mnie do niewoli. - Wstała zwinnie i
spojrzała na Gloktę z góry. - Ukradli mi moje życie.
Glokta poczuł, jak kącik ust drga mu lekko.
- Jeszcze jedna rzecz, która nas łączy.
„Czuję, że mój pożyczony czas się kończy”.
Schyliła się i dwiema garściami chwyciła go za przód płaszcza. Dźwignęła go z
podłogi, aż przeszorował plecami po ścianie; była przerażająco silna.
„Ciało unoszące się na wodzie w wannie...?”.
Z sykiem wciągnął powietrze przez rozdęte, krwawe nozdrza. Serce zabiło mu żywiej z
wyczekiwania.
„Moje zniszczone ciało na pewno będzie walczyć najlepiej jak umie. To odruch,
nieunikniona reakcja na odcięcie dopływu powietrza. Niezwyciężony instynkt oddychania.
Z pewnością będę się miotał i rzucał, tak jak miotał się i rzucał Tulkis, gurkhulski
ambasador, kiedy bez powodu powiesili go i wypruli mu flaki”. Starał się ze wszystkich
pokręconych sił ustać na nogach, wyprostować najlepiej, jak umiał.
„Byłem kiedyś przecież dumnym człowiekiem, nawet jeśli to było dawno temu.
Pułkownik Glokta na pewno marzył o innym końcu żywota. Utopiony w kąpieli przez
kobietę w brudnej koszuli... Czy znajdą mnie przerzuconego przez krawędź wanny, z
wypiętą do góry dupą? Jakie to ma znaczenie? Liczy się nie to, jak umierasz, lecz to, jak
żyłeś”.
Puściła go i klepnięciem przygładziła mu płaszcz.
„A jak ostatnio wyglądało moje życie? Za czym mógłbym szczerze zatęsknić? Za
schodami? Zupą? Bólem? Chwilami, gdy leżę w ciemności zdany na pastwę gryzących
mnie wspomnień? Porankami w smrodzie własnego gówna? Czy będzie mi brakowało
herbatek z Ardee West? Może trochę. A z arcylektorem? Aż się zaczynam zastanawiać,
dlaczego przez tyle lat sam tego nie zrobiłem”.
Spojrzał w oczy swojej zabójczyni, błyszczące i twarde jak żółte szkło, i się
uśmiechnął. To był uśmiech najczystszej ulgi.
- Jestem gotowy.
- Na co? - Wcisnęła mu coś w zwiotczałą dłoń: gałkę laski. - Jeżeli masz coś jeszcze do
Bayaza, mnie w to nie mieszaj. Następnym razem nie będę taka delikatna.
Wycofała się powoli do drzwi, rysujących się jasnym prostokątem na ciemniejszym tle
ściany, odwróciła się i odgłos jej kroków wkrótce ucichł w głębi korytarza. Zapadła cisza,
mącona tylko cichym kap, kap, kap wody ściekającej z płaszcza Glokty.
„Wygląda na to, że przeżyłem. Znowu”. Uniósł brwi. „Może dowcip polega na tym, żeby
tego nie chcieć”.
DZIEŃ CZWARTY
Ten dzikus ze wschodu to był kawał skurwiela. Wielki bydlak, brzydki jak noc, zakutany
w na wpół wyprawione, cuchnące skóry i kawałek zardzewiałej kolczugi pełniący funkcję
bardziej ozdobną niż ochronną. Tłuste czarne włosy, w paru miejscach spięte topornie
wykutymi srebrnymi pierścieniami, ociekały deszczem. Jedna ogromna blizna przecinała
mu policzek, druga biegła w poprzek czoła, twarz miał upstrzoną mnóstwem dziobów i
śladów po mniejszych ranach i młodzieńczych krostach, nos spłaszczony i skrzywiony jak
wgnieciona łyżka. Oczy miał zmrużone z wysiłku, żółte zęby obnażone - poza luką po
dwóch przednich, przez którą wyzierał szary język. Ta twarz widziała niejedną wojnę. To
była twarz człowieka, który zarabiał na życie mieczem, toporem i włócznią, a każdy
przeżyty dzień traktował jak premię od losu.
Dla Logena było to prawie jak spojrzenie w lustro.
Trwali w ciasnym uścisku jak para kochanków, ślepi na wszystko dookoła. Człapali
ciężko w przód i w tył, zataczając się jak zwaśnieni pijaczkowie. Pociągali się i szarpali,
gryźli i dźgali, chwytali i rozdzierali, wytężali w skamieniałej furii i zionęli sobie
nawzajem w twarz kwaśnym oddechem. Brzydki, nużący, zabójczy taniec w deszczu.
Logen przyjął bolesny cios na brzuch i musiał się wykręcić bokiem, żeby chwilę
odsapnąć. Bez przekonania wyrżnął Brzydala z byka w twarz, ale ledwie drasnął go w
czoło, a niewiele brakowało, żeby dał się przy tym podciąć i przewrócić. Poczuł, jak
Brzydal przenosi ciężar ciała, szykując się do rzutu, ale w porę zdążył wyrżnąć go udem w
klejnoty.
Ramiona przeciwnika na moment zwiotczały, co Logen natychmiast wykorzystał,
chwytając go za szyję.
Jego dłoń cal po calu, z mozołem posuwała się coraz wyżej, wyprostowany palec
wskazujący pełzł po dziobatej twarzy Brzydala, który spoglądał nań zezem z góry, usiłując
odchylić głowę. Unieruchomił przegub dłoni Logena w bolesnym uścisku, żeby ją
odepchnąć, ale Logen mocno wbił stopy w ziemię i naparł barkiem. Czubek palca
przesunął się po kąciku wykrzywionych ust, po górnej wardze, wprost do strzaskanego
nosa; złamany paznokieć rozharatał wrażliwe ciało. Logen obnażył z wysiłku zęby, zgiął
palec i obrócił go, na ile tylko dał radę.
Brzydal syczał i szarpał się, ale tkwił jak ryba na haczyku. Nie pozostało mu nic innego,
jak złapać nadgarstek Logena także drugą dłonią i próbować odepchnąć palec od twarzy.
Tylko że dzięki temu Logen miał jedną rękę wolną.
Wyszarpnął nóż i zaczął dźgać, każde pchnięcie kwitując gardłowym stęknięciem, w
przód i w tył, ciosy szybkie, krótkie, ale zakończone stalą. Ostrze zagłębiało się z
mlaśnięciem w brzuchu Brzydala, w udzie, w ramieniu, w piersi, krew tryskała długimi
strumieniami, obryzgując ich obu i tworząc kałuże pod stopami. W końcu Logen uznał, że
wystarczy tego nożownictwa, zaciskając zęby z wysiłku, dźwignął przeciwnika nad głowę i
z donośnym rykiem zrzucił z muru. Brzydal poleciał bezwładnie jak trup, którym za chwilę
i tak miał się stać, i spadł na ziemię pośród swoich.
Logen wychylił się ponad blankami, ociekając wodą i łapczywie chwytając wilgotne
powietrze. Całe setki - tak to przynajmniej wyglądało z góry - wojowników kłębiły się w
morzu błota u stóp kamiennej ściany. Dzicy ze wschodu, z daleka, zza Crinny, gdzie ludzie
ledwie umieją mówić i zupełnie nie dbają o swoich zmarłych. Przemoczeni i brudni kryli
się pod topornymi tarczami i wymachiwali prymitywną bronią o okrutnych, opatrzonych
zadziorami ostrzach. Wśród nich łopotały mokre od deszczu chorągwie z kości i
obszarpanych skór, majaczące w ulewie jak duchy.
Niektórzy nieśli sklecone byle jak drabiny, inni podnosili te odepchnięte przez
obrońców i próbowali je ponownie ustawić, osadzić solidnie w ziemi przy murze, obojętni
na lądujące z kląskaniem w błocie kamienie, włócznie i nasiąknięte wodą strzały, jeszcze
inni już wspinali się na górę, osłaniając się tarczami: dwie drabiny po stronie Dowa, jedna
u Czerwonogłowego, na lewo od Logena, blisko. Dwóch wielgachnych dzikusów
olbrzymimi toporami rąbało bramę, każdym ciosem odłupując wilgotne drzazgi. Logen
wskazał ich wyciągniętą ręką i wrzasnął wprost w ulewę. Na próżno, bo i tak nikt nie miał
prawa go usłyszeć w ogłuszającym zgiełku tworzonym przez szum deszczu, trzask, zgrzyt i
łoskot napotykających tarcze kling, dźwięk rozdzierających ciało grotów, bojowe okrzyki i
wrzaski bólu.
Podniósł leżący w kałuży miecz; na matowej klindze lśniły krople wody. Tuż obok jeden
z carlów Dreszcza zmagał się z wrogiem, który przed chwilą zeskoczył z drabiny na podest
za blankami. Wymienili dwa ciosy, topór trafił w tarczę, miecz ze świstem przeciął
powietrze, a gdy napastnik wziął kolejny zamach, Logen odrąbał mu rękę w łokciu, zaszedł
go od tyłu i powalił, wrzeszczącego, na brzuch. Carl dobił wroga cięciem w potylicę i
zakrwawionym mieczem wskazał coś ponad ramieniem Logena.
- Uważaj!
Następny dzikus z wielgachnym, haczykowatym nosem właśnie wspiął się po drabinie i
wychynąwszy ponad murem, wziął zamach włócznią. Logen z rykiem rzucił się na niego.
Dzikus wybałuszył oczy, włócznia zadrżała mu w dłoni, gdy zorientował się, że nie
zdąży nią rzucić. Próbował jeszcze zrobić unik, wczepiony wolną ręką w wilgotne drewno,
ale udało mu się tylko przeciągnąć drabinę ze zgrzytem po krawędzi muru, zanim miecz
Logena trafił go pod pachę. Wielki Nos stęknął i zamłócił ramieniem, włócznia wypadła
mu z ręki, a Logen pchnął ponownie. Tym razem zrobił za długi wypad, pośliznął się i omal
nie wpadł w ramiona przeciwnika. Dzikus chwycił go zakrzywionymi szponiasto palcami,
usiłując zwlec z muru, ale Logen wyrżnął go głowicą miecza w twarz, aż odskoczyła mu
głowa. Drugi cios wybił mu zęby, trzeci pozbawił go przytomności i strącił z drabiny;
spadając, zabrał do ziemi jeszcze jednego ze swoich kompanów.
- Dawaj ten drąg! - ryknął Logen na carla z mieczem.
- Co?
- Drąg, kurwa!
Carl chwycił mokrą tykę i rzucił ją przez deszcz. Logen wypuścił z ręki miecz,
zaklinował rozwidloną końcówkę kija o pionowy drąg przystawionej do muru drabiny i
zaczął pchać ze wszystkich sił. Carl skoczył mu na pomoc. Drabina skrzypnęła, zachwiała
się i zaczęła odchylać do pionu. Nad skrajem muru pojawiła się akurat zdumiona twarz
dzikusa.
Zobaczył drąg. Zobaczył mozolącego się z nim Logena i carla. W końcu spadł z walącej
się na ziemię drabiny, prosto na głowy tłoczących się w dole skurczybyków.
Nieco dalej udało się w tym czasie postawić inną drabinę, na którą właśnie wspinali się
pierwsi napastnicy, osłaniając się tarczami przed kamieniami ciskanymi z góry przez ludzi
Czerwonogłowego. Przeciwnicy wdarli się na mur także na odcinku Dowa, skąd dobiegały
teraz okrzyki i odgłosy wzajemnego mordowania się. Logen przygryzł zakrwawioną wargę,
wahając się, czy nie powinien przyjść Dowowi z pomocą, ale postanowił zostać: tu, na
środku, będzie wkrótce bardziej potrzebny.
Podniósł miecz Stwórcy, skinieniem głowy podziękował Carlowi, który mu pomógł, i
odetchnął głęboko. Czekał na następnych dzikusów. Wszędzie dookoła ludzie walczyli,
zabijali i ginęli.
Diabły w zimnym, mokrym, krwawym piekle. Zaledwie cztery dni, a on miał poczucie,
jakby tkwił w nim od zawsze. Jakby nigdy go nie opuścił.
I może tak właśnie było.
***
Jakby życie Wilczarza nie było dostatecznie ciężkie, musiał jeszcze spaść deszcz.
Wilgoć to największy wróg łucznika, bez dwóch zdań. Może poza kawalerią, która
mogłaby go stratować, ale na szczycie wieży wydawało się to mało prawdopodobne. Łuki
ślizgały się w rękach, cięciwy się rozciągały, brzechwy nasiąkały wodą, a wszystko to
razem poważnie utrudniało celne strzelanie. Deszcz niwelował ich przewagę, co samo w
sobie było niepokojące, ale mógł ich kosztować znacznie więcej, i to jeszcze przed
wieczorem - trzech ogromnych dzikich dorwało się do bramy: dwaj toporami rąbali
rozmiękłe drewno, a trzeci usiłował włożyć ręce przez powstałe w ten sposób otwory i
zdjąć sztabę.
- Jeśli ich nie załatwimy, w końcu wyłamią bramę! - Chrapliwy krzyk Wilczarza poniósł
się w deszczu.
- Mhm - mruknął Ponurak i pokiwał głową. Strząśnięte z szopy włosów krople wody
poleciały na wszystkie strony.
Wymagało to sporo pokrzykiwania i wymachiwania rękami, ale w końcu Wilczarz z
Tulem zdołali zebrać kilkudziesięciu łuczników na wieży od strony bramy. Trzy
dwudziestki mokrych łuków obniżyły się jednocześnie w stronę bramy. Zatrzeszczało
drewno. Trzy dwudziestki ludzi - ociekających wodą i z każdą chwilą coraz bardziej
przemoczonych - przymrużyły oczy, biorąc wroga na cel.
- Uwaga... Teraz!
Łuki wystrzeliły mniej więcej równocześnie. Deszcz tłumił dźwięki. Wirujące drzewca
zafurkotały w powietrzu, odbiły się od muru, powbijały się w deski bramy i naszpikowały
ziemię w miejscu, gdzie wcześniej ziała fosa - zanim została zasypana. Salwa nie była
przesadnie celna, była natomiast rzęsista; czasem trzeba się zdać na ilość, żeby przeszła w
jakość. Dzikus z prawej strony wypuścił topór: trzy strzały przeszyły mu pierś, czwarta
nogę. Jego towarzysz z lewej - ze strzałą wbitą w bark - pośliznął się, przewrócił i na
czworakach odskoczył w bok w poszukiwaniu kryjówki. Trzeci, ten od sztaby, osunął się
na kolana, młócąc ramionami i usiłując dosięgnąć strzały, która utkwiła mu w krzyżu.
- Świetnie! - zawołał Wilczarz. - Dobra jest!
Chwilowo nikt więcej nie wyrywał się do wyłamywania bramy, za co należało być
wdzięcznym losowi. Natomiast całkiem sporo napastników nadal wspinało się po
drabinach, na co jednak niewiele można było z wieży poradzić; przy tej pogodzie równie
dobrze mogliby trafić swojaków, jak wrogów. Wilczarz zgrzytnął zębami i posłał
nieszkodliwą, mokrą strzałę w kłębiący się na dole tłum. Nic więcej nie mógł zrobić. Za
mur odpowiadali Dreszcz, Dow i Czerwonogłowy. Za mur odpowiadał Logen.
***
Rozległ się ogłuszający trzask, jakby zawaliło się niebo. Świat zawirował i rozbłysnął
oślepiająco, zgęstniał jak zupa, zwolnił, echo zwielokrotniło dźwięki. Potykający się
Logen z wysiłkiem brnął przez ten senny krajobraz. Miecz wypadł mu z klekotem z głupich
palców, gdy zatoczył się na kamienną ścianę i uczepił jej z całych sił, kiedy zaczęło nią
kołysać na wszystkie strony. Starał się zrozumieć, co się dzieje, ale bez powodzenia.
Dwaj ludzie walczyli o jedną włócznię, siłowali się, szarpali, przepychali - a on nie
pamiętał dlaczego. Długowłosy mężczyzna przyjął na tarczę potężny, spowolniony cios
drewnianej maczugi, od którego aż drzazgi pofrunęły w powietrze. W odpowiedzi obnażył
zęby i wyprowadził zamaszyste cięcie toporem, trafiając dzikusa w nogi i powalając na
ziemię. Ludzie byli dosłownie wszędzie, przemoczeni i wściekli, brudni od krwi i błota.
Jakaś bitwa? Po której był stronie?
Poczuł, jak coś ciepłego drażni go w oko. Dotknął go ręką, cofnął dłoń i z marsem na
czole spojrzał na czerwone opuszki palców, szybko różowiejące w padającym deszczu.
Krew.
Czyżby oberwał po głowie? A może to wszystko sen? Albo wspomnienia, bardzo stare?
Odwrócił się tuż przed tym, jak pałka strzaskała mu czaszkę niczym skorupkę jaja, i
obiema rękami złapał kudłatego drania za przeguby dłoni. Świat nagle przyśpieszył, hałas
się wzmógł, głowa Logena zatętniła bólem. Zachwiał się i oparł o mur, wpatrzony z bliska
w brudną, brodatą, wściekłą twarz tuż przed swoją twarzą.
Blokując pałkę jedną ręką, drugą sięgnął do pasa po któryś z noży. Żadnego nie znalazł.
Tyle czasu je ostrzył, a teraz, kiedy ich potrzebował, nie było ich pod ręką! Nagle coś do
niego dotarło: nóż został w ciele Brzydala, którego ciało poniewierało się teraz gdzieś tam
w dole, u podstawy muru. Obmacał pas z drugiej strony. Wciąż stawiał opór pałce, ale z
wolna przegrywał tę walkę - w czym nie było nic dziwnego, skoro drugą rękę miał zajętą.
Przeciwnik powoli przeginał go w tył ponad blankami, zanim Logen w końcu zacisnął
palce na rękojeści noża.
Kudłaty dzikus ze wschodu wyszarpnął pałkę, zamachnął się nią i rozwarł usta w
cuchnącym okrzyku.
Logen dźgnął go prosto w twarz. Nóż wszedł jednym policzkiem i wyszedł drugim,
wygarniając po drodze kilka zębów. Okrzyk przeszedł w piskliwy skowyt, kiedy Kudłaty
wypuścił pałkę i z wybałuszonymi oczami zatoczył się do tyłu.
Logen osunął się plecami po murze i wyszarpnął swój miecz spod stóp dwójki
walczącej o włócznię. Odczekał, aż szarpiący się z carlem napastnik znajdzie się w jego
zasięgu, i ciął go od tyłu w udo. Dzikus z wrzaskiem padł na ziemię, gdzie carl już się nim
zaopiekował.
Ociekający krwią Kudłaty jedną ręką próbował wyjąć tkwiący mu w twarzy nóż.
Miecz Logena rozchlastał mu okryty futrami bok. Krwawa rana powaliła dzikusa na
kolana, gdzie drugie cięcie rozłupało mu czaszkę.
Niecałe dziesięć kroków od Logena Dreszcz miał poważne kłopoty: trzech dzikusów
zapędziło go w kozi róg, czwarty właśnie wspiął się po drabinie, a wszyscy jego carlowie
byli zajęci gdzie indziej. Skrzywił się z bólu, gdy jego tarcza zadrżała pod potężnym
uderzeniem młota. Cofnął się o krok, topór wypadł mu z dłoni i zaklekotał na kamieniach.
Logenowi przeszło przez myśl, że lepiej dla niego będzie, jeśli ktoś zmiażdży
Dreszczowi czaszkę. Tylko że wtedy on najprawdopodobniej byłby następny.
Wziął więc głęboki wdech, wydał z siebie ogłuszający bojowy ryk i zaszarżował.
Pierwszy odwrócił się w samą porę, żeby miecz zamiast potylicy rozpłatał mu twarz.
Drugi zdążył zasłonić się tarczą, ale Logen zszedł niżej i ciął czysto po piszczeli. Dzikus
z przeraźliwym wrzaskiem runął na wznak, a jego krew zmieszała się z wodą w kałużach.
Trzeci - ogromny, ze sterczącymi na wszystkie strony rudymi włosami - przyparł
oszołomionego Dreszcza do muru. Klęczący Dreszcz opuścił tarczę, krew ciekła mu z rany
na czole. Rudowłosy zamachnął się młotem, żeby dokończyć dzieła.
Zanim zdążył uderzyć, Logen pchnął go w plecy; miecz wszedł aż po rękojeść.
„Nigdy nie stawaj z wrogiem twarzą w twarz, jeśli możesz go zajść od tyłu”. Tak
mawiał ojciec Logena, i była to jedna z tych dobrych rad, które Logen wziął sobie do
serca.
Rudowłosy wił się i miotał, rzucał się wściekle, resztkami sił wlokąc za sobą Logena,
który nie chciał wypuścić miecza. Nie trwało to jednak długo i w końcu dzikus padł na
ziemię.
Logen złapał Dreszcza pod ramię i pomógł mu wstać. Dreszcz zmarszczył brwi, z
wysiłkiem zogniskował wzrok, w końcu rozpoznał Logena. Kiedy schylił się po topór,
Logen zastanawiał się przez moment, czy zamierza zatopić go w jego czaszce, ale Dreszcz
po prostu stał nieruchomo. Krew zalewała mu twarz.
- Za tobą. - Logen skinieniem głowy wskazał coś ponad jego ramieniem.
Dreszcz się odwrócił, Logen również i stanęli plecami do siebie. Przez ten czas
napastnicy zdążyli przystawić do muru w pobliżu bramy trzy lub cztery drabiny i bitwa na
blankach rozpadła się na odrębne krwawe potyczki. Kolejni dzicy przeleźli przez mur przy
wtórze nieartykułowanych wrzasków. Zawzięte twarze i twarda broń ociekały deszczem,
kiedy ruszyli na Logena; za ich plecami wspinali się już następni. Słyszał dobiegające z
tyłu postękiwania, sapnięcia i szczęk metalu - Dreszcz walczył, ale Logen nie zwracał na to
uwagi.
Musiał się skupić na tym, co miał przed sobą. Trzeba trzeźwo patrzeć na świat.
Ustąpił o krok, powłócząc nogami i tylko częściowo udając zmęczenie, a kiedy
pierwszy z wrogów doskoczył do niego, Logen zacisnął zęby, skoczył do przodu i chlasnął
go po twarzy. Dzikus złapał się za oczy i zaniósł się wrzaskiem. Logen wpadł na drugiego i
zderzył się z jego tarczą. Przygryzł sobie język, gdy skraj tarczy grzmotnął go w podbródek.
Potknął się i omal nie przewrócił o ciało zabitego carla. W ostatniej chwili złapał
równowagę, machnął na oślep mieczem, chybił, ale niesiony impetem ciosu poleciał w
przód i poczuł, jak coś wrzyna mu się w nogę. Stęknął, przeniósł ciężar ciała na drugą
stopę i zakręcił mieczem młynka, znów niemal tracąc równowagę. Dźgnął jakieś
przesuwające mu się przed oczami futro, zanim noga ugięła się pod nim i zwalił się na
kogoś, kto stał przed nim. Upadli razem.
Wrzeszczący i zaśliniony Logen uderzył głową o podest, zanim obaj się przeturlali i
znalazł się na górze. Wczepił palce w przetłuszczone kudły leżącego na brzuchu dzikusa i
zaczął walić jego twarzą w kamień, raz za razem, aż czaszka tamtego rozmiękła mu pod
dłonią.
Ledwie zwlókł się z trupa, usłyszał szczęk stali o podest w miejscu, gdzie jeszcze przed
chwilą się znajdował. Dźwignął się na kolana, przytrzymując miecz jedną lepką od krwi
ręką.
Klęczał, ociekał wodą i dyszał ciężko. Następni już nacierali, a on nie miał dokąd
uciec. W nodze go rwało, ramionom brakło mocy. Zakręciło mu się w głowie, jakby miał
za chwilę zemdleć.
Nie miał siły dalej walczyć. A dzikusy nacierały, ten z przodu miał grube skórzane
rękawice i wielki młot, którego ćwiekowany obuch ociekał krwią. Chyba zmiażdżył już
komuś czaszkę i wszystko wskazywało na to, że czaszka Logena będzie następna. A wtedy
Bethod w końcu zwycięży.
Poczuł bolesną, lodowatą pustkę w żołądku, ziąb przeszył go do szpiku kości. Mięśnie
ręki zesztywniały mu z napięcia, palce zacisnęły się kurczowo na rękojeści miecza, knykcie
zatrzeszczały.
- Nie! - Warknął. - Nie, nie, nie!
Równie dobrze mógłby spierać się z deszczem. Chłód rozlewał mu się po całym ciele,
sięgał do twarzy, wykrzywiał usta w krwawym uśmiechu. Ten w rękawicach był coraz
bliżej, młot zgrzytał na kamieniach. Obejrzał się przez ramię.
I jego głowa rozpadła się na kawałki, chlapiąc krwią na wszystkie strony. Crummock-i-
Phail ryknął jak rozjuszony niedźwiedź. Kościany naszyjnik furkotał w powietrzu, gdy
góral potężnym młotem zataczał kręgi nad głową. Następny dzikus próbował się przed nim
cofnąć, zasłaniając się tarczą, ale Crummock ujął młot oburącz i nisko prowadzonym
uderzeniem wybił spod niego obie nogi. Dzikus przekoziołkował i runął na twarz, a
olbrzymi góral wskoczył na podest (biorąc pod uwagę jego posturę, poruszał się zwinnie
jak tancerz) i trafił następnego w brzuch. Dzikus przeleciał kawałek w powietrzu, zderzył
się z blankami i legł nieruchomo, zmiażdżony.
Zdyszany Logen patrzył, jak jedni dzicy zabijają innych. Ludzie Crummocka darli się jak
opętani, deszcz rozmywał im wojenne barwy na twarzach, gdy falą wlali się na blanki,
siekąc dzikusów prymitywnymi mieczami i lśniącymi toporami. Wyparli wroga, odepchnęli
drabiny i pozrzucali ciała w błoto u podnóża muru.
Klęczał w kałuży, wsparty na zimnej rękojeści miecza Kanediasa, którego czubek
wgryzł się w kamienny podest. Zgięty wpół, oddychał ciężko, chrapliwie, jakby na
przemian zasysał i wypluwał lodowate wnętrzności; w obolałych ustach czuł smak soli,
nozdrza wypełniał mu odór krwi. Bał się podnieść wzrok. Zacisnął zęby, zamknął oczy i
splunął kwaśną flegmą. Zdławił dręczące go lodowate uczucie, a ono zniknęło, wycofało
się chyłkiem, przynajmniej chwilowo, zostawiając mu tylko ból i zmęczenie.
- Chyba mają dość, skurczygnaty. - Zza zasłony deszczu dobiegł śmiech Crummocka.
Góral zadarł głowę, otworzył usta, wystawił język na deszcz i oblizał wargi. - Dobrze
się dziś spisałeś, Krwawy-dziewięć. Lubię na ciebie patrzeć przy robocie, ale cieszę się,
że mogłem przyłożyć rękę.
Zważył młot w jednej dłoni i zakręcił nim jak wierzbową witką, żeby z bliska obejrzeć
plamę krwi na obuchu i przylepioną do niej kępkę włosów. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Logen spojrzał na niego; ledwie miał siłę unieść głowę.
- O tak, dobra robota. Ale skoro tak się rwiesz do walki, to może jutro się zamienimy?
My staniemy z tyłu, a wy obsadzicie ten jebany mur.
***
Deszcz stracił na intensywności i przeszedł w mżawkę, spod ciężkich chmur wyjrzał
skrawek zachodzącego słońca i oświetlił obozowisko Bethoda, błotnisty okop, sztandary i
rozrzucone po dolinie namioty. Wilczarz zmrużył oczy. Miał wrażenie, że wśród paru ludzi,
którzy podeszli do okopu, żeby obserwować uciekających dzikusów, coś zalśniło. Luneta?
Ludzie w Unii mieli takie, chociaż zawsze patrzyli przez nie w niewłaściwą stronę.
Czyżby Bethod przez cały czas ich obserwował? To by było w jego stylu, kupić sobie takie
szkiełko.
Czyjaś masywna dłoń spoczęła mu na ramieniu.
- Oberwali, wodzu - zadudnił Tul. - Niewąsko.
Miał rację, bez dwóch zdań. U podnóża muru walało się mnóstwo ciał przybyszów ze
wschodu. Było też wielu rannych, którzy albo sami powlekli się z powrotem, albo zostali
poniesieni na ramionach mniej poranionych towarzyszy, lecz i po drugiej stronie muru nie
obeszło się bez ofiar: w głębi fortecy, gdzie grzebali poległych, piętrzył się stos
ubłoconych ciał. Ktoś krzyczał. To był straszny krzyk, przerażający. Tak krzyczy człowiek,
któremu trzeba odjąć rękę lub nogę. Albo taki, któremu już je odjęto.
- Ano oberwali - przytaknął półgłosem Wilczarz - ale nie oni jedni. Nie wiem, jak długo
my możemy tak obrywać. - Beczki ze strzałami były najwyżej w połowie pełne, kończył się
też zapas kamieni. - Poślijcie kogoś, żeby przeszukał zabitych! - zawołał przez ramię. -
Trzeba zebrać, co się da, póki można!
- Strzał nigdy dość - przytaknął Tul. - Zwłaszcza w takiej sytuacji. Tak sobie miarkuję...
Jak patrzę, ilu zabiliśmy tych skurczybyków zza Crinny, to chyba zbierzemy więcej
włóczni, niż mieliśmy rano.
Wilczarz zdołał się uśmiechnąć.
- Miło z ich strony, że donoszą nam broń.
- O tak. Jak nam zabraknie strzał, to pewnie szybko się znudzą. - Tul się zaśmiał i
grzmotnął Wilczarza w plecy silniej niż zwykle, aż tamtemu zagrzechotały zęby. -
Spisaliśmy się na medal! Ty się spisałeś! Wciąż żyjemy, prawda?
- Przynajmniej niektórzy.
Wilczarz spojrzał na ciało jedynego człowieka, który zginął na wieży: starszy
mężczyzna, siwawy, padł z szyją przeszytą strzałą. Pech, prawdziwy pech, żeby dać się
trafić w taki deszczowy dzień, ale tak to już jest - raz się ma szczęście w walce, raz się go
nie ma.
Przeniósł wzrok w dolinę.
- Gdzie się podziewa Unia, do diabła?
***
Przynajmniej przestało padać. Trzeba się cieszyć z drobiazgów - takich jak dymiące
ognisko po deszczu. Trzeba się cieszyć z drobiazgów, kiedy każda chwila może być twoją
ostatnią.
Logen siedział sam przy swoim wątłym ogieńku i delikatnie masował prawą dłoń,
poocieraną, zaróżowioną i sztywną od całodziennego ściskania szorstkiej rękojeści miecza
Stwórcy. U nasady palców porobiły mu się pęcherze. Głowę miał całą posiniaczoną. Rana
na nodze paliła boleśnie, ale przynajmniej był w stanie chodzić, a przecież mogło się
skończyć znacznie gorzej. Pogrzebali już ponad trzy dwudziestki ludzi, po dwunastu w
grobie, tak jak to przepowiedział Crummock. Ponad trzy dwudziestki wróciły do ziemi, a
rannych było dwa razy tyle, w tym wielu ciężko.
Od głównego ogniska dobiegał mrukliwy głos Dowa, który akurat opowiadał o tym, jak
dźgnął jednego z dzikich prosto w klejnoty. Odpowiedział mu tubalny śmiech Tula.
Logen nie czuł się już częścią tamtej drużyny. Może nigdy do niej nie należał. Ot,
zbieranina ludzi, których pokonał w walce. Których oszczędził bez żadnego sensownego
powodu. Ludzi, którzy nienawidzili go bardziej niż samej śmierci, lecz musieli pójść za
nim. Nie przyjaźnił się z nimi bardziej niż z Dreszczem. Może Wilczarz był jego jedynym
prawdziwym przyjacielem w całym wielkim Kręgu Świata, ale nawet w jego oczach Logen
widywał czasami ten stary cień zwątpienia, znajomy ślad strachu. Zastanawiał się, czy
teraz też by go dostrzegł.
Wilczarz wynurzył się z mroku.
- Jak myślisz, przyjdą jeszcze dzisiaj?
- Prędzej czy później na pewno spróbują po ciemku - przyznał Logen - ale Bethod
będzie chyba wolał poczekać, aż bardziej nas zmęczy.
- To można być jeszcze bardziej zmęczonym?
- Przekonamy się. - Logen skrzywił się i przeciągnął obolałe nogi. - Naprawdę mam
wrażenie, że dawniej było jakoś łatwiej.
Wilczarz prychnął. Nie roześmiał się, po prostu sygnalizował Logenowi, że go usłyszał.
- Pamięć potrafi wyczyniać cuda. Pamiętasz Carleon?
- Pewnie. - Logen spojrzał na kikut obciętego palca i zacisnął dłoń w pięść. Bo pięść
wyglądała tak samo jak zawsze. - Dziwne, jakie wtedy wszystko wydawało się proste. Dla
kogo walczysz i o co... Chociaż i tak było mi to obojętne.
- Mnie nie - przyznał Wilczarz.
- Poważnie? Trzeba było powiedzieć.
- A co? Posłuchałbyś?
- Pewnie nie.
Długą chwilę siedzieli w milczeniu.
- Myślisz, że wyjdziemy z tego żywi? - spytał Wilczarz.
- Może. Jeśli Unia przyjdzie jutro. Albo pojutrze.
- A myślisz, że przyjdzie?
- Może. Trzeba mieć nadzieję.
- Nadzieja nie sprawi, że coś się wydarzy.
- Zwykle bywa wprost przeciwnie, ale póki żyjemy, póty mamy szansę. Może tym razem
się uda.
Wilczarz z pochmurną miną wpatrywał się w płomienie.
- Dużo tych „może”.
- Jak to na wojnie.
- Kto by pomyślał, że kiedyś rozwiązanie naszych problemów będzie uzależnione od
bandy Południowców, hmm?
- Każde rozwiązanie jest dobre, jeśli się sprawdza. Trzeba trzeźwo patrzeć na życie.
- Trzeźwo, powiadasz... To powiedz, tak szczerze: myślisz, że przeżyjemy?
Logen się zamyślił.
- Może - odparł po chwili.
Buty mlasnęły na rozmiękłym gruncie i do ogniska podszedł Dreszcz. Rozciętą głowę
miał owiniętą szarym bandażem, spod którego smętnie zwisały przetłuszczone, mokre
włosy.
- Wodzu...
Wilczarz wstał z uśmiechem i klepnął go w plecy. - W porządku, Dreszcz. Dzielnie się
dziś spisałeś. Cieszę się, że do nas przystałeś, chłopcze. Wszyscy się cieszymy. - Wilczarz
spojrzał znacząco na Logena. - Wszyscy. Pójdę już, zdrzemnę się chwilę. Do zobaczenia
przy następnym szturmie. Czyli pewnie niebawem.
I odszedł w noc.
Dreszcz i Logen mierzyli się wzrokiem. Może Logen powinien był przesunąć dłoń bliżej
rękojeści noża, wypatrywać gwałtownych ruchów i w ogóle zachować czujność, ale był na
to zbyt zmęczony i obolały. Siedział więc tylko i patrzył.
Dreszcz zacisnął usta i przykucnął z drugiej strony ogniska, powoli, z wahaniem, jakby
zamierzał zjeść coś, o czym wie, że jest zepsute, ale nie miał wyboru.
- Na twoim miejscu pozwoliłbym tym skurwielom mnie zabić - odezwał się po chwili.
- Parę lat temu na pewno tak bym zrobił.
- Co się zmieniło?
Logen zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu wzruszył
obolałymi ramionami.
- Staram się być lepszy niż dawniej.
- Myślisz, że to wystarczy?
- Co innego mogę zrobić?
Dreszcz spojrzał posępnie w ogień.
- Chciałem powiedzieć... - Obrócił słowa w ustach, zanim w końcu je wypluł: -
Chciałem ci podziękować. Tak mi się wydaje. Ocaliłeś mi dzisiaj życie, zdaję sobie z tego
sprawę.
Nie przyszło mu to łatwo. Logen doskonale go rozumiał: ciężko jest zaciągnąć dług
wdzięczności u człowieka, którego nienawidzisz. Trudno go potem tak samo nienawidzić.
Utrata wroga - jeśli dostatecznie długo był twoim wrogiem - bywa gorsza od utraty
przyjaciela.
Dlatego tylko ponownie wzruszył ramionami.
- To nie było nic wielkiego. Trzeba dbać o swoich. Tyle. Wiem, że jestem ci winien o
wiele więcej. Tego długu nigdy nie spłacę.
- Nie, ale przynajmniej próbujesz. I ja to widzę.
Dreszcz wstał i zaczął się cofać od ogniska, ale zatrzymał się jeszcze i odwrócił.
Odblask płomieni liznął go po stężałej w zawziętym grymasie twarzy.
- Tak naprawdę to chyba o nikim nie da się tak po prostu powiedzieć, że jest dobry albo
zły. Nawet o tobie. Nawet o Bethodzie. O nikim.
- Nie. - Logen zapatrzył się w płomienie. - Nie da się. Każdy ma swoje powody, ci
dobrzy i ci źli też. Wszystko zależy od tego, po której jesteś stronie.
IDEALNA PARA
Jeden z niezliczonych służących Jezala wspiął się na drabinkę i marszcząc w skupieniu
brwi, z namaszczeniem nałożył mu koronę. Wprawiony w nią olbrzymi brylant rozbłysnął
bezcennym blaskiem. Służący ostrożnie pokręcił koroną w przód i w tył, żeby obszyta
futrem obręcz mocniej objęła czaszkę Jezala, w końcu zszedł, zabrał drabinkę i obrzucił
krytycznym spojrzeniem efekt swoich wysiłków. Podobnie zrobiło sześciu jego kompanów.
Jeden z nich doskoczył jeszcze do Jezala i poprawił nie dość doskonałe ułożenie
haftowanego złotem rękawa królewskiej szaty. Inny skrzywił się z niesmakiem, strzepując
niewidoczny pyłek z idealnie białego królewskiego kołnierzyka.
- Doskonale - orzekł Bayaz. Pokiwał w zadumie głową. - Jesteś gotowy do ślubu.
Najciekawsze w całej tej sprawie (jak właśnie uświadomił sobie Jezal, znalazłszy
chwilę na refleksję) było to, że w żaden świadomy sposób nie wyraził zgody na
małżeństwo.
Nie oświadczył się ani nie przyjął oświadczyn, nie odpowiedział „tak” na żadne
konkretne pytanie - a mimo to szykował się właśnie do zawarcia związku małżeńskiego,
który za kilka godzin połączy go z obcą kobietą. Nie uszło jego uwagi, że wszystko poszło
tak szybko i sprawnie, jakby Bayaz poczynił daleko idące przygotowania na długo przed
tym, jak wyszedł z pierwszą sugestią małżeństwa, może nawet przed koronacją... Co chyba
nie powinno nikogo dziwić. Od czasu intronizacji Jezal dryfował bezwolnie od jednego
niezrozumiałego wydarzenia do drugiego, niczym rozbitek, który z najwyższym wysiłkiem
utrzymuje się na wodzie, nigdzie nie widzi lądu i daje się nieść niewidzialnym morskim
prądom. Z tą tylko różnicą, że był znacznie lepiej odziany od przeciętnego rozbitka.
Stopniowo do niego docierało, że im większą władzę posiada człowiek, tym bardziej
ograniczony ma wybór. Kapitan Jezal dan Luthar jadł, co chciał, spał, kiedy chciał,
spotykał się z kim chciał. Natomiast Jego Wysokość króla Jezala I pętały niewidzialne
kajdany tradycji, oczekiwań i odpowiedzialności, rządzące każdym, nawet najdrobniejszym
aspektem jego egzystencji.
Bayaz zmierzył go okiem znawcy i podszedł bliżej.
- Ten niezapięty górny guzik...
Poirytowany Jezal odsunął się gwałtownie. Dbałość maga o każdy szczegół jego życia
zaczynała go drażnić; miał wrażenie, że nawet w latrynie nie może spokojnie posiedzieć,
bo ten stary dureń najchętniej przyszedłby pogrzebać w królewskich ekskrementach.
- Sam umiem sobie zapiąć płaszcz! - zaperzył się. - Czy mam się spodziewać
wieczornych odwiedzin, kiedy sprowadzę nową żonę do królewskiej sypialni? Zamierzasz
mi doradzać, jak używać kutasa?!
Służący odwrócili wzrok i pokasłując i chrząkając, poczęli dyskretnie chować się po
kątach. Bayaz nie uśmiechnął się ani nie nachmurzył.
- Zawsze jestem gotowy służyć radą Waszej Królewskiej Mości, miałem jednak
nadzieję, że akurat w tej materii Wasza Królewska Mość poradzi sobie beze mnie.
***
- Mam nadzieję, że jesteś gotowy na naszą małą eskapadę. Ja się szykuję od samego ra...
- Ardee podniosła wzrok na twarz Glokty i zaniemówiła. - Co ci się stało?
- O tym mówisz? - Glokta wskazał rozlaną plamę licznych sińców i machnął ręką. -
Pewna kantycka kobieta włamała się w nocy do moich apartamentów, skatowała mnie i
prawie utopiła w wannie.
„Nikomu nie polecam tego doświadczenia”.
Ardee najwyraźniej mu nie uwierzyła.
- Co się naprawdę stało?
- Spadłem ze schodów.
- No tak, schody... Bywają zdradliwe, kiedy człowiek słabo trzyma się na nogach. -
Ardee zamglonym wzrokiem spojrzała na niedopite wino w kieliszku.
- Jesteś pijana?
- Jest przecież po południu, prawda? O tej porze zawsze staram się już być pijana.
Wiesz, jak już coś zaczynasz, to warto zrobić to solidnie. Ojciec zawsze mi to
powtarzał.
Glokta zmrużył oczy. Ardee obserwowała go znad krawędzi kieliszka.
„Żadnego drżenia warg, tragicznej miny, śladów gorzkich łez na policzkach”.
Ardee sprawiała wrażenie tak samo szczęśliwej jak zwykle.
„Albo tak samo nieszczęśliwej. Trudno jednak oczekiwać, żeby świętowała ślub Jezala
dan Luthara. Nikt nie lubi być porzucany, bez względu na okoliczności. Nikt nie lubi
zostawać sam”.
- Wiesz o tym, że wcale nie musimy iść. - Glokta skrzywił się, próbując bez powodzenia
rozruszać zmasakrowaną nogę. Sam grymas przyprawił go o dodatkowy spazm bólu w
rozciętych wargach i poobijanej twarzy. - Ja na pewno nie będę płakał, jeśli okaże się, że
nie muszę już chodzić po schodach. Możemy tu posiedzieć, pogadać o polityce i
duperelach.
- I przegapić królewski ślub? - sapnęła Ardee, przyciskając z udawaną zgrozą rękę do
piersi. - Muszę przecież zobaczyć, w co się ubierze księżniczka Terez! To podobno
najpiękniejsza kobieta na świecie, a nawet takie ścierwo jak ja potrzebuje wzoru do
naśladowania. - Dopiła wino. - To, że bzykałam się z panem młodym, to naprawdę żadne
usprawiedliwienie dla nieobecności na jego ślubie.
***
Okręt flagowy księcia Orso z Talinsu powoli i statecznie posuwał się naprzód, niosąc
najwyżej czwartą część żagli. W górze, pod intensywnie błękitnym niebem, morskie ptaki
nawoływały się i trzepotały skrzydłami. Był to zdecydowanie największy statek, jaki Jezal
kiedykolwiek widział; to samo zresztą dotyczyło gapiów, których nieprzebrane tłumy
zgromadziły się na przystani, a także w oknach i na dachach nabrzeżnych budynków.
Okręt został specjalnie wystrojony na tę okazję - kolorowe chorągiewki furkotały na
wietrze, trzy niebotyczne maszty przybrano flagami (czarny krzyż Talinsu i złote słońce Unii
zawisły obok siebie dla uczczenia tej wyjątkowej okazji), lecz wcale nie wyglądał przez to
mniej groźnie. Przywodził na myśl Logena Dziewięciopalcego ubranego w dworskie szaty.
W każdym calu pozostał okrętem wojennym, a krzykliwe przebranie, w którym czuł się
wyraźnie nieswojo, raczej podkreślało niż łagodziło jego brutalny charakter. Jako środek
transportu służący dostarczeniu do Adui jednej jedynej kobiety - przyszłej małżonki Jezala
- z pewnością nie prezentował się kojąco. Sugerował nieprzejednaną naturę księcia Orso
w roli królewskiego teścia.
Jezal dostrzegł pierwszych marynarzy, którzy uwijali się w plątaninie lin, jak mrówki w
leśnym gąszczu, z wyćwiczoną wprawą zwijając olbrzymie połacie żagli. Potężny okręt
sunął teraz siłą rozpędu, jego ogromny cień padł na nabrzeże i pogrążył w półmroku pół
komitetu powitalnego, zanim w końcu zwolnił przy wtórze skrzypienia drewna i lin
okrętowych i ostatecznie się zatrzymał. Przycumowane po bokach łodzie wydawały się
przy nim maleńkie jak para kociaków przy tygrysie. Złoty galion, przedstawiający kobietę
(dwa razy większą niż w naturze) dźgającą włócznią niebo, zalśnił złowieszczo wysoko
nad głową Jezala.
W środkowej części nabrzeża, gdzie woda była najgłębsza, wybudowano specjalnie
olbrzymią, lekko pochyłą keję, po której członkowie książęcego orszaku z Talinsu zeszli do
Adui niczym przybysze z dalekiej gwiazdy, gdzie wszyscy są piękni, bogaci i beztrosko
szczęśliwi.
Po bokach szły dwa rzędy brodatych gwardzistów w identycznych czarnych mundurach i
hełmach wypolerowanych do kłującego oczy lustrzanego połysku. Pomiędzy nimi znalazły
się damy dworu, w dwóch rzędach po sześć, odziane w czerwone, błękitne i fioletowe
jedwabie i piękne jak sama królowa.
Nikt jednak w oszołomionym portowym tłumie nie mógł mieć wątpliwości, kto
naprawdę znajduje się w centrum zainteresowania: z przodu sunęła księżniczka Terez -
wysoka, smukła, niewiarygodnie majestatyczna, poruszająca się z wdziękiem cyrkowej
tancerki i dostojeństwem legendarnych cesarzowych. Złota nić mieniła się na śnieżnobiałej
sukni, lśniące włosy miały kolor polerowanego brązu, na bladej piersi skrzył się i
błyszczał porażający brylantowy naszyjnik. W tej chwili przydomek „Klejnot Talinsu”
wydawał się jak najbardziej na miejscu. Terez - czysta i oszałamiająca, dumna i
olśniewająca, twarda i piękna - naprawdę wyglądała jak klejnot bez skazy.
Gdy tylko jej stopy dotknęły lądu, tłum eksplodował ogłuszającymi wiwatami, z okien
budynków sypnęły się starannie wyreżyserowane kaskady kwiatów i księżniczka -
emanująca godnością, z dumnie wzniesioną głową i splecionymi dłońmi - wyszła
naprzeciw Jezala po miękkim dywanie i w słodko pachnącej zamieci różu i czerwieni.
Powiedzenie, że jej przybycie zapierało dech w piersi, byłoby niedopowiedzeniem o
niewiarygodnej wręcz skali.
- Wasza Królewska Mość... - powiedziała półgłosem i dygnęła, jakimś cudem
sprawiając, że to Jezal poczuł się przy niej malutki i skromny. Damy dworu poszły w jej
ślady, a gwardziści zgięli się wpół w idealnie zharmonizowanym ukłonie. - Mój ojciec,
wielki książę Orso z Talinsu, przesyła swoje najszczersze przeprosiny. - Księżniczka
wyprostowała się jak pociągnięta niewidzialnym sznurkiem. - Pilne obowiązki w Styrii nie
pozwolą mu uczestniczyć w naszych zaślubinach.
- Jesteś wszystkim, czego potrzebujemy - wychrypiał Jezal.
Chwilę później sklął się w duchu za nieużycie odpowiedniego tytułu. W zaistniałych
okolicznościach trudno mu było o należytą jasność myśli. Terez wyglądała jeszcze bardziej
olśniewająco, niż kiedy widział ją poprzednim razem, nieco ponad rok temu, podczas
gwałtownej sprzeczki z księciem Ladislą na uczcie wydanej na jego, Jezala, cześć.
Wspomnienie jej wściekłych wrzasków nie dodawało mu pewności siebie - chociaż,
prawdę mówiąc, rozumiał, że perspektywa poślubienia Ladisli nie wydała jej się
szczególnie atrakcyjna. Gość był przecież skończonym osłem. Co innego Jezal - jako
człowiek zupełnie innego formatu miał prawo oczekiwać innej reakcji. Taką przynajmniej
miał nadzieję.
- Wasza Wysokość... - powiedział, podając księżniczce rękę.
Jej dłoń, kiedy położyła ją na jego dłoni, ważyła mniej niż piórko.
- Wasza Królewska Mość jest dla mnie zbyt łaskawy.
Kopyta myszatych koni załomotały o bruk, koła powozu zawirowały gładko i pojazd
ruszył Królewską Drogą w eskorcie jadących zwartym szykiem Rycerzy Armii w lśniących
pancerzach. Wzdłuż całej szerokiej alei tłoczyli się zachwyceni widzowie, ze wszystkich
okien i drzwi wyzierali uśmiechnięci poddani. Zebrali się, żeby wiwatować na cześć
nowego króla oraz kobiety, która wkrótce zostanie ich królową.
Jezal miał świadomość, że przy Terez musi wyglądać jak skończony idiota: niezdarny
prostak z podłego rodu, który nie ma pojęcia o dobrych manierach i absolutnie żadnego
prawa, żeby jechać z nią w jednym powozie - chyba że zechciałaby go użyć w charakterze
podnóżka. Pierwszy raz w życiu czuł się naprawdę gorszy i w głowie mu się nie mieściło,
że ma poślubić tę kobietę. I to dzisiaj. Ręce mu się trzęsły, autentycznie się trzęsły. Może
jakieś szczere słowa pomogą im obojgu się odprężyć.
- Terez...? - zagaił.
Księżniczka pozdrawiała władczym gestem tłumy.
- Zdaję sobie sprawę, że... praktycznie się nie znamy, ale... chciałbym cię lepiej poznać.
Ledwo dostrzegalne drgnienie ust było jedynym sygnałem, że go usłyszała.
- Wiem, że musiał to być dla ciebie ogromny wstrząs, tak jak i dla mnie. Mam tylko
nadzieję, że jeśli jest coś, co mógłbym zrobić, żeby... jakoś to ułatwić, to...
- Mój ojciec uważa, że ten ślub posłuży interesom naszego państwa, a rolą córki jest
posłusznie wypełniać ojcowską wolę. Ci z nas, którzy pochodzą z królewskich rodów, są
od dziecka gotowi do poświęceń.
Doskonała głowa odwróciła się płynnie na doskonałej szyi. Księżniczka się
uśmiechnęła. Może był to uśmiech nieco wysilony, ale na pewno nie mniej przez to
promienny. Trudno było uwierzyć, że twarz tak gładka, tak idealna, jest zbudowana z ciała,
jak u każdego innego człowieka. Przywodziła raczej na myśl porcelanę albo wygładzony
kamień. Jej widok wprawiał w nieustanny, magiczny wręcz zachwyt. Jezal zastanawiał się
tylko, czy te usta są zimne, czy ciepłe w dotyku; bardzo, naprawdę bardzo chętnie by to
sprawdził.
Nachyliła się ku niemu i delikatnie przykryła jego dłoń swoją. Jej skóra była ciepła w
dotyku, bez dwóch zdań, ciepła, miękka i bardzo cielista.
- Naprawdę powinieneś im pomachać - mruknęła Terez ze śpiewnym styriańskim
akcentem.
- Eee... No tak - zachrypiał Jezal. Zaschło mu w gardle - Tak, naturalnie.
***
Glokta - z Ardee u boku - wpatrywał się posępnie w drzwi Rotundy Lordów. Za tymi
ogromnymi wrotami, w wielkiej okrągłej sali, odbywała się ceremonia zaślubin.
„Ach, radosny, radosny dniu!”.
Przemądre wynurzenia najwyższego sędziego Marovii odbijały się echem od pozłacanej
kopuły, szczęśliwa para młoda beztrosko wypowiadała słowa przysięgi. Tylko nieliczni
mieli tyle szczęścia, żeby być świadkami tych chwil.
„Reszta z nas musi oddawać cześć na odległość”.
Spory tłum zgromadził się zresztą właśnie w tym celu. Plac Marszałków pękał w
szwach. Podekscytowany bełkot wypełniał uszy Glokty.
„Zgraja pochlebców nie może się doczekać boskiego widoku Jego Królewskiej Mości”.
Kołysał się niecierpliwie w przód i w tył i z boku na bok, krzywił się i posykiwał,
usiłując wpompować więcej krwi w obolałe nogi i ukoić skurcze.
„Prawdę mówiąc, tkwienie w jednym miejscu nieruchomo przez tak długi czas jest
torturą”.
- Ile może trwać taki ślub?
Ardee uniosła ciemną brew.
- Może nie mogli się od siebie oderwać i właśnie konsumują związek na posadzce
Rotundy Lordów?
- No to ile może trwać takie konsumowanie, do diabła?
- Możesz się na mnie wesprzeć, jeśli chcesz. - Ardee podsunęła Glokcie ramię.
- Wiódł pijany kulawego? - Glokta zmarszczył brwi. - Dobrana z nas para.
- Jeśli wolisz, możesz się przewrócić i wybić sobie resztę zębów. Ja raczej nie będę
miała nieprzespanych nocy z tego powodu.
„Może powinienem skorzystać z propozycji, chociaż na chwilę. Co to komu szkodzi?”
Jednakże w tejże chwili nad tłumem poniosły się pierwsze donośne wiwaty, do których
szybko dołączyły następne, aż powietrze zawibrowało od triumfalnego ryku. Drzwi
Rotundy Lordów w końcu się otworzyły i najwyższy król i królowa Unii wyszli, trzymając
się za ręce, na skąpany w słońcu plac.
Nawet Glokta musiał przyznać, że tworzą olśniewającą parę. Niczym mityczni
monarchowie stanęli przed ludem w lśniącej bieli przetykanej mieniącym się w słońcu
haftem. Złote słońca zdobiące plecy jej sukni i jego płaszcza rozbłysły, gdy odwrócili się
do podwładnych - wysocy, smukli i eleganccy, w złotych koronach z olbrzymimi
diamentami.
„Tacy młodzi i tacy piękni. Mają przed sobą całe bogate, szczęśliwe, królewskie życie.
Hip, hip, hurra! Hurra na ich cześć! Wyschnięty bobek, który noszę w piersi zamiast serca,
pęka z radości!”.
Glokta wsparł się na ramieniu Ardee, nachylił się do niej i wykrzywił usta w swoim
najbardziej zdeformowanym, bezzębnym, groteskowym uśmiechu.
- Czy to prawda, że nasz król jest przystojniejszy ode mnie?
- To odrażająca bzdura! - Ardee wypięła pierś, zarzuciła głową i posłała Glokcie
pogardliwe spojrzenie. - Ja zaś lśnię jaśniej niż Klejnot Talinsu!
- O tak, moja droga, całkowicie się z tobą zgadzam. Przy nas oboje wyglądają jak
nędzarze.
- Jak ścierwa.
- Jak kuternogi.
Zaśmiali się oboje. Królewska para przeszła dostojnym krokiem przez plac w asyście
dwudziestu czujnych Rycerzy Armii. W ślad za nią podążyła Zamknięta Rada, zachowując
pełen szacunku dystans - jedenastu starców, wśród nich Bayaz w swoim czarnoksięskim
stroju, rozradowany niewiele mniej niż sami państwo młodzi.
- Od początku go nie lubiłam - mruknęła pod nosem Ardee. - Od samego początku.
„To jest nas dwoje”.
- Nie płacz. Za bystra z ciebie dziewczyna, żebyś miała się zadowolić takim ćwokiem.
Ardee gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Na pewno masz rację, ale byłam taka znudzona, samotna i zmęczona...
„I pijana, jak znam życie”.
Wzruszyła smętnie ramionami.
- Przy nim czułam, że mogę być czymś lepszym niż tylko brzemieniem. Czułam się...
pożądana.
„A dlaczego wydaje ci się, że chcę o tym wiedzieć?”.
- Pożądana, powiadasz... Pięknie. A co czujesz teraz?
Spuściła ponuro wzrok, a Glokta poczuł delikatne, ledwie odczuwalne ukłucie
wyrzutów sumienia.
„Sumienie daje się we znaki tylko wtedy, gdy człowiek nie ma poważniejszych
zmartwień”.
- Na pewno nie nazwałabym tego prawdziwą miłością. - Cienkie ścięgna jej szyi
drgnęły, gdy przełknęła ślinę. - Ale zawsze myślałam, że ostatecznie to ja wystrychnę go na
dudka.
- Ha...
„Jakże rzadko sprawdzają się nasze oczekiwania”.
Orszak królewski stopniowo znikał im z oczu, widać było już tylko ostatnich
wystrojonych dworzan i zakutych w lśniącą stal strażników. Okrzyki rozentuzjazmowanego
tłumu rozbrzmiewały coraz bliżej pałacu.
„Zmierzają na spotkanie świetlanej przyszłości. Nas, mrocznych sekretów, nie
zaproszono”.
- Spójrz na nas - mruknęła Ardee. - Para śmieci.
- Żałosne resztki.
- Zgniłe odpadki.
- Na twoim miejscu nie martwiłbym się zbytnio. - Glokta westchnął. - Wciąż jesteś
młoda, rozważna i w miarę ładna.
- Wyrafinowany komplement, nie ma co.
- Masz komplet zębów i obie nogi, znacznie więcej niż niektórzy z nas. Jestem pewien,
że szybko usidlisz kolejnego dobrze urodzonego błazna i wszystko się dobrze skończy.
Odwróciła się do niego tyłem i zgarbiła. Domyślił się, że właśnie przygryza wargę,
żeby się nie rozpłakać. Skrzywił się i wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej ramienia...
„Tę samą rękę, która pokroiła na plasterki palce Seppa dan Teufela; szczypcami
oderwała sutki inkwizytora Harkera; jednego gurkhulskiego emisariusza posiekała na
kawałki, a drugiego spaliła żywcem; posłała niewinnych ludzi na śmierć do Anglandu, i tak
dalej, i tak dalej...”.
Cofnął i opuścił rękę.
„Lepiej wypłakać sobie oczy, niż dać się dotknąć tej dłoni. Pociecha płynie z innych
źródeł i w inne miejsca”.
Z pochmurną miną rozejrzał się po placu i zostawił Ardee samą z jej cierpieniem.
Tłum dalej wiwatował.
***
To było wspaniałe wydarzenie, jakżeby inaczej. Nie szczędzono wysiłków ani
pieniędzy. Jezal wcale by się nie zdziwił, gdyby mu powiedziano, że na przyjęcie przybyło
pięciuset gości - z których najwyżej tuzin znał choćby w przybliżeniu. Lordowie i damy
Unii, ważni ludzie z obu Rad - Zamkniętej i Otwartej, najbogatsi i najbardziej wpływowi
obywatele ubrani w najelegantsze stroje i demonstrujący najwytworniejsze maniery.
Sala Lustrzana była idealnym miejscem na wesele - najbardziej efektowna komnata w
całym pałacu, wielka jak pole bitwy i złudnie powiększona zawieszonymi na wszystkich
ścianach lustrami, tworzyła deprymujące wrażenie, że w dziesiątkach sąsiednich sal
odbywają się jednocześnie dziesiątki wesel. Płomienie setek świec chybotały się i
migotały na stołach, w uchwytach ściennych i w kryształowych żyrandolach nad głowami
gości. Miękkie światło kładło się na srebrnej zastawie, połyskiwało w biżuterii i odbijało
się wielokrotnie od ciemnych ścian, przepadając w końcu w mglistej dali: milion
świetlnych punkcików, jak gwiazdy na nocnym niebie. Tuzin najlepszych muzyków Unii
grał dyskretną, urzekającą muzykę, gładko splatającą się ze szmerem zadowolonych
rozmów, brzękiem starych pieniędzy i nowych sreber.
To była radosna uroczystość. Niezapomniany wieczór. Dla gości.
Dla Jezala było to coś zgoła odmiennego, chociaż on sam nie był pewien, co dokładnie.
Siedzieli z królową przy złoconym stole, w otoczeniu dziesięciokroć liczniejszych
przypochlebnych służących, wystawieni na widok publiczny jak dwa bezcenne okazy w
ogrodzie zoologicznym. Siedział otulony mgłą niezręczności, w ciszy jak ze snu,
wzdrygając się tylko czasem jak targany mdłościami królik, którego upudrowany lokaj
zdzielił znienacka pęczkiem jarzyn. Siedząca na prawo od niego Terez od czasu do czasu
nadziewała z elegancką precyzją maleńki kąsek na wybredny widelec, podnosiła go do ust,
przeżuwała i przełykała. Jezal nie sądził dotąd, że można pięknie jeść. Teraz już wiedział,
że się mylił.
Jak przez mgłę pamiętał dźwięczące głośno słowa najwyższego sędziego, które - jak
domniemywał - nieodwołalnie połączyły go z księżniczką, było tam chyba coś o miłości i
bezpieczeństwie państwa... Doskonale za to widział pierścień, który w odrętwieniu
wręczył Terez w Rotundzie Lordów: ogromny, krwistoczerwony kamień lśnił na jej długim
palcu serdecznym. Jezal skubnął kęs wyśmienitego mięsa. Smakowało jak glina. Byli
mężem i żoną.
Widział teraz, że Bayaz miał rację. Jak zwykle. Wszyscy ludzie tęsknią za czymś z
natury lepszym od nich samych. Może i nie trafił im się wymarzony król, ale nikt nie mógł
zaprzeczyć, że Terez jest doskonałą królową. Pomysł, że na tym krześle miałaby zasiadać
Ardee West, był niedorzeczny, a mimo to, Jezal poczuł na tę myśl wyrzuty sumienia, którym
smutek deptał po piętach. Miło byłoby mieć z kim porozmawiać.
Westchnął ciężko. Jeżeli miał spędzić z tą kobietą resztę życia, musieli nauczyć się
rozmawiać, więc chyba im szybciej zaczną, tym lepiej. Prawda?
- Słyszałem, że Talins... jest pięknym miastem.
- Owszem - przytaknęła Terez ostrożnie oficjalnym tonem. - Ale i Adua nie ma się czego
wstydzić.
Zawiesiła głos i posępnie zapatrzyła się na swój talerz.
Jezal odchrząknął.
- Trochę... trudno to wszystko ogarnąć. - Zaryzykował wątły uśmiech.
Terez otrząsnęła się i powiodła wzrokiem po sali.
- To prawda.
- Tańczysz?
Gładko odwróciła głowę ku niemu. Jej ramiona nawet nie drgnęły.
- Trochę.
Jezal odsunął krzesło i wstał.
- Zatem, Wasza Wysokość... mogę prosić?
- Jak sobie Wasza Królewska Mość życzy.
Wyszli na środek przestronnego parkietu, odprowadzani cichnącym gwarem szeptów, aż
w końcu w Sali Lustrzanej zapadła grobowa cisza, którą mącił tylko stukot jego
wyglansowanych trzewików i jej błyszczących pantofli na lśniącym kamieniu posadzki.
Jezal przełknął nerwowo ślinę, kiedy stanęli naprzeciw siebie, z trzech stron otoczeni
długimi stołami i legionem wpatrzonych w nich szacownych gości. Odczuwał to samo
zapierające dech w piersi wyczekiwanie, ten sam strach i podniecenie, które ogarniały go,
gdy przy ogłuszającym ryku tłumu wstępował w krąg szermierczy naprzeciwko nieznanego
wcześniej rywala.
Stali nieruchomo jak posągi, patrząc sobie w oczy. Jezal wyciągnął do Terez rękę,
zwróconą wnętrzem dłoni ku górze. Odpowiedziała mu podobnym gestem, ale zamiast go
chwycić, przycisnęła swoją dłoń od spodu do jego dłoni, tak że zetknęły się grzbietami, i
pchnęła do góry, aż palce ich obojga ułożyły się poziomo. Minimalnie, ledwo dostrzegalnie
uniosła brew, rzucając Jezalowi nieme wyzwanie, którego nikt poza nim nie mógł
zobaczyć.
Pierwsza przeciągnięta płaczliwie nuta spłynęła ze strun i poniosła się echem po sali.
Ruszyli, okrążając się nawzajem z przesadną powolnością. Złoty rąbek sukni Terez
szeleścił na podłodze, skrywając jej stopy, przez co wyglądała, jakby płynęła w powietrzu,
a nie stąpała po ziemi. Przesunęli się kawałek po okręgu w jedną stronę, potem w drugą.
Wokół nich tysiąc par w koronach i nieskazitelnej bieli i złocie poruszał się w idealnie
zgodnym rytmie, ciągnąc się nieskończonym szeregiem w głąb luster i ginąc tam w
półmroku.
Przy drugiej frazie dołączyły kolejne instrumenty i Jezal zaczął sobie uświadamiać, że
tym razem przeciwnik przerasta go o głowę, przewyższa znacznie bardziej niż
kiedykolwiek Bremer dan Gorst. Terez poruszała się tak perfekcyjnie, z taką pewnością
siebie, że mogłaby chyba postawić sobie kieliszek z winem na głowie i nie uronić ani
kropli. Muzyka zabrzmiała głośniej, odważniej, rytm przyśpieszył i wraz z nim
przyśpieszyły ruchy Terez. Miało się wrażenie, że rozpostartymi ramionami w jakiś sposób
kieruje muzykami, tak perfekcyjne było to połączenie. Jezal usiłował ją prowadzić, ale bez
wysiłku kontrowała jego próby; zrobiła unik w jedną stronę, obrót w drugą, a on omal nie
grzmotnął tyłkiem o ziemię. Uskakiwała i uchylała się przed nim z niedościgłą maestrią.
Jego ruchy trafiały w próżnię.
Muzycy jeszcze bardziej podkręcili tempo, w zaciekłym skupieniu szarpiąc struny i
wywijając smyczkami. Jezal jeszcze raz spróbował pochwycić Terez, lecz znów się
wykręciła, oślepiając go wirem spódnic, za którym ledwie był w stanie nadążyć. Prawie
go podcięła, podstawiła mu nogę, ale cofnęła ją, zanim zdążył się zorientować; zarzuciła
głową i ornamentem korony niemal wyłupiła mu oko. Możni Unii przyglądali się jej w
zaczarowanej ciszy. Nawet Jezal złapał się na tym, że wchodzi w rolę oszołomionego
widza. Z najwyższym trudem nadążał z przyjmowaniem właściwych tanecznych póz - w
samą porę, żeby wyjść na skończonego durnia.
Nie był pewien, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie, gdy muzyka wreszcie zwolniła i
Terez podała mu rękę, jakby ofiarowywała mu najrzadszy skarb. Wierzchy ich dłoni
zetknęły się, znów zaczęli zataczać kręgi wokół siebie i przybliżać się coraz bardziej. Gdy
instrumenty zakwiliły ostatnim refrenem, Terez przylgnęła plecami do piersi Jezala.
Obracali się coraz wolniej i wolniej, zapach jej włosów wypełnił mu nozdrza, aż w końcu
przy ostatniej przeciągłej nucie Terez osunęła się z wdziękiem w ramionach Jezala,
wyciągając szyję, opuszczając głowę i prawie szorując koroną po ziemi. Zapadła cisza.
Sala eksplodowała burzą braw i zachwytów, ale zapatrzony w żonę Jezal ledwie je
słyszał. Na jej policzki wypłynął leciutki rumieniec, rozchylone wargi odsłaniały idealnie
równe zęby, linia żuchwy, długa szyja i wąskie obojczyki były porzeźbione cieniem i
skrzącymi się brylancikami. Biust unosił się i opadał w dekolcie sukni, pomiędzy piersiami
lśniła ledwie widoczna, fascynująca warstewka potu. Jezal z przyjemnością złożyłby tam
głowę.
Zamrugał. Sam też miał przyśpieszony oddech.
- Wasza Królewska Mość zechciałby... - zamruczała Terez.
- Co? A tak, naturalnie... - Jezal pomógł jej wstać. - Tańczysz... cudownie.
- Wasza Królewska Mość jest dla mnie nazbyt łaskawy - odparła z uśmiechem, ulotnym,
ledwie widocznym, ale mimo wszystko uśmiechem.
Jezal zrobił tępą minę szczęśliwego głupka. Podczas tego jednego tańca jego lęk i
konsternacja ustąpiły miejsca nadzwyczaj przyjemnemu podnieceniu. Dane mu było zajrzeć
pod lodową powłokę, pod którą jego nowa królowa okazała się kobietą ognistą i namiętną;
odkrył utajoną dotychczas stronę jej natury i nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł
zbadać ją dokładniej. Prawdę mówiąc, tak bardzo nie mógł się doczekać, że musiał teraz
odwrócić wzrok, zagapić się w kąt sali i rozpaczliwie zająć myśli czymś innym, żeby
opięte spodnie nie przyprawiły go o zakłopotanie na oczach setek gości.
Tym razem widok szczerzącego zęby Bayaza był dokładnie tym, czego potrzebował.
Uśmiech starego maga ostudził jego zapał równie skutecznie jak kubeł lodowatej wody.
***
Odkąd Glokta zostawił Ardee w zagraconej bawialni, pochłoniętą upijaniem się, czarne
myśli nie dawały mu spokoju.
„Wyjątkowo czarne, nawet jak na mnie. Nic tak nie poprawia samopoczucia, jak
towarzystwo człowieka, którego los jest jeszcze bardziej beznadziejny niż nasz. Problem
polega na tym, że kiedy go zabraknie, nasza niedola staje się dwa razy cięższa i bardziej
przygnębiająca”.
Siorbnął z łyżki kolejny łyk zgrzytającej w zębach zupy i z grymasem niesmaku przełknął
przesoloną breję.
„Ciekawe, czy król Jezal dobrze się teraz bawi. Podziwiany i wychwalany przez
wszystkich, obżera się najlepszym jadłem i rozkoszuje najlepszym towarzystwem”.
Upuścił łyżkę do miski. Lewe oko zadrżało mu spazmatycznie. Skrzywił się, gdy fala
bólu spłynęła mu po plecach do nogi.
„Minęło osiem lat od uwolnienia z gurkhulskiej niewoli, a ja nadal jestem ich jeńcem.
Zawsze będę. Uwięziony w celi kalekiego ciała”.
Skrzypnęły otwierane drzwi i do pokoju, szurając nogami, wszedł Barnam, żeby
sprzątnąć po posiłku. Glokta przeniósł wzrok z półżywej zupy na półżywego starca.
„Najlepsze jadło w najlepszym towarzystwie”.
Gdyby nie popękane wargi, parsknąłby śmiechem.
- Skończył pan? - zapytał służący.
- Najprawdopodobniej tak.
„Nie udało mi się wyczarować z dupy sposobu na pozbycie się Bayaza, więc Jego
Eminencja nie będzie zadowolony. To oczywiste. Ciekawe, jak bardzo musi być
niezadowolony, żeby do reszty stracić cierpliwość? Cóż jednak mogę na to poradzić?”.
Barnam zabrał miskę, zamknął za sobą drzwi i zostawił Gloktę sam na sam z bólem.
„Czym sobie na to zasłużyłem? Czym zasłużył sobie Luthar? Czyż nie jest taki sam, jak
ja byłem? Arogancki, próżny i piekielnie samolubny? Czy jest lepszym człowiekiem ode
mnie? A jeśli nie, to dlaczego życie mnie tak srodze ukarało, a jego tak sowicie
nagrodziło?”.
Znał odpowiedź na to pytanie.
„Z tego samego powodu, dla którego niewinny Sepp dan Teufel tuła się dziś po
Anglandzie z przyciętymi palcami. Z tego samego powodu, dla którego lojalny generał
Vissbruck poległ w Dagosce, a zdradziecka magister Eider uszła z życiem. Z tego samego
powodu, dla którego Tulkis, gurkhulski ambasador, został zaszlachtowany na oczach
skowyczącego tłumu za zbrodnię, której nie popełnił”.
Dotknął językiem jednego z nielicznych ocalałych zębów.
„Życie nie jest sprawiedliwe”.
***
Jezal tanecznym krokiem przemierzał korytarz. Dalej śnił, ale nie był to już ocierający
się o panikę koszmar, który dręczył go rano. W głowie kręciło mu się od pochlebstw,
oklasków i wyrazów aprobaty, ciało tętniło mu tańcem, winem i - coraz silniej - żądzą. Z
Terez u boku, pierwszy raz podczas swojego krótkiego panowania poczuł się jak
prawdziwy król. Klejnoty i metale, jedwabie i hafty, gładka biała skóra - wszystkie lśniły
podniecająco w miękkim blasku świec. Wieczór potoczył się cudownie, a noc zapowiadała
się jeszcze lepiej.
Może z daleka Terez zdawała się twarda jak szlachetny kamień, ale on już trzymał ją w
ramionach i wiedział swoje.
Dwaj płaszczący się uniżenie służący otworzyli olbrzymie płycinowane drzwi
królewskiej sypialni, a potem bezszelestnie je zamknęli, gdy tylko król i królowa Unii
znaleźli się w środku. W głębi pokoju rozparło się ogromne łoże z baldachimem
przybranym pióropuszami, które rzucały długie cienie na pozłacany sufit. Ciemnozielone
zasłony były zachęcająco rozsunięte, jedwabistą przestrzeń za nimi wypełniały miękkie,
kuszące cienie.
Terez pierwsza weszła do sypialni, ze spuszczoną głową zrobiła kilka kroków, gdy Jezal
przekręcił klucz w zamku. Naoliwione bolce szczęknęły płynnie. Jezal - oddychający teraz
szybko i płytko - podszedł do Terez, ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął jej odsłoniętego
ramienia. Wyczuł napinające się pod gładką skórą mięśnie. Uśmiechnął się: doskonale ją
rozumiał, sam też się denerwował. Przyszło mu do głowy, że mógłby coś powiedzieć, żeby
ją uspokoić - ale po co? Oboje wiedzieli, co musi się teraz wydarzyć, a Jezal w dodatku
nie zamierzał z tym zwlekać.
Podszedł bliżej i drugą ręką objął ją w talii, czując pod palcami szept szorstkiego
jedwabiu. Musnął wargami jej kark - raz, drugi, trzeci. Wtulił nos w jej włosy, zaciągnął
się jej aromatem i dmuchnął jej leciutko w policzek. Zadrżała pod jego tchnieniem, co
tylko bardziej go ośmieliło. Prześliznął się palcami po jej barku, na pierś, brylanty
załaskotały go w wierzch dłoni, gdy sięgnął głębiej, pod stanik sukni. Przycisnął się do niej
i zamruczał z zadowoleniem, gdy jego zesztywniały fiut sympatycznie naparł na jej
oddzielone warstwami ubrań pośladki...
Nagle Terez sapnęła, odskoczyła od niego, okręciła się w miejscu i plasnęła go w
policzek z takim impetem, że zadzwoniło mu w uszach.
- Ty obleśny łajdaku! - wrzasnęła mu w twarz. Z wykrzywionych wściekle ust prysnęły
kropelki śliny. - Ty kurwi synu! Jak śmiesz mnie dotykać?! Ladisla mógł być idiotą, ale
przynajmniej był idiotą czystej krwi!
Jezal gapił się na nią z rozdziawionymi ustami i ręką przyciśniętą do piekącego
policzka, odrętwiały z szoku. Niepewnie wyciągnął do niej drugą rękę.
- Ale ja... Uuuffffi Jej kolano z bezlitosną precyzją trafiło go między uda. Zatoczył się,
zaparło mu dech w piersi, aż w końcu zwalił się na podłogę jak domek z kart pod
uderzeniem kowalskiego młota. Kiedy osuwał się na dywan w tej szczególnej,
rozdzierającej udręce, jaką może sprawić tylko cios w klejnoty rodowe, niewielką
pociechę czerpał z faktu, że miał rację: jego nowa królowa naprawdę była ognistą kobietą.
Źródłem łez, które obficie pociekły mu z oczu, były nie tylko ból, okrutne zaskoczenie i
chwilowe rozczarowanie, ale także narastająca zgroza. Wszystko wskazywało na to, że
fatalnie pomylił się w ocenie uczuć Terez. Publicznie uśmiechała się do niego, lecz teraz,
sam na sam, otwarcie gardziła nim i wszystkim, co sobą reprezentował. A on przecież nie
miał wpływu na to, że pochodził z nieprawego łoża. Nijak tego nie zmieni.
Zanosiło się na to, że noc poślubną spędzi na królewskiej podłodze. Królowa zdążyła
już szybkim krokiem przemierzyć sypialnię i odgrodzić się od niego szczelnie zasuniętymi
zasłonami łoża.
DZIEŃ SIÓDMY
Nocą dzicy wojownicy ze wschodu zaatakowali ponownie. Zakradli się po ciemku,
znaleźli dogodne miejsce, wspięli się na mur i zabili wartownika, a potem przystawili
drabinę i cała zgraja zdążyła przemknąć do środka, zanim obrońcy zorientowali się w
sytuacji. Krzyki obudziły Wilczarza, który i tak prawie nie spał. Ocknął się w
nieprzeniknionej czerni, zaplątany w koc. Nieprzyjaciel w twierdzy, biegający i krzyczący
ludzie, cienie w ciemności, wszechobecny swąd paniki i chaosu. Walka toczyła się przy
świetle gwiazd, w blasku pochodni albo w ogóle bez światła; ostrza ze świstem cięły
powietrze, obojętne na to, kto padnie ich ofiarą; obute stopy potykały się i wzburzały
fontanny iskier z dogorywających ognisk.
W końcu udało się odeprzeć atak. Spędzili dzikich pod mur i wyrżnęli prawie do nogi,
tylko trzech ocalało, zdążyło rzucić broń i się poddać - co, jak się potem okazało, było
poważnym błędem. Przez te siedem dni obrońcy pochowali wielu swoich, zachodzące
słońce co wieczór oświetlało nowe groby, trudno więc było o litościwe nastroje,
zwłaszcza że od początku mało kto był do nich skłonny. Kiedy więc pojmali tych trzech,
Czarny Dow przywiązał ich do muru od zewnątrz w takim miejscu, żeby Bethod i jego
ludzie dobrze ich widzieli. Przywiązał ich w porze surowego, sinego brzasku, gdy
pierwsze smugi światła dopiero zaczynały kroić czarne niebo, po czym oblał ich olejem i
podpalił. Jednego po drugim. Po kolei, tak żeby ci następni widzieli, co się święci, i
zdążyli zacząć wrzeszczeć.
Wilczarz nie przepadał za widokiem palonych żywcem ludzi, dźwiękiem ich krzyków i
skwierczeniem wytapiającego się tłuszczu, nie był miłośnikiem mdląco słodkiej woni
palonego ludzkiego mięsa, ale nie miał najmniejszego zamiaru powstrzymywać Dowa.
Łagodność bywa w cenie, ale to nie był dobry moment na jej okazywanie. Na wojnie
litość i słabość to jedno i to samo. Nikt nie daje medali za miłe zachowanie. Nauczył się
tego od Bethoda, dawno temu. Może teraz dzicy dwa razy się zastanowią, zanim znów
przypuszczą nocny szturm i spierdolą wszystkim perspektywę śniadania.
Poza tym, widowisko mogło też wlać otuchę w serca obrońców, których morale
zaczynało siadać. Dwie noce wcześniej kilkunastu chłopaków próbowało się wyrwać z
oblężenia: po ciemku zeszli z posterunków, cichcem przepełzli przez mur i próbowali zejść
w dolinę. Teraz ich głowy - zatknięte na piki - zdobiły wał przed obronnym okopem
Bethoda: tuzin zmasakrowanych brył z rozwiewanymi wiatrem włosami. Z muru trudno
było dostrzec ich twarze, miało się jednak wrażenie, że mają wściekłe, rozdrażnione miny.
Jakby mieli do Wilczarza pretensję, że zmusił ich do tego kroku.
A on i bez tego miał dostatecznie dużo pretensji ze strony żywych.
Marszcząc brwi, wpatrywał się w obozowisko Bethoda. Zarysy namiotów i sztandarów
dopiero zaczynały się wyłaniać z mroku i mgły, a on zastanawiał się, co może zrobić
innego, niż stać i czekać. Chłopaki spoglądały na niego z nadzieją, że zrobi jakąś magiczną
sztuczkę i wszyscy wyjdą z tego cało, ale on w ogóle nie znał się na magii. Dolina, mur i
żadnej drogi ucieczki. Na tym właśnie polegał cały plan - żeby nie było żadnej drogi
ucieczki.
Ciekawe, pomyślał, czy wytrzymamy jeszcze jeden dzień. Z drugiej strony, to samo
pytanie zadawał sobie wczoraj rano.
- Co też Bethod na dziś zaplanował, hę? - mruknął pod nosem. - Co tam sobie wymyślił?
- Masakrę? - podpowiedział Ponurak.
Wilczarz spiorunował go wzrokiem.
- Wolałbym chyba słowo „atak”, ale nie zdziwiłbym się, gdyby przed wieczorem wyszło
na twoje.
Zmrużył oczy i wytężył wzrok, z nadzieją wypatrując tego, czego wypatrywał od
siedmiu długich dni: jakiegoś znaku, że wojsko Unii jest blisko. Na próżno. Za obozem
Bethoda, za namiotami, sztandarami i masą jego żołnierzy rozciągała się pusta, jałowa
ziemia, której ocienione zagłębienia wypełniała mgła.
Tal szturchnął go łokciem pod żebro i uśmiechnął się bez przekonania.
- Nie podoba mi się ten plan, to czekanie na Unię i tak dalej... Ryzykowne, na mój gust.
Myślisz, że mogę jeszcze zmienić zdanie? Wycofać się?
Wilczarz się nie roześmiał. Zużył już cały zapas śmiechu.
- Niespecjalnie.
- Mhm. - Olbrzym westchnął. - Tak właśnie myślałem.
***
Siedem dni od pierwszego szturmu szanków. Siedem dni - a jakby siedem miesięcy.
W ciele Logena nie ostał się chyba ani jeden mięsień, który nie byłby przeciążony i
obolały.
Pokrywał je legion krwiaków, horda zadrapań, armia zadraśnięć, masa śladów po
uderzeniach i poparzeniach. Miał opatrzoną ranę na nodze; ciasno obandażowane żebra,
naruszone licznymi kopniakami; dwa pokaźne strupy na głowie, pod włosami; ramię
pozbawione czucia jak drewniany kloc, od tarczy, na którą przyjął liczne ciosy; knykcie
otarte i spuchnięte od uderzeń pięścią, które zamiast w twarze dzikusów trafiły w kamień.
Cały był jednym wielkim sińcem.
Inni mieli się niewiele lepiej. Ze świecą szukać by w twierdzy człowieka, który nie
odniósł żadnych obrażeń; nawet córka Crummocka dorobiła się jakiegoś zadrapania.
Przedwczoraj jeden z chłopaków Dreszcza stracił palec - mały, u lewej ręki. Wpatrywał
się teraz w kikut owinięty brudną, zakrwawioną szmatą, i krzywił się z bólu.
- Ale pali... - Spojrzał na Logena. Zacisnął i rozluźnił pięść.
Logenowi chyba powinno być mu go żal. Pamiętał ten ból i pamiętał gorsze od bólu
rozczarowanie - trudno jest tak po prostu uwierzyć, że już nigdy nie będziesz miał tego
palca; że straciłeś go raz na zawsze. Nie umiał się już jednak użalać nad innymi, ledwie
zachował odrobinę współczucia dla siebie.
- Na pewno. - Chrząknął potakująco.
- Czuję, jakbym wciąż go miał.
- Mhm.
- To minie?
- Z czasem tak.
- Dużo tego czasu trzeba?
- Pewnie więcej niż nam zostało.
Tamten pokiwał głową.
- Pewnie tak.
Siedem dni. Nawet zimny kamień i nasiąknięte wodą drewno twierdzy miały dość.
Nowe blanki kruszyły się i zapadały, a łatane na bieżąco kruszyły się i zapadały
ponownie.
Brama została porąbana jak rozmokła podpałka, słońce przeświecało przez wyrąbane w
niej otwory. Zwalone za nią głazy jeszcze się trzymały, ale same odrzwia mogły runąć od
mocniejszego puknięcia. Prawdę mówiąc, mocniejsze puknięcie powaliłoby chyba i
Logena, tak kiepsko się czuł.
Przepłukał usta skwaśniałą wodą z manierki; czerpali już z samego dna beczek, woda
zalatywała stęchlizną. Zaczynało też brakować żywności i w ogóle wszystkiego. Zapasy
nadziei były szczególnie skąpe i szybko się kurczyły.
- Wciąż żyję - mruknął pod nosem.
Zabrakło jednak w tych słowach nuty triumfu, i to bardziej niż zwykle. Nie przepadał za
cywilizacją, ale miękkie łóżko, dziwne miejsce do sikania i odrobina pogardy ze strony
cherlawych durniów wcale nie wydawały mu się kiepską perspektywą. Po raz tysięczny
zadawał sobie pytanie, po co w ogóle wrócił, gdy wtem usłyszał za plecami głos
Crummocka-i-Phaila: - No, no, Krwawy-dziewięć... Wyglądasz na zmęczonego.
Logen spochmurniał. Ględzenie szurniętego górala zaczynało mu działać na nerwy.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale przez ostatnie dni sporo się naharowaliśmy.
- Zauważyłem, a i owszem. Zresztą, sam też nie próżnowałem, prawda, moje śliczności?
Troje dzieci Crummocka spojrzało po sobie.
- No - przytaknęła cieniutkim głosikiem dziewczynka.
Crummock spojrzał na nią posępnie.
- Już wam się ta gra nie podoba, co? A tobie, Krwawy-dziewięć? Księżyc już się do
ciebie nie uśmiecha? Boisz się, co?
Logen odpowiedział przeciągłym, stanowczym spojrzeniem.
- Mam dość, Crummock. Mam dość twojego fortu, twojego żarcia, a nade wszystko
twojego pieprzenia. Nie każdy tak jak ty kocha kłapanie tych twoich tłustych warg. Dlatego
mam dla ciebie propozycję: zmiataj stąd i spróbuj wsadzić sobie księżyc w dupę.
Crummock tylko się uśmiechnął: łuk pożółkłych zębów błysnął w otchłani brody.
- O właśnie, to jest gość, którego kocham.
Jeden z synków, tragarz włóczni, pociągnął go za rękaw.
- Co tam znowu, u licha?
- Tata? A co będzie, jeśli przegramy?
- Jeśli co? - zadudnił groźnie góral. Wyrżnął dzieciaka na odlew w głowę. Chłopiec
upadł na twarz. - Wstawaj! Nie będzie żadnego przegrywania!
- Przynajmniej dopóki księżyc nas kocha - mruknęła dziewczynka, ale cichutko.
Maluch gramolił się z ziemi; przyciskał dłoń do zakrwawionych ust i wyglądał, jakby
zamierzał się rozpłakać. Logen znał to uczucie. Powinien chyba powiedzieć, co myśli o
takim traktowaniu dzieci; może nawet naprawdę by to zrobił - pierwszego dnia,
ewentualnie drugiego. Ale nie dzisiaj. Był zbyt zmęczony, obolały i przerażony, żeby się
tym przejąć.
Przyczłapał Czarny Dow z czymś w rodzaju uśmiechu na twarzy. Jedyny człowiek w
obozie, o którym można było powiedzieć, że jest w lepszym nastroju niż zwykle. Kiedy
Czarny Dow się uśmiecha, człowiek wie, że wpadł w gówno po uszy.
- Dziewięciopalcy - burknął.
- Cześć, Dow. Skończyli ci się ludzie do palenia?
- Bethod na pewno niedługo przyśle nowych. - Dow ruchem głowy wskazał dolinę. - Jak
sądzisz, kogo dziś na nas napuści?
- Po tym, jak w nocy oberwali, tych drani zza Crinny mamy chyba z głowy.
- Też tak myślę. Przeklęte dzikusy.
- Za to od dawna nie widziałem żadnego szanki.
- Cztery dni, odkąd ostatni raz poszczuł nas płaskogłowymi.
Logen zmrużył oczy i spojrzał na powoli rozjaśniające się niebo.
- Piękny dzień się zapowiada. Piękny dzień na pancerz, miecz i żołnierzy maszerujących
ramię w ramię. Piękny dzień, żeby nas wykończyć. Nie zdziwię się, jeśli dziś pchnie na nas
carlów.
- Ja też nie.
- Tych najlepszych - dodał Logen. - Sprzed lat. Kto wie, może po śniadaniu zapukają do
bramy Biały, Goring, Blady-jak-Śnieg, Mała Kość w dupę jebany... I cała reszta.
- To mają być najlepsi? - prychnął Dow. - To zwykłe pizdusie są.
Splunął na ziemię.
- Nie przeczę - odparł Logen.
- Jak to? Przecież walczyłeś z nimi ramię w ramię, przez tyle ciężkich, krwawych lat...
- Walczyłem. Ale nie powiem, żebym ich lubił.
- Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale oni też za tobą nie przepadają. - Dow posłał
Logenowi podejrzliwe spojrzenie. - A kiedy to przestało ci być po drodze z Bethodem, co,
Dziewięciopalcy?
Logen nie spuścił wzroku.
- Trudno powiedzieć. Jakoś tak po trochu się rozstaliśmy. Może z biegiem czasu stawał
się coraz większym skurwielem? Albo ja stawałem się coraz mniejszym?
- A może zwyczajnie nie ma miejsca dla dwóch takich wielkich skurczybyków po jednej
stronie barykady, hmm?
- Nie mam pojęcia. - Logen wstał. - Za to z tobą dogaduję się cudnie.
Odszedł, zostawiając Dowa samego. Jakże łatwo i przyjemnie pracowało się z
Malacusem Quaiem, Ferro Maljinn i Jezalem dan Lutharem.
Siedem dni, a oni już skaczą sobie do gardeł. Wściekli. Zmęczeni. Siedem dni. Jedyna
pociecha w tym, że to już nie potrwa długo.
***
- Nadchodzą.
Wilczarz spojrzał w bok. Jak zwykle w wypadku obwieszczeń Ponuraka, także i to było
właściwie zbędne. Było ich widać nie gorzej niż wschodzące słońce. Carlowie Bethoda
ruszyli.
Nie śpieszyli się. Szli miarowym krokiem, wyprostowani, schowani za pomalowanymi
tarczami, ze wzrokiem wbitym w bramę. Sztandary powiewały im nad głowami, chorągwie
ze znakami, które Wilczarz znał z zamierzchłej przeszłości. Z wieloma z tych ludzi walczył
kiedyś pewnie w jednym oddziale. Wiele twarzy znał, wiele imion. Z wieloma z nich jadał,
upijał się, śmiał... A teraz będzie musiał zrobić co w jego mocy, żeby odesłać ich z
powrotem do ziemi. Odetchnął głęboko. Na polu bitwy nie ma miejsca na sentymenty. Tak
mu kiedyś powiedział Trójdrzewiec, a on wziął to sobie do serca.
- Dobra! - Podniósł rękę. Otaczający go na wieży strzelcy napięli łuki. - Dajcie im
jeszcze trochę podejść!
Miarowy krok carlów najpierw zmiesił rozmiękłe błoto, potem, gdy dolina się zwęziła,
zadudnił na kamieniach wśród zwłok wojowników ze wschodu i szanków, porzuconych
tam, gdzie padli zmiażdżeni, rozrąbani, naszpikowani strzałami. Carlowie nie zachwiali
się, nie zgubili rytmu, mur tarcz chwiał się, ale nie pękł, nie powstała w nim najmniejsza
szczelina.
- Zwarty szyk - mruknął Tul.
- Aż za bardzo... Skurczybyki.
Byli już blisko, tak blisko, że trzeba było strzelić na próbę.
- Uwaga, chłopaki! Mierzyć wysoko, niech spadną na nich z góry!
Pierwsza salwa wzbiła się z sykiem w powietrze, zakreśliła wysoki łuk w powietrzu i
strzały posypały się na zwartą kolumnę. Carlowie jak na komendę osłonili się tarczami,
groty zadudniły na pomalowanym drewnie, odbiły się od hełmów, ześliznęły po
kolczugach. Kilka dosięgło celu, ktoś krzyknął przenikliwie, w szyku pojawiły się nieliczne
luki... Większość jednak niezłomnie, uparcie maszerowała w stronę muru.
Wilczarz obrzucił zaniepokojonym spojrzeniem beczki ze strzałami, wypełnione
niespełna w jednej czwartej. A większość pocisków i tak musieli już wycinać ze zwłok.
- Przyłóżcie się, chłopaki! Dobrze celować!
- Ehm - mruknął Ponurak, wskazując w dół.
Spory oddział gramolił się pośpiesznie z okopu Bethoda. Żołnierze mieli sztywne
skórzane pancerze i stalowe hełmy. Ustawili się w kilku równych szeregach, uklękli i
zaczęli szykować broń - kusze, takie same, jakich używała Unia.
- Kryć się! - skomenderował Wilczarz.
Małe, wredne kusze zatrzeszczały i plunęły. Większość chłopaków na wieży w porę
schroniła się za blankami, tylko jeden optymista wychylił się nie w porę i dostał prosto w
otwarte usta. Zachwiał się i nie wydawszy dźwięku, spadł z wieży. Drugi oberwał w pierś
i teraz oddychał ze świstem przypominającym zawodzenie wiatru w rozszczepionej sośnie.
- Dobra! Pora się im odgryźć!
Wszyscy poderwali się jak jeden mąż i posłali salwę w dół, aż zadźwięczały cięciwy.
Zasypali drani deszczem strzał. Może i mieli słabszą broń, ale mieli również przewagę
wysokości, która nadawała ich pociskom dodatkowy impet. Na dodatek kusznicy Bethoda
nie mieli żadnej osłony, toteż całkiem sporo tych w pierwszym szeregu padło na miejscu
lub zaczęło się odczołgiwać, wyjąc z bólu. Drugi szereg pozostał jednak niewzruszony:
strzelcy zajęli pozycje i wycelowali broń.
Druga salwa pomknęła z sykiem do góry. Obrońcy skryli się za blankami lub padli na
płask; jeden bełt śmignął tuż obok głowy Wilczarza i stuknął o skałę za jego plecami -
czysty fuks, że chybił celu. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia: jeden z chłopaków leżał na
wznak, wpatrywał się w dwa bełty sterczące mu z piersi i powtarzał szeptem: - O kurwa...
O kurwa... O kurwa...
- Skurczybyki!
- Dowalcie im!
Strzały i bełty furkotały w obu kierunkach, ludzie krzyczeli i celowali, wściekli, z
zaciśniętymi zębami.
- Spokojnie! - wołał Wilczarz. - Dobrze mierzyć!
Nikt go nie słuchał. Dzięki osłonie blanków i przewadze wysokości obrońcy szybko
uzyskali wyraźną przewagę. Strzelcy Bethoda zaczęli się wycofywać, z początku ostrożnie,
ale wkrótce pierwsi dwaj pogubili broń i rzucili się do panicznej ucieczki; jeden z nich
dostał w plecy i padł jak długi. Reszta wycofała się do okopu, porzuciwszy czołgających
się w błocie rannych.
- Hmm... - mruknął Ponurak.
Przez ten czas, gdy oni ostrzeliwali się z wieży, carlowie zdążyli dotrzeć pod bramę,
osłaniając się tarczami przed miotanymi przez górali strzałami i kamieniami. Fosa została
zasypana już dzień albo dwa wcześniej, teraz zaś opancerzona kolczugami kolumna
rozstąpiła się na boki, robiąc miejsce w środku dla grupy przenoszącej coś do przodu.
Wilczarzowi mignął długi, cienki pień drzewa, obrobiony jak taran, z krótko przyciętymi
gałęziami umożliwiającymi solidny chwyt i zamach. Rozległ się donośny łoskot, gdy taran
uderzył w żałosną namiastkę bramy.
- Psiakrew... - mruknął Wilczarz.
Do natarcia ruszyły także grupki thrallów - lekkozbrojni i lekko opancerzeni,
wyposażeni w drabiny, w swojej szybkości pokładali nadzieję na dotarcie pod mur. Wielu
padło po drodze od włóczni, strzał i kamieni, część drabin odepchnięto od muru, ale
thrallowie ruszali się żwawo i byli uparci. Wkrótce dwie drużyny wspięły się na blanki, a
kolejne deptały im po piętach. Starli się z góralami Crummocka, nad którymi górowali
świeżością i liczebnością.
W końcu rozległ się donośniejszy trzask i brama runęła. Wilczarz zdążył jeszcze
zobaczyć, jak rozbujany po raz ostatni taran obala jedno skrzydło wrót, carlowie
natychmiast wyłamali drugie - kilka rzuconych przez obrońców kamieni przetoczyło się po
ich tarczach - i zaczęli przeciskać się do fortu.
- Niedobrze - mruknął Ponurak.
- Wdarli się do środka - sapnął Wilczarz.
Carlowie Bethoda zalali wąskie przejście wezbraną falą stali, ciężkimi buciorami
zdeptali obaloną bramę i zaczęli roztrącać spiętrzone za nią kamienie. Unieśli kolorowe,
malowane tarcze i wypolerowaną do połysku broń. Po obu stronach bramy thrallowie roili
się na drabinach, wspinali na mur i spychali ludzi Crummocka z blanków. Armia
Północnych wlała się do twierdzy jak rzeka, która przerwała tamę: wąska z początku
strużka błyskawicznie przerodziła się w prawdziwą powódź.
- Schodzę tam! - warknął Tul, wyciągając miecz z pochwy.
Wilczarz miał ochotę go powstrzymać, ale tylko skinął zmęczony głową i odprowadził
Grzmota wzrokiem, gdy ten zbiegł po schodach. Paru wojowników poszło w jego ślady.
Nie było sensu stawać im na drodze.
Ta chwila zbliżała się wielkimi krokami.
Chwila, w której każdy będzie musiał wybrać, gdzie umrze.
***
Logen patrzył, jak wdzierają się przez bramę, posuwają się w górę po kamiennej
pochylni, wlewają do twierdzy. Czas zwolnił. Poranne słońce podkreślało szczegóły
rysunków na tarczach: czarne drzewo, czerwony most, dwa wilki na zielonym polu, trzy
konie na żółtym... Metal połyskiwał i lśnił - rąbek tarczy, kółeczko kolczugi, grot włóczni,
ostrze miecza. Północni napierali z wrzaskiem, wysokim i piskliwym, tak jak czynili to
zawsze, od lat. Powietrze powoli wślizgiwało się i wyślizgiwało przez nos Logena.
Thrallowie i górale walczyli na murach w zwolnionym tempie, jakby pod wodą;
odgłosy bitwy były odległe i stłumione. Dłonie pociły mu się, mrowiły go i swędziały, gdy
patrzył na nacierających carlów. Wydawało się niemożliwe, żeby musiał na nich
zaszarżować i wyrżnąć tylu, ilu zdoła. Co za kretyński pomysł.
Miał okrutną ochotę - jak zawsze w takich sytuacjach - odwrócić się na pięcie i uciec.
Wyraźnie czuł strach otaczających go ludzi, słyszał, jak niepewnie przestępują z nogi na
nogę, widział, jak cal po calu się cofają. Całkiem rozsądna reakcja, tyle że tu nie było
dokąd uciekać. Można było co najwyżej rzucić się naprzód, na wrogów, spróbować ich
odeprzeć, zanim zdobędą jakiś przyczółek. Nie było się nad czym zastanawiać. To była ich
jedyna szansa.
Logen wzniósł więc wysoko miecz Stwórcy i z nieartykułowanym okrzykiem puścił się
biegiem. Usłyszał krzyki dookoła, poczuł, że jego ludzie ruszyli wraz z nim, zadźwięczała
broń i pancerze. Grunt pod nogami, mur i carlowie, ku którym biegł, falowali i
podskakiwali mu w oczach. Jego buty dudniły o ziemię, przyśpieszony oddech świszczał
nie gorzej od wiatru.
Carlowie próbowali pośpiesznie sformować szyk na przyjęcie szarży, ustawić lity mur z
tarcz, przygotować włócznie i miecze, lecz po przebyciu wąskiego przesmyku bramy w ich
szeregach panował jeszcze chaos, a biegnąca im na spotkanie wrzeszcząca masa ludzi
dodatkowo wytrąciła ich z równowagi. Okrzyk bojowy zamarł im w gardle, triumfalny
uśmiech zniknął z twarzy, zastąpiony grymasem wstrząsu. Ci na obrzeżach szyku pierwsi
zwątpili w swoje siły, zawahali się, cofnęli... i właśnie wtedy uderzyli na nich ludzie
Logena.
Udało mu się wywinąć od ciosu rozchwianej włóczni i niesiony impetem szarży zadał
dobry, solidny cios. Carl, który przyjął go na tarczę, runął jak ścięty, a gdy próbował
wstać, Logen chlasnął go po udzie, rozciął kolczy fartuch i zadał głęboką ranę. Carl z
wrzaskiem osunął się na ziemię, a Logen zamierzył się już na kolejnego. Miecz Stwórcy
zajazgotał na okuciu tarczy, ześliznął się po nim i werżnął w ciało. Carl zabulgotał i
zwymiotował krwią na pancerną pierś.
Logenowi mignął topór wgryzający się w czyjś hełm i zostawiający po sobie wielkie
jak pięść wgniecenie. Piruetem uniknął kolejnego pchnięcia włócznią, która, chybiwszy
celu, utknęła pod żebrami człowieka obok. Miecz wciął się w tarczę, drzazgi prysnęły
Logenowi w oko. Zamrugał, uchylił się, pośliznął w błocie, ciął rękę wczepioną w jego
płaszcz i poczuł, jak ta pęka i mięknie w kolczym rękawie. Coś uderzyło go w plecy i
niemal wepchnęło na czyjś miecz. W jednej chwili nie miał miejsca, żeby się zamachnąć, a
w następnej nie miał już miejsca w ogóle. Ciżba ludzka napierająca przez bramę i
zgnieciona w jej wąskim gardle, swoją bezrozumną, szarpiącą się masą dodatkowo
potęgowała ścisk. Ludzie sapali i stękali, tłukli się nawzajem łokciami i pięściami, dźgali
nożami i drapali paznokciami po twarzach.
Logenowi mignął w tłumie Mała Kość: obnażył zęby we wściekłym grymasie,
wrzeszczał coś chrapliwie, siwiejące włosy spływały mu spod ozdobionego złotym
zawijasem i zbryzganego czerwienią hełmu. Logen próbował się do niego przebić, ale
ślepy nurt bitwy rozdzielił ich i poniósł go w dal.
Pchnął kogoś mieczem, celując pod tarczę. Skrzywił się, gdy coś dziabnęło go w
biodro: palący ból, powolny, długi, narastający, coraz gorszy. Ryknął z bólu, czując, jak
ostrze wrzyna się coraz głębiej - nie było ciosu, cięcia, pchnięcia, ktoś po prostu trzymał
miecz, na który Logen został wepchnięty. Szarpnął się, uderzył na oślep łokciami i głową,
w końcu udało mu się wykręcić i odskoczyć od źródła bólu. Poczuł krwawą wilgoć na
udzie.
Nagle wokół niego zrobiło się luźniej. Wziął zamach mieczem, chlasnął jakąś tarczę,
przy drugim zamachu rozłupał czyjąś czaszkę, a wtedy ktoś go popchnął i Logen zarył
twarzą w jeszcze ciepły mózg.
Kątem oka dostrzegł ruch czyjejś tarczy, która, szarpnięta gwałtownie do góry, trafiła go
w gardło, w podbródek, odbiła mu głowę wstecz i wypełniła czaszkę oślepiającym
światłem. Zanim się zorientował, tarzał się, wił i kaszlał w błocie, wśród buciorów.
Czołgał się donikąd, czepiając się ziemi i plując krwią. Zewsząd otaczały go
zapierające się i mlaskające w błocku buty. Pełzł przez mroczny, przerażający, ruchomy las
nóg. Z góry sączyło się pocięte cieniami światło, a wraz z nim okrzyki gniewu i bólu. Stopy
kopały go, tratowały, deptały boleśnie po całym ciele. Próbował wstać, ale kopniak w usta
osadził go na miejscu. Przetoczył się w bok, stęknął i zobaczył brodatego carla, który
znalazł się w tej samej sytuacji i usiłował dźwignąć się z ziemi; trudno było powiedzieć,
czy należy do obrońców, czy do napastników. Ich oczy spotkały się na moment, zanim w
górze zabłysnął grot włóczni i dźgnął carla w plecy, raz, drugi, trzeci. Carl zwiotczał, krew
spłynęła mu obficie w gęstą brodę. Wszędzie leżeli ludzie, na brzuchu, na boku, wśród
porzuconej i potrzaskanej broni, roztrącani kopniakami jak lalki. Niektórzy jeszcze
podrygiwali, zaciskali dłonie, postękiwali z bólu.
Logen kwiknął, gdy czyjś bucior przydepnął mu dłoń i wgniótł palce w błoto.
Wyszarpnął zza pasa nóż, zacisnął ociekające krwią zęby i zaczął słabymi ciosami
chlastać wroga po łydce. Coś trzasnęło go w głowę i znów powaliło na ziemię.
Świat stał się zgiełkliwą, rozmazaną plamą, bolesnym kleksem, masą stóp i wściekłości.
Logen nie wiedział już, w którą stronę jest zwrócony; nie wiedział nawet, gdzie jest dół, a
gdzie góra. W ustach czuł metaliczny posmak, chciało mu się pić. Oczy miał zalane krwią i
zachlapane błotem, w głowie mu dudniło, chciało mu się rzygać.
Wrócić na Północ, zasmakować zemsty... Co on sobie, kurwa, wyobrażał?
***
Ktoś zawył przeraźliwie, trafiony bełtem, ale Wilczarz nie miał dla niego czasu.
Thrallowie Białego wspięli się na mur przy wieży, a teraz pierwsi z nich dopadli już do
schodów i szarżowali na górę - na tyle, na ile umożliwiały im to wąskie stopnie. Wilczarz
odrzucił łuk, dobył miecza, w drugą rękę wziął nóż. Paru jego ludzi sięgnęło po włócznie i
razem stanęli u szczytu schodów, czekając na thrallów.
Przełknął ślinę. Nie przepadał za taką walką, oko w oko, na wyciągnięcie topora, wolał
zachowywać uprzejmy dystans do przeciwnika. Szkoda tylko, że ci dranie mieli inny
pogląd na tę sprawę.
Na szczycie schodów wywiązała się nieporadna potyczka: obrońcy dźgali włóczniami,
usiłując zepchnąć thrallów, którzy odgryzali im się pchnięciami włóczni i ciosami tarcz,
starając się zdobyć skrawek przestrzeni na platformie. Jedni i drudzy musieli mieć się na
baczności, żeby nie runąć w dół i nie wrócić do ziemi.
Jeden z thrallów rzucił się naprzód z włócznią, wrzeszcząc wniebogłosy. Ponurak -
całkowicie opanowany - strzelił mu prosto w twarz z odległości najwyżej dwóch kroków.
Thrall zachwiał się, zrobił jeszcze jeden krok, jeszcze drugi, zgiął się wpół (lotki
strzały wystawały mu z ust, grot wyszedł karkiem), zanim w końcu Wilczarz ściął mu
czubek głowy.
Trup legł nieruchomo.
Olbrzymi rudzielec wparował po schodach, wywijając ogromnym toporem i wyjąc jak
potępieniec. Uskoczył przed wycelowaną w niego włócznią, powalił łucznika ciosem, od
którego krew trysnęła na skały, i przebił się dalej, roztrącając walczących.
Wilczarz zwlekał, udając niezdecydowanego głupka, i dopiero kiedy topór świsnął w
powietrzu, zrobił unik w lewo. Ostrze chybiło go dosłownie o włos. Rudowłosy thrall
zachwiał się na nogach, zapewne zdyszany po wspinaczce na mur i biegu po schodach -
przebiegł szmat drogi, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że na końcu czekała go śmierć.
Wilczarz z całej siły kopnął go z boku w kolano. Noga ugięła się pod thrallem, który z
rykiem zatoczył się ku schodom, a wtedy Wilczarz ciął go przez grzbiet. Pchnięty impetem
uderzenia thrall wypuścił z rąk topór i runął w przepaść, krzycząc i koziołkując w
powietrzu.
Wilczarz instynktownie wyczuł jakiś ruch i odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć
drugiego wroga, który zachodził go z boku. Okręcił się w miejscu, sparował cios
pierwszego ostrza i sapnął, gdy drugie z lodowatym, głuchym łoskotem przeszyło mu rękę.
Usłyszał, jak jego własny miecz - który wypadł mu z odrętwiałej dłoni - zaklekotał na
kamieniach.
Uskoczył przed trzecim cięciem, potknął się i przewrócił na wznak. Thrall przyskoczył
do niego, wznosząc broń do ostatniego uderzenia, ale nie zdążył dobrze zrobić kroku, gdy
Ponurak dopadł go z boku, chwycił go za rękę z mieczem i unieruchomił ją w uścisku.
Wilczarz zerwał się z ziemi, mocniej zacisnął sprawną dłoń na nożu i pchnął thralla
prosto w pierś. Stali tak we trzech, spleceni w bezruchu w samym środku otaczającego ich
szaleństwa, przez czas, jakiego człowiek potrzebuje, żeby umrzeć. Dopiero wtedy Wilczarz
wyszarpnął nóż, a Ponurak puścił przeciwnika.
Na wieży sytuacja została chwilowo opanowana. Tylko jeden thrall trzymał się jeszcze
na nogach; Wilczarz patrzył, jak dwóch chłopaków, grożąc mu włóczniami, zagnało go na
skraj platformy i z niej zepchnęło. Wszędzie walały się ciała - jakieś dwa tuziny thrallów,
ze dwa razy mniej chłopaków Wilczarza. Jeden siedział oparty o urwisko, blady jak ściana.
Jego pierś unosiła się i opadała w przyśpieszonym oddechu, zakrwawionymi dłońmi
trzymał się za rozpłatany brzuch.
Dłoń Wilczarza nie chciała odzyskać dawnej sprawności, palce zwisały bezużytecznie.
Podwinąwszy rękaw koszuli, zobaczył długie rozcięcie, które od łokcia sięgało prawie
do nadgarstka. Żołądek podszedł mu do gardła. Odkaszlnął i splunął gryzącą żółcią. Do
widoku ran u innych ludzi można się przyzwyczaić, ale własne pokaleczone ciało zawsze
napawa zgrozą.
W twierdzy walka trwała w najlepsze; z góry widać było tylko kłębiącą się zbitą masę
ludzi; Wilczarz nie byłby w stanie określić, kto jest kim. Stał jak skamieniały, ściskając
zakrwawiony nóż. Skończył się czas odpowiedzi i planów. Teraz każdy walczył sam. Jeżeli
przeżyją do wieczora, to tylko dzięki szczęściu, a on zaczynał powątpiewać, czy będzie
miał aż tyle szczęścia.
Ktoś pociągnął go za rękaw. Ponurak. Wilczarz podążył wzrokiem za jego wyciągniętą
ręką.
Daleko w dolinie, na tyłach obozu Bethoda, w powietrze uniosła się ogromna chmura
kurzu, obłok brunatnej mgły. A w niej w porannym słońcu zalśniły pancerze kawalerzystów.
Wilczarz ścisnął nadgarstek Ponuraka. Płomyk nadziei rozpalił się na nowo.
- Unia, kurwa... - wyszeptał, nie wierząc własnym oczom. - Unia.
***
Mrużąc powieki, West spojrzał przez lunetę, na chwilę odjął ją od oczu, po czym
spojrzał ponownie, tym razem w górę doliny.
- Jesteś pewien?
- Tak, lordzie marszałku. - Po ośmiu dniach ostrej jazdy szeroka, szczera twarz
Jalenhorma była pokryta grubą warstwą brudu. - Jeszcze się bronią, ale ledwo, ledwo.
- Generale Poulder! - warknął West.
- Słucham, lordzie marszałku? - W głosie Pouldera brzmiała nieznana wcześniej
przypochlebna nuta.
- Kawaleria gotowa do szarży?
Poulder rozdziawił i zamknął usta.
- Ludzie nie zajęli jeszcze pozycji... - odparł. - Ostatnio srogo popędzali konie, a teraz
musieliby szarżować pod górę, w nierównym terenie, na silnego nieprzyjaciela, który nie
ma nic do stracenia. Oczywiście zrobią, co każesz, lordzie marszałku, byłoby jednak
rozważniej poczekać, aż piechota...
- Rozwaga to luksus.
West zmarszczył brwi, wpatrując się w niewinnie wyglądającą lukę pomiędzy
wzgórzami. Zaatakować natychmiast, póki Wilczarz i jego Północni jeszcze walczą?
Mogliby wtedy wykorzystać przewagę zaskoczenia i zmiażdżyć Bethoda jak w kleszczach -
tyle że faktycznie jazda musiałaby nacierać pod górę, a ludzie i konie byli zmęczeni i
rozproszeni po forsownym marszu. Czy zatem lepiej będzie poczekać na przybycie
piechoty, czyli dobre kilka godzin, i przeprowadzić starannie zaplanowane natarcie? Do
tego czasu ludzie Wilczarza zostaną wycięci do nogi, a Bethod zajmie fort i przygotuje się
do odparcia szturmu z tylko jednej strony.
Przygryzł wargę. Starał się zapomnieć, że od jego decyzji zależy los tysięcy.
Natychmiastowy atak byłby bardziej ryzykowny, ale mógł przynieść większe korzyści;
jedna krwawa godzina mogła położyć kres całej wojnie. Nie wiadomo, czy uda im się
jeszcze kiedyś tak zaskoczyć Króla Północnych. Jak to powiedział Burr w noc przed
śmiercią? Nie sposób być wielkim wodzem bez odrobiny... bezwzględności.
- Przygotować się do szarży. Gdy tylko piechota tu dotrze, niech zajmie pozycje w
poprzek wylotu doliny. Musimy odciąć Bethodowi drogę ucieczki. Jeżeli mamy ponieść
znaczne straty, nalegam, by miały sens.
Poulder nie wyglądał na przekonanego.
- Generale Poulder, mam się zgodzić z przedstawioną przez generała Kroya oceną
pańskich talentów dowódczych? Czy raczej udowodni nam pan, że obaj się mylimy?
Generał wyprężył się na baczność. Wąsy zadrżały mu z zapału.
- Z całym szacunkiem, lordzie marszałku, zamierzam udowodnić, że się panowie
mylicie! Natychmiast wydam rozkaz natarcia!
Dźgnął czarnego rumaka ostrogami i pogalopował w górę doliny, gdzie w kłębach kurzu
kawaleria formowała szyk. Kilku oficerów sztabowych popędziło jego śladem. West
poruszył się niespokojnie w siodle, przygryzając z troską wargę. Znów zaczynała go boleć
głowa: szarża pod górę, naprzeciw wroga, który nie ma nic do stracenia...
Pułkownik Glokta na pewno uśmiechnąłby się od ucha do ucha na myśl o tak zabójczym
ryzyku. Księciu Ladisli spodobałaby się kawaleryjska fantazja w rozporządzaniu cudzym
życiem. Lord Smund poklepałby oficerów po plecach, pogadał coś o werwie i męstwie i
kazał podać wino.
I jak skończyli ci trzej bohaterowie?
***
Logen usłyszał potężny ryk, który jednak dobiegał z bardzo daleka i brzmiał słabo.
Światło poraziło jego półprzymknięte oczy, jakby walczący nagle się rozproszyli.
Zamigotały cienie. Ogromny bucior mlasnął w błocie tuż przed jego twarzą. Daleko w
górze dudniły głosy. Ktoś złapał go za koszulę i powlókł przez błoto; wszędzie widział
miotające się, podrygujące nogi. W końcu zobaczył także niebo, boleśnie jasne. Zamrugał,
obślinił się i znieruchomiał, bezwładny jak szmata.
- Logen! Co z tobą? Jesteś ranny?
- Eee... - wychrypiał i się zakrztusił.
- Poznajesz mnie?
Coś uderzyło go w twarz, wbiło mu do głowy odrobinę leniwego pomyślunku.
Majacząca nad nim włochata sylwetka odcinała się czernią na tle nieba. Logen
przymrużył oczy jeszcze bardziej. Tul Duru Grzmot, jeśli wzrok go nie mylił. Co on tu
robił, u licha?
Myślenie bolało; im dłużej Logen myślał, tym bardziej cierpiał. Żuchwa paliła go
żywym ogniem, na dodatek wydawała mu się dwa razy większa niż normalnie. Każdy
oddech wyrywał mu się z piersi rozdygotanym, oślinionym sapnięciem.
Usta stojącego nad nim wielkoluda poruszyły się. Słowa zadźwięczały i zadudniły w
uszach Logena, ale były tylko pustym zgiełkiem. Nogi mrowiły go nieprzyjemnie, daleko
stąd; własne serce tłukło się i łomotało nierówno pod czaszką. Zewsząd słyszał dźwięki,
metaliczny szczęk, grzechotanie; raniły go, przyprawiały o jeszcze gorszy ból zębów, były
nie do zniesienia.
- Zabierz...
Powietrze zgrzytało i chrobotało, ale nie doczekał się słów. To już nie był jego głos.
Resztkami sił wyciągnął rękę, oparł ją na piersi Tula i spróbował go odepchnąć.
Olbrzym złapał jego dłoń i ścisnął w swojej.
- Już dobrze - mruknął tubalnie. - Jestem przy tobie.
- Taaak... - szepnął Logen i rozciągnął krwawe usta w uśmiechu.
Nagle z wielką siłą chwycił przytrzymującą go dłoń. Drugą ręką namacał rękojeść noża.
Poczciwe ostrze wyskoczyło jak błyskawica, szybkie jak wąż i jak wąż śmiercionośne.
Nóż aż po rękojeść zagłębił się w szyi olbrzyma, który ze zdziwioną miną patrzył, jak
krew tryska mu z rozpłatanego gardła, cieknie z rozdziawionych ust, wsiąka w gęstą brodę,
skapuje z nosa na pierś...
Nie powinien się dziwić. Dotknąć Krwawego-dziewięć to jak dotknąć śmierci, a śmierć
nie wybiera i dla nikogo nie czyni wyjątków.
Krwawy-dziewięć wstał. Odepchnął zwłoki olbrzyma i zacisnął czerwoną pięść na
odebranym mu mieczu, długim i ciężkim kawałku lśniącego jak gwiazdy żelaza, mrocznym i
pięknym, stosownym narzędziu do czekającej go pracy. Ogromu pracy.
Dobrze wykonana praca to najlepszego błogosławieństwo. Krwawy-dziewięć otworzył
usta i w jednym przeraźliwym wrzasku zawarł całą swoją bezgraniczną miłość i bezdenną
nienawiść. Ziemia przesunęła mu się pod stopami, a rozkołysana, wijąca się, piękna bitwa
wyciągnęła ramiona i zagarnęła go w miękkie objęcia. Znów był w domu. Twarze
poległych drgnęły i rozmyły się wokół niego, wykrzykując przekleństwa i dając upust
wściekłości, ale ich nienawiść tylko go wzmocniła. Długi miecz wył z uciechy, roztrącając
zastępujących mu drogę ludzi; zostawiał po sobie potrzaskane i powykręcane ciała, pocięte
i oślinione ofiary. Nie interesowało go, kto z kim walczy. Żywi stali po jednej stronie, a on
- stojąc po drugiej - wyrzynał sobie krwawe i słuszne przejście w ich szeregach.
Topór zalśnił w słońcu, jasny łuk jak sierp księżyca. Krwawy-dziewięć wśliznął się pod
niego i wymierzył właścicielowi kopniaka ciężkim butem. Topornik zasłonił się tarczą,
lecz wielki miecz przeciął na dwoje kolorowe drzewo, drewno, na którym je namalowano,
rękę podtrzymującą tarczę, a także okrywającą tors kolczugę, z taką łatwością, jakby
rozdzierał pajęczynę. Na koniec rozpłatał brzuch jak wór wściekłych węży.
Mały chłopczyk skulił się ze zgrozy, próbując odczołgać się na plecach. Zasłaniał się
olbrzymią tarczą, za sobą wlókł topór zbyt duży, żeby go udźwignąć. Krwawy-dziewięć
wyśmiał jego strach i obnażył zęby w uśmiechu. Jakiś cichutki głosik wzywał go do
opanowania się, ale Krwawy-dziewięć udał, że go nie słyszy. Jedno cięcie miecza
rozpołowiło tarczę i drobne ciałko, rozbryzgując krew na ziemi, kamieniach i okalających
go wstrząśniętych twarzach.
- Dobrze - orzekł z krwawym uśmiechem Krwawy-dziewięć.
Był Wielkim Rozjemcą. Mężczyzna czy kobieta, stary czy młody - wszystkich czekał ten
sam los. Było w tym jakieś okrutne piękno, makabryczna symetria, doskonała
sprawiedliwość. Nie ma ucieczki. Nie ma wymówek.
Ruszył naprzód, wyższy niż góry. Tłum zafalował, zamamrotał i pierzchnął przed nim.
Otoczył go krąg tarcz, malowanych godeł, kwitnących drzew, migotliwej wody i
wykrzywionych twarzy.
Ich słowa drażniły jego uszy.
- To on.
- Dziewięciopalcy.
- Krwawy-dziewięć!
Krąg strachu, a w środku on. Mieli rację, że się go bali.
Ich śmierć nakreśliły plamy słodkiej krwi na gorzkiej ziemi. Ich śmierć wybrzęczały
muchy rojące się na trupach za murem. Ich śmierć była wypisana na ich twarzach, niesiona
wiatrem, uwięziona w poszczerbionej linii grani na tle nieba. Wszyscy byli martwi.
- Kto następny wraca do ziemi? - wyszeptał.
Jakiś dzielny carl wystąpił naprzód. Tarczę na jego ramieniu zdobił zwinięty wąż.
Zanim zdążył zamachnąć się włócznią, miecz Krwawego-dziewięć zatoczył szeroki krąg
i ciął sponad tarczy wprost pod dolną krawędź hełmu. Czubek ostrza skradł czaszce
żuchwę, werżnął się w bark następnego carla, wszedł mu głęboko w pierś i obalił go na
ziemię; krew trysnęła z niemych ust. Napatoczył się następny. Miecz opadł na niego jak
spadająca gwiazda, rozciął hełm i głowę aż do ust. Ciało runęło na wznak i odtańczyło
wesołą polkę w błocie.
- Tańcz! - Krwawy-dziewięć zaśmiał się.
Miecz zawirował wokół niego. Powietrze zgęstniało od krwi, połamanej broni i
ludzkich członków, a wszystkie one kreśliły potajemne litery i opisywały święte
prawidłowości, których nikt poza nim nie dostrzegał i nie rozumiał. Ostrza kłuły go,
kaleczyły i poszturchiwały, lecz były niczym. Za każdy ślad na swojej płonącej skórze
odpłacał po stokroć. Krwawy-dziewięć się śmiał, a wraz z nim śmiały się malowane na
tarczach twarze, wiatr i ogień. Śmiał się i nie mógł przestać.
Był burzą w Wysokich Szczytach; jego głos rozbrzmiewał groźnie jak grzmot, jego
ramię było szybkie, zabójcze i bezlitosne jak piorun. Wbił miecz w brzuch jednego
przeciwnika, wyszarpnął ostrze i poprawił carlowi głowicą w usta; wolną ręką wyrwał mu
włócznię i cisnął nią w szyję drugiego; przechodząc mimo, mieczem rozpłatał bok
trzeciego.
Zataczał się i wirował, w głowie kręciło mu się jak po pijaku, pluł ogniem i
eksplodował śmiechem. Wykuł wokół siebie nowy krąg, szeroki jak zasięg miecza
olbrzyma. Krąg, w którym cały świat należał do niego.
Jego wrogowie przyczaili się poza jego obrębem, cofnęli się lękliwie. Wiedzieli, kim
jest; widział to po ich minach. Słyszeli szeptane plotki na jego temat, a teraz, po tym, jak
udzielił im krwawej lekcji, poznali prawdę. Uśmiechnął się, zadowolony z ich oświecenia.
Ten stojący na przedzie uniósł jedną pustą dłoń, schylił się i położył topór na ziemi.
- Wybaczam ci - wyszeptał Krwawy-dziewięć.
Wypuścił miecz, który zaklekotał na kamieniach, i doskoczył do bezbronnego mężczyzny.
Złapał go obiema rękami za gardło i uniósł nad ziemię. Tamten miotał się, wierzgał i
szarpał, lecz uścisk Krwawego-dziewięć był pęczniejącym lodem, który rozsadza same
trzewia ziemi.
- Wybaczam ci!
Miał dłonie z żelaza. Wbijał kciuki coraz głębiej w szyję tamtego, aż pociekła spod nich
krew. Wyprostował rękę, w której trzymał drgającego trupa, i poczekał, aż znieruchomieje,
a wtedy odrzucił go na bok. Zwłoki spadły w błoto i przeturlały się w sposób, który
sprawił mu wielką przyjemność.
- Wybaczam...
Przez kulący się lękliwie tłum podszedł do świetlistego łuku, a ludzie cofali się przed
nim jak owce przed wilkiem, zostawiając mu błotniste przejście usłane porzuconymi
tarczami i bronią. W oddali, w powodzi słońca, pylistą dolinę przemierzali jeźdźcy w
lśniących pancerzach. Ich błyszczące miecze unosiły się i opadały, pędząc piesze figurki to
w jedną, to w drugą stronę, gdy wpadli między poruszane delikatnym wiatrem sztandary.
Stanął w wyszczerbionej bramie, depcząc strzaskane wrota, wśród ciał przyjaciół i
wrogów, i usłyszał chór triumfalnych okrzyków.
Logen zamknął oczy i odetchnął.
ZBYT WIELU PANÓW
Mimo skwarnego letniego dnia, w banku panowały chłód, półmrok i cienie. Wnętrze -
wyłożone ciemnym marmurem, niczym nowiutki grobowiec - rozbrzmiewało szeptami i
stłumionym echem. W cienkich snopach światła przeciskających się przez wąskie okna
roiło się od wirujących drobinek kurzu. W powietrzu nie dało się wyczuć żadnej wyrazistej
woni.
„Poza wonią nieuczciwości, która nawet mnie wydaje się obezwładniająca. Może jest
tu czyściej niż w Domu Pytań, ale mimo wszystko przypuszczam, że łatwiej usłyszeć
prawdę z ust bandyty”.
Próżno by szukać stosów złotych sztabek; prawdę mówiąc, nigdzie nie było widać
nawet jednej złotej monety - tylko pióra, kałamarze i sterty nudnych papierów. Pracownicy
Valinta i Balka nie tonęli w fałdach pysznych szat, w jakie stroił się magister Kault z gildii
bławatników; nie obnosili się z klejnotami, jak magister Eider od kupców korzennych. Byli
drobnej postury, ubierali się na szaro i robili poważne miny. Jedyny błysk pochodził od
trafiającej się tu i ówdzie pary szkieł powiększających.
„Więc tak wygląda prawdziwe bogactwo. Takie jest oblicze prawdziwej władzy.
Ascetyczna świątynia złotej bogini”.
Patrzył na urzędników pochylonych nad schludnie ułożonymi dokumentami, na schludne
biurka w schludnych rzędach.
„Oto nowicjusze wprowadzeni w kościelne tajniki najniższej rangi”.
Przeniósł wzrok na oczekujących: kupcy i lichwiarze, sklepikarze i krętacze, handlarze i
oszuści stali w długich kolejkach lub nerwowo przysiadali na krzesłach pod ścianami.
Stroje mieli zacne, lecz ich zachowanie znamionowało frasunek.
„Zalęknieni wierni, gotowi się ukorzyć, gdyby bogini handlu objawiła swój gniewny
aspekt. Ja jednak nie jestem jej poddanym”.
Glokta przepchnął się na czoło najdłużej kolejki, skrzypiąc laską o posadzkę.
- Jestem kaleką! - burczał gniewnie, gdy któryś z kupców odważył się posłać mu kose
spojrzenie.
Urzędnik spojrzał na niego z konsternacją.
- Czym mogę panu...
- Mauthis! - warknął Glokta.
- A kogo mam zapo...
- Kalekę.
„Zaprowadź mnie do najwyższego kapłana, bym mógł banknotami obmyć się z grzechu”.
- Nie mogę tak po prostu...
- Pan Mauthis czeka na pana. - Inny urzędnik, siedzący kilka rzędów dalej, wstał i skinął
na Gloktę. - Proszę za mną.
Glokta posłał kolejce nieszczęśników chytry, bezzębny uśmiech i pomiędzy biurkami
pokuśtykał do drzwi osadzonych w przeciwległej, wyłożonej boazerią ścianie. Jego
uśmiech szybko przybladł na widok wysokich schodów, oświetlonych snopem światła z
umieszczonego na górze wąskiego okienka.
„Co takiego ma w sobie władza, że musi się sadowić wyżej od innych? Czy nie można
rządzić z poziomu podłogi?”.
Klnąc, z mozołem wspiął się na piętro w ślad za niecierpliwiącym się przewodnikiem,
po czym, powłócząc niewładną nogą, przemierzył długi korytarz z mnóstwem drzwi po obu
stronach. Przy jednych z nich urzędnik zatrzymał się, dyskretnie zapukał, poczekał na
przytłumione „Proszę!” i pchnął drzwi.
Siedzący przy monumentalnym biurku Mauthis patrzył, jak Glokta z wysiłkiem
przestępuje próg. Twarz mógłby mieć równie dobrze wyrzeźbioną z drewna, jeśli wziąć
pod uwagę serdeczność i przystępność jej wyrazu. Na rozpościerającej się przed nim
rozległej połaci skóry w kolorze krwi pióra, kałamarze i papiery zostały rozstawione z
bezlitosną precyzją, jak rekruci na placu defiladowym.
- Oczekiwany gość, proszę pana. - Urzędnik pośpieszył do biurka z plikiem
dokumentów. - A to sprawy bieżące.
Mauthis zwrócił na papiery spojrzenie pozbawionych wyrazu oczu.
- Tak... tak... tak... tak... te wszystkie do Talinsu...
Glokta nie czekał na zaproszenie.
„Zbyt długo cierpię ból, żeby udawać, że jest inaczej”.
Chwiejnym krokiem podszedł do najbliższego krzesła i opadł na nie. Sztywna,
niewygodna skóra skrzypnęła nieprzyjemnie pod obolałymi pośladkami.
„Ujdzie”.
Kartkowane przez Mauthisa papiery szeleściły, pióro ze zgrzytem zostawiało jego
nazwisko u dołu każdego z nich. Przy ostatnim się zawahał.
- Ten nie. Trzeba zażądać spłaty wszystkich na raz.
Wyciągnął rękę po pieczęć o wygładzonym od długiego używania uchwycie i starannie
zamoczył ją w wypełniającym małą tackę czerwonym tuszu. Pieczęć zadudniła o papier w
niepokojąco nieodwołalnym geście.
„Czyżby właśnie zmiażdżyła życie jakiegoś kupca? Czy ten niedbały ruch zafundował
komuś ruinę i rozpacz? Wygnał dzieci i żony na ulicę? Nie widać krwi, nie słychać
krzyków, a mimo to, niszczy się tu ludzi równie skutecznie jak w Domu Pytań, i to
wielokrotnie mniejszym nakładem sił”.
Glokta odprowadził wzrokiem urzędnika, który pośpiesznie wyszedł, zabrawszy
dokumenty.
„A może to tylko nieprzyjęte rozliczenie dziesięciu miedziaków? Któż to może
wiedzieć?”.
Drzwi zamknęły się cicho, precyzyjnie, z najcichszym z możliwych szczęknięć.
Mauthis poświęcił chwilę na ułożenie pióra idealnie równolegle do krawędzi biurka,
zanim podniósł wzrok na Gloktę.
- Jestem szczerze zobowiązany, że zareagował pan tak szybko.
Glokta prychnął.
- Ton pańskiego listu nie pozostawiał wiele miejsca na zwłokę. - Skrzywił się, obiema
rękami unosząc nieczułą nogę i kładąc brudny but na sąsiednim krześle. - Mam nadzieję, że
odwdzięczy mi się pan tym samym i szybko przejdzie do rzeczy. Jestem niezwykle
zapracowany.
„Mam magów do zniszczenia i królów do obalenia, a jeśli zaniedbam jednego lub
drugiego, czeka mnie umówione spotkanie, poderżnięcie gardła i pławienie w morzu”.
Wyraz twarzy Mauthisa nie zmienił się ani na jotę.
- Moi zwierzchnicy znów nie są zachwyceni przebiegiem pańskiego dochodzenia.
„Ach tak?”.
- Pańscy zwierzchnicy mają głębokie kieszenie, lecz płytkie pokłady cierpliwości. Co
takiego tym razem uraziło ich delikatną wrażliwość?
- Prowadzone przez pana śledztwo w sprawie pochodzenia naszego nowego króla, Jego
Królewskiej Mości Jezala I.
Powieka Glokty zatrzepotała nerwowo. Przycisnął ją dłonią i zassał powietrze w
bezzębne dziąsła.
- W szczególności pytania odnoszące się do osoby Carmee dan Roth, okoliczności jej
przedwczesnej śmierci oraz bliskiej przyjaźni łączącej ją z poprzednim monarchą,
Guslavem V. Czy to wystarczająco szybkie przejście do rzeczy jak na pański gust?
„Ciut szybsze, niżbym sobie życzył, prawdę mówiąc”.
- Na dobrą sprawę jeszcze nie zacząłem zadawać pytań. Tym bardziej się dziwię, że
pańscy przełożeni są tak doskonale poinformowani. Czerpią swoją wiedzę ze szklanej
kuli? A może z czarodziejskiego zwierciadła?
„Czy po prostu od jakiejś gaduły z Domu Pytań? Albo kogoś jeszcze bliższego mnie?”.
Mauthis westchnął - a w każdym razie wypuścił trochę powietrza.
- Uprzedzałem: powinien się pan spodziewać, że wiedzą wszystko. W tym stwierdzeniu
nie ma cienia przesady, o czym najlepiej można się przekonać, próbując ich oszukać. Co
zresztą stanowczo panu odradzam.
- Może mi pan wierzyć - wycedził Glokta przez zaciśnięte dziąsła - że pochodzenie
króla jest mi całkowicie obojętne, lecz Jego Eminencja się nim zainteresował i wyczekuje
mojego sprawozdania z postępów śledztwa. Co mam mu powiedzieć?
Mauthis spojrzał na niego współczująco.
„Mniej więcej tyle współczucia mógłby okazać jeden kamień drugiemu”.
- Moim pracodawcom jest obojętne, co mu pan powie. Byle pozostał im pan posłuszny.
Rozumiem, że znalazł się pan w kłopotliwej sytuacji, ale będę z panem szczery, superiorze:
nie ma pan wyboru. Mógłby pan ewentualnie pójść do arcylektora i przedstawić mu
historię naszego układu, powiedzieć o prezencie, który przyjął pan od moich
zwierzchników; o związanych z nim warunkach; o naszej dotychczasowej współpracy. Być
może Jego Eminencja nie potępia nielojalności aż tak bardzo, jak to by się mogło
wydawać.
- Ha...
„Gdybym nie znał prawdy, mógłbym wziąć to za żart. Obaj wiemy, że Jego Eminencja
jest skłonny do wybaczania niewiele bardziej niż przeciętny skorpion”.
- Albo może pan wywiązać się z umowy zawartej z moimi pracodawcami i wypełnić
ich polecenie.
- Kiedy podpisywałem ten przeklęty kwit, była mowa o przysługach, teraz przyszła pora
na żądania... Na czym się skończy?
- Ja nie odpowiem na to pytanie, superiorze. A pan nie powinien go zadawać. - Mauthis
zerknął przelotnie na drzwi, pochylił się nad biurkiem i zniżył głos: - Gdybym jednak miał
panu coś doradzać na podstawie własnych doświadczeń... To się nigdy nie skończy. Moi
zwierzchnicy panu zapłacili, a oni zawsze dostają to, za co płacą. Zawsze.
Glokta przełknął ślinę.
„Wygląda na to, że w tym wypadku zapłacili za moją uległość i posłuszeństwo. I w
normalnych okolicznościach nie byłoby z tym żadnego problemu, rzecz jasna; z natury
jestem niezwykle uległym człowiekiem. Sęk w tym, że arcylektor wymaga ode mnie tego
samego.
Dwaj dobrze poinformowani, bezlitośni panowie, których interesy są sprzeczne... Cóż,
poniewczasie okazuje się, że to o jednego za dużo. Niektórzy powiedzieliby nawet, że o
dwóch. Tyle że, jak Mauthis był mi to uprzejmy wyłuszczyć, nie mam wyboru”.
Zsunął obutą stopę z obicia (na skórze została długa smuga brudu) i przeniósł ciężar
ciała, rozpoczynając długi, bolesny proces wstawania z krzesła.
- Ma pan do mnie jeszcze jakąś sprawę czy pańskim pracodawcom wystarczy, że
postawię się najbardziej wpływowemu człowiekowi w całej Unii?
- Chcą także, żeby go pan obserwował.
Glokta zamarł.
- Żebym co?
- Dużo się ostatnio zmieniło, superiorze. Zmiany oznaczają zwykle nowe sposobności,
ale nadmiar zmian jest szkodliwy dla interesów. Zdaniem moich pracodawców stabilizacja
posłuży wszystkim najlepiej. Obecna sytuacja w zupełności ich satysfakcjonuje. - Mauthis
splótł blade palce i oparł dłonie na czerwonej skórze blatu. - Niepokoi ich jednak, że nie
wszyscy członkowie rządu podzielają tę opinię i mogą dążyć do dalszych zmian. A takie
pochopne działania grożą chaosem. Jego Eminencja szczególnie ich martwi. Dlatego chcą
wiedzieć, co robi. Co planuje. Oraz, w szczególności, co robi na uniwersytecie.
Glokta nie wierzył własnym uszom. Parsknął śmiechem.
- Tylko tyle?
Mauthis nie docenił sarkazmu.
- Na razie tak. Będzie chyba lepiej, jeśli wyjdzie pan tylnym wyjściem. Moi
pracodawcy oczekują informacji w ciągu tygodnia.
Krzywiąc się z bólu, Glokta z trudem schodził po kręconych schodach na tyłach budynku
- bokiem, jak krab, spocony nie tylko na skutek wysiłku fizycznego.
„Skąd wiedzą? Jak się dowiedzieli, że najpierw wbrew zaleceniom arcylektora
zainteresowałem się śmiercią księcia Raynaulta, a teraz na jego rozkaz zająłem się matką
Jego Królewskiej Mości? A jeśli nawet nie wiedzą wszystkiego, to wiedzą sporo, więc
ktoś musiał im powiedzieć. Kto? Kto zadawał pytania o króla i księcia? Dla kogo
najważniejsze są pieniądze? Kto już raz mnie zdradził, żeby ratować własną skórę?”.
Zatrzymał się wpół kroku. Zmarszczył brwi.
„O rety, rety... Więc teraz każdy troszczy się tylko o siebie? Czy zawsze tak było?”.
Jedyną odpowiedzią był ból przeszywający mu bezwładną nogę.
SŁODKIE ZWYCIĘSTWO
West siedział z dłońmi złożonymi na łęku siodła i wpatrywał się tępo w głąb pylistej
doliny.
- Wygraliśmy - rzekł beznamiętnie Pike. Takim samym tonem mógłby powiedzieć
„Przegraliśmy”.
Kilka chorągwi Północnych ocalało, chociaż zwisały w tej chwili apatycznie z
drzewców. Wielki sztandar Bethoda został obalony i wdeptany końskimi kopytami w
ziemię; jego drewniany szkielet sterczał teraz koślawo ponad osiadającym morzem kurzu,
niczym objedzone do czysta kości. Doskonały symbol niespodziewanej klęski króla
Północnych.
Poulder ściągnął wodze i zatrzymał się obok Westa. Na widok pokłosia rzezi
uśmiechnął się lekko, jak dyrektor szkoły stojący przed dobrze ułożoną klasą.
- Jak nam poszło, generale?
- Ponieśliśmy bardzo ciężkie straty, lordzie marszałku, zwłaszcza w pierwszych
szeregach, ale udało nam się zaskoczyć przeciwnika, który większość najlepszych sił
zaangażował w szturm na twierdzę. Ci z tyłu pierzchli przed naszą jazdą, która w końcu
przyparła ich do muru. Tych w obozie wycięliśmy w pień. - Poulder z niesmakiem
zmarszczył nos, aż mu zadrżały wąsy. - Zgładziliśmy kilka setek tych diabelskich szanków,
drugie tyle rozproszyliśmy wśród wzgórz na północy, skąd, jak mniemam, nieprędko zechcą
wrócić. Północnym urządziliśmy jatkę, jakiej nie powstydziłby się sam król Casamir; ci,
którzy przeżyli, złożyli broń. Liczbę jeńców szacujemy na pięć tysięcy. Armia Bethoda
została zmiażdżona. Dosłownie zmiażdżona! - Generał zachichotał jak dziewczynka. - Nikt
nie zaprzeczy, że w dniu dzisiejszym śmierć następcy tronu, księcia Ladisli, została godnie
pomszczona, lordzie marszałku!
West przełknął ślinę.
- O, tak. Godnie pomszczona.
- To było mistrzowskie posunięcie, wykorzystać naszych Północnych w charakterze
przynęty. Śmiały manewr. Zdecydowany. Zawsze będę poczytywał sobie za zaszczyt fakt,
że miałem wkład, jakkolwiek niewielki, w to zwycięstwo! To dzień chwały unijnej armii.
Marszałek Burr byłby dumny!
West w życiu by się nie spodziewał, że doczeka się pochwał z ust generała Pouldera, a
teraz, kiedy je usłyszał, nie sprawiły mu przyjemności. Nie wykazał się dzielnością. Nie
musiał ryzykować życia. Nie zrobił nic poza wydaniem rozkazu do ataku. Czuł się
zmęczony i obolały od siedzenia w siodle; zęby bolały go od ustawicznego nerwowego
zaciskania.
- Bethod zginął czy został wzięty do niewoli?
- Trudno mi się wypowiadać na temat konkretnych jeńców, lordzie marszałku. Nie jest
wykluczone, że pojmali go nasi sojusznicy z Północy. - Poulder parsknął gardłowym
śmiechem. - W którym to wypadku pewnie już nie pozostanie długo wśród żywych,
prawda, lordzie marszałku? Sierżancie Pike? - Z uśmiechem przesunął palcem w poprzek
brzucha i cmoknął wyraziście. - Nie zdziwiłbym się, gdyby czekał go krwawy krzyż! Tak to
załatwiają te dzikusy, prawda? Krwawy krzyż?
West nie widział w tym niczego zabawnego.
- Proszę dopilnować, żeby naszym jeńcom nie brakło wody i pożywienia. Należy także
zapewnić ich rannym wszelką pomoc, jakiej jesteśmy w stanie udzielić. Zwycięzca musi
umieć okazać łaskę.
Tak chyba powinien przemawiać wódz po bitwie, prawda?
- Całkowicie się z panem zgadzam, lordzie marszałku.
Poulder zasalutował dziarsko - istny wzór posłusznego podwładnego - spiął konia i
oddalił się galopem.
West zsunął się z siodła, odsapnął chwilę i ruszył pieszo w górę doliny. Pike szedł tuż
za nim z obnażonym mieczem w pogotowiu.
- Ostrożność nie zawadzi, lordzie marszałku.
- Nie zawadzi - przytaknął półgłosem West. - Z pewnością.
Pochyłe dno doliny było usłane ciałami ludzi - żywych i umarłych. Polegli jeźdźcy Unii
leżeli tam, gdzie padli. Medycy o zakrwawionych rękach i zaciętych twarzach opatrywali
rannych. Niektórzy żołnierze siedzieli i płakali; zapewne opłakiwali poległych towarzyszy.
Inni zawodzili, rzęzili bulgotliwe, błagali o pomoc albo o wodę, którą następni, zdrowsi,
im podawali. Ostatni akt łaski wobec umierających. Długa kolumna posępnych jeńców
wiła się pod jedną ze ścian wąwozu, pod czujnym okiem unijnych kawalerzystów. W
pobliżu rosły niechlujne stosy złożonej broni, kolczug i malowanych tarcz.
West kluczył wśród pozostałości obozu Bethoda, który w ciągu pół godziny zmienił się
w ruinę, wielkie śmietnisko rozwłóczone na sporej połaci nagiej skały i ubitej ziemi.
Poskręcane ciała ludzi i koni walały się pośród stratowanych szkieletów namiotów,
podartych i rozwleczonych płócien, rozrąbanych beczek, potrzaskanych skrzyń, sprzętów
kuchennych, narzędzi i broni - a wszystko to wtłoczone w miękkie błocko, zdeptane
kopytami i butami.
W samym środku tego morza chaosu przetrwały wyspy niezwykłego spokoju, gdzie
wszystko pozostało nietknięte, jakby West nigdy nie wydał rozkazu szarży. Kociołek z
bulgoczącym gulaszem wisiał nad dogasającym ogniskiem. Schludny pęk włóczni czekał na
naostrzenie obok stołeczka szlifierza i porzuconej osełki. Trzy legowiska ze zrolowanymi u
wezgłowia kocami tworzyły idealny trójkąt równoboczny; wrażenie psuł tylko wyciągnięty
na nich w poprzek człowiek z rozpłataną czaszką i mózgiem rozbryźniętym na białej wełnie
posłań.
Kawałek dalej oficer Unii klęczał w błocie, podtrzymując na kolanach głowę rannego
kompana. Na ich widok West poczuł gorzkie ukłucie rozpoznania. Klęczał porucznik Brint,
a w jego ramionach bezwładnie spoczywał porucznik Kaspa. Nie wiadomo dlaczego, West
odczuł nieprzepartą chęć oddalenia się z tego miejsca, wyminięcia ich, pójścia dalej w
górę doliny, udania, że ich nie zauważył. Siłą woli zmusił się, żeby podejść bliżej. Usta
wypełniła mu kwaśna ślina.
Brint podniósł wzrok. Łzy płynęły mu po twarzy.
- Strzała - wyszeptał. - Zbłąkana strzała. Nawet nie dobył miecza.
- Pech - mruknął Pike. - Zwyczajny pech.
West spojrzał z góry na Kaspę. Rzeczywiście, pech. Ledwie, ledwie widział odłamane
tuż pod żuchwą Kaspy, na skraju brody, drzewce strzały. Krwi było zdumiewająco mało, w
ogóle niewiele było widać śladów walki - ot, zachlapany błotem rękaw munduru, i tyle.
Mimo że oczy Kaspy, lekko zezujące, wpatrywały się w przestrzeń, West nie mógł pozbyć
się wrażenia, że patrzy na niego. Wargi porucznika były lekko wykrzywione w grymasie
irytacji, brwi zmarszczone oskarżycielsko, aż West miał go ochotę zagadnąć, zapytać, o co
mu chodzi.
W ostatniej chwili przypomniał sobie, że Kaspa nie żyje.
- Będzie trzeba wysłać list - mruknął, zacierając nerwowo palce. - Do rodziny.
Brint smętnie pociągnął nosem, czym z jakiegoś powodu rozjuszył Westa.
- Tak jest - wykrztusił. - List.
- Otóż to. Sierżancie Pike, idziemy.
West nie wytrzymałby tam już ani chwili dłużej. Odwrócił się plecami do przyjaciół -
żywego i zabitego - i ciężkim krokiem odszedł. Bardzo starał się nie myśleć o tym, że
gdyby nie wydał rozkazu do szarży, jeden z najsympatyczniejszych i najbardziej
nieszkodliwych ludzi, jakich znał, nadal by żył. Może faktycznie nie sposób być wodzem
bez odrobiny bezwzględności, ale ta bezwzględność miała swoją cenę.
Przebrnęli z Pikiem przez osypujący się okop i stratowany wał ziemny. Dolina się
zwęziła, wysokie granie naparły na nią z obu stron. Tutaj ciał było jeszcze więcej:
Północni, dzicy ludzie, jakich West znał z Dunbrecu, szankowie... Nierówny teren był gęsto
usłany zwłokami. Było stąd już widać mur twierdzy, omszały garb, u stóp którego śmierć
zebrała jeszcze obfitsze żniwo.
- Wytrzymali tu siedem dni? - mruknął z niedowierzaniem Pike.
- Na to wygląda.
Jedyne wejście do twierdzy prowadziło przez nieregularny łukowaty otwór pośrodku
muru. Sama brama została wyłamana z zawiasów i zniszczona. Na tle łuku rysowały się
trzy dziwne kształty, w których West, gdy podszedł bliżej, z pewnym zakłopotaniem
rozpoznał wisielców: trzy trupy, powieszone za szyję na sznurach zaczepionych pod
szczytem muru. Ich bezwładne stopy dyndały nad ziemią na wysokości piersi dorosłego
człowieka. Wokół bramy zebrało się sporo Północnych, którzy z ponurymi minami, ale i z
niejaką satysfakcją przyglądali się wisielcom. Na widok Westa i Pike’a jeden z nich
uśmiechnął się okrutnie.
- Proszę, proszę, kogo my tu mamy... Toż to mój stary druh Wściekły - powiedział
Czarny Dow. - Spóźniłeś się na przyjęcie, co? Zawsze się ze wszystkim ociągałeś,
chłopcze.
- Nastąpiły komplikacje. Marszałek Burr zmarł.
- Wrócił do ziemi? No, przynajmniej znalazł się w doborowym towarzystwie. Przez te
parę ostatnich dni wielu dobrych ludzi spotkał ten sam los. Kto teraz u was dowodzi?
West odetchnął głęboko.
- Ja.
Dow wybuchnął śmiechem. Na ten widok West poczuł lekkie mdłości.
- Wielki wódz Wściekły... Kto by pomyślał? - Dow wyprostował się i wykonał kpiarską
namiastkę unijnego salutu. Za jego plecami wisielcy obracali się na sznurach to w jedną, to
w drugą stronę. - Przedstawię ci moich przyjaciół, bo to też sławni ludzie. Ten tutaj to
Crendel Goring, od dawna w służbie Bethoda. - Pchnął jedno z ciał i przez chwilę patrzył,
jak się kołysze. - To jest Biały. Świat nie zna drugiego takiego mordercy i złodzieja: zabijał
ludzi i odbierał im ziemię. - Popchnął drugie zwłoki, które zawirowały na sznurze
najpierw w jedną stronę, potem w drugą, z rozrzuconymi bezwładnie rękami i nogami. - A
ten to Mała Kość, najtwardszy skurwiel, jakiego przyszło mi wieszać.
Ostatni wisielec był posiekany prawie do żywego mięsa. Ozdobiony złotym
grawerunkiem pancerz nosił liczne ślady uderzeń, w piersi trupa ziała ogromna rana, krew
pozlepiała długie włosy. Jedną nogę miał odciętą poniżej kolana. Na ziemi zebrała się
kałuża krwi, teraz już zakrzepłej.
- Co mu się stało? - zainteresował się West.
- Małej Kości? - odezwał się z tłumu Crummock-i-Phail, gruby, potężnie zbudowany
góral. - Padł w boju, o tam. Walczyli do końca.
- Co prawda, to prawda - przytaknął Dow i posłał Westowi uśmiech jeszcze szerszy niż
zazwyczaj. - Ale to chyba nie powód, żeby go tak powiesić, co?
Crummock się roześmiał.
- Nie powód, oj nie... - Obejrzał się na trzy ciała na skrzypiących sznurach. - Czyż nie
wyglądają uroczo, kiedy tak wiszą? Mówi się, że w kołysaniu wisielca można dostrzec
całe piękno świata.
- Kto tak mówi? - zaciekawił się West.
- Różni tacy.
- Różni tacy... - West pohamował mdłości, roztrącił wisielców i wszedł do twierdzy. -
Muszą być żądni krwi, ci różni tacy.
***
Wilczarz pociągnął jeszcze jeden łyk z butelki. Był już przyjemnie wstawiony.
- Dobra. Miejmy to z głowy.
Wzdrygnął się, obnażył zęby i syknął, gdy Ponurak wbił igłę. Natarczywe, choć
przyjemne kłucie dołączyło do tępego pulsowania. Igła raz za razem przechodziła przez
skórę, ciągnąc za sobą nić; ręka paliła go coraz bardziej. Napił się znowu, kołysząc się w
przód i w tył. Nie pomagało.
- Kurwa... - stęknął. - Kurwa, kurwa, kurwa...
Ponurak spojrzał na niego.
- To po co patrzysz?
Wilczarz odwrócił wzrok i natychmiast rzucił mu się w oczy unijny mundur: czerwona
plama na wszechobecnym brunatnym tle.
- Wściekły! - zawołał i mimo bólu rozpromienił się w uśmiechu. - Cieszę się, że w
końcu tu dotarliście. Naprawdę się cieszę.
- Lepiej późno niż wcale.
- To fakt. Nie będę się spierał.
West zmarszczył brwi, zerknąwszy na zajętego szyciem Ponuraka.
- U was wszystko w porządku?
- Zależy, jak na to patrzeć. Tul nie żyje.
- Nie żyje? - West wytrzeszczył oczy. - Jak to się stało?
- Bitwa to bitwa. Taki jest cel ćwiczenia: zabijanie ludzi, nie? - Wilczarz skinął butelką.
- Siedzę tak tutaj i się zastanawiam, co mogłem zrobić inaczej. Zatrzymać go, zanim zbiegł
po tych schodach. Zejść za nim, żeby go osłaniać. Zwalić im niebo na łby... Różne głupie
pomysły chodzą mi po głowie, żaden nie pomoże już ani żywym, ani umarłym, ale ja nie
mogę przestać myśleć.
West spuścił wzrok na zadeptaną ziemię.
- Może być i tak, że w tej grze nie ma zwycięzców.
- Ożeż kurwa! - warknął Wilczarz, gdy igła znów wbiła mu się w ciało. Odrzucił pustą
butelkę. - W całym tym chujstwie nie ma zwycięzców, ot co! Srać na to.
Ponurak wyjął nóż i odciął nitkę.
- Porusz palcami - polecił.
Przy próbie zaciśnięcia pięści całe przedramię Wilczarza przeszył płomień bólu, ale
udało mu się zmusić palce do posłuszeństwa, chociaż aż stęknął przy tym z wysiłku.
- Będzie dobrze - orzekł Ponurak. - Masz szczęście.
Wilczarz powiódł smętnym wzrokiem po otaczającej go jatce.
- Więc tak wygląda szczęście, hmm? Często się zastanawiałem...
Ponurak wzruszył ramionami i oderwał kawałek materiału na bandaż.
- Macie Bethoda?
- A wy nie? - zdziwił się Wilczarz.
- Jeńców jest cała masa, ale jego wśród nich nie ma.
Wilczarz splunął z niesmakiem na ziemię.
- Ani jego, ani tej jego wiedźmy, ani Groźnego, ani żadnego z jego synów spaślaków,
założę się.
- Pewnie pognali do Carleonu co koń wyskoczy.
- Na pewno.
- Spróbują zebrać nową armię, znaleźć nowych sojuszników i przygotują się do
oblężenia.
- Nie zdziwiłbym się.
- Powinniśmy ruszyć za nimi, gdy tylko odstawimy jeńców. Wilczarz poczuł miażdżącą
falę zniechęcenia, tak gwałtowną, jakby chciała obalić go na ziemię.
- Na pamięć zmarłych... Bethod się nam wymknął. - Parsknął śmiechem, a chwilę
później poczuł ukłucie łez pod powiekami. - Czy to się kiedyś skończy?
Ponurak opatrzył mu ranę i mocno zawiązał bandaż.
- Załatwione.
Wilczarz wybałuszył oczy.
- Załatwione? To chyba nigdy nie będzie załatwione. - Wyciągnął rękę do Westa. -
Pomóż mi wstać, Wściekły. Muszę pochować przyjaciela.
***
Kiedy grzebali Tula, chylące się ku zachodowi słońce ledwo, ledwo wyzierało sponad
górskich szczytów i muskało złotem brzegi chmur. Dobra pogoda na pogrzeb dobrego
człowieka. Ciasnym kręgiem otoczyli grób. Chowano też wielu innych, opłakiwano ich,
upamiętniano szeptem, ale Tul był powszechnie uwielbiany, jak nikt inny, więc i tłum
zebrał się wyjątkowy - a mimo to, wokół Logena ziała pustka. Pustka na szerokość
człowieka.
Kiedyś też tak bywało, dawno temu, kiedy ludzie bali się do niego podejść. Nie miał do
nich pretensji. Gdyby mógł, sam by przed sobą uciekł.
- Ktoś chce coś powiedzieć? - spytał Wilczarz, spoglądając na nich po kolei.
Logen gapił się na swoje buty, nie był w stanie spojrzeć mu w oczy, a co dopiero,
odezwać się. Nie był pewien, co dokładnie wydarzyło się podczas bitwy, ale mógł się tego
domyślić, i to - na podstawie szczątkowych wspomnień - całkiem nieźle. Rozejrzał się,
oblizując spękane wargi, ale jeśli nawet ktoś jeszcze się tego domyślał, to zachował
domysły dla siebie.
- Nikt? Ani słowa? - spytał Wilczarz łamiącym się głosem.
- No, kurwa, to już chyba lepiej będzie, jak ja coś powiem, nie?
Czarny Dow wystąpił naprzód i powiódł spojrzeniem po zebranych nad grobem
ludziach. Logen nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wzrok Dowa zatrzymał się na nim dłużej
niż na innych, ale to pewnie własny stroskany umysł płatał mu figle.
- Tul Duru, zwany Grzmotem - zaczął Dow - wraca do ziemi. Umarli najlepiej wiedzą,
że często miewaliśmy różne poglądy na różne sprawy, ja i Tul. Rzadko się zgadzaliśmy, ale
to chyba moja wina, bo nawet w najlepszym nastroju uparty ze mnie skurczybyk. I tak sobie
miarkuję, że dziś tego żałuję. Tylko że teraz to już za późno. - Wziął głęboki, roztrzęsiony
wdech. - Tul Duru. Na Północy każdy znał to imię i każdy wymawiał je z szacunkiem,
nawet wrogowie. Tul był człowiekiem, który... dawał nadzieję, tak myślę. Brakuje wam
siły?
Odwagi? Chcielibyście, żeby różne rzeczy załatwiało się po staremu, jak należy? -
Ruchem głowy wskazał świeżo wzruszoną ziemię u stóp. - Proszę bardzo: Tul Duru
Grzmot. Nie trzeba dalej szukać, bo po chuj? Jego śmierć to strata dla mnie i dla nas
wszystkich.
Dow odwrócił się, zwiesił głowę, odszedł i przepadł w półmroku zmierzchu.
- Strata dla nas wszystkich... - powtórzył półgłosem Wilczarz. Łza zakręciła mu się w
oku. - Dobrze powiedziane.
Stojąc tak wokół grobu, wszyscy sprawiali wrażenie przygnębionych i rozbitych: West,
sierżant Pike, Dreszcz, nawet Ponurak. Wszyscy.
Logen też chciał się tak czuć. Chciał zapłakać nad śmiercią dobrego człowieka. Nad
faktem, że - być może - się do niej przyczynił. Ale łzy nie chciały płynąć. Gapił się
posępnie na świeży grób, kiedy słońce opadało za góry i mrok ogarniał twierdzę i Wysokie
Szczyty, i czuł mniej niż nic.
Kto chce być nowym człowiekiem, musi zawędrować w nowe miejsca i robić nowe
rzeczy w towarzystwie ludzi, którzy wcześniej go nie znali. Bo jeśli wróci na stare śmieci,
do dawnego życia, kim będzie, jeśli nie tym samym starym sobą? Trzeba trzeźwo patrzeć na
życie. Zabawił się w bycie nowym człowiekiem, ale to było jedno wielkie kłamstwo.
Najtrudniejsze do przeniknięcia. Takie, którym człowiek oszukuje sam siebie. Był
Krwawym-dziewięć. To był prosty fakt i choćby nie wiadomo jak wykręcał się od niego,
wił się jak piskorz i żałował, że nie jest kimś innym, od faktów nie było ucieczki. Chciałby,
żeby coś było w stanie go do głębi poruszyć, ale Krwawy-dziewięć był obojętny na
wszystko.
BRUTALNE PRZEBUDZENIA
Jezal budził się z uśmiechem na ustach. Wariacka misja została zakończona, wkrótce
wróci do Adui i wpadnie w ramiona Ardee. Ciepłe. Bezpieczne. Na tę myśl wtulił się
głębiej w koc...
Zmarszczył brwi. Skądś dobiegało pukanie. Rozchylił powieki. Ktoś syknął na niego z
głębi pokoju. Jezal odwrócił głowę w tę stronę.
Zobaczył twarz Terez, bladą w ciemności, widoczną w szparze między rozchylonymi
zasłonami łoża, i wspomnienia ostatnich tygodni zalały go wezbraną falą. Idealna twarz
królowej oczywiście się nie zmieniła, wyglądała dokładnie tak samo, jak w dniu ślubu,
lecz w tej chwili wydała mu się brzydka i nienawistna.
Królewska sypialnia stała się polem bitwy. Granica, strzeżona z żelaznym uporem,
przebiegała wzdłuż niewidzialnej linii łączącej drzwi z kominkiem i Jezal przekraczał ją
wyłącznie na własne ryzyko. Po jej drugiej stronie rozciągało się terytorium styriańskie,
królewskie łoże zaś było najsilniej bronioną, wręcz niemożliwą do zdobycia cytadelą
Terez.
W drugą noc po ślubie - myśląc, być może, że za pierwszym razem doszło do jakiegoś
nieporozumienia - Jezal zaryzykował mały szturm, który skończył się dla niego
rozkwaszeniem nosa. Po tym wypadku zniechęcił się i nastawił na długie (i na razie
bezowocne) oblężenie. Terez była mistrzynią podstępu. Jezal mógł spać na podłodze, na
jednym z mebli (z których żaden nie był dla niego dość długi), gdzie mu się żywnie
podobało - byle nie u jej boku. Potem jednak, przy śniadaniu, uśmiechała się do niego,
prawiła mu jakieś głupstwa, zdarzało się - kiedy wiedziała, że są obserwowani - że
muskała jego dłoń; czasem nawet sam Jezal zaczynał wierzyć, że wszystko jest w porządku.
Ledwie jednak zostawali sami, odwracała się do niego plecami, okładała go milczeniem
jak obuchem i dźgała spojrzeniami zawierającymi taki ładunek pogardy i niesmaku, że
zbierało mu się na wymioty.
Jej dworki, gdy tylko zdarzyło mu się pechowo znaleźć w ich rozszeptanym
towarzystwie, traktowały go niewiele mniej wzgardliwie. Zwłaszcza jedna z nich, hrabina
Shalere, bliska przyjaciółka królewskiej małżonki jeszcze z czasów dzieciństwa, posyłała
mu mordercze spojrzenia. Wparował kiedyś niechcący do saloniku, w którym całą
dwunastką siedziały w kręgu wokół Terez, szemrząc coś po styriańsku. Poczuł się jak
wiejski parobek, który przypadkiem napatoczył się na sabat wyjątkowo eleganckich
czarownic, zajętych rzucaniem mrocznej klątwy, i to, być może, właśnie na niego.
Potraktowały go jak najpodlejsze, najbardziej odrażające zwierzę - a był przecież królem, i
to we własnym pałacu!
Z niewiadomych powodów żył w ciągłym strachu, że jego sekret się wyda; jeśli jednak
któryś ze służących czegoś się domyślał, to zachował to dla siebie. Przyszło mu do głowy,
żeby z kimś o tym porozmawiać - ale z kim? I co miałby mu powiedzieć? „Witam, panie
marszałku; żona nie chce się ze mną bzykać”? „Miło mi widzieć Waszą Eminencję, żona nie
chce na mnie patrzeć”? „Jak samopoczucie, panie sędzio? Królowa mną gardzi, mówiłem
panu o tym?”.
Najbardziej jednak nie chciał się skarżyć Bayazowi. Po tym, jak dał mu niedwuznacznie
do zrozumienia, że nie życzy sobie wtrącania się w jego prywatne sprawy, nie wypadało
skamleć u niego o pomoc.
Żył więc w żałosnym zakłamaniu i ustawicznej konsternacji. Z każdym kolejnym dniem
upływającym na udawaniu małżeńskiej szczęśliwości coraz trudniej przychodziło mu
wyobrażenie sobie wyjścia z tej sytuacji. Miał przed sobą całe życie: bez miłości, bez
przyjaciół, przespane na podłodze.
- I co? - syknęła Terez.
- Co i co? - odparował.
- Drzwi!
Jak na dany sygnał, ktoś załomotał do drzwi, aż zadygotały w futrynie.
- Z Talinsu nigdy nie przychodzi nic dobrego - mruknął Jezal.
Odrzucił przykrycie, nieporadnie wstał z dywanu, prawie po omacku przemierzył pokój
i przekręcił klucz w zamku.
Na korytarzu stał Gorst, opancerzony od stóp do głów, z obnażonym mieczem w jednej i
lampą w drugiej ręce. Ostre światło padało z boku na zatroskaną twarz o ciężkich rysach. Z
głębi korytarza dobiegały przemieszane okrzyki i odgłos kroków, widać było migotanie
odległych lamp.
Jezal rozbudził się w mgnieniu oka. Zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to wszystko.
- Wasza Królewska Mość... - odezwał się Gorst.
- Co się dzieje, do licha?!
- Gurkhulczycy najechali Midderland.
***
Ferro gwałtownie otworzyła oczy. Zerwała się z ławy, na której spała, i wylądowała w
pozycji bojowej, w lekkim rozkroku, ściskając w dłoni odłamaną wcześniej nogę od stołu.
Zaklęła pod nosem. Przysnęła, a z tego nigdy nie wynikało nic dobrego.
Ale w pokoju nikogo nie było.
Ciemność i cisza.
Ani śladu kuternogi i jego zamaskowanych sług. Ani śladu pancernych strażników,
którzy wodzili za nią wzrokiem, mrużąc oczy, ilekroć zapuszczała się na wykładane
kafelkami korytarze. Cieniusieńka kreska światła pod drzwiami do pokoju Bayaza. I
dobiegający zza nich szmer głosów.
Marszcząc brwi, podeszła bliżej i bezszelestnie uklękła przy dziurce od klucza.
- Gdzie wylądowali? - Głos Bayaza, przytłumiony przez drewno.
- Pierwsze łodzie jeszcze przed brzaskiem przybiły do brzegu na pustych plażach
nieopodal Kelnu, na południowo-zachodnim skraju Midderlandu.
Yulwei. Ferro przeszedł dreszcz ekscytacji. Jej oddech przyśpieszył, chłodne powietrze
zakłuło ją w nozdrza.
- Jesteście gotowi?
Bayaz prychnął w odpowiedzi.
- Ani trochę. Nie spodziewałem się, że Khalul ruszy tak szybko. I tak nieoczekiwanie.
Przybyli do brzegu nocą, powiadasz... I bez zapowiedzi. Lord Brock się nie
zorientował?
- Przypuszczam raczej, że się ich spodziewał. Pewnie obiecali mu tron Unii, gdy tylko
zgniotą wszelki opór i powieszą tego waszego bękarta na bramie Agriontu. Zostanie
królem, ale, co oczywiste, będzie zarazem poddanym wielkiego Uthmana-ul-Doshta.
- To zdrada.
- Błahostka w kategorii zdrad. Nie powinna nas chyba szokować, bracie, nie uważasz?
Widzieliśmy gorsze zdrady. Może nawet sami się ich dopuszczaliśmy.
- Niektóre rzeczy po prostu trzeba zrobić.
Ferro usłyszała westchnienie Yulweia.
- Nigdy nie twierdziłem inaczej.
- Ilu ich jest?
- Oni zawsze przybywają w masie, teraz też będzie ich z pięć legionów, a to tylko straż
przednia. Płynie ich znacznie więcej. Tysiące. Całe Południe ruszyło na wojnę.
- Jest z nimi Khalul?
- A po co? Został w Sarkancie, w słonecznych ogrodach na górskich tarasach, i czeka na
wieść o waszym zniszczeniu. Tutaj dowodzi Mamun, owoc pustyni, po trzykroć
błogosławiony i po trzykroć...
- Znam imiona, które sam sobie ponadawał! Aroganckie ścierwo!
- Nieważne, jak się nazywa. Urósł w siłę. Towarzyszy mu Sto Słów. Przyszli po ciebie,
bracie. Na twoim miejscu bym się stąd zmył, czmychnąłbym na zimną Północ, póki czas.
- A potem co? Nie pójdą za mną? Mam uciekać aż na skraj świata? Byłem tam, całkiem
niedawno; niezbyt atrakcyjne miejsce. Zresztą, ciągle mam parę asów w rękawie.
Dłuższe milczenie.
- Znalazłeś Nasienie?
- Nie.
Znowu cisza.
- Nie jest mi przykro z tego powodu. Igranie z tymi siłami to... naginanie Pierwszego
Prawa. Poprzednie użycie Nasienia doprowadziło do zagłady Aulcus, a niewiele
brakowało, żeby zdruzgotało cały świat. Lepiej go nie odkopywać.
- Nawet jeśli wraz z nim zostały pogrzebane nasze nadzieje?
- Stawka gry jest znacznie większa niż moje czy twoje nadzieje.
Ferro miała w dupie nadzieje Bayaza; nadzieje Yulweia zresztą również, prawdę
mówiąc. Obaj ją oszukali. Miała powyżej uszu ich kłamstw, tajemnic i obietnic. Stanowczo
zbyt długo ograniczała się do gadania, czekania i dalszego gadania.
Wstała, wydała bojowy okrzyk i kopnęła w drzwi. Trafiła piętą w zamek i wyłamała go
z oprawy. Drzwi otworzyły się z łoskotem i zadygotały na zawiasach. Dwaj starcy siedzieli
przy stojącym za nimi stole; światło lampy padało na jedną śniadą twarz i jedną bladą. W
rogu pokoju, w głębokim cieniu, siedziała trzecia postać: milczący Quai.
- Nie mogłaś zapukać? - spytał Bayaz.
Uśmiech Yulweia rozkwitł jasnym łukiem na ciemnym tle skóry.
- Ferro! Miło widzieć, że nadal...
- Kiedy przyjdą Gurkhulczycy?
Yulwei spoważniał i westchnął przeciągle.
- Widzę, że wciąż nie nauczyłaś się cierpliwości.
- Zdążyłam się jej nauczyć, a potem ona zdążyła mi się wyczerpać. Kiedy przyjdą?
- Niedługo. Ich zwiadowcy rozproszyli się już po Midderlandzie; zajmują pierwsze
wsie, oblegają pierwsze forty. Przygotowują kraj na nadejście głównych sił.
- Ktoś powinien ich powstrzymać - mruknęła Ferro. Zacisnęła pięści, aż paznokcie
werżnęły jej się w skórę.
Bayaz rozparł się wygodnie na krześle. Cienie zgęstniały na jego pożłobionej
zmarszczkami twarzy.
- Jakbyś czytała mi w myślach... Wygląda na to, że los się odwrócił, co, Ferro?
Obiecałem ci zemstę, a ona spada teraz z nieba, dojrzała i krwawa. Armia Uthmana
zeszła na ląd. Tysiące żądnych wojny Gurkhulczyków. Za niespełna dwa tygodnie staną u
bram miasta.
- Dwa tygodnie... - powtórzyła szeptem Ferro.
- Jestem jednak przekonany, że Unia wcześniej wyjdzie im na spotkanie. Jeżeli nie
chcesz czekać, mogę ci załatwić przydział.
Dość się już naczekała. Tysiące żądnych wojny Gurkhulczyków. Uśmiech wykrzywił z
początku tylko jeden kącik jej ust, lecz rósł i rósł, aż rozbolały ją policzki.
CZĘŚĆ II
„Ostateczny argument królów”
Napis ryty na armatach Ludwika XIV
LICZBA OFIAR
W wiosce panowała cisza. Nieliczne domy, zbudowane z kamienia i kryte omszałymi
płytami łupku, wyglądały na opustoszałe. Jedynym przejawem życia na okolicznych polach
- w większości świeżo zżętych i zaoranych - była garstka wychudzonych krów. Obok Ferro,
na wieży, cicho poskrzypywał dzwon. W którymś z domów niedomknięta okiennica tłukła
się o okno. Niesiona wiatrem garść suchych, zwiniętych liści sfrunęła delikatnie na pusty
plac. Na horyzoncie trzy słupy dymu tak samo delikatnie wznosiły się pod ciężkie niebo.
Gurkhulczycy byli coraz bliżej. Zawsze lubili palić.
- Maljinn!
Ferro niechętnie spojrzała w dół, na widocznego przez otwartą klapę w podłodze
majora Vallimira. Przypominał jej Jezala dan Luthara z czasów, kiedy go poznała. Taka
sama krągła, blada twarz emanująca mieszanką przerażenia i arogancji i doprowadzająca
ją do szewskiej pasji. Było widać, że nigdy przedtem nie zastawiał pułapki nawet na
zbłąkaną kozę, nie mówiąc już o gurkhulskich zwiadowcach, a mimo to, zgrywał
wszechwiedzącego ważniaka.
- Widzisz coś? - zasyczał po raz piąty w ciągu ostatniej godziny.
- Widzę, że się zbliżają - odburknęła Ferro.
- Ilu?
- Tuzin, nic się nie zmieniło.
- Daleko?
- Teraz będzie jakiś kwadrans jazdy. Od twojego wypytywania na pewno nie
przyśpieszą.
- Kiedy wjadą na plac, dam sygnał: dwa klaśnięcia.
- Obyś trafił ręką w rękę, różowy.
- Miałaś mnie tak nie nazywać! - Chwila ciszy. - Jednego musimy wziąć żywcem.
Przesłuchać.
Ferro pokręciła nosem. Nie miała ochoty brać Gurkhulczyków żywcem.
- Zobaczy się.
Spojrzała w stronę widnokręgu. Z dołu dobiegł szept Vallimira wydającego rozkazy tym
żołnierzom, którzy mu towarzyszyli; reszta pochowała się po domach. Razem tworzyli
dziwną zbieraninę ludzkich odpadków, znalazło się wśród nich paru weteranów, ale
większość była młodsza i strachliwa bardziej niż sam Vallimir. Ferro nie pierwszy raz
żałowała, że nie ma z nimi Dziewięciopalcego. Można go było nie lubić, ale znał się na
swojej robocie jak mało kto. Wiedziałaby, czego się po nim spodziewać: rzetelne
doświadczenie, czasem mordercza furia... Jedno i drugie mogło się przydać.
Jednakże Dziewięciopalcego przy niej nie było.
Stała więc sama w szerokim oknie dzwonnicy i, mrużąc oczy, wpatrywała się w
pofalowane midderlandzkie pola i obserwowała zbliżających się jeźdźców. Tuzin
gurkhulskich zwiadowców w luźnym szyku jechał ścieżką - ruchome punkciki na jasnej
wstążce przecinającej szachownicę ciemnych pól.
Przy pierwszej drewnianej stodole zwolnili i rozproszyli się. W skład armii Gurkhulu
wchodzili zapewne żołnierze z całego Imperium, wojownicy z dziesiątek podbitych
prowincji, ale zwiadowcy - sądząc po pociągłych twarzach, skośnych oczach, sakwach z
wzorzystej tkaniny oraz lekkim uzbrojeniu (mieli łuki i włócznie) - byli Kadirczykami.
Zabicie ich będzie zaledwie namiastką zemsty, ale lepsze to niż nic. Na jakiś czas
zapełni pustkę. Pustkę, która już zbyt długo ziała w piersi Ferro.
Jeden z nich wystraszył się wrony, która przysiadła na cherlawym drzewie, a teraz nagle
zerwała się do lotu. Ferro wstrzymała oddech, przekonana, że Vallimir albo któryś z tych
jego tępych różowych w tej samej chwili potknie się o własne nogi, ale nic takiego się nie
wydarzyło i jeźdźcy w milczeniu, ostrożnie wjechali na główny plac wioski. Dowódca
gestem uniesionej ręki nakazał im wzmóc czujność. Patrzył prosto na nią i nic nie widział.
Aroganccy głupcy, widzieli tylko to, co chcieli zobaczyć: wioskę, której mieszkańcy
uciekli porażeni strachem przed niezrównaną armią Imperatora. Ścisnęła mocniej łuk w
dłoni.
Dostaną nauczkę.
Już ona o to zadba.
Dowódca trzymał w rękach trzepoczący prostokąt papieru, w który wpatrywał się z
takim natężeniem, jakby usiłował odczytać wiadomość zapisaną w niezrozumiałym języku.
Może to była mapa? Jeden z jego ludzi wstrzymał konia, zsunął się z siodła, wziął
wierzchowca za uzdę i poprowadził do omszałego koryta. Dwaj następni siedzieli
swobodnie w siodłach; rozmawiali, uśmiechali się, żartowali, gestykulowali. Czwarty
czyścił sobie nożem paznokcie. Piąty powoli objeżdżał plac, zaglądając w okna domów w
poszukiwaniu czegoś, co można by ukraść. Jeden z żartownisiów wybuchnął śmiechem.
Dwa ostre klaśnięcia poniosły się echem wśród budynków przy placu.
Zwiadowca przy korycie napełniał właśnie manierkę, kiedy strzała Ferro wbiła mu się
w pierś. Naczynie wypadło mu z ręki, z szyjki prysnęły lśniące kropelki wody. Od strony
okien dobiegło klekotanie kusz. Zdezorientowani zwiadowcy zaczęli krzyczeć. Jeden z koni
zatoczył się w bok i runął na ziemię, wzniecając kopytami tumany kurzu i miażdżąc
wrzeszczącego jeźdźca.
Uzbrojeni we włócznie żołnierze Unii wypadli z krzykiem z domów i rzucili się do
ataku. Któryś z jeźdźców zdążył do połowy wyciągnąć miecz z pochwy, zanim dosięgnął go
bełt z kuszy; osunął się bezwładnie. Druga strzała Ferro trafiła innego w plecy. Ten, który
czyścił paznokcie, został zrzucony przez wierzgającego konia, ale pozbierał się w samą
porę, żeby zobaczyć szarżującego nań włócznika. Zbyt późno odrzucił nóż i podniósł ręce:
został przeszyty na wylot; krwawy grot wyszedł mu plecami i obalił go na ziemię.
Dwóch próbowało uciekać tam, skąd przybyli. Ferro wzięła jednego na cel, ale gdy
tylko wpadli w wąską dróżkę między zabudowaniami, w poprzek drogi napiął się
przeciągnięty między domami sznur i obaj zostali wysadzeni z siodeł. Przy okazji powlekli
za sobą skamlącego żołnierza, który ciasno oplątał sobie sznur wokół ręki i bezradnie
przeszorował twarzą po ziemi. Strzała Ferro trafiła jednego zwiadowcę między łopatki, nie
zdążył nawet pozbierać się po upadku. Drugi, oszołomiony, zdołał wstać i zrobić parę
niepewnych kroków, zanim żołnierz Unii chlasnął go mieczem w głowę i odrąbał mu
potylicę.
Tylko dowódca uszedł z życiem i wymknął się z wioski: spiął konia ostrogami i
skierował go prosto na wąski odcinek płotu między dwoma blisko stojącymi domami. Koń
przesadził ogrodzenie, drasnąwszy kopytami najwyższą belkę, a potem przeszedł w galop
na chropowatej szczecinie rżyska. Zwiadowca skulił się w siodle i wbił pięty w boki
wierzchowca.
Ferro wzięła go na cel - spokojnie, bez pośpiechu, z błąkającym się na ustach
półuśmieszkiem. W mgnieniu oka uwzględniła pozycję jeźdźca, prędkość konia, wysokość
wieży, wiatr w twarz, ciężar strzały, naprężenie drewna i napięcie cięciwy, a potem już
tylko patrzyła, jak strzała leci - wirująca czarna drzazga na tle szarego nieba - a koń
zwiadowcy biegnie jej na spotkanie.
Bóg bywa czasem wielkoduszny.
Dowódca wygiął plecy w łuk, spadł z końskiego grzbietu i poturlał się po ziemi wśród
furkoczących w powietrzu grud błota i kawałków słomy. Chwilę później Ferro usłyszała
krzyk bólu i jeszcze bardziej odsłoniła zęby w uśmiechu.
- Mam cię!
Zarzuciła łuk na ramię, zjechała po drabinie, wyskoczyła przez okno na tyłach
dzwonnicy i pognała przez pole. Jej buty dudniły głucho na miękkiej ziemi między ściętymi
pękami łodyg. Zacisnęła dłoń na rękojeści miecza.
Mężczyzna skamlał żałośnie, desperacko próbując doczołgać się do konia. Usłyszał
pośpieszne kroki Ferro i udało mu się zahaczyć palcem o strzemię, ale gdy próbował się
podciągnąć, zawył z bólu i osunął się na ziemię. Leżał na boku, gdy podbiegła. Miecz z
wściekłym sykiem wysunął się z drewnianej pochwy. Jeździec przewrócił oczami
rozszerzonymi z bólu i strachu.
Miał śniadą twarz, tak jak ona.
Przeciętną twarz czterdziestolatka, upstrzoną plackowatym zarostem, z jasnym
znamieniem na jednym policzku, skorupą brudu na drugim i potem perlącym się na czole.
Ferro stanęła nad nim. Słońce zalśniło na ostrzu zakrzywionego miecza.
- Podaj mi powód, dla którego miałabym tego nie zrobić.
Sama się zdziwiła, że wybrała takie właśnie słowa, i to zwracając się do żołnierza
imperatorskiej armii. Na pylistych, prażonych słońcem kantyckich pustkowiach nie zwykła
rozdawać szans na prawo i lewo. Może przybycie do tego wiecznie mokrego, leżącego w
ruinie zachodniego świata coś w niej zmieniło?
Przez chwilę wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Wargi mu drżały.
- Moje... - wychrypiał - córki! Mam dwie córki! Chciałbym zobaczyć, jak wychodzą za
mąż...
Ferro spochmurniała. Nie powinna była pozwolić mu się odezwać. Ojciec, do tego ma
córki... Ona też miała kiedyś ojca; też była czyjąś córką. A ten człowiek nie zrobił jej
żadnej krzywdy. Był tak samo nie-gurkhulski jak ona. Najprawdopodobniej nie służył w
armii z własnej woli. Nie miał innego wyjścia, jak wypełniać rozkazy wszechmocnego
Uthmana-ul-Doshta.
- Wrócę... klnę się na Boga.... wrócę do żony i córek... Strzała trafiła go pod barkiem,
przeszła na wylot i złamała się przy upadku; spod obojczyka sterczało rozszczepione
drzewce.
Sądząc po tym, jak mówił, chybiła płuca. Ta rana go nie zabije, przynajmniej nie od
razu.
Ferro mogłaby mu pomóc wsiąść na konia, a wtedy odjechałby i, być może, przeżył.
Uniósł drżącą rękę. Długi kciuk miał cały unurzany we krwi.
- Proszę... to nie moja wojna, ja tylko...
Miecz wyrąbał mu w twarzy głęboką ranę, rozpłatał usta, rozłupał żuchwę.
Zwiadowca wydał syczący jęk. Drugie cięcie prawie odrąbało mu głowę. Upadł,
ciemna krew zaczęła wsiąkać w ciemną ziemię i czepiać się rżyska. Za trzecim razem
miecz rozpołowił czaszkę. Mężczyzna znieruchomiał.
Cóż, dziś Ferro najwyraźniej nie była w miłosiernym nastroju.
Koń zarżniętego zwiadowcy patrzył na nią tępo.
- No co?! - warknęła.
Może i zachodni świat ją zmienił, ale bez przesady; nikt aż tak się nie zmienia. Jeden
żołnierz mniej w armii Uthmana to dobra rzecz, bez względu na to, skąd pochodził. Nie
musiała się przed nikim tłumaczyć, a już na pewno nie przed koniem.
Złapała go za uzdę i pociągnęła za sobą.
Może i Vallimir był różowym głupcem, ale musiała przyznać, że zgrabnie poradził sobie
z zastawieniem zasadzki. Dziesięciu zwiadowców padło trupem na placu; wiatr tarmosił
ich podarte ubranie, krew rozlała się szeroko po pylistym gruncie. Jedyną ofiarą po stronie
Unii był idiota, dla którego pociągnięcie przez własną linę skończyło się zadrapaniami i
pobrudzeniem.
Na razie dzień układał się doskonale.
Jeden z żołnierzy szturchnął trupa nogą.
- Więc to tak wyglądają Gurkhulczycy? Teraz już nie wydają się tacy groźni.
- To nie Gurkhulczycy - wtrąciła Ferro - tylko kadirscy zwiadowcy, przemocą wcieleni
do służby. Tak samo nie chcieli się tu znaleźć, jak wy nie chcieliście, żeby tu przyszli.
Żołnierz spojrzał na nią ze zdumieniem i irytacją.
- W Kancie mieszkają różni ludzie - dodała. - Nie każdy śniadoskóry jest
Gurkhulczykiem. Nie każdy modli się do ich Boga. Nie każdy kłania się imperatorowi.
- Ale większość tak.
- Większość nie ma wyboru.
- Wróg to wróg. - Żołnierz uśmiechnął się szyderczo.
- Nie mówię, że mamy ich oszczędzać.
Ferro wyminęła go i wróciła do budynku, przy którym stała dzwonnica.
Wyglądało na to, że Vallimirowi udało się jednak wziąć jeńca: on i kilku jego
podwładnych otoczyło nerwowym kręgiem ostatniego ze zwiadowców, który klęczał przed
nimi ze związanymi z tyłu rękami. Skórę na policzku miał zdartą do krwi. Patrzył na
żołnierzy wzrokiem typowym dla jeńca.
Przerażonym wzrokiem.
- Gdzie... wasze... główne... siły?! - dopytywał się Vallimir nieznoszącym sprzeciwu
tonem.
- Nie zna waszego języka, różowy - warknęła Ferro. - Krzyk ci nie pomoże.
Vallimir odwrócił się do niej ze złością.
- Może trzeba było wziąć ze sobą kogoś, kto zna kantycki - odparł ciężkim od sarkazmu
głosem.
- Może.
Zapadła cisza. Vallimir czekał, aż Ferro się odezwie, lecz ona milczała uparcie. W
końcu westchnął przeciągle.
- Mówisz po kantycku? - zapytał.
- Oczywiście.
- W takim razie, czy zechciałabyś mu zadać w naszym imieniu parę pytań?
Ferro wciągnęła powietrze przez zęby. Strata czasu. Ale jeśli to naprawdę konieczne, to
najlepiej załatwić to jak najszybciej.
- O co mam go zapytać?
- No... Jak daleko stąd jest gurkhulska armia, ilu liczy żołnierzy, którędy idą... No
wiesz...
- Mhm.
Ferro przykucnęła przed więźniem i spojrzała mu prosto w oczy. Nie spuścił wzroku,
wpatrywał się w nią przerażony i bezradny. Pewnie zachodził w głowę, co ona robi w
towarzystwie tych różowych.
Sama też się nad tym zastanawiała.
- Kim jesteś? - spytał szeptem.
Wyjęła nóż i podstawiła mu go pod nos.
- Albo odpowiesz na moje pytania, albo cię zabiję. Oto kim jestem. Gdzie jest
gurkhulska armia?
Jeniec oblizał wargi.
- Będzie... ze dwa dni marszu stąd. Na południe.
- Ilu?
- Więcej niż umiem zliczyć. Tysiące. Ludzie pustyni, mieszkańcy równin i...
- Którędy idą?
- Nie wiem. Kazano nam przyjechać do tej wioski, sprawdzić, czy jest opuszczona. - Z
wysiłkiem przełknął ślinę, grdyka podskoczyła mu pod spoconą skórą gardła. - Może
kapitan wie coś więcej...
- Ssss... - zasyczała Ferro. Kapitan już nikomu nic nie powie, nie po tym, jak porąbała
mu łeb na kawałki. - Dużo ich - warknęła do Vallimira. - A będzie więcej. Są dwa dni
marszu stąd. Nie wie, którędy będą szli. Co dalej?
Vallimir potarł żuchwę pokrytą krótkim zarostem.
- Powinniśmy chyba... zabrać go do Agriontu. Oddać w ręce Inkwizycji.
- On nic nie wie, będzie nas tylko spowalniał. Trzeba go zabić.
- Przecież się poddał! Zabicie go teraz byłoby morderstwem, nawet na wojnie. -
Vallimir skinął na jednego ze swoich ludzi. - Nie zamierzam go mieć na sumieniu.
- A ja owszem.
Nóż Ferro gładko wszedł w serce zwiadowcy i równie gładko się z niego wyśliznął.
Oczy i usta mężczyzny otworzyły się bardzo szeroko, krew zabulgotała w rozcięciu
kurtki na piersi i szybko rozlała się ciemnym kręgiem. Zagapił się na nią tępo, rozległ się
głośny świst, gdy wciągnął powietrze w płuca.
- Glugh...
Głowa opadła mu do tyłu, ciało zwiotczało. Ferro odwróciła się do żołnierzy, którzy
wpatrywali się w nią z niedowierzaniem - blade twarze, obrzmiałe od szoku. Dla nich to
musiał być intensywny dzień. Będą musieli się jeszcze dużo nauczyć, ale wkrótce
przywykną.
Bo jak nie, to Gurkhulczycy ich pozabijają.
- Oni chcą spalić wasze gospodarstwa, wsie i miasta. Chcą zniewolić wasze dzieci.
Chcą, żeby wszyscy na świecie modlili się do Boga na ich sposób, tymi samymi
słowami.
Chcą, żeby wasz kraj stał się prowincją ich imperium. Ja to wiem. - Wytarła nóż o
rękaw kurtki trupa. - Jedynym, co różni wojnę od morderstwa, jest liczba ofiar.
Vallimir przez chwilę wpatrywał się w zwłoki jeńca, odąwszy w zadumie wargi. Ferro
zaczynała dochodzić do wniosku, że może jednak źle go oceniła i major ma więcej hartu
ducha, niżby się mogło wydawać.
Spojrzał na nią.
- Co proponujesz? - zapytał.
- Moglibyśmy poczekać tu na następnych, może nawet tym razem trafiliby się nam
prawdziwi Gurkhulczycy. Tylko że to by mogło być za dużo dla naszej garstki.
- Więc?
- Jedziemy na wschód albo na północ stąd i zastawiamy drugą taką pułapkę.
- Zamierzasz pokonać armię imperatora, zabijając mu po dwunastu żołnierzy na raz?
Małymi kroczkami...
Ferro wzruszyła ramionami.
- Kroczki małe, ale we właściwym kierunku. Chyba że dość się już napatrzyliście i
wolicie wracać za te swoje mury.
Vallimir spojrzał na nią przeciągle, zmarszczył brwi i odwrócił się do jednego ze
swoich ludzi, barczystego weterana z blizną na policzku.
- Na wschód od nas jest, zdaje się, jakaś wioska. Całkiem niedaleko. Mam rację,
sierżancie Forest?
- Tak jest, panie majorze. Marlhof. To najwyżej dziesięć mil stąd.
- Pasuje? - Vallimir zwrócił się do Ferro, unosząc pytająco brew.
- Martwi Gurkhulczycy zawsze mi pasują. To wszystko.
LIŚCIE NA WODZIE
- Carleon - powiedział Logen.
- Zgadza się - przytaknął Wilczarz.
Miasto przysiadło w rozwidleniu rzeki. Pod złowrogimi chmurami rysowały się
kanciaste zarysy wysokich murów i wież na stromym urwisku wznoszącym się nad bystrą
wodą, gdzie dawniej stał dwór Skarlinga. Łupkowe dachy i kamienne domy ciasno
stłoczone na długim, łagodnie opadającym zboczu, ściśnięte u podnóża wzniesienia i
otoczone drugim murem, lśniły zimnym, ostrym połyskiem niedawnego deszczu. Wilczarz
nie mógł szczerze powiedzieć, że cieszy się z tego widoku. Każda jego poprzednia wizyta
w tym miejscu źle się kończyła.
- Trochę się zmieniło od tamtej bitwy. Tyle lat... - Logen spojrzał na swoją
rozcapierzoną dłoń i poruszył kikutem obciętego palca.
- Wtedy nie było murów.
- Nie. Ale nie było też armii Unii pod ręką.
Wilczarz musiał przyznać, że to pocieszająca okoliczność. Unia okopała się na pustych
polach wokół miasta: za nierówną linią ziemnych wałów, zaostrzonych pali i płotów
poruszali się ludzie; od czasu do czasu metal lśnił w przyćmionym słońcu. Tysiące ludzi,
dobrze uzbrojonych i pałających żądzą zemsty, trzymały Bethoda w szachu. - Jesteś pewien,
że on tam jest?
- A gdzie miał pójść? W górach stracił swoich najlepszych chłopaków... Tak sobie
miarkuję, że nie zostali mu już żadni przyjaciele.
- Wszyscy potraciliśmy przyjaciół - mruknął Wilczarz. - Czyli co, siedzimy i czekamy?
Mamy czas. Mnóstwo czasu. Siedzimy, patrzymy, jak trawa rośnie, i czekamy, aż Bethod się
podda.
- Otóż to - przytaknął Logen, chociaż chyba nie wierzył w to, co mówi.
- Otóż to - powtórzył Wilczarz.
Tylko że Bethod, jakiego znał, w życiu by się nie poddał.
Odwrócił się na dźwięk tętentu kopyt na trakcie i dostrzegł jednego z tych posłańców,
którzy nosili hełmy przypominające rozjuszonego kurczaka: wyłonił się spomiędzy drzew i
na solidnie spienionym koniu pomknął w stronę namiotu Westa. Pośpiesznie, trochę
nieporadnie ściągnął wodze, prawie spadł z konia, kiedy usiłował szybko z niego zsiąść,
po czym na chwiejnych nogach wyminął przyglądających mu się ze zdumieniem oficerów i
wszedł do namiotu.
Wilczarz poczuł w żołądku znajomy ciężar niepokoju.
- To mi pachnie złymi nowinami...
- A mogą być jakieś inne?
W obozowisku wybuchło zamieszanie, żołnierze pokrzykiwali, wymachiwali rękami.
- Chyba trzeba iść zobaczyć, co się stało - mruknął Wilczarz, chociaż miał szczerą
ochotę skierować się w przeciwną stronę.
Crummock stał nieopodal namiotu i podejrzliwie obserwował sytuację.
- Coś się dzieje... - powiedział. - Ale ja ni w ząb nie rozumiem, co ci Południowcy
mówią albo robią. Słowo daję, to wariaci.
Rzeczywiście, kiedy Wilczarz odgarnął połę płótna przy wejściu do namiotu, ze środka
dobiegła go iście wariacka paplanina.
Wszędzie było pełno oficerów, panował potworny zamęt, a West stał w samym jego
środku, z twarzą białą jak świeże mleko i zaciśniętymi pięściami.
- Wściekły! - Wilczarz złapał go za ramię. - Co się dzieje, u licha?!
- Gurkhulczycy wkroczyli do Midderlandu.
West wyrwał się z uścisku Wilczarza i zaczął pokrzykiwać.
- Kto co zrobił? Bo nie zrozumiałem... - mruknął Crummock.
- Gurkhulczycy. - Logen pokręcił głową. - Śniadzi ludzie z dalekiego południa.
Podobno hardzi są, tak słyszałem.
Podszedł do nich Pike. Jego poparzona twarz zastygła w niewesołym grymasie.
- Przypłynęli morzem. Mogli już dotrzeć nawet do Adui.
- Zaraz, moment. - Wilczarz nie znał się na Gurkhulczykach, Adui i Midderlandzie, ale
dręczące go złe przeczucia nasilały się z każdą chwilą. - Co dokładnie próbujesz nam
powiedzieć?
- Dostaliśmy rozkaz powrotu. Mamy natychmiast wyruszyć.
Wilczarz zaniemówił. Powinien był się spodziewać, że to nie może się tak po prostu
udać.
Drugi raz złapał Westa za ramię i brudnym palcem wskazał Carleon.
- Bez was zabraknie nam ludzi do prowadzenia oblężenia!
- Wiem. Przykro mi z tego powodu, ale nic nie mogę na to poradzić. Leć do generała
Pouldera! - rzucił do młodego zezowatego chłopaka. - Niech się szykuje do wymarszu na
wybrzeże. Bezzwłocznie!
Wilczarz potrząsnął głową. Zrobiło mu się niedobrze.
- Nasze siedem dni walki w Wysokich Szczytach pójdzie na marne, tak? Tul i reszta
polegli na darmo?! - Zawsze go zdumiewało, jak łatwo rozsypuje się wszystko, na czym
człowiek próbuje się mocniej oprzeć. - Czyli to koniec. Wracamy do lasu. Do zimna,
uciekania i zabijania. Nic się nie zmieni.
- Niekoniecznie - wtrącił Crummock.
- Jak to?
- Krwawy-dziewięć już wie - odparł król górali z chytrym uśmiechem. - Prawda?
- Wiem. - Logen miał minę człowieka, który wie, że zaraz go powieszą, i właśnie patrzy
na drzewo, na którym zawiśnie. - Kiedy musicie wymaszerować, Wściekły?
West zmarszczył brwi.
- Masa ludzi, lichy trakt... Poulder jutro, Kroy pojutrze. Tak myślę.
Crummock uśmiechnął się ciut szerzej.
- Czyli jutro przez cały dzień będzie tu jeszcze siedzieć tłum żołnierzy okopanych wokół
Bethoda, jakby się nigdzie nie wybierali, tak?
- Na to wychodzi.
- Podaruj mi ten dzień - powiedział Logen. - Jeden dzień. Może uda mi się to załatwić.
Jeśli przeżyję, ruszę z wami na południe. I wezmę wszystkich, których zdołam zebrać.
Masz moje słowo. Pomożemy wam z Gurkhulczykami.
- Co zmieni jeden dzień? - zdziwił się West.
- Właśnie... - mruknął Wilczarz. - Co zmieni jeden dzień?
Sęk w tym, że domyślał się, jak brzmi odpowiedź na to pytanie.
***
Strumień ciurkał pod starym mostem, szemrał wśród drzew i po zielonym zboczu
wzgórza spływał w stronę Carleonu. Logen patrzył na niesione wodą żółte liście; kręciły
się w kółko, prześlizgując się wśród omszałych kamieni. Chciałby sam też móc się tak
wyśliznąć, ale na to się raczej nie zanosiło.
- Walczyliśmy tu - powiedział Wilczarz. - Trójdrzewiec, Tul, Dow, Ponurak i ja.
Fowleya pochowaliśmy gdzieś w tym lesie.
- Chcesz się tam przejść? Odwiedzić grób, może... - Po co? Nie spodziewam się, żeby
coś mi z tego przyszło, a jemu jest wszystko jedno. Nic mu już nie pomoże. Tak to jest, jak
człowiek nie żyje. Posłuchaj, Logen... Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?
- A widzisz jakiś inny sposób? Unia zwija manatki. To może być nasza ostatnia szansa,
żeby rozprawić się z Bethodem. No i w gruncie rzeczy niewiele mamy do stracenia,
prawda?
- Ty masz. Życie.
Logen odetchnął głęboko.
- Nie przychodzi mi do głowy zbyt wielu ludzi, dla których moje życie miałoby większą
wartość. Idziesz ze mną?
Wilczarz pokręcił głową.
- Zostanę. Bethoda mam po dziurki w nosie.
- Dobrze. W porządku.
Logen miał wrażenie, że wszystkie chwile w jego życiu, wszystko, co powiedział i
zrobił, wszystkie wybory, których kiedyś dokonał, a dziś już nie pamiętał, doprowadziły go
do tego momentu. Teraz nie miał już wyboru. Może nigdy go nie miał. Był jak te liście na
wodzie, niesiony nurtem w stronę Carleonu i zupełnie bezwolny. Dźgnął konia piętami i
samotnie zjechał po zboczu wzgórza, bitym traktem wzdłuż strumienia.
Dzień upływał, a jemu wszystko wydawało się nienaturalnie wyraziste. Jechał wzdłuż
drzew, których wilgotne liście szykowały się do opadnięcia: złotożółte, ogniście
pomarańczowe, jaskrawo fioletowe... Miały wszystkie barwy ognia. Zjeżdżał na dno
doliny w ciężkim powietrzu, drapiącym w gardle i przesyconym nutą jesiennej mgły.
Skrzypienie siodła, chrzęst uprzęży, stukot kopyt na miękkiej ziemi... Wszystkie dźwięki
były stłumione.
Truchtem przemierzył puste pola, zaorane i dziobate od chwastów, przejechał obok
posterunków Unii, przeciął rów i kordon zaostrzonych kołków w odległości trzech
strzałów z łuku od murów miasta. Stacjonujący przy nich żołnierze w ćwiekowanych
kurtkach i stalowych hełmach odprowadzali go wzrokiem, marszcząc brwi.
Ściągnął wodze, koń zwolnił do stępa, kopyta zaturkotały na drewnianym moście,
nowym, niedawno wybudowanym, pod którym pieniła się wezbrana od jesiennych
deszczów rzeka. I pod górę, łagodnie, w cień wyniosłych murów, wysokich, stromych,
ciemnych, litych.
Rzadko widywał tak groźnie wyglądający mur obronny. Nie widział ludzi na blankach,
ale domyślał się, że i tak go obserwują. Przełknął z wysiłkiem ślinę, która nie chciała mu
przejść przez gardło. Wyprostował się w siodle, jakby wcale nie był ranny ani obolały po
siedmiodniowej górskiej bitwie. Zastanawiał się, czy za chwilę usłyszy klekot kuszy,
poczuje ukłucie bólu i martwy zwali się z siodła. Ależ wyszłaby z tego żenująca pieśń.
- Proszę, proszę... - zabrzmiał tubalny głos.
Logen natychmiast go rozpoznał: któż inny mógłby go powitać, jeśli nie Bethod?
Najdziwniejsze jednak było to, że przez chwilę krótką jak mgnienie oka cieszył się na
dźwięk tego głosu... Dopóki nie przypomniał sobie dzielącej ich przelanej krwi. Dopóki
nie przypomniał sobie wzajemnej nienawiści. Można mieć wrogów, których nigdy nie
widziało się na oczy - i Logen miał takich wielu; można zabijać obcych ludzi - często to
robił; nie sposób jednak naprawdę nienawidzić człowieka, którego się wcześniej nie
kochało. A cień tej miłości zostaje na zawsze.
- Tak sobie stoję nad bramą, patrzę... i kto wynurza się z odmętów przeszłości? -
grzmiał tymczasem Bethod. - Krwawy-dziewięć! Nie do wiary! Wyprawiłbym ucztę, ale
nie mamy tu żarcia na zbyciu.
Stał na murze, wysoko ponad bramą, oparłszy pięści o blanki. Nie szydził. Nie
uśmiechał się. W ogóle niewiele robił.
- Niech mnie diabli wezmą, jeśli to nie Król Północnych! - zawołał Logen. - Nie
straciłeś złotego czepka, jak widzę?
Bethod dotknął złotej obręczy na głowie. Wprawiony w nią klejnot lśnił w promieniach
zachodzącego słońca.
- Dlaczego miałbym go stracić?
- Niech pomyślę... - Logen rozejrzał się dookoła, powiódł wzrokiem wzdłuż muru. - Na
mój gust gówno ci zostało z twojego królestwa.
- Hmm... Coś mi się widzi, że obaj czujemy się samotni. Gdzie twoi druhowie,
Krwawy-dziewięć? Gdzie zabójcy, którymi lubiłeś się otaczać? Gdzie Grzmot? Ponurak?
Wilczarz? Gdzie ten łajdak Czarny Dow?
- Zginęli, Bethod. Wszyscy. Polegli w górach. Są martwi jak Skarling. Zginęli jak Mała
Kość, Goring, Biały i wielu innych.
Bethod wyraźnie sposępniał na te słowa.
- Nie wiem, co ty na to, ale po mojemu nie ma się z czego cieszyć. Wielu porządnych
ludzi wróciło do ziemi, moich przyjaciół i twoich. Kiedy my dwaj się spotykamy, nie ma
szans na szczęśliwe zakończenie, co? Jesteśmy fatalnymi druhami i jeszcze gorszymi
wrogami. Co cię sprowadza, Dziewięciopalcy?
Przez chwilę Logen siedział nieruchomo, w milczeniu, wspominając poprzednie
sytuacje, w których robił to, co musi zrobić teraz. Wspominał rzucone wyzwania, wyniki
pojedynków... i nie było wśród nich szczęśliwych wspomnień. Jedną rzecz na pewno
można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym: robił to wbrew sobie.
Nie było innego sposobu.
- Przybywam rzucić wyzwanie! - zawołał donośnie.
Jego słowa odbiły się echem od wilgotnych, ciemnych murów i powoli ścichły w
mglistym powietrzu.
Bethod zaniósł się śmiechem. Logen miał wrażenie, że nie jest to wesoły śmiech.
- Na pamięć zmarłych, Logen, nic a nic się nie zmieniłeś! Jesteś jak stary pies, którego
nikt i nic nie powstrzyma przed szczekaniem. Wyzwanie, powiadasz? A co nam jeszcze
takiego zostało, żeby warto było o to walczyć?
- Jeżeli wygram, otworzysz bramę i oddasz mi się w niewolę. Będziesz moim jeńcem.
Jeżeli przegram, Unia spakuje manatki i pożegluje do domu, a ty będziesz wolny.
Uśmiech Bethoda zbladł, oczy zwęziły się podejrzliwie. Logen dobrze pamiętał to
spojrzenie: Bethod kalkulował, oceniał swoje szanse, szukał powodów.
- Znakomita oferta, biorąc pod uwagę moją obecną sytuację. Aż trudno mi w nią
uwierzyć. Co z niej będą mieli twoi kumple z Południa?
Logen prychnął lekceważąco.
- Poczekają, jeśli ich do tego zmusisz, ale w gruncie rzeczy mają cię w nosie, Bethod.
Bufon z ciebie, i to wyszczekany, ale znaczysz dla nich mniej niż nic. Skopali ci dupsko
wszędzie, na całej Północy, i doszli do wniosku, że tak czy inaczej nie będziesz się im już
naprzykrzał. Jeśli wygram, dostaną twoją głowę; jeśli przegram, wcześniej wrócą do
domu.
- Znaczę dla nich mniej niż nic, tak? - Bethod uśmiechnął się smutno. - Tylko tyle
dostaję? Za całą tę harówkę, pot i łzy? A ty, Dziewięciopalcy, jesteś zadowolony?
Szczęśliwy, że wszystko, o co walczyłem, legło w gruzach?
- Mam płakać? Sam jesteś sobie winny. To ty do tego doprowadziłeś. Przyjmij moje
wyzwanie, Bethod. Może choć jeden z nas zazna wtedy spokoju.
Król Północnych wybałuszył z niedowierzaniem oczy.
- Ja jestem temu winny? Ja?! Jakże szybko zapominamy! - Chwycił zarzucony na
ramiona łańcuch i potrząsnął nim, aż zagrzechotały ogniwa. - Myślisz, że tego chciałem? Że
o to prosiłem?! Chciałem tylko wyszarpnąć dla siebie trochę więcej ziemi, żeby wykarmić
swój lud. Żeby wielkie klany przestały mnie uciskać. Chciałem odnieść kilka zwycięstw, z
których mógłbym być dumny; zostawić synom coś więcej, niż sam dostałem od ojca. -
Wychylił się przez blanki, mocniej zaciskając pięści. - Ale kto za każdym razem popychał
mnie o krok dalej? Kto nie pozwalał mi się zatrzymać? Kto musiał posmakować krwi, a
kiedy już jej posmakował, upijał się nią do szaleństwa i nigdy nie miał dość? - Wycelował
oskarżycielski palec w Logena. - Kto, jeśli nie Krwawy-dziewięć?!
- To nie tak było - warknął Logen.
Wiatr poniósł echo szorstkiego głosu Bethoda: - Nie? Chciałem paktować z Shamą
Bezlitosnym, ale ty musiałeś go zabić!
Próbowałem negocjować w Heonanie, ale nie, ty musiałeś wdrapać się na górę i
wyrównać rachunki! A przy okazji narobić sobie tuzin nowych wrogów! Spokój,
powiadasz? Prosiłem cię w Uffricie, żebyś pozwolił mi zawrzeć rozejm, ale ty się uparłeś,
żeby walczyć z Trójdrzewcem! Na kolanach cię błagałem, ale postanowiłeś za wszelką
cenę zostać najsławniejszym człowiekiem na całej Północy! A kiedy już pokonałeś
Trójdrzewca, złamałeś dane mi słowo i puściłeś go wolno, tak jakby nie liczyło się nic
poza twoją przeklętą dumą!
- To nie tak było - odparł Logen.
- Na Północy wszyscy dobrze wiedzą, jak naprawdę było! Spokój?! Ha! A co powiesz o
Grzechotkarku? Byłem gotowy oddać mu syna w zamian za okup, wszyscy rozeszlibyśmy
się do domów w dobrych humorach... Ale nie! Co mi wtedy powiedziałeś, pamiętasz?
Łatwiej powstrzymać Biały Nurt niż Krwawego-dziewięć! Tak powiedziałeś! Potem
jeszcze musiałeś przybić jego głowę do mojego sztandaru, wystawić ją na widok całego
świata i rozniecić zarzewie zemsty, której nie ma końca! Za każdym razem, kiedy
próbowałem się zatrzymać, ty wciągałeś mnie coraz głębiej w bagno! Do momentu, kiedy
nie było już dla mnie odwrotu. Do momentu, kiedy mogłem już tylko zabijać albo dać się
zabić. Do momentu, kiedy musiałem podbić całą Północ. To ty zrobiłeś ze mnie króla,
Dziewięciopalcy. Przez ciebie nie miałem wyboru.
- To nie tak było - wyszeptał Logen. Wiedział jednak, że nie ma racji.
- Jeśli cię to uszczęśliwi, możesz sobie wmawiać, że jestem przyczyną wszystkich
twoich nieszczęść! Że to ja jestem bezlitosnym, żądnym krwi mordercą. Proszę bardzo!
Tylko zadaj sobie najpierw pytanie, od kogo się tego nauczyłem. Bo nauczyciela miałem
najlepszego z najlepszych! Możesz zgrywać poczciwinę, który po prostu nie miał innego
wyboru, ale obaj wiemy, kim naprawdę jesteś. Spokój... Ty nigdy nie zaznasz spokoju,
Krwawy-dziewięć. Cały jesteś śmiercią!
Logen chętnie zaprzeczyłby tym słowom, ale byłoby to tylko brnięcie głębiej w
kłamstwa. Bethod go znał. Bethod go rozumiał. Najlepiej ze wszystkich. Najgorszy wróg - i
mimo to, najlepszy przyjaciel.
- Dlaczego w takim razie nie zabiłeś mnie, kiedy miałeś okazję?
Król Północnych nachmurzył się i pokręcił głową, jakby czegoś nie rozumiał, a potem
znów wybuchnął śmiechem. Śmiał się do rozpuku.
- Nie wiesz? Stałeś obok niego i nie wiesz? Niczego się ode mnie nie nauczyłeś,
Dziewięciopalcy! Tyle lat minęło, a ty dalej naiwny jak dziecko!
- O co ci chodzi?! - zirytował się Logen.
- Bayaz!
- Co Bayaz?
- Byłem gotowy rozciąć cię krwawym krzyżem i zatopić twoje zwłoki w bagnie razem z
resztą tej twojej bandy idiotów. I zrobiłbym to z przyjemnością, gdyby ten stary łgarz nie
wpadł do mnie z wizytą.
- I co się stało?
- Miałem u niego dług wdzięczności, a on się uparł, żebym puścił cię wolno. To on, ten
stary pierdziel i intrygant, ocalił twoją nic niewartą skórę. On i nic więcej!
- Ale dlaczego? - Logen nic z tego nie rozumiał, ale nie podobało mu się, że dowiaduje
się prawdy ostatni, kiedy wszyscy inni już ją znają.
Bethod tylko parsknął śmiechem.
- Może nie dość się przed nim płaszczyłem i to mu się nie spodobało? Nie wiem, to
ciebie ocalił, nie mnie. Sam możesz go o wszystko wypytać, jeśli tylko pożyjesz
dostatecznie długo. W co osobiście wątpię, nawiasem mówiąc. Przyjmuję wyzwanie.
Tutaj. Jutro. O wschodzie słońca. - Zatarł ręce. - Jeden na jednego, krwawy pojedynek, od
którego wyniku będzie zależeć przyszłość Północy! Jak dawniej, co, Logen? W dawnych
czasach, w słonecznych dolinach... Ostatni raz zagramy w kości. - Król Północnych cofnął
się od blanków. - Coś się jednak zmieniło. Mam nowego czempiona! Na twoim miejscu
pożegnałbym się dzisiaj z bliskimi i przygotował na powrót do ziemi. Trzeba przecież... jak
to mi zawsze mówiłeś? - Śmiech Bethoda z wolna cichł w zmierzchu. - Trzeba trzeźwo
patrzeć na życie!
***
- Dobre mięso - powiedział Ponurak.
Ciepło ogniska i kawał dobrego mięsa - za to należało być wdzięcznym losowi; bywały
dni, i to wcale nierzadko, kiedy Wilczarz nie miał nawet tyle. Mimo to, na widok
ociekającej krwią baraniny na rożnie robiło mu się niedobrze. Przypominała mu się krew,
która wypłynęła z Shamy Bezlitosnego, kiedy Logen rozpłatał go na dwoje. Minęły lata, a
ta scena stanęła mu przed oczami, jakby wydarzyła się wczoraj. Znów usłyszał ryki
walczących i łoskot zderzających się tarcz. Poczuł kwaśny odór potu i świeżej krwi na
śniegu.
- Na pamięć zmarłych... - mruknął. Ślina napłynęła mu do ust, jakby zaraz miał
zwymiotować. - Jak ty możesz teraz myśleć o jedzeniu?
Dow wyszczerzył zęby.
- Nasze głodowanie nie pomoże Dziewięciopalcemu. Nic mu już nie pomoże. Na tym
polega pojedynek, nie? Jeden na jednego.
Dźgnął mięso nożem. Krew pociekła i zaskwierczała w płomieniach, a Dow odsunął się
od ognia i zamyślił.
- Myślisz, że da radę? - zapytał. - Naprawdę? Pamiętasz to kurestwo?
Wilczarz poczuł echo tamtego strachu, który sparaliżował go wtedy, we mgle.
Wzdrygnął się cały, od głowy do butów. Nieprędko zapomni sylwetkę olbrzyma
wynurzającego się z półmroku i widok jego pomalowanej pięści wzniesionej do ciosu. I
trzask miażdżonych nią żeber Trójdrzewca, z którego wycisnęła resztki życia.
- Jeżeli ktokolwiek ma mu dać radę - wycedził ponuro przez zaciśnięte zęby - to właśnie
Logen.
- Mhm - mruknął Ponurak.
- No ja to wiem, ale jak myślisz, uda mu się? To jest pytanie. No i drugie: co zrobimy,
jeśli mu się nie uda?
O odpowiedzi na to pytanie Wilczarz wolał nie myśleć. Przede wszystkim Logen będzie
martwy, to pierwsza rzecz. Oblężenie Carleonu dobiegnie końca. Po Wysokich Szczytach
Wilczarzowi zostało za mało ludzi, żeby otoczyć kordonem choćby zwykły nocnik, nie
mówiąc już o najlepiej ufortyfikowanym mieście na całej Północy. Bethod będzie miał
wolną rękę. Zacznie szukać pomocy, pozyska nowych przyjaciół, wróci do gry. Nikt nie
walczył tak zajadle, jak Bethod przyparty do muru.
- Logen da sobie radę - wyszeptał Wilczarz. Zacisnął pięści. Rana ręki zapłonęła mu
żywym ogniem. - Musi.
Prawie wturlał się w ognisko, gdy czyjaś olbrzymia dłoń wyrżnęła go w plecy.
- Na pamięć zmarłych! W życiu nie widziałem jeszcze takiej zgrai smutasów przy ogniu!
Wilczarz skrzywił się na widok Crummocka. Szurnięty góral - szczerzący zęby w
ciemności, w asyście dźwigających wielgachną broń dzieciaków - nie był najlepszym
środkiem na poprawę samopoczucia. Dzieci została mu już zresztą tylko dwójka, bo jeden z
synów zginął w górach. On sam nie wyglądał jednak na specjalnie zasmuconego takim
obrotem spraw, zwłaszcza że zrządzeniem losu stracił również włócznię, która złamała się
po przeszyciu jednego z dzikusów, więc nadal nie musiał niczego sam nosić. Od czasu
bitwy dzieciaki prawie się nie odzywały, przynajmniej Wilczarz nie słyszał, żeby coś
powiedziały.
Przestały się dopytywać o to, kto ilu wrogów zabił. Takie osobiste doświadczenie
potrafi boleśnie naruszyć zasoby entuzjazmu do sztuki wojennej. Wilczarz doskonale o tym
wiedział.
Za to sam Crummock tryskał dobrym humorem.
- A gdzie się podział nasz Dziewięciopalcy, co?
- Włóczy się gdzieś samotnie, jak zawsze przed pojedynkiem. Taki ma zwyczaj.
- Mhm... - Góral pogładził zawieszone na szyi kostki. - Gada z księżycem, założę się.
- Prędzej bym się spodziewał, że sra po gaciach.
- No, byle skończył ze sraniem, nim się zacznie walka. - Crummock cały się
rozpromienił. - Mówię wam, nie ma drugiego takiego ulubieńca księżyca, jak Krwawy-
dziewięć. Nie ma drugiego takiego w całym kręgu świata! Ma chłopak szansę w uczciwej
walce, a to w obliczu tego diabelstwa wszystko, na co człowiek może liczyć. Jest tylko
jeden problem.
- Tylko jeden?
- Póki ta wiedźma żyje, nie może być mowy o uczciwej walce.
Wilczarz zgarbił się jeszcze bardziej.
- O co ci chodzi?
Crummock zakręcił jednym z drewnianych wisiorków.
- Nie wyobrażam sobie, żeby dopuściła do przegranej Bethoda; sama byłaby wtedy
skończona, nie? A to cwana gadzina jest, umie mieszać przeróżne rodzaje magii: zna
błogosławieństwa, zna i klątwy, może na różne sposoby przeważyć szalę zwycięstwa. A
walka i bez tego będzie nierówna.
- No i co?
- Zmierzam do tego, że ktoś musi ją powstrzymać.
Do tego momentu Wilczarz nie przypuszczał, że mógłby czuć jeszcze większe
przygnębienie. Teraz już wiedział, że się mylił.
- Życzę powodzenia - mruknął.
- Ha, ha, ha, mój chłopcze. Ha, ha. Chętnie bym się tym zajął, ale oni tam mają paskudny
kawał murów, a ja się nie nadaję do wspinaczki. - Crummock poklepał się wielgachnym
łapskiem po spasionym brzuchu. - Noszę dwa razy za dużo mięcha. Dlatego potrzeba nam
człowieka drobnej postury, lecz z wielkimi orzeszkami. Księżyc wie o tym najlepiej.
Człowieka, który umie się skradać, ma bystre oko i pewny krok, szybką rękę i lotny umysł.
- Spojrzał znacząco na Wilczarza i znów się uśmiechnął. - Jak myślisz, gdzie powinniśmy
szukać kogoś takiego?
- A wiesz, że nie mam pojęcia... - Wilczarz oparł twarz na dłoniach. - Ni chuja.
***
Logen podniósł do ust poobijaną manierkę i pociągnął z niej solidnie. Gryzący płyn
przyprawił go o mrowienie języka, podrażnił gardło, obudził starą, dobrze znaną chęć
przełknięcia. Logen pochylił się, odął usta i splunął masą drobniutkich kropelek. W
ciemnościach nocy zakwitła ognista chmura. Wytężył wzrok, ale dostrzegł tylko czarne
zarysy pni drzew i ruchome cienie obudzone wyplutym przez niego ogniem.
Potrząsnął manierką: w środku przelewała się jeszcze jedna porcja. Wzruszył
ramionami, przytknął naczynie do ust i wypił do dna. Poczuł palenie w żołądku. Ten jeden
raz duchy się z nim podzielą. Całkiem możliwe, że po jutrzejszym dniu nigdy więcej ich nie
wezwie.
- Dziewięciopalcy... - rozległ się głos jak szmer liści.
Jeden duch wynurzył się z cienia i podpłynął w krąg światła z ogniska. Nie sprawiał
wrażenia, że rozpoznał Logena, co ten ostatni przyjął z wyraźną ulgą. Duch nie okazywał
lęku ani nieufności. Nie próbował oskarżać. Było mu obojętne, kim Logen jest i co zrobił.
Odrzucił pustą manierkę.
- Jesteś sam? - spytał.
- Tak.
- Nikt nie jest sam, jeśli jego śladem podąża śmiech.
Duch nie odpowiedział.
- Cóż, widocznie śmiech jest dla ludzi, nie dla duchów.
- Owszem.
- Małomówny jesteś, co?
- To nie ja cię wezwałem.
- Fakt. - Logen zapatrzył się w ogień. - Jutro czeka mnie pojedynek. Mam walczyć z
człowiekiem znanym jako Fenris Groźny.
- On nie jest człowiekiem.
- Zatem znasz go.
- Jest stary.
- Wedle twojej rachuby?
- Wedle mojej rachuby, nic nie jest stare, ale on sięga w przeszłość do Dawnego Czasu i
jeszcze dalej. Miał wtedy innego pana.
- Kogo?
- Glustroda.
To było jak nóż wrażony w ucho. Najbardziej nieoczekiwane z imion. Najmniej
pożądane. Wśród drzew powiał zimny wiatr i wspomnienia spiętrzonych ruin Aulcus
naparły na Logena zwartą masą, aż przeszedł go dreszcz.
- Czy to możliwe, że chodzi o innego Glustroda niż ten, który omal nie doprowadził do
zagłady połowy świata?
- Nie ma innego. To on wypisał znaki na skórze Groźnego. Znaki Dawnej Mowy, języka
diabłów, na całej lewej połowie ciała. Ta połowa należy teraz do świata podziemnego.
Tam, gdzie wypisane są słowa Glustroda, Groźnego nie można zranić.
- Nie można go zranić? W ogóle? - Logen przetrawił te słowa. - To czemu nie
porysował go tak całego?
- Zapytaj Glustroda.
- To się raczej nie uda.
- Nie. - Długie milczenie. - Co zamierzasz, Dziewięciopalcy?
Logen zerknął w bok, między drzewa. Myśl o tym, żeby rzucić się do ucieczki, biec i nie
oglądać się za siebie, nagle wydała mu się bardzo atrakcyjna. Czasem lepiej żyć w
wiecznym strachu przed czymś, niż to coś zrobić, bez względu na to, czego uczył go ojciec.
- Uciekałem już wcześniej - mruknął. - Ale tylko biegałem w kółko. Bethod czeka na
końcu każdej obranej przeze mnie ścieżki.
- Wobec tego to koniec naszej rozmowy. - Duch wstał od ogniska.
- Może jeszcze się spotkamy.
- Nie sądzę. Magia wycieka ze świata, mój rodzaj śpi... Naprawdę nie sądzę. Nawet
gdybyś pokonał Groźnego, co wydaje mi się wątpliwe.
- To się nazywa wlać komuś nadzieję w serce. - Logen prychnął. - Powodzenia. Niech
ci szczęście towarzyszy.
Duch rozpłynął się w ciemnościach i zniknął. Nie życzył Logenowi powodzenia. Jego
los był mu obojętny.
WŁADZA
To było smętne, przygnębiające spotkanie, nawet jak na standardy Zamkniętej Rady.
Niebo za wąskimi oknami było pochmurne i posępne, zapowiadało burzę, lecz nie
zamierzało się z tej obietnicy wywiązać. W Białej Sali panował chłodny półmrok. Od
czasu do czasu szyby klekotały głośno, targane gwałtownymi porywami wiatru. Na ten
dźwięk zakutany w lamowaną futrem szatę Jezal podskakiwał na krześle i wzdrygał się na
całym ciele.
Ponure miny dwunastu starców niespecjalnie rozgrzewały mu kości. Lord marszałek
Varuz zaciskał zęby i emanował szorstką determinacją. Marszałek dworu Hoff ściskał swój
puchar jak tonący uczepiony ostatniego odłamku rozbitej łodzi. Najwyższy sędzia Marovia
marszczył brwi, jakby zamierzał wydać wyrok śmierci na całe to zgromadzenie, siebie nie
wyłączając. Wąskie wargi arcylektora Suita zastygły w drapieżnym grymasie, gdy
lodowatym wzrokiem popatrywał na przemian na Bayaza, Jezala i Marovię.
Pierwszy z Magów wpatrywał się ponuro w blat stołu.
- Proszę przedstawić aktualną sytuację, lordzie marszałku.
- Będę mówił szczerze - zaczął Varuz. - Sytuacja jest zła. Adua wrze. Trzecia część
mieszkańców uciekła z kraju. Na skutek gurkhulskiej blokady nasilają się niedobory na
rynku. Wprowadzono godzinę policyjną, ale wciąż nie brakuje obywateli, którzy kradną i
prowokują zamieszki, korzystając z faktu, że straż jest zajęta gdzie indziej.
Marovia pokręcił głową. Jego siwiejąca broda zakołysała się łagodnie.
- A w miarę zbliżania się Gurkhulczyków należy się spodziewać pogorszenia się
sytuacji.
- Gurkhulczycy rzeczywiście są coraz bliżej - przyznał Varuz. - Codziennie pokonują po
kilkanaście mil. W miarę możliwości staramy się utrudniać im pochód, ale przy tak
ograniczonych siłach i środkach z naszej strony... Za tydzień mogą stanąć u bram miasta.
Okrzyki zaskoczenia, szeptane przekleństwa, zalęknione spojrzenia.
- Tak szybko? - Przy tym pytaniu głos Jezala odrobinę się załamał.
- Niestety, tak, Wasza Królewska Mość.
- Jak liczna jest gurkhulska armia? - spytał Marovia.
- Szacunki są mocno rozbieżne, ale... - Varuz zrobił zatroskaną minę i westchnął ciężko.
- Wygląda na to, że wystawili co najmniej pięćdziesiąt tysięcy ludzi.
Znów rozległy się zdumione sapnięcia, z których to wydarte z ust Jezala nie było
bynajmniej najcichsze.
- Aż tylu? - mruknął Halleck.
- W rejonie Kelnu codziennie wysadzają na ląd następnych - wtrącił admirał Reutzer.
Nie poprawił tym humoru zebranych. - Po tym, jak większość naszej floty wyszła w
morze, żeby przywieźć armię lądową, która zakończyła swoją północną przygodę, jesteśmy
wobec nich właściwie bezsilni.
Jezal oblizał wargi. Miał wrażenie, że ściany rozległej komnaty z każdą chwilą coraz
bardziej się zaciskają.
- Co z naszym wojskiem? - zapytał.
Varuz i Reutzer spojrzeli po sobie.
- Dysponujemy dwoma regimentami gwardii królewskiej: pieszym i konnym. Łącznie
około sześciu tysięcy żołnierzy. Szara Straż, zatrudniona do ochrony samego Agriontu, liczy
cztery tysiące ludzi. Rycerze Heroldzi i Rycerze Armii to elita, w sumie około pięciu setek.
Do tego dochodzi personel pomocniczy: kucharze, koniuszowie, kowale i tym podobni.
W sytuacji awaryjnej można im wydać broń...
- To chyba jest sytuacja awaryjna - zauważył Bayaz.
- ...i zyskać kolejne kilka tysięcy ludzi. Straż miejska też się przyda, lecz nie są to
zawodowi żołnierze.
- A arystokraci? - spytał Marovia. - Gdzie ich oddziały?
- Nieliczni przysłali ludzi - przyznał posępnie Varuz. - Inni ograniczyli się do wyrażenia
swojego ubolewania, większość zaś... nie zrobiła nic.
- Asekurują się. - Hoff pokręcił głową. - Brock obiecał gurkhulskie złoto tym, którzy go
poprą, i gurkhulską litość tym, którzy staną po naszej stronie.
- Zawsze to samo! - jęknął Torlichorm. - Arystokraci mają na względzie wyłącznie swój
interes!
- Trzeba zatem otworzyć zbrojownie - orzekł Bayaz - i hojnie szafować ich zawartością.
Musimy uzbroić wszystkich obywateli zdolnych do noszenia broni, gildie rzemieślnicze i
robotnicze, stowarzyszenia weteranów... Nawet żebracy z rynsztoków muszą być gotowi do
walki.
Wszystko to bardzo pięknie, pomyślał Jezal, ale nie zamierzam składać swojego życia w
ręce legionu żebraków.
- Kiedy wróci armia lorda marszałka Westa?
- Zakładając, że wczoraj otrzymał rozkazy, upłynie co najmniej miesiąc, zanim zejdzie
na ląd i będzie gotowy przyjść nam w sukurs.
- To znaczy, że musimy wytrzymać kilkutygodniowe oblężenie - mruknął Hoff, kręcąc
głową. Nachylił się do ucha Jezala i zniżył głos do szeptu, jak uczennica dzieląca się z
koleżanką swoim największym sekretem. - Wasza Królewska Mość, ostrożność
nakazywałaby opuszczenie miasta, przeniesienie się wraz z Zamkniętą Radą na północ, z
dala od gurkhulskiej awangardy, do miejsca, z którego można by bezpiecznie dowodzić
kampanią.
Na przykład, do Holsthormu albo...
- Wykluczone - uciął stanowczo Bayaz.
Jezal musiał przyznać, że pomysł Hoffa ma swoje zalety, jemu samemu najlepszym
miejscem na przeniesienie rządu wydawał się w tej chwili Shabulyan, ale Bayaz miał
rację.
Harod Wielki z pewnością nie rozważałby możliwości wycofania się. Jezal - niestety -
również nie mógł tego zrobić.
- Tutaj przyjmiemy Gurkhulczyków - oznajmił.
- To tylko sugestia - wycofał się Hoff. - Zwykła ostrożność...
- Jak wyglądają miejskie fortyfikacje? - wszedł mu w słowo Bayaz.
- Ogólnie rzecz biorąc, mamy trzy koncentryczne linie obrony. Oczywiście, Agriont jest
naszym ostatnim punktem oporu.
- Do tego chyba nie dojdzie, prawda? - Hoff parsknął śmiechem, ale bez przekonania.
Varuz postanowił mu nie odpowiadać.
- Następny, licząc od wewnątrz, jest Mur Arnaulta - mówił dalej. - Chroni najstarszą i
najważniejszą część miasta, czyli, między innymi, sam Agriont, Środkową Drogę, główny
port i Cztery Narożniki. Zewnętrzną linię obrony stanowi Mur Casamira: słabszy, niższy i
znacznie dłuższy od Muru Arnaulta. Oba te mury w kilku miejscach są połączone krótkimi
murami poprzecznymi, które na kształt szprych koła dzielą wytyczony przez nie pierścień na
pięć dzielnic. Każdą z nich można odciąć od reszty miasta, gdyby została zajęta przez
nieprzyjaciela. Za Murem Casamira rozciągają się jeszcze obszary zabudowane, ale ich
mieszkańców należy jak najprędzej ewakuować.
Bayaz oparł łokcie na stole i splótł mięsiste palce.
- Biorąc pod uwagę liczebność i jakość pańskiego wojska, lordzie marszałku, najlepiej
byłoby ewakuować całą zewnętrzną część miasta i skupić się na obronie o wiele krótszego
i solidniejszego Muru Arnaulta. Można by ewentualnie organizować wypady do tych pięciu
zewnętrznych dzielnic, gdzie lepsza znajomość terenu pozwoliłaby nam...
- Nie - przerwał mu Jezal.
Bayaz spojrzał na niego spode łba.
- Wasza Królewska Mość?
Jezal nie dał się zastraszyć. Od jakiegoś czasu stawało się coraz bardziej oczywiste, że
jeżeli pozwoli magowi przy każdej okazji wyręczać się w podejmowaniu decyzji, na
zawsze pozostanie jego chłopcem na posyłki. Owszem, widział, jak Bayaz siłą myśli
sprawił, że człowiek eksplodował - ale przecież nie powtórzyłby tej sztuczki wobec króla
Unii, i to na oczach Zamkniętej Rady, prawda? Zwłaszcza w obliczu gurkhulskiej
nawałnicy.
- Nie zamierzam oddać bez walki większości stolicy najstarszemu wrogowi Unii -
ciągnął. - Będziemy bronić Muru Casamira, a potem każdej piędzi ziemi.
Varuz spojrzał pytająco na Hoffa, który leciuteńko uniósł brwi.
- Eee... Tak, oczywiście, Wasza Królewska Mość. Każdej piędzi.
Zapadła krępująca cisza. Niezadowolenie Pierwszego z Magów zawisło nad
zgromadzeniem jak ciężkie chmury burzowe nad miastem.
- Czy moja Inkwizycja ma coś do dodania? - wychrypiał Jezal, desperacko usiłując
odwrócić uwagę rady od swojej osoby.
Suit spojrzał mu lodowato w oczy.
- Naturalnie, Wasza Królewska Mość. Zamiłowanie Gurkhulczyków do spisków i intryg
jest powszechnie znane. Nie ma cienia wątpliwości, że w Adui znajdują się gurkhulscy
szpiedzy. Ba, mogą być nawet w samym Agrioncie! Dlatego internujemy wszystkich
obywateli pochodzenia kantyckiego, a moi inkwizytorzy w Domu Pytań pracują bez
wytchnienia, dniem i nocą. Kilku szpiegów już złożyło zeznania.
Marovia prychnął lekceważąco.
- Mamy uwierzyć, że zamiłowanie Gurkhulczyków do intryg nie sięga tak daleko, by
posunęli się do zatrudniania białoskórych agentów?
- Jesteśmy w stanie wojny! - wysyczał Suit, piorunując go wzrokiem. - Stawką jest
suwerenność naszego kraju! Nie czas na twoją wolnościową paplaninę, Marovia!
- Wprost przeciwnie! To doskonały moment!
I dwaj starcy wdali się w kłótnię, wystawiając na ciężką próbę napięte jak postronki
nerwy pozostałych. Bayaz tymczasem osunął się na krześle, skrzyżował ramiona na piersi i
obserwował Jezala. Na jego twarzy malowała się spokojna zaduma, napawająca króla - o
ile to możliwe - jeszcze większą zgrozą niż tradycyjne u maga zmarszczenie brwi. Jezal na
nowo poczuł ciążące mu brzemię trosk. Wszystko wskazywało na to, że jego udziałem
stanie się najkrótsze i najtragiczniejsze w skutkach panowanie w dziejach Unii.
***
- Proszę o wybaczenie, że ośmieliłem się wezwać Waszą Królewską Mość - powiedział
Gorst swoim wysokim, dziewczęcym głosikiem.
- Nic się nie stało. - Stukot podkutych butów Jezala niósł się gniewnym echem.
- Nie wszystko mogę zrobić sam.
- To zrozumiałe.
Jezal pchnął obiema rękami dwuskrzydłowe drzwi. Na środku znajdującej się za nimi
złoconej komnaty siedziała sztywno wyprostowana Terez, która natychmiast posłała mu
jedno ze swoich wyniosłych, teraz już rozwścieczająco znajomych spojrzeń. Jakby był
owadem, którego znalazła w sałatce. Kilka styriańskich dam dworu podniosło wzrok, lecz
zaraz wróciły do swoich zajęć. Wszędzie stały skrzynie i pudła, do których dworki
pakowały schludnie złożone ubrania. Wyglądało na to, że królowa Unii zamierza wyjechać
ze stolicy, nie informując o tym męża.
Jezal zazgrzytał i tak już obolałymi zębami. Dręczyła go nielojalność Zamkniętej Rady,
Otwartej Rady oraz podwładnych. Nikczemna nielojalność małżonki przepełniła czarę
goryczy.
- Co to ma znaczyć, do diabła?!
- Ja i moje damy dworu nie możemy ci towarzyszyć w wojnie z imperatorem. - Terez
płynnym ruchem odwróciła idealną głowę. - Wracamy do Talinsu.
- Mowy nie ma! - warknął Jezal. - Wielotysięczna gurkhulska armia zbliża się do
miasta! Moi podwładni masowo uciekają z Adui, a ci, którzy postanowili zostać, są o krok
od wpadnięcia w panikę. Twoje odejście w tej chwili zostałoby fatalnie odczytane.
Dlatego nie mogę się na nie zgodzić.
- Jej Królewska Mość nie ma z tym nic wspólnego! - wtrąciła hrabina Shalere, sunąc ku
niemu po lśniącej posadzce.
Jakby Jezal nie miał dość kłopotów z samą królową, to jeszcze musiał brać się za łby z
jej towarzyszkami!
- Zapominasz się! - warknął ostro.
- To ty się zapominasz! - Stanęła przed nim, krzywiąc się z odrazą. - Zapominasz, że
jesteś bękartem, i to paskudnym...
Wierzch dłoni Jezala z trzaskiem trafił ją prosto w wykrzywione szyderczo usta.
Hrabina zatoczyła się do tyłu, zabełkotała coś niezrozumiale, zaplątała się we własną
suknię i upadła. Jeden pantofel spadł jej z nogi i pofrunął w kąt komnaty.
- Jestem królem i znajdujemy się w moim pałacu. Nie życzę sobie, żeby pokojówka
zwracała się do mnie w taki sposób. - Głos był chłodny, beznamiętny, złowieszczo
rozkazujący. W niczym nie przypominał głosu Jezala, ale przecież nie mógł należeć do
nikogo innego, bo Jezal był jedynym mężczyzną w komnacie. - Widzę, że byłem wobec was
nazbyt łaskawy, wy zaś poczytałyście moją łaskawość za słabość.
Jedenaście dam dworu spoglądało to na niego, to na swoją towarzyszkę, leżącą w
tumanie spódnic i przytykającą dłoń do krwawiącej wargi.
- Jeżeli któraś z was, wiedźmy, zamierza opuścić naszą niespokojną krainę, zajmę się
wyprawieniem jej w drogę; chętnie nawet osobiście powiosłuję na łodzi, która was stąd
zabierze. Ale ty, Wasza Królewska Mość, nigdzie nie pojedziesz.
Terez zerwała się z krzesła i spojrzała na niego wilkiem, napinając wszystkie mięśnie.
- Jesteś bezdusznym prostakiem... - wysyczała.
- Oboje wolelibyśmy, żeby było inaczej! - ryknął, nie dając jej skończyć. - Ale
zostaliśmy sobie poślubieni! Czas zgłaszania uwag do mojego urodzenia, wychowania i
innych aspektów twojej sytuacji skończył się z chwilą, gdy zostałaś królową Unii! Możesz
mną gardzić, ile chcesz, Terez, ale powtórzę to jeszcze raz: nigdzie... nie... pojedziesz.
Obrzucił oszołomione kobiety złowrogim spojrzeniem, zrobił w tył zwrot na
wypolerowanych do połysku obcasach i opuścił przestronną komnatę.
Do diabła, ależ go bolała ręka!
KRĄG
Zbliżał się świt, szara plotka, delikatne muśnięcie jasności na posępnym zarysie murów
Carleonu. Gwiazdy rozpłynęły się w nicość na kamiennym niebie, został tylko księżyc,
widoczny tuż ponad drzewami, tak blisko, że prawie można by go dosięgnąć strzałą z łuku,
West przez całą noc nie zmrużył oka i w końcu prześliznął się do tego dziwnego królestwa
niespokojnego półsnu, które rozciąga się poza granicami zwykłego wyczerpania. W
bezgłośnej ciemności, po wydaniu wszystkich rozkazów, usiadł przy świetle lampy, żeby
napisać list do siostry. Wyrzygać usprawiedliwienia. Zażądać przebaczenia. Nie umiałby
powiedzieć, jak długo tak siedział z piórem zawieszonym nad kartką papieru. Słowa nie
przychodziły. Chciał wyrazić wszystko, co czuje, ale kiedy przyszło co do czego, nie czuł
nic.
Ciepłe adueńskie tawerny. Gra w karty na słonecznym dziedzińcu. Krzywy uśmieszek
Ardee.
Miał wrażenie, że to wszystko wydarzyło się tysiąc lat temu.
Północni już wstali i wzięli się do pracy: przycinali trawę w cieniu murów, czym
dziwnie przypominali agrionckich ogrodników. Szczęk ich nożyc niósł się daleko, gdy
golili do gołej ziemi krąg o szerokości dwunastu kroków - ziemię, na której za godzinę,
najdalej dwie rozstrzygnie się los Północy, a która do złudzenia przypominała turniejowy
krąg szermierczy, z tą tylko różnicą, że wkrótce mogła zostać obficie zroszona krwią.
- Barbarzyński zwyczaj - mruknął Jalenhorm, który najwidoczniej myślał o tym samym.
- Czyżby? - zdziwił się Pike. - Mnie właśnie przyszło do głowy, że to zwyczaj bardzo
cywilizowany.
- Cywilizowany? Dwóch ludzi usiłujących zarżnąć się nawzajem na oczach tłumu?
- Lepsze to, niż gdyby cały ten tłum miał się powyrzynać. Rozstrzygnięcie sporu
okupione śmiercią tylko jednego człowieka? Na mój gust to dobry sposób na zakończenie
wojny.
Jalenhorm zadrżał z zimna i chuchnął w stulone dłonie.
- Mimo wszystko... Dużo zależy od wyniku jednego pojedynku. Co będzie, jak
Dziewięciopalcy przegra?
- Domyślam się, że Bethod odejdzie wolno - odparł smętnie West.
- Ale przecież najechał Unię! Odpowiada za śmierć tysięcy ludzi! Zasługuje na karę!
- Ludzie rzadko dostają to, na co zasłużyli.
West pomyślał o kościach księcia Ladisli, gnijących gdzieś na pustkowiach. Czasem
sprawcy straszliwych zbrodni pozostają nieukarani; niektórzy z nich - wyłącznie za sprawą
kaprysu losu - zostają nawet hojnie wynagrodzeni.
Stanął jak wryty.
Na długim, łagodnym zboczu siedział samotny człowiek, zwrócony plecami do miasta:
zgarbiony, okryty sfatygowanym kocem, milczący i nieruchomy - do tego stopnia, że West
ledwie go zauważył.
- Dogonię was - powiedział i zboczył ze ścieżki.
Okryta białym puchem szronu trawa chrzęściła mu cicho pod butami.
- Przysuń sobie krzesło. - Para z oddechu skłębiła się łagodnie wokół nachmurzonej
twarzy Dziewięciopalcego.
West przykucnął obok niego na zimnej ziemi.
- Jesteś gotowy?
- Robiłem to dziesięć razy, ale nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek czuł się
gotowy. Nie wiem, czy na coś takiego w ogóle można się przygotować. Najlepsze, co udało
mi się wymyślić, to po prostu siedzieć i czekać, aż czas przepełznie obok nas. I próbować
się nie posikać w gacie.
- Mokra plama na spodniach to byłby niezły wstyd.
- Pewnie tak. Chociaż chyba nie aż taki, jak rozpłatany łeb.
Niewątpliwie. West słyszał już wcześniej opowieści o toczonych na Północy
pojedynkach; dorastał przecież w Anglandzie, gdzie dzieciaki opowiadały sobie szeptem
drastyczne historie. Nie miał jednak pojęcia, jak to wszystko naprawdę się odbywa.
- Jak to wygląda w praktyce?
- Wytycza się krąg. Dookoła ustawiają się ludzie z tarczami, stronnicy jednego i
drugiego z walczących, po połowie. Mają dopilnować, żeby nikt się nie wymknął, dopóki
sprawa nie zostanie rozstrzygnięta. Dwóch ludzi wchodzi do kręgu. Przegrywa ten, który da
się zabić. Chyba że przeciwnika najdzie akurat chętka na litość. Dzisiaj bym jednak na to
nie liczył.
To również nie budziło wątpliwości.
- Czym się walczy?
- Każdy przynosi coś ze sobą, cokolwiek zechce. Potem się losuje, przez zakręcenie
tarczą. Zwycięzca losowania pierwszy wybiera broń.
- Czyli może się okazać, że będziesz musiał walczyć tym, co przyniósł przeciwnik?
- Zdarza się. Shamę Bezlitosnego zabiłem jego własnym mieczem. Harding Ponurak
przeszył mnie włócznią, którą przyniosłem, żeby z nim walczyć. - Logen pomasował
brzuch, jakby wciąż odczuwał wspomnienie tamtego bólu. - Wiesz, dźgnięcie własną
włócznią boli tak samo jak dźgnięcie cudzą.
Zamyślony West dotknął swojego brzucha.
- To prawda.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
- Chciałbym cię prosić o przysługę.
- Mów śmiało.
- Czy ty i twoi przyjaciele zechcielibyście stanąć z tarczami jako moi sojusznicy?
- My? - Zdumiony West spojrzał w kierunku gromadzących się w cieniu muru carlów.
Mieli wielgachne okrągłe tarcze, na pierwszy rzut oka zbyt ciężkie, żeby je udźwignąć,
nie mówiąc już o posługiwaniu się nimi w walce. - Jesteś pewien? W życiu nie używałem
takiej tarczy.
- Wiem, ale przynajmniej byłbym pewien, po czyjej stronie staniecie. Niewielu jest tu
ludzi, którym mogę zaufać; większość cały czas się jeszcze waha, kogo bardziej
nienawidzi: mnie czy Bethoda. Wystarczy, żeby któryś mnie pchnął w niewłaściwej chwili,
albo odsunął się, zamiast mnie złapać, i będzie po nas. Zwłaszcza po mnie.
West odął w zadumie policzki.
- Zrobimy, co się da.
- To dobrze. Dobrze.
Zimne milczenie się przeciągało. Księżyc opadał i bladł nad czarnymi wzgórzami i
czarnym lasem.
- Powiedz mi, Wściekły, czy twoim zdaniem człowiek zawsze musi zapłacić za to, co
zrobił?
West spojrzał na Logena podejrzliwie. Przez głowę przebiegła mu irracjonalna,
paskudna myśl, że Dziewięciopalcy ma na myśli Ardee, Ladislę lub ich oboje. I
rzeczywiście, w poświacie brzasku w oczach Północnego tlił się oskarżycielski płomyk... I
wtedy fala lęku opadła. Dziewięciopalcy mówił o sobie, rzecz jasna. Jak każdy, kiedy tylko
dać mu szansę. A jego oczy pałały wyrzutami sumienia, nie oskarżeniem. Każdego
człowieka prześladują własne błędy.
- Może... - West odchrząknął. Zaschło mu w gardle. - Czasami. Nie wiem. Każdy chyba
zrobił coś, czego żałuje.
- Fakt - przytaknął Dziewięciopalcy. - Każdy.
Siedzieli w milczeniu i patrzyli, jak światło rozlewa się po niebie.
***
- Lecimy, wodzu! - syknął Dow. - Ale biegiem, kurwa!
- Na mój znak! - odwarknął Wilczarz. Odgarnął zroszone gałązki i spojrzał w stronę
muru, od którego dzieliła ich długa na sto kroków wilgotna łąka. - Za jasno. Niech księżyc
jeszcze odrobinę się schowa, wtedy pobiegniemy.
- Ciemniej już nie będzie! Bethodowi zostało niewielu ludzi, po tym, jak urządziliśmy
im jatkę w górach, a tu ma naprawdę spory kawał muru! Obsada na pewno jest rzadka jak
pajęczyna!
- Wystarczy jeden, żeby...
Dow już puścił się biegiem przez łąkę. Na wygniecionej trawie rzucał się w oczy jak
gówno na śniegu.
- Psiakrew! - syknął bezradny Wilczarz.
- Mhm - zgodził się z nim Ponurak.
Mogli tylko patrzeć, jak obrońcy naszpikują Dowa strzałami; czekać na pokrzykiwania,
zapalane pochodnie i ogłoszenie alarmu, a wtedy szlag by trafił cały plan.
Dow pokonał ostatni odcinek stoku i zniknął w cieniu muru.
- Udało mu się - mruknął Wilczarz.
- Mhm - przytaknął Ponurak.
To powinien być dobry omen, ale Wilczarzowi nie było do śmiechu. Teraz sam musiał
przebiec pod mur, a nie miał takiego fartu jak Dow. Spojrzał na Ponuraka, który tylko
wzruszył ramionami. Razem wypadli spomiędzy drzew. Stopy zadudniły na miękkiej
trawie.
Ponurak, obdarzony dłuższymi nogami, wyprzedził Wilczarza. Grunt był znacznie
miększy, niż Wilczarz się...
- Auugh!
Stopa zapadła mu się po kostkę i runął jak długi, padł w błocko, przejechał twarzą po
trawie. Wziął się w garść, zmarznięty i zdyszany, i znów zerwał się do biegu, oblepiony
przemoczoną koszulą. Potykając się, pokonał ostatni odcinek, dopadł do muru i zgięty
wpół, z rękami wspartymi na kolanach, zaczął pluć trawą.
- A co to było za turlanie się, wodzu? - W półmroku zarysował się biały łuk uśmiechu
Dowa.
- Ty porąbany skurczybyku! - wysyczał Wilczarz. Paląca złość rozpierała mu pierś. -
Mogłeś nas wszystkich pozabijać!
- Jeszcze zdążę.
- Ciii... - Ponurak uciszył ich machnięciem ręki.
Wilczarz przylgnął do muru. Niepokój błyskawicznie zdławił w nim płomień gniewu.
Usłyszał kroki na górze, plama światła z lampy przesunęła się powoli wzdłuż muru.
Czekał nieruchomo, nie usłyszał jednak nic więcej, jeśli nie liczyć cichego oddechu
stojącego tuż obok Dowa i bicia własnego serca. W końcu strażnicy przeszli dalej i na
murze znów zapanował spokój.
- Nie wmówisz mi, wodzu, że po czymś takim krew nie krąży ci szybciej w żyłach -
szepnął Dow.
- Powinniśmy się cieszyć, że jeszcze w ogóle krąży, zamiast z nas tryskać na wszystkie
strony.
- Co teraz?
Wilczarz zgrzytnął zębami i starł błoto z twarzy.
- Czekamy.
***
Logen wstał, otrzepał spodnie z rosy i wciągnął potężny haust chłodnego powietrza.
Dłużej nie dało się zaprzeczać, że słońce wzeszło na dobre. Nadal kryło się za
wznoszącym się na wschodzie Wzgórzem Skarlinga, ale niebotycznym czarnym wieżom
przyprawiło już złotą otoczkę, wysokie, rzadkie chmury poróżowiały od spodu, a zimne
niebo z wolna przybierało błękitny odcień.
- Lepiej coś zrobić - wyszeptał pod nosem - niż żyć w wiecznym strachu.
Pamiętał tę chwilę, kiedy pierwszy raz to usłyszał: zadymiona sala i światło ognia
pełgające po pobrużdżonej zmarszczkami twarzy ojca, który pogroził mu palcem. Pamiętał
również, jak powtórzył te słowa swojemu synowi, uśmiechnięty, nad rzeką, gdzie uczył go
łowić ryby. Ojciec i syn. Obaj martwi. Ziemia i popioły. Kiedy Logena zabraknie, nikt już
nie pozna tej mądrości. Chyba nikt za nim nie zatęskni. I co z tego? Nie ma drugiej rzeczy
równie bezwartościowej jak opinia innych na twój temat po tym, jak wróciłeś do ziemi.
Zacisnął palce na rękojeści miecza Stwórcy. Wyżłobione w niej linie załaskotały go w
dłoń. Wysunął broń z pochwy i trzymając ją swobodnie, rozluźnił ramiona i mięśnie karku.
Jeszcze jeden lodowaty wdech i wydech, po czym ruszył przed siebie, do góry, przez
tłum, który szerokim półkolem otoczył bramę. Była to mieszanina carlów Wilczarza i górali
Crummocka; trafiło się też paru żołnierzy Unii, którym dowódcy dali wolne, żeby mogli
zobaczyć, jak szurnięci Północni skaczą sobie do gardeł. Niektórzy coś do niego
pokrzykiwali; wszyscy zdawali sobie sprawę, że stawką pojedynku jest więcej istnień niż
tylko jego własne.
- To Dziewięciopalcy!
- Krwawy-dziewięć!
- Skończ to!
- Zabij drania!
Wybrani przez niego ludzie przynieśli tarcze i stanęli bliżej muru, tworząc pełną powagi
grupę: West, Pike, Czerwonogłowy. I Dreszcz. Zastanawiał się, czy nie popełnił błędu,
wybierając tego ostatniego, ale przecież w górach uratował mu życie, a to powinno chyba
coś znaczyć. Takie „powinno” wydaje się wątłą nicią, kiedy zależy od niej twoje życie, ale
wielkiego wyboru nie miał. Odkąd pamiętał, jego życie zawsze wisiało na włosku.
Crummock-i-Phail zrównał się z nim. Olbrzymia tarcza zawieszona na jego ramieniu
jakby się skurczyła. Drugą rękę oparł swobodnie na wydatnym brzuchu.
- Pewnie nie możesz się już doczekać, co, Krwawy-dziewięć? Bo ja na pewno, mówię
ci!
Dłonie poklepywały go po plecach, okrzyki dodawały mu otuchy, sam Logen jednak
milczał. Nie rozglądając się na boki, wkroczył w wygolony na ziemi krąg. Poczuł, jak tłum
gęstnieje za jego plecami i zamyka przejście; usłyszał stukot tarcz ustawianych w półokrąg
na skraju kręgu. Dalej, za ich plecami, stłoczeni ludzie poszeptywali, wyciągali szyje, żeby
coś zobaczyć. Teraz nie było już odwrotu. Nigdy nie było. Od początku wszystko zmierzało
ku tej chwili.
Logen przystanął pośrodku kręgu, zadarł głowę i ryknął ku blankom: - Słońce wzeszło!
Już czas!
Odpowiedziało mu gasnące w ciszy echo. Uniesiona wiatrem garść suchych liści
zaszeleściła w trawie. Cisza się przeciągała, aż zaczął mieć nadzieję, że nie doczeka się
odpowiedzi. Że ludzie Bethoda czmychnęli pod osłoną nocy i nie będzie żadnego
pojedynku.
Wtedy jednak na blankach pojawiły się pierwsze twarze: jedna tu, druga tam, aż w
końcu nieprzebrany tłum gapiów ciągnął w obie strony, jak okiem sięgnąć. Setki ludzi -
wojownicy, kobiety, nawet dzieci, niesione przez dorosłych na barana. Jakby całe miasto
wyległo na mury.
Zgrzytnął metal, skrzypnęło drewno i potężna brama zaczęła się powoli otwierać.
Blask wschodzącego słońca najpierw wcisnął się w wąską szczelinę między jej
skrzydłami, a potem wylał się szeroką strugą spod otwartego na oścież łuku. Ciężkim
krokiem wymaszerowały przez nią dwa rzędy carlów z zawziętymi twarzami i
skołtunionymi włosami, odzianych w dźwięczące metalicznie ciężkie kolczugi i
zaopatrzonych w pomalowane tarcze.
Logen rozpoznał niektórych - najbliższych zauszników Bethoda, którzy trwali przy nim
od samego początku; wszystko twardzi ludzie, dawniej nie raz i nie dwa także dla niego,
Logena, trzymali tarcze podczas pojedynku. Utworzyli własne półkole, domykając w ten
sposób krąg. Powstała ściana tarcz; zwierzęce pyski, drzewa, wieże, płynąca woda,
skrzyżowane topory, wszystkie porysowane i posiekane w setkach bitew. Wszystkie
zwrócone ku Logenowi. Klatka z drewna i ludzkich ciał, z której jedyna droga wyjścia
prowadzi przez zabicie przeciwnika.
Lub przez własną śmierć, naturalnie.
W świetlistym prześwicie bramy zamajaczyła mroczna sylwetka, podobna do
człowieka, lecz wyższa, wypełniająca przestrzeń aż do zwornika łuku. Ciężkie kroki,
dudniące jak spadające kowadła. Logena ogarnął dziwny lęk, bezrozumna panika, jakby
znów ocknął się uwięziony pod śniegiem. Siłą woli powstrzymał się od obejrzenia się
przez ramię na Crummocka. Patrzył przed siebie, gdzie czempion Bethoda właśnie
wynurzył się z cienia.
- Na pamięć zmarłych... - stęknął. - Ja pierdolę.
W pierwszej chwili pomyślał, że wzrok płata mu figle i dlatego przeciwnik wydaje mu
się taki ogromny. Tul Duru Grzmot był wysokim skurczybykiem, bez dwóch zdań, niektórzy
nawet nazywali go olbrzymem, ale mimo to, wyglądał jak człowiek. Fenris Groźny został
zaś stworzony w zupełnie innej, zgoła nieludzkiej skali, jakby należał do innej rasy istot;
jakby najprawdziwszy gigant wyszedł wprost z wiekowych legend i stał się ciałem. Dużo
było tego ciała.
Wychodząc na spotkanie Logena, rzucał wielgachną, bezwłosą głową na boki.
Zmieniające się grymasy deformowały mu twarz, wargi krzywiły się szyderczo i
odsłaniały zęby, oczy na przemian mrugały i wychodziły z orbit. Połowę ciała miał
niebieską, nie dało się tego inaczej nazwać: równa linia przecinała mu twarz z góry na dół,
oddzielając skórę niebieską od białej. Muskularna prawa ręka była biała, lewa zaś
niebieska od barku aż po same czubki ogromnych palców, i właśnie w lewej niósł worek,
kołyszący się przy każdym kroku i powybrzuszany dziwacznie, jakby zawierał ładunek
młotów. Dwóch tarczowników Bethoda skuliło się i usunęło mu z drogi. Wyglądali przy
nim jak dzieci, a krzywili się i wzdrygali jakby poczuli na karku tchnienie śmierci. Groźny
wkroczył w krąg. Logen zauważył, że niebieskie znaki na jego skórze rzeczywiście są
znakami jakiegoś pisma, tak jak powiedział duch. Poskręcane symbole pokrywały każdy
skrawek lewej połowy ciała: dłoń, ramię, twarz, nawet wargi. Słowa Glustroda, zapisane
w Dawnym Czasie.
Groźny zatrzymał się w odległości kilku kroków. Emanował ohydną, niemą zgrozą, która
rozlała się na cały obserwujący ich tłum i wielkim ciężarem przygniotła pierś Logena,
pozbawiając go odwagi. Zadanie jednak zapowiadało się prosto, na swój sposób: skoro
pokrytej znakami połowy ciała Groźnego nie da się zranić, Logen będzie musiał porąbać
jego drugą połowę. I to solidnie.
W przeszłości pokonał niektórych twardzieli tworzących dzisiaj krąg. Dziesięciu
najsilniejszych skurczybyków na całej Północy. Ten będzie jedenasty. Nic wielkiego. To
przynajmniej sobie wmawiał.
- Gdzie Bethod? - Zamierzał wykrzyczeć to pytanie donośnym, wyzywającym tonem,
lecz wyszło mu z tego tylko łagodne, chrypliwe skrzeknięcie.
- Równie dobrze mogę patrzeć, jak umierasz, stąd, z góry.
Król Północnych stał na blankach ponad bramą, świeży, wypoczęty i zadowolony z
siebie. Towarzyszył mu Blady-jak-Śnieg i kilku gwardzistów. Jeżeli miał w nocy kłopoty z
zaśnięciem, to z pewnością nie było tego po nim widać. Poranny wietrzyk rozwiewał mu
włosy i zarzucone na ramiona grube futro, złoty łańcuch skrzył się w słońcu, podobnie jak
brylant w koronie.
- Cieszę się, że przyszedłeś. Bałem się, że spróbujesz uciec! - Bethod westchnął
beztrosko. Jego oddech ściął się w rześkim powietrzu. - Rzeczywiście, słońce już wzeszło.
Zaczynajmy.
Logen spojrzał w rozbiegane, wytrzeszczone, obłąkane oczy Groźnego i przełknął ślinę.
- Zebraliśmy się tutaj jako świadkowie pojedynku! - zagrzmiał Crummock. - Pojedynku,
który zakończy tę wojnę i rozstrzygnie krwawy spór między Bethodem, który lubi nazywać
się Królem Północnych, i Wściekłym, który reprezentuje Unię. Jeżeli Bethod wygra,
oblężenie dobiegnie końca i Unia wycofa się z Północy. Jeśli wygra Wściekły, Bethod
będzie zdany na jego łaskę, a brama Carleonu stanie otworem. Słusznie prawię?
- Słusznie - przytaknął West. Jego głos był ledwie słyszalny w tej rozległej przestrzeni.
- Tak, tak... - Bethod skinął od niechcenia ręką. - Do rzeczy, grubasku.
- Przedstawcie się, czempioni! - zawołał Crummock. - Przedstawcie swój rodowód.
Logen wystąpił naprzód. Ten krok przyszedł mu z wysiłkiem, jakby musiał zmagać się z
potężnym przeciwnym wiatrem, zrobił go jednak, odrzucił głowę w tył i spojrzał wprost w
targaną skurczami twarz Groźnego.
- Jestem Krwawy-dziewięć. Nikt nie zliczy ludzi, których zabiłem. - Słowa zabrzmiały
cicho i martwo. W beznamiętnym głosie nie było dumy, ale nie było również lęku. Po
prostu stwierdził fakt. Zimny fakt. Zimny jak sama zima. - Dziesięciokroć rzucałem
wyzwanie i dziesięciokroć zwyciężałem w pojedynku. W tym kręgu pokonałem Shamę
Bezlitosnego, Rudda Trójdrzewca, Hardinga Ponuraka, Tula Duru Grzmota, Czarnego
Dowa i innych.
Gdybym miał wyliczyć Ludzi Imiennych, których odesłałem z powrotem do ziemi,
stalibyśmy tak tutaj do następnego brzasku. Nie ma na Północy człowieka, który nie
poznałby dzieła moich rąk.
Twarz olbrzyma pozostała niewzruszona. W każdym razie nie zmieniła się bardziej, niż
zmieniała się przez cały czas.
- Jestem Fenris Groźny. Wszystkie moje dokonania należą do przeszłości. - Uniósł
pomalowaną rękę i zacisnął masywną pięść. Ścięgna pod niebieską skórą napięły się i
wybrzuszyły jak sękate korzenie drzew. - Tymi znakami Glustrod wskazał mnie jako
swojego wybrańca. Tą dłonią obalałem posągi w Aulcus. A teraz zabijam małych ludzi w
małych wojnach. - Ledwie zauważalnie wzruszył ramionami; Logen z trudem dostrzegł ten
gest. - Taka jest kolej rzeczy.
Crummock przeniósł wzrok na Logena i uniósł brwi.
- W porządku. Jaką broń przynosicie ze sobą?
Logen chwycił ciężki miecz wykuty przez Kanediasa na wojnę z Magami i uniósł go do
światła: tylko sama krawędź matowej klingi zalśniła lekko w porannym słońcu.
- To ostrze.
Wbił miecz w ziemię i tam zostawił.
Groźny zrzucił na ziemię worek, który oklapł i sam się rozchylił. W środku znajdowały
się ogromne, czarne płyty metalu, nabite ćwiekami i kolcami, powgniatane i poobijane.
- Ten pancerz.
Logen przesunął językiem po zębach, patrząc na tę masę czarnego żelastwa. Jeżeli
Groźny wygra losowanie, będzie mógł zabrać miecz i zostawi mu bezużyteczną, za dużą
zbroję. Co wtedy? Ma się pod nią wczołgać? Nie pozostało mu nic innego, jak mieć
nadzieję, że szczęście nie opuści go jeszcze przez kilka minut.
- No dobrze, moi śliczni. - Crummock postawił swoją tarczę na ziemi i mocno ujął jej
górną krawędź. - Malowana czy gładka, Dziewięciopalcy?
- Malowana.
Crummock zakręcił tarczą. Wirowała i wirowała - malowana, gładka, malowana,
gładka. Przy każdym obrocie nadzieja i rozpacz zamieniały się miejscami. W końcu
drewniane koło zwolniło, zachybotało na krawędzi i upadło na płask, odsłaniając
wewnętrzną stronę z obwisłymi paskami.
To tyle, jeśli chodzi o szczęście.
Crummock pokręcił głową i spojrzał na olbrzyma.
- Wybierasz, byku.
Groźny chwycił miecz Stwórcy, który w jego olbrzymiej dłoni wyglądał jak zabawka, i
wyciągnął go z ziemi. Przewrócił wybałuszonymi oczami, spojrzał na Logena i wykrzywił
usta w uśmiechu. Rzucił miecz do stóp Dziewięciopalcego.
- Weź ten swój nożyk, mały człowieczku.
***
Wiatr przyniósł z oddali dźwięk podniesionych głosów.
- Dobra - mruknął Dow, stanowczo zbyt głośno dla zszarganych nerwów Wilczarza. -
Zaczęli.
- Słyszę! - warknął Wilczarz, zajęty zwijaniem sznura w luźne pętle. Przygotowywał się
do rzucenia kotwiczki.
- Na pewno wiesz, co robisz? Wolałbym, żeby nie spadła mi na łeb.
- Co ty powiesz... - Wilczarz zakołysał kotwiczką, ważąc ją w dłoni. - Właśnie mi
przyszło do głowy, że jeśli nie uda mi się jej zahaczyć o mur, to wbicie jej w ten twój tłusty
łeb wcale nie będzie najgorszym rozwiązaniem.
Zakręcił kotwiczką, która zatoczyła jeden krąg, potem drugi, szerszy, aż w końcu
zamachnął się potężnie i rzucił, przepuszczając sznur między palcami drugiej ręki.
Pofrunęła wysoko, całkiem zgrabnie, i ciągnąc za sobą sznur przeleciała nad blankami.
Wilczarz skrzywił się odruchowo, gdy zaklekotała metalicznie na kamieniu, ale nikt się nią
nie zainteresował.
Szarpnął sznur. Kotwiczka przesunęła się odrobinę, a potem chwyciła. Solidnie, jak
skała.
- Za pierwszym razem - zauważył z podziwem Ponurak.
Wilczarz pokiwał głową; sam ledwie w to wierzył.
- Jaka była szansa... Kto pierwszy?
- Chyba ten, co trzyma sznur, nie? - odparł z uśmiechem Dow. - Tak sobie miarkuję.
Ledwie Wilczarz zaczął się wspinać, złapał się na tym, że wyobraża sobie różne rodzaje
grożącej mu śmierci. Kotwiczka puszcza, a on spada. Sznur strzępi się i pęka - a on spada.
Ktoś widzi kotwiczkę i czeka z przecięciem sznura, aż Wilczarz dotrze na szczyt muru.
Albo czeka, żeby poderżnąć mu gardło. Ewentualnie wzywa na pomoc tuzin siłaczy,
żeby wzięli do niewoli durnia, który w pojedynkę zakrada się do oblężonego miasta.
Podeszwy butów szorowały o szorstki kamień, konopny sznur wrzynał mu się w dłonie,
ręce bolały go z wysiłku, a on jeszcze musiał się starać, żeby nie dyszeć za głośno.
Blanki były coraz bliżej, coraz bliżej... aż w końcu do nich dotarł. Zahaczył palcami o
skraj muru, podciągnął się i wyjrzał. Chodnik za blankami był pusty po obu stronach.
Prześliznął się nad murem i na wszelki wypadek wyjął nóż. Noży nigdy dość i tak dalej.
Upewnił się, że kotwiczka trzyma mocno, wychylił się przez blanki i zobaczył Dowa, który
patrzył na niego pytająco, i Ponuraka z rękami zaciśniętymi na sznurze i stopą opartą o mur,
gotowego do wspinaczki. Skinął na niego i patrzył, jak zaczyna się wspinać: przekładał
ręce i podciągał się, zapierając się nogami o mur. Dow przytrzymywał wolny koniec
sznura.
Ponurak dotarł do połowy wysokości muru...
- Co to, do kurwy...?
Wilczarz spojrzał gwałtownie w lewo: dwóch thrallów wyszło właśnie z najbliższej
wieży na blanki. Wytrzeszczyli oczy. On również. Chwila przeciągała się w
nieskończoność.
- Znalazłem sznur z kotwiczką! - krzyknął Wilczarz, wymachując nożem i udając, że
próbuje odciąć kotwiczkę. - Jakiś skurwiel się po nim wspina!
- Na pamięć zmarłych! - Jeden z thrallów podbiegł do niego, wyjrzał za blanki i
zobaczył dyndającego na sznurze Ponuraka. - Już prawie wszedł!
Drugi thrall wyciągnął miecz.
- Spokojnie. - Zamachnął się z uśmiechem, szykując się do przecięcia sznura, ale w
ostatniej chwili spojrzał na Wilczarza i się zawahał. - Ej, ty, coś ty taki ubłocony?
Wilczarz z całej siły pchnął go nożem w pierś, raz i drugi.
Thrall stęknął, zatoczył się z grymasem bólu na twarzy, uderzył plecami o blanki i
wypuścił miecz, który spadł za mur. Jego towarzysz zamierzył się ogromną maczugą.
Wilczarz uniknął ciosu, ale thrall wpadł na niego całym ciężarem, powalił go i uderzył
jego głową o kamień.
Maczuga wypadła thrallowi z rąk i zaczęli się mocować: thrall kopał i tłukł pięściami, a
Wilczarz usiłował przede wszystkim zacisnąć mu dłonie na gardle, żeby nie zdążył
krzyknąć. Przetoczyli się w jedną stronę, w drugą, w końcu udało im się dźwignąć na nogi.
Zaczęli na stojąco zataczać się po podeście. Thrall wyrżnął Wilczarza łokciem pod
pachę, przyparł do blanków i zaczął wypychać go za mur.
- Kurna... - sapnął Wilczarz, czując, jak traci grunt pod nogami.
Szorował tyłkiem po kamieniu, ale na razie jeszcze się trzymał i wczepiony oburącz w
szyję thralla uniemożliwiał mu zaczerpnięcie głębszego oddechu. Podjechał kolejny cal w
górę, thrall odepchnął mu głowę do tyłu i Wilczarz poczuł, że wypchnięty za blanki tułów
zaczyna go przeważać.
- Spadaj, skurwielu! - zarzęził thrall. Szarpnął głowę do tyłu i pchnął Wilczarza
odrobinę dalej. - Spadaj... - Nagle oczy wyszły mu z orbit. Zachwiał się i cofnął. Z boku
sterczała mu strzała. - Ale ja nie...
Druga strzała trafiła go w szyję. Zachwiał się i byłby spadł do wnętrza twierdzy, gdyby
Wilczarz nie złapał go za rękę i nie przytrzymał na blankach do chwili, aż thrall wydał
ostatnie tchnienie.
W końcu Wilczarz pozbierał się z ziemi i zdyszany stanął nad trupem. Ponurak
doskoczył do niego, rozglądając się czujnie, ale w pobliżu nikogo nie było.
- Wszystko w porządku?
- Chociaż raz. Chociaż raz chciałbym doczekać się pomocy, zanim znajdę się o włos od
śmierci.
- Lepiej późno niż wcale.
Wilczarz musiał przyznać Ponurakowi rację. Dow tymczasem przegramolił się przez
blanki i sturlał na podest dla obrońców. Pchnięty przez Wilczarza thrall siedział nieopodal
kotwiczki, ledwie dysząc.
Przechodząc obok niego, Dow mimochodem wyrąbał mu dziurę w czaszce, tak samo
obojętnie, jak mógłby rąbać drewno. Pokręcił głową.
- Zostawiłem was samych dosłownie na chwilę i co z tego wynikło? Dwa trupy. -
Schylił się, włożył dwa palce w ranę po nożu Wilczarza i rozsmarował sobie krew na
policzku. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Co zrobimy z dwoma trupami, hmm?
***
Groźny wypełniał niemal cały krąg: jedna połowa ciała naga i pomalowana na
niebiesko, druga zakuta w czarne żelazo. Potwór żywcem wyjęty z legend. Nie było
ucieczki przed jego potężnymi pięściami; nie było schronienia przed lękiem, jaki wzbudzał.
Tarcze trzeszczały i tłukły o siebie z łoskotem, ludzie ryczeli i pokrzykiwali, morze
rozmazanych twarzy falowało w ślepej furii.
Logen przemieszczał się wolno po krótko ściętej trawie na skraju kręgu; poruszał się
czujnym, sprężystym krokiem. Może i był mniejszy od przeciwnika, ale był także szybszy i
sprytniejszy. Taką przynajmniej miał nadzieję - bo inaczej szybko wróci do ziemi. Bądź w
ciągłym ruchu, rób uniki, schodź z linii ciosu, wyczekuj dogodnej chwili. I nie daj się
trafić.
To było najważniejsze: nie dać się trafić.
Olbrzym rzucił się na niego nie wiadomo jak i kiedy. Potężna wytatuowana pięść
błysnęła siną smugą i mimo że Logen uskoczył, otarła mu się o policzek i zahaczyła o bark.
Zachwiał się na nogach. Tyle, jeśli chodzi o taktykę „nie daj się trafić”. Czyjaś tarcza -
na pewno nie była przyjazna - grzmotnęła go w plecy. Zatoczył się w przeciwnym kierunku,
głowa odskoczyła mu w przód i runął na brzuch, omal nie nadziewając się przy tym na
własny miecz. Rozpaczliwie odturlał się na bok i zobaczył, jak ogromny bucior Groźnego
uderza o ziemię; skrawki darni pofrunęły w powietrze w miejscu, gdzie chwilę wcześniej
znajdowała się głowa Logena.
Zdążył się pozbierać w samą porę, żeby dostrzec wybiegającą mu ponownie na
spotkanie niebieską pięść. Uchylił się przed nią, wykręcił piruet i ciął wytatuowane ciało;
miecz Stwórcy wbił się w nie z głuchym łoskotem, jak szpadel w ziemię. Potężna noga
Groźnego ugięła się, olbrzym przyklęknął na opancerzone kolano. Cios powinien być
zabójczy, powinien przeciąć główne tętnice, ale krwi pociekło raptem tyle, jakby Groźny
zaciął się przy goleniu.
Cóż, bywa. Kiedy jeden sposób zawodzi, spróbuj innego. Logen ryknął donośnie i ciął
łysą czaszkę Groźnego. Ostrze zadźwięczało na pancerzu chroniącym prawe ramię
olbrzyma, którym ten w ostatniej chwili się zasłonił. Klinga zgrzytnęła na czarnej stali,
ześliznęła się po niej, nie czyniąc Groźnemu krzywdy, i werżnęła się głęboko w ziemię,
wprawiając dłonie Logena w wibracje.
- Umpf!
Groźny grzmotnął go kolanem w brzuch. Logen zgiął się wpół i zatoczył; odczuwał
gwałtowną potrzebę odkaszlnięcia, lecz jego płucom rozpaczliwie brakowało powietrza.
Tymczasem olbrzym odzyskał już równowagę i wziął zamach drugą, pancerną pięścią -
wielką jak ludzka głowa grudą czarnego żelaza. Logen zanurkował w bok, przeturlał się po
krótkiej trawie i poczuł tylko podmuch powietrza od chybiającego go o włos kafara, który
wyrżnął w tarczę za jego plecami i strzaskał ją na kawałki. Trzymający ją żołnierz jęknął i
osunął się na ziemię.
Duch najwyraźniej miał rację: pomalowana połowa ciała Groźnego była niewrażliwa
na ciosy. Logen przykucnął i czekał, aż szarpiący mu wnętrzności ból zmaleje na tyle, żeby
znów mógł oddychać. Usiłował wymyślić jakąś sztuczkę, jakiś pożyteczny manewr, ale na
próżno. Groźny zwrócił ku niemu targaną skurczami twarz. Za plecami Logena powalony
żołnierz skamlał pod szczątkami tarczy. Stojący po bokach carlowie bez entuzjazmu zwarli
szyki.
Olbrzym powoli zrobił krok naprzód. Logen z wysiłkiem cofnął się o krok.
- Wciąż żyję - szepnął.
Trudno było jednak powiedzieć, jak długo ten stan rzeczy się utrzyma.
***
West nigdy przedtem nie był tak przerażony, nie czuł się tak podekscytowany, tak bardzo
żywy. Nawet kiedy wygrał turniej i cały Plac Marszałków wiwatował na jego cześć.
Nawet kiedy poprowadził szturm na Ulrioch i z kurzu i zamętu wynurzył się na światło
dnia.
Skóra mrowiła go ze zgrozy i nadziei, ręce odruchowo naśladowały ruchy
Dziewięciopalcego, wargi formowały bezsensowne dobre rady i nieme wyrazy zachęty.
Obok niego Pike i Jalenhorm przepychali się i zdzierali gardła. Za ich plecami cały tłum
wrzeszczał, ile sił w płucach, i wyciągał szyje, żeby coś zobaczyć. Żołnierze wychylali się
z murów, pokrzykiwali i wymachiwali pięściami. Krąg tarcz pulsował w rytm ruchów
dwójki walczących, był w ciągłym ruchu, wybrzuszał się i zapadał, gdy czempioni cofali
się lub ruszali do ataku.
Na razie prawie za każdym razem rola tego, który się cofa, przypadała
Dziewięciopalcemu. W porównaniu z przeciętnymi ludźmi był wysoki, potężnie
zbudowany i silny, ale przy swoim budzącym grozę przeciwniku wydawał się mały, słaby i
kruchy. Jakby tego było nie dość, działo się tu coś bardzo, bardzo dziwnego, coś, czego
West nie umiał nazwać inaczej, jak tylko magią. Na własne oczy widział błyskawicznie
zasklepiające się poważne rany na niebieskiej skórze Groźnego. Śmiertelne rany. Groźny
nie był człowiekiem, był diabłem; ilekroć się zbliżył, West miał wrażenie, że staje na
krawędzi piekieł.
West skulił się i skrzywił, gdy Logen bezradnie zatoczył się na mur tarcz po drugiej
stronie kręgu. Groźny zamierzył się do ciosu. Opancerzona czarną stalą pięść na pewno
byłaby w stanie zrobić z mózgu galaretę, ale przeszyła tylko powietrze. Dziewięciopalcy w
ostatniej chwili uchylił się i żelastwo minimalnie chybiło jego szczęki. Ciął ciężkim
mieczem z góry na dół; ostrze z donośnym brzękiem odbiło się od stalowego naramiennika,
ale olbrzym cofnął się o krok i Logen natychmiast natarł i skrócił dystans. Jasne blizny
naprężyły się na jego zastygłej twarzy.
- Tak! - mruknął West. - Właśnie tak!
Dookoła rozległy się okrzyki aprobaty.
Następne cięcie trafiło ze zgrzytnięciem o zbroję, pozostawiając po sobie długi jasny
ślad. Miecz wyrąbał potężny kawał darni, po czym uderzył po raz trzeci i wgryzł się
głęboko w pomalowane żebra olbrzyma. Trysnęła fontanna krwi, Groźny zamłócił
ramionami i stracił równowagę. West zdążył jeszcze rozdziawić usta, gdy padł na niego
ogromny cień, a potem Groźny niczym ścięte drzewo runął wprost na trzymaną przez niego
tarczę i powalił go na kolana. West poczuł, jak słabnie; ze strachu i obrzydzenia żołądek
podszedł mu do gardła.
Wtedy to zobaczył. Jedna ze sprzączek nabijanej ćwiekami zbroi, tuż pod kolanem
olbrzyma, znalazła się w zasięgu jego wolnej ręki. W tej chwili myślał tylko o jednym: że
Bethod, po tym, jak usiał trupami cały Angland, może im się jednak wymknąć. Zacisnął
zęby, chwycił końcówkę skórzanego paska - grubego jak normalny pas do spodni - i
pociągnął do siebie w tej samej chwili, gdy Groźny dźwignął się z ziemi. Rozpięta
sprzączka brzęknęła metalicznie i przy pierwszym kroku pancerz na masywnej łydce
poluzował się i obwisł. Ręka Groźnego wystrzeliła w przód i dosięgła Dziewięciopalcego,
który ledwie utrzymał się na nogach.
West z trudem wstał, żałując swojego porywu. Powiódł wzrokiem po kręgu,
zaniepokojony, że ktoś mógł zobaczyć, co zrobił, ale widzowie nie odrywali wzroku od
dwójki czempionów. Nagle jego czyn wydał mu się malutkim, nic nieznaczącym aktem
sabotażu, który i tak nie mógł nic zmienić - poza tym, że mógł spowodować jego śmierć,
rzecz jasna. To wiedział od dziecka: jeśli Północni przyłapią cię na oszukiwaniu w
pojedynku, wytną ci krwawy krzyż w brzuchu i wywleką wnętrzności.
***
- Ugh!
Logen szarpnął się w tył, unikając uderzenia pancernej rękawicy, odchylił się w prawo
przed lewym sierpowym Groźnego, zanurkował w lewo, gdy Groźny znów próbował go
dosięgnąć prawym prostym, pośliznął się i omal nie upadł. Każdy z tych ciosów mógł mu
urwać głowę. Zobaczył, jak olbrzym znów unosi lewą rękę. Zgrzytnął zębami, uskoczył
przed kolejnym uderzeniem i ciął mieczem w górę.
Ostrze gładko werżnęło się w niebieskie ciało poniżej łokcia. Z ręki Groźnego trysnęła
fontanna krwi, odcięte przedramię potoczyło się po ziemi. Logen ciężko wciągnął
powietrze w palące żywym ogniem płuca. Wzniósł miecz Stwórcy, szykując się do
ostatniego wysiłku.
Spojrzenie Groźnego podążyło za matowoszarym ostrzem. Szarpnął głową w bok i
klinga wcięła mu się głęboko w pomalowaną na niebiesko czaszkę, rozłupując ją aż do
łuków brwiowych i rozbryzgując kropelki ciemnej krwi.
Opancerzona ręka olbrzyma grzmotnęła Logena w żebra, niemal uniosła go nad ziemię i
cisnęła nim na drugi kraniec kręgu. Dziewięciopalcy zdążył tylko wierzgnąć bezradnie w
locie, zanim odbił się od jednej z tarcz i wylądował na ziemi na brzuchu. Leżał tak, plując
piaskiem, a świat wirował wściekle wokół niego.
Dźwignął się na czworaki, skrzywił się, zamrugał, żeby łzy nie mąciły mu wzroku... i
zamarł. Groźny - z mieczem w głowie - podszedł do miejsca, w którym leżała jego odcięta
ręka, i podniósł ją z ziemi. Przycisnął ją do kikuta (który przestał już krwawić), przekręcił
w prawo, w lewo, puścił. Ręka była jak nowa. Znaki pisma nieprzerwanym ciągiem biegły
od barku po nadgarstek.
Ludzie stojący w kręgu umilkli. Olbrzym przez chwilę poruszał na próbę palcami, a
potem sięgnął w górę i zacisnął dłoń na rękojeści miecza Stwórcy. Przekręcił ostrze lekko
w jedną stronę, w drugą, aż zatrzeszczały przemieszczane kości. W końcu wyciągnął klingę
z rany i potrząsnął głową, jakby otrząsał się z chwilowego zamroczenia. Odrzucił miecz,
który drugi raz w tym dniu zaklekotał na ziemi przed Logenem.
Dziewięciopalcy wpatrywał się w niego, dysząc ciężko. Miecz z każdym uderzeniem
coraz bardzie mu ciążył. Odniesione w górach rany coraz bardziej dawały mu się we znaki.
Krwiaki po ciosach zebranych w kręgu podczas pojedynku pulsowały bólem. Powietrze
nadal było zimne, ale przepocona koszula kleiła mu się do pleców.
Groźny nie wyglądał na zmęczonego, jakby pół tony żelaza, którym się obwiesił,
zupełnie mu nie przeszkadzało. Na jego żyjącej własnym życiem twarzy próżno by szukać
choć jednej kropli potu. Na czaszce nie miał najmniejszego zadraśnięcia.
Nowa fala strachu zalała Logena. Wiedział teraz, jak czuje się mysz schwytana w kocie
łapy. Trzeba było uciekać, uciekać i nie oglądać się za siebie... Ale on zdecydował inaczej.
Jedno na pewno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym: wolno się,
skurczybyk, uczył.
Olbrzym wykrzywił usta w zdeformowanym, szarpanym tikami uśmiechu.
- Jeszcze - powiedział.
***
Podchodząc do bramy w wewnętrznym murze Carleonu, Wilczarz czuł, że powinien
natychmiast się odpryskać. W takich chwilach zawsze chciało mu się lać.
Miał na sobie ubranie jednego z zabitych thrallów; było na niego sporo za duże, musiał
mocno spiąć je w pasie i zasłonić płaszczem zakrwawioną dziurę w koszuli. Ponurak
przebrał się za drugiego thralla; przewiesił łuk przez ramię, w drugiej ręce trzymał
maczugę.
Pomiędzy nimi, szurając nogami, snuł się Dow ze związanymi z tyłu rękami i
zakrwawioną, zwieszoną smętnie głową, jakby solidnie oberwał.
Szczerze mówiąc, Wilczarz uważał, że to żałosny podstęp (odkąd wspięli się na mur,
doliczył się już pięćdziesięciu różnych rzeczy, które mogły ich zdradzić), nie mieli jednak
czasu na nic sprytniejszego. Teraz trzeba już tylko się uśmiechać i mieć gadane, a nikt nic
nie zauważy. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Po obu stronach szerokiego łukowato sklepionego przejścia stali strażnicy - dwaj
carlowie w długich kolczugach i hełmach, uzbrojeni we włócznie.
- Co to ma znaczyć? - spytał jeden na ich widok, marszcząc brwi.
- Złapaliśmy go, jak próbował się wśliznąć do środka. - Wilczarz wczuł się w rolę i
zdzielił Dowa po głowie. - Zaprowadzimy go na dół, zamkniemy i poczekamy na koniec
pojedynku.
I zrobił krok, jakby chciał wyminąć wartowników.
Jeden z nich spokojnie zatrzymał go, kładąc mu dłoń na piersi. Wilczarz nerwowo
przełknął ślinę. Carl skinął głową w stronę głównej bramy miasta.
- Jak im idzie?
- Chyba nieźle. Jakoś leci. Bethod na pewno wygra, nie? Zawsze wygrywa.
- No nie wiem... - Carl pokręcił z powątpiewaniem głową. - Ten Groźny, w dupę
kopany, przyprawia mnie o skręt kiszek. On i ta wiedźma, kurew jedna. Nie będę płakał,
jeśli Krwawy-dziewięć ich zabije.
Drugi strażnik parsknął śmiechem, zsunął sobie hełm na tył głowy i szmatką przetarł
spocone czoło.
- Macie może...
Dow skoczył naprzód. Luźne kawałki sznura opadły mu z przegubów dłoni, gdy wbił
nóż aż po rękojeść w czoło carla. Carl padł jak przewrócone kopniakiem krzesło. Niemal
dokładnie w tej samej chwili pożyczona przez Ponuraka maczuga zdzieliła drugiego
strażnika w głowę. Hełm - z potężnym wgnieceniem - osiadł głębiej na głowie carla, aż
dolną krawędzią sięgnął nasady nosa. Carl coś zabełkotał i zatoczył się jak pijany, a potem
krew poszła mu z uszu i runął na wznak.
Wilczarz odwrócił się i rozpostarł poły płaszcza, żeby nikt przypadkiem nie zauważył,
jak Dow z Ponurakiem odciągają dwa trupy, ale miasto wyglądało na opustoszałe. Nic
dziwnego, na pewno wszyscy poszli obejrzeć pojedynek. Ciekawe, co w tej chwili dzieje
się w kręgu. Zamyślił się nad tym, aż poczuł nieprzyjemne ssanie w żołądku.
- Chodźcie.
Zalany krwią Dow szczerzył zęby od ucha do ucha. Zwłoki zabitych udało mu się
wcisnąć za skrzydło otwartej bramy; jeden z carlów wpatrywał się zezem w tkwiący
pośrodku czoła nóż.
- Myślisz, że to wystarczy? - spytał Wilczarz.
- A co, chcesz powiedzieć parę słów nad grobem?
- Wiesz, o co mi chodzi. Jeśli ktoś tu przyjdzie...
- Nie ma czasu na kombinowanie. - Dow złapał go pod ramię i pociągnął w głąb bramy.
- Chodźmy zabić wiedźmę.
***
Podeszwa metalowego buciora Groźnego uderzyła z głuchym łomotem w pierś Logena i
cisnęła nim o ziemię. Logenowi zabrakło tchu w płucach, mdłości wezbrały w gardle,
miecz wypadł z rozcapierzonych bezradnie palców. Zanim się zorientował, co się dzieje,
padł na niego potężny cień i coś metalowego z siłą imadła zacisnęło mu się na przegubie
dłoni. Groźny podciął go, przewrócił na brzuch i wykręcił mu rękę na plecy; Logen mógł
co najwyżej zadumać się nad zgrzytającym mu w zębach piaskiem. Coś wgniotło mu
policzek - najpierw poczuł zimno, zaraz potem ból: olbrzymia stopa Groźnego. Groźny
tymczasem pchnął jego wykręcony nadgarstek do góry i wcisnął mu głowę mocniej w
wilgotną ziemię, aż króciutkie źdźbła trawy załaskotały Dziewięciopalcego w nos.
Potworny ból, który już teraz rozdzierał mu bark, szybko narastał. Spętany stalowym
uściskiem Logen był zupełnie bezradny, rozciągnięty na ziemi jak królik przed
skórowaniem.
Tłum wstrzymał oddech i ucichł; było słychać tylko mlaskanie zmasakrowanej skóry
wokół ust Dziewięciopalcego i świst powietrza w zmiażdżonym nozdrzu. Krzyczałby,
gdyby mógł zaczerpnąć choćby pół oddechu. Jedno na pewno można było powiedzieć o
Logenie Dziewięciopalcym: był skończony. Wróci do ziemi; nikt nie powie, że na to nie
zasłużył. To dobry koniec dla Krwawego-dziewięć - zostać rozszarpanym w kręgu.
Potężne ramiona nie naparły jednak mocniej. Kątem oka Logen dostrzegł wychylonego
przez blanki Bethoda: Król Północnych poruszył dłonią, zataczając nią powolne kręgi.
Logen pamiętał, co ten gest oznacza.
Powoli. Nie śpiesz się. Daj im nauczkę, którą na długo zapamiętają.
Bucior Groźnego ześliznął mu się z policzka. Logen poczuł, że się unosi. Ręce i nogi
zwisły mu bezwładnie, jak u marionetki, której ktoś poprzecinał sznurki. Wytatuowana ręka
zarysowała się czarno na tle słońca. Groźny wziął zamach i go spoliczkował - otwartą
dłonią, tak jak ojciec mógłby skarcić niesforne dziecko. Jakby oberwał patelnią przez łeb.
Światło eksplodowało mu pod czaszką, krew napłynęła do ust. Ostrość widzenia wróciła
w samą porę, żeby zdążył zobaczyć, jak wielgachna łapa zamierza się z drugiej strony.
Trafiła go z okrutną nieuchronnością, na odlew, tak jak zazdrosny mąż mógłby uderzyć
bezradną żonę.
- Grugh... - usłyszał Logen własny głos i pofrunął w powietrzu.
Niebieskie niebo, oślepiające słońce, żółta trawa, zapatrzone w niego twarze...
Pozbawione znaczenia smugi barw. Spadł z łoskotem na tarcze wytyczające granicę
kręgu i półprzytomny osunął się na ziemię. Gdzieś daleko ludzie krzyczeli, syczeli, darli się
wniebogłosy, ale nie rozumiał słów. Nie interesowały go. Mógł myśleć tylko o zimnie
rozlewającym mu się po żołądku. Jakby miał bebechy wypchane puchnącym lodem.
Zobaczył białą dłoń, umazaną różową krwią, z wyzierającymi spod poranionej skóry
białymi ścięgnami. To była jego własna dłoń, naturalnie, ta bez palca. Kiedy jednak
spróbował rozluźnić palce, te zacisnęły się mocniej na garści brunatnej ziemi.
- Tak... - wyszeptał.
Krew spłynęła mu z odrętwiałych ust i skapnęła na trawę. Lód z brzucha rozlewał się
coraz szerzej, aż w końcu dosięgnął czubków palców i pozbawił czucia całe ciało.
Dobrze się stało. W samą porę.
- Tak - powiedział.
Dźwignął się na jedno kolano. Zakrwawione wargi odsłoniły zęby, zakrwawiona prawa
dłoń prześliznęła się po trawie, namacała rękojeść miecza Stwórcy, zacisnęła się na niej.
- Taaak... - powtórzył Logen.
Roześmiał się. Krwawy-dziewięć roześmiał się wraz z nim.
***
West nie spodziewał się, żeby Dziewięciopalcy jeszcze kiedykolwiek pozbierał się z
ziemi, on jednak wstał, a wstając - śmiał się w głos. Z początku śmiech brzmiał niemal jak
płacz, jak chichot śliniącego się wariata, dziwaczny i przenikliwy, ale z każdą chwilą
przybierał na sile, stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej lodowaty. Jakby
Dziewięciopalcy zaśmiewał się z okrutnego żartu, którego nikt inny nie rozumie.
Zabójczego żartu. Głowa opadła mu na bok jak wisielcowi, sina twarz zwiotczała, uśmiech
wyglądał jak wyrąbany siekierą. Krew plamiła mu zęby na różowo, sączyła się z
poharatanych warg, ściekała z rozcięć na twarzy. Bulgotliwy śmiech narastał, szarpał uszy
Westa, zębaty jak ostrze piły, boleśniejszy niż wszelkie wrzaski i bardziej zajadły niż
wojenny okrzyk.
Odrażająco, obrzydliwie niestosowny. Jak wyśmiewanie rzezi. Chichot po masakrze.
Dziewięciopalcy rzucił się w przód jak pijany, chwiejnie, dziko, z mieczem zwisającym
bezwładnie z krwawej pięści. Martwo lśniące oczy wychodziły mu z orbit; powiększenie
źrenic upodobniało je do dwóch przepastnych studni. Jego śmiech szaleńca, zgrzytliwy i
charczący, niósł się po kręgu. West poczuł, że zaschło mu w gardle. Cofnął się odruchowo.
Wszyscy wokół niego również się odsunęli. Nie wiedzieli już, kto bardziej ich przeraża -
Fenris Groźny, czy Krwawy-dziewięć.
***
Świat stanął w ogniu.
Jego skóra płonęła. Oddychał wrzącą parą. Miecz w jego dłoni stał się głownią
stopionego metalu.
Słońce wypalało mu w oczach rozpaloną do białości plamę, od której odcinały się
zimne, szare zarysy ludzi, tarcz i murów oraz postać olbrzyma złożona z niebieskich słów i
czarnego żelaza. Lęk bił od niego przyprawiającą o mdłości falą, ale Krwawy-dziewięć
tylko się uśmiechał. Strach i ból były paliwem dla jego wewnętrznego ognia, którego
płomienie sięgały coraz wyżej. Świat płonął, a stojący w jego środku Krwawy-dziewięć
płonął najgoręcej ze wszystkich. Wyciągnął rękę i skinął na Groźnego.
- Czekam - powiedział.
Ogromne pięści mierzyły w twarz Krwawego-dziewięć, potężne dłonie próbowały
chwytać jego ciało, ale za każdym razem olbrzym trafiał i łapał tylko śmiech. Łatwiej
uderzyć kapryśny ogień. Łatwiej pochwycić kłębiący się dym.
Krąg stał się piecem. Źdźbła trawy były liżącymi go od dołu jęzorami żółtego
płomienia. Pot, ślina i krew skapywały nań jak sos z opiekanego mięsiwa.
Krwawy-dziewięć zasyczał niczym woda na rozżarzonych węglach. Syk przerodził się
w gniewny pomruk kutego żelaza. Pomruk przeszedł w potężny ryk, jakby suchy las stanął
w ogniu.
Krwawy-dziewięć uwolnił miecz.
Szary metal zataczał palące kręgi, wyszarpywał bezkrwawe rany w niebieskim ciele,
dźwięczał na czarnym żelazie. Olbrzym zrobił unik i ostrze wgryzło się w twarz jednego z
tworzących krąg tarczowników. Głowa nieszczęśnika rozpadła się na kawałki, krew
zbryzgała jego sąsiada, w kręgu pojawiła się wyrwa. Pozostali rozluźnili szyk, tarcze
zachybotały się w dłoniach, krąg spuchł ze strachu. Teraz już bali się Krwawego-dziewięć
bardziej niż olbrzyma - i słusznie. Wszystko co żywe było jego wrogiem; gdy tylko
rozprawi się z tym diabelstwem, zwróci się przeciwko nim.
Krąg stał się kotłem. Na murach tłum falował jak wściekła para. Pod nogami
Krwawego-dziewięć grunt przemieszczał się i wzbierał niczym wrzący olej.
Jego ryk przeszedł w ognisty wrzask, miecz zalśnił, uderzył z góry i zadźwięczał na
ćwiekowanej zbroi jak młot na kowadle. Olbrzym przycisnął niebieską dłoń do białej
połowy głowy; cała jego twarz wiła się jak gniazdo robactwa. Klinga chybiła jego czaszki,
ścięła mu jednak czubek ucha. Krew wezbrała i zabulgotała w ranie i dwiema cienkimi
strużkami ściekła na masywną szyję. I nie przestawała płynąć.
Olbrzym wybałuszył oczy i z ogłuszającym basowym rykiem skoczył naprzód.
Krwawy-dziewięć przeturlał się pod spadającą jak młot pięścią i przemknął za jego
plecy.
Zauważył poluzowaną czarną nagolenicę, zwisającą swobodnie rozpiętą sprzączkę.
Miecz wystrzelił niczym wąż, wśliznął się w powstała lukę i wszedł głęboko w obleczoną
białą skórą łydkę. Groźny zaryczał z bólu i okręcił się na pięcie, a wtedy zraniona noga
ugięła się pod nim. Opadł na kolana.
Krąg stał się tyglem. Twarze stojących w nim ludzi tańczyły jak dym i płynęły jak
roztopiony metal. Ich tarcze zlewały się w jedno.
To była ta chwila. Poranne słońce zalśniło na ciężkim napierśniku, wskazując właściwe
miejsce. Oto ten piękny moment.
Cały świat płonął. Krwawy-dziewięć odchylił się w tył niczym rozchwiany jęzor ognia,
wygiął plecy w łuk, wzniósł do ciosu miecz - dzieło Kanediasa, Mistrza Stwórcy,
najostrzejszą z kling. Gorzkie ostrze wyrąbało w czarnym pancerzu długą szramę, przeszyło
go na wylot i wniknęło, w głąb miękkiego ciała, krzesząc iskry i rozchlapując krew; zgrzyt
udręczonego metalu zmieszał się z lamentem bólu, jaki wyrwał się z powykręcanych ust
Groźnego. Rana była głęboka.
Ale nie dość głęboka.
Potężne łapy olbrzyma objęły wroga, zagarnęły go w dławiący uścisk. Czarne ćwieki
podziurawiły skórę w dziesięciu miejscach, a olbrzym przyciągał go coraz bliżej i bliżej,
aż opatrzony zadziorami kolec wbił się w twarz Krwawego-dziewięć, przedziurawił
policzek, zgrzytnął o zęby i wszedł z boku w język. Słona krew wypełniła mu usta.
Chwyt Groźnego miażdżył jak ciężar najwyższych gór. Krwawy-dziewięć wił się jak
piskorz, płonął białym żarem gniewu, wył z wściekłości, ale tkwił w uścisku równie
niewzruszonym, jak zimna ziemia, w której złożono umarłych. Krew ściekająca mu po
twarzy i plecach i wypływająca z poszarpanej rany Groźnego wsiąkała mu w ubranie i jak
ukrop rozpływała się po skórze.
Świat stanął w ogniu. Stojący na górze - ponad piecem, kotłem, tyglem - Bethod skinął
głową. Lodowate ręce olbrzyma zaczęły się zaciskać.
***
Wilczarz zdał się na swój nos. Nos rzadko go zawodził i Wilczarz miał szczerą
nadzieję, że i tym razem będzie miał szczęście. Zapach, który go prowadził, był trochę
nieprzyjemny, jak aromat słodkich ciasteczek, które ktoś za długo przetrzymał w piecu.
Przemierzyli pusty korytarz, zeszli po ciemnych schodach i zakradli się w wilgotny mrok
poskręcanych trzewi Wzgórza Skarlinga. Oprócz zapachu zaczynał wyławiać także
dźwięki, równie niesympatyczne jak woń. Ktoś śpiewał. Głos był kobiecy, niski, ściszony.
Dziwny to był śpiew, Wilczarz nie rozumiał ani słowa.
- To pewnie ona - mruknął Dow.
- Nie podoba mi się ten dźwięk - odparł szeptem Wilczarz. - Bardzo mi się nie podoba.
Magia, ani chybi.
- A czego się spodziewałeś? Przecież to, kurwa, wiedźma jest, nie? Zajdę ją z drugiej
strony.
- Nie, czekaj...
Dow już oddalał się w przeciwnym kierunku, bezszelestnie i miękko.
- Ożeż w mordę...
Wilczarz zagłębił się w korytarz, podążając za zapachem. Ponurak deptał mu po piętach.
Śpiew rozbrzmiewał coraz głośniej. Pomalutku posuwali się w stronę łukowatego
przejścia w ścianie, skąd sączyła się strużka światła. Wilczarz przylgnął do muru i zajrzał
do środka.
Pomieszczenie po drugiej stronie wyglądało wypisz wymaluj jak komnata wiedźmy:
było ciemne, pozbawione okien i zaopatrzone w troje kolejnych drzwi. Jedyne źródło
światła stanowiła dymiąca misa pełna żarzących się, skwierczących węgli, stojąca w głębi
pokoju i emanująca brudnoczerwoną poświatą i słodkomdłym zapachem. Wszędzie stały
słoje i garnki, walały się pęczki gałązek i trawy. Z pokrytych tłustym osadem belek
stropowych zwieszały się wiązanki suszonych kwiatów, rzucające dziwaczne cienie, które
do złudzenia przypominały cienie kołyszących się wisielców.
Nad misą stała kobieta, zwrócona tyłem do Wilczarza, z szeroko rozpostartymi białymi,
długimi, błyszczącymi od potu ramionami. Na jej chudych nadgarstkach lśniło złoto, czarne
włosy spływały na plecy. Wilczarz nie musiał rozumieć wyśpiewywanych przez nią słów,
żeby zdać sobie sprawę, że jest świadkiem jakiegoś mrocznego rytuału.
Grim pokazał mu łuk, unosząc pytająco brew. Wilczarz pokręcił głową i bezszelestnie
dobył noża. Trudno byłoby ją zabić jednym strzałem, a kto wie, jak zachowa się zraniona?
Zimna stal w szyi nie pozostawia miejsca na przypadek.
Razem zakradli się do komnaty. Powietrze było gorące i gęste jak woda na bagnach.
Wilczarz posuwał się naprzód, starając się wstrzymywać oddech; bał się, że smród go
udusi.
Pocił się obficie - a może to cały pokój się pocił? W każdym razie jego skóra
błyskawicznie pokryła się kropelkami wilgoci. Ostrożnie stawiał stopy, klucząc wśród
śmiecia, jakim była usłana podłoga - pudeł, pęczków zielska, butelek. Ścisnąwszy w
wilgotnej dłoni rękojeść noża, wbił wzrok w punkt pomiędzy łopatkami wiedźmy. Tam ją
dźgnie...
Zahaczył nogą o słoik i przewrócił go z łoskotem. Pieśń ucichła. Kobieta odwróciła się
gwałtownie. Miała ściągniętą, bladą twarz, zbielałą jak u topielca, i wąskie oczy -
niebieskie, zimne jak ocean - podkreślone czarną farbą.
***
W kręgu zapadła cisza. Tworzący go ludzie znieruchomieli, opuścili tarcze,
porozdziawiali usta. Tłum napierający na nich z tyłu i zgromadzony na blankach również
zastygł w bezruchu, cichy i spokojny jak umarli.
Dziewięciopalcy miotał się w furii, szarpał i rzucał w mocnym uścisku olbrzyma. Bez
powodzenia. Grube mięśnie prężyły się pod niebieską skórą, potężne ramiona zaciskały się
powoli i miażdżyły w nim resztki życia. West czuł w ustach gorycz bezradności i
rozczarowania. Wszystko, co zrobił, wszystko, co wycierpiał, rzesza poległych... Wszystko
na darmo. Bethod odejdzie wolno.
Z piersi Dziewięciopalcego wydarł się zwierzęcy pomruk. Groźny nie puszczał, ale
niebieskie ramię drżało z wysiłku - jakby nagle zaczął słabnąć i nie był w stanie ścisnąć
mocniej. West patrzył jak zaczarowany. Wszystkie ścięgna i mięśnie miał napięte i sztywne,
gruby pasek tarczy wrzynał mu się w dłoń, od zaciskania ich bolały go zęby. Walczący
trwali w uścisku, każdym włóknem mięśni usiłując przeważyć szalę zwycięstwa - a mimo
to, nawet nie drgnęli. Stali jak przymarznięci pośrodku kręgu.
***
Wilczarz rzucił się naprzód z nożem gotowym do pchnięcia.
- Stój.
Skamieniał w mgnieniu oka. Nigdy nie słyszał takiego głosu: jedno słowo wymiotło mu
wszelkie myśli z głowy. Z rozdziawionymi ustami patrzył na tę bladoskórą kobietę i
wstrzymywał oddech w oczekiwaniu na jej następne słowo.
- Ty też.
Kobieta zerknęła na Ponuraka, którego twarz najpierw zobojętniała, a potem
rozpromieniła się w uśmiechu, zanim zdążył do końca napiąć łuk. Wiedźma zmierzyła
Wilczarza wzrokiem i skrzywiła się, jakby ją czymś rozczarował.
- Czy tak zachowują się goście?
Wilczarza zamurowało. Co on sobie, u licha, wyobrażał, wparowując tu z nożem w
garści?! W głowie mu się nie mieściło, że mógł się dopuścić takiej nieuprzejmości.
Zarumienił się po same cebulki włosów.
- Ojej... ja... bardzo przepraszam... na pamięć zmarłych...
- Ugh... - stęknął Ponurak. Rzucił łuk w kąt takim gestem, jakby nagle uświadomił sobie
że trzyma w dłoni kupę, i ze zdumioną miną zagapił się na ściskaną w drugiej ręce strzałę.
- Od razu lepiej.
Kobieta się uśmiechnęła, a Wilczarz złapał się na tym, że szczerzy zęby jak skończony
idiota. Może nawet troszkę się zaślinił, ale tylko odrobinę; zresztą, wcale mu to nie
przeszkadzało. Dopóki do niego mówiła, nic innego nie miało większego znaczenia.
Skinęła na nich obu; długie białe palce pogładziły gęste powietrze.
- Nie musicie stać tak daleko. Podejdźcie.
Pośpieszyli ku niej jak dwójka rozochoconych dzieciaków: Wilczarz mało nóg nie
pogubił, tak bardzo chciał się jej przypodobać, a Ponurak wpadł po drodze na stół i o mały
włos nie rymsnął jak długi na podłogę.
- Jestem Caurib.
- Och... - zachwycił się Wilczarz. To było najpiękniejsze imię, jakie w życiu słyszał, bez
dwóch zdań. Niesamowite, że jedno słowo mogło być tak piękne!
- Ja jestem Harding Ponurak!
- A mnie nazywają Wilczarzem, bo mam dobry węch i... no...
Na pamięć zmarłych, ależ ciężko mu się myślało. Powinien chyba zająć się czymś
bardzo ważnym, ale choćby go mieli zabić, nie przypomniałby sobie teraz, czym.
- Wilczarz... Doskonale. - Jej głos był kojący jak ciepła kąpiel. Jak miękki pocałunek.
Jak miód z mlekiem. - Nie zasypiaj jeszcze!
Głowa opadła mu na bok, wymalowana twarz Caurib smużyła czernią i bielą, pływając
mu przed oczami.
- Przepraszam! - wybełkotał i znów się zarumienił, usiłując schować nóż za plecami. -
Strasznie przepraszam za ten nóż... nie mam pojęcia, jak...
- Nie przejmuj się. Cieszę się, że go przyniosłeś. Myślę, że najlepiej będzie, jak
zadźgasz nim swojego przyjaciela.
- Jego? - Wilczarz uniósł brwi i spojrzał na Ponuraka.
W odpowiedzi Ponurak uśmiechnął się i pokiwał głową.
- Tak! Pewnie, że tak!
- Rzeczywiście, to świetny pomysł. - Wilczarz podniósł nóż; miał wrażenie, że ostrze
waży tonę. - Eee... W jakieś konkretne miejsce mam go dziabnąć?
- Najlepiej prosto w serce.
- Słusznie, słusznie. Prosto w serce. Już się robi.
Ponurak zwrócił się twarzą do Wilczarza, żeby ułatwić mu zadanie. Wilczarz zamrugał,
otarł pot z czoła.
- No to jedziemy. - Rety, ależ mu się kręciło w głowie. Mrużąc oczy, wpatrywał się w
pierś Ponuraka; chciał trafić za pierwszym razem, żeby znów nie narobić sobie wstydu. -
Się robi...
- Teraz! - syknęła ponaglająco Caurib. - Zrób to...
Ostrze topora z głuchym szczękiem rozpołowiło jej głowę od ciemienia po brodę.
Krew siknęła na zastygłą w grymasie niedowierzania twarz Wilczarza. Chude ciało
opadło na kamienną posadzkę jak wypełnione szmatami.
Dow zmarszczył brwi, szarpnął rękojeścią topora w jedną stronę, w drugą, w końcu z
cichym mlaśnięciem wyciągnął ostrze z czaszki wiedźmy.
- Okrutnie gadatliwy kurwiszon... - mruknął.
***
Krwawy-dziewięć poczuł zmianę. Jak kiełkującą na wiosnę pierwszą roślinę. Jak
pierwszy ciepły powiew letniego wiatru. W sposobie, w jaki trzymał go Groźny, była
zakodowana informacja. Kości Krwawego-dziewięć przestały trzeszczeć, nie musiał się
już bać, że popękają. Olbrzym słabł, a on rósł w siłę.
Wciągnął powietrze głęboko w płuca i rozniecił żar swojego gniewu jak nigdy
przedtem. Powoli, bardzo powoli cofnął głowę, przyciśniętą do barku olbrzyma, i poczuł,
jak kawał metalu wyślizguje mu się z ust. Wykręcił się, szarpnął, uwolnił szyję i spojrzał
na wijącą się w skurczach twarz Groźnego. Uśmiechnął się... i błyskawicznie, jak snop
iskier, zaatakował, uderzył głową i wgryzł się w mięsistą dolną wargę olbrzyma.
Groźny stęknął i zmienił chwyt, usiłując odepchnąć głowę Krwawego-dziewięć,
oderwać szarpiące go zęby. Łatwiej byłoby mu się otrząsnąć z zarazy. Rozluźnił uścisk, na
co Krwawy-dziewięć obrócił w nadgarstku dłoń z mieczem, jak wąż obraca się w
gnieździe, i pomalutku zaczął ją oswobadzać.
Lewa - niebieska - ręka olbrzyma przestała obejmować Krwawego-dziewięć i zacisnęła
się na przegubie dłoni z mieczem, nie mogła jej już jednak zatrzymać. Kiedy samosiejka
zagnieździ się w szczelinie w stoku góry, po latach jej korzenie rozsadzą skałę.
Tak właśnie postępował Krwawy-dziewięć: napiął wszystkie mięśnie i czekał; czas
płynął, on wypluwał swoją nienawiść wprost w wykrzywione usta Groźnego, a ostrze
miecza cal po calu pełzło naprzód, powoli, powoli, aż w końcu jego czubek wbił się w
malowane ciało tuż pod ostatnim żebrem.
Gorąca krew ściekła na rękojeść i zaciśniętą na niej pięść Krwawego-dziewięć;
wypłynęła z ust Groźnego, spłynęła do ust Krwawego-dziewięć i pociekła mu po szyi;
skapywała z ran na jego plecach wprost na ziemię, tak jak powinna. Powoli i delikatnie
klinga zagłębiała się w wytatuowanym ciele Groźnego - z boku, od dołu ku górze, coraz
bardziej.
Masywne dłonie czepiały się ręki Krwawego-dziewięć, drapały go po plecach,
rozpaczliwie szukały punktu zaczepienia, który pozwoliłby im powstrzymać nieubłaganie
sunące naprzód ostrze, ale z każdą mijającą chwilą siły olbrzyma topniały jak porzucona
obok pieca bryła lodu. Łatwiej zatrzymać Biały Nurt niż Krwawego-dziewięć, którego
ręce poruszały się jak rozrastające się korzenie drzewa, minimalnie, ale nieustępliwie, tak
że żadne ciało, żaden kamień, żaden metal nie był w stanie ich powstrzymać.
Wytatuowana część ciała olbrzyma była niewrażliwa na ciosy. Zadbał o to wielki
Glustrod, przed laty, w Dawnym Czasie, pokrywając skórę Groźnego wytatuowanymi
słowami. Glustrod pisał jednak tylko na jednej połowie skóry. Teraz zaś czubek miecza
Stwórcy powoli, miękko, delikatnie przekroczył linię podziału i zagłębił się w tej drugiej,
nietatuowanej połówce; wgryzł się we wnętrzności, przeszył olbrzyma na wylot, jak rożen
pieczeń.
Olbrzym wydał z siebie ogłuszający, przenikliwy wrzask i resztki sił wyciekły z jego
ramion. Krwawy-dziewięć rozwarł szeroko usta i obejmując Groźnego jedną ręką, drugą
wpychał miecz coraz głębiej. Śmiał się przy tym przez zaciśnięte zęby, śmiech wyciekał mu
przez poszarpaną ranę w policzku. Wbił miecz aż po rękojeść, czubek ostrza wyśliznął się
spomiędzy płyt pancerza po drugiej stronie, pod pachą Groźnego, i zalśnił czerwono w
słońcu.
Fenris Groźny zachwiał się i zatoczył do tyłu. Z otwartych ust - cały czas krzyczał -
skapywała mu krwawa ślina. Tatuowana część ciała już się zagoiła, ale ta druga, biała,
była zmasakrowana i poszarpana jak mielone mięso. Ludzie w kręgu zamarli w bezruchu i
śledzili go wzrokiem, wyglądając sponad tarcz, gdy, powłócząc nogami, po omacku szukał
rękojeści ostrza, które ugrzęzło mu w boku aż po jelec. Krew spływała po rękojeści i
głowicy miecza Stwórcy, plamiąc ziemię czerwienią. Jękliwa skarga przeszła w chrapliwy
jęk, jedna stopa zahaczyła o drugą i olbrzym runął jak ścięte drzewo, na wznak, w samym
środku kręgu, z rozrzuconymi szeroko rękami i nogami. Jego rozdygotana twarz
znieruchomiała. Zapadła długa cisza.
- Na pamięć zmarłych... - mruknął ktoś półgłosem, jakby w zadumie.
Logen zmrużył porażone słońcem oczy i zobaczył czarną sylwetkę mężczyzny, który
przyglądał mu się z wysokości strażnicy nad bramą.
- Na pamięć zmarłych, nie sądziłem, że ci się uda.
Świat kołysał się z boku na bok, gdy Logen ruszył przed siebie. Zimne powietrze
drapało go w gardle, wniknąwszy wcześniej ze świstem w poszarpaną ranę w policzku.
Ludzie w kręgu bez słowa opuścili tarcze i rozstąpili się przed nim.
- Nie sądziłem, że ci się uda, ale kiedy przychodzi do zabijania, nie ma lepszego od
ciebie! Nie ma gorszego od ciebie! Zawsze to powtarzałem!
Nogi się pod nim uginały, kiedy przeszedł przez bramę, znalazł wejście na kręcone
schody i chwiejnym krokiem wszedł na pływające mu przed oczami stopnie. Zaczął się po
nich wspinać, idąc po spirali. Jego buty szurały na kamieniu, zostawiając na nim ciemne,
rozmazane ślady. Krew skapywała mu kap, kap, kap z palców zwieszonej luźno lewej ręki.
Bolały go wszystkie mięśnie. Głos Bethoda kłuł w uszy: - Ale to ja się będę śmiał
ostatni, prawda, Krwawy-dziewięć? Jesteś niczym więcej, jak tylko liściem na wodzie!
Płyniesz tam, gdzie cię deszcz spłucze!
Brnął naprzód. Zaciskał zęby, barkiem szorował o zakrzywiający się mur, żebra paliły
go żywym ogniem, a on szedł, coraz wyżej, ponaglany echem własnego chrapliwego
oddechu.
- Nic nie będziesz miał! Nikim nie zostaniesz! Pozostawiasz po sobie tylko trupy!
Wyszedł na dach, zamrugał, oślepiony poranną jasnością, i splunął krwią przez ramię.
Bethod stał na blankach. Ludzie Imienni pośpiesznie rozstępowali się przed Logenem,
gdy szedł na spotkanie ich wodza.
- Cały jesteś śmiercią, Krwawy-dziewięć. Cały jesteś...
Pięść Logena z trzaskiem trafiła Bethoda w podbródek. Bethod zamłócił rękami i cofnął
się o krok, a wtedy druga ręka Logena wyrżnęła go w policzek. Zatoczył się na blanki,
krwawa plwocina pociekła mu z rozciętej wargi. Logen położył mu dłoń na potylicy i
grzmotnął go kolanem w twarz. Zmiażdżony nos trzasnął głośno. Logen złapał Bethoda
garścią za włosy i wyrżnął jego głową o kamień.
- Zdychaj! - wysyczał.
Bethod szarpnął się i zabulgotał coś niezrozumiale, a Logen podniósł jego głowę i znów
uderzył nią o mur. I jeszcze raz. Złota obręcz zsunęła się z pękniętej czaszki i, dźwięcząc
wesoło, potoczyła się po dachu strażnicy.
- Zdychaj!
Kości pękały, krew bryzgała i chlapała na kamień. Blady-jak-Śnieg i jego Ludzie
Imienni gapili się na to trupio bladzi, bezradni i przerażeni, zdjęci zgrozą i zachwyceni.
- Zdychaj, skurwysynu!
Resztkami sił Logen dźwignął zmasakrowane ciało Bethoda nad głowę, zrzucił z
blanków i odprowadził wzrokiem. Patrzył, jak z łoskotem ląduje na ziemi i spoczywa
nieruchomo, na boku, z dziwnie rozrzuconymi rękami i nogami, z palcami podkurczonymi,
jakby usiłowały coś pochwycić, z głową jak czarna plama na twardym gruncie. Stojący w
kręgu ludzie, początkowo zapatrzeni na zwłoki, zaczynali powoli unosić głowy, otwierać
szeroko usta i wpatrywać się w Logena wybałuszonymi oczami.
Crummock-i-Phail - stojący pośród nich, w samym środku wykoszonego kręgu, przy
olbrzymim cielsku Groźnego - powolnym gestem wyciągnął rękę i wskazał przed siebie
serdelkowatym palcem.
- Krwawy-dziewięć! - zagrzmiał. - Król Północnych!
Logen - zdyszany, na miękkich nogach - gapił się na niego i próbował coś z tego
zrozumieć. Jego gniew przygasł, zostawiając po sobie tylko okrutne zmęczenie. Zmęczenie
i ból.
- Król Północnych! - powtórzył ktoś w głębi tłumu.
- Nie... - wychrypiał Logen. Nikt go nie słuchał. Byli zbyt pijani krwią i furią; zbyt
zajęci rozmyślaniem, jak się zachować; zbyt przerażeni, żeby zaprzeczyć. Wszędzie
wybuchały wiwaty - z początku pojedyncze, sączące się skąpą strużką, później płynące
wezbraną rzeką, w końcu obfite niczym powódź. Logen mógł tylko patrzeć, zaciskać dłonie
na krwawych kamieniach i starać się nie upaść.
- Krwawy-dziewięć! Król Północnych!
Blady-jak-Śnieg w futrze spryskanym krwią Bethoda przyklęknął przed nim na jedno
kolano. Zawsze był pierwszy do lizania cudzych tyłków, ale teraz nie był jedyny. Wszyscy
klękali, ci na murach i ci w dole, na trawie, carlowie Wilczarza i Bethoda, tarczownicy
Logena i Groźnego. Może faktycznie Bethod dał im nauczkę. Może zapomnieli, jak być
wolnymi ludźmi, i potrzebowali kogoś, kto powie im, co mają robić.
- Nie... - szepnął Logen, lecz z jego ust dobyło się tylko nieartykułowane mlaśnięcie.
Równie dobrze mógłby próbować powstrzymać walące mu się na głowę niebo.
Rzeczywiście wyglądało na to, że człowiek zawsze płaci za swoje czyny. Tyle że nie
zawsze zapłata jest taka, jakiej się spodziewał.
- Krwawy-dziewięć! - ryknął znów Crummock. Padł na kolana i wzniósł ramiona do
nieba. - Król Północnych!
\WIĘKSZE DOBRO
Klaustrofobiczny pokój był - jak wszystkie takie pokoje - przesadnie jasno oświetlony.
Miał takie same brudnobiałe ściany, pokryte takimi samymi brunatnymi plamami.
„Pleśń, krew, albo jedno i drugie”.
Taki sam sfatygowany stół i krzesła.
„Które właściwie same w sobie są narzędziami tortur”.
Ten sam palący ból w nodze i plecach.
„Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają”.
Ten sam więzień, na ile można było to określić, dopóki miał narzucony na głowę taki
sam jak zwykle płócienny worek.
„Podobnie jak dziesiątki jemu podobnych, którzy w ostatnich dniach przewinęli się
przez tę salę. Podobnie jak kolejne dziesiątki stłoczone w celach za tymi drzwiami,
czekające na wybrany przez nas moment”.
- Doskonale - powiedział Glokta. - Zaczynajmy.
Frost zerwał worek z głowy więźnia. Szczupła, pociągła kantycka twarz, głębokie
bruzdy wokół ust, schludnie przycięta czarna, lekko szpakowata broda. Mądra twarz,
godna.
Głęboko osadzone oczy szybko oswajały się ze światłem.
Glokta się roześmiał. Każdy spazm śmiechu przypłacał dźgnięciem bólu w kręgosłupie i
grzechotaniem w zesztywniałym karku, ale nie mógł się powstrzymać.
„Minęło tyle lat, a los wciąż płata mi figle”.
- Fo fana tak rozfawiło? - zdziwił się Frost.
Glokta otarł załzawione oko.
- Praktyku Frost, spotkał nas prawdziwy zaszczyt. Naszym więźniem jest mistrz Farrad
we własnej osobie, niegdyś mieszkaniec Yashtavitu w Kancie, a ostatnio posiadacz
doskonałego adresu przy Drodze Królewskiej. Najlepszy dentysta w całym Kręgu Świata.
„Trudno nie docenić tej ironii losu”.
Farrad zamrugał, oślepiony.
- Ja cię znam.
- Owszem.
- Byłeś gurkhulskim jeńcem.
- Zgadza się.
- Torturowali cię, pamiętam... Przyprowadzali cię do mnie.
- Tak jest.
Farrad z wysiłkiem przełknął ślinę.
„Jakby miał zwymiotować na samo wspomnienie”.
Farrad zerknął na Frosta, którego różowe oczy bez mrugnięcia powieką wytrzymały jego
spojrzenie. Powiódł wzrokiem po zaniedbanym, schlapanym krwią pokoju, popękanych
kafelkach, poharatanym blacie stołu. Dłużej zatrzymał się na leżącym na stole zeznaniu.
- Jak możesz robić coś takiego po tym, co oni ci zrobili?
Glokta posłał Farradowi bezzębny uśmiech.
- Jak miałbym robić cokolwiek innego po tym, co mi zrobili?
- Dlaczego tu jestem?
- Z tego samego powodu, dla którego wszyscy tu trafiacie. - Glokta patrzył, jak Frost
kładzie masywne palce na kartce z zeznaniem i stanowczym gestem podsuwa ją więźniowi.
- Masz się przyznać.
- Przyznać się? Do czego?
- Jak to, do czego? Do bycia gurkhulskim szpiegiem.
Na twarzy Farrada odmalowało się niedowierzanie.
- Nie jestem żadnym szpiegiem! Gurkhulczycy wszystko mi zabrali! Kiedy przyszli,
uciekłem z domu! Jestem niewinny! Przecież wiesz!
„To prawda. Tak samo niewinny jak inni szpiedzy, którzy przez ostatnie dni przyznali się
nam tu do winy. Wszyscy, bez wyjątku”.
- Podpiszesz?
- Nie mam się do czego przyznać!
- Dlaczego ludzie nie odpowiadają na pytania, które im zadaję?
Glokta przeciągnął obolałe plecy, pokręcił trzeszczącą szyją, rozmasował nasadę nosa.
Nic nie pomogło.
„Nigdy nie pomaga. Dlaczego muszą wszystko utrudniać, mnie i sobie?”.
- Praktyku Frost, proszę zaprezentować panu Farradowi owoce naszej dotychczasowej
pracy.
Albinos wyciągnął spod stołu zdezelowane blaszane wiadro i bez ceregieli wytrząsnął
jego zawartość na stół. Zęby z grzechotem posypały się na blat, ślizgając się po jego
powierzchni. Były ich setki: zęby wszystkich możliwych kształtów, rozmiarów i kolorów -
od białych, poprzez różne odcienie żółci, aż po całkiem brązowe, zęby z zakrwawionymi
korzeniami i uczepionymi ich strzępami mięsa. Kilka spadło ze stołu, zaklekotało na
brudnych kafelkach i poturlało się po kątach wąskiego pomieszczenia.
Farrad ze zgrozą wpatrywał się w to krwawe dzieło dentysty amatora.
„Pewnie nawet Zębowy Książę nie widział dotąd czegoś podobnego”.
Glokta nachylił się nad stołem.
- Sam na pewno nie raz i nie dwa wyrywałeś zęby, co?
Farrad pokiwał tępo głową.
- W takim razie możesz sobie wyobrazić, jaki jestem zmęczony po tej robocie.
Dlatego chciałbym skończyć z tobą najszybciej, jak się da. Nie chcę cię tutaj, a i ty z
pewnością wolałbyś znaleźć się gdzie indziej. Możemy sobie nawzajem pomóc. - Dajmy
poczciwcowi jeszcze jedną szansę. - Na dany znak Frost odkręcił zacisk i wyjął z ust
Farrada rozwieracz razem z ciągnącą się za nim nitką śliny. - Chcesz nam coś powiedzieć?
- Podpiszę! - wysapał Farrad. Długa łza spłynęła mu po policzku. - Na Boga, podpiszę!
- I podasz nazwiska dwóch wspólników?
- Cokolwiek zechcesz... błagam... cokolwiek zechcesz.
- Świetnie. - Glokta patrzył, jak pióro skrobie po papierze. - Kto następny?
W drzwiach zaklekotał zatrzask. Glokta zmarszczył brwi i odwrócił się, gotów
nawrzeszczeć na bezczelnego intruza.
- Eminencjo... - wyszeptał z ledwie skrywaną zgrozą i skrzywił się z bólu, próbując
pośpiesznie zerwać się z krzesła, na którym zdążył już przysiąść.
- Nie wstawaj, nie mam czasu do wieczora.
Glokta znieruchomiał w nadzwyczaj niewygodnej pozycji, zgięty wpół, ni to siedząc, ni
to stojąc. W końcu niezgrabnie osunął się na krzesło, gdy Suit wparował do komnaty, mając
za plecami trzech wysokich praktyków.
- Nie potrzeba nam tu tego twojego dziwoląga - dodał arcylektor.
Frost zmrużył oczy, zerknął na trójkę praktyków, znów spojrzał na Suita.
- Dobrze, praktyku Frost - zgodził się pośpiesznie Glokta. - Proszę zabrać więźnia.
Albinos rozkuł Farrada. Jedną ręką zwlókł dentystę z krzesła i przeciągnął go za
kołnierz, sapiącego rozpaczliwie, przez całą salę do drzwi w przeciwległej ścianie, które
otworzył drugą, wolną ręką. Obejrzał się przez ramię, spojrzenie jego różowych oczu
jeszcze raz spoczęło na Suicie (który odpowiedział takim samym spojrzeniem spode łba),
po czym wyszedł, trzaskając drzwiami.
Jego Eminencja usiadł na krześle naprzeciwko Glokty.
„Na pewno jest jeszcze ciepłe od dotyku spoconego tyłka odważnego i prawego pana
Farrada”.
Krawędzią okrytej rękawiczką dłoni Suit zgarnął ze stołu część zębów, które
zagrzechotały na podłodze.
„Z taką obojętnością, jakby sprzątał okruchy po śniadaniu”.
- W Agrioncie zawiązano morderczy spisek. Poczyniliśmy postępy w jego odkryciu?
- Przesłuchałem większość kantyckich więźniów, zdobyłem należytą liczbę zeznań, nie
powinno być...
- Nie o tym mówię, półgłówku. Chodzi o tego łotra Marovię i jego pionki: tak zwanego
Pierwszego z Magów oraz tak zwanego króla.
„W takiej chwili? Gdy Gurkhulczycy pukają do bram?”.
- Przypuszczałem, Eminencjo, że sprawy związane z wojną mają wyższy priorytet...
- Za głupi jesteś, żeby się bawić w przypuszczenia - zaszydził Suit. - Co masz na
Bayaza?
„Na uniwersytecie napatoczyłem się na sytuację, o której nie powinienem wiedzieć. A
potem omal nie utopiono mnie w kąpieli”.
- Na razie... nic.
- Co wiesz o pochodzeniu króla Jezala I?
- To również... ślepy zaułek.
„Na którego końcu czeka mnie śmierć, jeśli moi właściciele z Valinta i Balka się o
czymś dowiedzą. A oni dowiadują się o wszystkim”.
Arcylektor skrzywił się pogardliwie.
- To czym ty się w ogóle ostatnio zajmujesz?
„Od trzech dni wyrywam z ust niewinnych ludzi bezużyteczne zeznania, żebyśmy mogli
sprawiać pozory skuteczności. Kiedy dokładnie miałem znaleźć czas na obalenie
państwa?”.
- Tropieniem gurkhulskich szpiegów...
- Dlaczego wiecznie słyszę od ciebie tylko wymówki? Biorąc pod uwagę twoją
drastycznie zmniejszającą się skuteczność, zaczynam się zastanawiać, jakim cudem
udawało ci się tak długo bronić Dagoski przed wpadnięciem w łapy Gurkhulczyków.
Wzmocnienie miejskich fortyfikacji musiało kosztować fortunę.
Glokta musiał użyć całej siły woli, żeby powstrzymać rozdygotane oko przed
wyskoczeniem z oczodołu.
„Nie waż się drgnąć, galareto przeklęta, bo oboje będziemy skończeni”.
- Kupcy korzenni dali się przekonać do współpracy, gdy w grę wchodziło ich życie.
- Cóż za niecodzienna szczodrość z ich strony... Jak się nad tym dobrze zastanowić, to
cała twoja misja w Dagosce wydaje mi się niezwykła. Zdziwiłem się trochę, kiedy
postanowiłeś rozprawić się z magister Eider na własną rękę, zamiast odesłać ją do mnie.
„Z deszczu pod rynnę”.
- Źle oceniłem sytuację, Eminencjo. Pomyślałem, że oszczędzę Waszej Eminencji
kłopotu z...
- Pozbywanie się zdrajców to dla mnie żaden kłopot i dobrze o tym wiesz. - Surowe
błękitne oczy Suita otoczyła siateczka gniewnych zmarszczek. - Czyżbyś miał mnie za
głupca, Glokta? Po wszystkim, co razem przeszliśmy?
- W żadnym razie, Eminencjo. - Głos Glokty nieprzyjemnie drapał wyschnięte gardło.
„Co najwyżej za megalomana obdarzonego morderczymi skłonnościami. On wie.
Wie, że nie jestem posłusznym niewolnikiem. Ale co dokładnie wie? I od kogo?”.
- Ponieważ wyznaczyłem ci niewykonalne zadanie, udzieliłem ci również przywileju
wątpliwości, który jednak pozostaje w mocy dopóty, dopóki odnosisz sukcesy, i ani chwili
dłużej. Męczy mnie to ciągłe ponaglanie cię. Jeżeli w ciągu najbliższych dwóch tygodni nie
znajdziesz rozwiązania moich problemów z naszym nowym królem, każę superiorowi
Goyle’owi szukać odpowiedzi na moje pytania odnoszące się do Dagoski; jeśli zajdzie
taka konieczność, będzie ich szukał nawet w głębi twojego zdeformowanego ciała. Czy
wyrażam się jasno?
„Słowa Waszej Eminencji są klarowne jak visseryńskie szkło. Albo w dwa tygodnie
znajdę odpowiedzi, albo... porąbane na kawałki ciało unoszące się na wodzie w porcie.
Jeśli jednak zacznę zadawać pytania, Valint i Balk poinformują Jego Eminencję o naszej
umowie i... ciało spęczniałe od morskiej wody, makabrycznie okaleczone, nie do
rozpoznania. Biedny superior Glokta, człek nadobny i powszechnie lubiany, ale pechowy.
Do kogo ma się teraz zwrócić?”.
- Rozumiem, arcylektorze.
- To dlaczego jeszcze tu siedzisz?
***
Otworzyła mu sama Ardee West z na wpół pełnym kieliszkiem wina w ręce.
- Ach, superior Glokta! Cóż za cudowna niespodzianka! Proszę, proszę wejść.
- Brzmi to prawie tak, jakbyś się cieszyła, że mnie widzisz.
„Nieczęsta reakcja na moje przybycie, doprawdy”.
- Czemu miałabym się nie cieszyć? - Z wdziękiem usunęła się na bok, przepuszczając go
do środka. - Mało która dziewczyna ma tyle szczęścia: oprawca w roli przyzwoitki? Nic
lepiej nie przyciąga zalotników.
Glokta przekuśtykał przez próg.
- Gdzie twoja służąca?
- Strasznie się zamartwiała tą gurkhulską armią, więc dałam jej wolne. Pojechała do
matki, do Martenhormu.
- Mam nadzieję, że ty również jesteś gotowa do wyjazdu?
Przeszli do ciepłej bawialni, którą - przy zamkniętych okiennicach i zasuniętych
zasłonach - rozświetlał tylko kapryśny blask ognia na kominku.
- Prawdę mówiąc... postanowiłam zostać w mieście.
- Poważnie? Tragiczna księżniczka, usychająca z tęsknoty w pustym zamku?
Porzucona przez wiernych służących załamuje bezradnie ręce, gdy wrogowie gromadzą
się na skraju fosy? - Glokta prychnął. - Jesteś pewna, że nadajesz się do tej roli?
- Lepiej niż ty do roli rycerza na białym koniu, który z lśniącym mieczem w dłoni
przychodzi damie z odsieczą. - Zmierzyła go wzgardliwym spojrzeniem od stóp do głów. -
Liczyłam na bohatera, który miałby chociaż co drugi ząb.
- Nie przyzwyczaiłaś się jeszcze, że zawsze dostajesz mniej, niż się spodziewałaś?
„Bo ja na pewno”.
- Cóż mam powiedzieć? Jestem romantyczką. Przyszedłeś specjalnie po to, żeby
poprzebijać balony moich marzeń?
- Nie, to robię odruchowo, nawet nie muszę się starać. Myślałem raczej o drinku i
rozmowie, w której nie poruszano by kwestii moich zmasakrowanych zwłok.
- Trudno w tej chwili powiedzieć, jak dalej potoczy się nasza rozmowa, ale drinka
możesz dostać od razu.
Nalała mu wina. Czterema solidnymi łykami opróżnił kieliszek i podstawił go do
ponownego napełnienia, wylizując słodkie dziąsła.
- Całkiem serio: najdalej za tydzień Gurkhulczycy rozpoczną oblężenie Adui.
Powinnaś jak najprędzej wyjechać.
Drugi raz dolała mu wina. Sobie również.
- Nie zauważyłeś, że pół miasta wpadło na taki pomysł? Zapchlone szkapy, których
wojsko nie zdążyło zarekwirować, chodzą po pięćset marek za sztukę. Wystraszeni
obywatele rozpraszają się po całym Midderlandzie. Kolumny bezbronnych uchodźców
obładowanych całym majątkiem brną w błocie, pokonują milę dziennie i stają się łatwym
łupem dla każdego bandyty w promieniu stu mil.
- To wszystko prawda - przyznał Glokta, sadowiąc się z mozołem na krześle przy
kominku.
- Zresztą, gdzie miałabym się podziać? W całym Midderlandzie nie mam bliskich ani
przyjaciół. Nikogo. Mam się kryć po lasach, rozpalać ogień przez pocieranie patyczków i
gołymi rękami łapać wiewiórki? Czym bym się upijała, co? Piękne dzięki. Tutaj będzie
bezpieczniej, a na pewno o wiele wygodniej. Mam zapas węgla i pełną piwniczkę,
wytrzymam wielomiesięczne oblężenie. - Niepewnym machnięciem ręki wskazała jedną ze
ścian pokoju. - Gurkhulczycy przyjdą z zachodu, ja mieszkam po wschodniej stronie miasta.
Śmiem twierdzić, że nawet w samym pałacu nie byłabym bezpieczniejsza.
„Może ma rację. Tu przynajmniej mogę mieć na nią oko”.
- Pięknie. Chylę czoło przed twoim rozsądkiem. To znaczy, chyliłbym, gdyby mnie tak
nie rwało w plecach.
Usadowiła się naprzeciwko.
- A jak się żyje w pałacowych kuluarach?
- Zimno, jak to w kuluarach. - Glokta przesunął palcem po wargach. - Znalazłem się w
trudnej sytuacji.
- Mam w takowych pewne doświadczenie.
- Ta jest... skomplikowana.
- To mi ją objaśnij. Tylko w prostych słowach, żeby taka tępa dziewka jak ja coś pojęła.
„Co mi szkodzi? I tak już śmierć zagląda mi w oczy”.
- A zatem proste słowa dla tępej dziewki... Wyobraź sobie, że rozpaczliwie
potrzebowałaś pomocy. W zamian za nią obiecałaś swoją rękę dwóm bogatym i
wpływowym ludziom jednocześnie.
- Ha... Jeden byłby w porządku.
- W tym konkretnym wypadku żaden nie jest w porządku. Obaj są starzy i wyjątkowo
paskudni.
Wzruszyła ramionami.
- Bogatym i wpływowym łatwo wybaczyć brak urody.
- Ci dwaj są skłonni do gwałtownych wybuchów zazdrości. Wybuchów, które mogłyby
się okazać niebezpieczne, gdyby twoja frywolna niewierność wyszła na jaw. Miałaś
nadzieję, że w późniejszym terminie uda ci się jakoś wyplątać z jednych lub drugich
zaręczyn, lecz dni ślubów zbliżają się nieuchronnie, a ty wciąż... masz poważne
zobowiązania wobec obu adoratorów. Poważniejsze niż na początku, prawdę
powiedziawszy. Twoja odpowiedź?
Odęła wargi i westchnęła głęboko, rozważając jego słowa. Teatralnym gestem odrzuciła
pasmo włosów na ramię.
- Swoim niezrównanym sprytem i nieprzeciętną urodą doprowadzam obu do granic
obłędu, a następnie aranżuję pojedynek. Zwycięzca zdobywa najwyższą nagrodę, czyli
moją rękę; nawet przy tym nie podejrzewa, że byłam zaręczona z jego przeciwnikiem. A
ponieważ jest stary, żywię szczerą nadzieję, że rychło umrze, a ja zostanę zamożną,
szanowaną wdową.
- Spojrzała na niego z góry, szczerząc zęby w uśmiechu. - Co pan na to, superiorze?
Glokta na chwilę zaniemówił.
- Obawiam się, że metafora przestała być adekwatna... - wykrztusił w końcu.
- Albo... - Ardee zapatrzyła się na sufit. Pstryknęła palcami. - Wiem, wykorzystuję
subtelne kobiece sztuczki - wyprostowała się, prężąc pierś - do usidlenia trzeciego
konkurenta, bogatszego i bardziej wpływowego od tamtych dwóch. Młodego, przystojnego,
gładkoskórego... w końcu to metafora, prawda? Wychodzę za niego za mąż, a następnie z
jego pomocą niszczę tamtych. Doprowadzam ich do ruiny i rozpaczy. Ha! Co ty na to?
Glokta przycisnął dłoń do rozedrganej powieki.
„Interesujące”.
- Trzeci konkurent... - mruknął. - O tym nie pomyślałem.
TRON SKARLINGA
Daleko w dole woda burzyła się, pieniła i falowała. W nocy lało jak z cebra i rzeka
wezbrała, wściekła powódź, bezrozumnie kąsająca podnóża urwiska: zimna czarna woda i
zimna biała piana przeciwko zimnej czarnej skale. I maleńkie kształty - złotożółte, ogniście
pomarańczowe, jaskrawo fioletowe - unoszone dzikim nurtem, płynące, gdzie je deszcz
spłukał. Liście na wodzie.
Jak on.
Zanosiło się na to, że deszcz spłucze go teraz na południe. Gdzie znowu będzie walczył.
Będzie zabijał ludzi, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Ta myśl przyprawiała go o mdłości.
Dał jednak słowo, a mężczyzna, który nie dotrzymuje słowa, nie jest żadnym mężczyzną.
Tak mawiał ojciec.
Przez lata nie przejmował się takimi rzeczami; jego słowo, słowa ojca, życie innych
ludzi - wszystkie znaczyły dla niego mniej niż nic. Nie dotrzymywał obietnic złożonych
żonie i dzieciom. Więcej razy, niż umiałby zliczyć, złamał słowo dane swoim ludziom,
przyjaciołom i samemu sobie. Krwawy-dziewięć, budzący największą grozę mieszkaniec
Północy. Człowiek, który przez całe życie podążał krwawym tropem. Człowiek, który przez
całe życie czynił zło. A przy tym popatrywał w niebo i wzruszał ramionami. Obwiniał
wszystkich, którzy nawinęli się pod rękę, i wmawiał sobie, że nie miał wyboru.
Bethod zginął, Logen w końcu się zemścił, ale świat nie stał się od tego lepszy. Świat
się nie zmienił. On też nie. Oparł na wilgotnym kamieniu lewą dłoń: zwichrowane po
dziesiątkach dawnych złamań rozcapierzone palce, okryte strupami knykcie, brud za
połamanymi paznokciami. Przez chwilę wpatrywał się w znajomy kikut.
- Wciąż żyję - wyszeptał. Ledwie mógł w to uwierzyć.
Skrzywił się, gdy zabolały go poobijane żebra, z jękiem odwrócił się od okna i spojrzał
w głąb okazałej komnaty - sali tronowej Bethoda, która teraz należała do niego. Ta myśl
wydarła mu z piersi wątłe parsknięcie śmiechem, które boleśnie szarpnęło gęsto
pozszywanym policzkiem. Kulał przy chodzeniu, każdy krok był męką, szuranie butów
odbijało się echem od wysoko zawieszonych dźwigarów, zagłuszając dobiegający z dołu
szum rzeki. Padające z góry rozmyte snopy światła, gęste od kurzu, tworzyły kratownicę na
deskach podłogi.
Obok, na podwyższeniu, stał Tron Skarlinga.
Sala, miasto i cała otaczająca je kraina zmieniły się nie do poznania, ale Logen
przypuszczał, że sam tron wygląda dokładnie tak samo jak za czasów Skarlinga. Skarling
Bez Kaptura, najsłynniejszy bohater Północy. Człowiek, który dawno temu poprowadził
zjednoczone klany w wojnie z Unią. Człowiek, który słowem i gestem zespolił Północ,
przynajmniej na kilka krótkich lat.
Proste siedzisko dla prostego człowieka: pokaźne, uczciwe kloce starego drewna,
wyblakła farba na krawędziach, powierzchnia wygładzona przez synów Skarlinga, jego
wnuków i wszystkich, którzy kolejno stawali na czele jego klanu... Dopóki Krwawy-
dziewięć nie zapukał do bram Carleonu. Dopóki Bethod nie zawłaszczył tronu i nie zaczął
udawać, że jest taki sam jak Skarling, podczas gdy w rzeczywistości jednoczył Północ
przemocą, ogniem, strachem i stalą.
- No co, nie usiądziesz?
Logen odwrócił gwałtownie głowę. Czarny Dow stał oparty o framugę drzwi, z
założonymi na piersi rękami. Logen pokręcił głową, chociaż czuł, że na obolałych nogach
długo już nie postoi.
- Do siedzenia zawsze wystarczała mi ziemia. Nie jestem bohaterem, tak jak Skarling
nie był królem.
- Podobno odmówił przyjęcia korony, tak słyszałem.
- Korony, królowie... - Logen splunął na wyściełającą podłogę słomę; krew wciąż
barwiła mu ślinę na różowo. - Wszystko to gówno warte. Nie ma nic gorszego niż ja w roli
króla.
- Ale nie zamierzasz odmówić, hmm?
Logen spojrzał na Dowa spode łba.
- Odmówić? Żeby jakiś następny łajdak, jeszcze gorszy od Bethoda, posadził tyłek na
tym tronie i dalej wykrwawiał Północ? Ja może przynajmniej zrobię coś dobrego.
- Może. - Dow nie spuścił wzroku. - Tylko że nie wszyscy są stworzeni do czynienia
dobra.
- To o mnie? - Crummock-i-Phail parsknął śmiechem. Właśnie wszedł do sali z
Wilczarzem i Ponurakiem u boku.
- Nie wszystkie rozmowy dotyczą ciebie, Crummock - odparł Wilczarz. - Dobrze spałeś,
Logen?
- Dobrze - skłamał Dziewięciopalcy. - Jak zabity.
- Co teraz?
Logen zapatrzył się na tron.
- Wygląda na to, że ruszam na południe.
- Na południe. - Ponurak chrząknął. Nie dał po sobie poznać, czy uważa to za dobry, czy
zły pomysł.
Logen liznął od środka rozdarty policzek, by po raz kolejny sprawdzić - bez żadnego
konkretnego powodu - jak bardzo boli.
- Zostali jeszcze Calder i Scale, Bethod na pewno posłał ich po pomoc. Za Crinnę, w
góry, diabli wiedzą gdzie.
Crummock zaśmiał się półgłosem.
- Dobre dzieło nie ma końca.
- Prędzej czy później napytają nam biedy - zgodził się z Logenem Wilczarz. - To pewne.
- Ktoś musi tu zostać, mieć baczenie na sprawy. Zapolować na tych dwóch
skurczybyków, gdyby się udało.
- Ja się tym zajmę - zaproponował Czarny Dow.
- Jesteś pewien?
Dow wzruszył ramionami.
- Nie lubię statków, nie lubię Unii... i niepotrzebna mi długa podróż, żeby się o tym
przekonać. Zatrzymam sobie część carlów, którzy przeżyli, i złożymy wizytę Calderowi i
Scale’owi; mam z nimi porachunki. - Uśmiechnął się złowieszczo i poklepał Wilczarza po
plecach. - A wam życzę powodzenia na Południu. Nie dajcie się zabić. - Zmrużył oczy i
przeniósł wzrok na Logena. - Zwłaszcza ty, Krwawy-dziewięć. Nie chcielibyśmy chyba tak
szybko stracić nowego Króla Północnych, co?
Niespiesznym krokiem opuścił salę tronową.
- Ilu ludzi nam zostało?
- Ze trzystu? Zwłaszcza jak Dow nam część zabierze...
Logen westchnął.
- Niech się szykują do wymarszu. Nie chciałbym, żeby Wściekły odszedł bez nas.
- Myślisz, że ktoś będzie chciał z tobą pójść? - spytał z powątpiewaniem Wilczarz. - Po
tym, co przeszli przez ostatnie miesiące... Kto nie miałby dość zabijania?
- Ci, którzy nie umieją robić nic innego - odparł Logen. - Bethod miał jakieś złoto,
prawda?
- Miał trochę.
- Rozdajcie je. Obiecajcie dużo tym, którzy z nami pójdą: część dostaną teraz, część po
powrocie. Tak sobie miarkuję, że paru się na to skusi.
- To możliwe. Chociaż dla złota ludzie bywają hardzi w gębie, ale w walce, jak
przyjdzie co do czego... Różnie może być.
- Przekonamy się.
Wilczarz długo wpatrywał się w Logena. Patrzył mu prosto w oczy.
- Dlaczego?
- Bo dałem słowo.
- Co z tego? Wcześniej się tym nie przejmowałeś.
- To prawda, i na tym polega problem. - Logen przełknął ślinę. Miała gorzki smak. - Cóż
innego może człowiek zrobić, jeśli nie starać się być lepszym?
Wilczarz pokiwał z namysłem głową, nie odrywając wzroku od Logena.
- Masz słuszność, wodzu. Zatem... na południe.
- Mhm - przytaknął Ponurak i we dwóch z Wilczarzem wyszli.
Został tylko Crummock.
- Wasza Wysokość wyrusza zatem do Unii, tak? Na południe, żeby tam, w promieniach
słońca, pozabijać brunatnoskórych?
- Na południe. - Logen rozluźnił najpierw jedno ramię, potem drugie. - Idziesz z nami?
Crummock odepchnął się od ściany i wyszedł na środek sali. Zagrzechotały paliczki w
naszyjniku na jego byczym karku.
- Nie, nie, nie, to nie dla mnie. Miło było spędzić razem trochę czasu, naprawdę miło,
ale wszystko się kiedyś kończy, prawda? Stanowczo zbyt długo nie ma mnie w moich
górach, żony się za mną stęskniły.
Wódz górali rozłożył szeroko ramiona, postąpił jeszcze krok w przód i mocno objął
Logena. Ciut zbyt mocno, prawdę powiedziawszy.
- Oni mogą mieć króla, jeśli taka ich wola - wyszeptał Logenowi do ucha - ale nie dla
mnie taki król. Zwłaszcza taki, który zabił mi syna.
Logen zmartwiał. Lodowaty chłód przeszył go od cebulek włosów po czubki palców.
- Myślałeś, że się nie zorientuję? - Góral odsunął go od siebie i spojrzał mu w oczy. -
Zarżnąłeś go na oczach całego świata, czyż nie? Zarżnąłeś małego Ronda jak jagnię na
gulasz, był równie bezbronny.
Byli sami w przestronnej sali tronowej - tylko oni dwaj, cienie i tron Skarlinga. Logen
skrzywił się z bólu, gdy ramiona Crummocka zacisnęły się mocniej wokół sińców i ran,
które zawdzięczał Groźnemu. Obaj wiedzieli, że w tej chwili nie miałby siły walczyć
nawet z kotem. Góral mógłby go zgnieść na miazgę, dokończyć to, co zaczął Groźny, ale
tylko się uśmiechnął.
- Nie przejmuj się, Krwawy-dziewięć. Dostałem to, czego chciałem, prawda? Bethod,
ta jego wiedźma, Groźny... wszyscy wrócili do ziemi, gdzie ich miejsce. A razem z nimi
zdechł poroniony pomysł zjednoczenia klanów. Idę o zakład, że pod twoimi rządami
Północni będą wyrzynać się nawzajem przez najbliższe sto lat. Może dzięki temu my,
górale, będziemy mieli trochę spokoju, hę?
- Może - wychrypiał Logen przez zaciśnięte zęby i skrzywił się, gdy Crummock jeszcze
mocniej go uściskał.
- Zabiłeś mi jednego syna, to fakt, ale mam ich jeszcze mnóstwo. A słabe sztuki trzeba
eliminować, o czym sam dobrze wiesz. Słabe i pechowe. Nie po to wpuszcza się wilka
między owce, żeby potem lamentować, jak którąś zagryzie, hmm?
- Ty naprawdę jesteś obłąkany - wykrztusił Logen.
- Może i jestem, ale zapewniam cię, że są gorsi ode mnie. - Crummock znów nachylił
się i Logen poczuł na uchu jego ciepły oddech. - Nie ja przecież zabiłem dziecko, prawda?
- Puścił Logena i klepnął go w plecy. - Nie wracaj więcej do Wysokich Szczytów,
Dziewięciopalcy, dobrze ci radzę. Nie ręczę, że udałoby się nam zgotować ci kolejne
życzliwe powitanie.
Odwrócił się i ruszył ku wyjściu, grożąc Logenowi palcem przez ramię.
- Nie wracaj więcej do Wysokich Szczytów, Dziewięciopalcy! Jak na mój gust, księżyc
trochę za bardzo cię kocha!
PRZYWÓDZTWO
Jezal przemierzał ulice Adui na grzbiecie wspaniałego myszatego ogiera. Bayaz i
marszałek Varuz jechali tuż za nim, dalej podążało dwudziestu Rycerzy Armii w bojowym
rynsztunku, dowodzonych przez Bremera dan Gorsta. Dziwnie niepokojący był widok
miasta, które zwykle tętniło życiem, a teraz wyglądało na wymarłe. Tylko gromadka małych
obdartusów, paru podenerwowanych strażników miejskich i garstka podejrzliwie
patrzących obywateli miasta musiało zejść z drogi królewskiemu orszakowi. Mieszkańcy,
którzy postanowili zostać w mieście, pewnie zabarykadowali się w swoich sypialniach,
domyślał się Jezal. Kusiło go, żeby zrobić to samo, ale królowa Terez go uprzedziła.
- Kiedy przybyli? - spytał Bayaz, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć stukot kopyt na
bruku.
- Straż przednia pojawiła się jeszcze przed świtem - usłyszał Jezal odpowiedź Varuza.
- A regularna armia od rana ciągnie drogą od strony Kelnu. W dzielnicach położonych
za Murem Casamira doszło do kilku potyczek, które jednak nie spowolniły w widoczny
sposób Gurkhulczyków. Miasto jest w połowie okrążone.
- Już?! - Jezal obejrzał się przez ramię.
- Gurkhulczycy słyną z rzetelnego przygotowywania się do wojny, Wasza Wysokość.
- Stary żołnierz ponaglił konia i zrównał się z królem. - Zaczęli już budować palisadę
wokół Adui, sprowadzili też trzy ogromne katapulty, które udowodniły swoją skuteczność
podczas oblężenia Dagoski. Do południa zamkną pierścień oblężenia.
Jezal przełknął ślinę. Na dźwięk tych słów nieprzyjemnie ścisnęło go w gardle.
Zbliżając się do zachodniej bramy, zwolnili do statecznego stępa. Była to (choć ironia
losu nie sprawiła Jezalowi szczególnej satysfakcji) ta sama brama, przez którą Jezal
wjechał do miasta jako triumfujący dowódca armii, jeszcze przed koronacją na króla Unii.
Pod Murem Casamira zgromadził się zbity tłum, spory, większy nawet niż ten, który
powitał go po owym niezwykłym zwycięstwie nad wieśniakami. Tym razem jednak
nastroje ludzi były dalekie od triumfalnych. Miejsce roześmianych dziewcząt zajęli
nachmurzeni mężczyźni, zamiast świeżych kwiatów trzymali starą broń. Nad tłumem
wznosił się niesforny las sterczących pod wszelkimi możliwymi kątami drzewc: piki,
widły, osęki, haczykowate tasaki z długą rękojeścią i kije od szczotek obdarte z gałązek, z
przybitymi w ich miejsce nożami.
Nieliczni żołnierze gwardii królewskiej, strażnicy miejscy, paru nadętych kupców
noszących skórzane kaftany i uzbrojonych w lśniące miecze, garstka zgarbionych
robotników z zabytkowymi kuszami i zawziętymi minami - to byli najlepsi z najlepszych.
Otaczała ich zbieranina adueńczyków obojga płci w różnym wieku, okrytych od przypadku
do przypadku kawałkami najróżniejszych zbroi i dzierżących prowizoryczną broń. Zresztą,
niektórzy nie mieli nawet tego. Trudno było powiedzieć, kto jest żołnierzem, a kto zwykłym
cywilem, jeśli w ogóle istniała jeszcze jakaś różnica. Wszyscy patrzyli na Jezala, który
tymczasem chwacko zeskoczył z konia, aż zadzwoniły złote ostrogi. Oczekiwali, że ich
poprowadzi.
Wszedł między nich. Uzbrojona po zęby eskorta podzwaniała głośno za jego plecami.
- To są obrońcy tej dzielnicy? - spytał półgłosem idącego obok Varuza.
- Niektórzy, Wasza Wysokość. Towarzyszą im entuzjastycznie nastawieni zwykli
mieszkańcy miasta. Wzruszająca scena.
Jezal z przyjemnością wymieniłby wzruszający tłum na tłum skuteczny, domyślał się
jednak, że dowódca musi przed podwładnymi sprawiać wrażenie nieustraszonego; Bayaz
często mu to powtarzał. Jakże prawdziwie brzmiały te słowa w odniesieniu do króla
spotykającego się z poddanymi. Zwłaszcza że niektórzy z tych poddanych mogli
powątpiewać w moc niedawno zdobytej królewskiej władzy.
Prężył się więc dumnie, zadzierał pobliźniony podbródek najwyżej jak śmiał, jedną
dłonią w pancernej rękawicy przytrzymywał złoto lamowany skraj płaszcza, drugą oparł na
wysadzanej kamieniami rękojeści miecza. Swobodnie, pewnym krokiem zagłębił się w
tłum, modląc się w duchu, by nikt nie dostrzegł w jego oczach buzującego w jego wnętrzu
tygla strachu i zwątpienia. Ludzie pomrukiwali cicho, gdy ich mijał; niektórzy próbowali
mu się kłaniać, innym się nie chciało. Bayaz z Varuzem pośpiesznie dreptali za nim.
- Król!
- Myślałem, że jest wyższy...
- Jezal Bękart.
Jezal odwrócił gwałtownie głowę, ale nie sposób było stwierdzić, kto to powiedział.
- To Luthar!
- Niech żyje Jego Wysokość!
Odpowiedzią był wątły szmer.
- Tędy. - Blady oficer przy bramie wskazał przepraszającym gestem schody.
Jezal wspiął się po nich po męsku, przestępując po dwa stopnie, dzwoniąc ostrogami.
Wyszedł na dach strażnicy i zamarł bez ruchu, krzywiąc się z niesmakiem. Kogo bowiem
zastał na górze? Nikogo innego, jak swojego starego przyjaciela, superiora Gloktę,
zgarbionego nad laską i szczerzącego dziąsła w odrażającym, bezzębnym uśmiechu.
- Wasza Wysokość - odezwał się ironicznym tonem Glokta, zerkając chytrze na króla.
- Cóż za oszałamiający zaszczyt... - Laską wskazał blanki. - Gurkhulczycy są tam.
Jezal podążył wzrokiem za jego gestem, zanim zdążył obmyślić należycie kąśliwą
ripostę, a potem tylko rozdziawił usta i bez słowa wyminął kuternogę. Pobliźniona szczęka
opadała mu coraz niżej.
- Nieprzyjaciel - burknął Varuz.
Ciekawe, pomyślał Jezal, co by na taki widok powiedział Logen Dziewięciopalcy.
- Kurde.
Na pociętej żywopłotami szachownicy wilgotnych pól, na traktach i farmach, w
wioskach i nielicznych starych zagajnikach - wszędzie było widać tysiące Gurkhulczyków.
Szeroka brukowana droga do Kelnu, skręcająca w płaskim, rolniczym terenie na
południe, była wezbraną, lśniącą, rojącą się rzeką maszerujących żołnierzy. Rozdzielała się
płynnie na mniejsze odnogi, oplatające miasto olbrzymim pierścieniem ludzi, drewna i
stali. Nad skłębioną ciżbą wznosiły się wysokie sztandary, złote symbole lśniły w
rozwodnionym blasku jesiennego słońca. Sztandary imperialnych legionów. Na pierwszy
rzut oka Jezal naliczył ich dziesięć.
- Całkiem pokaźne zgromadzenie - przyznał nadzwyczaj oględnie Bayaz.
Glokta uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Gurkhulczycy nie cierpią podróżować samotnie.
Palisada, o której wspominał marszałek Varuz, rysowała się już krętą, ciemną linią w
poprzek błotnistych pól; biegła kilkaset kroków od muru, poprzedzona płytkim rowem i w
zupełności wystarczająca, żeby uniemożliwić przybycie posiłków i dostawy zaopatrzenia
dla oblężonego miasta. Dalej rosły obozowiska - rozległe połacie białych namiotów
pogrupowanych w schludne kwadraty; nad niektórymi na tle białego nieba unosiły się już
słupy ciemnego dymu z kuchni i kuźni. Cała ta scena emanowała niepokojącą aurą
trwałości.
Adua pozostawała wprawdzie w rękach Unii, ale nawet największy łgarz-patriota nie
mógłby zaprzeczyć, że całe jej zaplecze nieodwołalnie należy do imperatora Gurkhulu.
- Nie można nie podziwiać tego, jak są zorganizowani - mruknął posępnie Varuz.
- Tak... zorganizowani... - Głos Jezala trzeszczał jak stare deski. W tej sytuacji robienie
dobrej miny do złej gry dowodziłoby raczej obłąkania niż odwagi.
Tuzin jeźdźców odłączył się od gurkhulskich szyków i miarowym kłusem ruszył w
stronę miasta. Nad głowami powiewały im dwa długie proporce z czerwonego i żółtego
jedwabiu, opisane wyszywanymi złotą nicią kantyckimi znakami. Nieśli również białą
flagę, lecz małą, ledwie widoczną.
- Posłowie - mruknął Pierwszy z Magów, kręcąc głową. - Czymże są, jeśli nie
wymówką dla starych durniów, którzy, rozkoszując się brzmieniem swojego głosu,
bajdurzą o uczciwym traktowaniu przeciwnika, zanim rozpoczną rzeź?
„Nie wątpię, że w kwestii starych durniów rozkoszujących się brzmieniem swojego
głosu jesteś ekspertem”. Tak właśnie pomyślał sobie Jezal, ale zachował te przemyślenia
dla siebie i zasępiony, w milczeniu obserwował zbliżających się gurkhulskich posłów. Na
czele jechał wysoki mężczyzna w lśniącym od złota szpiczastym hełmie i błyszczącej zbroi.
Siedział w siodle prosto, prężąc się z typową dla najwyższych rangą dowódców
arogancją.
Marszałek Varuz spochmurniał jeszcze bardziej.
- Generał Malzagurt.
- Zna go pan?
- Podczas ostatniej wojny dowodził wojskami imperatora. Zmagaliśmy się całymi
miesiącami, wielokrotnie negocjowaliśmy. Niezwykle przebiegły wróg.
- Ale ostatecznie go pan pokonał, prawda?
- Ostatecznie tak, Wasza Wysokość - przytaknął z nieszczęśliwą miną Varuz. - Ale wtedy
miałem armię.
Tętent kopyt narastał, gurkhulski generał przejechał wśród porzuconych domów za
Murem Casamira, aż w końcu ściągnął wodze konia, zatrzymał się przed bramą i z ręką
lekko wspartą na biodrze dumnie spojrzał w górę.
- Jestem generał Malzagurt! - zawołał z wyraźnym kantyckim akcentem. - Przedstawiciel
Jego Cesarskiej Mości Uthmana-ul-Doshta, imperatora Gurkhulu.
- Ja jestem król Jezal I.
- Naturalnie. Król bękart.
Nie było sensu zaprzeczać.
- Zgadza się, bękart. Zapraszam do środka, generale. Porozmawiamy twarzą w twarz,
jak ludzie cywilizowani.
Spojrzenie Malzagurta spoczęło na Glokcie.
- Proszę o wybaczenie, ale w przeszłości sposób, w jaki wasz rząd traktował
nieuzbrojonych posłów imperatora, bywał... daleki od cywilizowanego. Zostanę tu, za
murem.
Przynajmniej na razie.
- Jak pan sobie życzy. Lorda marszałka Varuza już pan chyba zna?
- Oczywiście. Zdaje się, że minęły wieki, odkąd wojowaliśmy na pustkowiach.
Powiedziałbym, że się za tobą stęskniłem... ale to nieprawda. Co u ciebie, mój stary
druhu, mój stary wrogu?
- Nie narzekam - odparł bez entuzjazmu Varuz.
- Zważywszy na okoliczności, hmm? Nie znam jednak drugiego z towarzyszących...
- To Bayaz, Pierwszy z Magów.
Gładki, spokojny głos dobył się z ust jednego z towarzyszy Malzagurta, człowieka
odzianego w biel, czym nieco przypominał kapłana. Wydawał się niewiele starszy od
Jezala.
Miał śniadą, gładką, bardzo przystojną twarz. Nie nosił zbroi, nie miał żadnej broni,
jego strój i siodło były pozbawione wszelkich ozdób, a mimo to, wszyscy członkowie
poselstwa, nie wyłączając Malzagurta, popatrywali na niego z wielkim szacunkiem,
graniczącym z lękiem.
- Ach tak... - Generał pogładził się w zadumie po krótkiej szpakowatej bródce. - Więc
to jest Bayaz.
Młody mężczyzna pokiwał głową.
- To on. Kopę lat.
- I tak za mało, Mamun, ty przeklęty wężu! - Bayaz doskoczył do blanków, zacisnął
palce na kamieniu i wyszczerzył groźnie zęby.
Tak świetnie umiał udawać dobrodusznego wujaszka, że Jezal, który na śmierć
zapomniał, jak przerażające bywają jego nagłe napady szału, cofnął się, wstrząśnięty, i
lekko uniósł rękę, jakby chciał zasłonić twarz. Gurkhulscy adiutanci i chorążowie skulili
się ze zgrozy, któryś głośno zwymiotował, nawet sam Malzagurt utracił część swojej
bohaterskiej pozy.
Mamun zaś niewzruszony spoglądał w górę.
- Niektórzy z moich braci spodziewali się, że uciekniesz, ale ja cię lepiej znam. Khalul
zawsze powtarzał, że twoja duma cię zgubi, i oto dowód. Sam sobie się dziwię, że miałem
cię kiedyś za wielkiego człowieka. Wyglądasz staro, Bayazie. Kurczysz się.
- Wszystko, co znajduje się wysoko nad tobą, wydaje się mniejsze! - odwarknął
Pierwszy z Magów. Mocniej wsparł się na kosturze, aż drewno zgrzytnęło o kamień. Kiedy
znów się odezwał, w jego głosie zabrzmiała straszliwa groźba: - Zbliż się, żerco. Płonąc
żywcem, najlepiej się przekonasz, jaki jestem słaby.
- Nie wątpię, że dawniej byłbyś w stanie zmiażdżyć mnie jednym słowem, ale dziś
twoje słowa są jedynie próżnym tchnieniem. Twoja moc ulotniła się wraz z powolnym
upływem czasu, moja zaś nigdy nie była równie wielka jak dzisiaj. Stoi za mną setka braci
i sióstr. A ty jakich masz sojuszników? - Mamun powiódł wzrokiem po blankach i
uśmiechnął się drwiąco. - Takich, na jakich zasługujesz.
- Mój dobór sojuszników może cię jeszcze zaskoczyć.
- Wątpię. Dawno temu Khalul powiedział mi, w czym będziesz upatrywał swojej
ostatniej desperackiej nadziei. Okazało się, że miał rację, jak zwykle zresztą. Wyprawiłeś
się na skraj świata w pogoni za cieniem, bardzo mrocznym cieniem, jak na kogoś, kto mieni
się człowiekiem prawym. Wiem, że ci się nie udało. - Kapłan odsłonił w uśmiechu dwa
rzędy idealnie równych, białych zębów. - Nasienie dawno zniknęło z kart historii,
pogrzebane w podziemnych mrokach, zatopione pod dnem bezdennego oceanu. Wraz z nim
pogrzebane zostały twoje nadzieje. Dziś pozostał ci już tylko jeden wybór: możesz przyjść
do nas z własnej woli i pozwolić, żeby Khalul osądził cię za zdradę, albo czekać, aż się po
ciebie pofatygujemy.
- Śmiesz mnie nazywać zdrajcą? Ty, który zdradziłeś najwyższe ideały naszego zakonu i
złamałeś święte prawo Euza? Ilu zamordowałeś, żeby posiąść moc?
Mamun wzruszył ramionami.
- Wielu. Bardzo wielu. Nie jestem z tego dumny. Zostawiłeś nam do wyboru same
mroczne ścieżki, Bayazie. Wszyscy ponieśliśmy pewne ofiary, które były konieczne. Nie
ma sensu spierać się o przeszłość. Po tylu stuleciach spędzonych po przeciwnych stronach
przepaści żaden z nas raczej nie przekona drugiego. Zwycięzcy ocenią, kto miał rację, tak
jak zawsze to czynili, nawet przed Dawnym Czasem. Z góry znam twoją odpowiedź, prorok
jednak życzył sobie, żebym zadał ci to pytanie: czy udasz się do Sarkantu, żeby tam
odpowiedzieć za swoje okrutne zbrodnie? Czy dasz się osądzić Khalulowi?
- Osądzić?! - warknął Bayaz. - On chce mnie sądzić? Ten morderca? Ten staruch z
obrzmiałym łbem? - Jego chrapliwy śmiech poniósł się w dal z murów. - Chodź i mnie stąd
zabierz, jeśli się odważysz, Mamunie. Będę czekał.
- Przyjdziemy po ciebie - mruknął pierwszy uczeń Khalula, marszcząc delikatne czarne
brwi. - Przygotowujemy się do tego od lat.
Spojrzeli po sobie wilkiem, bez słowa.
Jezal milczał i spoglądał razem z nimi. Nie podobało mu się, że negocjacje zostały w
jakiś sposób sprowadzone do rozgrywki między Bayazem i tym kapłanem, a jemu - choć
przecież był królem! - przypadła w udziale rola dziecka, które podsłuchuje sprzeczkę
rodziców i nie ma żadnego wpływu na jej wynik.
- Przedstawcie swoje warunki, generale! - zawołał.
Malzagurt odchrząknął.
- Po pierwsze, jeżeli oddasz Aduę imperatorowi, pozwoli ci zachować tron, oczywiście
jako lennikowi opłacającemu regularną daninę.
- Cóż za wielkoduszność... A co ze zdrajcą, lordem Brockiem? Domniemywamy, że
obiecaliście mu koronę Unii.
- Nie mamy żadnych zobowiązań wobec lorda Brocka. Zwłaszcza że to nie on rządzi
miastem, lecz ty.
- My zaś nie darzymy przesadnym szacunkiem tych, którzy zwracają się przeciwko
swoim panom - dodał Mamun, spoglądając znacząco na Bayaza.
- Po drugie, obywatele Unii będą mogli zachować swoje prawa i bez przeszkód
kultywować swoje obyczaje. Będą wieść żywot ludzi wolnych, a z pewnością bardziej
wolnych niż kiedykolwiek przedtem.
- Doprawdy, zdumiewająca wspaniałomyślność.
W zamyśle Jezala miała to być skrajnie szydercza riposta, ostatecznie jednak nie
wypadła szczególnie ironicznie.
- Po trzecie! - zawołał tymczasem generał, zerkając nerwowo na Mamuna. - Oddacie w
nasze ręce człowieka znanego jako Bayaz, Pierwszy z Magów, związanego i w kajdanach,
aby mógł zostać odesłany do świątyni w Sarkancie i tam osądzony przez proroka Khalula.
Oto nasze warunki. W wypadku nieprzyjęcia ich, imperator zalecił potraktowanie
Midderlandu w taki sam sposób, jak inne podbite prowincje. Wielu ludzi zginie, jeszcze
więcej trafi do niewoli, wprowadzeni zostaną gurkhulscy namiestnicy, Agriont stanie się
świątynią, a wasz obecny rząd... trafi do lochów imperatorskiego pałacu.
Jezal już otworzył usta, żeby odruchowo zaprotestować, ale się zawahał. Harod Wielki
na pewno wykrzyczałby głośno swój sprzeciw, nie zważając na nic; pewnie dla lepszego
efektu jeszcze by obsikał posła. Idea paktowania z Gurkhulczykami kłóciła się ze
wszystkim, w co wierzył.
Kiedy się jednak nad tym zastanowić, warunki Gurkhulczyków były zaskakująco
wielkoduszne. Niewykluczone, że Jezal miałby większą władzę jako lennik Uthmana-ul-
Doshta niż teraz, kiedy Bayaz bezustannie patrzył mu na ręce. W tej chwili mógł jednym
słowem ocalić tysiące istnień. Prawdziwych istnień. Żywych ludzi.
Pogładził bliznę na szczęce. Na bezkresnych równinach Starego Imperium wycierpiał
dość, żeby teraz poważnie się zastanawiać, czy nie warto oszczędzić dalszych cierpień
swoim poddanym i samemu sobie w szczególności. Wizja imperatorskich lochów dała mu
do myślenia.
To dziwne, żeby tak ważka decyzja spadła na barki kogoś takiego jak on - człowieka,
który niespełna rok wcześniej z dumą przyznawał się, że na niczym się nie zna i nic go nie
interesuje. Prawdę mówiąc, zaczynał podejrzewać, że wszyscy ci ważniacy na szczytach
władzy nie bardzo rozumieją, co właściwie robią; może, co najwyżej, zachowują strzępy
złudzeń, że mają na coś wpływ, może od czasu do czasu starają się lekko szturchnąć
bezrozumny strumień zdarzeń i nadać mu wybrany kierunek, modląc się rozpaczliwie w
duchu, by okazał się właściwy.
A jaki był w tym wypadku właściwy kierunek?
- Czekam na odpowiedź! - przypomniał się Malzagurt. - Muszę się przygotować!
Jezal zmarszczył brwi. Miał dość Bayaza, który dyrygował nim na każdym kroku, ale
staruch przynajmniej odegrał kluczową rolę w osadzeniu go na tronie. Miał dość Terez,
która obrażała go przy każdej okazji, ale ona przynajmniej była jego żoną. Pomijając już
inne okoliczności, jego cierpliwość i tak była na wyczerpaniu i nie życzył sobie, żeby jakiś
nadęty gurkhulski generał (do spółki z tym przeklętym, durnym kapłanem) groził mu
mieczem i próbował dyktować, co ma robić.
- Odrzucam wasze warunki! - odparł wyniosłym tonem. - Odrzucam je w całości i
nieodwołalnie. Nie mam zwyczaju oddawania swoich doradców, poddawania miast i
zrzekania się suwerenności, gdy tylko ktoś o to poprosi, a już na pewno nie zamierzam
ustąpić sforze gurkhulskich kundli pozbawionych rozumu i dobrych manier. Nie jesteśmy w
Gurkhulu, generale; tutaj pańska arogancja pasuje panu jeszcze mniej niż ten idiotyczny
hełm.
Pozwoli pan, że zanim czmychniecie z powrotem do swoich, nadmienię jeszcze, że pan i
pański kapłan możecie iść się jebać. Szczerze was do tego namawiam. Kto wie, może
nawet uda się wam przekonać wielkiego Uthmana-ul-Doshta, albo i samego proroka
Khalula, żeby się do was przyłączyli?
Generał Malzagurt zmarszczył brwi i pośpiesznie naradził się z adiutantem;
najwyraźniej nie wychwycił wszystkich subtelności ostatniej wypowiedzi króla. Kiedy jej
treść w pełni do niego dotarła, machnął wściekle ręką i warknął jakiś rozkaz po kantycku.
Jezal dostrzegł ludzi z pochodniami rozproszonych wśród zabudowań za murem.
Generał jeszcze raz spojrzał na dach strażnicy.
- Przeklęci różowi! - zawołał. - Zwierzęta!
Szarpnął wodze konia i pognał z powrotem. Oficerowie z głośnym tętentem kopyt
popędzili za nim. Tylko kapłan, Mamun, jeszcze chwilę zwlekał. Na jego doskonałej
twarzy malował się smutek.
- Zatem stało się. Włożymy pancerze. Niech Bóg ci wybaczy, Bayazie.
- Ty bardziej ode mnie potrzebujesz przebaczenia, Mamunie! Módl się za siebie!
- Modlę się, codziennie. Żyję już jednak długo i nigdy nie widziałem żadnego znaku, że
Bóg jest skłonny do wybaczania.
Mamun zawrócił konia i bez pośpiechu skierował się do gurkhulskiego obozu, przez
porzuconą podmiejską dzielnicę, gdzie płomienie zaczynały już łapczywie lizać ściany.
Jezal zrobił głęboki, roztrzęsiony wdech, przeniósłszy wzrok na kłębiącą się na polach
ludzką masę. Do diabła, ten jego niewyparzony język zawsze pakuje go w kłopoty! Za
późno już jednak było na próżne żale. Poczuł na ramieniu ojcowskie dotknięcie Bayaza,
dotyk nadzorcy, który przez ostatnie tygodnie zdążył go doprowadzić do białej gorączki. Z
całej siły zacisnął zęby, żeby nie wyrwać się spod dłoni maga.
- Powinieneś przemówić do ludzi - zasugerował Bayaz.
- Słucham?
- Właściwe słowa mogą dużo zmienić. Harod Wielki potrafił przemawiać zupełnie bez
przygotowania. Opowiadałem ci, jak...
- Dobrze! - uciął Jezal. - Już idę.
Z entuzjazmem człowieka idącego na ścięcie podszedł do blanków po przeciwnej
stronie muru. Na dole, pod bramą, zebrał się tłum w całej swojej niepokojącej
różnorodności.
Jezal powstrzymał odruch, który kazał mu poprawić sprzączkę przy pasie; nie wiadomo
dlaczego, cały czas zadręczał się myślą, że na oczach poddanych zgubi spodnie. Co za
niedorzeczność.
Odchrząknął. Ktoś go zauważył.
- Król!
- Król Jezal!
- Będzie przemawiał!
Tłum zafalował i zgęstniał, przyciągnięty ku bramie, morze przerażonych,
wyczekujących, pełnych nadziei twarzy. Zgiełk na placu cichł, aż zapadła całkowita cisza.
Wszyscy wstrzymali oddech.
- Przyjaciele... rodacy... poddani! - W głosie Jezala zabrzmiała przyjemnie władcza
nuta. To był dobry początek, bardzo dobry, taki... oratorski. - Nasz wróg może być liczny...
bardzo liczny... - Jezal sklął się w duchu. W ten sposób na pewno nie doda masom odwagi.
- Nie traćcie jednak ducha! Nasze fortyfikacje są mocne! - Poklepał blanki. - Nasza
odwaga niezłomna! - Uderzył się pięścią w napierśnik zbroi. - Nie ugniemy się! - O, tak
lepiej.
Właśnie odkrył w sobie naturalny talent krasomówczy. Coraz wyraźniej czuł, że tłum
darzy go sympatią. - Nie będziemy musieli bronić się w nieskończoność, lord marszałek
West prowadzi już armię z odsieczą...
- Kiedy?! - zawołał ktoś.
Gniewny pomruk rozszedł się w tłumie.
- Ehm... - Zaskoczony Jezal zerknął niepewnie na Bayaza. - No...
- Kiedy przybędzie armia? Kiedy?!
Pierwszy z Magów syknął na Gloktę, który dał zdecydowany znak komuś na dole.
- Wkrótce! Zaręczam wam!
Niech szlag trafi Bayaza! Co za fatalny pomysł! Jezal nie miał zielonego pojęcia, jak
natchnąć tłuszczę do bohaterstwa.
- Co z naszymi dziećmi?! Z naszymi domami?! Czy twój dom się spali?! - wzniósł się
chór żałosnych okrzyków.
- Nie lękajcie się! Błagam was... Proszę... - Do diabła! Nie powinien nikogo o nic
prosić, był królem! - Armia jest w drodze!
Jezal dostrzegł przeciskające się przez ciżbę sylwetki w czerni. Praktycy Inkwizycji. Z
niejaką ulgą stwierdził, że skupiają się w miejscu, z którego dobiegało najwięcej
okrzyków.
- Wycofuje się właśnie z Północy i lada dzień przyjdzie nam z odsieczą! Nasi żołnierze
dadzą tym gurkhulskim psom...
- Ale kiedy? Kiedy armia...
Czarne pałki uniosły się i opadły w tłumie. Niedokończone pytanie przeszło w piskliwy
wrzask.
Jezal ze wszystkich sił starał się go zagłuszyć: - A czy my tymczasem pozwolimy, żeby
te gurkhulskie ścierwa włóczyły się swobodnie po naszych polach? Po naszej ojcowiźnie?!
- Nie! - odkrzyknął ktoś gromko.
Jezalowi ogromnie ulżyło.
- Nie! - powtórzył. - Pokażemy tym kantyckim niewolnikom, jak walczą wolni
obywatele Unii! - Odpowiedział mu skąpy chórek wyrazów aprobaty. - Będziemy dzielni
jak lwy i zajadli jak tygrysy! - Rozkręcał się, słowa płynęły mu z ust, jakby mówił
poważnie. I może naprawdę tak było. - Będziemy walczyć tak, jak walczyliśmy w czasach
Haroda! W czasach Arnaulta! W czasach Casamira! - Wiwaty narastały. - Nie spoczniemy,
dopóki nie przegnamy gurkhulskich diabłów z powrotem za Morze Kręgu! Żadnego
paktowania!
- Żadnego paktowania! - powtórzył ktoś.
- Do diabła z Gurkhulczykami!
- Nigdy się nie poddamy! - zagrzmiał Jezal, uderzając pięścią o blanki. - Będziemy
walczyć o każdą ulicę, każdy dom, każdą izbę!
- O każdy dom! - wrzasnął ktoś z zajadłym entuzjazmem.
Odpowiedzią był triumfalny ryk rzesz adueńczyków.
Jezal wczuł się w rolę. Wysunął z pochwy miecz, który wydał przy tym metaliczny,
stosownie wojowniczy świst, i wzniósł go nad głowę.
- Z dumą dobędę miecza, stając u waszego boku! Będziemy bronić się nawzajem!
Będziemy bronić Unii! Każdy mężczyzna... każda kobieta... każdy będzie bohaterem!
Ogłuszająca burza wiwatów. Jezal skinął mieczem. Dreszcz przebiegł przez las
włóczni: wzniosły się w powietrze, zadudniły na opancerzonych piersiach, zagrzmiały na
bruku. Jezal uśmiechnął się od ucha do ucha. Ludzie go kochali i wprost rwali się do tego,
żeby za niego walczyć. Razem zwyciężą, o tak, teraz czuł to wyraźnie. Podjął właściwą
decyzję.
- Nieźle - mruknął półgłosem Bayaz. - Naprawdę nie...
Jezal miał dość. Okręcił się na pięcie, z twarzą wykrzywioną w gniewnym grymasie.
- Wiem, że nieźle! Niepotrzebna mi twoja nieustanna...
- Wasza Królewska Mość...? - rozległ się piskliwy szczebiot Gorsta.
- Jak śmiesz mi przerywać?! Co to ma...?
Tyradę przerwał Jezalowi dostrzeżony kątem oka krwawy rozbłysk, po którym chwilę
później rozległa się ogłuszająca detonacja. Odwrócił się w tym kierunku: z prawej strony
nad stłoczonymi ciasno dachami domów płomienie strzelały pod niebo. Z placu na dole
dobiegło zbiorowe sapnięcie, tłum zafalował nerwowo.
- Gurkhulczycy rozpoczęli ostrzał - wyjaśnił Varuz.
Znad gurkhulskich szyków wystrzeliła ognista smuga, wyraźnie rysująca się na tle
białego nieba. Jezal patrzył z szeroko otwartymi ustami, jak opada ku miastu. Tym razem
uderzyła w zabudowania po lewej stronie, które natychmiast stanęły w ogniu. Chwilę
później przerażający wybuch poraził jego uszy.
Z dołu dobiegły krzyki. Może rozkazy. A może wyrazy paniki. Tłum próbował się
rozpłynąć we wszystkie strony jednocześnie; ludzie usiłowali kryć się przy murze, biec do
domów albo po prostu uciekać, tworząc chaotyczny zlepek napierających na siebie ciał i
kołyszących się drzewc.
- Wody! - krzyknął ktoś.
- Pali się!
- Wasza Królewska Mość... - Gorst prowadził już Jezala ku schodom. - Zalecam jak
najszybszy powrót do Agriontu.
Jezal podskoczył na dźwięk kolejnego grzmotu, który rozległ się jeszcze bliżej niż dwa
poprzednie. Oleiste smugi dymu zaczęły osnuwać niebo nad miastem.
- Tak... - mruknął, dając się prowadzić w bezpieczne miejsce. Dotarło do niego, że
wciąż trzyma obnażony miecz. Zawstydzony schował go do pochwy. - Tak, naturalnie.
Nieustraszoność, jak kiedyś stwierdził Logen Dziewięciopalcy, to sprzymierzeniec
głupca.
MŁOT I KOWADŁO
Glokta trząsł się ze śmiechu, świszczące gulgotanie dobywało się spomiędzy jego
bezzębnych dziąseł, twarde krzesło trzeszczało mu pod kościstym tyłkiem. Pokasływanie i
stęknięcia odbijały się echem od nagich ścian mrocznego salonu. I do złudzenia
przypominały płacz.
„Bo może jest w tym śmiechu także odrobina płaczu?”.
Każde drgnienie wykręconych ramion wbijało mu gwoździe w kark. Każde targnięcie
żebrami wzbudzało ogniste promienie bólu, sięgające aż po czubki ocalałych palców u
stóp.
Glokta się śmiał, śmiech bolał, a ból prowokował do jeszcze głośniejszego śmiechu.
„Ach, cóż za ironia losu! Chichoczę z bezradności. Z rozpaczy zaśmiewam się do łez”.
Jeszcze raz zawył ze śmiechu, banieczki śliny popękały mu na wargach.
„Jak przedśmiertne beczenie owcy, tylko mniej w nim godności”.
Przełknął ślinę, wytarł załzawione oczy.
„Od lat się tak nie śmiałem, chyba od czasu, gdy imperatorscy oprawcy wykonali swoje
zadanie, a jednak wcale nie tak trudno jest mi się powstrzymać. W gruncie rzeczy nie ma
się z czego śmiać, prawda?”.
Wziął do ręki list i jeszcze raz go przeczytał.
Superiorze Glokta,
moi pracodawcy z domu bankierskiego Valint i Balk są bardziej niż rozczarowani
Pańskimi nikłymi postępami. Minęło już sporo czasu, odkąd osobiście prosiłem Pana
o
informowanie nas o planach arcylektora Suita, a zwłaszcza o przyczynach jego
niesłabnącego
zainteresowania uniwersytetem. Od tamtej pory nie skontaktował się Pan z nami.
Może wydaje się Panu, że nagłe pojawienie się Gurkhulczyków pod murami miasta
wpłynęło na zmianę oczekiwań moich pracodawców. Otóż nie, nie zmieniło ich w
najmniejszym stopniu. Nic ich nie zmieni.
Jeżeli nie zgłosi się Pan do nas w ciągu tygodnia, Jego Eminencja zostanie
poinformowany o konflikcie lojalności, w jaki jest Pan uwikłany.
Nie muszę chyba dodawać, że dla własnego dobra powinien Pan zniszczyć ten list.
Mauthis.
Glokta rozdziawił usta i długo wpatrywał się w list przy świetle samotnej świecy.
„To po to miesiącami cierpiałem w imperatorskiej ciemnicy? Po to okrutnymi torturami
zmusiłem do uległości gildię bławatników? Po to wyrąbałem sobie krwawy szlak przez
Dagoskę? Żeby teraz dokonać żywota w sromocie, w potrzasku między starym,
zgorzkniałym biurokratą i bandą zdradzieckich kanciarzy z banku? Na to zdały się
wszystkie moje uniki, kłamstwa, targi i ból? Dziesiątki trupów porzuconych przy trakcie?
Wszystko po to?”.
Nowy wybuch śmiechu wstrząsnął jego ciałem i skręcił je w konwulsjach, aż
zatrzeszczał obolały kręgosłup.
„Jego Eminencja i ci bankierzy są siebie warci! Wokół nich miasto stoi w ogniu, a oni
nawet na chwilę nie przerywają swoich gierek - gierek, które mogą się jeszcze okazać
zabójcze dla nieszczęsnego superiora Glokty, który przecież robił, co mógł, kaleki
poczciwina”.
Ta ostatnia myśl tak bardzo go rozbawiła, że parsknąwszy śmiechem, musiał sobie
wytrzeć nos.
„Aż szkoda palić tak przezabawny dokument. Może lepiej pokazać go arcylektorowi?
Ciekawe, czy wydałby mu się zabawny. Może byśmy się razem pośmiali?”.
Wyciągnął rękę i przytknął rożek listu do chwiejnego płomyka świecy. Patrzył, jak ogień
liże krawędź kartki, pełznie wśród pisma, jak papier skręca się, czernieje i zmienia w
popiół.
„Płonie tak samo, jak moje nadzieje, marzenia i wspaniała przyszłość spłonęły w
lochach pałacu imperatora! Tak jak spłonęła Dagoska i jak z pewnością spłonie Adua w
ogniu imperatorskiego gniewu! Tak jak chciałbym, żeby spłonęli król Jezal Bękart,
Pierwszy z Magów, arcylektor Suit, Valint i Balk oraz cała ta przeklęta...”.
- Auć!
Zamachał oparzonymi palcami i czym prędzej wetknął je do bezzębnych ust. Nagle
odechciało mu się śmiać.
„Zabawne: mimo że stale doświadczamy bólu, nie umiemy się do niego przyzwyczaić.
Zawsze próbujemy przed nim uciec. Nigdy nie jesteśmy aż tak zrezygnowani, żebyśmy
byli gotowi na więcej”.
Rożek kartki tlił się jeszcze na podłodze. Glokta zmarszczył brwi i rozgniótł go
gniewnym dźgnięciem laski.
***
W powietrzu unosiła się ciężka, ostra woń dymu z palonego drewna.
„Jak sto tysięcy przypalonych kolacji”.
Nawet Agriont był osnuty rzadką szarą mgiełką, rozmywającą zarysy budynków w głębi
ulic. W zewnętrznych dzielnicach od kilku dni szalały pożary, a regularny gurkhulski ostrzał
trwał nieprzerwanie, dniem i nocą. Teraz też Glokta - sycząc przez dziąsła z wysiłku,
jakiego wymagało przestawianie stóp - usłyszał odległy huk eksplodującego gdzieś w
mieście pocisku zapalającego i poczuł przeniesione przez podeszwy butów leciuteńkie
drżenie.
Ludzie na ulicy zamarli, zadarłszy z lękiem głowy.
„Nieliczni pechowcy pozbawieni wymówki, która pozwoliłaby im uciec z miasta na
wieść o przybyciu Gurkhulczyków. Nieszczęśnicy, którzy są zbyt ważni... lub zupełnie
nieważni. Garstka optymistów, którym wydawało się, że oblężenie będzie tylko
przejściową niegodnością, jak letnia burza; fanaberią, jak moda na przykrótkie spodnie.
Poniewczasie odkrywają, jak bardzo się pomylili”.
Kuśtykał z pochyloną głową. Przez ten ostatni tydzień nieustanne bombardowanie w
najmniejszym stopniu nie zakłócało jego snów.
„I bez tego zawdzięczam zbyt wiele nieprzespanych nocy kołowrotkowi, w jakim kręci
się mój umysł; jak zamknięty w worku kot, który desperacko szuka wyjścia z pułapki.
Podczas urlopu w przeuroczej Dagosce przyzwyczaiłem się do eksplozji”.
Znacznie bardziej męczący był ból, który przeszywał go od pośladków po czubek
kręgosłupa.
„Ach, cóż za arogancja! Kto by się dawniej ośmielił choćby zasugerować, że pewnego
dnia gurkhulskie buciory stratują żyzne midderlandzkie pola? Że gurkhulski czerwony kur
zatańczy wśród ślicznych farm i sennych wioseczek Unii? Kto by się spodziewał, że
piękna, kwitnąca Adua ze skrawka nieba zmieni się w kawałek piekła?”.
Poczuł, że się uśmiecha.
„Witajcie, witajcie wszyscy! Ja tu jestem od dawna. Miło, że wpadliście”.
Usłyszał za plecami tupot ciężkich wojskowych butów, zbyt późno zwlókł się z drogi
posuwającej się marszobiegiem kolumny i został brutalnie zepchnięty na trawnik pod
ścianą domu. Lewa stopa pośliznęła się na błocie, ostrze bólu wspięło się po nodze aż do
biodra, a żołnierze wyminęli go obojętnie. Odprowadził ich złym spojrzeniem.
„Ludzie przestali się należycie bać Inkwizycji, bo za bardzo boją się Gurkhulczyków”.
Skrzywił się, odsunął od ściany, zaklął, rozprostował szyję i pokuśtykał dalej.
***
Najwyższy sędzia Marovia, z rękami splecionymi za plecami, stał przy największym
oknie swojego olbrzymiego gabinetu. Okno wychodziło na zachód.
„Z tej strony przyszło główne uderzenie gurkhulskiej armii”.
W oddali słupy ciemnego dymu wznosiły się znad dachów w białe niebo, tworząc
ziarnisty całun, który przyćmionemu światłu jesiennego słońca nadawał bardziej żałobny
niż zwykle odcień. Deski skrzypnęły pod bezpalcą stopą Glokty i Marovia odwrócił się do
niego.
Powitalny uśmiech rozjaśnił pożłobioną zmarszczkami twarz.
- Ach, superior Glokta! Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo się ucieszyłem, gdy
pana zaanonsowano! Stęskniłem się za panem od czasu naszego poprzedniego spotkania,
ogromnie cenię sobie pańską... bezpośredniość. Podziwiam pańskie... zaangażowanie. -
Leniwym skinieniem ręki Marovia wskazał za okno. - Muszę przyznać, że w czasie wojny
prawo było ospałe. Za to szlachetny mozół Inkwizycji Jego Królewskiej Mości trwa
nieprzerwanie, mimo że Gurkhulczycy stoją u bram, prawda? Domyślam się, że znów
przybywa pan w imieniu Jego Eminencji?
Glokta się zawahał.
„Siła przyzwyczajenia, nic więcej. Muszę się odwrócić plecami do Inkwizycji. Jak
nazwałby mnie Suit? Zdrajcą? Z pewnością. Zapewne znalazłby jeszcze inne, gorsze
określenia, ale każdy jest winien lojalność przede wszystkim samemu sobie. Dość już
poniosłem ofiar”.
- Nie, Wasza Czcigodność. Przybywam w imieniu Sanda dan Glokty. - Podkuśtykał do
krzesła, wysunął je i usiadł, nie czekając na zaproszenie. „Chwilowo mam w nosie
etykietę”. - Będę szczery: potrzebuję pańskiej pomocy.
„Będę szczery: jesteś moją ostatnią nadzieją”.
- Mojej pomocy? Nie brakuje panu chyba wpływowych przyjaciół?
- Nauczony przykrym doświadczeniem, wiem, że ludzie wpływowi nie mogą sobie
pozwolić na posiadanie przyjaciół.
- Szczera prawda, niestety. Nie osiąga się takiej pozycji jak moja ani nawet takiej jak
pańska, nie mając świadomości, że w ostatecznym rozrachunku każdy jest sam.
Marovia posłał Glokcie życzliwe spojrzenie, sadowiąc się na swoim wysokim krześle.
„Nie uspokoił mnie nim bynajmniej. Jego uśmiechy są tak samo zabójcze, jak
marszczenie brwi u Suita”.
- Naszymi przyjaciółmi są ci, którzy mogą być dla nas użyteczni - ciągnął Marovia. -
Mając to na względzie, muszę zapytać, jakiego rodzaju pomoc mogę panu zaoferować? A
także, co ważniejsze, na co mogę liczyć w zamian?
- To będzie wymagało dłuższych wyjaśnień. - Glokta skrzywił się, gdy skurcz przeszył
mu nogę. Wyprostował ją dyskretnie pod biurkiem. - Czy mogę być z panem całkowicie
szczery, Wasza Czcigodność?
Marovia pogładził się w zadumie po brodzie.
- Prawda to rzadki i cenny towar. Zdumiewam się, że człowiek z pańskim
doświadczeniem jest gotowy tak po prostu ją oddać, zwłaszcza komuś z drugiej strony
barykady, jeśli można się tak wyrazić. - Powiedziano mi kiedyś, że człowiek, który
pobłądził na pustyni, musi przyjąć wodę, którą mu się ofiaruje, nie pytając, skąd pochodzi.
- A pan pobłądził? W takim razie proszę mówić szczerze, superiorze. Zobaczymy, czy
będę mógł podzielić się z panem zawartością mojej manierki.
„Trudno to nazwać obietnicą wsparcia, ale chyba nie należało się spodziewać niczego
więcej po człowieku, który do niedawna był moim zajadłym wrogiem. A zatem... moje
zeznanie”.
Glokta wrócił myślami do wspomnień z ostatnich kilku lat.
„Brudne, żenujące, paskudne. Od czego zacząć?”.
- Jakiś czas temu zainteresowałem się nieprawidłowościami funkcjonowania gildii
kupców bławatnych.
- Doskonale pamiętam to niefortunne zdarzenie.
- W trakcie śledztwa odkryłem, że bławatników sponsoruje pewien bank, bardzo bogaty
i wpływowy. Valint i Balk.
Glokta zawiesił głos, czujnie wypatrując reakcji Marovii, ten jednak nawet nie mrugnął.
- Wiem o istnieniu tej instytucji.
- Nabrałem podejrzeń, że maczają palce w popełnianych przez bławatników
przestępstwach. Magister Kault potwierdził moje przypuszczenia na krótko przed
niefortunną śmiercią, lecz Jego Eminencja zakazał mi dalszego badania tej sprawy.
Nadmiar komplikacji w i tak już skomplikowanych czasach, jak powiedział. - Lewe oko
Glokty drgnęło i zaczęło łzawić. - Przepraszam... - mruknął, ocierając je palcem. -
Niedługo potem zostałem wysłany do Dagoski, by pokierować obroną miasta.
- Pilność, z jaką wykonał pan to zadanie, była dla mnie pewną niewygodą. - Marovia
poruszył w zadumie żuchwą, zanim dodał: - Moje gratulacje. Spisał się pan wyśmienicie.
- Nie była to wyłącznie moja zasługa. Arcylektor wyznaczył mi niewykonalne zadanie.
Rozdartą zdradą Dagoskę otoczyli Gurkhulczycy.
Marovia prychnął.
- Mogę panu tylko współczuć.
- Szkoda, że wtedy nikt mi nie współczuł. Wszyscy byli zajęci kopaniem dołków pod
sobą nawzajem, jak zwykle zresztą. Stan fortyfikacji Dagoski był dalece niezadowalający,
nie mogłem ich jednak wyremontować bez pieniędzy...
- Których Jego Eminencja panu skąpił.
- Jego Eminencja nie zamierzał rozstać się z nawet jedną marką. W chwili próby
objawił się jednak zgoła nieoczekiwany fundator.
- Majętny stryj? Cóż za szczęśliwy traf.
- Nic z tych rzeczy.
Glokta oblizał słoną lukę po przednich zębach.
„Tajemnice zaczynają wyciekać jak z nieszczelnej latryny”.
- Moim majętnym stryjem okazał się nie kto inny, jak dom bankierski Valint i Balk.
Marovia spochmurniał.
- Pożyczyli panu pieniądze?
- Tylko dzięki ich hojności udało mi się tak długo utrzymać Dagoskę.
- Biorąc pod uwagę fakt, że ludzie wpływowi nie mają przyjaciół, co Valint i Balk
dostali w zamian?
- W dwóch słowach? - Glokta spojrzał Marovii w oczy. - Cokolwiek chcieli. Niedługo
po powrocie z Dagoski wszcząłem dochodzenie w sprawie śmierci księcia Raynaulta.
- Straszliwa zbrodnia.
- Stracony za nią gurkhulski ambasador był niewinny.
Na twarzy Marovii odmalował się ledwie dostrzegalny cień zaskoczenia.
- Tak pan uważa?
- Nie mam cienia wątpliwości. Śmierć następcy tronu spowodowała jednak inne
problemy, związane z głosowaniem w Otwartej Radzie, i Jego Eminencji zależało na
uzyskaniu szybkiej i prostej odpowiedzi. Próbowałem na własną rękę kontynuować
śledztwo, lecz Valint i Balk mi to uniemożliwili.
- Czy w takim razie podejrzewa pan, że są zamieszani w śmierć następcy tronu?
- Podejrzewam ich o najróżniejsze rzeczy, ale cierpię na brak dowodów.
„Jak zwykle: nadmiar podejrzeń i niedostatek dowodów”.
- Banki... - prychnął Marovia. - Zbudowane z powietrza, wyciągają pieniądze z
domniemań, kłamstw i obietnic. Tajemnice są dla nich walutą ważniejszą od złota.
- Przekonałem się o tym na własnej skórze. Ale człowiek zabłąkany na pustyni...
- Tak, tak, oczywiście. Proszę mówić dalej.
Glokta z najwyższym zdumieniem stwierdził, że dobrze się bawi. Język mu się plątał,
tak bardzo mu się śpieszyło, żeby to wszystko z siebie wyrzucić.
„Kiedy już zacząłem pozbywać się tak długo gromadzonych tajemnic, nie potrafię
przestać. Czuję się jak skąpiec, który wypuścił się na szalone zakupy. Przerażony i
wyzwolony jednocześnie. Cierpiący, lecz zarazem zachwycony. Podobnie musi się chyba
czuć człowiek, który podrzyna sobie gardło: uczucie wyzwolenia jest cudowne, lecz można
się nim cieszyć tylko raz. I podobnie jak poderżnięcie sobie gardła, skończy się to zapewne
moim zgonem. Cóż, trudno. Od jakiegoś czasu sam się o to prosiłem, czyż nie? I nawet ja
sam nie mógłbym zaprzeczyć, że zasługuję na to po dziesięćkroć”.
Pochylił się nad biurkiem.
„Nawet teraz, nawet tutaj, nie wiadomo dlaczego muszę zniżyć głos, żeby to
powiedzieć”.
- Arcylektor nie jest zachwycony naszym nowym królem, a w szczególności jego
uległością wobec Bayaza. To bardzo ogranicza wpływy arcylektora, który, prawdę
mówiąc, podejrzewa, że to kolejna z pańskich intryg.
- Doprawdy? - Marovia zmarszczył brwi.
„On tak uważa, a i ja bynajmniej nie odrzucam takiej możliwości”.
- Zlecił mi znalezienie sposobu na pozbycie się Bayaza - Glokta prawie szeptał - albo
króla. Domyślam się, że ma plan awaryjny na wypadek, gdyby mi się nie powiodło. Plan w
jakiś sposób związany z uniwersytetem.
- Czyżby oskarżał pan Jego Eminencję arcylektora Suita o zdradę stanu? - Oczy Marovii
zabłysły twardo jak dwa nowiutkie gwoździe.
„Podejrzliwy, a zarazem wielce przejęty”.
- Znalazł pan coś, co można by wykorzystać przeciw królowi? - spytał Marovia.
- Zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, Valint i Balk skutecznie mnie zniechęcili.
- Tak szybko się dowiedzieli?
- Zmuszony jestem przyznać, że ktoś z mojego otoczenia jest mniej godny zaufania niż
sądziłem. Bankierzy nie tylko zażyczyli sobie, żebym zlekceważył polecenie Jego
Eminencji. Zażądali, bym go szpiegował. Chcą znać jego plany. Zostało mi zaledwie kilka
dni na spełnienie ich żądań. Suit nie ufa mi już nawet na tyle, żeby podzielić się ze mną
sekretami swojej latryny, o sekretach umysłu nie wspomnę.
- O rety, rety... - Marovia pokręcił głową. - Rety, rety.
- Jakbym miał mało zmartwień, wydaje mi się, że arcylektor jest znacznie lepiej
poinformowany o wydarzeniach w Dagosce niż to początkowo wyglądało. Jeżeli ktoś tu
zaczął mówić, to nie jest wykluczone, że rozmawia z obiema stronami.
„Jak już się raz kogoś zdradzi, łatwiej zdradzić go po raz wtóry”.
Glokta westchnął.
„No i proszę, wszystkie tajemnice ujawnione. Latryna pusta. Gardło poderżnięte od
ucha do ucha”.
- To cała historia, Wasza Czcigodność.
- Muszę przyznać, superiorze, że napytał pan sobie niezłej biedy.
„Śmiertelnej, prawdę mówiąc”.
Marovia wstał i zaczął się przechadzać po komnacie.
- Przypuśćmy chwilowo, że naprawdę przyszedł pan do mnie w poszukiwaniu pomocy,
a nie z zamiarem postawienia mnie w jakiejś kłopotliwej sytuacji. Arcylektor Suit bez
wątpienia dysponuje stosownymi środkami, żeby wywołać poważne problemy. Cechuje go
również wyjątkowy egoizm, niezbędny, by spróbować czegoś podobnego w tym akurat
momencie.
„Nie będę się z panem spierał, sędzio”.
- Oczywiście, gdyby udało się panu zdobyć przekonujące dowody, z przyjemnością
przedstawiłbym je królowi. Nie mogę jednak bez dowodów wystąpić przeciw żadnemu
członkowi Zamkniętej Rady, a przeciw arcylektorowi w szczególności. Najlepsze byłoby
oficjalne zeznanie, opatrzone jego własnoręcznym podpisem.
- Zeznanie Suita, hmm?
- Taki dokument rozwiązałby problemy nas obu. Pozbylibyśmy się Suita, a bankierzy
straciliby władzę nad panem. Rzecz jasna, Gurkhulczycy nadal obozowaliby pod miastem,
ale nie można przecież mieć wszystkiego.
- Zeznanie arcylektora...
„Czy przy okazji mam ściągnąć gwiazdkę z nieba?”.
- Albo przynajmniej dostatecznie duży kamień, który poruszy lawinę, na przykład
świadectwo jego dostatecznie bliskiego współpracownika. O ile mi wiadomo, specjalizuje
się pan w pozyskiwaniu zeznań. - Najwyższy sędzia zerknął na Gloktę spod gęstych brwi. -
Czyżbym był źle poinformowany?
- Nie stworzę dowodów z niczego, Wasza Czcigodność.
- Człowiek zabłąkany na pustyni musi przyjmować oferowane mu szanse, choćby
najbardziej nikłe. Proszę znaleźć i dostarczyć mi dowody, wtedy będę mógł zareagować.
Dopiero wtedy i ani chwili wcześniej. Zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę dla pana
ryzykować. Trudno jest zaufać człowiekowi, który kiedyś wybrał sobie pana, a teraz
postanowił go zmienić.
- Wybrał? - Powieka Glokty znów drgnęła nerwowo. - Jeżeli naprawdę wierzy pan, że
wybrałem choćby część tej żałosnej namiastki życia, jaka stała się moim udziałem, to jest
pan w wielkim błędzie. Wybrałem powodzenie i chwałę. Po prostu zawartość pudełka była
zupełnie inna od opisu na wieczku.
- Świat jest pełen tragicznych historii. - Marovia odwrócił się plecami do Glokty i
stanął przy oknie. Ściemniało się. - Zwłaszcza obecnie. Nie spodziewa się pan chyba, że
człowiek z moim doświadczeniem będzie się przejmował każdą z nich. Życzę miłego dnia.
„Dalszy komentarz jest zbędny”.
Glokta rozhuśtał się na krześle, wstał z wysiłkiem, podpierając się laską, i kulejąc,
ruszył w stronę drzwi.
„A jednak maleńki płomyczek nadziei zakradł się do wilgotnego lochu mej rozpaczy.
Wystarczy zdobyć zeznanie, w którym przełożony Inkwizycji Jego Królewskiej Mości
przyznaje się do zdrady stanu...”.
- Jeszcze jedno, superiorze.
„Dlaczego oni nigdy nie kończą, póki siedzę?”.
- Jeżeli ktoś z pana otoczenia zrobił się zanadto gadatliwy, musi mu pan zamknąć usta.
Jak najszybciej. Tylko głupiec pokusiłby się o wykorzenienie zdrady w Zamkniętej
Radzie przed wypieleniem własnego ogródka.
- Proszę się nie martwić o mój ogródek, Wasza Czcigodność. - Glokta posłał Marovii
swój najbardziej odrażający uśmiech. - Już ostrzę nożyce.
MIŁOŚĆ BLIŹNIEGO
Adua płonęła.
W dwóch najdalej na zachód wysuniętych dzielnicach - Trzech Farmach w południowo-
zachodnim narożniku miasta, oraz znajdujących się na północ od nich Łukach - ziały
wielkie czarne rany. Niektóre z tych ran w dalszym ciągu krwawiły słupami dymu,
rozświetlanymi u podstawy słabą pomarańczową łuną. Oleiste dymy snuły się w powietrzu
i, spychane silnym wiatrem ku zachodowi, mętną kurtyną przesłaniały zachodzące słońce.
Jezal patrzył na to w posępnym milczeniu, oparłszy odrętwiałe pięści o blanki Wieży
Łańcuchów. Na górę nie docierały prawie żadne dźwięki, słyszał tylko szum wiatru w
uszach oraz - niezwykle rzadko - odgłosy odległej bitwy: jakiś okrzyk bojowy, zawodzenie
rannych...
A może był to tylko krzyk morskiego ptaka, przyniesiony nadmorskim wiatrem? Z
rozrzewnieniem pomyślał, jak to by było, być takim ptakiem, wzbić się z wieży w
powietrze, przelecieć nad gurkhulskimi posterunkami i zostawić ten koszmar daleko za
sobą. W rzeczywistości jednak ucieczka nie mogła być taka prosta.
- Pierwszy wyłom w Murze Casamira zrobiono trzy dni temu - relacjonował
monotonnym tonem marszałek Varuz. - Pierwsze dwa szturmy odparliśmy, nocą udało nam
się jeszcze utrzymać Trzy Farmy, ale następnego ranka powstały dwa dalsze wyłomy. Ten
przeklęty proszek ognisty zmienia wszystkie reguły gry. W godzinę obala mur, który
normalnie przez tydzień opierałby się napastnikom.
- Khalul zawsze lubił się bawić swoimi miksturami i buteleczkami - mruknął Bayaz,
niewiele wnosząc do sprawy.
- Nocą znaczne siły wroga zajęły Trzy Farmy, a niedługo potem wdarły się także do
Łuków. Od tamtej pory cała zachodnia część miasta jest jednym wielkim polem bitwy.
W tamtej okolicy znajdowała się tawerna, w której Jezal świętował turniejowe
zwycięstwo nad Filiem. Ta sama, w której przesiadywali z Westem, Jalenhormem, Kaspą i
Brintem, zanim oni ruszyli na Północ, a on udał do Starego Imperium. Czy ona też stała w
ogniu? A może już zostały z niej zgliszcza?
- Za dnia walczymy z nimi o każdą ulicę, nocą regularnie nękamy ich wypadami.
Każdy oddany przez nas skrawek ziemi jest przesiąknięty gurkhulską krwią.
Być może, Varuz próbował tchnąć otuchę w serce króla, na razie jednak udało mu się go
tylko przyprawić o mdłości. Ulice stolicy przesiąknięte krwią nigdy nie były celem, jaki
Jezal wyznaczyłby sobie jako król Unii. Obojętne czyja to krew.
- Mur Arnaulta na razie skutecznie opiera się oblężeniu. Niestety, w centrum miasta
wybuchły pierwsze pożary. W nocy ogień podchodził prawie pod Cztery Narożniki. Na
szczęście, deszcz go ugasił, przynajmniej chwilowo. Walczymy o każdą ulicę, każdy dom,
każdą izbę, tak jak to Wasza Królewska Mość zapowiedział.
- Doskonale - wychrypiał Jezal, dławiąc się tym słowem.
Kiedy z taką niefrasobliwością odrzucał przedstawione przez generała Malzagurta
warunki, nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Żywił bliżej niesprecyzowane
przekonanie, że wkrótce ktoś przyjdzie im w sukurs; że dokona się jakiś akt heroizmu.
Tymczasem trwały krwawe jatki, a spodziewanej odsieczy jak nie było, tak nie było.
Może tam, w dole, w kłębach dymu, ludzie regularnie dokonywali bohaterskich czynów: w
smolistych mrokach żołnierze ratowali rannych, pielęgniarki w żałosnym blasku świec
zszywały rany, mieszczanie wynosili z płonących budynków kaszlące od dymu dzieci.
Codzienny, nieefektowny heroizm, który w ostatecznym rozrachunku i tak nie będzie
miał znaczenia.
- Czy to nasze statki w zatoce? - spytał półgłosem Jezal, obawiając się tego, co usłyszy
w odpowiedzi.
- Chciałbym, żeby tak było, Wasza Królewska Mość. Nie sądziłem, że kiedyś to
powiem, ale mają nad nami przewagę na morzu. Nigdy nie widziałem tylu okrętów na raz.
Nawet gdyby nasza flota nie była w większości zajęta sprowadzeniem armii z Anglandu,
nie bardzo wiem, co moglibyśmy zrobić. W zaistniałych okolicznościach wojsko będzie
musiało zejść na ląd poza miastem, co samo w sobie jest piekielnie niedogodne. A że port
jest naszym słabym punktem, musimy się liczyć z tym, że prędzej czy później nieprzyjaciel
spróbuje go zająć.
Jezal spojrzał nerwowo w stronę wody. Gurkhulscy żołnierze wylewający się ze
statków wprost do centrum miasta... Środkowa Droga przecinała centrum Adui od portu do
samego Agriontu, gościnnie szeroka, w sam raz, żeby błyskawicznie przerzucić nią cały
legion wojska.
Zamknął oczy i spróbował uspokoić oddech.
Przed przybyciem Gurkhulczyków nie mógł się opędzić od natrętnych doradców.
Teraz zaś, kiedy naprawdę potrzebował ich opinii, wezbrana rzeka dobrych rad nagle
wyschła. Suit rzadko zjawiał się na posiedzeniach Zamkniętej Rady, a i wtedy zajmował
się głównie rzucaniem złowrogich spojrzeń Marovii. Sam wysoki sędzia niewiele miał do
zaoferowania, poza lamentowaniem nad ich rozpaczliwym położeniem. Nawet zasób
historycznych dykteryjek Bayaza niespodziewanie się wyczerpał i Jezal musiał sam
dźwigać brzemię odpowiedzialności, a przekonał się, że jest ono niezwykle dokuczliwe.
Domyślał się, że ranni, bezdomni i zabici mają jeszcze gorzej, ale nieszczególnie go to
pocieszało.
- Ilu mamy zabitych? - zapytał mimo woli. Jak dziecko skubiące strup. - Jakie są straty?
- Już obrona Muru Casamira była zaciekła. Walki w okupowanych dzielnicach są
jeszcze zajadlejsze i obie strony ponoszą ciężkie straty. Nasze szacuję na co najmniej tysiąc
zabitych.
Jezal przełknął kwaśną ślinę. Przypomniał sobie zbieraninę obrońców pod zachodnią
bramą miasta, na placu, który do tej pory został już pewnie zajęty przez Gurkhulczyków; to
byli zwykli ludzie, którzy patrzyli na niego z dumą i nadzieją. Następnie spróbował sobie
wyobrazić, jak może wyglądać tysiąc trupów. Wyobraził sobie sto ciał ułożonych w
rzędzie.
Dziesięć takich rzędów. Tysiąc. Przygryzł paznokieć, już wcześniej boleśnie ogryziony
do żywego.
- Plus znacznie większa liczba rannych, naturalnie - dodał Varuz, jakby znienacka
posypał ranę solą. - Prawdę mówiąc, brakuje nam dla nich miejsca. Dwie dzielnice są
częściowo zajęte przez wroga, który może stamtąd razić pociskami zapalającymi samo
centrum miasta.
Jezal namacał językiem wciąż bolesną lukę po zębach. Przypomniał sobie, jak cierpiał
na bezkresnej równinie pod bezlitosnym niebem. Przy każdym skrzypnięciu kół wozu na
nierównościach traktu czuł się tak, jakby w szczękę wrzynał mu się nóż.
- Otworzyć Agriont dla rannych i bezdomnych. Pod nieobecność żołnierzy miejsca w
koszarach jest w bród. Zapasów również.
Bayaz pokręcił łysą głową.
- To ryzykowne. Nie wiemy, kogo w ten sposób wpuścimy do środka: gurkhulskich
agentów, szpiegów Khalula... Pozory mogą mylić.
Jezal zgrzytnął zębami.
- Jestem gotowy podjąć to ryzyko. Jestem królem czy nie?
- Jesteś, Wasza Królewska Mość - burknął Bayaz. - Dlatego powinieneś zachowywać
się jak na króla przystało. Nie pora na sentymenty. Nieprzyjaciel zaciska pierścień
oblężenia wokół Muru Arnaulta; część jego wojsk znajduje się niespełna dwie mile od
miejsca, w którym stoimy.
- Dwie mile? - mruknął Jezal i znów niepewnie spojrzał ku zachodowi.
Mur Arnaulta, rysujący się cienką szarą linią wśród zabudowań, z tej wysokości
wydawał się zaporą niezwykle kruchą i niepokojąco bliską. Strach ścisnął Jezala za gardło
- nie podszyta wyrzutami sumienia troska o hipotetycznych ludzi, którzy gdzieś tam, w
mieście, brnęli po omacku w kłębach dymu, lecz najprawdziwszy, bardzo osobisty strach o
własne życie. Taki sam, jak wtedy wśród skał, gdy stanął naprzeciw dwóch zamierzających
go zabić wojowników. Może popełnił błąd, nie opuszczając miasta, kiedy jeszcze mógł to
zrobić? Może nadal nie było za późno, żeby...
- Zwyciężę lub polegnę razem z obywatelami Unii! - wykrzyknął, zły zarówno na maga,
jak i na siebie za swoje tchórzostwo. - Jeżeli oni są gotowi zginąć dla mnie, ja jestem
gotów zginąć dla nich. - Odwrócił się bokiem do Bayaza i spojrzał na Varuza. - Otworzyć
Agriont, marszałku. W razie konieczności proszę ulokować rannych w pałacu.
Varuz zerknął lękliwie na Bayaza i ukłonił się Jezalowi sztywno.
- Tak jest, Wasza Królewska Mość. Zorganizujemy lazarety w Agrioncie i udostępnimy
koszary mieszkańcom. Radziłbym jednak nie otwierać przed nimi bram pałacu,
przynajmniej dopóki sytuacja się nie pogorszy.
Jezal nie bardzo sobie wyobrażał, jak sytuacja mogłaby się jeszcze pogorszyć.
- Dobrze, dobrze. Proszę się tym zająć.
Otarł łzę z oka, odwrócił się plecami do tlącego się miasta i wszedł na schody. To tylko
dym, rzecz jasna. Nic innego. Po prostu dym.
***
Królowa Terez siedziała sama przy oknie w ogromnej królewskiej sypialni.
Hrabina Shalere nadal czaiła się gdzieś w pałacowych zakamarkach, nauczyła się
jednak nie obnosić ze swoją wzgardą przed Jezalem. Resztę dworek Terez odesłała do
Styrii, zanim Gurkhulczycy zablokowali port. Jezal trochę żałował, że nie mógł odesłać jej
razem z nimi, ale to, niestety, nie wchodziło w grę.
Nawet na niego nie spojrzała, kiedy zamknął drzwi. Z trudem zdusił ciężkie
westchnienie i wszedł głębiej do pokoju. Padało. Buty miał brudne od błota, skórę pokrytą
tłustą warstewką sadzy.
- Wnosisz brudu - zauważyła lodowato Terez, nie odwracając się.
- Wojna to brudna sprawa, kochanie.
Jej profil drgnął z odrazą na dźwięk tego ostatniego słowa. Jezal nie był pewien, czy
bardziej ma ochotę parsknąć śmiechem, czy zapłakać z tego powodu. Osunął się ciężko na
krzesło naprzeciw Terez. Nie zdjął butów, chociaż wiedział, że ją tym rozzłości, ale ją
złościło dosłownie wszystko, co robił.
- Musisz mnie nawiedzać w taki sposób?! - warknęła.
- Jakżeby inaczej? Było nie było, jesteś moją żoną.
- Nie z własnej woli.
- Ja również tego nie chciałem, zamierzam jednak wykorzystać jak najlepiej to, co los
mi zesłał. Możesz mi wierzyć, że wolałbym ożenić się z kobietą, która mnie nie
nienawidzi. - Jezal przeczesał palcami włosy i z niejakim trudem uspokoił wzbierający w
nim gniew. - Nie kłóćmy się, proszę. I tak już toczę dostatecznie wiele bitew, więcej niż
jestem w stanie znieść.
Nie moglibyśmy traktować się... uprzejmie?
Długo mu się przyglądała, marszcząc w zadumie brwi.
- Jak możesz?
- Co jak mogę?
- Tak ciągle próbować.
Jezal zaryzykował ukradkowy uśmiech.
- Miałem nadzieję, że przynajmniej docenisz mój upór.
Terez się nie uśmiechnęła, ale Jezal zauważył - być może - minimalne złagodzenie
twardej linii jej ust. Nie śmiał liczyć na to, że Terez w końcu zacznie tajać, ale był gotowy
uczepić się każdego najmniejszego okruchu nadziei. Ostatnio cierpiał na poważny niedobór
nadziei.
Pochylił się i z nadzieją spojrzał żonie w oczy.
- Dałaś mi jednoznacznie do zrozumienia, że masz o mnie jak najgorsze zdanie, a ja
chyba nawet nie mogę mieć o to do ciebie pretensji. Uwierz mi, sam mam o sobie kiepską
opinię. Staram się jednak, bardzo się staram... być lepszym człowiekiem.
Kącik ust Terez drgnął w czymś na kształt uśmiechu - smutnego, ale zawsze. Ku
wielkiemu zdumieniu Jezala, wyciągnęła rękę i z czułością dotknęła jego policzka. Zaparło
mu dech w piersi. Skóra mrowiła go pod jej dotykiem.
- Dlaczego nie potrafisz zrozumieć, że tobą gardzę?
Jezal zmartwiał.
- Gardzę twoim wyglądem, twoim dotykiem, brzmieniem twojego głosu. Gardzę tym
miastem i jego mieszkańcami. Im prędzej Gurkhulczycy zamienią je w zgliszcza, tym będę
szczęśliwsza.
Cofnęła rękę i odwróciła się do okna. Światło podkreśliło jej idealny profil.
Jezal wstał.
- Chyba znajdę sobie dzisiaj inne miejsce do spania. Tu jest stanowczo zbyt zimno.
- Nareszcie.
Spełnienie wszystkich marzeń potrafi czasem być prawdziwym przekleństwem. Jeżeli
błyszczące trofea dziwnym trafem okażą się pustymi wydmuszkami, ofiara nie ma już
marzeń, w których mogłaby szukać pociechy. Wszystko, o czym Jezal myślał, że tego
pragnie - władza, sława i ich piękne atrybuty - okazało się nic niewartym prochem. Teraz
marzył tylko o tym, żeby żyć jak dawniej, zanim to wszystko zdobył, ale nie było dla niego
powrotu.
Nigdy nie będzie.
Nie miał nic więcej do powiedzenia. Odwrócił się i sztywnym, ociężałym krokiem
wyszedł.
LEPIEJ ZOSTAWIĆ POGRZEBANE
Po walce - jeśli wciąż żyjesz - bierzesz się za kopanie. Kopiesz groby dla poległych
towarzyszy - ostatni wyraz szacunku, nawet jeśli ich nim nie darzyłeś. Kopiesz tak głęboko,
jak ci się chce, zrzucasz ciała na dno, przysypujesz ziemią, a one sobie gniją i popadają w
zapomnienie. Zawsze tak było.
Po zakończeniu tej bitwy będzie bardzo dużo kopania. Po obu stronach.
Dwanaście dni, odkąd ogień zaczął spadać z nieba. Odkąd aroganccy różowi poznali
grozę Bożego gniewu, który zamieniał ich dumne miasto w sczerniałe zgliszcza. Dwanaście
dni, odkąd zaczęło się zabijanie - na murach, na ulicach, w domach. Dwanaście dni w
zimnym świetle słońca, siąpiącym deszczu i dławiącym dymie. Dwanaście nocy w
migotliwym blasku pożarów. Ferro od początku znajdowała się w samym środku tego
zamętu.
Jej buty stukały donośnie na lśniących płytkach, znacząc jej ślad czarnymi plackami na
idealnie czystej posadzce. Popiół. Dwie dzielnice, w których rozgorzały zajadłe walki,
były nim całkowicie pokryte. Mieszał się z mżawką, tworząc lepką pastę, która jak czarny
klej pokrywała wszystko i wszystkich: ocalałe domy i osmolone szkielety tych, które nie
przetrwały; ludzi, którzy zabijali, i tych, których zabito. Nachmurzeni strażnicy i
zażenowani służący odprowadzali Ferro spojrzeniami pełnymi dezaprobaty, ale ona zawsze
miała w dupie ich opinie na swój temat, więc nie widziała powodu, dla którego nagle
miałaby zacząć się nimi przejmować. Niedługo będą tu mieli taką masę popiołu, że nie
będą wiedzieli, co z nim zrobić. Jeżeli Gurkhulczycy dopną swego, cała Adua stanie się
jedną wielką kupą popiołów.
A na to się właśnie zanosiło. Dzień w dzień i noc w noc, mimo rozpaczliwych wysiłków
obszarpanych obrońców, którzy ginęli i na zawsze zostawali wśród ruin, żołnierze
imperatora systematycznie posuwali się w głąb miasta.
W stronę Agriontu.
Kiedy weszła do rozległej komnaty, Yulwei już tam siedział, skulony na krześle w kącie,
ze zwieszonymi rękami, na których smętnie obwisły bransoletki. Spokój, który zawsze
otulał go jak koc, gdzieś się ulotnił. Stroskany i znużony, z głęboko zapadniętymi oczami,
wyglądał jak człowiek stojący w obliczu porażki. Przez ostatnie dni Ferro często widywała
ten wyraz twarzy.
- Ferro Maljinn wraca z frontu! Zawsze powtarzałem, że gdybyś mogła, zabiłabyś cały
świat. Teraz masz okazję. Jak ci się podoba wojna, Ferro?
- Ujdzie.
Odrzuciła łuk, który zaklekotał na lśniącym stole, odpięła miecz, zrzuciła z ramienia
kołczan. Miała dosłownie parę strzał, większość została w ciałach gurkhulskich żołnierzy
w osmolonych ruinach na przedmieściach.
A mimo to, nie mogła się zdobyć na uśmiech.
Zabijanie Gurkhulczyków przypominało jedzenie miodu: po odrobinie ma się ochotę na
więcej i więcej, ale od nadmiaru robi się człowiekowi niedobrze. Trupy zawsze były
kiepską nagrodą za trud włożony w ich stworzenie. Teraz jednak nie mogła się wycofać.
- Jesteś ranna?
Spojrzała na brudny bandaż na ramieniu; krew przesiąkała powoli przez poszarzałą
tkaninę. Ferro nie czuła bólu.
- Nie - odparła.
- Jeszcze nie jest za późno, Ferro. Nie musisz tu umierać. Ja cię tu sprowadziłem, i ja
mogę cię stąd zabrać; podążam, dokąd zechcę, i zabieram ze sobą, kogo zechcę. Jeżeli
przestaniesz teraz zabijać, to kto wie, może Bóg jeszcze znajdzie dla ciebie miejsce w
niebie?
Zaczynały ją nudzić te kazania. Nie ufała Bayazowi, Bayaz nie ufał jej, ale przynajmniej
rozumieli się nawzajem. A Yulwei nic nie rozumiał.
- W niebie? - powtórzyła szyderczo i odwróciła się do niego plecami. - Nie wydaje ci
się, że piekło bardziej by do mnie pasowało?
Zgarbiła się, słysząc dźwięk kroków na korytarzu. Falę gniewu Bayaza poczuła jeszcze
zanim drzwi się otworzyły i wściekły różowy staruch wparował do pokoju.
- A to drań! Tyle mi zawdzięcza, i jak się odpłaca?!
Za jego plecami Quai i Sulfur wśliznęli się do komnaty jak dwa pieski przemykające za
swoim panem.
- Przeciwstawia mi się w obliczu całej Zamkniętej Rady! Każe mi nie wtykać nosa w
nie swoje sprawy! Mnie! A niby skąd ten żałosny błazen ma wiedzieć, co jest, a co nie jest
moją sprawą?!
- Kłopoty z królem Lutharem Wspaniałym? - mruknęła Ferro.
Mag spojrzał na nią, mrużąc oczy.
- Rok temu w całym Kręgu Świata nie znalazłbym drugiego takiego durnia. A teraz?
Wsadziliśmy mu koronę na łeb, banda starych łgarzy poschlebiała mu przez parę tygodni
i gnojek uważa się za drugiego Stolicusa!
Ferro wzruszyła ramionami. Luthar zawsze miał o sobie wysokie mniemanie.
- Powinniście bardziej uważać, komu wsadzacie na łeb koronę.
- Problem z koronami polega na tym, że ktoś je musi nosić. My możemy co najwyżej
ciskać je w tłum i modlić się o jak najlepszy wynik rzutu. - Bayaz przeniósł wzrok na
Yulweia. - Co powiesz, bracie? Wybrałeś się na spacer za mury?
- Owszem, wybrałem się.
- I co tam zobaczyłeś?
- Śmierć. Mnóstwo śmierci. Żołnierze imperatora zajęli zachodnie dzielnice Adui, jego
okręty blokują port. Drogą z południa codziennie przybywają posiłki. Gurkhulska pięść się
zaciska.
- Tyle to i ja wiem, wystarczy, że posłucham tych półgłówków z Rady. Co wiesz o
Mamunie i jego Stu Słowach?
- O Mamunie, po trzykroć błogosławionym i po trzykroć przeklętym? Cudownym
pierwszym uczniu wielkiego Khalula, prawej ręki Boga? Czeka. On, jego bracia i siostry
rozbili ogromny namiot nieopodal granic miasta. Modlą się o zwycięstwo, słuchają
słodkiej muzyki, kąpią się w perfumowanej wodzie, wylegują się nago i zażywają
cielesnych rozkoszy. Czekają, aż gurkhulscy żołnierze zniszczą miejskie mury. I jedzą. -
Yulwei spojrzał Bayazowi w oczy. - Jedzą dniem i nocą, otwarcie lekceważąc Drugie
Prawo. Bezczelnie drwią ze świętego słowa Euza. Przygotowują się na chwilę, w której
przyjdą cię szukać; chwilę, dla której Khalul ich stworzył. Ich zdaniem ta chwila nadejdzie
już niedługo. Dlatego polerują pancerze.
- Co ty nie powiesz... - wysyczał Bayaz. - Niech ich wszystkich szlag trafi!
- Sami skazali się na potępienie, ale to dla nas żadna pociecha.
- Musimy zatem udać się do Domu Stwórcy.
Ferro zastrzygła uszami. Ogromna, posępna wieża fascynowała ją od samego początku,
odkąd przybyła do Adui. Masywna budowla przyciągała jej wzrok, nietykalna, wznosząca
się wysoko ponad dym i wściekłość wojny.
- Po co? - zdziwił się Yulwei. - Chcesz się w niej zamknąć? Tak jak przed laty zrobił to
Kanedias, gdy przybyliśmy tu w poszukiwaniu zemsty? Zamierzasz kryć się jak tchórz w
ciemnościach, Bayazie? Czy tym razem to ty zostaniesz strącony w przepaść i roztrzaskasz
się na moście?
Pierwszy z Magów prychnął lekceważąco.
- Myślałem, że lepiej mnie znasz: kiedy po mnie przyjdą, stanę z nimi twarzą w twarz.
Ale tam, w ciemnościach, wciąż kryje się broń, niespodzianki z kuźni Stwórcy
przeznaczone dla naszych przeklętych druhów za murami.
Yulwei zatroskał się jeszcze bardziej.
- Rozcinacz?
- Jedno ostrze tutaj - szepnął z kąta Quai - drugie po Drugiej Stronie.
Bayaz jak zwykle udał, że go nie słyszy.
- Przetnie wszystko. Nawet żercę.
- A stu? - spytał Yulwei.
- Wystarczy mi Mamun.
Yulwei powoli rozprostował nogi i z westchnieniem wstał.
- Dobrze więc, prowadź. Po raz ostatni wejdę z tobą do Domu Stwórcy.
Ferro przesunęła językiem po zębach. Chęć znalezienia się tam była nieodparta.
- Pójdę z wami - powiedziała.
- Nie, nie pójdziesz. - Bayaz spiorunował ją wzrokiem. - Zostaniesz tutaj i będziesz się
dąsać. To twój największy talent, czyż nie? Nie chciałbym pozbawiać cię okazji do jego
wykorzystania. Za to ty pójdziesz z nami - warknął do Quaia. - A ty, Yoru, masz chyba inne
zajęcie, prawda?
- Tak, mistrzu Bayazie.
- Cieszę się.
Pierwszy z Magów wyszedł z komnaty z Yulweiem u boku i Quaiem drepczącym w ślad
za nim.
Sulfur ani drgnął. Ferro spojrzała na niego, marszcząc brwi, na co odpowiedział
promiennym uśmiechem. Oparł się ciemieniem o boazerię, celując podbródkiem w sufit.
- Czy Sto Słów nie są także twoimi wrogami? - spytała Ferro.
- Są. Najgorszymi, śmiertelnymi wrogami.
- To dlaczego nie walczysz?
- Istnieją inne sposoby walki niż szamotanina w kurzu i pyle.
Coś w oczach Sulfura - jednym ciemnym, drugim jasnym bardzo się Ferro nie podobało.
Podobnie jak w jego uśmiechach, żarłocznych i nieprzejednanych.
- Miło się gawędzi - dodał - ale muszę iść i puścić koła w ruch. - Zakręcił
wyprostowanym palcem wskazującym w powietrzu. - Rzecz w tym, żeby kółka kręciły się
bez przerwy, prawda, Maljinn?
- Idź, jeśli chcesz - warknęła. - Nie będę cię zatrzymywać.
- Nie mogłabyś mnie zatrzymać nawet gdybyś chciała. Życzyłbym ci miłego dnia, ale
założę się, że ty nie miewasz miłych dni.
Sulfur bez pośpiechu wyszedł z komnaty. Drzwi zamknęły się za nim z cichym
szczękiem.
Ferro zdążyła przez ten czas dopaść do okna po drugiej stronie komnaty i otworzyć
zasuwkę. Raz już posłuchała Bayaza i tylko straciła w ten sposób rok. Teraz sama będzie
podejmować decyzje.
Rozgarnęła zasłony i wyśliznęła się na balkon. Wiatr niósł poskręcane liście i smagał
trawniki rzadkim deszczem. Rozejrzała się po mokrych ścieżkach i dostrzegła tylko jednego
opatulonego płaszczem strażnika, który w dodatku patrzył w niewłaściwą stronę.
Czasem trzeba po prostu chwytać chwilę.
Przerzuciła nogi nad barierką, wybiła się mocno i skoczyła. Złapała się śliskiej gałęzi
drzewa, rozhuśtała, doskoczyła do pnia, zsunęła się po nim na ziemię i przycupnęła za
schludnie przystrzyżonym żywopłotem.
Usłyszała kroki, potem głosy: Bayaz i Yulwei. Szmer wiatru nie zagłuszał ich ściszonych
głosów. Niech diabli wezmą tych przeklętych magów, ależ oni uwielbiali kłapać jadaczką!
- Sulflir? - dziwił się Yulwei. - Nadal z tobą trzyma?
- Dlaczego miałby nie trzymać?
- Interesował się... niebezpiecznymi sprawami. Ostrzegałem cię przed nim, bracie.
- Co z tego? Khalul nie jest wybredny w doborze sług...
Oddalili się poza zasięg słuchu i Ferro musiała podbiec kawałek za żywopłotem, zgięta
wpół, żeby znów ich usłyszeć.
- ...nie podoba mi się zwyczaj - mówił właśnie Yulwei - przybierania różnych
kształtów, zmieniania skóry. To przeklęta dziedzina. Wiesz, co Juvens myślał na ten temat...
- Nie pora na przejmowanie się uczuciami człowieka, który od wieków spoczywa w
grobie. Trzecie Prawo nie istnieje, Yulwei.
- Może powinno. Kradzież twarzy, sztuczki Glustroda i jego diabelskich pomiotów...
To Sztuka zapożyczona z Drugiej Strony...
- Nie możemy wybrzydzać, będzie nam musiała wystarczyć taka broń, jaką znajdziemy.
Nie przepadam za Mamunem, ale wiem, że ma rację: nazywają się Sto Słów, bo naprawdę
jest ich setka. A nas jest dwóch i czas nie obszedł się z nami łaskawie.
- Na co zatem czekają?
- Znasz Khalula, bracie. Wiesz, jaki jest ostrożny, rozważny, dokładny. Nie wystawi
swoich dzieci na niepotrzebne ryzyko...
W prześwitach pomiędzy nagimi gałęziami Ferro patrzyła, jak we trzech wymijają
strażników i wychodzą przez bramę w wysokim pałacowym murze. Odczekała jeszcze
chwilę, po czym ruszyła ich śladem, z wypiętą piersią i zadartą głową, jakby miała ważne
sprawy do załatwienia. Poczuła na sobie ciężkie spojrzenia strażników przy bramie, ale
byli przyzwyczajeni do jej widoku i przynajmniej ten jeden raz postanowili się nie
odzywać.
Śledziła dwóch magów i ich ucznia przez cały Agriont - wśród wspaniałych budynków,
w gąszczu posągów, w ponurych ogrodach. Utrzymywała bezpieczny dystans, chowała się
po bramach, pod drzewami, za plecami nielicznych przechodniów na chłostanych wiatrem
ulicach. Od czasu do czasu znad domów okalających plac albo gdzieś w głębi zaułka
majaczył jej wierzchołek majestatycznego Domu Stwórcy. Jego sylwetka - i tak już mglisto
szara z powodu mżawki - z każdym krokiem stawała się coraz ciemniejsza, większa i
bardziej wyrazista.
Trop trzech mężczyzn zaprowadził ją do koślawego domku z zapadniętym dachem, z
którego wyrastały kruszące się wieżyczki. Przyklęknęła i obserwowała ich zza węgła, gdy
Bayaz kosturem zastukał do sfatygowanych drzwi.
- Cieszę się, że nie znalazłeś Nasienia, bracie - powiedział tymczasem Yulwei. - Lepiej
zostawić je pogrzebane.
- Ciekawe, czy będziesz dalej obstawał przy swoim zdaniu, kiedy żądne twojej krwi Sto
Słów rozbiegnie się po ulicach Agriontu.
- Bóg mi chyba wybaczy. Są rzeczy gorsze od żerców Khalula.
Ferro zacisnęła pięści, paznokcie wbiły jej się w skórę. W jednym z brudnych okien
mignęła jakaś postać, zerkająca ciekawie na Yulweia i Bayaza - wysoka, smukła sylwetka,
krótkowłosa, w czarnej masce: kobieta, która dawno temu ścigała ją i Dziewięciopalcego.
Dłoń instynktownie zbłądziła w stronę miecza... i dopiero wtedy Ferro uświadomiła
sobie, że zostawiła broń w pałacu. Sklęła się w duchu za swoją bezmyślność.
Dziewięciopalcy miał rację. Noży nigdy dość.
Rozchwierutane drzwi się otworzyły, padły wypowiedziane półgłosem słowa i
mężczyźni weszli do środka - dwaj starcy przodem, Quai, schyliwszy głowę, za nimi.
Zamaskowana kobieta jeszcze raz wyjrzała na dwór, w końcu cofnęła się od okna i
przepadła w ciemności.
Drzwi nie zdążyły się zamknąć, gdy Ferro jednym susem przesadziła żywopłot,
doskoczyła do nich i wcisnęła stopę w szparę przy progu. Bokiem wśliznęła się do domku i
rozpłynęła w głębokim cieniu. Dopiero teraz skrzypnęły zawiasy i drzwi zatelepały się w
futrynie.
Zagłębiła się w długi korytarz - na jednej ścianie pokryte kurzem obrazy, w drugiej
pokryte kurzem okna. Włoski na karku jeżyły jej się bez przerwy, w każdej chwili
spodziewała się, że czarne maski wynurzą się z mroku i rzucą się na nią tłumnie, ale było
słychać tylko echo odległych kroków i beztroskie mamrotanie dwóch mężczyzn.
- To miejsce bardzo się zmieniło - mówił Yulwei - od dnia, w którym walczyliśmy z
Kanediasem. Dnia, w którym skończył się Dawny Czas. Padało wtedy.
- Pamiętam.
- Leżałem ranny na moście, w deszczu. Widziałem, jak spadają: Stwórca i jego córka.
Lecieli z wysoka, koziołkowali w powietrzu... Dziś trudno mi w to uwierzyć, ale wtedy
uśmiechnąłem się na ten widok. Zemsta daje przelotny dreszczyk emocji, a wątpliwości
ciągną się za nami aż do grobu.
Ferro skrzywiła się pogardliwie. Gdyby tylko mogła się zemścić, z wątpliwościami
jakoś by już żyła.
- Z czasem obaj zaczęliśmy żałować - mruknął Bayaz.
- Z roku na rok coraz bardziej. Ale wiesz, to dziwne... Przysiągłbym, że kiedy tak
leżałem na moście, to Kanedias spadł pierwszy, a Tolomei dopiero za nim.
- Pamięć płata figle, zwłaszcza ludziom żyjącym tak długo jak my. Najpierw Stwórca
zrzucił swoją córkę, a potem ja zrzuciłem jego. Tak skończył się Dawny Czas.
- W rzeczy samej. - Yulwei pokiwał głową. - Wiele straciliśmy. A teraz na co nam
przyszło...
Quai odwrócił się gwałtownie. Ferro przywarła do ściany za koślawą witrynką. Uczeń
maga długo stał nieruchomo, marszcząc brwi i patrząc w jej stronę, zanim w końcu podążył
za swoim mistrzem. Ferro wstrzymała oddech i odczekała, aż znikną jej z oczu.
Dogoniła ich na zaniedbanym podwórku, zarośniętym chwastami i usłanym odłamkami
łupkowych dachówek z sąsiednich dachów. Mężczyzna w poplamionej koszuli wprowadził
ich na długie schody wiodące w górę, do mrocznego łukowatego przejścia w wysokim
murze Agriontu. W sękatych dłoniach ściskał podzwaniający pęk kluczy i cały czas
mamrotał coś o jajkach.
Zagłębili się w tunel. Dopiero wtedy Ferro na palcach przemierzyła podwórko, wbiegła
po schodach i przystanęła przed wlotem tunelu.
- Niedługo wrócimy - usłyszała basowy pomruk Bayaza. - Nie zamykaj.
- Te drzwi są zawsze zamknięte - brzmiała odpowiedź. - Takie są zasady. Jak żyję,
zawsze były zamknięte i nie zamierzam...
- W takim razie zaczekaj tu, aż wrócimy. Nigdzie się stąd nie ruszaj! Mam mnóstwo
lepszych zajęć niż siedzenie i czekanie na ciebie po niewłaściwej stronie zamkniętych na
klucz drzwi!
Szczęknęły klucze. Jęknęły wiekowe zawiasy. Palce Ferro zacisnęły się na
podniesionym z ziemi kamieniu.
Mężczyzna w brudnej koszuli przymykał właśnie drzwi, kiedy zakradła się na szczyt
schodów; pomrukiwał ze złością, przebierając w dźwięczących metalicznie kluczach.
Kamień z głuchym stuknięciem trafił go prosto w łysinę na czubku głowy. Klucznik stęknął i
zatoczył się do przodu, ale zanim upadł, Ferro złapała go pod pachy i delikatnie ułożyła na
ziemi.
Odłożyła kamień, jednym palcem zahaczyła o kółko z kluczami i je zabrała.
Wyciągnęła rękę, żeby otworzyć drzwi, kiedy nagle ogarnęło ją dziwne uczucie, jak
chłodny powiew wiatru w upalny dzień - z początku zaskakujący, chwilę później niezwykle
przyjemny. Dreszcz (nie całkiem niemiły) przeszedł jej po plecach i zaparł dech w piersi.
Przytknęła dłoń do wiekowego drewna, czując na skórze jego przyjemny, ciepły,
ziarnisty dotyk, i pchnęła drzwi, leciutko, tyle tylko, żeby móc za nie zajrzeć.
Z muru okalającego Agriont wyrastał most - szeroki najwyżej na krok, pozbawiony
balustrady lub choćby ochronnego murku na krawędziach - po przeciwnej stronie
wrastający w ścianę Domu Stwórcy, niebotyczne urwisko, którego naga skała lśniła czarno
w deszczu.
Bayaz, Yulwei i Quai stali przed bramą na tym właśnie drugim końcu wąskiego
kamiennego paska, przed drzwiami z czarnego metalu, ozdobionymi jasnymi kręgami z
nieznanych Ferro liter.
Bayaz wyjął zza pazuchy coś, co nosił zawieszone na szyi, i koła zaczęły się poruszać,
obracać, kręcić wirować... Serce załomotało jej ogłuszająco, gdy brama otworzyła się
bezszelestnie. Powoli, prawie niechętnie trzej mężczyźni wkroczyli w kwadrat mroku i
zniknęli.
Dom Stwórcy stanął otworem.
Szara woda rozchlapywała się o twardy kamień daleko w dole, gdy Ferro weszła na
most. Deszcz całował jej skórę, wiatr kąsał ją delikatnie. W oddali dym snuł się nad
pogorzeliskami i wznosił pod mętne niebo, lecz Ferro nie odrywała wzroku od otwartego
przejścia na końcu mostu. Na progu zawahała się po raz ostatni, zaciskając pięści.
I zanurzyła się w ciemność.
W środku nie było ani zimno, ani ciepło. Powietrze było tak nieruchome, bezwonne i
nieme, że wydawało się, iż uciska ją boleśnie w uszy i przygniata swoim ciężarem.
Stłumione kroki ucichły, światło zgasło w oddali. Wiatr, deszcz i gołe niebo stały się snem
tonącym w otchłani niepamięci. Miała wrażenie, że przemierzyła sto mil pod powierzchnią
martwej ziemi. Czas jakby się zatrzymał.
Podkradła się do szerokiego łuku i zajrzała do środka.
Sala przypominała świątynię, tyle tylko, że zmieściłyby się w niej w całości nawet
największe świątynie Shaffy, gdzie co godzinę tysiące wiernych wychwalały imię Boga.
Kopulasto sklepiona sala koronacyjna Luthara wydawałaby się przy niej malutka. W
takiej przestrzeni nawet przestwór ruin Aulcus stawał się błahy i nieistotny - pełnej
uroczystych cieni, rozbrzmiewającej niespodziewanymi echami, spętanej złym,
nieustępliwym kamieniem.
Grób dawno nieżyjących olbrzymów.
Grobowiec zapomnianych bogów.
Yulwei i Bayaz stali w samym jej środku - maleńkie sylwetki, jak para owadów w
oceanie połyskliwej ciemności. Ferro przywarła plecami do zimnej skały, usiłując
wyłowić ich słowa z morza ech.
- Idź do zbrojowni, wybierz któreś z ostrzy Stwórcy. Ja pójdę na górę i przyniosę... tę
drugą rzecz.
Bayaz odwrócił się na pięcie, ale Yulwei złapał go za ramię.
- Najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie, bracie.
- Jakie?
- To samo, co zawsze.
- Znowu? Nawet w takiej chwili? Skoro musisz... Pytaj.
Bardzo długo stali nieruchomo. Najsłabsze echa zdążyły ucichnąć, zapadła cisza ciężka
jak ołów. Ferro wstrzymała oddech.
- Czy zabiłeś Juvensa? - poniósł się w mroku szept Yulweia. - Czy zabiłeś naszego
mistrza?
Bayaz nawet nie mrugnął.
- Dawno temu zdarzało mi się popełniać błędy, zdaję sobie z tego sprawę. Dużo ich
było. Niektóre przydarzyły mi się na obróconym w ruinę zachodzie, inne tutaj, w tym
miejscu. Nie ma dnia, żebym ich nie żałował. Walczyłem z Khalulem. Puściłem mimo uszu
mądrość mojego mistrza. Złamałem prawo w Domu Stwórcy. Zakochałem się w jego
córce.
Byłem dumny, próżny i porywczy, to wszystko prawda. Ale nie zabiłem Juvensa.
- Co się wtedy wydarzyło?
Odpowiedź Pierwszego z Magów brzmiała jak dobrze wyuczona na pamięć kwestia: -
Kanedias przyszedł po mnie, bo uwiodłem mu córkę i wykradłem tajemnice. Juvens nie
chciał mnie wydać. Zaczęli walczyć, a ja uciekłem. Walczyli tak zajadle, że zapłonęły
niebiosa. Kiedy wróciłem, Stwórcy nie było, a nasz mistrz już nie żył. Nie zabiłem
Juvensa.
Kolejne przeciągające się milczenie. Ferro stała nieruchomo, jak skamieniała.
- W porządku. - Yulwei cofnął rękę. - Zatem Mamun kłamał. Khalul kłamał. Razem
staniemy do walki przeciw nim.
- Cieszę się, stary druhu. Bardzo się cieszę. Wiedziałem, że mogę ci zaufać. Tak jak ty
możesz zaufać mnie.
Ferro skrzywiła się. Zaufanie. Tylko kłamcy używają tego słowa. Ci, którzy mówią
prawdę, nie potrzebują go. Kroki Pierwszego z Magów poniosły się głośnym echem, gdy
ruszył w stronę jednego z wielu wylotów bocznych korytarzy i zniknął w mroku.
Yulwei patrzył za nim przez chwilę, a potem westchnął ciężko i na paluszkach ruszył w
przeciwnym kierunku; było słychać tylko podzwaniające mu na rękach bransoletki. W
końcu echo jego przejścia rozpłynęło się w powietrzu i Ferro została sama wśród cieni.
Powoli, ostrożnie zaczęła posuwać się naprzód w tej ogromnej pustce. Na posadzce coś
lśniło: czarny kamień był inkrustowany krętymi liniami z błyszczącego metalu. Sufit, o ile
w ogóle istniał w tym miejscu, ginął w mroku. Wzdłuż ścian, na wysokości dobrych
dwudziestu kroków, biegła okalająca salę galeryjka; wyżej znajdowała się druga, dalej
trzecia i czwarta, najwyżej zaś zawieszone było przepiękne urządzenie - obręcze z
ciemnego metalu, małe i duże, lśniące dyski i błyszczące pierścienie. Wszystkie były
pokryte dziwnym pismem.
I wszystkie się poruszały, wirowały, obręcz wokół obręczy. W samym środku
konstrukcji znajdowała się czarna kula, jedyny punkt całkowitego bezruchu.
Ferro też się obracała, kręciła w kółko - a może stała nieruchomo i to sala obracała się
wokół niej. Kręciło jej się w głowie, zapierało dech w piersi, czuła się jak pijana. Ściana
nad jej głową piętrzyła się w nieskończoność, w czerń, ułożone bez zaprawy chropowate
kamienie, wśród których nie było dwóch takich samych. Próbowała sobie wyobrazić, z ilu
kamieni zbudowano tę wieżę.
Z tysięcy. Milionów.
Jak to powiedział Bayaz wtedy, na tej wyspie na skraju świata? Gdzie mądry człowiek
chowa kamień? Wśród tysięcy innych kamieni. Miliona innych kamieni.
Obręcze nad jej głową drgnęły lekko. Przyciągały ją, a najbardziej przyciągała ją
umieszczona pośrodku czarna kula. Przyzywała ją jak skinienie ręki. Jak głos nawołujący ją
po imieniu. Ferro wbiła palce w szczeliny między kamieniami i zaczęła się wspinać,
powoli, ale systematycznie. Łatwo jej szło, tak jakby mur był przeznaczony do takiej
wspinaczki.
Wkrótce przerzuciła nogi przez balustradę pierwszej galeryjki i ruszyła dalej, bez
odpoczynku, wyżej i wyżej. Do drugiej galeryjki dotarła oblepiona potem w nieruchomym
powietrzu. Przy trzeciej dyszała chrapliwie. W końcu złapała poręcz czwartej, podciągnęła
się, przesadziła ją i spojrzała w dół.
Daleko, daleko w dole, na dnie czarnej otchłani, na czarnej posadzce sali rozpościerał
się cały Krąg Świata. Mapa, na której błyszczącym metalem wytyczono zarysy lądów. A na
wysokości wzroku Ferro, wypełniając niemal całą przestrzeń objętą galeryjką, zawieszony
na drutach nie grubszych od nici obracał się cudowny mechanizm.
Zmarszczyła brwi, przyglądając się czarnej kuli. Palce ją mrowiły. Kula wyglądała tak,
jakby wisiała w powietrzu bez żadnego oparcia. Ferro powinna się zastanawiać, jak to
możliwe, lecz jej myśli bez reszty wypełniało pragnienie dotknięcia kuli. Musiała to
zrobić.
Nie miała wyboru. Jeden z wirujących metalowych pierścieni przybliżył się do niej.
Jego matowa powierzchnia zalśniła lekko.
Czasem trzeba chwytać chwilę.
Wskoczyła na poręcz i na moment przykucnęła, zbierając siły. Nie myślała; myślenie
byłoby szaleństwem. Skoczyła w pustkę, młócąc rozpaczliwie wszystkimi kończynami.
Machina zakolebała się i przekrzywiła, gdy Ferro uczepiła się skraju zewnętrznej
obręczy i zawisła na niej bez tchu. Powoli, ostrożnie, z językiem przyklejonym do
podniebienia podciągnęła się na rękach, zahaczyła nogami o obręcz i zaczęła się po niej
przesuwać, zawieszona głową w dół. Tym sposobem dotarła w pobliże szerokiego dysku o
pożłobionej rowkami powierzchni i przegramoliła się na niego, drżąc z wysiłku. Chłodny
metal dygotał pod jej ciężarem, skręcał się, uginał i chybotał przy każdym ruchu, grożąc
strąceniem jej w przepaść. Ferro mogła nie odczuwać lęku, ale perspektywa spadnięcia z
wysokości stu kroków na najtwardszą z twardych skał nawet u niej budziła coś w rodzaju
szacunku.
Prześlizgiwała się z kręgu na krąg i z obręczy na obręcz, nie śmiąc nawet głębiej
odetchnąć. Wmawiała sobie, że nie ma żadnej przepaści; że wspina się po prostu po
drzewach, przemyka z gałęzi na gałąź, tak jak bawiła się w dzieciństwie, zanim przyszli
Gurkhulczycy. W końcu dotarła do środkowego pierścienia i wczepiła się w niego ze
wszystkich sił, czekając, aż sam zaniesie ją jak najbliżej środka machiny. Mocniej oplotła
kruchy metal nogami i jedną ręką, wyciągając drugą ku lśniącej czarnej kuli.
W nieskalanej powierzchni odbijała się jej stężała z wysiłku twarz i wyciągnięta
rozpaczliwie ręka, nabrzmiała i zdeformowana. Ferro zacisnęła zęby, wytężyła wszystkie
mięśnie, napięła wszystkie nerwy. Coraz bliżej. Coraz bliżej. Byle tylko jej dotknąć.
Wszystko inne przestało się liczyć. W końcu musnęła kulę czubkiem środkowego palca,
a ta prysła niczym pękająca bańka mydlana i rozpłynęła się w rzadką mgiełkę.
Coś z niej wypadło i zaczęło spadać, powoli, jakby tonąc w wodzie. Ferro patrzyła, jak
koziołkujący w powietrzu przedmiot coraz bardziej się od niej oddala, ciemny punkt na
atramentowo czarnym tle. Uderzył o posadzkę z łoskotem, od którego - zdało się - Dom
Stwórcy zadrżał po same fundamenty. Wypełnił przepastną salę ogłuszającym echem.
Pierścień, na którym jechała Ferro, zadygotał i niewiele brakowało, żeby się z niego
ześliznęła. Kiedy udało jej się złapać równowagę, stwierdziła, że pierścień znieruchomiał.
Machina zamarła.
Miała wrażenie, że całą wieczność zajęło jej przepełznięcie po nieruchomych
obręczach z powrotem na najwyższa galeryjkę i zejście po niebosiężnej ścianie. Kiedy
wreszcie zeskoczyła na posadzkę ogromnej jak jaskinia komnaty, miała porozdzierane
ubranie i poobcierane do krwi dłonie, łokcie i kolana, ale w ogóle się tym nie przejęła.
Puściła się biegiem po rozległej posadzce, tupiąc głośno, prosto na środek sali, gdzie
wciąż leżał przedmiot, który niedawno spadł z góry.
Wyglądał jak zwyczajny, nieregularny kamień wielkości dużej zaciśniętej pięści - nie
był jednak kamieniem i Ferro doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Czuła, że coś z
niego wypływa, wylewa się szeroką strugą, emanuje przyprawiającymi o ekstatyczny
dreszcz falami; coś, czego nie można zobaczyć ani dotknąć, a co mimo to wypełnia całą
przestrzeń, aż po najmroczniejsze zakamarki. Coś niewidzialnego, lecz nieodpartego
opływało ją i przyciągało.
Serce tłukło jej się o żebra, gdy znalazła się tuż obok kamienia. Ślina obficie napłynęła
jej do ust, gdy przy nim przyklęknęła. Chrapliwy oddech drapał ją w gardło, gdy sięgnęła
po kamień mrowiącą ręką. Jej dłoń zacisnęła się na nierównej, dziobatej powierzchni. Był
bardzo ciężki i bardzo zimny, niczym kawał zmrożonego ołowiu. Podniosła go powoli i
obróciła w dłoni, zafascynowana grą świateł na powierzchni.
- Nasienie. - Bayaz stał w jednym z wejść do sali. Jego twarz drżała, zgroza mieszała
się na niej z zachwytem. - Uciekaj, Ferro, uciekaj jak najszybciej! Zabierz je do pałacu!
Skrzywił się i uniósł rękę, jakby zasłaniał oczy przed oślepiającym światłem.
- Skrzynka jest w moich komnatach. Włóż do niej Nasienie i zamknij ją, słyszysz?
Zamknij starannie!
Marszcząc brwi, Ferro rozejrzała się po sali. Nie wiedziała, które drzwi prowadzą na
zewnątrz.
- Zaczekaj! - Quai ruszył w jej stronę, wbijając wzrok w przedmiot, który trzymała w
dłoni. - Nie ruszaj się!
Zbliżał się, nie okazując nawet cienia lęku. Jego spojrzenie było jednak dziwnie
pożądliwe.
Ferro cofnęła się o krok.
- Cały czas tu było, od samego początku - mówił dalej Quai. Twarz miał bladą,
pozbawioną wyrazu, pełną cieni. - Nasienie. - Biała dłoń pełzła ku niej poprzez mrok. -
Nareszcie. Daj mi... Nagle oklapł jak zmięta kartka papieru, coś poderwało go w
powietrze i cisnęło nim na drugi koniec sali - a wszystko to w czasie, w którym
oszołomiona Ferro ledwie zdążyła wziąć wdech. Z donośnym trzaskiem uderzył w ścianę
poniżej pierwszej galeryjki. Z rozdziawionymi ustami Ferro patrzyła, jak strzaskane ciało
odbija się od muru i spada na ziemię z opadającymi bezwładnie połamanymi kończynami.
Bayaz podszedł do niej, mocno ściskając kostur. Powietrze wokół jego ramion mieniło
się delikatnie. Ferro zabiła wielu ludzi i żadnego z nich nie opłakiwała, ale szybkość
zadanej tu śmierci wstrząsnęła nią.
- Coś ty zrobił?! - wysyczała, zanim jeszcze przebrzmiało echo śmiertelnego zderzenia
Quaia ze ścianą.
- To, co musiałem. Biegnij do pałacu, ale już. - Bayaz ciężkim gestem wskazał jedno z
wyjść, w którym Ferro dostrzegła ledwie widoczną poświatę. - Schowaj je do pudełka!
Nie masz pojęcia, jak bardzo jest niebezpieczne!
Ferro szczerze nie znosiła, kiedy jej rozkazywano, ale też nie zamierzała zostawać w
tym miejscu ani chwili dłużej. Schowała kamień za pazuchę. Całkiem przyjemnie się tam
ułożył, przylgnął do jej brzucha, jego chłodny dotyk od razu poprawił jej humor... Aż dziw,
że Bayaz nazwał go niebezpiecznym. Zrobiła pierwszy krok.
Ledwie tylko postawiła stopę na posadzce, rozległ się zgrzytliwy śmiech.
Dobiegał z miejsca, w którym spadły zmasakrowane zwłoki Quaia.
Bayaz nie wyglądał na zaskoczonego.
- Więc to tak! - zawołał. - Nareszcie się objawiłeś! Od dłuższego czasu podejrzewałem,
że nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Gdzie mój uczeń? I kiedy go zastąpiłeś?
- Kilka miesięcy temu. - Quai, cały czas chichocząc, dźwigał się z gładkiej podłogi. -
Zanim jeszcze wyruszyliście z tą durną misją na skraj świata. - Na jego twarzy nie było nie
tylko śladów krwi, ale nawet najmniejszego zadraśnięcia. - Siedziałem obok ciebie przy
ognisku. Patrzyłem, jak bezradny leżałeś na wozie. Towarzyszyłem ci od początku w
podróży na skraj świata i z powrotem. Jego nadjedzone zwłoki porzuciłem w krzakach na
pastwę much, najdalej dwadzieścia kroków od miejsca, w którym smacznie spaliście ty i
tamten Północny.
- Hmm... - Bayaz przerzucił kostur do drugiej ręki. - Właśnie wydawało mi się, że nagle
przybyło ci rozumu... Powinieneś był zabić mnie wtedy, póki miałeś po temu okazję.
- Teraz mam aż nadto czasu.
Ferro wzdrygnęła się na widok Quaia, który właśnie wstał. Sala nagle wydała się jej
bardzo, bardzo stara.
- Sto słów? Być może. Jedno słowo? - Bayaz skrzywił się pogardliwie. - Nie sądzę.
Którym z potworów Khalula jesteś? Wschodnim Wiatrem? Jednym z tych przeklętych
bliźniąt?
- Nie jestem potworem Khalula.
Po twarzy Bayaza przemknął ledwie zauważalny cień zwątpienia.
- A kim?
- Dawno temu byliśmy dobrymi znajomymi.
Pierwszy z Magów zasępił się.
- Kim jesteś? Mów!
- „Przybieranie różnych postaci”.
Kobiecy głos, łagodny i cichy. Quai ruszył naprzód. Coś dziwnego działo się z jego
twarzą, jasna skóra obwisła na niej i dziwnie się odkształciła.
- „Straszliwa i podstępna sztuczka”.
Nos, oczy i usta zaczęły się roztapiać i spływać po czaszce jak stopiony wosk po
świecy.
- Naprawdę mnie nie pamiętasz, Bayazie? - Spod spodu wyzierała inna twarz, zawzięta,
biała jak marmur. - Mówiłeś, że zawsze będziesz mnie kochał.
Powietrze stało się lodowate. Oddech Ferro skraplał się tuż po tym, jak opuszczał jej
usta.
- Obiecywałeś, że nic nas nigdy nie rozdzieli. Kiedy wpuściłam cię do domu ojca...
- Nie! - Bayaz zachwiał się i cofnął o krok.
- Zaskoczony? Na pewno nie aż tak, jak ja byłam zaskoczona, kiedy, zamiast wziąć mnie
w ramiona, strąciłeś mnie z dachu. Hmm, najdroższy? I po co to? Żebyś mógł zachować
swoje tajemnice dla siebie? Żebyś wyszedł na szlachetnego człowieka?
Długie włosy Quaia zbielały jak kreda. Okalały teraz twarz kobiety, przeraźliwie bladą,
w której pałało dwoje czarnych oczu. Tolomei. Córka Stwórcy. Duch z wyblakłej
przeszłości. Duch, który całymi miesiącami towarzyszył im w skradzionej cudzej postaci.
Ferro prawie czuła na skórze jego lodowate tchnienie, zimne jak śmierć. Przeniosła
wzrok z bladej twarzy na odległe wyjście z komnaty, rozdarta między pragnieniem ucieczki
i chęcią dowiedzenia się czegoś więcej.
- Widziałem, jak spoczęłaś w grobie! - wyszeptał Bayaz. - Osobiście przysypałem cię
ziemią!
- Istotnie, przysypałeś mnie i opłakałeś, jakbyś to nie ty zrzucił mnie z tego dachu. -
Spojrzenie czarnych oczu ducha spoczęło na Ferro, nisko, na wysokości brzucha, gdzie
znajdowało się Nasienie. - Dotknęłam Drugiej Strony. Trzymałam ją w rękach, kiedy mój
ojciec pracował. Zmieniła mnie. Spoczęłam w zimnym uścisku ziemi i leżałam tak,
zawieszona między życiem i śmiercią, aż usłyszałam głosy. Te same głosy, które dawno,
dawno temu usłyszał Glustrod. Zaproponowały mi układ: moja wolność w zamian za ich
wolność.
- Złamałaś Pierwsze Prawo!
- Dla pogrzebanych prawa nic nie znaczą! Zanim w końcu wydrapałam sobie drogę na
wolność, ludzka część mnie umarła. Za to ta druga część, należąca do świata
podziemnego... ona nie może umrzeć. I stoi teraz przed tobą. Zamierzam dokończyć to, co
zaczął Glustrod.
Otworzę bramę, którą mój dziadek zapieczętował. Ten świat i Druga Strona staną się
jednością, tak jak były nią przed nastaniem Dawnego Czasu. Tak jak zawsze miały nią być.
Tolomei wyciągnęła rękę. Lodowaty chłód spłynął z jej otwartej dłoni, przyprawiając
Ferro o dreszcze na całym ciele.
- Daj mi Nasienie, dziecko. Złożyłam obietnicę Głosicielom Sekretów, a ja zawsze
dotrzymuję słowa.
- To się okaże! - warknął Pierwszy z Magów.
Ferro poczuła szarpnięcie w żołądku. Powietrze wokół Bayaza zaczęło drżeć, jego
sylwetka się rozmazała. Tolomei stała dziesięć kroków od niego, ale w mgnieniu oka
wymierzyła mu cios, który zabrzmiał jak grom. Kostur maga pękł na kawałki, drzazgi
pofrunęły w powietrze, a sam Bayaz stęknął ciężko, zdumiony, gdy poleciał w ciemność,
przeturlał się kilkakrotnie po podłodze i znieruchomiał, leżąc twarzą do ziemi.
Ferro patrzyła ze zgrozą, jak oblewa ją fala lodowatego powietrza. Czuła okrutny,
przyprawiający o mdłości strach, tym gorszy, że całkowicie jej obcy. Nie mogła się ruszyć.
- Osłabłeś przez te lata. - Córka Stwórcy sunęła powoli i bezgłośnie w stronę
nieruchomego Bayaza. Jej powiewające białe włosy przypominały zmarszczki na ściętej
mrozem wodzie. - Twoja Sztuka mnie nie zrani. - Stanęła nad nim. Jej suche, białe wargi
rozciągnęły się w lodowatym uśmiechu. - Za wszystko, co mi odebrałeś. Za mojego ojca. -
Uniosła stopę nad głową Bayaza. - Za mnie...
I eksplodowała jaskrawym płomieniem. Ostre światło rozjaśniło najdalsze zakamarki
ogromnej sali, jasność wciskała się nawet w szczeliny między kamieniami. Ferro zatoczyła
się do tyłu, zasłaniając oczy ręką. Patrzyła przez palce, jak Tolomei miota się wściekle po
posadzce, jak rzuca się w opętańczym tańcu, gdy białe płomienie otulają jej ciało. Jej
włosy stały się jednym wielkim, poskręcanym jęzorem ognia. W końcu osunęła się na
ziemię.
Chwilowo odepchnięta na bok ciemność znów wypełniła komnatę, gryząca chmura
dymu wzbiła się znad ciała Tolomei.
Yulwei wynurzył się z jednego z bocznych korytarzy. Jego śniada skóra lśniła od potu.
Pod pachą trzymał pęk mieczy wykonanych z matowego metalu, podobnych do tego, jaki
nosił Dziewięciopalcy. Każdy był ozdobiony srebrną literą.
- Nic ci się nie stało, Ferro?
- Ja... - Ten ogień nie rozgrzewał. W sali zrobiło się tak zimno, że Ferro szczękała
zębami. - Ja...
- Uciekaj.
Yulwei spojrzał podejrzliwie na ciało Tolomei, nad którym dogasły właśnie ostatnie
płomienie. Ferro w końcu znalazła w sobie dość sił, żeby ruszyć się z miejsca. Zaczęła się
cofać ku wyjściu.
Na widok wstającej z posadzki córki Stwórcy poczuła gorzkie ssanie w żołądku.
Popiół pozostały z szat Quaia osypał się z ciała Tolomei, kiedy stanęła przed nimi
wyprostowana, wysoka, śmiertelnie smukła, naga, bezwłosa jak Bayaz; z jej włosów
została garstka szarego pyłu. Trupio blade ciało było nietknięte. Nieskazitelnie białe.
- Zawsze jest jakaś niespodzianka. - Spojrzenie czarnych, pozbawionych wyrazu oczu
spoczęło na Yulweiu. - Niestraszny mi ogień, magiku. Nie powstrzymasz mnie.
- Ale muszę spróbować.
Yulwei podrzucił miecze w powietrze. Ostrza zalśniły, miecze obróciły się w locie i
rozproszyły w sposób sprzeczny z prawami fizyki, po czym otoczyły maga i Ferro
wirującym kręgiem. Poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przemieniły się w
rozmazaną smugę śmiercionośnego metalu. Unosiły się na tyle blisko, że gdyby Ferro
wyciągnęła przed siebie rękę, odcięłyby jej dłoń w nadgarstku.
- Nie ruszaj się - uprzedził ją Yulwei.
Niepotrzebnie. Ferro poczuła przypływ złości, gorący i znajomy.
- Najpierw mam uciekać, potem się nie ruszać? Najpierw Nasienie znajduje się na
skraju świata, a potem tu, w samym jego środku? Najpierw ona nie żyje, a potem wstaje,
jak gdyby nigdy nic, i przybiera nową skradzioną twarz? Naprawdę powinniście
przemyśleć te swoje bajeczki, dziady przeklęte.
- To kłamcy! - warknęła Tolomei. Jej lodowate tchnienie owionęło policzek Ferro i
zmroziło ją do kości. - Wykorzystują cię! Nie można im ufać!
- Za to tobie można, tak? - prychnęła Ferro. - Wal się!
Tolomei pokiwała powoli głową.
- Zatem giń razem z nimi. - Wspięła się na palce i zrobiła kilka kroków w bok. Tam,
gdzie jej bose stopy dotknęły posadzki, pojawiały się rozrastające się kręgi mrozu. - Nie
dasz rady żonglować tymi nożami w nieskończoność, starcze.
Spoglądając ponad jej białym ramieniem, Ferro dostrzegła Bayaza, który powoli wstał z
podłogi. Jedną rękę podtrzymywał drugą, jego twarz ociekała krwią z licznych zadrapań.
W wolnej ręce coś trzymał, matowy metal lśnił słabo w ciemności - była to jakaś podłużna
konstrukcja z metalowych rur, zaopatrzona w hak na jednym końcu. Wzniósł oczy ku
odległemu sklepieniu. Żyły nabrzmiały mu na szyi z wysiłku, gdy powietrze wokół niego
znów zaczęło gęstnieć i drżeć. Ferro poczuła znajomą pustkę w brzuchu i również
podniosła wzrok. Zawieszona nad ich głowami gigantyczna machina zadygotała.
- Ożeż ty w mordę... - mruknęła pod nosem Ferro, cofając się odruchowo.
Jeśli nawet Tolomei cokolwiek zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. Ugięła nogi w
kolanach i skoczyła wysoko w powietrze, biała smuga nad chmurą wirujących ostrzy.
Zawisła na chwilę nieruchomo, a potem runęła z góry na Yulweia. Opadła na podłogę,
uderzając w nią kolanami; od impetu tego zderzenia zadrżało podłoże. Kamienny odłamek
drasnął Ferro w policzek, lodowaty podmuch wiatru pchnął ją krok do tyłu. Córka Stwórcy
zmarszczyła brwi.
- Niełatwo cię zabić, starcze - mruknęła, zanim jeszcze przebrzmiały echa jej skoku.
Ferro nie miała pojęcia, w jaki sposób Yulwei uniknął zderzenia z nią, ale udało mu się
uskoczyć. Jego ręce zataczały powolne kręgi w powietrzu, bransoletki dźwięczały cicho,
koziołkujące miecze unosiły się w powietrzu za jego plecami.
- Pracowałem nad tym przez całe życie. Ciebie też niełatwo zabić.
Tolomei wstała i spojrzała mu w oczy.
- Mnie nie można zabić.
Wysoko w górze machina drgnęła gwałtownie. Kolejne druty pękały z metalicznym
trzaskiem i ze świstem cięły mrok, aż cała konstrukcja zaczęła opadać, powoli, jak we
śnie.
Koziołkowała w zwolnionym tempie, lśniący metal skręcał się, giął i zgrzytał. Ferro
odwróciła się na pięcie i puściła biegiem, a po pięciu krokach rzuciła się na ziemię i bez
tchu przejechała brzuchem po gładkiej skale. Nasienie wgniotło jej się w brzuch. Poczuła
na plecach podmuch od mieczy rozdzierających powietrze tuż nad jej głową.
Machina uderzyła o ziemię za jej plecami z odgłosem, który brzmiał jak muzyka piekieł.
Każda obręcz jak olbrzymi czynel, gong uderzony przez olbrzyma; każda z osobna
wygrywała własną obłąkańczą nutę. Zgrzyt, wizg, łoskot udręczonego metalu wprawił w
drżenie wszystkie kości w ciele Ferro. Spojrzała w górę w samą porę, żeby zobaczyć, jak
jeden z ogromnych dysków przetacza się tuż obok niej z głośnym chrzęstem, krzesząc iskry
z podłogi. Inny odbił się od podłoża i podskoczył wysoko, wirując jak rzucona moneta.
Ferro stęknęła ciężko, przeturlała się w bok i w ostatniej chwili odskoczyła, zanim spadł
tuż obok niej.
W miejscu, gdzie przed chwilą Yulwei i Tolomei stali naprzeciw siebie, piętrzyła się
góra poskręcanego metalu - połamane pierścienie, wykrzywione dyski, pogięte pręty i
splątane liny. Ferro z wysiłkiem dźwignęła się na nogi. Kręciło jej się w głowie, sala
rozbrzmiewała kakofonią fałszywie brzmiących ech. Dookoła spadały odłamki maszynerii,
dźwięcząc metalicznie na gładkiej posadzce, która zresztą już cała była nimi usłana. Lśniły
w ciemnościach jak gwiazdy na nocnym niebie.
Ferro nie miała zielonego pojęcia, kto żyje, a kto zginął.
- Już cię tu nie ma! - wycedził Bayaz przez zaciśnięte zęby, z twarzą wykrzywioną
grymasem bólu. - Wynoś się! Migiem!
- Ale Yulwei... - jęknęła. - Czy on...
- Wrócę po niego! - Bayaz pogroził jej zdrową ręką. - Uciekaj!
Jest czas walki i jest czas uciekania, a Ferro doskonale zdawała sobie sprawę z
dzielącej je różnicy; Gurkhulczycy na Pustkowiach wpoili jej tę lekcję raz na zawsze.
Wylot tunelu chwiał się i falował, gdy ruszyła w jego stronę. Własny oddech ją ogłuszał.
Susem przesadziła zagradzającą drogę metalową obręcz, jej buty plasnęły o gładki kamień,
i już, już prawie dopadła łukowatego przejścia, gdy nagle poczuła przykry chłód z boku
tułowia i mdlącą falę zgrozy. Rzuciła się skokiem naprzód.
Biała dłoń Tolomei chybiła Ferro dosłownie o włos, ale wyrwała ze ściany kawał
kamienia i w powietrzu skłębił się tuman pyłu.
- Nigdzie nie pójdziesz!
Czas uciekania czasem uciekania, ale cierpliwość Ferro się wyczerpała. Nie zdążyła
jeszcze dobrze wstać, gdy wymierzyła już pierwszy cios pięścią, cios napędzany
wściekłością straconych miesięcy, straconych lat, straconego życia. Knykcie z głośnym
trzaskiem zderzyły się ze szczęką Tolomei.
Jakby walnęła w blok lodu. Nie poczuła bólu strzaskanej dłoni, ale nadgarstek wygiął
się nienaturalnie, a cała ręka zdrętwiała. Zresztą i tak było za późno, żeby się tym martwić:
druga pięść już była w drodze.
Tolomei przechwyciła dłoń Ferro w locie, zanim ta zdążyła ją uderzyć. Wykręciła jej
rękę z przerażającą, nieznoszącą sprzeciwu siłą, i powaliła ją na kolana.
- Nasienie!
Wysyczane słowo zamarzło na twarzy Ferro, zaparło jej dech, wydarło z piersi
mdlejący jęk. W miejscu, gdzie trzymała ją Tolomei, skóra paliła ją jak ogień. Poczuła, jak
kości skręcają się i pękają z trzaskiem i całe przedramię wygięło się nienaturalnie jak
złamany patyk. Biała dłoń podpełzła przez cień w kierunku wybrzuszenia w koszuli Ferro.
Nagle rozbłysło światło, oślepiający łuk na moment rozjaśnił całą komnatę. Ferro
usłyszała przenikliwy wrzask i poczuła, że jest wolna. Osunęła się na wznak na ziemię. Po
dłoni Tolomei, gładko odciętej tuż powyżej nadgarstka, został bezkrwawy kikut. W gładkiej
ścianie i podłodzie ziała głęboka rana, w której pienił się i skwierczał stopiony kamień.
Dym kłębił się nad niezwykłym orężem w rękach Bayaza, który właśnie wynurzył się z
cienia; hak na końcu broni jarzył się jeszcze pomarańczowo. Tolomei wydała z siebie
kolejny lodowaty krzyk i rzuciła się na niego, próbując dosięgnąć go rozcapierzoną ocalałą
dłonią.
Bayaz ryknął coś niezrozumiale. Zmrużył oczy, szeroko otworzył zakrwawione usta.
Nagły skurcz w żołądku złożył Ferro wpół, niemal rzucił ją na kolana. Córka Stwórcy,
szarpnięta jakąś niezwykłą siłą i wleczona w głąb komnaty, ryła białym obcasem długą
szramę w inkrustowanej posadzce, żłobiąc kamień i wydzierając wprawiony w niego
metal.
Za jej plecami szczątki wspaniałej maszynerii rozpadły się na boki; skrzące się w
półmroku odłamki pofrunęły na wszystkie strony jak unoszone wiatrem liście. Szarpiąca się
bezradnie sylwetka Tolomei zginęła na chwilę w wirze latającego metalu, zanim z
łoskotem, od którego zatrzęsła się ziemia, uderzyła w ścianę. Posypały się kamienne
odłamki. Grad poskręcanych kawałków metalu grzechotał, dźwięczał i dzwonił o kamień
dookoła niej.
Obręcze, bolce i metalowe drzazgi naszpikowały kamień, ostre jak sztylety. Cała
wklęsła ściana stała się jednym wielkim łożem najeżonym gwoździami.
Ściągnięta twarz Bayaza pokryła się potem, oczy wychodziły mu z orbit.
- Giń, diable! - wykrzyknął.
Kurz opadł, kamienie zaczęły się osypywać. Zimny śmiech poniósł się echem po sali.
Ferro zerwała się na nogi i zaczęła biec. Potrzaskaną dłonią wodziła po chropowatej
ścianie tunelu, złamana ręka zwisała jej luźno. Kwadrat światła chybotliwie wybiegł jej na
spotkanie: drzwi Domu Stwórcy.
Na miękkich nogach wyszła na światło dzienne, oślepiające, kłujące w oczy po
niedawnych mrokach. Kapuśniaczek wydawał się wręcz ciepły w porównaniu z mrożącym
dotykiem Tolomei. Nasienie ciążyło Ferro za pazuchą, szorstkie, lecz miłe w dotyku.
- Uciekaj! - dobiegł z ciemności głos Bayaza. - Do pałacu!
Chwiejnym krokiem weszła na most. Niezdarne stopy ślizgały się na mokrym kamieniu,
w dole kłębiła się zimna woda.
- Schowaj je do skrzynki i dobrze zamknij!
Usłyszała za plecami donośny huk i zgrzyt metalu o metal, ale nie obejrzała się za
siebie. Barkiem pchnęła drzwi w murze Agriontu... i prawie potknęła się o odźwiernego,
który siedział pod murem tam, gdzie go zostawiła, przyciskając rękę do głowy. Skulił się, a
ona nad nim przeskoczyła i zbiegła po schodach, pokonując po trzy stopnie. Przecięła
zapuszczone podwórko i wpadła w zakurzone korytarze. Nie zawracała już sobie głowy
zamaskowanymi postaciami ani nikim innym; po tym, co widziała, wydawały się jej
żałosnym, niewartym uwagi zagrożeniem. Wciąż czuła lodowaty oddech na karku.
I chciała jak najszybciej zostawić go daleko za sobą.
Wyhamowała z poślizgiem przy drzwiach, nasadą okaleczonej dłoni nieporadnie
otworzyła zasuwkę i wypadła na deszcz. Popędziła mokrymi ulicami. Przechodnie na
placach i ulicach schodzili jej z drogi, wstrząśnięci widokiem zakrwawionej,
zdesperowanej kobiety.
Niosły się za nią gniewne okrzyki, ale udając, że ich nie słyszy, wybiegła na szeroką
ulicę wśród szarych domów. Pośliznęła się i omal nie przewróciła na mokrym bruku.
Na ulicy zebrał się ogromny tłum brudnych łachmaniarzy - kobiet, dzieci i starców.
- Z drogi! - wrzasnęła i zaczęła przepychać się przez ciżbę. - Posuńcie się!
Historia, którą usłyszała od Bayaza na bezkresnych równinach, nie dawała jej spokoju.
O żołnierzach, którzy znaleźli Nasienie w ruinach Aulcus. I wszyscy pomarli.
Rozpychając się łokciami i rozdając kopniaki, torowała sobie drogę.
- Z drogi!
W końcu przedarła się przez tłum i pobiegła przed siebie pustą ulicą. Złamaną rękę
przeciskała do ciała, podtrzymując ukryty pod koszulą kamień.
Przebiegła przez park; liście spadały z drzew przy każdym podmuchu zimnego wiatru.
Tam, gdzie kończyły się trawniki, wyrastał wysoki pałacowy mur. Skierowała się do
bramy.
Pilnowali jej - jak zwykle - dwaj strażnicy. Wiedziała, że ją obserwują; mogli ją
wypuścić, ale na pewno nie zechcą równie chętnie wpuścić jej z powrotem, zwłaszcza w
takim stanie: brudnej, zakrwawionej, oblepionej potem i ziemią. Na dodatek pędzącej na
złamanie karku, jakby gonił ją sam diabeł.
- Ej, ty! Zaczekaj!
Próbowała uskoczyć, ale jeden zdążył ją złapać.
- Puśćcie mnie, wy skretyniałe różowe pojeby! - warknęła. - Nic nie rozumiecie!
Usiłowała wyrwać się strażnikowi. Złocona halabarda upadła na ziemię, gdy drugi
objął ją obiema rękami i unieruchomił.
- To nam wyjaśnij! - burknął drugi spod osłony hełmu. - Dokąd ci się tak śpieszy? -
Wyciągnął opancerzoną rękę w kierunku wybrzuszenia za pazuchą Ferro. - I co tam...
- Nie!
Ferro szarpnęła się w uścisku i zatoczyła na ścianę. Trzymający ją strażnik wyrżnął
plecami o bramę, drugi zaś gładkim ruchem opuścił halabardę i wycelował jej błyszczące
ostrze wprost w pierś Ferro.
- Nie ruszaj się! Bo cię...
- Przepuśćcie ją! Ale już! - Po drugiej stronie bramy stał Sulfur, który tym razem
wyjątkowo się nie uśmiechał.
Strażnik spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- Puśćcie ją! - ryknął Sulfur. - W imię lorda Bayaza!
Puścili ją. Zaklęła i wbiegła przez bramę - i dalej przez ogród, do pałacu, gdzie echo
zwielokrotniało jej kroki w korytarzach, a służący i gwardziści usuwali jej się z drogi,
wodząc za nią podejrzliwym wzrokiem.
Dopadła do drzwi apartamentów Bayaza, udało jej się je otworzyć. Potknęła się jeszcze
na progu i weszła do środka. Otwarte pudełko stało na stoliku przy oknie - całkiem
zwyczajnie wyglądający blok ciemnego metalu. Podeszła do niego, rozpięła koszulę i
wyjęła to, co pod nią przyniosła.
Ciemny, ciężki kamień wielkości pięści. Jego matowa powierzchnia nadal była zimna,
nie rozgrzała się ani trochę od momentu, gdy Ferro pierwszy raz wzięła go do ręki. Dłoń
mrowiła ją przyjemnie, jak pod dotykiem starego przyjaciela. Złościła ją myśl, że będzie
musiała go odłożyć.
Czyli tak wyglądało Nasienie. Zmaterializowana Druga Strona. Esencja magii. Ferro
przypomniała sobie ruiny spustoszonego Aulcus. Otaczającą miasto ziemię jałową,
ciągnącą się przez sto mil we wszystkie strony. Moc zdolną odesłać imperatora, proroka,
jego przeklętych żerców i cały gurkhulskie plemię do piekła. Moc tak straszliwą, że
powinna należeć wyłącznie do Boga. A teraz ona trzymała tę moc w swojej kruchej dłoni.
Długo na nią patrzyła. A potem pomalutku zaczęła się uśmiechać.
Teraz naprawdę się zemści. Otrzeźwił ją odgłos ciężkich kroków na korytarzu.
Wrzuciła Nasienie na miejsce, z pewnym wysiłkiem cofnęła dłoń i zatrzasnęła wieko
skrzynki. Świat nagle zmroczniał, zubożał, stracił na wyrazistości, jakby ktoś zdmuchnął
jedyną świecę w zaciemnionym pokoju.
Dopiero w tym momencie Ferro zorientowała się, że ma zdrową rękę. Spojrzała na nią
podejrzliwie, poruszyła na próbę palcami - funkcjonowały bez zarzutu, nie została nawet
odrobina opuchlizny wokół knykci, które przecież na pewno były potrzaskane. Druga ręka
zresztą też wyglądała jak dawniej, przedramię było proste i gładkie, bez śladu lodowatego
uścisku Tolomei, który je przełamał. Ferro przeniosła wzrok na skrzynkę. Zawsze szybko
zdrowiała, ale żeby w godzinę kości same nastawiły się i zrosły?
Coś tu nie grało.
Skrzywiony jak siedem nieszczęść Bayaz przegramolił się ciężko przez próg. Brodę
miał pozlepianą zakrzepłą krwią, łysą głowę pokrywała warstewka potu, blada skóra
drgała w nerwowych skurczach. Dyszał ciężko i przyciskał rękę do boku. Wyglądał jak
człowiek, który przez całe popołudnie walczył z diabłem i ledwie uszedł z życiem.
- Gdzie Yulwei?
Pierwszy z Magów spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami.
- Przecież wiesz.
Ferro przypomniała sobie ogłuszający huk, który rozległ się, kiedy wybiegła z wieży.
To mógł być łoskot zatrzaskiwanych drzwi, które nie sposób otworzyć ostrzem, ogniem
ani magią. Drzwi, do których tylko Bayaz miał klucz.
- Nie wróciłeś. Zamknąłeś ich w środku.
- Sama wiesz, Ferro, że czasem sytuacja wymaga ofiar. Dziś poświęciłem bardzo wiele:
własnego brata. - Pierwszy z Magów ruszył w stronę Ferro. Utykał. - Tolomei złamała
Pierwsze Prawo, dobiła targu z Głosicielami Sekretów. Chciała wykorzystać Nasienie do
otwarcia wrót do świata podziemnego. Mogłaby okazać się groźniejsza niż wszyscy żercy
Khalula razem wzięci. Dom Stwórcy musi pozostać zamknięty, nawet po kres dziejów, jeśli
zajdzie taka konieczność. Co za ironia losu... Jej życie zaczęło się od uwięzienia w tej
wieży, teraz do niej wróciła. Juvens miał rację: historia kołem się toczy.
Ferro zmarszczyła brwi.
- Wal się z tymi swoimi kołami, różowy. Okłamałeś mnie. Kłamałeś o Tolomei, o
Stwórcy... O wszystkim.
- No i?
Ferro spochmurniała jeszcze bardziej.
- Yulwei był dobrym człowiekiem. Pomógł mi na pustyni. Uratował mi życie.
- Mnie również, i to więcej niż raz. Sęk w tym, że dobrzy ludzie nie zapuszczają się
dostatecznie daleko na mroczne ścieżki. - Spojrzenie Bayaza spoczęło na skrzynce z
ciemnego metalu. - Inni muszą ich zastąpić.
Do pokoju wszedł Sulfur. Bayaz wyjął spod płaszcza broń zabraną z Domu Stwórcy;
szary metal zalśnił słabo w padającym przez okna miękkim świetle. Relikt Dawnego Czasu.
Broń, która - Ferro widziała to na własne oczy - cięła kamień jak masło. Sulfur z
nerwowym szacunkiem wziął ją do ręki i starannie zawinął w stary sztormiak. Następnie
wyjął z torby starą księgę w czarnej oprawie, którą Ferro już kiedyś widziała.
- Teraz? - mruknął.
- Teraz.
Bayaz wziął od niego księgę, delikatnie położył dłoń na zniszczonej okładce, przymknął
powieki i odetchnął głęboko. Kiedy znów otworzył oczy, patrzył prosto na Ferro.
- Ścieżki, którymi musimy teraz we dwoje podążyć, są naprawdę mroczne. Widziałaś je.
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Yulwei był dobrym człowiekiem, ale Dom Stwórcy
został zamknięty i mag poszedł do nieba.
Albo do piekła. Ferro pochowała wielu ludzi, na różne sposoby; jeden więcej kopczyk
piasku na pustyni nie będzie niczym niezwykłym, a ona miała dość wykradania zemsty po
ziarenku. Mroczne ścieżki jej nie przerażały. Całe życie nimi podążała. Miała wrażenie, że
nawet przez wieko skrzynki słyszy nawołujący ją ledwie słyszalny szept.
- Chcę tylko zemsty.
- Dostaniesz ją. Tak jak ci obiecałem.
Stanęła twarz w twarz z Bayazem.
- W takim razie, jakie to ma znaczenie, kto kogo zabił tysiąc lat temu?
Pierwszy z Magów uśmiechnął się chytrze. Jego oczy rozbłysły w bladej, zakrwawionej
twarzy.
- Jakbyś czytała mi w myślach...
BOHATER JUTRA
Kopyta szarego rumaka kląskały posłusznie w czarnym błocie. To było cudowne
zwierzę, dokładnie takie, o jakiego dosiadaniu Jezal zawsze marzył. Ładne kilka tysięcy
marek w końskim mięsie. Wierzchowiec, który każdemu, nawet najbardziej
bezwartościowemu jeźdźcowi, przydawał królewskiej aury. Wykuta z najlepszej
styriańskiej stali zbroja Jezala miała ozdobny złoty grawerunek; uszyty z
najdelikatniejszego suljuckiego jedwabiu płaszcz był podbity gronostajowym futrem;
rękojeść miecza zdobiły brylanty mieniące się cudownie w blasku wyzierającego czasem
zza chmur słońca. Zamiast korony włożył dziś prosty złoty diadem, znacznie lżejszy i mniej
uciskający obolałe miejsca na skroniach, których się z czasem dorobił.
Atrybuty królewskiego majestatu. Od dziecka marzył o tym, żeby ludzie wysławiali go,
czcili i słuchali... A teraz chciało mu się rzygać. Chociaż może to dlatego, że źle spał i
niewiele zjadł na śniadanie.
Jadący po jego prawej stronie lord marszałek Varuz wyglądał tak, jakby w jego
wypadku wiek nagle upomniał się o swoje prawa. Skurczył się, jakby nosił za duży
mundur, przygarbił się, zwiesił głowę, jego ruchy zagubiły żelazną precyzję, oczy straciły
lodowatą przenikliwość. Nie wiedzieć czemu, z wolna zatracał cechującą go zawsze
pewność tego, co należy zrobić w każdej sytuacji. - Walki w Łukach trwają, Wasza
Królewska Mość - objaśniał właśnie - ale utrzymujemy tam ledwie marne przyczółki.
Gurkhulczycy całkowicie kontrolują Trzy Farmy. Przenieśli katapulty bliżej, w nocy miotali
pociski zapalające w głąb dzielnicy centralnej, aż do Środkowej Drogi, nawet dalej.
Pożary szalały do świtu, w niektórych miejscach wciąż nie zostały ugaszone. Straty są...
znaczne.
Druzgocące niedomówienie. Ogień strawił całe kwartały miasta; całe szeregi
budynków, które Jezal zapamiętał jako piękne domy, popularne gospody, rozbrzmiewające
szczękiem narzędzi warsztaty zmieniły się w poczerniałe zgliszcza. Ich widok napawał go
taką samą zgrozą, jak mógłby widok dawnej kochanki, w której otwartych ustach straszą
dwa rzędy połamanych zębów. Gryzący odór dymu, spalenizny i śmierci nieustannie drapał
go w gardle i przyprawiał o zgrzytliwą chrypę.
Jakiś mężczyzna umazany ziemią i popiołem podniósł wzrok znad zgliszcz tlącego się
jeszcze domu. Wytrzeszczył oczy, widząc Jezala i jego strażników.
- Gdzie jest mój syn?! - zawył niespodziewanie. - Gdzie mój syn?!
Jezal starannie odwrócił wzrok i dyskretnie szturchnął konia ostrogami. Nie zamierzał
podsuwać swojemu sumieniu dodatkowego oręża, którym mogłoby go dźgać do woli; i bez
tego było uzbrojone po zęby.
- Ale Mur Arnaulta na razie się trzyma. - Varuz podniósł głos bardziej, niż było to
konieczne, na próżno starając się zagłuszyć dobiegający zza ich pleców żałobny lament. -
Stopa gurkhulskiego żołnierza nie postała w centrum miasta.
Jezal zastanowił się, jak długo jeszcze marszałek będzie mógł się tym chełpić.
- Mamy jakieś wieści od lorda marszałka Westa? - zapytał po raz drugi w ciągu
ostatniej godziny. I po raz dziesiąty tego dnia.
A Varuz udzielił mu tej samej odpowiedzi, jakiej przyjdzie Jezalowi wysłuchać jeszcze
pewnie z dziesięć razy, nim nocą zapadnie w niespokojny sen: - Przykro mi, Wasza
Królewska Mość, ale jesteśmy praktycznie odcięci od świata.
Nowiny rzadko przebijają się przez gurkhulski kordon, słyszałem wszakże o sztormach u
wybrzeży Anglandu. Musimy się liczyć z opóźnieniem w przybyciu armii.
- Czarny pech - mruknął jadący z drugiej strony Bremer dan Gorst, nieustannie wodzący
wzrokiem po ruinach w poszukiwaniu choćby najmniejszych oznak zagrożenia.
Zatroskany Jezal skubnął słony ogryzek paznokcia. Nie pamiętał już, kiedy usłyszał
jakieś dobre wieści. Sztormy. Opóźnienie. Wyglądało na to, że nawet żywioły sprzysięgły
się przeciwko nim.
A Varuz nie miał do powiedzenia nic, co mogłoby mu poprawić humor.
- W Agrioncie wybuchła zaraza - mówił dalej. - Epidemia szybko postępującej,
bezlitosnej choroby. W jednej z dużych grup cywilów, których na polecenie Waszej
Królewskiej Mości wpuszczono do twierdzy, wszyscy zachorowali jednocześnie, wielu
zmarło, a epidemia rozprzestrzeniła się na pałac. Zmarło już także dwóch Rycerzy Armii:
któregoś dnia stali, jak zwykle, na warcie przy bramie, a dzień później spoczęli w
trumnach.
Ich ciała pomarszczyły się i przywiędły, zęby przegniły, włosy powypadały. Palimy
zwłoki, ale chorych przybywa. Medycy nigdy nie widzieli czegoś takiego, nie mają więc
też pojęcia, jak to leczyć. Niektórzy powiadają, że to gurkhulska klątwa.
Jezal przełknął ślinę. Wspaniałe miasto, dzieło wielu rąk ludzkich mozolących się na
przestrzeni wieków, po zaledwie kilku tygodniach jego troskliwej opieki zmieniło się w
wypalony wrak. Jego mieszkańcy z dumnych obywateli stali się cuchnącymi żebrakami,
wrzeszczącymi kalekami, zapłakanymi żałobnikami. Przynajmniej ci, którzy jeszcze żyli.
Był najgorszą namiastką króla, jaką kiedykolwiek Unia wydała na świat. Nie potrafił
wnieść odrobiny szczęścia nawet do własnego gorzkiego i beznadziejnego małżeństwa, co
dopiero mówić o całym kraju. Jego reputacja opierała się na kłamstwach, którym nie miał
odwagi zaprzeczyć. Był bezradnym, bezbronnym i pozbawionym kręgosłupa zerem.
- Gdzie jesteśmy? - mruknął, gdy wyjechali na rozległą, smaganą wiatrem otwartą
przestrzeń.
- Jak to? Wasza Królewska Mość nie poznaje Czterech Narożników?
- To tutaj? Niemożli...
Jezal zawiesił głos. Rozpoznanie było gwałtowne i bolesne, jakby ktoś go
spoliczkował.
Ocalały tylko dwie ściany dawnej siedziby gildii kupców bławatnych. Okna i drzwi
ziały w nich jak rozwarte z przerażenia oczy i usta trupów, zastygłe w chwili śmierci. Bruk,
na którym dawniej stały setki wesołych kramów, był spękany i pokryty kożuchem lepkiej
sadzy. Z ogrodów zostały bezlistne skrawki gołej ziemi i spalone resztki ciernistych
krzewów.
Plac powinien był rozbrzmiewać nawoływaniami kupców, paplaniną służących,
śmiechem dzieci, lecz panowała na nim martwa cisza, jeśli nie liczyć świszczącego w
zgliszczach zimnego wiatru, okrywającego serce miasta czarnym, ziarnistym pyłem.
Jezal wstrzymał konia i eskorta - złożona z około dwudziestu Rycerzy Armii, pięciu
Rycerzy Heroldów, tuzina oficerów sztabowych Varuza oraz jednego czy dwóch
wystraszonych giermków - stłoczyła się wokół niego przy wtórze stukotu kopyt. Gorst
spojrzał z pochmurną miną w niebo.
- Wasza Królewska Mość, nie powinniśmy się zatrzymywać. Tu nie jest bezpiecznie.
Nie wiadomo, kiedy Gurkhulczycy wznowią ostrzał.
Jezal puścił jego słowa mimo uszu, zsiadł z konia i wszedł między zgliszcza. Nie
mieściło mu się w głowie, że nie tak dawno kupował tu wino, szukał błyskotek, mierzył
nowy mundur. Niespełna sto kroków stąd, po drugiej stronie dymiących ruin, stał posąg
Haroda Wielkiego, pod którym spotkał się potajemnie z Ardee. Miał wrażenie, że od tamtej
nocy minęło sto lat.
Teraz w okolicy posągu, na skraju stratowanego ogrodu, tłoczyło się żałosne
zgromadzenie: kobiety, dzieci, paru starców, brudni i zrozpaczeni, często o kulach lub w
zakrwawionych bandażach, przyciskający do piersi ocalone ze zgliszczy drobiazgi;
nieszczęśnicy, których tej nocy walki i pożary pozbawiły dachu nad głową. Coś ścisnęło
Jezala w gardle, gdy rozpoznał wśród nich Ardee. Siedziała na kamieniu, wbijając wzrok
w ziemię, i drżała z zimna w cienkiej sukience. Włosy opadały jej na twarz. Ruszył w jej
stronę, uśmiechając się pierwszy raz od... chyba od tygodni.
- Ardee.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Skamieniał. Inna dziewczyna, młodsza,
brzydsza. Patrzyła na niego, kołysząc się w przód i w tył. Jego ręce drgnęły, zamamrotał
coś niezrozumiale. Nie mógł tak po prostu odejść, wszyscy na niego patrzyli.
- Proszę, weź to - wykrztusił.
Przez chwilę mocował się ze złoconymi zapinkami szkarłatnego płaszcza, w końcu zdjął
go i podał dziewczynie.
Bez słowa przyjęła go z jego rąk. To był niedorzeczny, bezwartościowy gest, niemal
obelżywy w swojej palącej hipokryzji.
Ale cywile byli innego zdania.
- Wiwat król Jezal! - zawołał ktoś.
Podniósł się ogólny zgiełk.
Wsparty na kuli młody chłopak wpatrywał się w Jezala wybałuszonymi oczami.
Stojący obok żołnierz miał jedno oko przesłonięte zakrwawionym bandażem, ale drugie
powilgotniało mu z dumy. Matka tuliła do piersi dziecko zakutane w szmatę, która
makabrycznie przypominała strzęp unijnej flagi. Można by pomyśleć, że cała ta scena
została specjalnie wyreżyserowana w taki sposób, żeby budzić jak najżywsze emocje.
Jakby malarz ustawił modeli do topornej, upiornej ilustracji wojennej zgrozy.
- Król Jezal! - zabrzmiał znowu krzyk, któremu tym razem odpowiedziało słabe „Hura!”.
Ich pochlebstwa były dla niego jak trucizna. Brzemię odpowiedzialności jeszcze ciężej
osiadło mu na ramionach. Odwrócił się, niezdolny choćby chwilę dłużej podtrzymywać
fałszywy, wysilony uśmiech.
- Co ja zrobiłem? - wyszeptał, bez przerwy skubiąc jedną dłoń drugą. - Co ja zrobiłem?
Wyrzuty sumienia zżerały go od środka.
Dosiadł konia.
- Podjedźmy jeszcze do Muru Arnaulta.
- Wasza Królewska Mość, naprawdę wydaje mi się to...
- Słyszałeś, co powiedziałem! Bliżej frontu. Chcę zobaczyć walki.
Varuz zmarszczył brwi.
- Tak jest.
Zawrócił konia i poprowadził Jezala i jego eskortę w stronę Łuków, ulicami, które były
zarazem dobrze znajome i przerażająco odmienione. Upłynęło kilka nerwowych minut,
zanim lord marszałek zatrzymał konia i wskazał biegnącą na zachód pustą uliczkę. Zniżył
głos, jakby się obawiał, że wróg może go podsłuchać: - Mur Arnaulta jest niecałe trzysta
kroków stąd, w tym kierunku. Po jego drugiej stronie roi się od Gurkhulczyków. Naprawdę
powinniśmy zawró...
Nagle Jezal poczuł przeniesione przez siodło delikatne wibracje, jego koń się spłoszył,
kurz osypał się z dachów domów po jednej stronie ulicy. Właśnie otwierał usta, żeby
zapytać, co się stało, kiedy ogłuszający grzmot rozdarł powietrze, porażająca, druzgocąca
fala dźwięku, od której dźwięczało w uszach. Ludzie z zapartym tchem rozdziawiali usta,
spłoszone konie wierzgały i toczyły dziko ślepiami. Wierzchowiec Varuza stanął dęba i
bezceremonialnie zrzucił starego żołnierza.
Jezal nie zwracał na niego uwagi, bez reszty skupiony na kierowaniu swoim koniem,
którego - gnany paskudną ciekawością - usiłował pchnąć w kierunku źródła dźwięku. Z
nieba zaczęły spadać małe kamyki; łoskotały o dachy i grzechotały na bruku jak grad. Na
zachodzie ogromna chmura brunatnego pyłu wzbiła się pod niebo.
- Wasza Królewska Mość! - rozległ się żałosny okrzyk Gorsta. - Powinniśmy zawrócić!
Jezal udał, że go nie słyszy.
Wyjechał na rozległy plac usłany odłamkami gruzu, wśród których trafiały się bloki
wielkie jak małe domy. Dławiący kurz osiadał powoli w upiornej ciszy, a Jezal stopniowo
uświadamiał sobie, że zna to miejsce. Zna je bardzo dobrze. Po północnej stronie placu
znajdowała się tawerna, w której lubił bywać, ale coś się zmieniło, przestrzeń była
rozleglejsza niż dawniej, bardziej otwarta...
Szczęka mu opadła. W miejscu długiego odcinku Muru Arnaulta tworzącego zachodni
skraj placu ział ogromny krater w ziemi. Wyglądało na to, że Gurkhulczycy zrobili podkop,
który następnie wypełnili tym przeklętym wybuchowym proszkiem.
Słońce wybrało ten właśnie moment, żeby wyjrzeć zza chmur, i wzrok Jezala podążył w
głąb wyłomu w murze, w dal, aż do zrujnowanych Łuków. Tam zaś tłoczył się całkiem
spory oddział gurkhulskich żołnierzy: brnęli po usianej gruzem pochyłości, zbroje lśniły w
słońcu, groty włóczni kołysały się na wszystkie strony.
Pierwsi właśnie gramolili się z krateru na zniszczony plac. Nieliczni półprzytomni
obrońcy pełzli na oślep w tumanach kurzu, krztusząc się i plując. Inni w ogóle się nie
poruszali. Było oczywiste, że nie ma nikogo, kto stawiłby opór Gurkhulczykom. Nikogo
poza Jezalem.
Ciekawe, pomyślał, co Harod Wielki zrobiłby na moim miejscu.
W gruncie rzeczy wcale nie było to takie trudne pytanie.
Odwaga może pochodzić z różnych źródeł i składać się z różnych elementów. W
odpowiednich warunkach wczorajszy tchórz może się stać bohaterem jutra. Oszałamiający
przypływ heroizmu, jakiego Jezal doświadczył W tym momencie, zrodził się głównie z
wyrzutów sumienia i strachu, a także wstydu, że ten strach odczuwa; dodatkowo wzmagała
go małostkowa frustracja na myśl o tym, że nic, ale to nic nie układa się po jego myśli, oraz
nagła świadomość, że śmierć rozwiązałaby wiele irytujących problemów, które dotąd
wydawały mu się nierozwiązywalne. Z pewnością nie były to szlachetne składniki odwagi,
ale przecież nikt nie pyta piekarza, co wsadza do chleba, dopóki ten chleb dobrze smakuje.
Dobył miecza i podniósł go nad głowę. Ostrze zalśniło w słońcu.
- Rycerze Armii! - zakrzyknął. - Do mnie!
Gorst rozpaczliwie próbował chwycić królewskiego rumaka za uzdę.
- Wasza Królewska Mość! Król nie może się tak...
Jezal spiął konia, który z zaskakującym ożywieniem skoczył naprzód. Gwałtowne
szarpnięcie omal nie wyrwało Jezalowi wodzy z ręki. Z trudem utrzymał się w siodle.
Słyszał głośny tętent kopyt, gdzieś w dole mignął mu umykający spod końskich nóg brudny
bruk; miał świadomość, że eskorta podąża za nim w pewnym oddaleniu, ale jego uwagę
przykuwała głównie rosnąca w siłę gromada Gurkhulczyków z przodu.
Wierzchowiec pędził z prędkością, od której Jezalowi skręcał się żołądek. Kierował
się wprost na mężczyznę na czele gurkhulskich szyków, chorążego z ozdobionym złotymi
symbolami sztandarem na wysokim drzewcu. Chorąży miał zwyczajnie pecha, że
wyznaczono mu tak ważne zadanie. Na widok olbrzymiego zwierzęcia wybałuszył oczy,
odrzucił sztandar i sam próbował uskoczyć z drogi. Niesione impetem szarży ostrze Jezala
werżnęło mu się głęboko w bark, rozpruło korpus i obaliło go na wznak. Kolejni - Jezal nie
umiałby nawet powiedzieć, ilu dokładnie - zginęli z wrzaskiem pod kopytami rumaka, który
tymczasem wpadł w tłum.
Zapanował chaos. Jezal siedział ponad masą wykrzywionych śniadych twarzy, wśród
lśniących pancerzy i dźgających powietrze włóczni. Trzeszczało drewno, dźwięczał metal,
ludzie wykrzykiwali niezrozumiałe słowa. Ciął na prawo i lewo, wywrzaskując
bezrozumne przekleństwa. Grot włóczni zgrzytnął mu o nagolenicę. Jezal chlasnął rękę
chwytającą uzdę jego konia, dwa palce odpadły. Coś z chrzęstem wyrżnęło go w bok i
prawie wysadziło z siodła. Jego miecz z głuchym stuknięciem wgniótł hełm i właściciel
hełmu osunął się w masę ciał.
Nagle koń kwiknął przeraźliwie, stanął dęba i szarpnął się w bok. Przerażony Jezal
wyleciał z siodła i runął na ziemię. Świat zawirował mu przed oczami, kurz podrażnił oczy
i gardło. Jezal zakaszlał, przeturlał się i dźwignął na kolana. Kopyta łomotały o bruk,
wojskowe buty ślizgały się i tratowały leżących. Pomacał się po głowie i stwierdził, że
zgubił diadem. Jak teraz rozpoznają w nim króla? A może przestał być królem? Włosy i
głowę miał całe lepkie. Okrutnie żałował, że nie włożył hełmu, ale teraz było już za późno
na takie refleksje. Zaczął nieporadnie grzebać wśród gruzu, podniósł jakiś płaski kamień...
Zapomniał, czego szuka. Próbował wstać, ale boleśnie zahaczył o coś stopą i znów
wyrżnął jak długi.
Czekał, aż ktoś roztrzaska mu potylicę, okazało się jednak, że stopa uwięzła mu w
strzemieniu, które z kolei cały czas było przytwierdzone do wspaniałego końskiego trupa.
Wyszarpnął but ze strzemienia, wstał, dysząc ciężko, i zrobił kilka chwiejnych kroków,
zataczając się pod ciężarem pancerza. Miecz zwisał mu z bezwładnej dłoni.
Ktoś zamachnął się na niego szablą. Jezal pchnął go w pierś, na co tamten rzygnął mu
krwią w twarz, przewrócił się i wyszarpnął mu z ręki miecz, który tkwił w ranie. Coś z
głuchym szczękiem odbiło się od napierśnika Jezala i pchnęło go w bok, prosto na
gurkhulskiego włócznika, który jednak nie zdążył zasłonić się bronią i wypuścił ją z rąk.
Zaczęli się szamotać. Jezal czuł, że jest okropnie, naprawdę okropnie zmęczony, głowa
bolała go coraz bardziej, każdy wdech wymagał potwornego wysiłku. Pomysł heroicznej
szarży nagle wydał mu się kiepski i nierozważny. Miał ochotę położyć się i odpocząć.
Gurkhulczyk wyszarpnął jedną rękę z uścisku i wziął nią zamach znad głowy. Dłoń (w
której ściskał nóż) odpadła mu nagle w nadgarstku, wlokąc za sobą długą strugę krwi.
Kolana ugięły się pod nim, gdy wybałuszonymi oczami wpatrywał się w krwawy kikut.
- Król! - zabrzmiał piskliwy głos Gorsta. - Król!
Jego długi miecz zatoczył łuk w powietrzu i ściął Gurkhulczykowi głowę. Drugi wróg
natychmiast wyrósł jak spod ziemi, biorąc zamach szablą, zanim jednak zrobił choćby
jeden krok, Gorst rozpłatał mu czaszkę. Obuch topora ześliznął się po naramienniku
rycerza, który opędził się od niego jak od natrętnej muchy i w fontannie krwi ściął
topornika. Czwartemu napastnikowi krótkie ostrze przeszyło na wylot szyję; zachwiał się,
oczy wyszły mu z orbit, złapał się za gardło.
Chwiejącemu się półprzytomnie Jezalowi było prawie żal Gurkhulczyków. Z daleka ich
liczba wydawała się imponująca, ale przy bezpośrednim kontakcie stawało się oczywiste,
że to jakiś oddział pomocniczy, rzucony do krateru w akcie desperacji. Byli wychudzeni,
brudni, pozbawieni sensownego dowództwa, lekko uzbrojeni i prawie nieopancerzeni.
Wielu z nich, jak uświadomił sobie w przebłysku intuicji, sprawiało wrażenie śmiertelnie
przerażonych. Gorst beznamiętnie wyrąbywał sobie drogę przez ich szyki, jak byk
roztrącający stado owiec; postękiwał tylko, gdy tnące jak kosy ostrza wycinały z wilgotnym
mlaśnięciem ziejące rany w ciałach wrogów. Za jego plecami tłoczyły się dalsze pancerne
postaci: roztrącały przeciwników tarczami i cięły lśniącymi mieczami, wyrzynając krwawą
pustkę w gurkhulskiej ciżbie.
Dłoń Gorsta wśliznęła się Jezalowi pod pachę i powlokła go wstecz, tak że tylko
rozgarniał gruz obcasami. Miał mętną świadomość, że gdzieś po drodze zgubił miecz,
byłoby jednak głupotą, gdyby w tej chwili uparł się go odszukać; później, po bitwie, jakiś
żebrak przeszuka pobojowisko i zdobędzie bezcenny łup. Jezal dostrzegł majaczącego w
tumanach kurzu Rycerza Herolda na koniu - potężną sylwetkę w skrzydlatym hełmie,
opędzającą się od przeciwników ciosami topora na długim stylisku. Gorst na poły wyniósł
go w bezpieczne miejsce. Obrońcy miasta zdążyli się tymczasem przegrupować, pojawiły
się również posiłki wydzielone z oddziałów przypisanych do innych odcinków muru.
Ludzie w stalowych hełmach przyklękali na skraju krateru i z kusz ostrzeliwali kłębiących
się przy dnie Gurkhulczyków, uwięzionych wśród gruzu i błota. Inni przyciągnęli skądś
wóz i obalili go na bok, czyniąc z niego tymczasowy szaniec. Jakiś Gurkhulczyk zakwilił
cicho, gdy z rozpłatanym brzuchem zsunął się z poszarpanej krawędzi krateru i runął w dół.
Na placu z każdą chwilą przybywało unijnych kusz i włóczni; wraz z nimi pojawiały się
beczki, kamienie i połamane belki konstrukcyjne, aż w poprzek wyrwy w murze stanęła
prowizoryczna barykada najeżona ludźmi i bronią.
Zasypywani bełtami i kamieniami Gurkhulczycy wstrzymali natarcie i w końcu podali
tyły, gramoląc się po swoim zboczu. Dno krateru było usłane zwłokami ich towarzyszy.
- Do Agriontu, Wasza Królewska Mość - zarządził Gorst. - Bezzwłocznie.
Jezal nie oponował. Miał dość wojowania jak na jeden dzień.
***
Na Placu Marszałków działo się coś dziwnego. Uzbrojeni w oskardy i dłuta
kamieniarze dobrali się do brukowanej nawierzchni, żłobiąc w niej płytkie, na pozór
przypadkowo wytyczone rowki. Kowale pocili się w polowych kuźniach w poświacie
lanego do form żelaza. Huk młotów i łoskot kamieni przyprawiały Jezala o ból zębów, ale
głos Pierwszego z Magów rozbrzmiewał jeszcze głośniej: - Nie! Okrąg, ośle, okrąg! Stąd...
dotąd!
- Muszę wracać do Sali Wojskowej, Wasza Królewska Mość powiedział Varuz. - Mur
Arnaulta został sforsowany, na kolejne natarcie w tamtym miejscu nie trzeba będzie długo
czekać. Gdyby nie szarża Waszej Królewskiej Mości, Gurkhulczycy stąpaliby właśnie po
Środkowej Drodze. Zaczynam rozumieć, jak Wasza Królewska Mość zdobył swoją
reputację podczas wyprawy na zachód. W życiu nie widziałem równie śmiałego manewru!
- Hmm...
Jezal patrzył, jak żywi wloką ciała poległych: trzech Rycerzy Armii, jednego oficera ze
sztabu Varuza i giermka, chłopca najwyżej dwunastoletniego, którego odcięta głowa
trzymała się tułowia na strzępach chrząstek. Czterech mężczyzn i dziecko, których
osobiście poprowadził na śmierć. Nie wspominając o ranach, jakie wierni członkowie
jego orszaku odnieśli w jego zastępstwie. Śmiały manewr, nie ma co.
- Zaczekaj tutaj - warknął do Gorsta.
Klucząc wśród harujących w pocie czoła rzemieślników, podszedł do Pierwszego z
Magów. Nieopodal, na jednej z ustawionych w szeregu beczek siedziała Ferro: usiadła po
turecku, zwiesiła swobodnie ręce, na jej śniadej twarzy malowała się ta sama bezgraniczna
pogarda, jaką zawsze okazywała Jezalowi. Świadomość, że pewne rzeczy jednak się nie
zmieniają, była w tej sytuacji prawie kojąca.
Bayaz z marsową miną wpatrywał się w stronice wielgachnej księgi, bardzo starej,
oprawionej w spękaną i postrzępioną czarną skórę. Twarz miał bladą i ściągniętą, starą i
pomarszczoną. Cały jeden policzek pokrywały strupy po licznych zadrapaniach.
- Co ci się stało? - zdziwił się Jezal.
Bayaz spochmurniał jeszcze bardziej, powieka podkrążonego oka drgnęła mu nerwowo.
- Mógłbym ci zadać to samo pytanie.
Nie uszło uwagi Jezala, że Pierwszy z Magów darował sobie tradycyjną „Waszą
Królewską Mość”. Dotknął zakrwawionego bandaża na głowie. - Brałem udział w szarży.
- W czym?
- Prowadziłem oględziny miasta, kiedy Gurkhulczycy zrobili wyłom w Murze Arnaulta.
Nie miał ich kto powstrzymać, więc... musiałem to zrobić sam.
Zdziwił się, słysząc własne słowa. Z pewnością nie odczuwał dumy z powodu swojej
brawury. Jego rola ograniczyła się na dobrą sprawę do wjechania w tłum, spadnięcia z
konia i rozbicia sobie głowy, w walce wyręczyli go jego wierzchowiec i Bremer dan
Gorst. A i przeciwnik nie był przesadnie wymagający. Przypuszczał jednak, że choć raz
udało mu się postąpić właściwie. O ile w tej sytuacji w ogóle można było o czymś takim
mówić.
Bayaz nie był zachwycony.
- Czy ta resztka rozumu, która jakimś cudem ocalała ci we łbie, całkiem już zamieniła
się w gnój?
- Czy ta resztka...
Jezala zamurowało, gdy sens słów Bayaza przesączył się w końcu do jego
świadomości.
„Jak śmiesz, ty wścibski wypierdku?! Zwracasz się do króla!”.
Tak właśnie chciał odpowiedzieć Bayazowi, ale głowa pękała mu z bólu, a wyraz
twarzy maga dodatkowo go zniechęcał. Złapał się więc na tym, że mamrocze
przepraszająco: - Ale... nie rozumiem... myślałem... przecież tak chyba zachowałby się
Harod Wielki, prawda?
- Harod? - Bayaz uśmiechnął się szyderczo. - Harod był śmierdzącym tchórzem i
skończonym durniem na dodatek! Nawet ubrać się nie potrafił bez mojej pomocy!
- Ale...
- Łatwo znaleźć człowieka, który poprowadzi szarżę. - Mag każde słowo wymawiał z
przesadną starannością, jakby zwracał się do wioskowego głupka. - O wiele trudniej
znaleźć przywódcę narodu. Nie dopuszczę do tego, żeby wysiłek, jaki włożyłem w
ukształtowanie cię, poszedł na marne. Dlatego, kiedy znów najdzie cię chętka ryzykować
życie, radzę ci, zamknij się po prostu w latrynie i nie wychodź. Ludzie szanują człowieka o
reputacji wojownika, którą szczęśliwym zrządzeniem losu posiadłeś. Nikt jednak nie
będzie szanował trupa. Nie tam! - ryknął, wymijając Jezala i wygrażając ze złością
któremuś z kowali.
Nieszczęśnik podskoczył jak spłoszony królik, spod tygla posypały się rozżarzone
węgle. - Przecież ci tłumaczyłem, głupcze: dokładnie według szkiców! Tak, jak
narysowałem! Każdy błąd może być gorzej niż po prostu śmiertelny w skutkach!
Jezal patrzył w ślad za magiem. Złość, wyrzuty sumienia i zwyczajne zmęczenie
walczyły o kontrolę nad jego ciałem. Zmęczenie zwyciężyło: powlókł się w stronę beczek i
usiadł ciężko obok Ferro.
- Wasza kurewska mość - odezwała się Ferro.
Jezal przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym.
- Twoja uprzejmość to dla mnie zaszczyt zgoła niezasłużony.
- Bayaz nie jest zadowolony, co?
- Chyba nie.
- Cóż... A kiedy on jest z czegokolwiek zadowolony?
Jezal chrząknął. Uświadomił sobie, że od koronacji nie rozmawiał z Ferro.
Oczywiście, wcześniej też nie łączyła ich jakaś szczególnie zażyła przyjaźń, ale musiał
przyznać, że jej skrajny brak szacunku miał na niego zaskakująco kojący wpływ - prawie
jakby na chwilę znów stał się tym próżnym, leniwym, bezwartościowym i szczęśliwym
człowiekiem, którym był w przeszłości. Spojrzał na Bayaza, który wskazywał coś palcem
w księdze.
- Co on w ogóle kombinuje?
- Ratuje świat. Tak mi przynajmniej powiedział.
- Aha. Nie za późno?
- Ja nie jestem od pilnowania czasu.
- Jak zamierza to zrobić? Z pomocą kamieniarzy i kowali?
Ferro zmierzyła go wzrokiem. Spojrzenie jej diabelskich, żółtych oczu wydało się
Jezalowi tak samo odpychające jak zawsze.
- Między innymi.
Jezal wsparł łokcie na kolanach, oparł brodę na rękach i westchnął przeciągle. Był
bardzo, bardzo zmęczony.
- Chyba znów źle zrobiłem.
- Hmm... - Ferro odwróciła wzrok. - Masz do tego dryg.
NADEJŚCIE NOCY
Generał Poulder wiercił się niespokojnie na polowym krzesełku, nawet wąsy mu drżały,
jakby z najwyższym trudem hamował rozpierającą go złość. Rumieńce i pogardliwe
parsknięcia sugerowały, że jest gotowy w każdej chwili wyskoczyć z namiotu i w
pojedynkę zaszarżować na gurkhulskie pozycje. Krótko ostrzyżony generał Kroy siedział po
drugiej stronie stołu, sztywny jakby kij połknął, i tylko mięśnie zaciśniętych szczęk
rysowały mu się wyraźnie pod skórą. Morderczy mars na czole dowodził niedwuznacznie,
że jego wściekłość na najeźdźców, choć nie mniejsza niż u Pouldera, jest spętana żelazną
wolą i jeśli miałoby dojść do jakiejkolwiek szarży, to zostanie ona zorganizowana i
przeprowadzona z pedantyczną dbałością o szczegóły.
Na pierwszych odprawach monstrualnie rozrośnięte sztaby generałów miały nad
Westem dwudziestokrotną przewagę liczebną. Dopiero z czasem, nieustępliwie upominając
się o swoje prawa, dokonał ich redukcji do - łącznie - czterech oficerów, po dwóch ze
strony każdego z generałów. Narady sztabowe, pozbawione w ten sposób charakteru
karczemnej awantury, upodobniły się do małych, tętniących podskórnym napięciem
zjazdów rodzinnych, takich jak spotkanie przy okazji odczytania dyskusyjnego testamentu.
Występujący w roli wykonawcy testamentu West usiłował znaleźć wyjście z sytuacji
satysfakcjonujące dwóch trwających w sporze beneficjentów, których jednakże nic nie
mogło usatysfakcjonować.
Zasiadający obok niego osłupiali Jalenhorm i Brint pełnili funkcję jego asystentów.
Trudno było ocenić, jaka rola przypada w tej sytuacji Wilczarzowi, nie dało się jednak
ukryć, że, nawet czyszcząc sobie sztyletem paznokcie, wzmagał panującą w namiocie
atmosferę zatroskania.
- To będzie bitwa, jakiej nie zna historia! - pienił się Poulder. - Odkąd Harod
zjednoczył Unię, stopa najeźdźcy nie postała w Midderlandzie!
Kroy burknął coś potakująco.
- Gurkhulczycy chcą obalić nasze prawa, zdławić naszą kulturę, zniewolić nasz lud!
Przyszłość kraju zawisła na...
Załopotała poła przy wejściu do namiotu i w środku zameldował się Pike z poparzoną,
nieprzeniknioną twarzą. Za nim, szurając nogami, wszedł wysoki mężczyzna, przygarbiony
i zataczający się z wyczerpania. Twarz miał brudną od kurzu, ramiona przyrzucone kocem.
- To Fedor dan Hayden - przedstawił gościa Pike. - Rycerz Herold. Pod osłoną nocy
wypłynął wpław z portu w Adui i przemknął się przez gurkhulskie posterunki.
- To akt wyjątkowego męstwa - przyznał West. Kroy i Poulder zawtórowali mu
niechętnymi pomrukami aprobaty. - Jesteśmy ci wielce zobowiązani. Jak wygląda sytuacja
w mieście?
- Będę szczery, lordzie marszałku: sytuacja jest poważna. - Hayden chrypiał lekko ze
znużenia. - Zachodnie dzielnice, czyli Łuki i Trzy Farmy, wpadły w ręce imperatora. Dwa
dni temu Gurkhulczycy zrobili wyłom w Murze Arnaulta. Szyki obrońców są skrajnie
rozciągnięte, w każdej chwili mogą zostać przełamane, a wtedy nieprzyjaciel zagrozi
bezpośrednio Agriontowi. Jego Królewska Mość prosi, żebyście jak najszybciej ruszyli w
stronę miasta. Liczy się każda godzina.
- A czy Jego Królewska Mość zaplanował jakąś konkretną taktykę? - spytał West.
Jezal dan Luthar miał zwykle głowę tylko do wina i bzykania siostry Westa, ale może w
chwili próby coś się zmieniło.
- Gurkhulska armia obiegła miasto, ale jej szeregi są wątłe. Zwłaszcza od wschodu.
Lord marszałek Varuz uważa, że zdecydowany atak w tamtym punkcie może przerwać
pierścień oblężenia.
- Tymczasem w dzielnicach zachodnich gurkhulskie świnie będą się panoszyć bez
przeszkód - zauważył gniewnie Kroy.
- Łotry... - wycedził przez zęby Poulder. - Łotry.
- Nie mamy innego wyjścia, jak natychmiast wyruszyć do Adui - orzekł West. -
Wykorzystamy wszystkie dostępne trakty i będziemy się przemieszczać z największą
możliwą prędkością, żeby jak najszybciej zająć pozycje na wschód od miasta; będziemy
maszerować przy świetle pochodni, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musimy uderzyć o świcie i
przełamać gurkhulskie szyki. Admirał Reutzer zaatakuje tymczasem gurkhulską flotę w
porcie. Generale Kroy, proszę wysłać część jazdy przodem, niech przepatrzą teren i
zabezpieczą nasz przemarsz. Nie życzę sobie żadnych niespodzianek.
Choć raz u Kroya nie dało się wyczuć ani cienia niechęci: - Tak jest, lordzie marszałku.
- Pańska dywizja podejdzie pod Aduę z północnego wschodu, przebije się przez linie
wroga i wkroczy do miasta, gdzie natychmiast skieruje się do Agriontu. Jeżeli nieprzyjaciel
zdąży przez ten czas zająć centrum Adui, zwiążecie go walką; jeśli nie, wzmocnicie obronę
Muru Arnaulta i przygotujecie się do wyparcia wroga z Łuków.
Kroy pokiwał z powagą głową, sina żyłka zarysowała mu się pod skórą na czole.
Dwaj oficerowie za jego plecami przypominali pomniki ku czci wojskowej precyzji.
- Jutro o tej porze w Adui nie zostanie ani jeden żywy kantycki żołnierz.
- Wilczarz? Chciałbym, żebyście ty i twoi Północni udzielili wsparcia dywizji generała
Kroya. Pod warunkiem, że wasz... - to słowo nie chciało Westowi przejść przez gardło -
król... nie ma nic przeciwko temu.
Wilczarz przesunął językiem po ostrych zębach.
- Przypuszczam, że król pójdzie tam, gdzie go wiatry poniosą. Zawsze miał taki styl.
- Dziś w nocy wiatr wieje w kierunku Adui.
- Rozumiem. - Wilczarz skinął głową. - Zatem... do Adui.
- Generale Poulder, pańska dywizja uderzy na miasto od południowego wschodu,
weźmie udział w bitwie o mury, a po wkroczeniu do miasta skieruje się w stronę portu.
Jeżeli nieprzyjaciel dotrze tak daleko, macie go wyprzeć, a następnie zwrócić się na
północ i Środkową Drogą dotrzeć do Agriontu.
Poulder uderzył pięścią w stół; jego oficerowie warknęli gniewnie jak bokserzy przed
walką.
- Tak jest, do diabła! Ulice spłyną gurkhulską krwią!
West spojrzał spode łba najpierw na niego, potem na Kroya.
- Nie muszę chyba podkreślać wagi jutrzejszego zwycięstwa?
Generałowie wstali bez słowa i jednocześnie ruszyli ku wyjściu, gdzie stanęli
naprzeciw siebie. West zastanawiał się, czy nawet w takiej sytuacji odezwą się stare
animozje.
Kroy wyciągnął rękę.
- Powodzenia, generale Poulder.
Poulder ujął jego dłoń w obie swoje.
- Panu również, generale Kroy. Wszystkim nam życzę powodzenia.
Energicznym krokiem wyszli z namiotu, zabierając swoich oficerów oraz Jalenhorma i
Brinta.
Hayden odkaszlnął.
- Lordzie marszałku... Wraz ze mną wysłano jeszcze czterech Rycerzy Heroldów.
Rozdzieliliśmy się, żeby zwiększyć szanse na to, że choć jeden z nas się przebije. Czy...
ktoś jeszcze przybył?
- Nie. Jeszcze nie, może później... - odparł West, chociaż wydało mu się to mało
prawdopodobne. Hayden musiał myśleć podobnie; było to widać po jego oczach.
- Naturalnie. Może później.
- Sierżant Pike znajdzie panu jakiegoś konia i wino. Domyślam się, że chętnie obejrzy
pan nasz poranny szturm.
- Z przyjemnością.
- Doskonale.
Pike z Haydenem również wyszli. West odprowadził ich wzrokiem, marszcząc brwi.
Szkoda tych pozostałych Rycerzy Heroldów, ale zanim jutro zajdzie słońce, będzie
jeszcze wielu poległych do opłakiwania. O ile będzie miał ich kto opłakiwać.
Rozgarnął poły namiotu i wyszedł na zewnątrz. Owionęło go rześkie powietrze.
Flota cumowała w rozciągającej się w dole wąskiej naturalnej zatoce. Okręty kołysały
się leniwie na falach, wysokie maszty przechylały się w tę i z powrotem na tle
ciemniejących chmur - lodowato niebieskich, zimno szarych, wściekle pomarańczowych.
West miał wrażenie, że widzi pełznące po wodzie łodzie przewożące ostatki armii na
czarną plażę.
Słońce szybko opadało ku widnokręgowi, śląc mętne resztki blasku nad wzgórza na
zachodzie. Gdzieś tam, tuż poza zasięgiem wzroku, płonęła Adua. West rozluźnił ramiona,
próbując rozruszać spięte, powęźlone mięśnie. Odkąd wypłynęli z Anglandu, nie miał
żadnych wieści; Ardee najprawdopodobniej została w mieście, ale i tak nie mógł nic z tym
zrobić. Nic - poza zarządzeniem natychmiastowego ataku i liczeniem (wbrew wszystkiemu)
na łut szczęścia.
Rozmasował sobie brzuch. Od początku rejsu dokuczała mu niestrawność. Cóż,
najwidoczniej takie są uroki dowodzenia. Za parę tygodni zacznie zarzygiwać mapy, tak jak
jego poprzednik.
Wciągnął powietrze głęboko do rozdygotanych płuc i powoli je wydmuchnął.
- Wiem, co czujesz.
Wilczarz siedział na rozchwierutanej ławeczce przed namiotem i z łokciami opartymi na
kolanach wpatrywał się w morze.
West przysiadł ciężko obok niego. Z odpraw z Poulderem i Kroyem zawsze wychodził
śmiertelnie zmęczony. Kiedy za długo zgrywa się twardziela z kamienia, zostaje z
człowieka tylko słomiany chochoł.
- Przepraszam - powiedział ku własnemu zaskoczeniu.
Wilczarz spojrzał na niego pytająco.
- Przepraszasz? Za co?
- Za wszystko. Za Trójdrzewca, za Tula... za Cathil. - Nagle coś ścisnęło Westa w
gardle. - Za wszystko. Przykro mi.
- Wszystkim nam jest przykro. Nie mam do ciebie pretensji. Do nikogo nie mam
pretensji, nawet do Bethoda. Co komu przyjdzie z takiego wzajemnego obwiniania się?
Robimy to, co musimy. Dawno przestałem szukać powodów.
West przetrawił słowa Wilczarza i pokiwał głową.
- Słusznie.
Patrzyli, jak nad zatoką zapalają się pochodnie, niczym skrzący się pył rozsypany po
mrocznej krainie.
***
Nastała noc, i to posępna. Posępna z powodu zimna, kapania rzadkiego deszczu i wielu
mil, które należało z mozołem pokonać przed świtem, ale przede wszystkim ze względu na
to, co czekało na jej końcu, kiedy wstanie słońce. Za każdym razem coraz trudniej
maszerowało się na pole bitwy. Za młodu, zanim Logen stracił palec i zyskał czarną
reputację, znajdował w tym wszystkim przynajmniej cień ekscytacji, śladowy dreszczyk
emocji. Teraz został wyłącznie mdlący strach - strach przed walką, ale też inny strach,
gorszy: przed jej następstwami.
A bycie królem bynajmniej nie pomagało; on w każdym razie nie widział żadnych
plusów. Trochę przypominało to bycie wodzem, ale było gorzej. Cały czas myślał, że
powinien robić coś, czego nie robi. Przepaść dzieląca go od reszty jeszcze się poszerzyła.
Jeszcze trudniej było przerzucić nad nią most.
Buty mlaskały i cmokały w błocie, broń i uprzęże szczękały i podzwaniały, ludzie
stękali i klęli w ciemnościach. Nieliczni nieśli skwierczące pochodnie, którymi oświetlali
błotnisty trakt. Strugi deszczu cięły mrok. Deszcz padał też na Logena, składał delikatne jak
piórko pocałunki na jego głowie i twarzy, czasem skapnął na odziane w stary płaszcz
ramiona.
Armia Unii rozciągnęła się na pięciu osobnych drogach prowadzących na wschód, ku
Adui i - wszystko na to wskazywało - surowej rozprawie z Gurkhulczykami. Logen i jego
ludzie podążali drogą poprowadzoną najdalej na północ. Na południe od niego majaczyły
ledwie widoczne migoczące, bezcielesne światełka, rozproszone w czarnym krajobrazie i
ginące w oddali. Druga kolumna wojska, kolejne kilka tysięcy ludzi brnących w błocie na
spotkanie krwawego świtu.
Zmrużył oczy. Z przodu w migotliwym świetle pochodni mignął mu szczupły profil
Dreszcza: zmarszczone brwi, błysk w oku. Spojrzeli po sobie, zanim Dreszcz odwrócił się
do Logena plecami, przygarbił i podjął marsz.
- Nadal za mną nie przepada. I tak już będzie zawsze.
- Bezrozumna rzeź rzadko bywa najkrótszą drogą do popularności - zauważył Wilczarz.
- Zwłaszcza u króla.
- Tylko że on akurat mógłby mieć dość odwagi, żeby coś z tym zrobić.
Dreszcz nosił w sercu urazę, ranę, której nie zaleczy ani czas, ani dobroć, ani nawet
ocalone życie. Mało jest ran, które goją się do końca; w dodatku niektóre z tych
niegojących się bolą coraz bardziej z każdym mijającym dniem.
Wilczarz jakby czytał mu w myślach.
- Nie przejmuj się Dreszczem, on jest w porządku. I tak mamy dość zmartwień z
Gurkhulczykami.
- Mhm - przytaknął Ponurak.
Logen nie do końca się z tym zgadzał. Ojciec zawsze mu powtarzał, że najgorsi
wrogowie mieszkają po sąsiedzku. Dawniej po prostu zamordowałby skurczybyka i byłoby
po problemie, ale teraz starał się być lepszym człowiekiem. Bardzo się starał.
- Na pamięć zmarłych... - mówił tymczasem Wilczarz. - Żebyśmy walczyli przeciw
brunatnym, ramię w ramię z Unią? Jak do tego doszło, do diabła? Nie powinno nas tu być.
Logen odetchnął głęboko i poczekał, aż Dreszcz się oddali.
- Wściekły na nas zaczekał, chociaż nie musiał; gdyby nie on, nie rozprawilibyśmy się z
Bethodem. Jesteśmy mu to winni. Jeszcze jedna bitwa. Ostatnia.
- Zauważyłeś może, jak bitwy mają w zwyczaju prowadzić jedna do drugiej? Zawsze
jest jakaś „jeszcze jedna”.
- Mhm - wtrącił Ponurak.
- Nie tym razem. Ta będzie naprawdę ostatnia.
- Serio? A co potem?
- Pewnie wrócimy na północ, nie wiem... Pokój, nie?
- Pokój? - Wilczarz chrząknął. - A co to właściwie jest, ten pokój? Co się z nim robi?
- Tak sobie miarkuję... no... będziemy uprawiać różne... rzeczy...
- Uprawiać rzeczy, tak? No, ja pierdolę, na pamięć zmarłych, czy któryś z nas, ja, ty,
ktokolwiek, zna się na uprawie roli?! Przez całe życie nic, tylko zabijamy!
Logen wzruszył ramionami, wyraźnie zażenowany.
- Trzeba mieć nadzieję. Poza tym, wszystkiego można się nauczyć, nie?
- Czyżby? Im więcej zabijasz, tym lepszy w tym jesteś. Im lepszy jesteś w zabijaniu, tym
mniej nadajesz się do czegokolwiek innego. Mam wrażenie, że przeżyliśmy tak długo tylko
dlatego, że w zabijaniu jesteśmy najlepsi.
- Masz czarne myśli, Wilczarz.
- Od lat. I martwi mnie, że ty ich nie masz. Nadzieja do ciebie nie pasuje, Logen.
Powiedz mi, zdarzyło ci się kiedy dotknąć czegoś, czego byś tym dotykiem nie zranił?
Miałeś w życiu coś, co nie obróciło się w pył?
Logen długo myślał o tych słowach. Żona, dzieci, ojciec, cały klan... wszyscy wrócili do
ziemi. Forley, Trójdrzewiec i Tul, wszystko dobrzy ludzie - i wszyscy nie żyli; niektórzy
zginęli z jego ręki; inni przez jego zaniedbanie, dumę, głupotę. Ich twarze stanęły mu przed
oczami. Nie wyglądali na szczęśliwych, ale zmarli często tak mają. Gorzej, że nawet nie
próbował spojrzeć dalej, za ich plecy, gdzie czaiła się cała smętna gromada, cały tłum
duchów. Krwawa armia. Wszyscy, których postanowił zabić. Shama Bezlitosny z
wywleczonymi z rozpłatanego brzucha bebechami. Czarnostopy ze zmiażdżonymi nogami i
poparzonymi dłońmi. Finnius, łajdak z odciętą stopą i rozrąbaną piersią. Bethod, na samym
przedzie, ze zmiażdżoną czaszką i zdeformowaną twarzą. A spod łokcia wyglądał mu syn
Crummocka. Morze mordu.
Zacisnął kurczowo powieki, a potem zmusił się do otwarcia oczu. Twarze wciąż
majaczyły na obrzeżach jego umysłu. Nie miał nic do powiedzenia.
- Tak myślałem. - Wilczarz odwrócił się do niego bokiem. Mokre włosy kleiły mu się
do twarzy. - Czy to nie ty mi zawsze powtarzałeś, że należy trzeźwo patrzeć na świat? Zrób
to.
I odszedł drogą pod zimnymi gwiazdami. Ponurak jeszcze chwilę się ociągał, ale w
końcu on też wzruszył ramionami i podążył za Wilczarzem, zabierając pochodnię.
- Człowiek może się zmienić - wyszeptał Logen. Nie był pewien, czy mówi do
Wilczarza, do siebie, czy do trupio bladych twarzy w ciemności. Zewsząd otaczali go
tłoczący się na trakcie ludzie, a mimo to, był sam. - Człowiek może się zmienić.
PYTANIA
Słońce zaszło nad okaleczoną Aduą, jesienna mgła spłynęła chyłkiem znad
niespokojnego morza i zmieniła chłodny wieczór w upiorną noc. W odległości stu kroków
zarysy domów zaczynały się rozmywać, kolejne sto kroków dalej upodabniały się do
widm; nieliczne światła w oknach wyglądały jak płynące w mroku zmory.
„Dobra pogoda do złej roboty, której sporo nas czeka”.
Na razie powietrzem nie wstrząsały żadne odległe eksplozje. Gurkhulskie katapulty
umilkły.
„Przynajmniej chwilowo. Zresztą, co w tym dziwnego? Prawie cała Adua należy już do
Gurkhulczyków, a kto by chciał palić własne miasto?”.
We wschodniej części Adui, z dala od bitewnego zgiełku, panował ponadczasowy
spokój.
„Jakby nie było żadnych Gurkhulczyków”.
Kiedy więc w ciemnościach rozległo się przytłumione stukanie, niczym tupot zbrojnego
oddziału, Glokta poczuł ukłucie lęku i na wszelki wypadek wtulił się w cień rosnącego
przy drodze żywopłotu. W oddali zamajaczyły blade, podrygujące światełka, potem w
mroku zarysowała się ludzka sylwetka: mężczyzna z dłonią niedbale opartą na rękojeści
przypasanego rapiera szedł swobodnym, dumnym krokiem, świadczącym o niebywałym
zadufaniu.
Coś długiego sterczało mu z głowy i kolebało się w rytm jego ruchów.
Glokta wytężył wzrok.
- Cosca?
- We własnej osobie! - Styriańczyk wybuchnął śmiechem. Jednym palcem dotknął ronda
eleganckiego skórzanego kapelusza z niedorzecznie długim piórem. - Sprawiłem sobie
nowy kapelusz. Za twoje pieniądze, superiorze...
- Widzę. - Glokta spiorunował wzrokiem ozdobne nakrycie głowy i krzykliwie złotą
koszową rękojeść rapiera. - Umawialiśmy się chyba na coś dyskretnego?
- Dys... kret... nego? - Styriańczyk zmarszczył brwi, a potem wzruszył ramionami. -
Więc to było to słowo... Pamiętam, że coś powiedziałeś, i pamiętam, że tego nie
zrozumiałem.
- Skrzywił się i wolną ręką podrapał po kroczu. - Chyba podłapałem pasażerów na gapę
od którejś z kobiet w tawernie. Ależ się człowiek czochra od tych skurczybyków...
„No proszę... Te kobiety przynajmniej dostają za to pieniądze. Spodziewałbym się
raczej, że wszy będą miały lepszy gust”.
Za plecami Coski gęstniał tłum cieni, niektóre niosły osłonięte latarnie. Jedna grupa
zarośniętych mężczyzn, druga... Emanowali zagrożeniem jak gówno smrodem.
- To twoi ludzie?
Najbliżej stojący kompan Coski miał tak odrażające krosty na twarzy, że ich widok
przechodził wszelkie wyobrażenie. Jego sąsiad w miejsce odciętej dłoni wprawił sobie
morderczy hak. Dalej stał wysoki grubas, którego szyję pokrywała sina plątanina kiepskich
tatuaży. Towarzyszył mu człowiek niewiele wyższy od karła, o szczurzej twarzy i tylko
jednym oku; nie zawracał sobie głowy noszeniem przepaski, więc oczodół ział pustką spod
opadających na twarz przetłuszczonych włosów.
Łącznie było ich około dwóch tuzinów. Takiej zbieraniny bandziorów Glokta jeszcze
chyba nie spotkał. „A przecież niejedno w życiu widziałem. Na pewno nie zawarli bliższej
znajomości z wodą do mycia. Założę się, że każdy sprzedałby własną siostrę za półdarmo”.
- Wyglądają niezbyt... solidnie - mruknął Glokta.
- Niezbyt solidnie? Bzdura, superiorze! Po prostu chwilowo mają pecha; obaj przecież
wiemy, jak to czasem w życiu bywa, prawda? Każdemu z nich powierzyłbym los własnej
matki!
- Jesteś pewien?
- Matka od dwudziestu lat nie żyje, więc niby jak mieliby jej zaszkodzić? - Cosca objął
zdeformowane ramiona Glokty i przyciągnął go do siebie, czym przyprawił go o bolesne
ukłucie w biodrach. - Prawdę mówiąc, wybór jest nędzny. - Ciepły oddech najemnika
mocno zalatywał alkoholem i zepsuciem. - Normalni ludzie uciekli z miasta na pierwszą
wieść o przybyciu Gurkhulczyków. Ale jaka to różnica? Są zdeterminowani, silni... Nie
wynająłem ich dla urody. Lubię desperatów! Z takimi obaj umiemy się dogadać. Poza tym,
do niektórych zadań desperaci są najlepsi. Czyż nie, superiorze?
Glokta z pochmurną miną powiódł wzrokiem po zbieraninie wychudzonych,
obrzmiałych, okaleczonych i pobliźnionych twarzy.
„Jak do tego doszło, u licha, że wielce obiecujący pułkownik Glokta, dziarski dowódca
pierwszego regimentu gwardii królewskiej, musi dziś dowodzić taką hołotą?”.
Westchnął ciężko. „Za późno na szukanie przystojnych najemników. Zresztą ci w
zupełności wystarczą do wypełnienia mogiły”.
- Dobrze. Zaczekajcie tutaj.
Obrzucił spojrzeniem ciemną fasadę domu, zanim wolną ręką otworzył furtkę i kulejąc,
wszedł na podwórze. Spomiędzy ciężkich zasłon w oknie na parterze sączyła się strużka
światła.
Gałką laski zapukał do drzwi. Cisza, dopiero po chwili niechętne kroki w sieni.
- Kto tam?
- Ja. Glokta.
Szczęknęły zasuwki, światło wylało się w nocny chłód i w drzwiach pojawiła się twarz
Ardee - wychudzona, poszarzała wokół oczu, zaróżowiona na nosie.
„Jak zdychający kot”.
- Superiorze! - Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, złapała Gloktę pod ramię i niemal siłą
wciągnęła go za próg. - Co za radość! Nareszcie będę mogła z kimś porozmawiać!
Przeraźliwie mi się tu nudzi.
W kącie bawialni stało kilkanaście pustych butelek; połyskiwały gniewnie w
przydymionym blasku świec i żarzącego się w kominku polana. Na stole walały się brudne
naczynia i kieliszki. Pokój śmierdział potem i winem, starym jedzeniem i świeżą rozpaczą.
„Czy istnieje zajęcie bardziej żałosne od samotnego upijania się? Wino potrafi czasem
dać szczęście człowiekowi szczęśliwemu, ale u smutnego tylko pogłębia smutek”.
- Znowu próbuję przegryźć się przez tę przeklętą książkę.
Ardee plasnęła dłonią w otwarty opasły tom, leżący na krześle.
- Upadek Mistrza Stwórcy - odczytał półgłosem Glokta. - To bzdet. Nic, tylko magia i
męstwo. Nie przebrnąłem nawet przez pierwszy tom.
- Współczuję. Ja czytam trzeci i wcale nie robi się łatwiej. Za dużo tych przeklętych
magów, mylą mi się. Poza tym, ciągle bitwy i krwawe wędrówki bez końca, tam i z
powrotem. Przysięgam, że jak zobaczę jeszcze choćby jedną mapę, to się zabiję.
- Może się okazać, że ktoś oszczędzi ci tego kłopotu.
- Jak to?
- Obawiam się, że nie jesteś już tu bezpieczna. Powinnaś udać się ze mną.
- Wybawienie? Los był mi łaskawy! - Ardee machnęła lekceważąco ręką. -
Rozmawialiśmy już o tym. Gurkhulczycy są daleko, po drugiej stronie miasta. Więcej
ryzykujesz, mieszkając w Agrioncie...
- To nie Gurkhulczycy stanowią zagrożenie, lecz moi zalotnicy.
- Twoi przyjaciele-dżentelmeni mieliby być zagrożeniem dla mnie?
- Nie doceniasz potęgi ich zazdrości. Obawiam się, że wkrótce zaczną zagrażać
wszystkim, których poznałem w swoim nędznym życiu: przyjaciołom i wrogom.
Glokta zdjął z wieszaka na ścianie płaszcz z kapturem i podał go Ardee.
- Dokąd pójdziemy?
- Do uroczego domku nieopodal przystani. Najlepsze lata ma wprawdzie za sobą, ale
charakteru z pewnością mu nie brakuje. Można powiedzieć, że pod tym względem jest do
nas podobny.
W sieni zadudniły ciężkie kroki i Cosca wetknął głowę przez drzwi.
- Superiorze? Powinniśmy już iść, jeśli chcemy dotrzeć do portu, zanim...
Zaniemówił, wpatrując się w Ardee. Zapadła krępująca cisza.
- Kto to jest? - mruknęła Ardee.
Cosca zawadiackim krokiem przeszedł przez próg, teatralnym gestem zdjął kapelusz
(odsłaniając przy tym dziobatą, bezwłosą czaszkę) i ukłonił się - nisko, nisko, niziutko.
„Jeszcze trochę i przytarłby nosem o podłogę”.
- Proszę mi wybaczyć, pani: Nicomo Cosca, sławny żołnierz fortuny, sługa pani uniżony.
Padam do stopek.
Nóż wypadł mu z kieszeni płaszcza i zaklekotał na deskach.
Przez chwilę wszyscy się w niego wpatrywali, w końcu Cosca się uśmiechnął.
- Widzisz, pani, tę muchę na ścianie?
Glokta zmrużył oczy.
- To chyba nie najlepszy moment na...
Wirujący nóż ze świstem przeciął powietrze. Chybił celu o dobry krok, uderzył w ścianę
rękojeścią, wyłupił dziurę w tynku i spadł na podłogę. - O kurwa - mruknął Cosca. - To
znaczy... do diabła.
Ardee zmarszczyła brwi.
- Nie - powiedziała. - Kurwa brzmi lepiej.
Cosca posłał jej krzywy uśmieszek.
- To się nazywa olśnienie. Kiedy superior opowiadał mi o twojej urodzie, pani,
myślałem, że... jak wy to mówicie... egzageruje, tak? Widzę jednak, że dopuścił się
niedomówienia. - Podniósł nóż i nałożył kapelusz, odrobinę na bakier. - Śmiem twierdzić,
że się zakochałem.
- Coś ty mu naopowiadał, superiorze?
- Nic. - Glokta zacmokał z niesmakiem. - Pan Cosca ma nawyk wysławiania się z
nadmierną emfazą.
- Zwłaszcza kiedy się zakocham - wtrącił najemnik. - Zwłaszcza wtedy. Kiedy się
zakochuję, to na zabój. A zdarza mi się to nie częściej niż raz dziennie.
Ardee spojrzała na niego podejrzliwie.
- Nie wiem, czy powinnam się czuć mile połechtana, czy raczej przerażona.
- Może jedno i drugie jednocześnie? - podsunął Glokta. - Byle w drodze.
„Czasu jest mało, a ja muszę wypielić zachwaszczony ogródek”.
***
Furtka otworzyła się z bolesnym jękiem zardzewiałego metalu. Glokta przekuśtykał
przez spróchniały próg; noga, biodro i plecy rwały go koszmarnie po długiej przechadzce
na przystań. Zrujnowany dworek majaczył w mroku na przeciwległym skraju
zapuszczonego dziedzińca.
„Jak potężne mauzoleum. Stosowny grobowiec dla wszystkich moich unicestwionych
nadziei”.
Severard i Frost czekali w cieniu, na potrzaskanych schodach, obaj jak zwykle odziani
w czerń i zamaskowani.
„A zarazem zupełnie do siebie niepodobni”.
Jeden barczysty, drugi smukły; jeden białowłosy, drugi brunet; jeden stał z rękami
skrzyżowanymi na piersi, drugi siedział po turecku.
„Jeden lojalny, drugi... Przekonamy się”.
Severard wstał. W jego oczach jak zwykle gościł uśmiech.
- No, szefie, to o co właściwie...
Cosca przeszedł przez furtkę i zaczął się przechadzać po dziedzińcu, sfatygowanym
butem roztrącając kamienie. Przystanął przy zburzonej fontannie. Palcem zdrapał odrobinę
zalegającego w niej zeschniętego mułu.
- Piękne miejsce. Piękne i takie... - Podniósł dłoń z ubrudzonym palcem wskazującym.
- Kruche.
Jego najemnicy bez pośpiechu rozstawiali się na pokrytym gruzem podwórku. Poły
obszarpanych płaszczy i połatanych peleryn rozchylały się, odsłaniając broń
najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Ostrza i groty lśniły w ruchliwym świetle latarń,
które ze sobą przynieśli; stal była równie czysta i gładka, jak twarze brudne i chropowate.
- Co to za jedni, u licha? - zdziwił się Severard.
- Przyjaciele.
- Nie wyglądają zbyt przyjaźnie.
Glokta pokazał praktykowi ziejącą lukę między przednimi zębami.
- To chyba zależy od tego, po której jesteś stronie.
Oczy Severarda przestały się uśmiechać, gdy nerwowo rozglądał się po dziedzińcu.
„Oczy człowieka winnego. Jakże dobrze je znamy... Widujemy je u naszych więźniów.
Widujemy je w lustrze, gdy już odważymy się w nie spojrzeć. Można by oczekiwać czegoś
więcej po człowieku z jego doświadczeniem, ale trzymanie ostrza w ręce nijak nie
przygotowuje do bycia przez nie pociętym. Sam wiem coś na ten temat”.
Severard skoczył w stronę domu, szybko jak królik, ale zdążył zrobić zaledwie jeden
krok i kant ciężkiej białej dłoni wyrżnął go z boku w szyję, powalając bez przytomności na
strzaskany bruk.
- Zabierz go na dół, Frost. Znasz drogę.
- Na wuł. Mhm.
Ociężały albinos zarzucił sobie Severarda na ramię i ruszył w głąb domu.
- Muszę przyznać, że podoba mi się, jak traktuje pan swoich ludzi, superiorze - przyznał
Cosca, strzepując brud z palca. - Dyscyplina. Cnota godna najwyższego podziwu.
- Pięknie brzmi taka rada w ustach najbardziej niezdyscyplinowanego człowieka w
całym Kręgu Świata.
- Na swoich błędach nauczyłem się różnych rzeczy. - Cosca zadarł lekko głowę i
podrapał się po pokrytej strupami szyi. - Tylko jednego nie umiem się nauczyć: jak ich
więcej nie popełniać.
- Ha... - mruknął Glokta, z wysiłkiem gramoląc się po schodach.
„Wszyscy zmagamy się z tą klątwą. Biegamy w kółko, gonimy sukcesy, których nie
możemy pochwycić, i w nieskończoność potykamy się stale o te same klęski. Zaprawdę,
życie to wieczna niedola, która wypełnia nam czas pomiędzy rozczarowaniami”.
Przez wyłamane drzwi zagłębili się w mrok przedpokoju. Cosca, który niósł latarnię,
podniósł wzrok na sfatygowany strop; jego buty nurzały się w zalegającej na podłodze
warstwie ptasich odchodów, ale nie zwracał na to uwagi.
- Istny pałac!
Jego głos poniósł się echem wśród zdruzgotanych schodów, pustych otworów
drzwiowych i odsłoniętych dźwigarów.
- Rozgośćcie się, proszę - powiedział Glokta. - Tylko starajcie się nie rzucać w oczy;
jeszcze tej nocy możemy spodziewać się gości.
- Doskonale. My przecież uwielbiamy towarzystwo, prawda, chłopaki?
Jeden z ludzi Coski zarechotał gardłowo, odsłaniając w uśmiechu dwa rzędy zębów w
kolorze gówna.
„Widząc tak zepsute zęby, prawie się cieszę z tych resztek, które mi się ostały”.
- Będą to goście od Jego Eminencji arcylektora. Przyjmijcie ich po męsku, z łaski
swojej. Ja będę na dole.
Cosca powiódł z aprobatą wzrokiem po zdezelowanym wnętrzu.
- Bardzo miłe miejsce na serdeczne powitanie. Dam znać, kiedy goście już sobie pójdą;
nie sądzę, żeby długo tu zabawili.
Ardee stała pod ścianą, wpatrzona w podłogę. Nie zdjęła kaptura.
„Jakby chciała się wtopić w tynk... Trudno jej się dziwić, prawda? Ani to najlepsze
towarzystwo dla młodej kobiety, ani zachęcające otoczenie. Mimo wszystko, chyba lepsze
to niż poderżnięte gardło”.
Wyciągnął do niej rękę.
- Lepiej będzie, jak pójdziesz ze mną.
Ardee się zawahała.
„Jakby powątpiewała, czy rzeczywiście tak będzie najlepiej”.
Wystarczyło jednak przelotne spojrzenie na najpaskudniejszych przedstawicieli jednej z
najpaskudniejszych ludzkich profesji, żeby dała się przekonać. Cosca oddał jej swoją
lampę.
Postarał się przy tym, żeby ich palce zetknęły się na nieprzyjemnie długą chwilę.
- Dziękuję - powiedziała Ardee, cofając gwałtownie dłoń.
- Cała ogromna przyjemność po mojej stronie.
Obwisłe tapety, połamane listewki i osypane na ziemię grudy tynku rzucały
najdziwniejsze cienie, gdy zostawiwszy Coscę i jego zakapiorów za sobą, Glokta i Ardee
zagłębili się w trzewia martwego gmachu. Mijane drzwi - prostokąty mroku - ziały czernią
jak otwarte groby.
- Uroczych masz przyjaciół - zauważyła Ardee.
- Istotnie, same najjaśniejsze gwiazdy na firmamencie społeczeństwa. Ale do niektórych
zadań niezbędni są ludzie zdesperowani. Inaczej się nie da.
- W takim razie musisz mieć na myśli naprawdę desperacką robotę.
- Jak zwykle, nieprawdaż?
Lampa ledwie rozświetlała zapuszczoną bawialnię: boazeria odpadała od taniej
murarki, spróchniała podłoga przypominała ropiejący wrzód. Sekretne drzwi w
przeciwległej ścianie były otwarte na oścież. Szurając nogami, Glokta ruszył przy ścianie
w ich stronę.
Biodra paliły go wściekle z wysiłku.
- Co zrobił ten twój człowiek?
- Severard? Zawiódł mnie.
„Wkrótce dowiemy się, jak bardzo”.
- W takim razie mam nadzieję, że ja cię nigdy nie zawiodę.
- Jestem pewien, że masz więcej oleju w głowie. Pójdę pierwszy; jeśli spadnę, to
przynajmniej sam.
Krzywiąc się z bólu, Glokta zaczął schodzić po schodach. Ardee z lampą szła za nim.
- Rety... Co tak śmierdzi?
- Ścieki. Gdzieś tam, na dole, jest zejście do kanałów.
Weszli za grube drzwi, do piwniczki na wino przerobionej na więzienie. Po obu
stronach błyszczały kraty cel, cuchnęło wilgocią i strachem.
- Superiorze! - rozległ się głos i z ciemności wynurzyła się przyciśnięta do krat twarz
brata Długostopego.
- Bracie Długostopy! Przyjmij moje przeprosiny, ale jestem ogromnie zajęty.
Gurkhulczycy obiegli miasto.
- Gurkhulczycy? - kwiknął nawigator. Wybałuszył oczy. - Niech mnie pan wypuści,
błagam...
- Milcz! - Syknął Glokta nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Zostaniesz tutaj -
powiedział do Ardee.
- Tutaj? - Dziewczyna obejrzała się nerwowo przez ramię na celę nawigatora.
- Nie jest niebezpieczny. Poza tym, chyba lepiej będziesz się czuła tutaj niż tam. -
Ruchem głowy Glokta wskazał otwarte drzwi na końcu przejścia.
Ardee przełknęła niepewnie ślinę.
- Jak uważasz.
- Superiorze, proszę! - Jedna ręka machała desperacko zza krat celi Długostopego. -
Kiedy mnie pan wypuści? Błagam, superiorze!
Glokta zatrzasnął za sobą drzwi, które szczęknęły cicho i zagłuszyły dalsze lamenty.
„Dziś mamy inne sprawy na głowie. Pilniejsze”.
Frost zdążył przez ten czas przykuć nieprzytomnego Severarda do krzesła przy stole i
długą świecą zapalał właśnie kolejne lampy. Przykryta kopułą komnata rozjaśniała się
stopniowo, ścienne malowidła nasiąkały kolorami. Kanedias z rozpostartymi ramionami i
groźną miną patrzył na nich z góry, a za jego plecami płonął ogień.
„Nasz stary druh Mistrz Stwórca, jak zwykle niezadowolony”.
Po drugiej stronie Juvens, jego brat, wykrwawiał się na ścianę.
„Przypuszczam, że nie jest to jedyna krew, jaka zostanie tu dziś przelana”.
- Gmbhrrr... - jęknął Severard. Poruszył głową.
Glokta powoli, ostrożnie przysiadł na krześle. Skrzypnęło skórzane obicie. Severard
znów stęknął, głowa opadła mu w tył, powieki zatrzepotały. Frost podszedł do niego
ciężkim krokiem, odpiął klamry przytrzymujące maskę, zdjął ją i cisnął w kąt.
„Z budzącego lęk praktyka Inkwizycji do... niczego wielkiego”.
Severard poruszył się, zmarszczył nos, drgnął, jakby spał.
„Młody. Słaby. Bezradny. Prawie mogłoby mi go być żal, gdybym jeszcze miał serce.
Tyle że nie czas teraz na sentymenty i łagodność, nie czas na przyjaźń i wybaczanie.
Duch szczęśliwego i obiecującego pułkownika Sanda dan Glokty nazbyt długo się mnie
czepiał.
Żegnaj, stary przyjacielu. Dziś nie możesz nam pomóc. Niech okrutny superior Glokta
zrobi to, na czym zna się najlepiej. Nastała pora twardych głów, twardych serc i jeszcze
twardszych ostrzy. Pora wycięcia prawdy”.
Frost dwoma wyprostowanymi palcami dźgnął w brzuch Severarda. Spętany praktyk
natychmiast się ocknął. Szarpnął się na krześle, aż zagrzechotały kajdany. Zobaczył Gloktę.
Zobaczył Frosta. Wybałuszył oczy i powiódł wzrokiem po komnacie, a potem
wybałuszył je jeszcze bardziej, gdy uświadomił sobie, gdzie się znajduje. Oddychał
szybko, gwałtownie, chrapliwie, jak człowiek ogarnięty skrajną zgrozą; wydech rozwiewał
mu opadające na twarz przetłuszczone włosy.
„Od czego zaczniemy?”.
- Wiem... - wychrypiał Severard. - Wiem, że powiedziałem tej kobiecie, kim pan jest...
Wiem o tym, ale... nie miałem wyboru...
„Ach, próba perswazji... Wszyscy ludzie zachowują się podobnie, kiedy przykuje się
ich do krzesła”.
- Co miałem zrobić?! Ta kurwa by mnie zabiła! Nie miałem innego wyjścia! Proszę...
- Wiem, co jej powiedziałeś, i wiem, że nie miałeś wyboru.
- To dlaczego...
- Nie rób z siebie durnia, Severardzie. Wiesz, dlaczego tu jesteś.
Frost - jak zawsze niewzruszony - podszedł do stołu i zdjął wieko cudownej skrzyneczki
Glokty. Znajdujące się w jej wnętrzu tace otworzyły się jak egzotyczny kwiat, odsłaniając
polerowane uchwyty, lśniące igły i błyszczące ostrza inkwizytorskich narzędzi.
Glokta odął policzki.
- To był dobry dzień. Obudziłem się czysty, o własnych siłach dotarłem do łazienki...
Nawet za bardzo nie bolało. - Zacisnął palce na rękojeści tasaka. - Dobry dzień to
powód do świętowania. Tak rzadko miewam takie dni...
Wysunął tasak z pochwy. Ciężkie ostrze zalśniło w kłującym oczy blasku lamp. Oczy
Severarda - przerażone i zafascynowane jednocześnie - wychodziły z orbit, gdy wodził
wzrokiem w ślad za narzędziem. Pot perlił mu się na pobladłym czole.
- Nie... - wyszeptał.
„Tak”.
Frost rozpiął obręcz zaciśniętą na lewym nadgarstku Severarda i obiema potężnymi
dłońmi unieruchomił jego przedramię. Siłą rozprostował mu palce, pojedynczo
rozpościerając je na blacie stołu. Drugą ręką ciasno objął jego ramiona.
- Możemy chyba darować sobie zbędne wstępy. - Glokta rozbujał się na krześle, wstał i
powoli, powłócząc nogą i stukając laską o płytki podłogi, obszedł stół. Czubek tasaka
leciutko szorował po blacie. - Nie muszę ci tłumaczyć, jak to się odbędzie. Nie tobie, który
asystowałeś mi tak pilnie, przy tak wielu okazjach. Któż lepiej od ciebie mógłby wiedzieć,
co teraz nastąpi?
- Nie... - zaskomlał Severard. Uśmiechnął się desperacko, ale nie był w stanie
powstrzymać łzy, która stoczyła mu się z kącika oka. - Nie zrobiłbyś tego, nie mnie. Nie
mnie!
- Nie tobie? - Glokta uśmiechnął się smutno w odpowiedzi. - Praktyku Severardzie,
proszę cię... - Spoważniał i wziął zamach tasakiem. - Chyba zbyt dobrze mnie znasz.
Bam! Ciężkie ostrze opadło z błyskiem i werżnęło się głęboko w blat stołu, ścinając po
drodze odrobinę skóry z czubka środkowego palca Severarda.
- Nie! - miauknął praktyk. - Nie!
„Nie podziwiasz już mojej precyzji?”.
- Ależ tak, tak, tak. - Glokta chwycił mocniej gładką rączkę narzędzia i wyszarpnął
ostrze z drewna. - Jak ci się wydawało, że jak to się skończy? Byłeś zbyt rozmowny.
Opowiadałeś o rzeczach, o których opowiadać nie należało, ludziom, z którymi w ogóle
nie powinieneś był rozmawiać. Powiesz mi, co to były za rzeczy. Powiesz, co to byli za
ludzie. - Światło zabłysło na wzniesionym do drugiego uderzenia tasaku. - I radzę ci, żebyś
się pośpieszył.
- Nie!
Severard szarpał się i wił na krześle, ale Frost unieruchomił go jak kropla miodu
muchę.
„Tak”.
Ostrze gładko odcięło pierwszy paliczek środkowego palca. Koniuszek palca
wskazującego zakręcił się na stole. Czubek serdecznego pozostał tam, gdzie był,
zaklinowany w szczelinie w blacie. Ponieważ dłoń Frosta w dalszym ciągu ściskała
nadgarstek Severarda jak imadło, z trzech ran pociekła tylko odrobina krwi, tworząc
leniwe strumyki wśród słojów drewna.
Na chwilę wszyscy wstrzymali oddech.
„Raz, dwa, trzy...”.
Severard wrzasnął. Płakał, szarpał się i dygotał, twarz drgała mu spazmatycznie.
„Boli? Witaj w moim świecie”.
Glokta poruszył obolałą stopą w bucie.
- Kto by pomyślał, że nasza urocza znajomość, tak miła i korzystna dla obu stron, będzie
miała takie zakończenie? Ale to nie ja tak wybrałem. Nie ja. Powiedz, z kim rozmawiałeś i
o czym, wtedy przykrości się skończą. W przeciwnym razie...
Bam! Czubek małego palca i po kawałku z trzech pozostałych. Ze środkowego został już
tylko krótki kikucik. Oczy wychodziły Severardowi z orbit, oddychał szybko, płytko.
„Szok. Niedowierzanie. Zgroza”.
Glokta nachylił się i szepnął mu do ucha: - Mam nadzieję, że nie planowałeś nauki gry
na skrzypcach. Będziesz mógł mówić o szczęściu, jeśli po tym, jak z tobą skończymy,
będziesz w stanie zagrać choćby na gongu!
Bolesny spazm przeszył mu szyję, gdy wziął kolejny zamach.
- Zaczekaj! - wychlipał Severard. - Zaczekaj! Valint i Balk! Bankierzy! Powiedziałem
im... powiedziałem...
„Wiedziałem”.
- Co im powiedziałeś?
- Że wciąż szukasz mordercy Raynaulta, chociaż już powiesiliśmy imperatorskiego
posła!
Glokta spojrzał na Frosta, który przyglądał mu się beznamiętnie.
„Oto następna tajemnica, która wierzga rozpaczliwie, wyciągana bezlitośnie na światło
dzienne. Znów miałem rację. Co za rozczarowanie. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać,
jak szybko odcinanie ludziom różnych rzeczy rozwiązuje nawet najbardziej złożone
problemy”.
- I jeszcze... i jeszcze... powiedziałem im, że chcesz znać prawdę o naszym królu
bękarcie, i o Bayazie, i że wcale nie próbujesz śledzić Suita, chociaż cię o to prosili, i
jeszcze im powiedziałem... powiedziałem...
Severard zająknął się i umilkł, zapatrzony w kawałki palców rozsypane po stole w
rozlewającej się coraz szerzej plamie krwi.
„Ta mieszanina nieznośnego bólu, jeszcze bardziej nieznośnego poczucia straty i
bezgranicznego niedowierzania. Czy ja śnię? Czy naprawdę na zawsze straciłem połowę
palców?”.
Glokta szturchnął praktyka czubkiem tasaka.
- Co jeszcze?
- Powiedziałem im wszystko, co mogłem... wszystko, co... wiedziałem... - Słowa
spływały z wykrzywionych cierpieniem ust Severarda w potokach lepkiej śliny. - Nie
miałem wyboru. Miałem długi, a oni... obiecali je spłacić... Nie miałem wyboru!
„Valint i Balk. Długi, szantaż, zdrada. Co za potworny banał. Na tym polega problem z
odpowiedziami: z niewiadomych powodów nigdy nie są nawet w połowie tak ekscytujące,
jak pytania”.
Wargi Glokty drgnęły, układając się w markotny uśmiech.
- Nie miałeś wyboru. Znam to uczucie.
Zamachnął się tasakiem.
- Ale...
Bam! Ciężkie ostrze zachrobotało o stół, gdy Glokta odgarnął nim kolejne cztery
zgrabne kawałki mięsa. Severard wrzeszczał, dyszał i znów wrzeszczał; rozpaczliwe,
zaślinione krzyki, wykrzywiona, pomarszczona twarz.
„Całkiem jak suszone śliwki, które czasem jadam na śniadanie”.
Miał jeszcze połowę małego palca, ale z pozostałych trzech zostały tylko ociekające
posoką kikuty.
„Nie możemy teraz przestać, nie po tym, jak doszliśmy tak daleko. Musimy poznać całą
prawdę. Bez względu na wszystko, nieprawdaż?”.
- Przejdźmy do arcylektora. - Glokta przekrzywił głowę i rozluźnił drętwiejący bark. -
Skąd wiedział, co się wydarzyło w Dagosce? Co mu powiedziałeś?
- Skąd wie... jak to... Ja mu nic nie powiedziałem! Nic mu...
Bam! Kciuk Severarda potoczył się po blacie, wlokąc za sobą spiralę krwawych kropel.
Glokta poruszył biodrami w przód i w tył, usiłując się pozbyć bólu rozlewającego się w
dół, do nóg, i w górę, w głąb pleców.
„Nie ma przed nim ucieczki. Każda kolejna pozycja jest gorsza od poprzedniej”.
- Co powiedziałeś Sultowi?
- Ja... nie... - Severard patrzył tępo przed siebie. Rozdziawił usta, z dolnej wargi
ściekała mu długa niteczka śliny. - Ja nie...
Glokta spochmurniał.
„To nie jest odpowiedź”.
- Załóż mu opaskę uciskową na nadgarstek i podstaw drugą rękę. Tu już nie ma z czym
pracować.
- Nie! Nie! Proszę... Ja nic nie... proszę...
„Ależ męczące są te błagania. Słowa »nie« i »proszę« najdalej po półgodzinie tracą
wszelki sens i zaczynają brzmieć jak beczenie owcy. W ostatecznym rozrachunku wszyscy
jesteśmy jagniętami idącymi na rzeź”.
Severard zagapił się na rozwleczone po stole kawałki palców.
„Mięso dla rzeźnika”.
Gloktę rozbolała głowa. W pokoju było zbyt jasno.
Odłożył tasak i przetarł obolałe oczy.
„Okaleczanie najbliższych przyjaciół jest potwornie wyczerpujące”. Zorientował się, że
rozmazuje sobie krew na powiekach.
„Niech to szlag”.
Frost założył przez ten czas opaskę na przegub dłoni Severarda, przykuł mu rękę do
podłokietnika, uwolnił drugą i starannie przeciągnął ją nad stół.
Glokta obserwował go przy pracy.
„Schludnie, rzeczowo, z okrutną skutecznością. Tak się zastanawiam, czy jego w ogóle
dręczy sumienie? Wątpię. Bądź co bądź, to ja tu wydaję rozkazy. Sam zaś wykonuję
polecenia Suita, słucham rad Marovii, spełniam żądania Valinta i Balka. Jaki wybór ma
ktokolwiek z nas? Gotowe usprawiedliwienie, zawsze na podorędziu”.
Biała twarz Frosta była zbryzgana czerwonymi kropeczkami, kiedy rozpościerał prawą
dłoń Severarda na stole, dokładnie w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą
spoczywała lewa. Severard już się nawet nie opierał.
„Po jakimś czasie każdy traci wolę oporu. Pamiętam to”.
- Proszę... - wyszeptał praktyk.
„Miło byłoby przestać. Gurkhulczycy najprawdopodobniej spalą Aduę i wszystkich nas
zabiją, a wtedy nie będzie miało żadnego znaczenia, kto co komu powiedział. A jeśli
jakimś cudem miasto jednak ocaleje, to albo Suit się ze mną rozprawi, albo Valint i Balk
odbiorą swoją należność w krwi. Jakie to będzie miało znaczenie, kiedy będę unosił się
twarzą w dół na wodzie w porcie, czy na takie czy inne pytania udzielono odpowiedzi? Po
co więc to robię? Po co?”.
Krew spłynęła tymczasem na skraj stołu i rytmicznym kap, kap, kap zaczęła ściekać na
podłogę. Jedyna odpowiedź.
Glokta poczuł serię skurczów tarmoszących mu policzek. Sięgnął po tasak.
- Spójrz. - Ruchem ostrza wskazał walające się po stole krwawe kawałki ciała. -
Zobacz, co już straciłeś. A wszystko przez to, że nie chcesz mi powiedzieć tego, co muszę
usłyszeć. Nie cenisz swoich palców? Bo teraz już ci się do niczego nie przydadzą, to chyba
wiesz? Mnie tym bardziej nie są potrzebne, zapewniam cię. Może co najwyżej jakiś głodny
pies się nimi zainteresuje. - Otworzył usta, odsłaniając wyrwę w uzębieniu, i wbił czubek
tasaka w drewno pomiędzy rozpostartymi palcami Severarda. - Jeszcze raz - powiedział i
artykułując z lodowatą precyzją, zapytał: - Co... powiedziałeś... Jego... Eminencji?
- Nic... nic nie... powiedziałem. - Łzy płynęły po zapadniętych policzkach Severarda,
szloch targał jego piersią. - Nic mu nie powiedziałem! Z Valintem i Balkiem nie miałem
wyboru, ale z Sultem... Kurwa, z Sultem nigdy nawet nie rozmawiałem! Nie zamieniłem z
nim ani słowa! Nigdy w życiu!
Glokta długo patrzył w oczy praktyka - oczy więźnia - szukając w nich prawdy.
Jedynym dźwiękiem był udręczony, charkoczący oddech Severarda. W końcu superior
skrzywił się i odrzucił tasak, który zagrzechotał o stół.
„Po co miałbyś poświęcać drugą dłoń, kiedy już się przyznałeś?”.
Westchnął przeciągle i delikatnie otarł łzy z bladej twarzy praktyka.
- W porządku. Wierzę ci.
„Co z tego wynika? Pytań przybyło, a odpowiedzi nie ma gdzie szukać”.
Glokta przeciągnął się, usiłując nie zwracać uwagi na ból rozdzierający mu koślawy
kręgosłup, wykręconą nogę, stopę bez palców.
„Suit musiał znaleźć inne źródło informacji. Kto jeszcze uszedł z Dagoski z życiem?
Kto widział wystarczająco dużo? Eider? Nie śmiałaby się ujawnić. Vitari? Jeżeli
chciała sypać, mogła to zrobić od razu. Cosca? Jego Eminencja nie wdałby się w
konszachty z tak nieobliczalnym osobnikiem; ja sam wykorzystuję go tylko dlatego, że nie
mam innego wyjścia. Kto zatem?”.
Jego spojrzenie napotkało wzrok Frosta. Różowe oczy bez mrugnięcia wpatrywały się
w niego, twarde i błyszczące jak dwa różowe klejnoty. Wirujące trybiki zazębiły się. „Ach
tak...”.
Żaden z nich dwóch się nie odezwał. Frost - nie odrywając wzroku od oczu Glokty - bez
pośpiechu wyciągnął ręce i ujął w masywne dłonie głowę Severarda, któremu nie
pozostało nic innego, jak tylko bezradnie wybałuszyć oczy.
- Co ty ro...?
Frost zmarszczył lekko brwi. Dał się słyszeć ostry chrzęst, gdy gwałtownie skręcił
głowę drugiego praktyka.
„Lekko i swobodnie, jakby zabijał kurczaka”.
Frost cofnął ręce i głowa Severarda opadła do tyłu, znacznie dalej niż powinna w
sposób naturalny. Pod biała skórą szyi zarysowały się kanciaste kształty.
Albinos zagradzał Glokcie drogę do uchylonych drzwi.
„Sytuacja bez wyjścia”.
Glokta skrzywił się i cofnął po omacku, czubek laski zgrzytnął o podłogę.
- Dlaczego?
Frost parł naprzód, powoli, lecz nieustępliwie: zaciśnięte białe pięści, biała twarz
ukryta pod maską, nieprzenikniona. Glokta próbował go powstrzymać, unosząc dłoń.
- Powiedz mi tylko, dlaczego, do diabła?!
Albinos wzruszył ramionami.
„Na niektóre pytania po prostu nie ma odpowiedzi”. Glokta uderzył plecami o ścianę.
„Mój czas się skończył. No cóż...”. Odetchnął głęboko. „Od początku nie miałem
wielkich szans, więc perspektywa śmierci nieszczególnie mnie porusza”.
Frost zamachnął się jedną ręką... i stęknął ciężko. Tasak z tępym mlaśnięciem werżnął
mu się głęboko w ramię. Krew z rany zaczęła rozlewać się po koszuli. Frost się odwrócił.
Za jego plecami stała Ardee. Przez chwilę wszyscy troje patrzyli po sobie, a potem praktyk
grzmotnął Ardee w twarz. Zatoczyła się pod tym ciosem, uderzyła w kant stołu i osunęła
się bezwładnie, przewracając przy okazji stół. Skrzyneczka Glokty i wysypane z niej
przybory zagrzechotały na podłodze, krew się rozbryznęła, kawałki palców poleciały na
wszystkie strony. Frost zaczął się odwracać z powrotem; tasak nadal tkwił w jego ciele,
lewa ręka zwisała bezwładnie.
Glokta obnażył bezzębne dziąsła w drapieżnym grymasie.
„Perspektywa śmierci może mnie nie poruszać, ale bić się nie pozwolę”.
Najlepiej, jak umiał, przyjął pozycję szermierczą, ignorując ból, który z bezpalcej stopy
wystrzelił w górę wykrocznej nogi. Uniósł laskę i kciukiem wcisnął ukrytą zapadkę.
Laskę - zgodnie ze szczegółowymi zaleceniami Glokty - wykonał ten sam człowiek,
który przygotował mu skrzynkę z inkwizytorskimi narzędziami.
„Przy czym laska dowodzi jeszcze większej jego biegłości”.
Drewno z cichym szczękiem rozszczepiło się na ukrytych zawiasach i kawałki laski
spadły na ziemię, odsłaniając dwustopowej długości igłę z lśniącego jak lustro metalu.
Superior krzyknął przenikliwie.
„Dziab dziab, Glokta. Dziab dziab”.
Stal zalśniła jak błyskawica. Przy pierwszym pchnięciu ostrze trafiło Frosta w lewą
część klatki piersiowej. Przy drugim bezgłośnie przeszyło mu szyję z prawej strony. Przy
trzecim przebiło maskę, zgrzytnęło na żuchwie i jego czubek na moment zalśnił tuż pod
białym uchem, zanim się cofnęło.
Frost znieruchomiał, tylko jego białe brwi unosiły się coraz wyżej w wyrazie
umiarkowanego zaskoczenia. Krew wezbrała i trysnęła z maleńkiej rany na szyi, czarną
krechą spłynęła na koszulę. Wyciągnął przed siebie muskularną rękę. Zachwiał się na
nogach.
Krew zabulgotała mu pod maską.
- Kuhwa... - sapnął.
Runął na ziemię, jakby nagle odjęto mu obie nogi. Próbował się jeszcze podźwignąć,
wsparł się na jednej ręce, lecz nie było w niej siły. Rzęził chrapliwie, najpierw głośno,
potem coraz ciszej, aż w końcu znieruchomiał.
„I to by było tyle”.
Ardee siedziała przy stole. Krew płynęła jej z nosa i skapywała z górnej wargi.
- Nie żyje.
- Kiedyś fechtowałem - mruknął Glokta. - Najwidoczniej pewnych rzeczy się nie
zapomina.
Przeniósł wzrok z jednego trupa na drugiego. Frost leżał w powoli rosnącej ciemnej
kałuży; jedno różowe oko wpatrywało się w przestrzeń, niezmrużone nawet po śmierci.
Głowa Severarda zwieszała się nad oparciem krzesła, szeroko otwarte usta zastygły w
niemym krzyku, okaleczona ręka tkwiła przykuta do podłokietnika, druga zwisła luźno.
„Moi chłopcy. Moje oczy. Moje ręce. Wszystko skończone”.
Spojrzał na trzymany w dłoni zakrwawiony szpikulec i zmarszczył brwi.
„Cóż, trudno. Dalej musimy radzić sobie sami, brnąc na oślep najlepiej jak umiemy”.
Skrzywił się z bólu, schylił i dwoma palcami podniósł drewniany element laski.
Zamontował go i zamknął na trzonie, ukrywając w ten sposób ostrze.
- Zechciałabyś zamknąć tę skrzyneczkę? Bardzo cię proszę...
Ardee szeroko otwartymi oczami spojrzała na rozsypane przybory, zwłoki Severarda,
przewrócony stół z zakrwawionym blatem, rozrzucone na podłodze skrawki ciała.
Odkaszlnęła, przyciskając wierzch dłoni do ust.
„Łatwo zapomnieć, że nie wszyscy są przyzwyczajeni do takich widoków. Potrzebna
nam jednak będzie wszelka możliwa pomoc, a zrobiło się już za późno na delikatne
introdukcje. Skoro mogła chlasnąć człowieka tasakiem, tym bardziej może nosić za mną
jakieś ostrze, a ja nie będę się musiał obawiać, że mi nagle zemdleje”.
Ardee się otrząsnęła, drżącymi rękami pozbierała rozsypane narzędzia i ułożyła je na
właściwych miejscach. Zamknęła skrzyneczkę, wzięła ją pod pachę i wstała, chwiejąc się
lekko. Białym rękawem otarła krew z nosa.
Kawałek palca Severarda zaplątał jej się we włosy.
- Masz coś... - powiedział Glokta, wskazując jej głowę -... tutaj.
- Co...? Fuj! - Wyjęła martwy obrzynek z włosów, cisnęła go na podłogę i wzdrygnęła
się z obrzydzeniem. - Powinieneś znaleźć jakiś inny sposób zarabiania na życie.
- Zastanawiam się nad tym. Na razie jednak muszę poznać jeszcze kilka odpowiedzi.
Skrzypnęły drzwi. Glokta poczuł nagły atak paniki, ale to tylko Cosca wszedł do
komnaty. Gwizdnął pod nosem na widok krwawej sceny i zsunął kapelusz na tył głowy;
długie pióro chlapnęło długim cieniem na malowidło za jego plecami.
- Niezła jatka, superiorze. Naprawdę niezła jatka.
Glokta obrócił laskę w palcach. Noga rwała go wściekle, krew łomotała tępo w
skroniach, ubranie go gryzło, a skórę miał pokrytą warstewką potu.
- To było nieuniknione.
- Pomyślałem, że cię to zainteresuje: wyczekiwani goście już nas odwiedzili. Sześciu
praktyków Inkwizycji. Podejrzewam, że mieli cię zabić.
„Z pewnością. Na rozkaz arcylektora, działającego w oparciu o informacje uzyskane od
nieodżałowanego praktyka Frosta”.
- I? - spytał Glokta. Po tym wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnią godzinę, nie
zdziwiłby się, gdyby Cosca rzucił się na niego z rapierem.
„Jeśli jednak ta ostatnia godzina czegoś nas nauczyła, to z pewnością tego, że czasem
warto polegać nawet na najmniej zaufanym popleczniku”.
- I posiekaliśmy ich na plasterki, naturalnie. - Cosca uśmiechnął się od ucha do ucha. -
Czuję się urażony, że mogłeś pomyśleć sobie coś innego.
- To dobrze. Cieszę się.
„Wreszcie coś poszło zgodnie z planem”.
Glokta najchętniej wyciągnąłby się jak długi na podłodze i powył trochę z bólu.
„Ale robota czeka”.
- Musimy natychmiast ruszać do Agriontu.
Pierwsze smugi brzasku rozlewały się po zimnym, bezchmurnym niebie, gdy z Ardee u
boku wykuśtykał na Środkową Drogę. W powietrzu unosiły się jeszcze resztki nocnej mgły,
która jednak szybko się rozwiewała.
„Zapowiada się piękny dzień. Piękny dzień na rzeź, zdradę i...”.
W głębi szerokiej brukowanej alei - na południu, od strony morza - we mgle majaczyły
ludzkie sylwetki. Było też słychać dźwięki, jakiś chrzęst, metaliczne szczękanie...
Jakby nadciągała horda zbrojnych. Gdzieś daleko ktoś krzyknął. Rozległo się bicie
dzwonu, posępne, przytłumione.
„Dzwon na trwogę”.
Cosca zmarszczył brwi, usiłując przebić wzrokiem mgłę.
- Co to?
Kształty stawały się coraz wyraźniejsze: żołnierze. Było ich wielu i mieli włócznie. I
wysokie hełmy, zupełnie inne od unijnych.
Ardee złapała Gloktę pod ramię.
- Czy to...
- Gurkhulczycy.
Mgła rozpływała się na boki, pancerze lśniły w rozwodnionym, szarym świetle.
Znaczny oddział posuwał się Środkową Drogą na północ.
„W końcu wylądowali w porcie i przebili się do centrum. Fatalny moment”.
- Zawracamy! - zarządził Glokta.
Skręcił w stronę najbliższego zaułka, pośliznął się i omal nie przewrócił. Grymas
wykrzywił mu twarz, gdy Ardee złapała go za łokieć i pomogła mu zachować równowagę.
- Z powrotem do dworku!
„Oby nas nie zauważyli”.
- Nie zgubcie lamp, będą nam jeszcze potrzebne! - dodał i ruszył w głąb cuchnącej
uliczki najszybciej, jak tylko był w stanie, poszturchiwany i potrącany przez najemników
Coski.
- Przeklęci Gurkhulczycy! - syknął Styriańczyk. - Kompletnie nie rozumiem, co takiego
zrobiłem, żeby ich tak rozjuszyć!
- Serdecznie ci współczuję.
Skrzypnęła zamykana furtka; dwóch najemników zaczęło wlec po ziemi misę strzaskanej
fontanny, żeby zabarykadować wejście na podwórko.
„Ciekawe, jak długo powstrzyma imperatorskie legiony”.
- Mogę zapytać, jaki jest dalszy plan, superiorze? Pałacyk masz urokliwy, ale siedzenie
w nim i czekanie na odsiecz raczej nie wchodzi w grę.
- Nie. - Glokta z wysiłkiem wspiął się po schodach i otworzył drzwi. - Musimy się
przedostać do Agriontu.
- Coś mi mówi, że nasi gurkhulscy przyjaciele wpadli na ten sam pomysł. Na drogę
naziemną nie mamy więc co liczyć.
- Dlatego musimy zejść pod ziemię. - Utykający Glokta najszybciej, jak mógł, zagłębiał
się w trzewia budowli. Zatroskana Ardee i najemnicy deptali mu po piętach. - Jest tu
zejście do kanałów, którymi, jeśli zna się drogę, można przejść do samego Agriontu.
- Kanały? - Cosca rozpromienił się w uśmiechu. - Doskonale wiesz, że uwielbiam
brodzić w życiowych brudach, ale kanały bywają... mylące. A ty znasz drogę?
- Prawdę mówiąc, nie - odparł Glokta.
„Znam natomiast człowieka, który twierdzi, że wszędzie trafi, choćby miał brnąć w
gównie po szyję”.
- Bracie Długostopy! - zawołał, kuśtykając ku schodom. - Mam dla ciebie propozycję!
DZIEŃ SĄDU
Lord marszałek West stał w cieniu porzuconej stodoły, na wzniesieniu wyrastającym
ponad żyzną midderlandzką równinę. W odzianej w rękawicę dłoni ściskał lunetę. Strzępy
mgły czepiały się jeszcze płaskich jesiennych pól - kratownicy brązów, zieleni i żółci,
przetykanej drzewami i pociętej bezlistnymi żywopłotami. W oddali majaczyły zewnętrzne
mury Adui, najeżona wieżami surowa, szara krecha. Dalej rysowały się jasnoszare
sylwetki najwyższych budynków, nad którymi górowało niebotyczne widmo Domu
Stwórcy, mroczne i niewzruszone. To był ponury powrót do domu.
Wiatr zamarł zupełnie. Rześkie powietrze było dziwnie nieruchome. Tak jakby nie
toczyła się żadna wojna, nie było żadnych wrogich armii, nie szykowały się żadne krwawe
bitwy. West oglądał teren przez lunetę, nigdzie jednak nie widział śladu Gurkhulczyków.
Może to coś, tam, przed murem, to był niski płotek; może sterczące nad nim szpileczki
były w istocie włóczniami, ale z tej odległości i przy tym świetle niczego nie mógł być
pewien.
- Na pewno się nas spodziewają. Na pewno.
- Może zaspali? - zasugerował Jalenhorm, wieczny optymista.
- Jeśli nawet, jaka to różnica? - skontrował Pike.
- Niewielka - przyznał West.
Rozkazy króla Jezala brzmiały jednoznacznie: Gurkhulczycy obiegli miasto i weszli na
jego teren, a obrońcy gonią resztkami sił. Nie było czasu na przebiegłe manewry, ostrożne
podejścia, wyszukiwanie słabych punktów wroga. Na ironię zakrawał fakt, że w tej
sytuacji książę Ladisla byłby doskonałym dowódcą: chociaż raz sytuacja wymagała
bohaterskiej szarży, która przyniesie albo szybką śmierć, albo wieczną chwałę. West mógł
tylko wybrać moment ataku, nic więcej.
Brint wyhamował konia tuż obok. Żwir trysnął spod kopyt i przeszył lodowate
powietrze, kapitan zeskoczył z siodła i zasalutował regulaminowo.
- Jazda generała Kroya zajęła pozycje na prawym skrzydle, lordzie marszałku. Czeka na
rozkaz do szarży.
- Dziękuję, kapitanie. Co z piechotą?
- W połowie rozlokowana, mniej więcej. Niektóre kompanie jeszcze maszerują.
- Cały czas?
- Trakty są błotniste, lordzie marszałku.
- No tak. - Wojsko zostawia za sobą błoto jak ślimak śluz. - A Poulder?
- O ile mi wiadomo, sytuacja po jego stronie wygląda chyba podobnie. Nie było od
niego wiadomości?
Jalenhorm pokręcił głową.
- Generał Poulder nie jest dziś przesadnie wylewny.
West znów spojrzał na miasto, odległą szarą kreskę ponad polami.
- Już niedługo. - Przygryzł wargę, i tak już obolałą od ciągłego zamartwiania się. -
Bardzo niedługo. Ale najpierw trzeba zastawić pułapkę do końca. Poczekajmy na
piechotę...
Brint zmarszczył brwi, spoglądając na południe.
- Lordzie marszałku? Czy to nie...
West podążył wzrokiem za jego wyciągniętą ręką. Na zajmowanej przez dywizję
Pouldera lewej flance kawaleria ruszyła właśnie z kopyta. A West mógł tylko bezradnie
patrzeć.
- Co jest, do...?
Dwa regimenty ciężkiej jazdy przeszły w majestatyczny galop. Rzeka tysięcy jeźdźców
mknęła przez odsłonięte pola, opływała drzewa i rzadko rozrzucone gospodarstwa i
zostawiała za sobą tumany kurzu. West słyszał już tętent kopyt przypominający odległy
grzmot i prawie czuł przenoszone przez podeszwy butów drżenie gruntu. Słońce lśniło na
nagich mieczach i grotach lanc, na tarczach i ciężkich zbrojach. Chorągwie łopotały w
pędzie.
Był to piękny pokaz wojskowego majestatu, scena jakby żywcem wyjęta z epatującej
sensacją książczyny, w której główny bohater - muskularny wojownik - nadużywa takich
pozbawionych znaczenia słów jak „honor” i „prawość”.
- Szlag by to trafił! - wycedził West przez zęby, czując znajome pulsowanie w
oczodołach.
Podczas całej włóczęgi po Północy generał Poulder marzył o chwili, w której będzie
mógł poprowadzić jedną ze swoich słynnych szarż, ale trudny teren, uciążliwa pogoda i
niesprzyjające okoliczności skutecznie mu to uniemożliwiały. Teraz jednak, w idealnych
warunkach, najwyraźniej nie umiał się oprzeć pokusie.
Jalenhorm pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Przeklęty Poulder...
West prychnął, dając upust frustracji, i zamachnął się lunetą, gotowy roztrzaskać ją o
ziemię. W ostatniej chwili się powstrzymał, westchnął ciężko i ze złością złożył przyrząd.
Dzisiaj nie mógł sobie folgować.
- Cóż, wygląda na to, że sprawa została rozstrzygnięta, prawda? Zarządzić natarcie,
wszystkimi siłami.
- Grać sygnał do ataku! - zagrzmiał Pike. - Do ataku!
Przenikliwy dźwięk sygnałówki, niosący się daleko w chłodnym powietrzu poranka,
bynajmniej nie koił dręczącego marszałka bólu głowy. West zahaczył nogę o strzemię i,
obolały po całonocnej jeździe, bez entuzjazmu wspiął się na siodło.
- Nie mamy chyba innego wyjścia, jak śladem generała Pouldera ruszyć po wieczną
chwałę. Chociaż trzeba zachować przy tym stosowny dystans; ktoś musi panować nad tym
bałaganem.
Rozlokowane wzdłuż szyku trąbki odpowiedziały na sygnał. Na prawym skrzydle
konnica Kroya ruszyła stępa.
- Majorze Jalenhorm, niech piechota rusza do natarcia, gdy tylko będzie gotowa. - West
zacisnął zęby. - Po trochu, jeśli będzie trzeba. Trzeba wesprzeć jazdę.
- Tak jest, lordzie marszałku.
Jalenhorm zawrócił konia i ruszył przekazać rozkaz.
- Wojna... - mruknął West. - Szlachetna rzecz.
- Słucham, lordzie marszałku? - odezwał się Pike.
- Nie, nic ważnego.
***
Ostatnie stopnie Jezal przeskakiwał po dwa na raz. Gorst i tuzin jego rycerzy nie
odstępowali go na krok, depcząc mu po piętach z głośnym chrzęstem i łoskotem pancerzy.
Władczym krokiem ominął strażnika i wybiegł na szczyt Wieży Łańcuchów, wysoko nad
cierpiącym miastem. Lord marszałek Varuz stał już na blankach w otoczeniu swojego
sztabu; z posępnymi minami spoglądali w dal ponad Aduą. Stary żołnierz zastygł w
sztywnej pozie, z dłońmi splecionymi za plecami, tak jak dawno temu zwykł to robić
podczas lekcji szermierki, tyle że wtedy Jezal nigdy nie widział, żeby drżały mu ręce. A
teraz owszem, trzęsły się, i to wyraźnie.
Obok stał najwyższy sędzia Marovia. Wiatr delikatnie poruszał połami jego czarnej
szaty.
- Nowiny? - spytał Jezal.
Lord marszałek oblizał nerwowo wargi.
- Przed świtem Gurkhulczycy przypuścili szturm, zepchnęli w tył obrońców Muru
Arnaulta, a wkrótce potem zrobili także desant w porcie. Znaczne siły. Dzielnie stawiamy
im opór, ale... no cóż...
Dalsze słowa były zbędne. Gdy Jezal podszedł do blanków i roztoczyła się przed nim
panorama poranionego miasta, wyraźnie zobaczył przelewający się Środkową Drogą
gurkhulski tłum; złote imperatorskie sztandary, malutkie z tej odległości, unosiły się nad
wrzącą masą ludzką jak śmieci niesione falą przypływu. Podobnie jak człowiek, który,
zauważywszy jedną mrówkę na dywanie, nagle zdaje sobie sprawę, że w całym salonie są
ich setki, tak i Jezal zaczął dostrzegać ruch najpierw w paru innych miejscach, a potem
dosłownie wszędzie. W centrum Adui roiło się od gurkhulskich żołnierzy.
- Stawiamy opór dzielnie - powtórzył tymczasem Varuz - lecz... bez wielkich sukcesów
- dokończył nieporadnie.
Kilka osób wyskoczyło nagle z zabudowań nieopodal zachodniej bramy Agriontu i
zaczęło biec przez brukowany plac nad fosą, kierując się w stronę mostu.
- Gurkhulczycy?! - kwiknął ktoś lękliwie.
- Nie - mruknął lord marszałek. - To nasi.
Ludzie, którzy za wszelką cenę usiłowali ujść z życiem z rzezi, jaka z pewnością
rozpętała się w zrujnowanym mieście. Jezal dostatecznie często spoglądał śmierci w oczy,
żeby wiedzieć, co teraz czują.
- Sprowadzić ich w bezpieczne miejsce - zarządził lekko łamiącym się głosem.
- Obawiam się, Wasza Królewska Mość, że... bramy Agriontu zostały zamknięte.
- No to je otwórzcie!
Przymglony wzrok Varuza spoczął na Marovii.
- To by było... nierozważne.
Do mostu dopadł tymczasem co najmniej tuzin cywilów, którzy pokrzykiwali teraz i
wymachiwali rękami.
Odległość uniemożliwiała rozpoznanie słów, ale bezradność i zgroza ludzi były
oczywiste.
- Powinniśmy coś zrobić. - Jezal z całej siły ścisnął skraj muru. - Musimy coś zrobić!
Takich jak oni jest więcej, o wiele więcej!
Varuz odchrząknął.
- Wasza Królewska Mość...
- Nie! Każ siodłać mojego konia. I wezwij Rycerzy Armii. Nie pozwolę...
Najwyższy sędzia zagrodził Jezalowi drogę do schodów, a teraz spojrzał mu prosto w
oczy, smutno i spokojnie.
- Otworzenie bram w tej chwili naraziłoby na szwank życie wszystkich ludzi zebranych
w Agrioncie, tysięcy obywateli, którzy zaufali Waszej Królewskiej Mości i oddali się pod
jej opiekę. Tutaj możemy im zagwarantować bezpieczeństwo, przynajmniej na razie.
To nasz obowiązek. - Odwrócił wzrok, spojrzał na miasto, a Jezal zauważył uwagę, że
ma różnokolorowe oczy: jedno niebieskie, drugie zielone. - Liczy się większe dobro.
- Większe dobro...
Jezal spojrzał w przeciwną stronę, w głąb Agriontu. Wiedział, że dzielni obrońcy stoją
na murach, gotowi walczyć i zginąć za króla i ojczyznę, nawet jeśli król i ojczyzna na to nie
zasłużyli. Oczami wyobraźni widział także cywilów, którzy kryją się wśród wąskich
zaułków - mężczyźni, kobiety i dzieci, starzy i młodzi, wypędzeni ze zburzonych i
spalonych domów.
Ludzie, którym obiecał bezpieczeństwo. Powiódł wzrokiem po okalających park
wysokich białych budynkach, szerokim Placu Marszałków, stojących przy Drodze
Królewskiej posągach. Wszędzie było pełno bezradnych ludzi w potrzebie,
nieszczęśników, którym nie pozostało nic innego, jak szukać wsparcia u tchórza i oszusta,
Jezala dan Luthara.
Ścisnęło go w gardle, ale wiedział, że stary biurokrata ma rację. Nic nie mógł zrobić.
Mógł mówić o ogromnym szczęściu po tym, jak udało mu się przeżyć ostatnią wspaniała
szarżę; na kolejną było już jednak stanowczo za późno.
Gurkhulczycy wlewali się z wolna na plac przed bramą. Część z nich przyklękła,
napięła łuki i posłała salwę na most. Maleńkie postaci przewracały się i z pluskiem
wpadały do fosy. Ich krzyki ledwie docierały na szczyt Wieży Łańcuchów.
Posadowieni na murach obrońcy odpowiedzieli gradem bełtów z kusz. Niektórzy
Gurkhulczycy padli jak ścięci, inni zatrzymali się, zawahali, aż w końcu wycofali i -
zostawiając za sobą zwłoki na bruku - poczęli szukać schronienia w domach przy placu;
było widać, jak skryci w cieniu przebiegają od jednego budynku do drugiego.
Żołnierz Unii skoczył z mostu i przepłynął kawałek fosą, zanim poszedł pod wodę i
więcej nie wypłynął. Poranione niedobitki na moście czołgały się rozpaczliwie, podnosząc
ręce w błagalnym geście. W perspektywie rychłego wyzionięcia ducha idea większego
dobra nie była dla nich pewnie wielką pociechą.
Jezal zacisnął kurczowo powieki i odwrócił się tyłem do tej sceny.
- Tam! Na wschodzie!
Varuz z oficerami skupili się przy blankach z drugiej strony, skąd wypatrywali czegoś na
majaczących za Domem Stwórcy podmiejskich polach. Jezal dołączył do nich, osłaniając
oczy przed wschodzącym słońcem. Za potężnymi murami Agriontu, za mieniącą się rzeką i
wypełniającym jej szerokie zakole miastem coś się chyba poruszało. Jakby szeroki
półksiężyc pełzł wolniutko w stronę Adui.
Jeden z oficerów odjął lunetę od oka.
- To kawaleria! Unijna kawaleria!
- Jest pan pewien?
- To nasza armia!
- Spóźniona - mruknął Varuz - ale wcale nie mniej mile przez to widziana.
- Niech żyje marszałek West!
- Jesteśmy uratowani!
Jezal nie był w nastroju do świętowania. Nadzieja to piękna rzecz, naturalnie, na
dodatek od dawna cierpieli na jej niedostatek, ale wiwaty były stanowczo przedwczesne.
Cofnął się do swojego poprzedniego punktu obserwacyjnego i marszcząc brwi, spojrzał
w dół.
Na placu pod cytadelą przybywało Gurkhulczyków i było widać, że są dobrze
przygotowani. Toczyli przed sobą zainstalowane na kołach pochyłe parawany, dostatecznie
duże, żeby za każdym mogło się ukryć co najmniej dwudziestu ludzi. Te najbliższe Agriontu
już były naszpikowane bełtami z kusz, lecz zamiast się zatrzymać, posuwały się powoli w
stronę mostu. Strzały i bełty śmigały w powietrzu w tę i z powrotem. Ranni starali się czym
prędzej odczołgać na tyły. Jeden z domów przy placu stanął już w ogniu, płomienie
łapczywie lizały okap dachu.
- Armia! - zawołał ktoś z drugiej strony blanków. - Marszałek West!
- W rzeczy samej. - Marovia z posępną miną śledził toczoną na placu krwawą bitwę,
która stawała się coraz bardziej gorączkowa. - Oby tylko się nie okazało, że przybywa za
późno.
***
Bitewny zgiełk podkradał się coraz bliżej w zimnym powietrzu. Trzask, szczęk, niosące
się echem nawoływania. Logen powiódł wzrokiem po otaczających go ludziach.
Truchtem zmierzali na odsłonięty teren, głośne oddechy i chrzęst ekwipunku, tępo
zmarszczone czoła i ostre miecze.
Wcale nie czuł się podniesiony na duchu, musząc znów w tym uczestniczyć.
Smutny fakt był taki, że czuł się bliższy i bardziej ufał Ferro, Jezalowi, Bayazowi i
Quaiowi niż swoim rodakom. Owszem, bywało z nimi ciężko, z każdym na swój sposób;
często ich nie rozumiał, niespecjalnie ich lubił... ale podobało mu się to, kim się przy nich
stał. Tam, na zachodnich rubieżach, stał się kimś, na kim można było polegać; kimś takim
jak jego ojciec. Nie był już człowiekiem, który stale czuje na karku tchnienie krwawej
przeszłości, imię ma czarniejsze niż piekło i na każdym kroku musi oglądać się przez
ramię.
Mógł mieć nadzieję na coś lepszego.
Świadomość, że może znowu ich zobaczy i będzie miał szansę znów stać się tamtym
człowiekiem, dodawała mu sił. Chciał jak najszybciej dopaść murów Adui. Miał wrażenie
- przynajmniej teraz, w tej chwili - że mógłby zostawić Krwawego-dziewięć na
przedmurzu i bez niego wejść do miasta.
Reszta Północnych nie podzielała jednak jego zapału, przez co ich atak bardziej
przypominał spacerek niż szarżę. Doczłapali do zagajnika, dwa spłoszone ptaki frunęły w
białe niebo i Północni znieruchomieli. Nikt się nie odezwał, jeden chłopak nawet usiadł,
oparty plecami o drzewo, i zaczął popijać wodę z manierki.
Logen wytrzeszczył na niego oczy.
- Na pamięć zmarłych, chyba w życiu nie widziałem tak nędznej szarży! Czy wyście jaja
zostawili na Północy?
Odpowiedziało mu ogólne mamrotanie, nikt nie patrzył mu w oczy. W końcu
Czerwonogłowy spojrzał na niego z ukosa, wypchnął językiem dolną wargę i odparł: -
Może i zostawiliśmy... Nie zrozum mnie źle, wodzu, Wasza Wysokość czy jak tam teraz się
nazywasz. - Ukłonił się lekko, dając do zrozumienia, że nie jest to z jego strony przejaw
braku szacunku. - Trochę się już nawalczyłem, bywało, że moje życie balansowało na
ostrzu miecza, ale... no... rzecz w tym, że... o co teraz walczymy, nie? Wszyscy chyba sobie
nad tym głowę łamią. Przecież to nie nasza sprawa, nie? Nie nasza walka.
Wilczarz pokręcił głową.
- Unia uzna nas za bandę tchórzy.
- A kogo to obchodzi, co sobie pomyśli Unia? - zaoponował ktoś.
Czerwonogłowy podszedł bliżej.
- Posłuchaj, wodzu: w dupie mam to, że jakiś błazen, którego nawet nie znam, uzna mnie
za tchórza. Przelałem dość krwi, żeby się tym nie przejąć. Wszyscy przelaliśmy.
- Hmm... - chrząknął Logen. - Czyli głosujesz za tym, żebyśmy tu zostali?
Czerwonogłowy wzruszył ramionami.
- Właściwie to...
I kwiknął, kiedy Logen wyrżnął go z byka w twarz i zmiażdżył mu nos jak orzech na
kowadle. Wyrżnął ciężko na wznak, plując krwią, która ściekała mu na brodę.
Logen powiódł wzrokiem po tłumie, przekrzywiwszy głowę, tak jak to zwykł był robić
dawniej. To była twarz Krwawego-dziewięć, zimna, martwa, obojętna. To było łatwe.
Naturalne. Dobrze znane, jak ulubiona para znoszonych butów. Położył dłoń na zimnej
rękojeści miecza Stwórcy i wszyscy delikatnie się cofnęli, odsunęli o krok, zaczęli
pomrukiwać i szeptać.
- Jeszcze jakiejś cipie marzy się tu głosowanie?
Siedzący pod drzewem chłopak wypuścił manierkę z ręki i zerwał się na równe nogi.
Logen posłał złowieszcze spojrzenie jeszcze paru najbliższym, którzy po kolei
spuszczali głowy, spoglądali na ziemię, na drzewa, gdziekolwiek, byle nie na niego. W
końcu popatrzył na Dreszcza, ale ten długowłosy skurczybyk ani myślał odwracać wzrok.
Logen zmrużył oczy.
- Chcesz czegoś?
Dreszcz pokręcił głową, włosy opadły mu na twarz.
- Nie. Nie w tej chwili.
- No to czekam, aż będziesz gotowy. Aż którykolwiek z was będzie gotowy. A do tego
czasu zamierzam zagonić was do roboty. Broń! - ryknął Logen.
Miecze i topory, włócznie i tarcze - wszystkie błyskawicznie uniosły się w gotowości.
Ludzie zakrzątnęli się w poszukiwaniu najlepszego miejsca, nagle wszystkim zaczęło
zależeć, żeby znaleźć się w pierwszym szeregu.
Czerwonogłowy gramolił się jeszcze z ziemi, trzymając się ręką za twarz. Logen
spojrzał na niego z góry.
- Jeśli uważasz, że potraktowałem cię niesprawiedliwie, to coś ci powiem: dawniej po
czymś takim trzymałbyś już w garści własne wyprute flaki.
- Słusznie. - Czerwonogłowy odkaszlnął i otarł usta. - Jasna sprawa.
Logen odprowadził go wzrokiem, gdy wracał do swoich, plując krwią. Jedno na pewno
można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym: miał talent do robienia sobie
wrogów z przyjaciół.
- Musiałeś? - spytał Wilczarz.
Logen wzruszył ramionami. Nie chciał, żeby tak to wyszło, ale teraz to on tu dowodził. I
nawet jeśli w jego wypadku dowodzenie zwykle kończyło się katastrofą, to jako wódz nie
mógł sobie pozwolić na to, żeby podwładni kwestionowali jego słowa. Po prostu nie mógł
i już. Zaczyna się od pytań, a kończy na nożach.
- Inaczej nie umiałem. Zresztą, przecież zawsze tak było, nie?
- Miałem nadzieję, że czasy się zmieniły.
- Czasy się nie zmieniają. Trzeba trzeźwo patrzeć na świat, Wilczarz.
- Wiem. Po prostu żal.
Logen żałował wielu rzeczy, ale już dawno przestał próbować je naprawiać.
Wyjął z pochwy miecz Stwórcy i uniósł go nad głowę.
- Ruszajmy więc! Tylko tak, jakby nam naprawdę zależało!
Pierwszy wbiegł między drzewa, ale słyszał, jak reszta rusza za nim. Wypadł na
odsłonięty teren, nad którym wznosiły się mury Adui - szare urwisko na szczycie
trawiastego wzniesienia, najeżone okrągłymi basztami. Ziemia w okolicy była usłana
pokaźną liczbą trupów, wystarczającą, żeby nawet zaprawieni w bojach carlowie poczuli
nieprzyjemny dreszczyk. Sądząc po kolorze skóry, były to głównie zwłoki Gurkhulczyków,
porozrzucane wśród niepotrzebnego już ekwipunku, wdeptane w błotnisty grunt, stratowane
przez konie.
- Trzymać szyk! - zawołał Logen, przebiegając wśród trupów. - Trzymać szyk!
Jego uwagę przyciągnął widok z przodu: w poprzek stoku biegło jakby ogrodzenie z
zaostrzonych kołków. Na jednym z pali zawisło ciało zabitego konia, a za ogrodzeniem
poruszali się ludzie. Ludzie uzbrojeni w łuki.
- Tarcze!
W powietrzu świsnęły strzały. Jedna z głuchym stukotem wbiła się w tarczę Dreszcza,
dwie inne w ziemię u stóp Logena. Biegnący tuż obok carl dostał w pierś i padł jak ścięty.
Logen biegł. Ogrodzenie przybliżało się chwiejnie, znacznie wolniej, niżby sobie tego
życzył. Między dwoma sąsiednimi palikami w ogrodzeniu ktoś stał - śniada twarz, lśniący
napierśnik, czerwony pióropusz na szpiczastym hełmie. Pokrzykiwał coś do zebranego za
jego plecami tłumu, wymachując przy tym szablą. Pewnie gurkhulski oficer. Świetny obiekt
do zaatakowania.
Buty Logena mlasnęły głośno w błocie. Koło ucha świsnęły mu jeszcze ze dwie
wycelowane pośpiesznie strzały. Oficer wybałuszył oczy, cofnął się nerwowo i zamachnął
szablą.
Logen uskoczył w lewo, a kiedy szabla Gurkhulczyka wbiła się w ziemię obok jego
stopy, stęknął i ciął zamaszyście mieczem. Ciężka klinga zgrzytnęła o metal i wgryzła się
głęboko w błyszczący napierśnik, zostawiając w nim potężne wgniecenie. Oficer zarzęził
chrapliwie i zatoczył się do przodu, zgięty wpół i niezdolny nabrać tchu w płuca. Szabla
wypadła mu z ręki. Logen ciął go w potylicę, zmiażdżył hełm. Gurkhulczyk upadł z
rozrzuconymi rękami.
Logen spojrzał na pozostałych: nawet nie drgnęli. W obszarpanych strojach wyglądali
jak śniadoskóre wersje najsłabszych thrallów. W niczym nie przypominali okrutnych
łajdaków, jakich wyobrażał sobie, słuchając opowieści Ferro o Gurkhulczykach. Zbili się
w gromadę, wystawiając włócznie we wszystkie strony; paru miało nawet napięte łuki,
mogliby w mgnieniu oka przerobić Logena na jeża... Na razie tego nie zrobili, ale dalsza
szarża mogłaby ich wybić z odrętwienia. Kilka razy w życiu zaliczył strzałę i nie miał
ochoty na więcej.
Zamiast więc na nich natrzeć, wyprostował się, wypiął pierś i ryknął potężnie. To był
prawdziwy okrzyk bojowy. Taki sam wydarł się z jego piersi podczas szarży w Carleonie,
dawno temu, kiedy miał jeszcze wszystkie palce i wielkie nadzieje. Poczuł, jak Wilczarz
staje obok niego, i usłyszał jego okrzyk. Następny był Dreszcz: zaryczał jak byk i grzmotnął
toporem o tarczę. Potem dołączyli Czerwonogłowy z zakrwawioną twarzą, Ponurak i cała
reszta.
Rozciągnięci w długiej linii, wymachiwali bronią, tłukli nią o tarcze, ryczeli,
pohukiwali i darli się wniebogłosy. Zgiełk był taki, jakby w otwartych bramach piekieł
same diabły wyśpiewywały powitalną pieśń.
Roztrzęsieni śniadoskórzy porozdziawiali usta i popatrywali na nich szeroko otwartymi
oczami. Logen domyślał się, że nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego.
Któryś upuścił włócznię. Może nawet nie chciał tego zrobić, może po prostu widok
bandy kudłatych szaleńców i czyniony przez nich jazgot spłoszyły go i zmusiły do
rozwarcia palców, tak czy inaczej, włócznia upadła na ziemię... i było po wszystkim. Inni
poszli w jego ślady: odrzucali broń najszybciej jak się dało, drzewca tylko klekotały w
trawie. W tej sytuacji dalsze wydzieranie się brzmiałoby głupio, toteż okrzyki bojowe z
wolna ucichły i dwie grupy mężczyzn stanęły w milczeniu naprzeciw siebie, oddzielone
skrawkiem błotnistej ziemi nabitym zaostrzonymi palikami i usłanym ludzkimi zwłokami.
- Dziwna jakaś ta bitwa - mruknął Dreszcz.
Wilczarz nachylił się do Logena.
- Co z nimi teraz zrobimy?
- Nie możemy tu siedzieć i ich pilnować.
- Mhm - przytaknął Ponurak.
Logen przygryzł wargę, kręcąc mieczem w dłoni i szukając dobrego wyjścia z tej
sytuacji. Na próżno.
- Właściwie to można by ich puścić wolno.
Ruchem głowy wskazał na północ, a kiedy żaden z Gurkhulczyków się nie poruszył,
powtórzył gest i podkreślił go, wskazując kierunek mieczem. Na widok broni skulili się i
zaczęli poszeptywać między sobą; jeden przewrócił się z wrażenia.
- Spieprzajcie - powiedział Logen. - W tamtą stronę. Nic do was nie mamy.
Spieprzajcie... w tamtą... stronę!
Dźgnął mieczem powietrze.
W końcu jeden z Gurkhulczyków zrozumiał i ostrożnie odsunął się na krok od grupy, a
kiedy nikt nie próbował go zabić, zaczął biec. Na reakcję pozostałych nie trzeba było długo
czekać.
Wilczarz odprowadził wzrokiem ostatnich i wzruszył ramionami.
- Chyba należy im życzyć powodzenia.
- Chyba tak - mruknął Logen. - Powodzenia.
I dodał szeptem, tak żeby nikt go nie słyszał: - Wciąż żyję. Wciąż żyję. Wciąż żyję...
***
Kulejący Glokta brnął przez cuchnący mrok chodnikiem szerokim na pół kroku.
Językiem wiercił sobie dziury w dziąsłach, tyle wysiłku wkładał w niepotykanie się i
nieoddychanie przez nos. Ból w nodze narastał z każdą chwilą.
„Kiedy po powrocie z Gurkhulu leżałem okaleczony w łóżku, wydawało mi się, że niżej
już nie mogę upaść. Kiedy kierowałem śmierdzącym więzieniem w Anglandzie, nachodziły
mnie te same refleksje. Kiedy kazałem zamordować urzędnika w rzeźni, wyobrażałem
sobie, że sięgnąłem dna. Jakże się myliłem... Znalazł się w samym środku pojedynczej
kolumny utworzonej przez Coscę i jego najemników. Ich przekleństwa, gniewne pomruki i
człapiące kroki niosły się daleko w głąb tunelu; w świetle lamp rzucali rozbujane cienie na
wilgotny kamień. Wstrętna czarna woda skapywała z góry, ciurkała po omszałych ścianach,
gulgotała w oślizłych ściekach, pędziła wzburzona w śmierdzącym kanale tuż obok stóp
Glokty. Ardee, szurając nogami, szła tuż za nim; pod pachą ściskała skrzynkę z narzędziami.
Darowała sobie przytrzymywanie ręką rąbka sukienki, która zdążyła się już solidnie
umazać czarną breją.
W tej chwili podniosła wzrok - mokre włosy kleiły jej się do twarzy - i uśmiechnęła się
półgębkiem.
- Ty to potrafisz zabrać dziewczynę w ciekawe miejsce.
- Co prawda, to prawda. Talent do wynajdywania romantycznych scenerii z pewnością
tłumaczy moją niesłabnącą popularność u płci pięknej. - Glokta skrzywił się, czując
kolejny bolesny skurcz. - Bycie kalekim potworem w niczym mi nie przeszkadza. W jakim
kierunku idziemy?
Pierwszy kuśtykał Długostopy, uwiązany na sznurku do jednego z najemników.
- Na północ! - odkrzyknął. - Prawie dokładnie na północ. Posuwamy się równolegle do
Środkowej Drogi.
- Aha.
„Czyli nad naszymi głowami, w odległości niespełna dziesięciu kroków, znajdują się
najlepsze adresy w tej części miasta. Mieniące się złotem pałace i rzekę gówna dzieli
znacznie mniejszy dystans, niż wielu z nas byłoby skłonnych przypuszczać. Wszystko co
piękne ma swoją mroczną stronę. Niektórzy muszą żyć w tym mroku, aby inni mogli śmiać
się w blasku dnia”.
Parsknięcie śmiechem zamieniło się w okrzyk paniki, gdy pozbawiona palców stopa
Glokty obsunęła się na śliskim chodniku. Wolną ręką uderzył o ścianę i wypuścił z ręki
laskę, która głośno zaklekotała na mokrym kamieniu. Ardee złapała go pod łokieć, żeby nie
stracił równowagi. Spomiędzy zaciśniętych zębów Glokty dobył się mimowolny jęk bólu.
Zapiszczał jak dziewczynka.
- Nie bawisz się chyba najlepiej, co?
- Miewałem lepsze dni. - Glokta oparł się potylicą o ścianę; Ardee schyliła się po
laskę. - Obaj mnie zdradzili... - mruknął. - To boli. Nawet mnie. Że zawiedzie jeden, to
mogłem przewidzieć. Jednego jakoś bym zniósł. Ale obaj naraz? Dlaczego?
- Dlatego że jesteś okrutnym, zgorzkniałym, wrednym i pokrętnym intrygantem ze
skłonnością do użalania się nad sobą? - podsunęła Ardee i wzruszyła ramionami, gdy
spiorunował ją wzrokiem. - No co? Pytałeś.
- To miało być pytanie retoryczne.
- Retoryka? W kanałach?
- Zaczekajcie!
Cosca uniósł rękę w ostrzegawczym geście i mamrocący pochód znów się zatrzymał.
Z góry sączył się jakiś dźwięk - z początku ciche, lecz stopniowo narastające rytmiczne
dudnienie ciężko obutych stóp, na pozór dochodzące (to było najbardziej niepokojące) ze
wszystkich stron jednocześnie. Cosca przywarł do lepkiej ściany; długie pióro na jego
kapeluszu ociekało obrzydliwą mazią. Wpadające przez umieszczoną w sklepieniu kratę
ścieku dzienne światła kładło mu się prążkami na twarzy. Wraz ze światłem w mrok
spłynęły głosy. Kantyckie głosy.
Najemnik uśmiechnął się i wskazał na górę.
- Gurkhulczycy, nasi starzy znajomi. Skurczybyki nigdy się nie poddają, co?
- Szybko się posuwają - zauważył zdyszany Glokta.
- Pewnie nie napotykają już większego oporu na ulicach. Ludzie albo wycofali się do
Agriontu, albo skapitulowali.
Glokta skrzywił się i wyprostował nogę.
„Kapitulacja przed Gurkhulczykami to raczej kiepski wybieg. A już z całą pewnością
niewart powtarzania”.
- Pośpieszmy się więc. Żwawo, bracie Długostopy!
Nawigator ruszył dalej.
- Już niedaleko! Dobrze was prowadzę, o tak, bardzo dobrze. Nie zwiódłbym was na
manowce, to nie w moim stylu. Jesteśmy blisko fosy, bardzo blisko. Jeśli tylko istnieje
jakaś droga za mury, znajdę ją, możecie na mnie polegać. Przeprowadzę was do Agriontu
jak...
- Zamknij się i rób swoje - warknął Glokta.
***
Jeden robotnik wytrząsnął resztki trocin z beczki, drugi rozgarnął je grabiami...
Gotowe. Cały Plac Marszałków, od piętrzących się na prawo od Ferro białych murów
Sali Wojskowej po znajdujące się naprzeciwko złocone wrota Rotundy Lordów, był
wysypany trocinami. Można by pomyśleć, że niespodziewany opad śniegu, ograniczony
tylko do tego placu, przykrył bruk cieniutką warstwą białego puchu. Bruk i wprawiony w
niego metal.
- Bardzo dobrze. - Bayaz pokiwał głową z rzadkim u niego zadowoleniem. - Doskonale.
- To wszystko, mój panie? - zapytał brygadzista stojący pośrodku skulonej służalczo
grupy rzemieślników.
- Wszystko. Chyba że któryś z was chce zostać i być świadkiem zniszczenia
niezniszczalnych Stu Słów?
Zmieszany brygadzista zerknął z ukosa na jednego z kompanów.
- Nie, nie, raczej... chyba się... no, tak jakby...
Rzemieślnicy zaczęli się rozchodzić, zabierając puste beczki, i wkrótce zniknęli wśród
białych pałaców. Ferro i Bayaz zostali sami na pokrytym trocinami placu.
Tylko ich dwoje, skrzynka Stwórcy i przedmiot, który się w niej znajdował.
- Pułapka zastawiona. Pozostaje nam już tylko czekać na zwierzynę. Bayaz uśmiechnął
się porozumiewawczo, po swojemu, ale Ferro nie dała mu się zwieść. Widziała, jak
nerwowo zaciera sękate dłonie, jak pulsują mu mięśnie na skroni. Wcale nie miał
pewności, czy jego plan się powiedzie. Mimo całej swojej mądrości, subtelności i
przebiegłości, nie mógł być pewien. Przedmiot w skrzynce - zimny i ciężki kamień, za
którego dotykiem tak się stęskniła - był wielką niewiadomą. Jedyny ślad po jego
poprzednim użyciu znajdował się daleko stąd, na pustkowiach Starego Imperium. Rozległe
ruiny Aulcus.
Zmarszczyła brwi i poluzowała miecz w pochwie.
- Jeśli przyjdą, miecz cię nie ocali.
- Ostrzy nigdy dość - odwarknęła Ferro. - A w ogóle skąd ta pewność, że przyjdą?
- Cóż innego mieliby zrobić? Muszą udać się tam, gdzie ja jestem. Taki jest cel ich
istnienia. - Bayaz wciągnął powietrze przez nos i powoli wypuścił je ustami. - A ja jestem
tutaj.
POŚWIĘCENIE
Wilczarz wcisnął się przez uchyloną bramę wraz z pozostałymi - częścią Północnych i
mnóstwem chłopaków z Unii; wszyscy śpieszyli do miasta po tej żałosnej namiastce bitwy,
jakiej nie stoczyli na przedmurzu. Obrońcy zebrani na murach ponad bramą wiwatowali jak
na weselu. Po drugiej stronie bramnego tunelu grubas w skórzanym fartuchu na powitanie
poklepywał przybyszów po plecach.
- Dziękuję, przyjacielu! Dziękuję!
Wcisnął coś Wilczarzowi w dłoń, szczerząc zęby jak wariat. Bochenek chleba.
- Chleb. - Wilczarz powąchał: chleb pachniał jak należy. Na stojącym obok wózku
grubas miał cały stos świeżych bochenków, które rozdawał mijającym go żołnierzom, tym
unijnym i tym z Północy. - Co to za jeden? - spytał Ponuraka.
- Hmm... Piekarz?
Nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Napływający tłum żołnierzy
najróżniejszych formacji gromadził się w ograniczonej przestrzeni, ludzie przepychali się,
sarkali i robili ogólny bałagan; starcy i kobiety na obrzeżach placu zaczynali mieć dość
wiwatowania. W samym środku tego obłędu na wozie stał schludnie ostrzyżony chłopak w
czarnym mundurze i pobekiwał jak zagubiona koza: - Ósmy regiment do Czterech
Narożników! Dziewiąty do Agriontu! Jeśli ktoś jest z dziesiątego, to wpieprzył się w
niewłaściwą bramę!
- Mieliśmy iść do portu, majorze!
- W porcie jest już dywizja Pouldera! My idziemy na północ! Ósmy regiment do
Czterech Narożników!
- Ale ja jestem z czwartego!
- Z czwartego? A gdzie masz konia?
- Zabity!
- A co z nami? - zagrzmiał Logen. - Jesteśmy Północni!
Chłopak wybałuszył oczy i rozłożył bezradnie ręce.
- Po prostu idźcie w tamtą stronę, a jak spotkacie jakichś Gurkhulczyków, to ich
zabijcie! - Odwrócił się z powrotem ku bramie, wskazując kciukiem za siebie. - Dziewiąty
regiment do Agriontu!
Logen z dezaprobatą zmarszczył brwi.
- Tu się niczego nie dowiemy. - Wskazał szeroką ulicę, na której roiło się od
maszerujących żołnierzy. Ponad dachy domów wznosiła się tam wysoka, wręcz gigantyczna
wieża. Musiała chyba stać na jakimś wzgórzu. - Jeśli się rozdzielimy, kierujcie się na to
coś.
I ruszył w głąb ulicy. Wilczarz poszedł za nim, razem z Ponurakiem, Dreszczem i jego
ludźmi; Czerwonogłowy ze swoją ekipą trzymali się nieco z tyłu. Wkrótce tłum się
przerzedził i szli już pustymi ulicami, na których ciszę mąciły tylko trele beztroskich - jak
zwykle - ptaków, niepomnych toczącej się nieopodal bitwy i tym bardziej obojętnych na
fakt, że w powietrzu wisi już kolejna.
Wilczarz też się specjalnie nad tym nie zastanawiał. Łuk niósł w jednej ręce, luźno, bo i
tak bez reszty pochłaniało go gapienie się na domy po obu stronach ulicy. W życiu nie
widział takich domów: były zbudowane z małych, czerwonych, kwadratowych kamieni, na
piętrze konstrukcję z czarnego drewna wypełniała biała zaprawa. Były ogromne, każdy
zadowoliłby nawet wybrednego wodza, większość miała także szyby w oknach.
- Prawdziwe pałace, kurde...
- Te? - Logen prychnął. - Poczekaj, aż zobaczysz ten cały Agriont, do którego idziemy.
Tam to dopiero mają domy, o jakich ci się nie śniło. Przy Agrioncie Carleon wygląda jak
chlewik.
Wilczarzowi zabudowa Carleonu zawsze wydawała się odrobinę zbyt gęsta, ale to, co
widział tutaj, to już był czysty absurd. Zwolnił kroku, zrównał się z Dreszczem. Przełamał
chleb na dwoje i oddał mu połowę.
- Dzięki. - Dreszcz odgryzł jeden kawałek, potem drugi. - Niezły.
- Nie ma to jak świeży chleb, co? To jest smak... czy ja wiem... pokoju, chyba.
- Skoro tak mówisz...
Przez chwilę żuli w milczeniu. Wilczarz spojrzał z ukosa na Dreszcza.
- Po mojemu powinieneś już puścić tę urazę w niepamięć.
- Jaką urazę?
- A żywisz więcej niż jedną? Mówię o pretensjach do naszego nowego króla,
Dziewięciopalcego.
- Nie myśl, że nie próbowałem. - Dreszcz zmarszczył brwi, spoglądając w ślad za
Logenem. - Ale gdziekolwiek się odwrócę, ta sprawa zawsze jest ze mną.
- Porządny z ciebie facet, Dreszcz. Lubię cię. Wszyscy cię lubimy. Masz ikrę, łeb nie od
parady, ludzie cię słuchają. Daleko zajdziesz, jeśli po drodze nie dasz się zabić... No
właśnie, w tym problem. Nie chciałbym, żebyś zaczynał coś, czego nie będziesz umiał
skończyć jak należy.
- Nie martw się: jak już coś zacznę, to dopilnuję, żeby skończyć.
- Nie, nie, nie. - Wilczarz pokręcił głową. - Nie o to chodzi, chłopcze. Zupełnie nie o to
chodzi. Może ci się uda, może nie, to nieważne... Rzecz w tym, że tak czy inaczej to nie
będzie zwycięstwo. Krew rodzi krew, nic innego rodzić nie może. Zmierzałem do tego, że
jeszcze nie jest dla ciebie za późno. Jeszcze możesz być kimś lepszym.
Dreszcz spojrzał na niego podejrzliwie, wyrzucił piętkę chleba, odwrócił się i odszedł
bez słowa. Wilczarz westchnął. Niektórych spraw nie można naprawić gadaniem.
Niektórych w ogóle nie można naprawić.
Z labiryntu zabudowań wyszli nad rzekę. Szerokością nie ustępowała chyba Białemu
Nurtowi, a jej kamienne brzegi spinał największy most, jaki Wilczarz w życiu widział,
wystarczająco szeroki, żeby minęły się na nim dwa wozy. Miał kręcone żelazne poręcze, a
na jego drugim końcu wznosił się kolejny mur, jeszcze wyższy od tego, przez który przeszli
bramą. Wilczarz - z rozdziawionymi z podziwu ustami - zrobił jeszcze kilka kroków,
powiódł wzrokiem po mieniącej się wstędze rzeki i zobaczył, że mostów jest więcej. Dużo
więcej. Na dodatek niektóre były jeszcze większe i wyrastały z istnego lasu murów, wież i
innych niebosiężnych budowli.
Wielu Północnych wybałuszyło oczy, jakby nagle znaleźli się na księżycu. Nawet na
twarzy Ponuraka odmalowało się coś, co mogło być zaskoczeniem.
- A niech mnie wszyscy diabli... - mruknął Dreszcz. - Widzieliście kiedy coś takiego?
Wilczarza rozbolała szyja od rozglądania się na wszystkie strony.
- Tyle tu mają tego wszystkiego... Po diabła im jeszcze taki Angland? Przecież to
zadupie.
- Bo ja wiem... - odparł Logen. - Niektórzy chyba nigdy nie mają dość.
***
- Niektórzy nigdy nie mają dość, prawda, bracie Długostopy? - Glokta z dezaprobatą
pokręcił głową. - Oszczędziłem ci drugą stopę. Darowałem życie. A teraz marzy ci się
wolność, tak?
- Superiorze... - zakwilił nawigator. - Za pozwoleniem, obiecałeś, że mnie wypuścisz...
Ja wywiązałem się z umowy. Te drzwi powinny prowadzić na plac nieopodal Domu
Pytań...
- Zaraz się przekonamy.
Ostatni cios topora rozszczepił deski. Drzwi zadygotały na zardzewiałych zawiasach,
światło dnia rozlało się po wąskiej piwnicy. Najemnik z wytatuowaną szyją odsunął się na
bok, robiąc miejsce Glokcie.
„Ach, świeże powietrze... Cudowny dar, który nazbyt często uznajemy za dany nam raz
na zawsze”.
Krótkie schody prowadziły na brukowane podwórko otoczone brudnymi, ślepymi
ścianami szarych domów. Glokta znał to miejsce.
„Dom Pytań jest tuż za rogiem. Zgodnie z zapowiedzią”.
- Superiorze? - mruknął Długostopy.
Glokta uśmiechnął się półgębkiem.
„Co mi szkodzi? Pewnie i tak żaden z nas nie dożyje wieczora, a trupy mogą sobie
pozwolić na miłosierdzie. Tylko one, prawdę mówiąc”.
- Dobrze. Puśćcie go.
Jednooki najemnik wyjął długi nóż i przeciął sznur pętający nadgarstki nawigatora.
- Najlepiej by było, gdybyśmy się więcej nie spotkali - dodał Glokta.
Na twarzy Długostopego pojawił się cień uśmiechu.
- Bez obaw, superiorze. W zupełności podzielam pańskie zdanie.
Zawrócił i pokuśtykał z powrotem po wilgotnych schodach, w głąb kanałów. Skręcił w
boczny tunel i zniknął.
- Powiedz, że zabraliście sprzęt - powiedział Glokta do Coski.
- Mogę być niegodny zaufania, superiorze, ale na pewno nie jestem niekompetentny. -
Cosca skinął na swoich ludzi. - Już czas, przyjaciele. Zaczerniamy się.
Jak jeden mąż założyli czarne maski. Zrzucili obszarpane płaszcze i połatane łachmany,
pod którymi byli ubrani całkowicie na czarno, od stóp do głów. Broń mieli dobrze ukrytą.
W kilka chwil gromada obdartych bandziorów przeobraziła się w zdyscyplinowany
oddział praktyków Inkwizycji Jego Królewskiej Mości.
„Bądźmy szczerzy, różnica między jednymi i drugimi nie jest wcale taka duża”.
Cosca również zdjął płaszcz, odwrócił go na lewą stronę i włożył z powrotem.
Podszewka płaszcza była czarna jak noc.
- Zawsze warto nosić się różnokolorowo - wyjaśnił. - Na wypadek, gdyby trzeba było
w mgnieniu oka przejść na drugą stronę.
„Oto renegat czystej krwi”.
Cosca zdjął kapelusz, strzepnął ubrudzone pióro.
- Mogę go zatrzymać?
- Nie.
- Surowy z ciebie człowiek, superiorze. - Cosca z uśmiechem wyrzucił kapelusz w
mrok. - Za to cię kocham.
Nałożył maskę i spojrzał podejrzliwie na Ardee, która - wyczerpana i wystraszona -
stała w kącie magazynu.
- A ona?
- Ona? Ona jest naszym więźniem, praktyku Cosca! Szpiegowała dla Gurkhulczyków.
Jego Eminencja życzy sobie przesłuchać ją osobiście.
Ardee wybałuszyła oczy.
- To łatwe - pocieszył ją Glokta. - Musisz tylko sprawiać wrażenie przestraszonej.
Przełknęła ślinę.
- Rzeczywiście, to będzie łatwe - przyznała.
„Wejście do Domu Pytań z zamiarem aresztowania arcylektora? Nie wydaje mi się”.
Glokta pstryknął palcami.
- Czas na nas.
***
- Czas na nas - powiedział West. - Port czysty? Gdzie jest Poulder, do diaska?
- Nikt tego nie wie, lordzie marszałku.
Brint starał się pchnąć konia naprzód, ale ugrzęźli w sarkającej ciżbie. Włócznie
chwiały się nad głowami ludzi, ostre groty migały niebezpiecznie blisko. Szeregowcy klęli,
sierżanci wrzeszczeli, oficerowie gdakali jak sfrustrowane kurczaki. Trudno było sobie
wyobrazić gorszy teren dla przemarszu wielotysięcznej armii niż wąskie uliczki w okolicy
portu. Na domiar złego w przeciwnym kierunku płynęła złowieszcza rzeka rannych,
poruszających się o własnych siłach lub niesionych na noszach.
- Przejście dla lorda marszałka! - zadudnił basem Pike. - Lord marszałek jedzie!
Zamachnął się mieczem, jakby naprawdę zamierzał wypłazować wszystkich dookoła, i
ludzie błyskawicznie się rozstąpili. Wśród klekoczących włóczni uformował się wąwóz, w
którym od razu pojawił się jadący z przeciwnej strony jeździec - Jalenhorm. Miał rozciętą
głowę.
- Co ci się stało?
Jalenhorm wyszczerzył zęby.
- To nic takiego, wyrżnąłem łbem w jakąś belkę.
- Jakie postępy?
- Spychamy ich na zachód. O ile wiem, kawaleria Kroya przedarła się aż na Cztery
Narożniki, ale Agriont w dalszym ciągu jest zamknięty w pierścieniu oblężenia.
Gurkhulczycy się przegrupowali i próbują kontratakować od zachodu. Piechota Kroya
utknęła w uliczkach za mostem. Jeśli szybko nie pchniemy im posiłków...
- Muszę porozmawiać z generałem Poulderem! - warknął West. - Gdzie on, do cholery,
jest?! Brint?
- Słucham, lordzie marszałku.
- Weź paru chłopaków i sprowadźcie mi tu Pouldera. Ale migiem! - West dźgnął palcem
powietrze. - We własnej osobie!
- Tak jest, lordzie marszałku.
Brint z wysiłkiem zawrócił konia.
- Jak wygląda sytuacja na morzu? Reutzer wszedł do akcji?
- Związał walką flotę nieprzyjaciela, nie wiem jednak, w jaki sposób...
Odór zgnilizny, słonej wody i palonego drewna wzmógł się, gdy wyjechali spomiędzy
domów i rozpostarł się przed nimi widok na port.
- Ożeż ty w mordę... - mruknął Jalenhorm.
West musiał się z nim zgodzić.
Wdzięczny łuk adueńskiej przystani przeobraził się w półksiężyc krwi i ognia. W
pobliżu miejsca, w którym przystanęli, poczerniałe i zniszczone nabrzeże było usłane
porzuconym ekwipunkiem i okaleczonymi ciałami. Nieco dalej wielkie gromady ludzi
ścierały się w chaotycznych potyczkach; drzewca broni sterczały we wszystkie strony jak
kolce na jeżu, powietrze gęstniało od bitewnego zgiełku. Unijne proporce i gurkhulskie
chorągwie miotały się na wietrze jak strachy na wróble. Zaciekła bitwa rozwlekła się
niemal na całą długość linii brzegowej. Kilkanaście składów płonęło i drżące z gorąca
powietrze przydawało oglądanym przez nie zbrojnym dziwnie widmowego charakteru.
Dławiący dym - czarny, szary, biały - kłębił się ponad pożarami i spływał nad zatokę, gdzie
na wzburzonych wodach morza okręty zwarły się we własnej rozpaczliwej bitwie.
Pod pełnymi żaglami orały morze w tę i z powrotem, halsowały, robiły zwroty i
bezpardonowo walczyły o pozycję, wyrzucając w powietrze bryzgi piany. Katapulty
miotały ogniste pociski, pokładowi łucznicy słali salwy zapalonych strzał, żeglarze
wspinali się po pajęczych sieciach takielunku. Inne okręty tkwiły w niezręcznych
uściskach, splecione w pary za pomocą lin i haków abordażowych, niczym walczące na
arenie wściekłe psy; przezierające przez chmury słońce oświetlało zajadłą walkę wręcz na
pokładach. Uszkodzone, okulawione jednostki snuły się bez celu z markotnie obwisłymi
poszarpanymi żaglami i pociętym olinowaniem.
Niektóre płonęły, obficie plując brązowym dymem, który upodabniał nisko zawieszone
słońce do brudnego maźnięcia na niebie. Na spienionej wodzie unosiły się szczątki -
beczki, skrzynie, potrzaskane belki i zabici marynarze.
West rozpoznał znajome sylwetki okrętów Unii z naszytym na żaglach złotym słońcem,
domyślał się również, które jednostki należą do Gurkhulczyków, ale w bitwie brały udział
jeszcze inne statki - długie, smukłe drapieżniki o czarnych kadłubach, z białymi żaglami
przyozdobionymi czarnym krzyżem. Jeden z nich w sposób szczególny górował nad
wszystkimi pozostałymi. W tej chwili przybijał właśnie do jednej z nielicznych ocalałych
kei.
- Z Talinsu nigdy nie przychodzi nic dobrego - mruknął Pike.
- Co tu robią Styriańczycy, do diabła?
Były skazaniec wskazał jeden z czarnych okrętów, który właśnie staranował gurkhulską
jednostkę.
- Wygląda na to, że walczą z Gurkhulczykami.
- Lordzie marszałku? - odezwał się ktoś inny. - Co robimy?
Odwieczne pytanie. West otworzył usta, lecz nie dobył się z nich głos. Jak jeden
człowiek mógł mieć nadzieję na ogarnięcie rozpościerającego się przed nimi
monstrualnego chaosu? Przypomniał sobie Varuza, przechadzającego się po pustyni w
towarzystwie licznego sztabu. Przypomniał sobie Burra, postukującego serdelkowatym
palcem w mapy i wygrażającego nim w powietrzu. Najtrudniejszym zadaniem dowódcy nie
było samo dowodzenie, lecz udawanie człowieka, który się na dowodzeniu zna.
Przerzucił obolała nogę nad łękiem siodła i zsunął się na lepki od brudu bruk.
- Tutaj założymy tymczasowy punkt dowodzenia. Majorze Jalenhorm?
- Słucham, lordzie marszałku.
- Proszę odszukać generała Kroya. Niech kontynuuje marsz na północny zachód, w
stronę Agriontu.
- Tak jest. - Niech ktoś zbierze ludzi i oczyści przystań. Musimy szybciej wprowadzać
nasze oddziały do walki.
- Tak jest, lordzie marszałku.
- I niech ktoś mi wreszcie znajdzie generała Pouldera! Każdy musi wykonywać swoje
zadania!
- A to co znowu? - mruknął Pike.
Spustoszonym nabrzeżem szedł niezwykły pochód, tak bardzo nie na miejscu wśród ruin
i ogólnego zniszczenia, jakby przybył wprost z krainy snów. Tuzin czujnych gwardzistów w
czarnych zbrojach otaczał kordonem samotnego mężczyznę o czarnych, przyprószonych
siwizną włosach i nienagannie przyciętej szpiczastej bródce. Mężczyzna miał wysokie
czarne buty, ozdobnie żłobkowany kirys z czarnej stali i przerzucony przez ramię płaszcz z
czarnego aksamitu, powiewający majestatycznie na wietrze. Prawdę mówiąc, był ubrany
jak najbogatszy przedsiębiorca pogrzebowy na świecie, roztaczał jednak aurę niezłomnej
wyższości, cechującą wyłącznie najmożniejszych władców. Kierował się prosto w stronę
Westa, nie rozglądając się na boki. Oszołomieni strażnicy i oficerowie sztabowi
rozstępowali się przed nim i jego wyniosłością jak odepchnięte magnetyczną siłą opiłki
żelaza.
Wyciągnął na powitanie dłoń w czarnej rękawicy.
- Jestem wielki książę Orso z Talinsu.
West powinien był chyba przyklęknąć i ucałować jego dłoń, zamiast tego chwycił ją
jednak stanowczo i uścisnął.
- To dla mnie zaszczyt, Ekscelencjo.
Nie wiedział nawet, czy użył właściwego tytułu, ale też nie spodziewał się, że w samym
środku krwawej jatki w adueńskim porcie przyjdzie mu spotkać jednego z
najpotężniejszych ludzi tego świata.
- Lord marszałek West, głównodowodzący armii Jego Królewskiej Mości. Nie
chciałbym wyjść na niewdzięcznika, mam jednak wrażenie, że Wasza Ekscelencja zapuścił
się daleko od domu...
- Moja córka jest waszą królową. Dla niej lud Talinsu jest gotowy do najwyższych
poświęceń. Gdy tylko doszły mnie słuchy o waszych... - uniósłszy czarną brew, książę
spojrzał znacząco w stronę portu - ...kłopotach, przygotowałem ekspedycję wojskową.
Moja flota, jak również dziesięć tysięcy moich najlepszych żołnierzy, są do pańskiej
dyspozycji.
West nie wiedział co powiedzieć.
- Naprawdę?
- Pozwoliłem sobie wysadzić ludzi na ląd. W tej chwili wypierają Gurkhulczyków z
południowo-zachodniej dzielnicy miasta, czyli... Trzech Farm, jeśli się nie mylę.
- Eee... Tak, zgadza się.
Książę Orso odpowiedział najwątlejszym z wątłych uśmiechów.
- Wyjątkowo malownicza nazwa, jak na tereny miejskie. Tak czy inaczej, nie musi się
pan już kłopotać zachodnią flanką. Życzę powodzenia w dalszych działaniach, lordzie
marszałku. Jeśli los tak zrządzi, spotkamy się po zakończeniu bitwy. Zwycięskim
zakończeniu.
Książę pochylił głowę w majestatycznym ukłonie i oddalił się zamaszystym krokiem.
West odprowadził go zdumionym wzrokiem. Zdawał sobie sprawę, że powinien się
cieszyć z nieoczekiwanego przybycia dziesięciu tysięcy styriańskich żołnierzy, ale jakoś
nie mógł się pozbyć dręczącego go przeczucia, że lepiej by było, gdyby wielki książę Orso
w ogóle się nie pojawił. Na razie jednak miał ważniejsze spawy na głowie.
- Lordzie marszałku! - Brint szedł śpiesznie nabrzeżem na czele grupy oficerów. Całą
jedną połowę twarzy miał umazaną popiołem. - Lordzie marszałku, generał Poulder...
- No nareszcie, do stu tysięcy diabłów! Może teraz w końcu czegoś się dowiemy.
Gdzie ten drań?
West odepchnął Brinta... i zamarł. Poulder leżał na noszach podtrzymywanych przez
czterech umorusanych, wyglądających żałośnie oficerów swojego sztabu. Wyglądał jakby
spokojnie spał, złudzenie było tak silne, że West spodziewał się, że lada chwila usłyszy
jego chrapanie.
Ogromna poszarpana rana w piersi psuła jednak ogólne wrażenie.
- Generał Poulder osobiście poprowadził szarżę... - wyjaśnił jeden z żołnierzy,
przełykając łzy. - Szlachetne poświęcenie...
West wpatrywał się w Pouldera. Ile razy życzył temu człowiekowi śmierci? Zakrył usta
dłonią, czując gwałtowną falę mdłości.
- Do diabła... - wyszeptał.
***
- Do diabła! - syknął Glokta, kiedy na najwyższym stopniu schodów wykręcił sobie
drżącą kostkę i omal nie wyrżnął na twarz.
Idący z naprzeciwka kościsty inkwizytor spojrzał na niego pytająco.
- Masz jakiś problem? - warknął Glokta.
Inkwizytor spuścił głowę, przyśpieszył kroku i wyminął go bez słowa.
„Stuk. Puk. Ból”.
Pogrążony w półmroku korytarz przesuwał mu się przed oczami z dręczącą
powolnością. Każdy ruch był prawdziwą męką, ale Glokta - z przyklejonym do twarzy
grymasem bezzębnej nonszalancji - zmuszał się do marszu, nie bacząc na ogień w nogach,
pulsowanie w stopie, ból w szyi i pot spływający mu po zdeformowanym grzbiecie. W tym
gmachu spodziewał się kłopotów na każdym okupionym stęknięciem kroku, przy każdym
sapnięciu; po każdym skurczu i spazmie wypatrywał chmary praktyków, która rzuci się na
niego i jego bandę kiepsko przebranych najemników i pozarzyna ich jak wieprze.
Tymczasem nieliczni mijani po drodze ludzie nawet nie podnosili na nich wzroku.
„Ze strachu zrobili się niedbali. Świat balansuje na skraju przepaści; każdy się boi
zrobić krok, bo wie, że może to być krok w otchłań. Instynkt samozachowawczy potrafi
zabić w człowieku skuteczność”.
Wgramolił się przez otwarte drzwi do poczekalni przed gabinetem arcylektora.
Sekretarz spojrzał na niego zdumiony.
- Superior Glokta! Nie może pan tak po prostu... - Zająknął się na widok najemników
tłoczących się za Gloktą w wąskim przejściu. - To znaczy... nie może pan...
- Milczeć! Wykonuję bezpośrednie rozkazy króla!
„Cóż, każdy czasem łże. Bohatera od bandyty różni to, że temu pierwszemu się wierzy”.
- Odsuńcie się! - syknął na dwóch praktyków stojących przy drzwiach. - Bo pożałujecie.
Spojrzeli po sobie, po czym - widząc, że ludzi Coski wciąż przybywa - zgodnie
podnieśli ręce i dali się rozbroić.
„Instynkt samozachowawczy. Fatalna cecha”.
Glokta przystanął przed drzwiami.
„W miejscu, gdzie tyle razy kuliłem się i płaszczyłem, bo Jego Eminencji sprawiało to
przyjemność. Czy to naprawdę może być takie proste? Wejść w środku dnia i aresztować
najbardziej wpływowego człowieka w całej Unii?”.
Powstrzymał cisnący mu się na usta uśmieszek wyższości.
„Szkoda, że wcześniej na to nie wpadłem”.
Przekręcił gałkę i przekuśtykał przez próg.
Gabinet Suita wyglądał tak samo jak zawsze. Ogromne okna z widokiem na uniwersytet,
olbrzymi okrągły stół z wysadzaną szlachetnymi kamieniami mapą Unii, ozdobne krzesła,
posępne portrety... Tyle tylko, że na wysokim krześle zamiast Suita siedział w tej chwili
jego ulubiony piesek pokojowy, superior Goyle.
„Czyżbyśmy się przymierzali do krzesełka? Oj, obawiam się, że dla ciebie jest
stanowczo za wysokie”.
Pierwszą reakcją Goyle’a była wściekłość. „Jak ktokolwiek śmie go tu nachodzić?!”.
Drugą - zdumienie.
„Kto śmie go tu nachodzić?”.
Trzecią - szok.
„Ten kaleka! Ale jak to możliwe?”.
Czwartą - na widok Coski i czterech jego ludzi - zgroza.
„No. Nareszcie do czegoś dochodzimy”.
- To ty! - prychnął Goyle. - Ale ty przecież...
- Nie żyję? Obawiam się, że nastąpiła zmiana planów. Gdzie Suit?
Goyle strzelił oczami na boki, przeniósł wzrok na karła, na najemnika z hakiem zamiast
dłoni, na krościatego, w końcu na Coscę, który butnie przechadzał się po obwodzie
komnaty z dłonią na rękojeści rapiera.
- Zapłacę ci! Nie wiem, ile ci płaci, ale dam ci dwa razy więcej!
Cosca wyciągnął rękę.
- Gotówką, jeśli łaska.
- W tej chwili? Nie mam... nie mam tyle przy sobie!
- Przykro mi, ale w kontaktach ze mną obowiązują te same zasady, co w kontaktach z
dziwkami: za same obiecanki nie pociupciasz. Nic a nic.
- Zaczekaj!
Goyle zerwał się z krzesła i zatoczył do tyłu, wyciągając przed siebie błagalnie ręce.
„Nie masz dokąd uciec. Chyba że przez okno. Na tym właśnie polega problem z
nadmiarem ambicji: kiedy człowiek wiecznie patrzy w górę, łatwo zapomina, że z wielkich
wysokości jedyna droga w dół prowadzi przez długi upadek”.
- Siadaj, Goyle - warknął Glokta.
Cosca złapał Goyle’a za przegub dłoni, wykręcił mu rękę na plecy i pchnął go na
krzesło. Drugą ręką chwycił go za potylicę i z całej siły wyrżnął jego głową w kolorową
mapę Unii. Nos Goyle’a pękł z głośnym trzaskiem, topiąc zachodni Midderland we krwi.
„Niezbyt to subtelne, ale czas subtelności minął. Zeznanie arcylektora albo jego bliskiego
współpracownika... Suit byłby lepszy, ale skoro nie możemy mieć mózgu, będziemy musieli
zadowolić się dupą”.
- Gdzie moja instrumentariuszka?
Ardee ostrożnie zakradła się do komnaty, podeszła do stołu i postawiła na nim
skrzyneczkę.
Glokta pstryknął palcami i wskazał na Goyle’a. Gruby najemnik mocno złapał wolną
rękę Goyle’a i wyciągnął ją na blacie.
- Pewnie ci się wydaje, że świetnie znasz się na torturach, co, Goyle? Uwierz mi: nie
masz pojęcia o czym mówisz, dopóki nie spędziłeś trochę czasu po obu stronach stołu.
- Ty obłąkany skurwysynu! - Goyle wił się w uścisku, smarując Unię krwią. -
Przekraczasz wszelkie granice!
- Granice? - Glokta parsknął śmiechem. - Dziś w nocy jednemu swojemu przyjacielowi
obciąłem palce, drugiego zabiłem, a ty masz czelność mówić mi o przekraczaniu granic? -
Podniósł wieko skrzynki. Instrumenty rozpostarły się jak wachlarz. - Jedyna granica, która
ma jakiekolwiek znaczenie, to ta oddzielająca silnych od słabych; człowieka, który zadaje
pytania, od tego, który na nie odpowiada. Innej granice nie istnieją. - Pochylił się i
dziabnął Goyle’a wyprostowanym palcem w skroń. - Są tylko w twojej głowie!
Przykujcie go, z łaski swojej.
- Hę? - Cosca spojrzał pytająco na grubasa, który tylko wzruszył ramionami, aż mu się
zmarszczyły tatuaże na szyi.
- Pff... - prychnął karzeł.
Krościaty milczał. Jednoręki zdjął maskę i właśnie grzebał sobie hakiem w nosie.
Glokta przeciągnął się i westchnął ciężko.
„Ach, jak trudno zastąpić doświadczonego pomocnika”.
- Cóż, w takim razie będziemy improwizować. - Zgarnął tuzin długich gwoździ i
rozsypał je po blacie, aż zadźwięczały. Wyjął młotek z lśniącym obuchem. - Chyba już się
domyślasz, jak to będzie wyglądało?
- Nie! Nie! Możemy się jakoś dogadać, możemy...
Glokta przystawił czubek gwoździa do nadgarstka Goyle’a.
- Aaa! Nie, zaczekaj! Zaczekaj...
- Przytrzymasz? - zwrócił się Glokta do Coski. - Mam tylko jedną wolną rękę.
Najemnik ostrożnie ujął gwóźdź kciukiem i palcem wskazującym.
- Tylko uważaj z tym młotkiem, dobrze?
- Nic się nie bój. Mam wprawę.
„Ogromną wprawę”.
- Zaczekaj! - wrzasnął Goyle.
Młotek stuknął trzy razy, metalicznie, niemal rozczarowująco cicho. Gwóźdź przeszedł
gładko pomiędzy kośćmi przedramienia i wbił się w blat. Goyle zawył z bólu i opluł stół
krwawą śliną.
- Ależ superiorze... Biorąc pod uwagę, jak traktowałeś więźniów w Anglandzie, twoje
obecne zachowanie to naprawdę dziecinada. Spróbuj narzucić sobie rozsądne tempo; jeśli
teraz się tak wywrzeszczysz, nic ci nie zostanie na później.
Gruby najemnik złapał w pulchne dłonie drugą rękę Glokty i wyciągnął ją nad mapą
Unii.
- Gwóźdź? - Cosca uniósł brew.
- Zaczynasz się uczyć.
- Nie, zaczekaj... Zaczekaj!
- Ale na co? Od sześciu lat się tak dobrze nie bawiłem, nie skąp mi chwili szczęścia.
Tak niewiele ich mam.
Glokta uniósł młotek.
- Nie!
Puk. Goyle znów ryknął z bólu. Puk. I jeszcze raz: puk. Gwóźdź przeszedł na wylot i
dawny kat anglandzkich kolonii karnych został przybity do stołu za obie ręce.
„Tak to się kończy, kiedy ambicji nie staje talentu. Pokory człowiek uczy się szybciej,
niżby się spodziewał; wystarczy raz albo dwa w odpowiednim miejscu przebić balonik
arogancji”.
Goyle syczał głośno przez zaciśnięte zęby, drapiąc palcami blat stołu. Glokta z
niezadowoleniem pokręcił głową.
- Na twoim miejscu raczej bym się nie szarpał. Tylko sobie poharatasz ciało.
- Zapłacisz za to, zasrany kulasie! Nie myśl, że ci to ujdzie płazem!
- Już zapłaciłem. - Glokta zatoczył ostrożny krąg głową, usiłując choć odrobinę
rozluźnić skamlące mięśnie barków. - Przetrzymywano mnie, nie wiem jak długo, ale
domyślam się, że przez wiele miesięcy, w celi nie większej od dużej komody; zbyt małej,
żeby w niej stanąć czy choćby prosto usiąść. Wypróbowywałem wszelkie możliwe
pozycje, ale wszystkie były niewygodne, wszystkie sprawiały mi ból. Setki godzin wlokły
się bez końca w smolistej ciemności i duszącym upale. Klęczałem w brei własnych
odchodów, wiłem się, skręcałem, dusiłem w smrodzie. Błagałem o wodę, którą strażnicy
sączyli mi po trochu przez kratę nad głową; czasem po prostu na mnie szczali, a ja byłem
im za to wdzięczny. Od tamtej pory nie jestem w stanie się wyprostować. Prawdę mówiąc,
nie wiem, jak to się stało, że nie zwariowałem. - Glokta zamyślił się i wzruszył ramionami.
- A może jednak zwariowałem? Mniejsza z tym, teraz przynajmniej wiesz, jak wiele
musiałem poświęcić. A co ty jesteś gotów poświęcić, żeby dochować tajemnic Suita?
Jedyną odpowiedzią była spływająca spod dłoni Goyle’a krew, zbierająca się w kałużę
wokół klejnotu oznaczającego położenie Domu Pytań w Kelnie.
- Hmm... - Glokta mocniej ścisnął laskę i nachylił się nad Goyle’em. - Jest taki skrawek
ciała - wyszeptał - między klejnotami rodowymi i dupą. Nie można go nawet obejrzeć,
chyba że człowiek jest jakimś cyrkowcem albo przejawia sprzeczne z naturą
zainteresowanie lustrami. Wiesz, o czym mówię. Mężczyźni potrafią całymi godzinami
rozmyślać o rejonach znajdujących się nieco bardziej z przodu, niewiele mniej uwagi
poświęcają okolicom z tyłu, a ten skrawek... pomijają. Jakie to niesprawiedliwe. - Wziął
garść gwoździ i leciutko zadzwonił nimi na wysokości twarzy Goyle’a. - Dziś zamierzam
naprawić to niedopatrzenie. Zacznę w tamtym miejscu i będę się pomalutku od niego
oddalał; ręczę ci, że po tym, jak skończę, będziesz o nim rozmyślał do końca życia. O tym,
gdzie się dawniej znajdowało, ściśle rzecz biorąc. Praktyku Cosca, będzie pan łaskawy
wyłuskać superiora ze spodni.
- Uniwersytet! - wydarł się Goyle. Pot perlił mu się na łysinie. - Suit! Jest na
uniwersytecie!
„Tak szybko? Jestem prawie zawiedziony. No cóż, niewielu małych tyranów dobrze
znosi przemoc”.
- Co tam robi, i to w takiej chwili?
- Nie wiem... Ja... nie...
- To niedobrze. Spodnie, proszę.
- Silber! Spotyka się z Silberem!
Glokta zmarszczył brwi.
- Z administratorem?
Goyle spojrzał na Gloktę, na Coscę, i znów na Gloktę. Zacisnął kurczowo powieki.
- Z adeptem demonologii!
Cisza, która zapadła po tych słowach, trwała dość długo.
- Z kim?
- Silber nie jest zwykłym administratorem! Przeprowadza... eksperymenty!
- Eksperymenty? Jakiego rodzaju? - Glokta obuchem młotka szturchnął Goyle’a w twarz.
- Szybciej, zanim ci język przybiję do stołu!
- Magiczne! Suit mu płaci, od dawna! Odkąd wrócił Pierwszy z Magów! Może nawet
dłużej!
„Magiczne eksperymenty? Finansowane przez arcylektora? To mi do Suita nie pasuje,
ale przynajmniej wyjaśniałoby, dlaczego ci przeklęci adepci dopominali się o pieniądze,
kiedy ich odwiedziłem. I dlaczego Vitari i jej cyrk wprowadzili się na uniwersytet”.
- Co to za eksperymenty?
- Silber... on umie nawiązać kontakt... z Drugą Stroną!
- Co takiego?
- Naprawdę! Sam widziałem! Wie różne rzeczy, zna tajemnice, które mógł poznać tylko
w jeden sposób, a teraz...
- Tak?
- Twierdzi, że wie, jak ich sprowadzić!
- Kogo?
- Głosicieli Sekretów! Tak ich nazywa!
Glokta oblizał spierzchnięte wargi.
- Demony, tak?
„No proszę, mnie się wydawało, że Jego Eminencja nie ma cierpliwości do przesądów,
a tymczasem... Ależ on ma stalowe nerwy!”.
- Mówi, że mógłby napuścić ich na naszych wrogów. Na wrogów arcylektora! Są
gotowi!
Czując nerwowe drżenie powieki, Glokta przycisnął dłoń do lewego oka.
„Rok temu zaniósłbym się śmiechem i przybił go do sufitu, ale wiele się zmieniło.
Byliśmy w Domu Stwórcy. Widzieliśmy uśmiech palonej żywcem Shickel. Skoro
istnieją żercy, skoro istnieją magowie, to czemu demony miałyby nie istnieć? Jak mogłyby
nie istnieć?”.
- O jakich wrogach mowa?
- O najwyższym sędzi! I Pierwszym z Magów! - Goyle znów zamknął oczy. - I o królu -
wyjęczał.
„Ach tak... Król. Tę magię rozumiem doskonale”.
Glokta uśmiechnął się do Ardee, odsłaniając lukę po przednich zębach.
- Bądź tak miła i przygotuj zeznanie do podpisania, dobrze?
- Mam przygotować... - Przez chwilę jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w niego
pytająco, ale zaraz pośpieszyła do biurka arcylektora, znalazła papier, zanurzyła pióro w
kałamarzu i zawiesiła je nad kartką. Ręce jej drżały. - Co mam napisać?
- Coś w rodzaju „Ja, superior Goyle, przyznaję się do bycia wspólnikiem w
zdradzieckim spisku Jego Eminencji arcylektora Suita, zmierzającym do...”.
„Jak to ująć?”. Glokta uniósł brwi. „Jakżeby inaczej, jeśli nie nazywając rzeczy po
imieniu?”.
- „Zmierzającym do wykorzystania sztuki diabelskiej przeciwko Jego Królewskiej
Mości i członkom Zamkniętej Rady”.
Pióro nieporadnie skrobało po papierze, chlapiąc kropelkami atramentu na wszystkie
strony, ale w końcu Ardee podsunęła Glokcie szeleszczącą kartkę.
- Może być?
Glokta przypomniał sobie prześliczne dokumenty przygotowywane przez praktyka
Frosta: eleganckie, zamaszyste pismo, perfekcyjny dobór słów...
„Każde zeznanie było dziełem sztuki”.
Ze smutkiem spojrzał na trzymane w ręce bohomazy.
- Ledwie czytelne, ale ujdzie. - Podsunął kartkę Goyle’owi i wcisnął mu między palce
zabrane Ardee pióro. - Podpisz.
Goyle zaszlochał, pociągnął nosem i nagryzmolił swoje nazwisko u dołu arkusza,
najlepiej jak mógł, biorąc pod uwagę, że rękę miał wciąż przybitą do stołu.
„Wygrałem. Przynajmniej ten jeden raz zwycięstwo smakuje prawie, prawie słodko”.
- Doskonale. Wyciągnijcie te gwoździe i znajdźcie mu jakiś bandaż; szkoda by było,
żeby wykrwawił się na śmierć, zanim złoży zeznanie. Ale go zakneblujcie, na razie dość
się nasłuchałem. Zabierzemy go na spotkanie z najwyższym sędzią.
- Nie, czekaj! Czekaj! Cze... ghhgrrr...
Krzyki Goyle’a ucichły jak nożem uciął, gdy krościaty najemnik wepchnął mu brudny
gałgan w usta. Karzeł wyjął ze skrzyneczki obcęgi.
„Zaszliśmy tak daleko i nadal żyjemy. Kto by pomyślał?”.
Glokta podkuśtykał do okna i rozprostował obolałe nogi. Usłyszał stłumiony krzyk, gdy
pierwszy gwóźdź został wyrwany z ręki Goyle’a, ale błądził myślami gdzie indziej.
Spoglądał na uniwersytet, którego wieże majaczyły w rozrzedzonym dymie jak
rozcapierzone palce.
„Magiczne eksperymenty? Przywoływanie i odsyłanie?”. Z goryczą oblizał puste
dziąsła. „Co tam się dzieje?”.
***
- Co tam się dzieje?
Jezal przechadzał się po dachu Wieży Łańcuchów w sposób, który w jego mniemaniu
miał przypominać zamkniętego w klatce tygrysa, chociaż w rzeczywistości przywodził na
myśl raczej skazańca na kilka godzin przed egzekucją.
Dym okrył miasto czarnym woalem, który skutecznie uniemożliwiał zorientowanie się w
wydarzeniach rozgrywających się dalej niż pół mili od obserwatora. Rozproszeni na
blankach oficerowie sztabu Varuza od czasu do czasu wykrzykiwali jakieś bezużyteczne i
wzajemnie sprzeczne nowiny. Walki trwały przy Czterech Narożnikach, na Środkowej
Drodze, w całej centralnej części miasta. Bitwa toczyła się na lądzie i na morzu. Obrońcy
to tracili wszelką nadzieję, to byli o krok od ocalenia. Jedno jednak było pewne: w dole,
za fosą, oblegający Agriont Gurkhulczycy bez przeszkód kontynuowali swoje złowieszcze
wysiłki.
Grad bełtów regularnie zasypywał plac przed bramą, ale w miejsce każdego
porzuconego przez Gurkhulczyków trupa i w miejsce każdego zabranego rannego płonące
budynki wyrzygiwały pięciu nowych, rojących się jak pszczoły z rozbitego ula. Wokół
Agriontu kłębiły się setki żołnierzy, pierścień ludzi i stali z każdą chwilą stawał się coraz
grubszy. Kryjąc się za drewnianymi osłonami, napastnicy ostrzeliwali obrońców na
blankach.
Niosące się po całym mieści dudnienie bębnów rozbrzmiewało coraz bliżej. Jezal - z
lunetą przy oku i napiętymi wszystkimi mięśniami, żeby utrzymać ją nieruchomo - zaczął
dostrzegać w tłumie pojedyncze dziwaczne postaci.
Wysokie, smukłe sylwetki w perłowobiałych, lamowanych złotem zbrojach rzucały się
w oczy, kiedy, przechadzając się wśród Gurkhulczyków, wydawały rozkazy, udzielały
wskazówek, kierowały pracą. Coraz częściej wskazywały przy tym na most przed
zachodnią bramą cytadeli. Mroczne myśli chodziły Jezalowi po głowie. Sto Słów Khalula?
Powstali z mroków historii, żeby wymierzyć sprawiedliwość Pierwszemu z Magów?
- Gdybym nie wiedział, co się święci, powiedziałbym, że szykują się do szturmu.
- Nie ma powodów do niepokoju - wychrypiał Varuz. - Nasze linie obrony są nie do
przełamania.
Drżący głos lorda marszałka załamał się do reszty na ostatnim słowie, przez co nikomu
nie dodał otuchy. Jeszcze zaledwie kilka tygodni wcześniej nikt nawet nie ośmieliłby się
sugerować, że Agriont może paść. Nikt też jednak nie spodziewał się wtedy, że obiegną go
gurkhulskie legiony. Reguły gry bez wątpienia się zmieniły.
Zagrzmiały rogi.
- Tam - mruknął któryś z oficerów.
Jezal spojrzał przez pożyczoną lunetę w dół. Na plac sprowadzono zielony wóz,
przypominający dom na kółkach kryty dachem z kutego metalu. Gurkhulczycy kierowani
przez dwóch osobników w białych zbrojach ładowali na niego beczki.
- Proszek ognisty - wyjaśnił ktoś, zgoła niepotrzebnie.
Marovia położył Jezalowi dłoń na ramieniu.
- Najlepiej będzie, jak Wasza Królewska Mość zejdzie z posterunku.
- Nie jestem tu bezpieczny? Gdzie, wobec tego, mam się udać, żeby nie groziło mi
niebezpieczeństwo, sędzio?
- Jestem przekonany, że marszałek West niebawem przyjdzie nam z odsieczą.
Tymczasem bezpieczniejszym miejscem będzie pałac. Będę towarzyszył Waszej
Królewskiej Mości. - Marovia uśmiechnął się przepraszająco. - W moim wieku i tak nie
zdałbym się na wiele na murach.
Gorst wskazał opancerzoną dłonią schody.
- Tędy.
***
- Tędy - burknął Glokta, kuśtykając korytarzem najszybciej, jak tylko niosły go
okaleczone stopy. Cosca niespiesznie podążał za nim.
„Stuk. Puk. Ból”.
Wstępu do gabinetu najwyższego sędziego pilnował tylko jeden sekretarz, który z
dezaprobatą spojrzał na gości znad szkieł na nosie.
„Inni wdziali pewnie niedopasowane zbroje i wyszli na mury. Albo, co bardziej
prawdopodobne, pozamykali się w piwnicach. Szkoda, że nie mogę im towarzyszyć”.
- Przykro mi, Jego Czcigodność jest zajęty.
- Dla mnie znajdzie czas, bez obaw.
Glokta wyminął sekretarza, położył dłoń na mosiężnej gałce drzwi gabinetu... i niemal
odskoczył z zaskoczenia. Metal był lodowaty w dotyku.
„Co za piekielny ziąb!”.
Czubkami palców przekręcił gałkę i uchylił drzwi. Na korytarz wypłynął biały
obłoczek, przywodzący na myśl mgłę zalegającą nad anglandzkimi dolinami w środku zimy.
W gabinecie panował przejmujący mróz. Ciężkie drewniane meble, stara dębowa
boazeria, brudne szyby - wszystko obrosło szadzią; szron pokrył nawet stosy prawniczych
dokumentów, tworząc na nich warstwę jakby śnieżnobiałego futra. Lód rozsadził
pozostawioną na stole przy drzwiach butelkę wina; z wina została różowa gruda lodu o
kształcie butelki, z samej butelki zaś garść szklanych odłamków.
- Co tu się, do diabła...?
Oddech Glokty ściął się we mgłę. Usta go piekły. Po całej komnacie walały się
tajemnicze obiekty. Długa, kręta niczym wąż czarna rura przymarzła do boazerii - jak
porzucony na śniegu sznur kiełbasek. Plamy czarnego lodu widniały na książkach, biurku,
chrzęszczącym dywanie. Jakieś różowe grudy wmarzły w sufit, długie białe drzazgi
przywarły do podłogi...
„Ludzkie szczątki?”.
Na samym środku biurka leżał częściowo pokryty szronem kawał zmrożonego mięsa.
Glokta przekrzywił głowę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Dostrzegł usta z resztkami
zębów, ucho, oko, pozostałości długiej brody... Wystarczająco dużo, żeby w końcu
rozpoznał, czyje szczątki zostały rozrzucone po gabinecie.
„Mojej ostatniej nadziei. Mojego trzeciego zalotnika. Najwyższego sędziego Marovii.
Jakżeby inaczej?”.
Cosca odchrząknął.
- Wygląda na to, że w przechwałkach tego twojego przyjaciela, Silbera, było jednak
ziarno prawdy.
„To niedomówienie iście diabelskich rozmiarów”.
Mięśnie okalające lewe oko Glokty zaczęły drgać z bolesną intensywnością.
Zaaferowany sekretarz zajrzał przez uchylone drzwi, stęknął i zatoczył się w tył; Glokta
usłyszał, jak głośno wymiotuje.
- Obawiam się, że najwyższy sędzia niespecjalnie nam pomoże.
- To prawda. Ale czy to nie za późny moment na ślęczenie nad papierami? - Cosca
wskazał za okno upstrzone plamami zamarzniętej krwi. - Nie zapominaj, że nadchodzą
Gurkhulczycy; jeżeli masz jakieś rachunki do uregulowania, powinieneś zająć się mmi jak
najprędzej, zanim nasi kantyccy przyjaciele podrą je na strzępy. Kiedy plany zawiodą, musi
wystarczyć szybkie działanie, nieprawdaż, superiorze? - Odpiął sprzączki maski, zdjął ją i
odrzucił. - Czas roześmiać się wrogowi w twarz! Czas postawić wszystko na jeden jedyny,
ostatni rzut! Potem będziesz zbierał resztki, a na razie... Skoro same jakoś nie chcą się
zebrać do kupy, to jaka to różnica? Jutro możemy się obudzić w zupełnie innym świecie.
„Obudzić... albo umrzeć. Może i nie wyszło tak, jak chciałem, ale on ma rację. Może
przed końcem uda nam się jeszcze raz wykorzystać resztki werwy pułkownika Glokty”.
- Rozumiem, że mogę w dalszym ciągu liczyć na twoją pomoc?
Cosca poklepał Gloktę po ramieniu, przyprawiając go o bolesne kłucie w plecach.
- Ostatnia szlachetna próba, na przekór wszystkiemu? Ależ naturalnie! Chociaż
powinienem chyba wspomnieć o tym, że w przypadku, gdy w grę wchodzą siły nieczyste,
moja stawka ulega podwojeniu.
- Co powiesz na potrojenie?
„Jakkolwiek na to patrzeć, Valint i Balk do biednych nie należą”.
Cosca uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nie odmówię.
- A twoi ludzie? Można im ufać?
- Cały czas czekają na cztery piąte obiecanej zapłaty. Dopóki nie dostaną tych pieniędzy,
każdemu z nich powierzyłbym własne życie.
- Świetnie. Jesteśmy więc przygotowani.
Glokta poruszył obolałą stopą w bucie.
„Jeszcze troszkę, moja ty bezpalca śliczności. Tak czy inaczej, jeszcze kilka
roztelepanych kroków i oboje będziemy mogli odpocząć”.
Rozprostował palce. Zeznanie Goyle’a opadło na oszronioną podłogę.
- A zatem... na uniwersytet! Jego Eminencja nigdy nie lubił czekać.
OTWÓRZ SKRZYNKĘ
Logen wyczuwał zwątpienie otaczających go ludzi, widział niepokój w wyrazie ich
twarzy i w sposobie, w jaki trzymali broń - i wcale im się nie dziwił. Człowiek może być
nieustraszony na progu własnego domu, w obliczu wroga, którego rozumie, ale kiedy
wywiezie się go setki mil stamtąd, na drugą stronę słonego morza, do miejsc, które mu się
nawet nie śniły, będzie się lękał każdych pustych drzwi. A tych było tu mnóstwo.
Miasto białych wież, do którego Logen pośpieszył w ślad za Pierwszym z Magów -
oszołomiony ogromem budowli, niezwykłością zamieszkujących je ludzi oraz samą liczbą
jednych i drugich - zmieniło się w labirynt sczerniałych zgliszcz. Przekradali się pustymi
ulicami, przy których gigantyczne szkielety wypalonych do mów dźgały niebo zwęglonymi
krokwiami. Przemykali przez puste place, pokryte gruzem i spowite tumanami popiołów.
Nieustannie towarzyszyły im odgłosy bitwy - bliższe, dalsze, wszechobecne.
Jakby szli przez piekło.
- Jak tu walczyć? - wyszeptał Wilczarz.
Logen żałował, że nie zna odpowiedzi na to pytanie. W lasach, górach, dolinach - tam
walczyli setki razy, znali zasady, ale tutaj? Nerwowo spoglądał po ziejących pustką
drzwiach i oknach, podejrzliwie oglądał sterty gruzu. Tyle potencjalnych kryjówek dla
wroga... Nie pozostało mu nic innego, jak namierzyć się na Dom Stwórcy i mieć nadzieję,
że wszystko jakoś się ułoży Nie był pewien, co dokładnie się wydarzy, kiedy już tam dotrą,
rozsądek podpowiadał jednak, że nie obejdzie się bez rozlewu krwi. Pewnie nikomu nie
wyjdzie to na dobre, ale skoro powiedział, że tam pójdzie, to pójdzie. Jednej rzeczy
dowódca na pewno nie powinien robić: zmieniać zdania.
Bitewny zgiełk wyraźnie narastał. Odór dymu i wściekłości gryzł w nosie i drapał w
gardle. Karbowana rękojeść miecza ślizgała się w spoconej dłoni Logena. Pochylony,
przygięty do ziemi przemknął po stercie gruzu i przypadł do kawałka strzaskanej ściany,
drugą ręką dając znać pozostałym, żeby zachowali ostrożność. Przysunął się do skraju muru
i wyjrzał.
Tuż przed nim wznosił się Agriont - potężne czarne mury i wieże na tle białego nieba;
drugi taki sam komplet odbijał się w fosie. Nad wodą tłoczyło się nieprzebrane mrowie
ludzi, zajmowali całą brukowaną przestrzeń, jak okiem sięgnąć. Nie musiał być geniuszem,
żeby się zorientować, że ma przed sobą Gurkhulczyków. Z dołu ku blankom świszczały
strzały, odpowiadające im bełty wbijały się w drewniane osłony lub rykoszetowały na
bruku.
Nie dalej niż trzydzieści kroków od miejsca, w którym się znajdował, Gurkhulczycy
uformowali linię zwróconą frontem w stronę miasta - solidną, równą, najeżoną
włóczniami, rozchodzącą się w dwie strony od wysokiego sztandaru połyskującego złotymi
literami i złożoną z zaprawionych w bojach twardzieli, dobrze uzbrojonych i solidnie
opancerzonych, w niczym nieprzypominających zbieraniny, którą Północni napotkali na
przedmurzu. Nie zanosiło się raczej na to, że krzykiem sprowokuje ich do ruchu - chyba że
rzucą się prosto na niego.
- Rety... - mruknął Wilczarz, podkradłszy się do Logena.
Jeszcze paru Północnych poszło za nimi, teraz wylegli na uliczkę i rozglądali się z
głupawymi minami.
Logen machnął ręką.
- Na razie chyba lepiej będzie się im nie pokazy...
Stojący pośrodku szyku gurkhulski oficer warknął coś w swoim gardłowym narzeczu i
szablą wskazał intruzów. Zachrzęściły pancerze, Gurkhulczycy pochylili włócznie.
- W mordę... - mruknął Logen.
Tamci ruszyli naprzód, szybko, ale w szyku, masa ostrego, lśniącego, zabójczego
żelastwa.
Kiedy wróg szarżuje, człowiek ma tylko trzy wyjścia do wyboru: uciekać, przygotować
się na przyjęcie szarży albo samemu zaszarżować. Ucieczka często bywa niegłupim
rozwiązaniem, ale biorąc pod uwagę obecny stan ducha chłopaków, biegliby przed siebie
tak długo, aż powpadaliby do morza. Gdyby postanowili się bronić - tu i teraz, rozproszeni
po przekradaniu się przez miasto - najprawdopodobniej zostaliby przełamani, a wtedy
część by poległa, a pozostałym nic by z tego nie przyszło. Pozostało im więc tylko jedno -
czyli w gruncie rzeczy nie mieli żadnego wyboru.
Dwie szarże w jeden dzień. Gówniany fart, nie ma co... Ale nie ma co płakać nad
rozlanym mlekiem. Trzeba trzeźwo patrzeć na świat.
Logen puścił się biegiem - nie w tym kierunku, w którym chciał pobiec, lecz do przodu -
odskoczył od węgła budynku, wypadł na środek uliczki i pognał w stronę fosy. Nie myślał
specjalnie o tym, czy ktoś pójdzie w jego ślady, bez reszty pochłaniało go wywijanie
mieczem i wydzieranie się ile sił w płucach. Znów pierwszy rzucił się do zabijania, jak za
dawnych czasów. Stosowny koniec dla Krwawego-dziewięć. Może kiedyś będzie z tego
dobra pieśń, jeśli znajdzie się ktoś, komu będzie się chciało skomponować melodię.
Zacisnął zęby w oczekiwaniu zderzenia z pancernym tłumem.
Nagle z domów po lewej stronie ulicy wylała się rzeka żołnierzy Unii, wrzeszczących
jak potępieńcy. Gurkhulska nawała zgubiła krok, szyk zaczął pękać, włócznie zakolebały
się chaotycznie, gdy ich właściciele usiłowali się odwrócić na spotkanie nowego
zagrożenia. Dla Logena to była niespodziewana gratka, bez dwóch zdań.
Unia runęła na tylne szeregi Gurkhulczyków. Ludzie darli się i ryczeli niezrozumiale,
metal zgrzytał o metal, broń lśniła w słońcu, ciała osuwały się na ziemię... Logen znalazł
się w samym środku tego młyna. Uchylił się przed rozchwianą włócznią, ciął Gurkhulczyka
mieczem, chybił, trafił innego, który z wrzaskiem osunął się na ziemię, gdy struga krwi
zabulgotała mu na kolczudze. Logen barkiem wyrżnął trzeciego w pierś, obalił go, z całej
siły nadepnął mu na szczękę i poczuł pod butem chrupnięcie pękających kości.
Prowadzący szarżę oficer był dosłownie o krok, z szablą w gotowości. Logen usłyszał
za plecami dźwięk zwalnianej cięciwy i strzała trafiła oficera pod obojczyk. Gurkhulczyk
wykręcił ćwierć piruetu i z wysiłkiem nabrał tchu do krzyku, zanim miecz Logena rozrąbał
mu kirys na plecach. Kropelki krwi prysnęły w powietrze. Wszędzie dookoła Północni z
łoskotem runęli na rozpadający się gurkhulski szyk. Wygięte drzewce włóczni pękło, sypiąc
drzazgami prosto w twarz Logena. Tuż obok ktoś ryknął ogłuszająco, aż Logenowi
zadzwoniło w uszach. Obróciwszy gwałtownie głowę, zdążył jeszcze dostrzec carla, który
desperackim gestem usiłował zasłonić się przed szablą, która werżnęła mu się w dłoń;
odcięty kciuk zafurkotał w powietrzu. Logen ciął właściciela szabli w twarz: ciężka klinga
miecza Stwórcy rozorała policzek i rozpłatała czaszkę.
Błysnął grot włóczni. Logen, który próbował obrócić się bokiem, stęknął, gdy ostrze
przebiło mu koszulę i ześliznęło się po żebrach z prawej strony, znacząc swój ślad
lodowatą krechą. Włócznik szarżował tak rozpędzony, że nie miał szans się zatrzymać.
Logen przebił go na wylot, ostrze miecza weszło w brzuch tuż pod napierśnikiem i
spojrzeli sobie z bliska w oczy. To był unijny żołnierz z młodzieńczym rudym zarostem.
Żołnierz zmarszczył brwi na widok drugiej jasnej twarzy.
- Co, do...? - wychrypiał, ściskając Logena za ramiona.
Logen odtrącił go i przycisnął dłoń do zranionego boku. Mokro. Zastanawiał się, czy
włócznia tylko go drasnęła, czy dźgnęła solidnie; może wręcz go zabiła i teraz zostało mu
dosłownie kilka ostatnich krwawych chwil na tym świecie?
Nagle oberwał czymś w potylicę, aż zakręciło mu się w głowie. Krzyknął odruchowo,
nie wiedząc, co się dzieje. Świat chwiał się i wirował wokół niego, pełen fruwających
grud ziemi i stalowych ostrzy. Ciął coś na oślep, kopnął coś innego, złapał kogoś za bary,
warknął wściekle, cofnął wolną rękę, wyjął nóż, dźgnął w szyję, popłynęła czarna krew.
Bitewny jazgot dźwięczał i buczał mu w uszach. Jakiś mężczyzna przetoczył się tuż obok na
miękkich nogach; odcięta połowa twarzy trzymała mu się na resztkach skóry, a Logen mógł
mu z boku zajrzeć do ust, z których jeszcze wypadały odłamki zębów.
Cięcie pod żebrami paliło żywym ogniem i zapierało dech w piersi. Po ciosie w głowę
puls dudnił mu w skroniach i zaćmiewał obraz rozkołysanego świata. Usta wypełniał słony,
metaliczny smak krwi. Logen poczuł na ramieniu czyjeś dotknięcie i odwrócił się w
miejscu, z obnażonymi zębami, mocniej ściskając rękojeść miecza.
Wilczarz puścił jego ramię i uniósł ręce w przepraszającym geście.
- To ja! - zawołał. - To ja!
Logen go rozpoznał... ale to nie jego dłoń ściskała teraz miecz. A Krwawy-dziewięć
widział przed sobą tylko robotę do wykonania.
***
„Doprawdy, arcyciekawą trzódkę zgromadził wokół siebie ten kulawy pasterz”.
Dwa tuziny rzekomych praktyków - z butnie paradującym na czele Nicomo Coscą,
niesławnym najemnikiem - podążały za Gloktą opustoszałymi ulicami Agriontu.
„Wszystkie swoje nadzieje powierzyłem najmniej godnemu zaufania człowiekowi na
świecie”. Jeden z nich prowadził na sznurze spętanego i zakneblowanego superiora
Goyle’a.
„Jak psa, którego pan zmusił do wyjścia na spacer”.
Ardee West szła gdzieś w środku grupy, szurając nogami, ubrana w brudną od ścieków i
krwi białą sukienkę. Jej znękana, pokryta ciemniejącymi krwiakami twarz była pozbawiona
wszelkiego wyrazu.
„Z pewnością na skutek koszmarów, na które się dziś napatrzyła. A wszyscy dziarsko
maszerują przez Agriont w ślad za jedynym kalekim superiorem Inkwizycji; wesoły
korowód, zmierzający do piekła przy wtórze zgiełku odległej bitwy”.
Zatrzymał się gwałtownie. Łukowate przejście, przy którym się znalazł, prowadziło na
Plac Marszałków, który z niezrozumiałych dla niego powodów cały był pokryty trocinami.
Na środku żółtawobiałej przestrzeni stał (rozpoznawalny nawet z tej odległości)
Pierwszy z Magów. Czekał na coś. Obok stała śniadoskóra kobieta, która omal nie utopiła
Glokty w kąpieli.
„Dwoje moich ulubieńców”.
- Bayaz... - zasyczał Glokta.
- Nie mamy czasu. - Cosca złapał go pod łokieć i odciągnął.
Straciwszy z oczu maga i jego posępną towarzyszkę, Glokta pokuśtykał przed siebie
wąską uliczką, skrzywił się na skrzyżowaniu, skręcił... i spojrzał prosto w oczy starego
dobrego znajomego, Jezala dan Luthara.
„Należałoby chyba powiedzieć: najwyższego króla Unii. To dla mnie bolesny zaszczyt”.
Luthar obrzucił podejrzliwym spojrzeniem najpierw superiora, a potem kolejnych
członków jego niezwykłego oddziału. Na końcu królewskiego orszaku ktoś jakby próbował
ukryć się przed wzrokiem Glokty: lamowana złotem czarna szata odcinała się od
wszechobecnej lśniącej stali.
„Czyżby to był... nasz stary druh, najwyższy sędzia? Ale przecież jego zamarznięte
strzępy...”.
Zza rogu wynurzyła się Ardee.
Oczy mało nie wyszły Lutharowi z orbit.
- Ardee...
- Jezal... - Była nie mniej zaskoczona od niego. - To znaczy...
Potężna eksplozja rozdarła powietrze.
***
Środkowa Droga nie była taka jak dawniej.
Oszołomiony West i jego sztab jechali na północ w całkowitym milczeniu. Podkowy
koni wystukiwały głośny rytm na spękanej nawierzchni. Jakiś ptak kwilił smętnie pośród
gołych krokwi wypalonego domu. Gdzieś w zaułku ktoś wołał o pomoc. Od zachodu wciąż
niosły się przytłumione odgłosy walk, niczym zgiełk odległych zawodów sportowych, tyle
tylko że w tym wypadku nie było zwycięzcy. Pożary przeszły przez samo serce miasta. Całe
kwartały zabudowy zmieniły się w czarne szkielety, drzewa w szare szpony, ogrody w
połacie wyżarzonej roślinnej papki. Przybyło za to ciał, zwłok wszelkich możliwych
kształtów i rozmiarów.
Cztery Narożniki wyglądały jak rzeźnicki plac obwiedziony ruinami najpiękniejszych
adueńskich domów i zasłany wszelkim odrażającym śmieciem wojennym. Na skraju leżeli
ranni, ułożeni w długich szeregach na pylistej ziemi: kaszleli, pojękiwali, prosili o wodę.
Wśród nich kręcili się bezradni medycy.
Paru żołnierzy z zaciętymi minami zbierało poległych Gurkhulczyków na stos, bezładną
masę rąk, nóg i twarzy. Ich pracę nadzorował wysoki mężczyzna z dłońmi splecionymi za
plecami - generał Kroy, zawsze pierwszy do zaprowadzania porządku. Czarny mundur miał
ubrudzony szarym popiołem, naderwany rękaw zwisał mu poniżej nadgarstka.
Walki musiały być niezwykle zacięte, skoro zostawiły ślad na jego nienagannym
rynsztunku, ale w żaden sposób nie wpłynęły na jego salut - nie prezentowałby się bardziej
idealnie nawet gdyby znajdowali się na placu defiladowym.
- Jak postępy, generale?
- Zacięte walki w całym centrum, lordzie marszałku! Z samego rana nasza kawaleria
przełamała szyki nieprzyjaciela. Mieliśmy przewagę zaskoczenia, ale wróg przeprowadził
kontratak, kiedy czekaliśmy na piechotę. Słowo daję, ten oto skrawek ziemi tuzin razy
przechodził z rąk do rąk! No, ale w końcu Cztery Narożniki są nasze. Tamci walczą o każdy
dom, ale spychamy ich w stronę murów Agriontu. Proszę spojrzeć na to! - Kroy wskazał
dwa gurkhulskie sztandary oparte o na wpół zburzony mur. Złote symbole lśniły w
bezbarwnym krajobrazie zniszczenia. - Będą się świetnie prezentowały w salonie, nie
uważa pan, lordzie marszałku?
Wzrok Westa odruchowo zbłądził na rannych leżących nieopodal sztandarów.
- Oby przyniosły panu radość. Co w Agrioncie?
- No, wieści stamtąd nie są najlepsze. Mocno napieramy, ale Gurkhulczyków jest za
dużo. Nie udało nam się na razie przerwać oblężenia.
- To napierajcie jeszcze mocniej, generale!
Kroy wyprężył się na baczność.
- Tak jest, lordzie marszałku! Złamiemy ich, proszę się nie obawiać. Czy wolno mi
spytać, jak generał Poulder radzi sobie w porcie?
- Odbiliśmy port, ale generał Poulder... nie żyje.
Zapadło milczenie.
- Nie żyje? - Twarz Kroya stała się trupio blada. - Jak...
Rozległ się pomruk jakby odległego grzmotu. Spłoszone konie biły nerwowo kopytami.
West, Kroy i wszyscy oficerowie jak jeden mąż spojrzeli ku północy, gdzie nad Agriontem
wznosiła się ogromna chmura kurzu.
***
Oślepiająco jasny świat tętnił i wirował, wypełniony piękną pieśnią bitwy, cudownym
smakiem krwi, bosko intensywnym odorem śmierci. A pośrodku tego zamieszania, nie dalej
niż na wyciągnięcie ręki, stał drobny człowieczek i przyglądał się Krwawemu-dziewięć.
Ktokolwiek się w ten sposób do niego zbliżał, prosił się o śmierć; równie dobrze
mógłby po prostu wejść w ogień. Domagał się śmierci. Dopominał się o nią.
Jego szpiczaste zęby wyglądały dziwnie znajomo... Wspomnienie było blade, bardzo
stare. Krwawy-dziewięć odepchnął je, odrzucił, zatopił w bezdennym morzu. Kim byli
ludzie i co zrobili, nie miało teraz dla niego żadnego znaczenia. Był Wielkim Rozjemcą,
wobec którego wszyscy są równi. Interesowało go tylko przerabianie żywych na umarłych.
Najwyższy czas rozpocząć dobre dzieło. Wzniósł miecz do ciosu.
Ziemia zadrżała.
Krwawy-dziewięć zachwiał się na nogach. Ogłuszający hałas przetoczył się po nim,
wdarł się między żywych i umarłych, rozłupał świat na dwoje. Od tego łoskotu coś
pstryknęło mu pod czaszką.
Warknął, złapał równowagę, zamachnął się mieczem...
Tyle że jego ręka ani drgnęła.
- Do diabła... - zaklął Krwawy-dziewięć, ale płomień już się wypalił.
To Logen odwrócił się w stronę źródła grzmotu.
W odległości kilkuset kroków nad murem Agriontu wzbiła się olbrzymia chmura
szarego dymu. Jakieś wirujące w powietrzu okruchy unosiły się wysoko, wysoko ponad
nią, kreśląc na niebie brunatne smugi niczym macki gigantycznego morskiego potwora.
Jedna z takich drobin osiągnęła najwyższy punkt swojej trajektorii mniej więcej nad głową
Logena.
Patrzył, jak spada. Z początku miała wielkość grudy żwiru, ale widząc, jak koziołkuje,
uświadomił sobie, że ogląda kawał gruzu wielki jak konny wóz.
- Kurde - mruknął Ponurak.
Dalsze słowa były zbędne. Odłamek wbił się w ścianę domu w samym środku
zamieszania. Budynek rozpadł się na kawałki, rozrzucając okaleczone ciała na wszystkie
strony. Złamana belka zafurkotała w powietrzu tuż obok Wilczarza i z głośnym pluskiem
wylądowała w fosie. Okruchy ziemi obsypały Logenowi głowę, gdy rzucił się na ziemię.
Dławiący tuman przewalał się drogą. Logen zakrył ręką twarz i omal nie zwymiotował.
Wstał chwiejnie, wsparty na mieczu jak na kuli, wciąż jeszcze ogłuszony potężną falą
dźwięku; nie bardzo wiedział, kim właściwie jest, nie mówiąc już o tym, gdzie się
znajduje.
Bitwa przy fosie przygasła. Ludzie kaszleli, wytrzeszczali oczy, łazili w kółko w
pylistej ćmie. Było mnóstwo ciał - gurkhulskich, północnych i unijnych, dokumentnie
wymieszanych. Logen dostrzegł wpatrującego się weń ciemnoskórego żołnierza o pokrytej
kurzem twarzy, po której ściekała struga krwi z rany nad okiem.
Wziął zamach mieczem, ryknął gardłowo, ruszył do szarży... po czym zachwiał się i
omal nie runął bokiem na ziemię. Gurkhulczyk odrzucił włócznię i czmychnął w półmrok.
***
Druga ogłuszająca eksplozja rozległa się jeszcze bliżej, nieco bardziej na zachód.
Gwałtowny podmuch powietrza zmierzwił Jezalowi włosy i sypnął piaskiem w oczy.
Zadźwięczały wysuwane z pochew miecze. Ludzie zadzierali głowy i rozdziawiali usta.
- Pośpieszmy się - zaszczebiotał Gorst, ujmując Jezala pod ramię.
Glokta i jego ludzie znikali już w głębi brukowanego kocimi łbami zaułka; poruszali się
najszybciej, jak mogli, biorąc pod uwagę kalectwo superiora. Ardee - z szeroko otwartymi
oczami - obejrzała się jeszcze przez ramię.
- Zaczekaj...
Na jej widok Jezal poczuł gwałtowne, bolesne ukłucie tęsknoty. Myśl o tym, że wpadła
w łapy tego odrażającego pokraki była nie do zniesienia, ale Gorst nawet nie chciał o tym
słyszeć.
- Do pałacu, Wasza Królewska Mość - powiedział i nie oglądając się, pociągnął Jezala
w stronę parku.
Zaklekotały kopyta, gdy reszta eskorty podążyła za nimi. Kamienne odłamki stukały o
pobliskie dachy, odbijały się od bruku, dźwięczały na pancerzach Rycerzy Armii.
- Nadchodzą - mruknął Marovia, spoglądając ponuro ku Płacowi Marszałków.
***
Ferro przykucnęła, osłaniając głowę rękami. Ogłuszające echo przewalało się jeszcze
wśród wysokich białych murów. Kilka kroków od niej kamień wielkości ludzkiej głowy
spadł z nieba i roztrzaskał się o ziemię; czarne odłamki rozsypały się po jasnej warstwie
trocin.
Dziesięć razy większy głaz wbił się przez dach do pobliskiego domu, szkło sypnęło się
dźwięcznie z rozbitych okien. Tumany pyłu napłynęły bocznymi uliczkami na płac. Grzmot
cichł stopniowo. Wywołany przez człowieka grad jeszcze chwilę bębnił po dachu i
ulicach, zanim w końcu ustał i zaległa przytłaczająca cisza.
- Co teraz? - burknęła Ferro, zerknąwszy na Bayaza.
- Teraz przyjdą.
Gdzieś w mieście rozległ się głośny łoskot, dały się słyszeć pokrzykiwania, a potem
pojedynczy przeciągły krzyk, który ścichł nagle, jak nożem uciął. Bayaz odwrócił się do
Ferro. Zacisnął nerwowo zęby.
- Kiedy zaczniemy, nie waż się ruszyć z miejsca. Nawet o włos. Kręgi zostały
starannie...
- Martw się o siebie, magu.
- Tak zrobię. Otwórz skrzynkę, Ferro.
Ferro wstała. Zmarszczyła brwi, potarła opuszki palców wskazujących o kciuki.
Czuła, że kiedy otworzy pudełko, nie będzie dla niej odwrotu. - Pośpiesz się! - syknął
Bayaz.
- Jeśli chcesz swojej zemsty, otwórz skrzynkę!
- Sss!
Czas, w którym mogła się wycofać, dawno minął.
Przykucnęła i położyła dłoń na zimnym metalowym wieku. Musiała wkroczyć na
mroczną ścieżkę, nie miała wyboru. Nigdy nie miała wyboru. Namacała ukrytą zapadkę,
wcisnęła ją i skrzynka otworzyła się bezszelestnie. Znajome już niezwykłe, przyprawiające
o dreszcz uczucie najpierw wyciekło cienką strużką, potem popłynęło jak rzeka, aż w
końcu zagarnęło ją niczym wezbrana fala i zaparło jej dech w piersi.
Nasienie spoczywało w metalowym łożu skrzyni - niepozorna, matowa bryła szarej
materii. Ferro zacisnęła na nim palce. Było ciężkie jak ołów i zimne jak lód.
Wyjęła je.
- Dobrze - powiedział Bayaz, krzywiąc się jednak ze strachu i odrazy. Kiedy
wyciągnęła do niego ręce, jakby chciała mu oddać Nasienie, wzdrygnął się i cofnął. Pot
perlił mu się na czole. - Nie podchodź!
Ferro zatrzasnęła skrzynkę. Dwaj gwardziści Unii - z ciężkimi mieczami, w pełnym
pancerzu - cofnęli się właśnie z jednej z ulic na plac. Poruszali się z lękiem, jakby
ustępowali przed liczną armią, tymczasem zza rogu wyszedł przeciwko nim tylko jeden
człowiek, odziany w białą zbroję inkrustowaną błyszczącym metalem. Jego śniada twarz
była młoda, gładka i piękna, tylko oczy wydawały się stare. Ferro widziała już kiedyś taką
twarz - na pustkowiach nieopodal Dagoski.
Żerca.
Gwardziści zaatakowali go jednocześnie, jeden wydał przy tym przenikliwy okrzyk
wojenny. Żerca bez wysiłku uniknął ich mieczy, błyskawicznie natarł i wymierzył jednemu
z gwardzistów pozornie niedbały cios otwartą dłonią. Rozległ się głuchy, metaliczny
trzask, gdy dłoń żercy wgniotła tarczę i napierśnik zbroi; gwardzista pofrunął w powietrzu,
z chrzęstem spadł na ziemię dwadzieścia kroków dalej i przetoczył się bezwładnie,
zostawiając ciemne ślady na trocinach. Zatrzymał się tuż obok Ferro, splunął obficie krwią
i znieruchomiał.
Drugi gwardzista cofał się. Na idealnej twarzy żercy odmalował się smutek. Powietrze
wokół niego zadrżało. Gwardzista wypuścił miecz z ręki, krzyknął przeciągle i złapał się
za głowę, która w tej samej chwili eksplodowała, bryzgając odłamkami ciała i kości na
białą ścianę pobliskiego domu. Bezgłowy trup osunął się na ziemię.
Przez chwilę nic się nie poruszało.
- Witaj w Agrioncie! - zawołał Bayaz.
Kątem oka Ferro dostrzegła jakiś ruch: wysoko w górze postać w białej zbroi
przemknęła po dachu, niewiarygodnie długim susem przesadziła ulicę, wylądowała na
dachu następnego domu i zniknęła jej z oczu. Tymczasem, z zacienionej ulicy na plac
wyszła kobieta w lśniącej kolczudze. Szła bez pośpiechu, kołysząc biodrami, z uśmiechem
na perfekcyjnej twarzy. W jednej ręce trzymała od niechcenia długą włócznię.
Ferro przełknęła ślinę i mocniej ścisnęła Nasienie.
Nagle kawał ściany za plecami kobiety w kolczudze zawalił się w gruzy i przez
poszarpaną lukę na plac wkroczył wysoki mężczyzna. W dłoniach ściskał długi, okuty
czarnym żelazem kostur; zbroję i brodę miał przyprószone pyłem. Za nim postępowały
jeszcze dwie postaci - mężczyzna i kobieta. Wszyscy mieli identycznie gładką skórę, młode
twarze i stare, czarne oczy. Ferro obrzuciła ich podejrzliwym spojrzeniem i dobyła miecza.
Zimna stal zalśniła w świetle. Nawet jeśli do niczego jej się nie przyda, trzymanie go w
ręce dodawało jej otuchy.
- Witajcie wszyscy! - mówił tymczasem Bayaz. - Czekałem na ciebie, Mamunie.
Pierwszy z żerców zmarszczył brwi, przestępując ostrożnie nad pozbawionymi głowy
zwłokami.
- A my czekaliśmy na ciebie - odparł. Białe postaci opadały z dachów, lądowały z
impetem, wstawały i prostowały się na całą wysokość. Były cztery, po jednej w każdym
rogu placu.
- Gdzie twój pełzający służalczo cień, Yulwei?
- Nie mógł się z nami spotkać.
- A Zacharus?
- Utknął na obróconym w perzynę Zachodzie. Próbuje ożywić trupa bandażami.
- Cawneil?
- Zbyt zakochana w tym, kim była, żeby myśleć o przyszłości.
- A zatem zostałeś sam... jeśli nie liczyć jej. - Mamun obrócił puste spojrzenie ku Ferro.
- Jest jakaś dziwna.
- Istotnie, dziwna i wyjątkowo krnąbrna na dodatek, ale ma swoje zalety.
Ferro zmarszczyła z dezaprobatą brwi, ale nic nie powiedziała; jeśli trzeba będzie
mówić, przemówi jej miecz.
- Cóż... - Bayaz wzruszył ramionami. - Zawsze uważałem, że sam jestem sobie
najlepszym doradcą.
- I tak nie masz wyboru. Swoją dumą, arogancją i żądzą władzy przyniosłeś zagładę
waszemu zakonowi.
Kolejne postaci wychodziły z okolicznych domów i bez pośpiechu wynurzały się z
wylotów dochodzących do placu ulic. Niektóre szły dumnym krokiem, jak lordowie, inne
trzymały się parami za ręce, niczym kochankowie.
- Zawsze chodziło ci tylko o moc, a dziś nawet jej zostałeś pozbawiony. Pierwszy z
Magów stał się ostatnim.
- Na to wygląda. Nie jesteś zadowolony?
- Nie czerpię z tego przyjemności, Bayazie. To po prostu coś, co trzeba zrobić.
- Ach tak... Sprawiedliwa wojna? Święty obowiązek? A może krucjata? Jak myślisz,
Bóg aprobuje twoje metody?
Mamun wzruszył ramionami.
- Boga cieszą efekty.
Dalsze postaci w białych zbrojach wzmacniały kordon wokół placu. Ich ruchy
znamionowały wdzięk i swobodę, naturalną siłę, bezbrzeżną arogancję. Ferro wodziła po
nich wilczym wzrokiem. W jednej ręce na wysokości bioder trzymała Nasienie, w drugiej
obnażony miecz.
- Jeśli masz jakiś plan - syknęła - to teraz jest dobry moment.
Lecz Pierwszy z Magów spokojnie obserwował okrążających ich żerców; mięsień na
policzku drgał mu nerwowo, pięści na przemian zaciskały się i rozluźniały.
- Szkoda, że Khalul we własnej osobie nie mógł nas odwiedzić - powiedział. - Widzę
jednak, że przyprowadziłeś przyjaciół.
- Stu, zgodnie z obietnicą. Niektórzy są zajęci w innych częściach miasta, mam ci
przekazać wyrazy ubolewania z tego powodu, ale większość z nas jest tutaj. Więcej niż
trzeba.
Żercy stali nieruchomo, zwróceni ku wnętrzu placu, otaczając Pierwszego z Magów
szerokim kręgiem.
Ferro - naturalnie - nie czuła strachu. Ale swoje szanse oceniała kiepsko.
- Skoro to już koniec - ciągnął Mamun - odpowiedz mi na jedno pytanie: dlaczego
zabiłeś Juvensa?
- Ha... Juvensowi się wydawało, że uśmiechy i dobre chęci wystarczą, żeby świat stał
się lepszy. Tymczasem za dobre chęci nikt nie daje nagród, a świata nie da się ulepszyć bez
walki. Twierdzę wszakże, że nikogo nie zabiłem. - Bayaz zerknął z ukosa na Ferro. Oczy
błyszczały mu jak w gorączce, łysina lśniła od potu. - Jakie to zresztą ma znaczenie, kto
kogo zabił tysiąc lat temu? Liczy się to, kto umrze dzisiaj.
- To prawda. Dzisiaj w końcu zostaniesz osądzony.
Powoli, bardzo powoli krąg żerców zaczął się zaciskać. Szli miarowym krokiem, w
zgodnym rytmie, spokojnie i bezszelestnie.
Pierwszy z Magów uśmiechnął się posępnie.
- Możesz być pewien, Mamunie, że będziemy tu świadkami sądu. Magia wycieka ze
świata, dziś moja Sztuka jest zaledwie cieniem tej, jaką niegdyś władałem, ale sycąc swój
głód ludzkiego mięsa zapomniałeś, że prawdziwym źródłem potęgi jest wiedza. Od
Juvensa nauczyłem się Wysokiej Sztuki. Od Kanediasa zaczerpnąłem sztuki Tworzenia.
- To za mało, żeby nas pokonać.
- Naturalnie. Na was potrzebne są mroczniejsze sposoby.
Powietrze wokół Bayaza zafalowało. Żercy przystanęli, niektórzy zasłonili twarze
rękami. Ferro zmrużyła powieki.
Powiał delikatny wietrzyk, subtelny zefirek rozszedł się falą od Pierwszego z Magów,
wzbił trociny w powietrze i poniósł je białą chmurą aż po sam skraj Placu Marszałków.
Mamun spojrzał pod nogi. Zmarszczył brwi. W bladym słońcu wprawiony w bruk metal
zalśnił słabo: koła, linie proste, symbole i kręgi w kręgach pokrywały rozległym wzorem
całą otwartą przestrzeń.
- Jedenaście zasłon - powiedział Bayaz - i jedenaście zasłon odwróconych. Żelazo.
Zanurzone w słonej wodzie. To ulepszenie zaczerpnięte z dzieł Kanediasa. Glustrod użył
czystej soli, i to był jego błąd.
Mamun podniósł wzrok. Na jego twarzy nie malował się już lodowaty spokój.
- Niemożliwe, żebyś miał na myśli... - Spojrzał na Ferro, na przedmiot, który trzymała w
zaciśniętej dłoni. Na Nasienie. - Nie! Pierwsze Prawo...
- Pierwsze Prawo? - Bayaz wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zasady są dobre dla dzieci.
Trwa wojna, a na wojnie jedyną zbrodnią jest przegrana. Słowo Euza? - Skrzywił się
pogardliwie. - Ha! Niech Euz tu przyjdzie i mnie powstrzyma!
- Dość tego!
Jeden z żerców skoczył naprzód i pomknął ku środkowi kręgu, przecinając kolejne
żelazne pierścienie. Ferro aż stęknęła, gdy kamień w jej dłoni nagle stał się przeraźliwie,
okrutnie zimny. Powietrze wokół Bayaza zawirowało i zatańczyło, jakby obserwowała
jego odbicie w pomarszczonej tafli wody. Żerca wyskoczył w powietrze z otwartymi
szeroko ustami i wzniesionym do ciosu lśniącym mieczem... i zniknął. Podobnie jak dwóch
następnych za jego plecami. Po jednym została tylko podłużna plama krwi.
Ferro podążyła za nią wzrokiem, coraz bardziej wybałuszając oczy. Rozdziawiła usta.
W domu za plecami żerców ziała olbrzymia pionowa dziura, rozdzierająca go od
parteru po zawieszony na niebotycznej wysokości dach; olbrzymi wąwóz o ścianach
najeżonych potrzaskanym kamieniem, płatami tynku, połamanymi dźwigarami i odłamkami
szkła. Pył osypywał się z poszarpanych krawędzi i opadał w głąb ziejącej w ziemi dziury.
W powietrzu wirowały podarte papiery.
Z głębi ruiny dobiegł piskliwy, bolesny skowyt. Szloch. Zawodzenie. Liczne głosy.
Głosy tych, którzy schronili się w tym budynku.
Mieli pecha.
Na twarz Bayaza powoli wypłynął uśmiech.
- To działa - mruknął mag.
MROCZNE ŚCIEŻKI
Otoczony przez swoich rycerzy Jezal pośpiesznym krokiem przeszedł pod wysokim
łukiem prowadzącym do pałacowych ogrodów. Wydawało się niezwykłe, że najwyższy
sędzia dotrzymał im kroku podczas przemarszu przez Agriont, ale Marovia nawet się nie
zadyszał.
- Zamknąć bramę! - ryknął. - Zamknąć bramę!
Potężne wrota zostały zatrzaśnięte i zablokowane dwiema grubymi jak okrętowe maszty
sztabami. Jezal pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Masywność bramy dodawała otuchy,
podobnie jak wysokość i grubość okalających pałac murów oraz pokaźna liczba dobrze
wyszkolonych i solidnie uzbrojonych obrońców.
Marovia położył mu lekko dłoń na ramieniu, próbując skierować go ku najbliższym
drzwiom prowadzącym w głąb pałacu.
- Powinniśmy znaleźć dla Waszej Królewskiej Mości możliwie najbezpieczniejszą
kryjówkę...
Jezal strącił jego rękę.
- Mam się zamknąć na klucz w sypialni? A może lepiej schować się w piwnicy? Nie.
Zostanę tutaj i będę kierował obroną...
Zza muru dobiegł przeciągły, mrożący krew w żyłach krzyk. Echo poniosło go w głąb
pustych o tej porze roku ogrodów. Jezal miał wrażenie, że krzyk wybił w jego głowie
dziurę, przez którą błyskawicznie wycieka z niego cała niedawna pewność siebie.
Brama zadrżała, jej skrzydła naparły na blokujące ją sztaby... i nagle pomysł ukrycia się
w piwnicy zaczął zyskiwać na atrakcyjności.
- Zewrzeć szyki! - zabrzmiał piskliwy głos Gorsta. - Chronić króla!
Jezala natychmiast otoczyła pancerna ściana; rycerze dobyli mieczy i wznieśli tarcze.
Drugi szereg uklęknął przed nimi, sięgając po bełty i napinając ciężkie kusze. Wszyscy
spoglądali na ciężkie wrota, które znów zadygotały lekko.
- Na dole! - krzyknął ktoś na blankach. - Na do...
Rozległ się metaliczny zgrzyt i mężczyzna w zbroi spadł z murów i zarył w miękką
ziemię. Jego ciało zadrżało jeszcze i znieruchomiało na zawsze.
- Jakim...? - mruknął ktoś.
Biała postać zeskoczyła z blanków, obróciła się z wdziękiem w locie i z łoskotem
wylądowała przykucnięta na ścieżce. Wyprostowała się i oczom Jezala ukazał się
śniadoskóry mężczyzna o twarzy gładkiej jak u dziecka, odziany w biało-złotą zbroję. W
jednej ręce trzymał włócznię z ciemnego drewna opatrzoną długim, zakrzywionym ostrzem.
W jego czarnych oczach było coś dziwnego... a właściwie czegoś w nich brakowało.
Jezal zorientował się, że ma przed sobą nie człowieka, lecz żercę, istotę winną złamania
Drugiego Prawa, jedno ze Stu Słów Khalula, które przybyły załatwić prastare porachunki z
Pierwszym z Magów. Trochę to było nieuczciwe, ale wyglądało na to, że Jezal też został w
tych porachunkach jakoś uwzględniony.
Żerca uniósł rękę jak do błogosławieństwa.
- Niech Bóg przyjmie nas wszystkich w niebie.
- Teraz! - wydał komendę Gorst.
Spusty zagrzechotały i kusze plunęły bełtami. Dwa z nich ześliznęły się po pancerzu
żercy, dwa kolejne z głuchym stukiem wbiły się w jego ciało - jeden w tułów pod
napierśnikiem, drugi w bark. Piąty bełt utknął w twarzy, lotki sterczały żercy tuż pod
okiem.
Normalny człowiek padłby jak ścięty.
Żerca rzucił się na nich z przerażającą szybkością.
Jeden z rycerzy nieporadnie próbował zasłonić się kuszą. Włócznia gładko przecięła
broń, przepołowiła rycerza, z metalicznym dźwiękiem uderzyła w zbroję następnego i
wyrzuciła go w powietrze, tak że zatrzymał się dopiero na odległym o dziesięć kroków
pniu drzewa. Na ziemię spadły pogięte kawałki pancerza i połamanego drewna. Pierwszy
rycerz wydał dziwnie świszczący odgłos, gdy górna połowa jego ciała spadła na ścieżkę,
zbryzgując oszołomionych kompanów posoką.
Pociągnięty przez kogoś w tył Jezal dostrzegał tylko przebłyski ruchu w lukach
utworzonej przez gwardzistów litej ściany. Słyszał krzyki i jęki, widział lśnienie mieczy i
fontanny krwi. Kolejne opancerzone ciało pofrunęło w powietrzu, bezwładne jak
szmaciana lalka, i uderzyło o mur po drugiej stronie ogrodu.
Mur z ciał się rozstąpił. Otoczony przez rycerzy żerca zataczał włócznią oślepiające
kręgi. Jeden z ludzi Jezala, trafiony w ramię, z wrzaskiem osunął się na ziemię, ale
drzewce pękło od uderzenia, a grot przekoziołkował i wbił się w ziemię. Inny rycerz
zaatakował od tyłu i przeszył żercę na wylot: ostrze halabardy przebiło od spodu biały
napierśnik zbroi i bezkrwawo zalśniło w słońcu. Następny rycerz toporem odrąbał
napastnikowi rękę; z rany osypał się pył. Żerca zawył jazgotliwie i uderzył rycerza na
odlew w pierś. Ten sapnął ciężko i padł na ziemię z głęboko wgniecionym kirysem.
Miecz zgrzytnął na białym pancerzu i przebił go na wylot, wzbudzając tuman kurzu jak
przy trzepaniu dywanu. Żerca zatoczył się ku Jezalowi, który tylko przyglądał mu się tępym
wzrokiem, zanim Gorst w ostatniej chwili odepchnął go na bok i z gardłowym pomrukiem
zamachnął się potężnie mieczem, który zadudnił mięsiście, werżnąwszy się głęboko w
szyję przeciwnika. Żerca, którego głowa zawisła na strzępach ścięgien, w milczeniu
zamłócił ramionami, siejąc brunatnym pyłem z ran. Ocalałą ręką zdołał jeszcze pochwycić
Gorsta, który z grymasem bólu na twarzy zachwiał się na nogach i osunął na kolana, bez
skutku usiłując się oswobodzić.
- Masz swoje niebo, skurczybyku!
Miecz Jezala przerąbał się przez resztki szyi i głowa żercy spadła na trawę.
Trzymająca Gorsta dłoń osłabła. Gorst złapał się za ramię: w blasze pancerza został
odciśnięty ślad ręki żercy.
Bezgłowe ciało powoli się przewróciło.
- Przeklęte diabelstwo!
Jezal postąpił krok w przód i kopniakiem posłał odciętą głowę w głąb ogrodu. Patrzył,
jak podskakuje na kamieniach i wtacza się na klomb, wlokąc za sobą smugę pyłu. Trzej
rycerze stanęli tymczasem nad ciałem żercy i zaczęli je szatkować na kawałki. Opuszczone
na twarz zasłony hełmów zwielokrotniały ich wytężone oddechy, miecze lśniły w słońcu, a
palce żercy wciąż drgały.
- Oni są zrobieni z pyłu... - wyszeptał ktoś.
Marovia spojrzał spode łba na szczątki żercy.
- Niektórzy tak - powiedział. - Ale są i tacy, co krwawią. Każdy jest inny. Powinniśmy
się schronić w pałacu! - zawołał i ruszył pędem do drzwi. - Będzie ich więcej!
- Więcej? - Poległo dwunastu Rycerzy Armii. Jezal z wysiłkiem przełknął ślinę, licząc
okaleczone, zakrwawione zwłoki w zniekształconych pancerzach. Najlepsi unijni żołnierze
leżeli rozrzuceni po pałacowych ogrodach jak sterty złomu wśród suchych liści. - Więcej?
Jak mamy z nimi...
Brama zadrżała. Jezal obejrzał się gwałtownie. Ślepa odwaga, która udzieliła mu się
podczas walki, opuszczała go błyskawicznie, ustępując miejsca mdlącej fali paniki.
- Tędy! - zawołał Marovia. Stał w otwartych drzwiach i dawał rozpaczliwe znaki
Jezalowi.
Jezal na dobrą sprawę nie miał wyboru. Puścił się biegiem, przy trzecim kroku potknął
się o własne nogi i wyrżnął jak długi, obijając sobie boleśnie twarz. Rozległ się trzask, jęk
i skrzypienie drewna i zgrzyt wzmacniającego je metalu. Jezal odepchnął się od ziemi i
odwrócił na wznak w samą porę, żeby zobaczyć, jak potężna brama rozpada się na tysiące
kawałków; połamane deski pofrunęły w powietrze, pogięte gwoździe zadźwięczały na
żwirowych alejkach, deszcz drzazg łagodnie osiadł na trawnikach.
Przez pusty już łuk bramy swobodnym, rozkołysanym krokiem weszła jasnoskóra
kobieta o długich włosach. Jej wysokie, szczupłe ciało okalała migotliwa aureola
rozedrganego powietrza. Obok niej szła druga, niemal nie do odróżnienia, gdyby nie fakt,
że całą lewą połowę ciała miała od stóp do głów zbryzganą krwią. Dwie kobiety o
pięknych, doskonałych twarzach, identyczne i identycznie uśmiechnięte.
Jedna z nich otwartą dłonią opędziła się od szarżującego na nią Rycerza Herolda.
Trafiła go w głowę. Cios zdruzgotał czaszkę i wyrzucił skrzydlaty hełm wysoko w
powietrze.
Druga zwróciła spojrzenie pustych czarnych oczu na Jezala, który tymczasem pozbierał
się z ziemi. Zdyszany dopadł do przytrzymywanych przez Marovię drzwi, wśliznął się
przez nie i znalazł się w mrocznym korytarzu o ścianach obwieszonych wiekową bronią i
zbrojami.
Kilku Rycerzy Armii i Gorst wpadli z łoskotem do środka w ślad za Jezalem. Za ich
plecami trwała jeszcze jednostronna walka w ogrodzie. Jakiś rycerz uniósł kuszę do
strzału, lecz w tej samej chwili eksplodował fontanną krwi. Czyjś opancerzony trup uderzył
w innego rycerza, gdy ten właśnie usiłował salwować się ucieczką - zamiast tego jednak
wypuścił z ręki miecz, zatoczył się na okno i przez rozbitą szybę wpadł do wnętrza
budynku. Następny próbował jeszcze biec za królem, miarowo poruszając rękami, ale kilka
kroków od drzwi potknął się, przewrócił i zaczął się miotać na ziemi, gdy ze szczelin jego
zbroi buchnęły płomienie.
- Pomocy! - zawodził ktoś. - Pomocy! Pomo...
Gorst zdrową ręką zatrzasnął ciężkie drzwi. Jeden z jego towarzyszy osadził sztabę w
uchwytach, a potem wszyscy zaczęli ściągać ze ścian starą broń drzewcową (jedna z pik
miała jeszcze przytwierdzony stary proporzec) i dodatkowo blokować nią drzwi. Jezal już
cofał się w głąb korytarza, ściskając rękojeść miecza bardziej dla dodania sobie otuchy niż
z rzeczywistej potrzeby obrony. Skóra pod pancerzem mrowiła go od pokrywającego ją
zimnego potu. Dramatycznie przetrzebiony orszak wycofywał się razem z nim: Marovia,
Gorst i zaledwie pięciu innych rycerzy. Wszyscy ze zgrozą wpatrywali się w drzwi.
Zwielokrotnione oddechy niosły się echem po korytarzu.
- Brama ich nie powstrzymała - zauważył szeptem Jezal. - Dlaczego te drzwi miałyby
wystarczyć?
Nikt mu nie odpowiedział.
***
- Miejcie się na baczności, panowie - uprzedził swoich ludzi Glokta. - Drzwi, bardzo
proszę.
Gruby najemnik zaatakował siekierą główną bramę uniwersytetu. Poleciały drzazgi.
Brama zadrżała pod pierwszym uderzeniem, wzdrygnęła się przy drugim, pękła po
trzecim.
Uzbrojony w dwa noże jednooki karzeł pierwszy wśliznął się do środka. Za nim ruszył
Cosca z mieczem w ręce.
- Teren czysty - zameldował, przeciągając po styriańsku słowa. - Chociaż zalatuje
stęchlizną.
- Doskonale. - Glokta spojrzał na Ardee. - Lepiej trzymaj się z tyłu.
Skinęła głową, wyczerpana.
- Też tak pomyślałam.
Glokta z wysiłkiem przegramolił się przez próg. Ubrani na czarno najemnicy wcisnęli
się za nim, ostatni ciągnął opierającego się Goyle’a z rękami skrępowanymi w
nadgarstkach.
„Dokładnie tymi samymi ścieżkami podążałem, gdy pierwszy raz odwiedziłem te
zakurzone wnętrza. Wiele miesięcy temu, jeszcze przed głosowaniem. Nawet przed
Dagoską.
Jak miło jest wrócić...”.
W głąb ciemnego korytarza, obok przybrudzonych portretów zapomnianych adeptów, po
sfatygowanych deskach jęczących pod butami najemników. Glokta wkuśtykał w końcu do
przestronnej jadalni.
Zastał w niej tych samych praktyków-dziwolągów, co poprzednio: dwóch identycznych,
uzbrojonych w szable mężczyzn z Suljuku; wysokiego chudzielca; śniadych ludzi z
toporami; olbrzymiego Północnego ze zdeformowaną twarzą.
„I tak dalej...”.
Łącznie musiało ich być ze dwudziestu.
„Ciekawe... Cały czas tak tu siedzą? I straszą się nawzajem groźnymi minami?”.
Vitari zerwała się z krzesła.
- Zdaje się, że miałeś tu nie wracać, kuternogo.
- Próbowałem, naprawdę próbowałem, ale nie potrafię zapomnieć twojego uśmiechu.
- Ho, ho, ho... Kogo widzę?!
Cosca dumnym krokiem wszedł do sali. Jedną ręką podkręcał nawoskowane wąsy, w
drugiej trzymał obnażony miecz.
- Cosca! Czy ty nigdy nie umrzesz? - Vitari rozluźniła dłoń. Nóż w kształcie krzyża,
umocowany na długim łańcuchu, zaklekotał na deskach podłogi. - Czyżby to był dzień
spotkań z ludźmi, których miałam nadzieję już nigdy nie zobaczyć?
Praktycy rozstawili się za jej plecami. Wyjęli miecze, pozbierali ze stołu topory,
maczugi i włócznie. Do sali wtarabanili się tymczasem najemnicy Coski.
Glokta odchrząknął.
- Chyba będzie najlepiej, jeśli przedyskutujemy to jak cywilizowani ludzie...
- A widzisz tu jakichś cywilizowanych ludzi? - warknęła Vitari.
„Celna uwaga”.
Jeden z praktyków wskoczył na stół. Zadzwoniły sztućce. Jednoręki najemnik pogroził
mu hakiem. Uzbrojone po zęby grupy zaczęły się zbliżać ku sobie; zanosiło się na to, że
Cosca i jego ludzie w końcu zapracują na swoją wypłatę.
„Wyszłaby z tego wesolutka jatka, bez dwóch zdań, lecz jatki mają to do siebie, że
niezwykle trudno przewidzieć ich wynik. Ja w każdym razie wolałbym się o niego nie
zakładać”.
- Szkoda! Wielka szkoda, doprawdy, przez wzgląd na twoje dzieci, że nie ma tu nikogo
cywilizowanego!
Pomarańczowe brwi Vitari zbiegły się w gniewnym grymasie.
- Moje dzieci są daleko stąd!
- Bynajmniej. Dwie dziewczynki i chłopiec, prawda? Śliczne, ogniście rudowłose, po
matce...
„Przez którą bramę by wyszły? Gurkhulczycy nadciągnęli od zachodu, więc...”.
- Zostały zatrzymane przy wschodniej bramie i otoczone stosowną opieką. - Glokta
wysunął w zadumie dolną wargę. - Dla bezpieczeństwa, rozumiesz. To niebezpieczny czas,
dzieci nie powinny same błąkać się po ulicach.
Vitari nosiła wprawdzie maskę, ale Glokta wyraźnie dostrzegł malującą się na jej
twarzy zgrozę.
- Kiedy? - spytała szeptem.
„A kiedy kochająca mamusia odesłałaby dzieci z miasta?”.
- Jak to, kiedy? W dniu, w którym zjawili się Gurkhulczycy, jakżeby inaczej.
Sądząc po tym, jak rozszerzyły się jej oczy, trafił w dziesiątkę.
„A teraz przekręcimy nóż w ranie”.
- Ale nie martw się, są bezpieczne. Opiekuje się nimi praktyk Severard. Gdybym jednak
nie wrócił...
- Nie skrzywdziłbyś ich.
- Co się z wami dzisiaj porobiło, ludzie? Granice, których nie przekroczę, dzieci,
których nie skrzywdzę... - Glokta posłał Vitari swoje najbardziej odrażające, chytre
spojrzenie. - Dzieci, tak? Nadzieje, perspektywy, całe życie przed nimi... Nienawidzę tych
małych gnojków! - Wzruszył zdeformowanym ramionami. - Ale nie wiem, może ty mnie
lepiej znasz. Jeżeli chcesz zagrać w kości o życie swoich dzieci, możemy spróbować. Albo
możemy się dogadać, jak w Dagosce.
- Srać na to! - warknął jeden z praktyków. Zważył topór w dłoni i zrobił krok naprzód.
„Atmosfera przemocy zatacza się o krok bliżej przepaści...”.
Vitari uniosła ostrzegawczo rękę.
- Nie waż się ruszyć.
- Masz dzieci? Mnie to nie interesuje. Suita pewnie te... aiiii...
Błysnął metal, zadźwięczał łańcuch, praktyk zatoczył się w przód.
Krew siknęła mu z poderżniętego gardła.
Nóż Vitari wskoczył jej z powrotem w dłoń. Jej wzrok znów spoczął na Glokcie.
- Dogadać się, powiadasz?
- Otóż to. Wy tu zostajecie, my idziemy dalej, a ty nic nie widziałaś, jak mawiają ludzie
w starszych dzielnicach naszego miasta. Dobrze wiesz, że Sultowi nie można ufać. W
Dagosce rzucił cię psom na pożarcie, czyż nie? Zresztą i tak jest już po nim. Gurkhulczycy
stoją u bram. Nie wydaje ci się, że powinniśmy spróbować czegoś nowego?
Maska drgnęła, gdy Vitari w zadumie zacisnęła zęby.
„Myślimy, myślimy...”.
Oczy jej podwładnych błyszczały, broń lśniła.
„Tylko nie waż się mnie sprawdzać, suko, nawet o tym nie myśl...”.
- Dobrze! - Na dany przez Vitari znak praktycy wycofali się bez entuzjazmu, popatrując
spode łba na najemników, a ona sama ruchem głowy wskazała drzwi w głębi komnaty. -
Korytarzem do schodów, schodami w dół do drzwi nabijanych czarnymi żelaznymi nitami.
- Wyśmienicie.
„Kilka słów bywa skuteczniejsze od mnóstwa ostrzy, nawet w takich ciężkich czasach”.
Glokta ruszył do drzwi, Cosca i jego ludzie podążyli za nim. Vitari odprowadzała ich
wzrokiem, mrużąc oczy w zabójcze szparki.
- Jeśli choć palcem tkniesz moje...
- Wiem, wiem. - Glokta machnął ręką. - I umieram ze strachu.
***
Wszyscy na chwilę zamarli, tylko przy krawędzi placu wypatroszony dom osunął się w
gruzy. Żercy - wstrząśnięci nie mniej od Ferro - zamarli w nieruchomym kręgu. Jeden
Bayaz nie wyglądał na przejętego skalą zniszczeń. Jego chrapliwy rechot poniósł się echem
wśród białych ścian.
- To działa! - wykrzyknął.
- Nie! - odpowiedział mu Mamun.
Sto Słów runęło naprzód.
Zalśniły klingi pięknej broni, rozwarły się głodne usta, błysnęły białe zęby. Coraz
bliżej. Żercy poruszali się z przerażającą szybkością. Ich nienawistny jazgot nawet Ferro
mroził krew w żyłach.
A Bayaz tylko się śmiał.
- Niech rozpocznie się sąd!
Ferro warknęła przez zaciśnięte zęby. Lodowate Nasienie sparzyło ją w dłoń. Potężny
podmuch wiatru przewalił się przez plac, rozchodząc się od jego środka ku brzegom.
Rzucił wymachujących rękami żerców na ziemię, powalił ich jak kręgle, roztrzaskał
wszystkie okna, pootwierał wszystkie drzwi, odarł dachy z dachówek.
Olbrzymie inkrustowane wrota Rotundy Lordów najpierw zostały wyssane na zewnątrz,
a następnie pofrunęły ponad placem; tony drewna, wirujące wokół własnej osi jak niesiona
huraganem kartka papieru, szeroką bruzdą przeorały szeregi bezbronnych żerców,
porozdzierały na kawałki odziane w białe zbroje ciała, rozrzuciły poszarpane członki,
wzbudziły fontanny krwi i kłęby kurzu.
Dłoń i pół przedramienia Ferro drżały jak w rozpalonym powietrzu. Oddychała coraz
szybciej, gdy lodowaty chłód rozlewał się po jej żyłach, docierał do najdalszych
zakamarków ciała, palił wnętrzności żywym ogniem. Nasienie mieniło się i falowało, jak
oglądane przez warstwę szybko płynącej wody. Wiatr, który wyciskał jej łzy z oczu, unosił
białe postaci jak zabawki, a one wiły się bezradnie w kłębach rozbitego szkła,
potrzaskanego drewna i kamiennych odłamków. Najwyżej tuzin żerców nie dał się porwać
w powietrze: zataczali się, czepiali gruntu i z rozwianymi włosami rozpaczliwie opierali
zwalającej z nóg sile.
Jedna z nich - kobieta w targanej wiatrem migoczącej kolczudze - warknęła coś
wściekle i wyciągnęła ręce w stronę Ferro, rozcapierzając palce, jakby próbowała
rozszarpać skowyczące powietrze. Cal po calu podchodziła coraz bliżej. Gładka, dumna
twarz naznaczona pogardą.
Jak twarze żerców, którzy przyszli po nią pod Dagoską. Jak twarze handlarzy
niewolników, którzy skradli jej życie. Jak twarz Uthmana-ul-Doshta, który śmiał się z jej
gniewu i bezsilności.
Wściekły krzyk Ferro zlał się w jedno z zawodzeniem wichury. Nie wiedziała dotąd, że
potrafi tak silnie ciąć mieczem. Wyraz zaskoczenia ledwie zdążył się pojawić na
doskonałej twarzy, zanim zakrzywione ostrze odcięło wyciągnięte ramię i zdjęło kobiecie
głowę z ramion. Wiatr porwał trupa, z którego ziejących ran osypywał się pył.
Powietrze gęstniało od unoszących się w nim obiektów; Ferro stała jak skamieniała, gdy
ze świstem przelatywały obok niej. Wyrwana z budynku belka przeszyła na wylot pierś
zmagającego się z wiatrem żercy i poniosła go w dal, wysoko, nadzianego jak szarańcza na
rożen. Drugi nagle eksplodował chmurą krwi i mięsa, a trąba powietrzna zassała szczątki
w głąb drżącego nieba.
Wielki żerca z brodą z mozołem posuwał się naprzód i uniósłszy ogromny kostur nad
głowę, wykrzykiwał słowa, których nikt nie słyszał. Poprzez falujące powietrze Ferro
ujrzała, jak Bayaz unosi w zdumieniu brwi i porusza ustami. Wypowiedział jedno słowo: -
Spłoń.
Żerca zapłonął jasno jak gwiazda i jego obraz wypalił się bielą pod powiekami Ferro,
nim wichura zabrała i rozproszyła jego sczerniałe kości.
Został tylko Mamun. Z wysiłkiem brnął przed siebie i wlokąc stopy po bruku i po
żelazie, cal za calem przybliżał się do Bayaza. Jedna zerwana z piszczeli nagolenica
pokoziołkowała wściekle w powietrzu, za chwilę w jej ślady poszedł naramiennik.
Zatrzepotał rozdzierany materiał. Skóra wykrzywionej twarzy zaczęła się marszczyć i
rozciągać.
- Nie!
Desperacko rozcapierzona dłoń wyciągnęła się ku Pierwszemu z Magów, palce
zakrzywiły się jak szpony.
- Tak - odparł Bayaz.
Powietrze wokół jego uśmiechniętej twarzy zadrżało jak nad rozpaloną pustynią.
Huraganowy wiatr wyrwał Mamunowi paznokcie, a wyciągniętą rękę najpierw wygiął,
a potem złamał i wyrwał z barku. Perfekcyjna skóra odchodziła od kości, trzepocząc jak
targany szkwałem żagiel. Z rozszarpywanego ciała sypał się brunatny pył, jak szalejąca nad
wydmami burza piaskowa.
Nagle Mamun został uniesiony w powietrze i wgnieciony w ścianę jednego z budynków,
wysoko, prawie pod samym dachem. Kamienne bloki wyrwane z krawędzi pozostawionej
przez jego ciało dziury w murze pokoziołkowały w powietrzu wraz z papierami,
odłamkami bruku, wirującymi deskami i rozczłonkowanymi zwłokami, które przy skraju
placu wirowały coraz szybciej i szybciej, uwięzione w powietrznym kręgu zniszczenia,
który w powietrzu odtwarzał krzywiznę żelaznych kręgów na ziemi. Sięgał już dachów
najwyższych domów, a rósł przy tym nieprzerwanie. Wszystko, co napotkał, darł na strzępy,
niszczył kamień, szkło, drewno, metal i ciało, mroczniał, przyśpieszał, grzmiał coraz
głośniej i rósł w siłę.
Głos Bayaza wzniósł się ponad bezrozumną furię wichury: - Boga cieszą efekty.
***
Wilczarz wstał i potrząsnął obolałą głową, wytrzepując ziemię z włosów. Krew
spływała mu po ręce, czerwona na białym tle. Świat jednak się nie skończył.
Chociaż chyba było blisko.
Most i strażnica zniknęły - zostały po nich sterta potrzaskanych kamieni i rozpadlina w
murze. Tudzież chmura kurzu. Nieliczni jeszcze próbowali mordować się nawzajem,
znacznie więcej było jednak takich, którzy turlali się po ziemi, dławili się, jęczeli i brnęli
na oślep przez gruzy, całkowicie pozbawieni woli walki. Wilczarz dobrze wiedział, co
czują.
Ktoś gramolił się po stercie gruzu w miejscu, gdzie do niedawna była fosa, i przedzierał
się w kierunku wyrwy w murze. Ktoś z bujną grzywą rozczochranych włosów i długim
mieczem w garści.
Któż by inny, jak nie Logen Dziewięciopalcy?
- Niech to szlag... - zaklął Wilczarz.
Logen miał to do siebie, że czasem wpadał na różne głupie pomysły, ale to wcale nie
było teraz najgorsze. Groblą z gruzu szedł za nim ktoś jeszcze: Dreszcz z toporem w jednej
ręce, tarczą w drugiej i miną człowieka, któremu chodzą po głowie paskudne myśli.
- Niech to szlag!
Ponurak wzruszył przykurzonymi ramionami.
- Chyba lepiej będzie pójść za nimi.
- Na pewno. - Wilczarz wskazał kciukiem Czerwonogłowego, który właśnie pozbierał
się z ziemi i strząsnął hałdę kurzu z płaszcza. - Zbierz chłopaków, dobrze? - Mieczem
wskazał wyłom w murze. - Idziemy tam.
Ależ mu się chciało lać, do diabła! Jak zwykle.
***
Jezal cofał się w głąb ciemnego korytarza, ledwie ważąc się oddychać. Pot szczypał go
w dłonie, w szyję, w krzyż.
- Na co czekają? - mruknął ktoś.
Z góry dobiegło ciche skrzypnięcie. Jezal podniósł wzrok na czarne dźwigary.
- Słyszeliście...
Kobieca postać przebiła strop i niczym biała smuga opadła na podłogę, wprost na
jednego z Rycerzy Armii - napierśnik jego zbroi wgniótł się makabrycznie pod stopami
intruza, spod osłony twarzy trysnęła krew.
Kobieta uśmiechnęła się do Jezala.
- Prorok Khalul przesyła pozdrowienia.
- Za Unię! - ryknął inny rycerz i rzucił się do ataku.
W jednej chwili jego miecz ze świstem zmierzał na spotkanie przeciwnika... a w
następnej kobieta znalazła się po drugiej stronie korytarza. Ostrze zgrzytnęło na posadzce,
nie czyniąc nikomu krzywdy. Rycerz zachwiał się, niesiony impetem uderzenia. Kobieta
złapała go pod pachę, przygięła lekko kolana i wyrzuciła go, wrzeszczącego, przez otwór
w suficie.
Tynk nie zdążył się jeszcze dobrze osypać, gdy chwyciła następnego za szyję i wyrżnęła
jego głową o ścianę z takim impetem, że trwale wbiła go w mur i na zewnątrz zostały tylko
jego nogi. Zabytkowe miecze pospadały z uchwytów, klekocąc metalicznie na posadzce
wokół trupa.
- Tędy!
Najwyższy sędzia pociągnął bezradnego, otumanionego Jezala ku dwuskrzydłowym
pozłacanym drzwiom. Rozpadły się na kawałki, gdy Gorst wymierzył im kopniaka
pancernym butem, i znaleźli się w Sali Lustrzanej, ogromnej i pustej wykafelkowanej
przestrzeni, pozbawionej licznych stołów, które stały tu w wieczór wesela Jezala.
Jezal popędził do drzwi w przeciwległym końcu komnaty; jego ciężkie kroki i
świszczący, przyśpieszony ze zgrozy oddech niosły się głośnym echem. Widział swoje
odbicia - biegnące i zdeformowane - w lustrach z przodu i po bokach. Co za niedorzeczny
widok: spanikowany król-klown we własnym pałacu, korona na bakier, oszpecona blizną
twarz pokryta potem, obwisła ze zgrozy i wyczerpania.
Pośliznął się, ale udało mu się zatrzymać, chociaż niewiele brakowało, żeby stracił
równowagę. Gorst prawie wpadł na niego.
Jedna z bliźniaczek siedziała nieopodal drzwi. Oparta o zwierciadlaną ścianę, odbijała
się w niej, jakby opierała się plecami o plecy siostry. Leniwie skinęła unurzaną we krwi
ręką.
Jezal obrócił się w stronę okien, zanim jednak choćby pomyślał o dalszej ucieczce,
jedno z nich eksplodowało i w deszczu szkła do sali wpadła druga z sióstr. Przetoczyła się
po gładkiej podłodze, stanęła na nogi i wyhamowała z poślizgiem.
Smukłą dłonią przeczesała złociste włosy, ziewnęła i zacmokała z dezaprobatą.
- Znasz to uczucie, kiedy masz wrażenie, że ktoś inny bawi się lepiej od ciebie? -
zapytała.
ROZRACHUNKI
Czerwonogłowy miał rację. Nie było powodu, żeby ktokolwiek tu umierał - w każdym
razie ktokolwiek poza Krwawym-dziewięć. Najwyższy czas, żeby ten łajdak odpokutował
za swoje winy.
- Wciąż żyję - wyszeptał Logen. - Wciąż żyję.
Przekradł się za róg białego budynku i znalazł się w parku.
Zapamiętał go jako miejsce pełne ludzi, którzy śmiali się, jedli, rozmawiali. Dziś nikt
się tu nie śmiał, a na trawnikach leżały rozwłóczone ciała, w zbrojach i bez. Skądś
dobiegał przytłumiony hałas, być może zgiełk odległej bitwy. Bliżej słyszał tylko szum
wiatru wśród nagich gałęzi drzew i zgrzyt własnych butów na żwirze. Skóra go mrowiła,
gdy skradał się ku wysokim murom pałacu.
Masywne wrota zniknęły, zostały po nich tylko powykręcane zawiasy. Ogród po ich
drugiej stronie również był pełen trupów w pogiętych i zakrwawionych zbrojach. Na
ścieżce prowadzącej do bramy było ich szczególnie dużo, zmiażdżonych i potrzaskanych,
jakby zmasakrowanych olbrzymim młotem. Jedno ciało zostało przecięte idealnie na
dwoje, połówki leżały obok siebie w plamie czarnej krwi.
Pośrodku tej rzezi stał mężczyzna w białej zbroi spryskanej i oprószonej czerwienią.
Targane wiejącym w ogrodzie wiatrem ciemne włosy częściowo przesłaniały mu twarz
- ciemnoskórą, gładką jak u dziecka. Patrzył na ciało leżące u jego stóp, ale podniósł
wzrok, gdy Logen wszedł przez bramę, i spojrzał na niego bez nienawiści i bez lęku, bez
szczęścia i smutku. Jego twarz była pozbawiona wyrazu.
- Zapuściłeś się daleko od domu - zauważył w języku Północnych.
- To tak jak ty. - Logen spojrzał w pustą twarz mężczyzny. - Żerca?
- Do tej zbrodni muszę się przyznać.
- Każdy ma coś na sumieniu. - Logen zważył miecz w dłoni. - Może przejdziemy do
rzeczy?
- Przybyłem tu, żeby zabić Bayaza, nikogo innego.
Logen powiódł wzrokiem po rozrzuconych po ogrodzie zwłokach.
- I jak ci idzie?
- Kiedy zaczniesz zabijać, trudno wybierać liczbę zabitych.
- Co racja, to racja. Ojciec zawsze mi powtarzał, że krew przynosi tylko coraz więcej
krwi.
- Mądry człowiek.
- Że też go nie słuchałem...
- Czasem trudno rozpoznać... prawdę. - Żerca podniósł zakrwawioną prawicę i spojrzał
na nią, marszcząc brwi. - Porządny człowiek ma prawo mieć... wątpliwości.
- Pewnie masz rację; nie znam zbyt wielu porządnych ludzi.
- Kiedyś mi się wydawało, że jednego takiego znam, ale dziś już nie jestem pewny.
Musimy walczyć?
Logen westchnął głęboko.
- Na to wygląda.
- Zatem walczmy.
Żerca natarł tak szybko, że Logen nie zdążył nawet unieść miecza, nie mówiąc o
zamachnięciu się nim. Próbował zrobić unik, ale i tak dał się czymś zahaczyć pod żebra...
łokciem? kolanem? barkiem? Trochę trudno powiedzieć, kiedy człowiek turla się
bezwładnie po trawie, a świat koziołkuje wokół niego. A kiedy spróbował wstać, okazało
się, że nie da rady; ledwie był w stanie unieść głowę o cal. Zwykłe oddychanie sprawiało
mu ból. Osunął się na wznak, gapiąc się w białe niebo. Może nie trzeba było się pchać za
mury; może lepiej było dać chłopakom odpocząć w tamtym zagajniku i poczekać, aż
wszystko się uspokoi.
Wysoka sylwetka żercy zamajaczyła mu w polu widzenia, czarna na tle chmur.
- Przykro mi. Będę się za ciebie modlił. Będę się modlił za nas obu - powiedział żerca i
uniósł obutą w pancerny but stopę.
Zatoczył się, gdy ostrze topora wbiło mu się w twarz. Logen wytrząsnął sobie światło z
głowy, wciągnął trochę powietrza w płuca, dźwignął się z wysiłkiem i oparł na łokciu.
Drugą ręką trzymał się za obity bok i patrzył, jak pięść w białej rękawicy niczym
błyskawica uderza w tarczę Dreszcza - wyłamała fragment jej obrębienia, a samego
Dreszcza powaliła na kolana. Strzała brzęknęła metalicznie po rykoszecie od pancerza.
Żerca się odwrócił; miał rozpłataną głowę. Druga strzała przeszyła mu szyję na wylot.
Ponurak i Wilczarz stali w bramie z łukami w rękach.
Żerca ruszył w ich stronę długimi, dudniącymi susami. Trawa zafalowała w podmuchu
powietrza wywołanym jego ruchem.
- Hmm... - mruknął Ponurak.
Żerca wyrżnął go łokciem w pierś. Ponurak pofrunął w powietrzu, zderzył się z
odległym o dziesięć kroków drzewem i opadł na ziemię. Drugą ręką żerca zamierzył się na
Wilczarza, ale w tej samej chwili jeden z carlów nadział go na włócznię i odepchnął,
rzucającego się wściekle na końcu drzewca. Kolejni Północni wlewali się przez bramę,
wrzeszcząc wniebogłosy i siekąc na oślep mieczami i toporami.
Logen obrócił się na brzuch, przeczołgał po trawie i chwycił rękojeść swojego miecza,
wyrywając przy okazji garść trawy. Jakiś carl przeturlał się obok niego z rozbitą,
zakrwawioną głową. Logen wstał, zacisnął zęby, oburącz uniósł miecz nad głowę i
zaszarżował.
Klinga wgryzła się w bark żercy, werżnęła się w zbroję i rozpłatała ciało aż do piersi.
Krew chlapnęła Wilczarzowi w twarz. Niemal dokładnie w tej samej chwili inny z
carlów trafił żercę maczugą w bok, potężnie wgniótł mu napierśnik i przy okazji zdruzgotał
drugą rękę.
Żerca się zachwiał. Czerwonogłowy ciął go po nodze. Żerca opadł na kolana; krew
spływała mu obficie z ran, ściekała po sfatygowanym pancerzu i zbierała się w kałużę na
ziemi. Chyba się uśmiechał, chociaż trudno było mieć pewność, zwłaszcza że zostało mu
tylko pół twarzy.
- Wolny... - wyszeptał.
Logen zamachnął się mieczem Stwórcy i odciął żercy głowę.
***
Nagle zerwał się wiatr: dmuchnął wśród skrwawionych ulic, zasyczał w zgliszczach
domów, wzbił kurz i poniósł popiół wprost w twarz jadącego w stronę Agriontu Westa.
- Jak nam idzie?! - West musiał podnieść głos, żeby go przekrzyczeć.
- Stracili wolę walki! - odkrzyknął Brint z rozwianymi włosami. - Cofają się na całej
linii! Tak jakby w tym pośpiechu, żeby otoczyć Agriont, zupełnie nie pomyśleli o nas! Teraz
potykają się o własne nogi, uciekając na zachód. Trwają jeszcze walki na Murze Arnaulta,
za to w Trzech Farmach Orso pogonił im kota!
West rozpoznał sterczącą ponad ruinami znajomą sylwetkę Wieży Łańcuchów i pchnął
konia w jej stronę.
- Doskonale! Obyśmy tylko odparli ich od murów Agriontu. Będziemy wtedy mogli...
Zawiesił głos, ponieważ właśnie wyjechał zza rogu i spojrzał ku zachodniej bramie
cytadeli. A ściśle rzecz biorąc, ku miejscu, w którym dawniej znajdowała się zachodnia
brama. Chwilę trwało, zanim zorientował się w sytuacji. Wieża Łańcuchów wznosiła się z
boku ponad gigantycznym wyłomem w murze. West nie wiedział, jak do tego doszło, ale
cała strażnica legła w gruzach, które zwaliły się do fosy i rozsypały po pobliskich
uliczkach.
Gurkhulczycy wdarli się do Agriontu. Serce Unii stanęło przed nimi otworem.
Przed murami, całkiem niedaleko, trwała jeszcze chaotyczna potyczka. West ponaglił
konia, roztrącając maruderów i rannych, i znalazł się w cieniu muru. Szereg klęczących
kuszników posłał właśnie salwę w tłum. Gurkhulczycy padali. Tuż obok jakiś żołnierz darł
się nieprzytomnie, gdy kompan usiłował założyć mu opaskę uciskową na krwawiący kikut
nogi.
Pike spochmurniał bardziej niż zwykle.
- Powinniśmy się wycofać, lordzie marszałku. Tu nie jest bezpiecznie.
West udał, że go nie słyszy. Każdy musiał odegrać wyznaczoną mu rolę, bez wyjątków.
- Musimy tu sformować szyk! Gdzie jest generał Kroy?
Ale sierżant go nie słuchał: patrzył gdzieś w górę, rozdziawiwszy głupawo usta.
West obrócił się w siodle.
Ponad zachodnim skrajem cytadeli wznosił się czarny słup jakby skłębionego dymu,
który jednak - gdy tylko West uświadomił sobie prawdziwą skalę zjawiska - okazał się
kolumną wirującej materii. To była olbrzymia masa, niezliczone tony. West podążył za nim
wzrokiem w górę. Nawet chmury się poruszały, wirowały po spirali wokół nieruchomego
środka, zataczały powolne koła nad głowami ludzi. Walki wygasły, gdy żołnierze Unii i
Gurkhulu jak jeden mąż zapatrzyli się na czarną trąbę powietrzną nad Agriontem. Wieża
Łańcuchów wznosiła się przed nią jak wyprostowany palec; w porównaniu z wirem Dom
Stwórcy był nic nieznaczącym punkcikiem w tle.
Z nieba zaczęły spadać różne rzeczy - na początek drobiazgi: drzazgi, kurz, liście,
kawałki papieru. Potem ku ziemi zanurkował kawał drewna długości nogi od krzesła, odbił
się od bruku i pokoziołkował w dal. Żołnierz kwiknął z bólu, gdy kamień wielkości pięści
trafił go w bark. Ci, którzy chwilowo z nikim nie walczyli, próbowali się cofać, kucać,
osłaniać głowy tarczami. Wiatr się wzmagał, szarpał za ubrania, ludzie się potykali, prawie
przewracali, zaciskali zęby i mrużyli oczy. Wirujący słup powietrza pęczniał, mroczniał,
obracał się coraz szybciej i sięgał coraz wyżej, aż do samego nieba. Rozrzucone na jego
obwodzie drobinki roiły się jak meszki w letni dzień.
Z tą tylko różnicą, że nie były to żadne meszki, lecz odłamki kamienia i drewna, kawałki
ziemi i metalu, za sprawą jakiejś anomalii wyniesione pod niebiosa. West nie miał pojęcia,
co się dzieje ani dlaczego. Mógł tylko stać i patrzeć.
- Lordzie marszałku! - zawołał Pike. - Uciekajmy!
Chwycił konia Westa za uzdę. Olbrzymi blok gruzu spadł na ulicę bardzo blisko nich.
Koń marszałka spłoszył się i stanął dęba. Świat podskoczył, zawirował i poczerniał, a
West nie miał zielonego pojęcia, jak długo to potrwa.
Leżał twarzą do ziemi, w ustach miał pełno piasku. Uniósł głowę i chwiejnie dźwignął
się na czworaki. Wiatr świszczał mu w uszach i chłostał go żwirem po twarzy. Zrobiło się
ciemno, jakby zapadał zmierzch. Powietrze było pełne odprysków ryjących ziemię,
dziurawiących domy i raniących ludzi, którym - zbitym w stadka jak przerażone owce -
wszelkie myśli o wojaczce wywietrzały z głów. Żywi padali na ziemię, nie do odróżnienia
od umarłych. Smagana odłamkami Wieża Łańcuchów najpierw została odarta z dachówek,
zaraz potem straciła porwane przez wichurę krokwie. Potężny dźwigar spadł z łoskotem na
bruk, odbił się i, koziołkując, wymiótł szeroką bruzdę wśród trupów, zanim werżnął się w
ścianę domu i spowodował zawalenie się jego dachu. West drżał na całym ciele,
całkowicie bezradny; huragan porywał mu łzy z zapłakanych oczu. Czy taki właśnie czeka
go koniec?
Nie odejdzie okryty chwałą i krwią jak generał Poulder na czele straceńczej szarży; nie
umrze spokojnie w łóżku jak marszałek Burr; nie wyląduje nawet na szubienicy z kapturem
na głowie, skazany za zamordowanie księcia Ladisli.
Zostanie zmiażdżony przypadkową bryłą gruzu, która spadnie z nieba.
- Wybaczcie mi - wyszeptał wprost w szalejącą burzę.
Ciemny kontur Wieży Łańcuchów drgnął i zaczął się przechylać. Sypiące się z góry
kamienie lądowały z pluskiem w fosie, aż w końcu cały potężny gmach zadygotał,
wybrzuszył się i z niedorzeczną powolnością runął na zewnątrz, za mury, na miasto.
Rozpękał się przy tym na gigantyczne odłamki, które spadały na domy, miażdżyły ludzi jak
mrówki i miotały zabójcze pociski na wszystkie strony.
To był koniec.
***
Wokół przestrzeni, którą do niedawna zajmował Plac Marszałków, nie ocalał ani jeden
budynek. Tryskające wodą fontanny, dumne posągi przy Środkowej Drodze, pełne miękkich
różów pałace - wszystko zostało porwane przez huragan.
Złota kopuła uniosła się znad Rotundy Lordów, pokruszyła się, rozpękła i została
rozszarpana na kawałki. Wysokie mury Sali Wojskowej legły w gruzach. Z reszty dumnych
budowli zostały strzaskane kikuty, ledwie wystające ponad fundamenty. Miasto roztopiło
się przed obserwującą je załzawionymi oczami Ferro, rozpłynęło się w bezkształtnej,
wściekłej masie, z ogłuszającym jazgotem wirującej wokół Pierwszego z Magów,
sięgającej od ziemi do nieba i wiecznie głodnej.
- Tak! - Mimo huku burzy, Ferro wyraźnie słyszała pełen zachwytu śmiech maga. -
Przewyższyłem Juvensa! Przewyższyłem samego Euza!
Czy tak właśnie wygląda zemsta? A jeśli tak, to ile jeszcze jej potrzebowała, żeby się
nasycić? Zastanawiała się, otępiała, ilu ludzi schroniło się w tych gmachach, które
przestały istnieć.
Migotanie powietrza wokół Nasienia rozlewało się coraz szerzej, sięgnęło najpierw jej
barku, potem szyi, w końcu ogarnęło ją całą.
Świat ucichł.
Gdzieś daleko dzieło zniszczenia trwało, ale jego widok się rozmył, a dźwięki
dochodziły przytłumione, jak spod wody. Dłoń Ferro osiągnęła stan daleko wykraczający
poza zwykłe przemarznięcie, zdrętwiała jej cała ręka. Bayaz stał z rozpostartymi
ramionami i się uśmiechał. Wiatr szalał wokół nich, tworząc lity, lecz ruchomy mur.
W tym murze poruszały się sylwetki.
Widziała je coraz wyraźniej, w miarę jak reszta świata traciła na ostrości. Zebrały się
na skraju zewnętrznego kręgu na placu. Cienie. Duchy. Wygłodniały tłum.
- Ferro... - rozległ się ich szept.
***
Huraganowy wicher powiał znienacka w ogrodzie, gwałtowniejszy nawet od burz w
Wysokich Szczytach. Światło przygasło i z ciemnego nieba zaczęły spadać różne rzeczy.
Wilczarz nie miał pojęcia, skąd się wzięły, ale też w ogóle go to nie interesowało. Miał
ważniejsze sprawy na głowie.
Zaciągnęli rannych - jęczących, przeklinających lub (to było najgorsze) milczących -
przez wysokie wejście do wnętrza budynku. Dwóch musieli zostawić, nie było sensu
marnować sił na takich, którym nie można już pomóc. I tak wrócą do ziemi.
Logen chwycił Ponuraka pod pachy, Wilczarz za nogi. Ponurak był blady jak ściana,
krew na jego ustach odcinała się czerwienią od białego tła. Było widać, że solidnie
oberwał, ale nie poskarżył się ani słowem, nie on. Wilczarz zresztą i tak by nie uwierzył,
gdyby usłyszał słowo skargi. Taki już był Harding Ponurak.
Położyli go na podłodze w półmroku za drzwiami. Latające przedmioty łomotały w
okna, dudniły o ziemię przed wejściem, klekotały na dachach. Carlowie wnosili kolejnych
rannych - połamane ręce, połamane nogi, inne, gorsze obrażenia. Na końcu wszedł Dreszcz
z zakrwawionym toporem w garści. Druga ręka, w której trzymał tarczę, zwisała mu
bezwładnie.
Wilczarz nigdy przedtem nie widział takiej sieni. Posadzka była wyłożona zielonym i
białym kamieniem, gładka i lśniąca jak szkło. Na ścianach wisiały ogromne obrazy. Sufit
obrósł kwiatami i liśćmi, wyrzeźbionymi tak misternie, że wyglądały jak prawdziwe, z tą
tylko różnicą, że zostały wykute ze złota i połyskiwały lekko w sączącym się przez okna
przyćmionym świetle.
Ludzie pochylali się nad rannymi, podawali im wodę, pocieszali półgłosem, ktoś
wstawiał złamaną kończynę w łubki... Logen i Dreszcz stali pośród tego zamieszania,
popatrując na siebie spode łba, bez nienawiści, ale i bez szczególnego szacunku. Wilczarz
nie był pewien, co wyrażają ich spojrzenia, ale tym również nieszczególnie się
interesował.
- Coś ty sobie wyobrażał?! - naskoczył na Logena. - Wyrywasz się sam do przodu, jak
gdyby nigdy nic... Zdaje się, że miałeś być wodzem, nie?! Kiepsko ci to idzie!
Logen spojrzał na niego. Jego oczy zalśniły w półmroku.
- Muszę pomóc Ferro - mruknął. - I Jezalowi.
Wilczarz wybałuszył oczy.
- Komu? Tutaj są ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy.
- Nie znam się na opatrywaniu ran.
- Tylko na ich zadawaniu! Idź, Krwawy-dziewięć, jeśli musisz. Idź i rób swoje.
Logen skrzywił się na dźwięk tego imienia. Cofnął się, trzymając się za zraniony bok (w
drugiej zakrwawionej pięści ściskał miecz), odwrócił się na pięcie i wyszedł z
błyszczącego przedsionka.
- Boli... - stęknął Ponurak, kiedy Wilczarz przy nim uklęknął.
- Gdzie?
Ponurak wyszczerzył zęby w krwawym uśmiechu.
- Wszędzie.
- Hmm, co my tu...
Wilczarz podwinął Ponurakowi koszulę. Z jednej strony klatka piersiowa została
dosłownie zmiażdżona, wielgachny krwiak rozlewał się pod skórą jak plama smoły.
Wydawało się niewiarygodne, że człowiek z taką raną jest jeszcze w stanie oddychać.
- Hmm... - mruknął Wilczarz. Nie miał zielonego pojęcia, od czego zacząć.
- Chyba... już po mnie...
- O czym ty mówisz? - Wilczarz próbował się uśmiechnąć, lecz zabrakło mu silnej woli.
- To tylko draśnięcie.
- Draśnięcie, hę? - Ponurak usiłował podnieść głowę, ale tylko skrzywił się z bólu i
opadł na podłogę. Oddech miał płytki i przyśpieszony. Szeroko otwartymi oczami zapatrzył
się w sufit. - Piękny sufit, kurwa.
- Tak. - Wilczarz z trudem przełknął ślinę. - Chyba tak.
- Powinienem był zginąć dawno temu, w pojedynku z Dziewięciopalcym. Cała reszta to
był dar od losu. Dar, za który jestem wdzięczny, Wilczarz. Zawsze uwielbiałem... nasze
rozmowy...
Ponurak zamknął oczy i przestał oddychać. Zawsze był małomówny, Harding Ponurak. Z
tego słynął. Teraz zamilkł na wieki. Bezsensowna śmierć, z dala od domu. Nie zginął za
nic, w co wierzył, co rozumiał, czego warto było bronić. Szkoda człowieka. Z drugiej
strony, Wilczarz widział już, jak wielu ludzi wróciło do ziemi, i nigdy nie było w tym nic
wzniosłego.
Westchnął ciężko i wbił wzrok w podłogę.
***
Światło samotnej lampy budziło pełzające cienie w zalatującym pleśnią korytarzu, na
szorstkim kamieniu i obłażącym tynku. Przydawało złowieszczej aury sylwetkom
najemników, a twarze Coski i Ardee zmieniało w obce maski. Ciemność gęstniała pod
ciężkim kamiennym łukiem i wokół umieszczonych pod nim drzwi, pradawnych i sękatych,
nabijanych czarnymi żelaznymi guzami.
- Coś cię rozbawiło, superiorze?
- Byłem tu - odparł półgłosem Glokta. - Dokładnie w tym miejscu. Z Silberem. - Musnął
klamkę czubkami palców. - Dotknąłem nawet klamki... i poszedłem dalej.
„Co za ironia losu. Jakże często odpowiedzi, których szukamy tak długo i tak daleko,
znajdują się na wyciągnięcie ręki”.
Nachylił się ku drzwiom i lodowaty dreszcz przebiegł mu po zdeformowanym
kręgosłupie. Po drugiej stronie było coś słychać, monotonne zawodzenie w nieznanym mu
języku.
„Czyżby adept demonologii przyzywał mieszkańców otchłani?”.
Oblizał wargi. Przed oczami stanęły mu zamarznięte szczątki Marovii.
„Nierozważne byłoby wparowanie tam w tej chwili, bez względu na to, jak bardzo
zależy nam na odpowiedziach. Nadzwyczaj nierozważne...”.
- Superiorze Goyle? Skoro doprowadził nas pan tak daleko, może zechce pan pójść
przodem?
Goyle kwiknął coś spod knebla i jeszcze bardziej wytrzeszczył i tak już wychodzące z
orbit oczy. Cosca złapał go za kołnierz, drugą rękę położył na klamce, przekręcił ją szybko,
pchnął drzwi i wymierzył superiorowi kopniaka w tyłek. Goyle - mamrocząc niezrozumiale
- potknął się i wpadł do pomieszczenia za drzwiami. Rozległ się metaliczny szczęk
zwalnianej cięciwy kuszy. Melodyjne zawodzenie zabrzmiało głośniej, bardziej
chrapliwie.
„Co by teraz powiedział pułkownik Glokta? Naprzód, chłopcy! Po zwycięstwo!”.
Glokta przekuśtykał przez próg (mało się przy tym nie przewracając o własną niewładną
stopę) i powiódł zdumionym wzrokiem dookoła. Znalazł się w dużej okrągłej komnacie z
wysklepionym sufitem. Słabo widoczne w półmroku ściany pokrywało ogromne, misterne
malowidło.
„Niepokojąco znajome malowidło”.
Kanedias, Mistrz Stwórca, z rozłożonymi ramionami górował złowieszczo nad komnatą,
co najmniej pięć razy większy niż w rzeczywistości; ściana ognia za jego plecami pałała
jaskrawą czerwienią, oranżem i bielą. Po drugiej stronie pomieszczenia leżał jego brat
Juvens, wyciągnięty na trawie pod kwitnącymi drzewami i broczący krwią z licznych ran.
Pomiędzy nimi maszerowali żądni zemsty magowie - sześciu z jednej strony, pięciu z
drugiej, z łysym Bayazem na czele.
„Krew, ogień, śmierć, zemsta. Nadzwyczaj stosowne w obecnych okolicznościach”.
Na szerokiej posadzce został nakreślony jakiś złożony wzór: koncentryczne kręgi,
kształty, symbole, przerażająco skomplikowane figury... Wszystko wyrysowane
równiutkimi liniami białego proszku.
„Solą, jeśli mnie wzrok nie myli”.
Goyle - z rękami wciąż związanymi za plecami - leżał na brzuchu jakiś krok, najdalej
dwa od drzwi, na skraju pierwszego, najbardziej zewnętrznego kręgu. Spod jego ciała
wypływała ciemna krew, wystrzelony z kuszy grot sterczał mu z pleców.
„Dokładnie w tym miejscu powinien mieć serce. Nie przyszłoby mi do głowy, że u
Goyle’a to może być czuły punkt”.
Twarze czterech znajdujących się w komnacie adeptów wyrażały różne stopnie
zaskoczenia. Trzech z nich - Chayle, Denka i Kandelau - trzymali oburącz świece, których
skwierczące knoty wydzielały dławiący trupi odór. Saurizin, adept chemii, ściskał w
rękach nienaładowaną kuszę. Twarze starców, żółtawo podświetlone od dołu, upodobniły
się do pantomimicznych masek strachu.
W głębi pomieszczenia stał Silber. Przed nim na pulpicie leżała otwarta wielka księga,
w którą wpatrywał się z wielkim skupieniem w świetle jednej, jedynej lampy. Pod jego
palcem szeleściła stronica, wargi poruszały się nieustannie. Mimo że w pokoju panował
przeraźliwy chłód, nawet z tej odległości Glokta wyraźnie widział krople potu spływające
po jego wychudłej twarzy. Obok Silbera, odziany w biel i przeszywający przestrzeń
spojrzeniem oczu jak para niebieskich sztyletów, stał wyprostowany arcylektor Suit.
- Glokta! Ty kaleki łotrze! - warknął. - Co tu robisz, do diabła?!
- O to samo mógłbym zapytać Waszą Eminencję. - Glokta zatoczył laską krąg, ogarniając
rozgrywającą się przed nim scenę. - Chociaż te świece, prastare księgi, śpiewy i wysypane
solą kręgi poniekąd zdradzają tę tajemnicę, nieprawdaż?
„Tajemnicę, która nagle wydaje mi się cokolwiek infantylna. Ja torturowałem jednego
bławatnika za drugim, ryzykowałem życie w Dagosce, szantażem zdobywałem dla ciebie
głosy poparcia, a ty przez ten czas knułeś... coś takiego?”.
Suit jednak nie był w nastroju do żartów.
- Wynoś się stąd, głupcze! To nasza ostatnia szansa!
- To? Poważnie?
Cosca wszedł tymczasem do sali, za nim przez próg przechodzili kolejni najemnicy.
Silber nie odrywał wzroku od księgi, mamrotał bez przerwy i pocił się coraz obficiej.
- Niech go ktoś uciszy - mruknął Glokta.
- Nie! - zaprotestował Chayle. Na jego drobnej twarzy odmalowała się groza. - Nie
wolno przerywać inkantacji! To niezwykle niebezpieczne przedsięwzięcie, konsekwencje
mogłyby... mogłyby być...
- Katastrofalne! - krzyknął przeraźliwie Kandelau.
Mimo to, jeden z najemników postąpił krok w głąb pomieszczenia.
- Nie zbliżajcie się do soli! - zawył Denka. Świeca zachybotała mu się w rękach, wosk
skapnął na ziemię. - Zaklinam was!
- Stać! - warknął Glokta.
Najemnik zerknął na niego pytająco znad maski, ale posłusznie zatrzymał się na skraju
pierwszego solnego kręgu. W sali robiło się naprawdę zimno. Nienaturalnie zimno. A w
samym środku skupiska koncentrycznych okręgów coś zaczynało się dziać. Powietrze
drgało i falowało jak nad ogniskiem, coraz wyraźniej, w miarę jak Silber kontynuował
monotonną recytację. Glokta stał nieruchomo, zerkając kolejno na starych adeptów.
„Co robić? Przerwać mu czy nie? Przerwać mu czy...?”.
- Panowie pozwolą!
Cosca wystąpił naprzód, sięgając wolną lewą ręką za pazuchę czarnego płaszcza.
„Nie zamierzasz chyba...?”.
Cosca niedbałym, zamaszystym gestem wyszarpnął dłoń spod płaszcza. Ściskał w niej
nóż. Ostrze zalśniło w blasku świec. Koziołkując, przecięło obszar mieniącego się
powietrza pośrodku komnaty i z głuchym stuknięciem wbiło się po rękojeść w czoło
Silbera.
- Ha! - Cosca złapał Gloktę za ramię. - A nie mówiłem? Widziałeś kiedy lepszy rzut
nożem?
Krew spłynęła czerwoną strużką po policzku Silbera. Przewrócił oczami, zamrugał
gwałtownie i osunął się w bok, częściowo oparty o pulpit. W końcu runął na podłogę.
Księga spadła na niego z trzepotem wiekowych stronic. Przewrócona lampa chlapnęła
płonącym olejem na podłogę.
- Nie! - wykrzyknął Suit.
Chayle stęknął tylko i rozdziawił usta. Kandelau odrzucił świecę i przypadł do ziemi.
Denka wydał przeraźliwy kwik i zasłonił ręką twarz, zerkając ze zgrozą spomiędzy
palców.
Zapadła długa chwila ciszy, w której wszyscy - poza Coscą - spoglądali na zwłoki
adepta demonologii. Glokta czekał. Obnażył nieliczne ocalałe zęby i prawie zacisnął
powieki. „To prawie jak jedna z tych makabrycznych, pięknych chwil, jakie upływają od
uderzenia w palec u stopy do odczucia bólu. Nadchodzi. Nadchodzi. Nadchodzi ból...”.
Nic jednak nie nadeszło.
W komnacie nie zabrzmiał demoniczny śmiech, podłoga się nie zapadła, nie otworzyły
się bramy piekieł...
Migotanie powietrza ustąpiło, zaczęło się robić cieplej.
Glokta uniósł brwi. Był prawie, prawie rozczarowany.
- Wygląda na to, że sztuki diabelskie są mocno przereklamowane.
- Nie! - warknął jeszcze raz Suit.
- Chyba jednak tak, Eminencjo. I pomyśleć, że kiedyś cię szanowałem...
Glokta uśmiechnął się do adepta chemii, cały czas ściskającego nienaładowaną kuszę.
Wskazał ciało Goyle’a.
- Piękny strzał. Moje gratulacje. Dla mnie to jeden element bałaganu mniej do
uprzątnięcia. - Skinął na swoich najemników. - Brać go.
- Nie! - wrzasnął Saurizin. Odrzucił kuszę. - To nie był mój pomysł! To wszystko on!
Nie miałem wyboru! To on! - Grubym palcem dźgnął nieruchome ciało Silbera. - I... i
jeszcze on! - Drżącą ręką wskazał Suita.
- Masz bardzo dobre pomysły, z którymi jednak możemy zaczekać do przesłuchania.
Bądźcie tak uprzejmi i aresztujcie Jego Eminencję.
- Z przyjemnością. - Cosca przemierzył posadzkę, wzbijając obłoczki białego proszku i
kreśląc ślad zniszczenia na skomplikowanym wzorze.
- Glokta, ty tępy durniu! - krzyczał Suit. - Nie pojmujesz, jakim zagrożeniem jest Bayaz!
Cały ten Pierwszy z Magów i jego król-bękart! Nie masz prawa! Precz! - Zaskomlał, gdy
Cosca wykręcił mu ręce na plecy i pchnął go na kolana. Siwe włosy rozsypały mu się w
nieładzie. - Nie masz pojęcia...
- Ręczę ci, że jeśli tylko Gurkhulczycy nas wszystkich nie pozabijają, będziesz miał
masę czasu, żeby wszystko mi dokładnie wytłumaczyć.
Glokta posłał arcylektorowi swój obrzydliwy, bezzębny uśmiech. Cosca związał
Sultowi ręce.
„Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długo marzyłem o wypowiedzeniu słów, które za
chwilę padną”.
- Arcylektorze Suit, jest pan aresztowany pod zarzutem zdrady stanu.
***
Jezal mógł tylko stać i patrzeć.
Jedna z bliźniaczek - ta zbryzgana krwią - powolnym gestem uniosła długie ręce nad
głowę i przeciągnęła się leniwie, z zadowoleniem. Druga uniosła brwi.
- Jak chciałbyś umrzeć?
- Wasza Królewska Mość, proszę stanąć za mną. - Gorst zważył miecz w zdrowej dłoni.
- Nie. Nie tym razem.
Jezal zdjął koronę - tę samą, którą Bayaz z takim namaszczeniem osobiście projektował
- i odrzucił ją w kąt. Korona zadźwięczała na posadzce. Miał dość bycia królem.
Jeśli miał zginąć, to zginie jak mężczyzna. Jak zwykły człowiek. Nagle uświadomił
sobie, jak bardzo uprzywilejowaną pozycję zajmował, pozycję, o jakiej zwykły śmiertelnik
nie mógł nawet marzyć. Miał tyle okazji, żeby czynić dobro, lecz tylko się mazał i myślał o
sobie. A teraz było już za późno.
- Przez całe życie wspierałem się na innych. Chowałem się za ich plecami. Wspinałem
się po ich ramionach. Tym razem będzie inaczej.
Jedna z bliźniaczek zaczęła klaskać - powoli, donośnie, regularnie; zwierciadła odbiły
dźwięk echem. Druga z kobiet parsknęła śmiechem. Gorst uniósł miecz. Jezal zrobił to
samo w ostatnim akcie bezcelowego oporu.
Nagle wkroczył między nich najwyższy sędzia Marovia. Poruszał się z prędkością
błyskawicy, czarna szata na nim łopotała. W ręce trzymał zakończony hakiem długi pręt z
ciemnego metalu.
- Co...? - zdążył mruknąć Jezal.
Nagle hak zapłonął ogniem, oślepiająco białym, porażającym jak światło słońca w letni
dzień. Setka haków zalśniła niczym gwiazdy, raz za razem odbijając się w lustrach
powielających ich obraz w nieskończoność. Jezalowi zaparło dech w piersi. Zamknął oczy
i zasłonił twarz ręką, ale i tak świetlisty ślad ognistego punktu zdążył mu się wypalić pod
powiekami.
Kiedy w końcu zamrugał, rozdziawił usta i opuścił rękę, bliźniaczki stały tam, gdzie
przedtem, Marovia znalazł się pomiędzy nimi, a wszyscy troje skamienieli jak posągi.
Syczące smużki pary snuły się z otworów na końcu dziwnej broni i opływały rękę
najwyższego sędziego. Na chwilę wszystko znieruchomiało.
Nagle tuzin luster w głębi sali zapadł się w połowie wysokości, jakby były arkuszami
papieru, które przeciął najostrzejszy na świecie nóż. Dwie dolne połówki i jedna górna
odchyliły się od pionu i runęły na ziemię. Skrzące się drobiny rozprysły się po kafelkach
posadzki.
Bliźniaczka stojąca po lewej stronie stęknęła i Jezal nagle dostrzegł tryskającą spod jej
pancerza krew. Kiedy wyciągnęła rękę ku niemu, dłoń odpadła jej od nadgarstka i
zadudniła głucho na podłodze, a krew siknęła obficie z gładko zakończonego kikuta.
Kobieta przewróciła się w lewo - a ściślej rzecz biorąc, jej tułów osunął się w tym
kierunku, bo nogi poleciały w przeciwnym. Kiedy korpus z łoskotem stuknął o ziemię,
głowa odpadła i potoczyła się w głąb rozlewającej się coraz szerzej kałuży. Włosy -
równiutko przycięte na wysokości karku - jak złota chmura opadły prosto w morze krwi.
Zbroja, ciało i kości - wszystko pokrojone idealnie jak ser przy użyciu specjalnego noża.
Druga z bliźniaczek zmarszczyła brwi i chwiejnie postąpiła krok w stronę Marovii, gdy
wtem kolana się pod nią ugięły i rozpadła się na dwoje na wysokości pasa. Nogi osunęły
się na ziemię i znieruchomiały, osypujący się z ran brunatny pył utworzył mały kopczyk.
Górna część ciała zahaczyła paznokciami o podłogę, podciągnęła się, zadarła głowę i
zasyczała.
Powietrze wokół Marovii zamigotało i tułów żercy stanął w ogniu. Jeszcze przez chwilę
miotał się po podłodze, wydając przeciągły pisk, aż znieruchomiał w masie dymiącego
czarnego popiołu.
Marovia uniósł niezwykłą broń i pogwizdując pod nosem, obejrzał dziwaczny hak na jej
czubku, z którego unosiły się jeszcze resztki pary.
- Kanedias naprawdę znał się na robieniu broni. Prawdziwy Mistrz Stwórca,
nieprawdaż, Wasza Królewska Mość?
- Że co? - mruknął osłupiały Jezal.
Twarz najwyższego sędziego zaczęła się rozpływać, gdy ruszył w kierunku króla, i spod
spodu wyjrzała druga, inna. Tylko oczy się nie zmieniły - miały różne kolory i wesołe
zmarszczki w kącikach; śmiały się do Jezala jak do starego przyjaciela.
Yoru Sulfur ukłonił się nisko.
- Ani chwili spokoju, Wasza Królewska Mość, hmm? Ani chwili spokoju.
Jedne z drzwi otworzyły się z hukiem. Jezal, z duszą na ramieniu, odruchowo uniósł
miecz. Sulfur okręcił się na pięcie, ale broń Stwórcy na razie trzymał opuszczoną. Do sali
ciężkim krokiem wszedł mężczyzna - wysoki, zdyszany, z wykrzywioną, pokrytą bliznami
twarzą i ciężkim mieczem w ręce. Drugą rękę przyciskał do żeber. Jezal nie wierzył
własnym oczom.
- Logen Dziewięciopalcy... Skąd się tu wziąłeś, do licha?!
Północny przez chwilę tylko patrzył, zanim w końcu oparł się o zwierciadło przy
drzwiach, wypuścił miecz z ręki i powoli, bardzo powoli osunął się na podłogę. Usiadł z
głową opartą o lustro.
- To długa historia - odparł.
***
- Wysłuchaj nas...
W powietrznym wirze kłębiło się teraz mrowie sylwetek, całe setki. Stłoczyły się na
obwodzie zewnętrznego kręgu, aż lśniące żelazo zmatowiło i pokryło się kropelkami
zimnej wilgoci.
- ...moglibyśmy ci tyle powiedzieć, Ferro...
- Tajemnice...
- Co możemy ci dać?
- Wiemy... wszystko...
- Tylko nas wpuść...
Tyle głosów. Słyszała wśród nich Arufa, swojego dawnego nauczyciela. Słyszała
Susmana, handlarza niewolników. Słyszała matkę i ojca. Słyszała Yulweia i księcia
Uthmana.
Sto głosów. Tysiąc. Głosy, które kiedyś znała, lecz zapomniała. Głosy umarłych i
żywych.
Krzyki, pomruki, wrzaski. Szepty wprost do ucha. I inne głosy, jeszcze bliższe. Bliższe
nawet niż jej własne myśli.
- Chcesz zemsty?
- Możemy ci ją dać.
- Możemy dać ci zemstę, o jakiej nie śniłaś.
- Wszystko, czego chcesz. Wszystko, czego pragniesz.
- Tylko nas wpuść...
- Odczuwasz wewnętrzną pustkę?
- To nas ci brakuje!
Metalowe pierścienie pobielały od szronu. Ferro klęczała na końcu przyprawiającego o
zawrót głowy i pełnego cieni tunelu o ścianach z pędzącej, wściekle ryczącej materii, który
drugim końcem sięgał wysoko ponad mroczne niebo. Śmiech Pierwszego z Magów
dźwięczał słabo w jej uszach. Powietrze wibrowało od mocy, mieniło się, falowało i
drżało.
- Nie musisz nic robić.
- Bayaz.
- On to zrobi. - Głupiec!
- Kłamca!
- Wpuść nas...
- On nie rozumie.
- On cię wykorzystuje!
- On się śmieje.
- Ale już niedługo.
- Brama ledwie trzyma.
- Wpuść nas...
Jeżeli Bayaz słyszał te głosy, to nie dał nic po sobie poznać. W drżącym bruku
pojawiały się szczeliny rozchodzące się promieniście spod stóp maga; odłamki kamienia
wirowały wokół niego w powietrzu. Żelazne pierścienie zaczęły się wybrzuszać i
przemieszczać, udręczony metal ze zgrzytem wyrywał się z kruszącego się kamienia,
odsłonięte krawędzie lśniły.
- Pieczęć pęka.
- Jedenaście zasłon.
- I jedenaście zasłon odwróconych.
- Drzwi się otwierają.
- Tak - przemówiły głosy chórem.
Krąg cieni się zacisnął. Ferro oddychała szybko i płytko, szczękała zębami, drżała na
całym ciele, ziąb przenikał ją aż do serca. Klęczała na skraju przepaści, bezdennej,
bezgranicznej, pełnej cieni i głosów.
- Niedługo będziemy razem.
- Bardzo niedługo.
- Czas na nas.
- Dwa brzegi przepaści się połączą.
- Tak być powinno.
- Tak było, zanim Euz wypowiedział Pierwsze Prawo.
- Wpuść nas...
Wystarczyłoby, żeby jeszcze przez chwilę utrzymała Nasienie w dłoni - wtedy głosy
podarowałyby jej zemstę. Bayaz był łgarzem, wiedziała to od początku. Nie była mu nic
winna. Jej powieki zatrzepotały i się zamknęły, usta za to otworzyły się szeroko. Świst
wiatru cichł coraz bardziej, aż słyszała już tylko same głosy.
Szeptały, koiły, pałały słusznym gniewem.
- Obejmiemy świat w posiadanie i go naprawimy.
- Razem.
- Wpuść nas...
- Pomożesz nam.
- Uwolnisz nas.
- Możesz nam zaufać.
- Zaufaj nam...
Zaufać?
Tylko kłamcy używali tego słowa. Ferro przypomniała sobie spustoszone Aulcus.
Puste ruiny. Wyjałowioną ziemię. Istoty z Drugiej Strony całe składają się z kłamstw.
Lepiej mieć w sobie pustkę, niż wypełnić ją czymś takim.
Wsunęła język między zęby i przygryzła go z całej siły, aż słony smak krwi wypełnił jej
usta. Wzięła głęboki wdech i zmusiła się do otwarcia oczu.
- Zaufaj nam...
- Wpuść nas!
Spojrzała na skrzynkę Stwórcy, a właściwie na jej falujący, rozpływający się zarys.
Pochyliła się nad nią i nie bacząc na chłoszczącą ją wichurę, szturchnęła pudełko
odrętwiałymi palcami. Nie będzie niczyją niewolnicą - ani Bayaza, ani Głosicieli
Sekretów.
Znajdzie własną drogę, mroczną, być może, ale własną.
Wieko skrzynki się podniosło.
- Nie - zasyczały głosy jak jeden, prosto do jej ucha.
- Nie!
Zgrzytnęła zakrwawionymi zębami i z gardłowym, wściekłym rykiem nakazała swoim
palcom się rozluźnić. Świat stał się roztopioną, wrzeszczącą, bezkształtną masą mroku.
Powoli, stopniowo jej palce się rozwierały. Oto jej zemsta, zemsta na kłamcach,
złodziejach i wszystkich tych, którzy chcieli ją wykorzystać. Ziemia zadrżała, zaczęła się
kruszyć i pękać, cienka i nietrwała jak arkusz szkła, pod którym zieje pustka. Ferro
odwróciła drżącą dłoń wierzchem do góry. Nasienie wypadło jej z ręki.
- Nie! - zabrzmiał unisono protest głosów.
Ferro chwyciła na oślep skrzynkę.
- Walcie się! - wysyczała i resztkami sił zatrzasnęła wieko.
PO DESZCZACH
Logen stał oparty o blanki wieży z boku pałacu i z posępną miną znosił podmuchy
wiatru. Tak samo stał - wieki temu, zdałoby się - na szczycie Wieży Łańcuchów. Wtedy
spoglądał oszołomiony na ciągnące się bez końca miasto i zastanawiał się, czy
kiedykolwiek choćby śnił o ludzkim dziele równie dumnym, pięknym i niezniszczalnym jak
Agriont.
Na pamięć zmarłych, ależ czasy się zmieniają...
Zielona przestrzeń parku była usłana gruzem, drzewa połamane, murawa zryta, jezioro
w połowie wsiąkło w ziemię i zmieniło się w błotniste mokradło. Przy zachodnim skraju
stał ocalały kwartał pięknych, białych domów, które potraciły tylko szyby w oknach. Dalej
jednak, ku zachodowi, budynki miały pozrywane dachy i straszyły odsłoniętymi krokwiami,
jeszcze dalej ściany runęły i puste skorupy gmachów dławiły się gruzem.
A kiedy spojrzało się jeszcze dalej, nie było nic. Zniknęła olbrzymia budowla ze złotą
kopułą. Zniknął plac, na którym rozgrywano turniej. Zniknęła Wieża Łańcuchów, strzegący
jej potężny mur i wszystkie piękne pałace, po których dachach Logen uciekał wtedy z
Ferro.
W zachodniej części Agriontu ział gigantyczny krąg zniszczenia, olbrzymia połać
bezkształtnych gruzów. Reszta miasta była poprzerzynana czarnymi bliznami, dym snuł się
jeszcze nad ostatnimi zgliszczami i dryfującymi po zatoce wrakami okrętów. Nad tym
krajobrazem zagłady górował Dom Stwórcy, kanciasta czarna masa pod posępnym niebem,
obojętna i nietknięta.
Logen drapał się w zadumie po pobliźnionymi policzku. Rany bolały. Tyle ich było...
Każdy skrawek jego ciała był obity i posiniaczony, pocięty i porozdzierany. Walka z
żercą, bitwa przed fosą, pojedynek z Groźnym, siedem dni krwawej jatki w Wysokich
Szczytach; setka starć, potyczek, dawnych kampanii. Zbyt wiele, żeby je spamiętać. Czuł
się zmęczony, obolały, chory.
Z niewesołą miną spojrzał na swoje oparte na blankach dłonie. W odpowiedzi kamień
spojrzał na niego z luki po środkowym palcu. Wciąż był Dziewięciopalcym. Krwawym-
dziewięć. Człowiekiem, który cały jest śmiercią, tak jak to powiedział Bethod. Zdawał
sobie sprawę, że wczoraj omal nie zabił Wilczarza. Swojego najdawniejszego przyjaciela.
Swojego jedynego przyjaciela. Już zamachnął się mieczem i tylko zrządzeniem losu nie
dokonał dzieła zagłady.
Przypomniał sobie, jak z wysokości balkonu Wielkiej Biblioteki Północnej spoglądał na
pustą dolinę i wielkie jezioro o tafli niezmąconej jak zwierciadło. Pamiętał, jak wiatr
chłodził jego świeżo ogoloną żuchwę. Zastanawiał się wtedy, czy człowiek może się
zmienić.
Teraz już znał odpowiedź.
- Panie Dziewięciopalcy!
Odwrócił się błyskawicznie i syknął przez zęby, gdy zakłuło go w połatanym boku.
Pierwszy z Magów wyszedł przez drzwi pod szczytem wieży. Zmienił się, wyglądał
jakoś inaczej. Młodziej. Młodziej nawet niż wówczas, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Poruszał się żwawo, oczy mu błyszczały, może nawet w siwej brodzie okalającej przyjazny
uśmiech pojawiły się pojedyncze ciemne włosy.
Logen dawno już nie widział, żeby ktoś się uśmiechał.
- Jesteś ranny? - spytał Bayaz.
Logen zacmokał z troską.
- Nie pierwszy raz.
- A przy następnych wcale nie jest łatwiej... - Bayaz oparł masywne pięści obok dłoni
Logena i z zadowoleniem powiódł wzrokiem po okolicy, zupełnie jakby oglądał ogród
kwiatowy, a nie gigantyczne zgliszcza i ruiny. - Nie spodziewałem się, że tak szybko znów
się spotkamy. I że tak wiele przez ten czas osiągniesz! Rozumiem, że twój krwawy spór z
Bethodem dobiegł końca. Pokonałeś go. Zrzuciłeś z murów, tak mówią. Ładny gest; zawsze
warto pamiętać, co ludzie uwiecznią w pieśniach, prawda? Krwawy-dziewięć, Król
Północnych! Wyobraź to sobie.
Logen spochmurniał.
- To nie tak było.
- Szczegół. Liczy się wynik, nie uważasz? Przynajmniej zaprowadziłeś pokój na
Północy. Tak czy inaczej, przyjmij moje gratulacje.
- Bethod miał kilka ciekawych rzeczy do powiedzenia.
- Czyżby? - spytał beztrosko Bayaz. - Osobiście zawsze uważałem go za nudziarza:
wiecznie gadał tylko o sobie, swoich planach, swoich dokonaniach. To męczące, kiedy
człowiek nie myśli o innych. Dowodzi braku manier.
- Powiedział, że nie zabił mnie z twojego powodu. Że wytargowałeś się o moje życie.
- Tak było, nie ukrywam. Miał u mnie dług, a ty byłeś ceną, której zażądałem. Lubię
zerkać jednym okiem w przyszłość. Już wtedy spodziewałem się, że może mi się przydać
ktoś, kto umie rozmawiać z duchami, a kiedy na dodatek okazałeś się doskonałym
towarzyszem podróży... Cóż, była to dla mnie nieoczekiwana premia.
Logen złapał się na tym, że cedzi słowa przez zaciśnięte zęby: - Byłoby miło, gdybyś
wcześniej mi to powiedział.
- Nie pytałeś, panie Dziewięciopalcy. O ile sobie przypominam, nie chciałeś znać
moich planów, a ja nie chciałem wywoływać u ciebie poczucia, że jesteś mi coś winien.
Tekst w stylu „Przecież uratowałem ci życie” to kiepski początek przyjaźni.
Brzmiało to całkiem rozsądnie, jak wszystko, co mówił Bayaz, ale niesmak pozostał:
przehandlowali go jak wieprzka.
- Gdzie Quai? Chciałbym z nim...
- Nie żyje - uciął krótko Bayaz. - Jego śmierć okryła nas wielką żałobą.
- Wrócił do ziemi, hmm?
Logen przypomniał sobie, ile wysiłku włożył w uratowanie chłopakowi życia.
Przemierzył wiele mil w znoju i słocie, bo myślał, że tak trzeba. Wszystko na darmo.
Może powinien czuć teraz coś więcej, ale trudno o żywsze uczucia, kiedy wokół roztacza
się krajobraz śmierci. Był odrętwiały.
Albo po prostu miał to w dupie. Trudno powiedzieć.
- Wrócił do ziemi... - powtórzył półgłosem. - A ty dalej robisz swoje.
- Naturalnie.
- Taka jest rola tych, którzy przeżyli. Trzeba wspomnieć umarłych, powiedzieć o nich
parę słów i żyć dalej z nadzieją na lepszy los.
- Otóż to.
- Trzeba trzeźwo patrzeć na świat.
- Istotnie.
Logen pomacał się po obolałych żebrach, usiłując coś poczuć, ale dodatkowe ukłucie
bólu nikomu nie pomogło.
- Straciłem wczoraj przyjaciela.
- To był krwawy dzień. Ale zwycięski.
- Tak? Dla kogo?
Logen widział kręcących się wśród ruin ludzi, wyglądali pośród gruzów jak insekty;
szukali żywych, znajdowali zabitych. Pewnie mało który z nich odczuwał w tej chwili
dreszcz triumfu. On sam na pewno nie.
- Powinienem być teraz wśród swoich - mruknął, ale się nie poruszył. - Pomagać przy
pogrzebach. Opatrywać rannych.
- Tymczasem jesteś tutaj i patrzysz na wszystko z góry.
Zielone oczy Bayaza były twarde i niewzruszone jak dwa kamienie. Ta ich twardość od
razu zwróciła uwagę Logena, z czasem jednak o niej zapomniał. Nauczył się jej nie
zauważać.
- Doskonale cię rozumiem - ciągnął mag. - Uzdrawianie to rzecz dla młodych. Kiedy
człowiek się starzeje, odkrywa, że ma coraz mniej cierpliwości dla rannych. - Uniósł brwi
i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem roztaczającą się przed nimi makabryczną scenerię. - A
ja... ja jestem bardzo stary.
***
Uniósł pięść, żeby zapukać, ale zawahał się i tylko nerwowo potarł opuszkami palców
wnętrze dłoni.
Przypomniał sobie jej kwaśno-słodki zapach, siłę jej rąk, zarys zmarszczonych brwi w
blasku ogniska. Przypomniał sobie jej ciepłe ciało, wtulone w niego nocą. Wiedział, że
połączyło ich coś dobrego, nawet jeśli słowa, które między nimi padły, były ostre;
niektórzy ludzie nie potrafią znaleźć łagodnych słów, choćby nie wiadomo jak się starali.
Oczywiście nie żywił wielkiej nadziei - ktoś taki jak on nie powinien się do nadziei
przywiązywać - ale jak nic z siebie nie dasz, to nic nie dostaniesz.
Dlatego Logen zacisnął zęby i zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zagryzł wargę i
zapukał drugi raz. Nic. Zmarszczył brwi, nagle zniecierpliwiony i podenerwowany,
przekręcił klamkę i pchnął drzwi.
Ferro okręciła się na pięcie. Ubranie miała brudne i wymięte, i to nawet bardziej niż
zwykle, oczy szeroko otwarte, wręcz dziko wytrzeszczone, pięści zaciśnięte... Ale jej twarz
natychmiast zobojętniała, gdy tylko rozpoznała gościa. A wraz z nią zobojętniało jego
serce.
- To ja, Logen.
- Mhm - przytaknęła i spojrzała spode łba na okno. Zrobiła dwa kroki w jego stronę,
mrużąc oczy, po czym nagle odwróciła się w przeciwnym kierunku. - O, tutaj!
- Co? - zdziwił się Logen.
- Nie słyszysz?
- Czego?
- Ich, durniu!
Ferro przekradła się pod ścianę i przycisnęła do niej ucho.
Przychodząc do niej, nie wiedział, czego się spodziewać. Zdawał sobie sprawę, że przy
Ferro człowiek niczego nie może być pewny, ale czegoś takiego się nie spodziewał.
Postanowił jednak brnąć dalej. Cóż innego mu pozostało?
- Jestem teraz królem. - Prychnął. - Królem Północnych, dasz wiarę? - Myślał, że
roześmieje mu się w twarz, ale ona tylko stała nieruchomo, nasłuchując czegoś w ścianie. -
Ja i Luthar, dwaj królowie. Możesz sobie wyobrazić dwóch bardziej beznadziejnych
łajdaków w koronach?
Żadnej reakcji.
Logen oblizał wargi. Wyglądało na to, że musi po prostu przejść do rzeczy.
- Posłuchaj, Ferro. Sprawy tak się ułożyły... między nami... tak to... zostawiliśmy... -
Postąpił jeden krok w jej stronę, potem drugi. - Nie chciałem... no... nie wiem... - Położył
jej dłoń na ramieniu. - Próbuję ci powiedzieć...
Odwróciła się do niego i zatkała mu dłonią usta.
- Ciii. - Złapała go za przód koszuli i pociągnęła w dół, tak że oboje uklękli.
Przytknęła ucho do posadzki, wodząc oczami na boki, jakby pilnie czegoś nasłuchiwała.
- Słyszysz? - Puściła go i wcisnęła się w kąt pokoju. - O, tutaj! Słyszysz ich?
Powoli wyciągnął rękę i dotknął jej karku. Przesunął czubkami palców po skórze.
Wzruszyła gwałtownie ramionami i strąciła jego dłoń. Skrzywił się. Może to coś
dobrego, co ich połączyło, istniało tylko w jego umyśle, nie w jej? Może tak bardzo tego
pragnął, że to zmyślił?
Wstał i odchrząknął; zaschło mu w gardle.
- Nieważne. Przyjdę może później.
Ferro nadal klęczała z głową przytuloną do posadzki. Nawet się za nim nie obejrzała,
kiedy wychodził.
***
Logen Dziewięciopalcy był ze śmiercią za pan brat. Przez całe życie kroczyła u jego
boku. Widział dziesiątki palonych ciał po bitwie o Carleon, dawno temu. Widział setki
grzebanych trupów w bezimiennej dolinie w Wysokich Szczytach. W podziemiach
zburzonego Aulcus szedł po górach ludzkich kości. Ale nawet Krwawy-dziewięć, człowiek
budzący największą grozę wśród mieszkańców Północy, nigdy nie widział czegoś
podobnego.
Zwały trupów przy szerokiej alei sięgały mu do piersi. Kopce ciał ciągnęły się bez
końca. Liczba zabitych szła w setki, tysiące, przekraczała jego wyobrażenie. Ktoś starał się
poprzykrywać zwłoki, ale mógł się bardziej postarać: wiatr tarmosił obciążone kawałkami
drewna obszarpane płachty, odsłaniając bezwładnie zwisające dłonie i stopy.
Przy tym końcu alei ocalało kilka posągów - dumni niegdyś królowie i ich doradcy o
twarzach z kamienia i pobliźnionych, dziobatych ciałach ze smutkiem spoglądali na
krwawe pobojowisko u swoich stóp. Zachowało się ich dostatecznie dużo, żeby Logen
wiedział, że naprawdę idzie Drogą Królewską i bynajmniej nie zbłądził do krainy
umarłych.
Sto kroków dalej zostały już tylko puste piedestały; na jednym tkwiła jeszcze para
obłamanych nóg. Wokół tych resztek zebrała się niezwykła grupa ludzi, zasuszonych, jakby
zawieszonych wpół drogi między życiem i śmiercią. Siedzący na kamiennym bloku
mężczyzna wpatrywał się tępo w dal, garściami rwąc sobie włosy z głowy. Inny, stojący
obok, kaszlał w zakrwawioną szmatę. Kobieta i mężczyzna leżeli obok siebie, gapiąc się w
przestrzeń. Ich ściągnięte, dziwnie obkurczone twarze upodobniły się do nagich czaszek.
Kobieta oddychała chrypliwie, szybko, płytko; mężczyzna nie oddychał wcale.
Po dalszych stu krokach miał wrażenie, że znalazł się w ruinach piekła. Nic nie
świadczyło o tym, że w przeszłości stały tu jakieś posągi, domy czy cokolwiek innego.
Zewsząd otaczały go nierówne sterty najdziwniejszego śmiecia: potrzaskany kamień,
połamane drewno, poskręcany metal, papier, szkło, wszystko zmiażdżone i pozlepiane
całymi tonami pyłu i błota. Z tych zwałów sterczały czasem dziwnie nietknięte drobiazgi -
tu drzwi, tam krzesło, gdzie indziej dywan, malowany talerz, uśmiechnięta głowa rzeźby.
Pośród tego chaosu krzątali się brudni od kurzu ludzie: grzebali w gruzowisku,
wyrzucali wybrane przedmioty na drogę, próbowali przekopywać ścieżki wśród gruzów.
Ratownicy, robotnicy, złodzieje... Któż to mógł wiedzieć?
Minął trzaskające ognisko, płomienie strzelały mu na wysokość głowy, poczuł na
policzku ich ciepły pocałunek. Obok stał wysoki żołnierz w usmolonej zbroi.
- Macie tam jakieś kawałki białego metalu?! - wołał do ludzi przekopujących
pobojowisko. - Cokolwiek znajdziecie, idzie do ognia! Kawałki ciała zakute w biały
metal?
Też spalić! Z rozkazu Zamkniętej Rady!
Kilka kroków dalej, na szczycie jednego z większych gruzowisk ktoś mocował się z
długim kawałem drewna. Właśnie w tej chwili odwrócił się, żeby mocniej chwycić drąg...
Jezal dan Luthar we własnej osobie, w podartym, brudnym ubraniu, z twarzą umazaną
błotem. Podobnie jak Logen, ani trochę nie przypominał króla.
Barczysty mężczyzna z ręką na temblaku obserwował z dołu starania Jezala.
- Wasza Królewska Mość, to niebezpieczne! - zapiał dziwnie dziewczęcym głosikiem.
- Naprawdę powinniśmy...
- Nie! To tutaj jestem w tej chwili potrzebny!
Jezal znów naprężył się nad belką, aż żyły wystąpiły mu na szyi. Nie miał szans wyrwać
cholerstwa spod gruzów, lecz mimo to nie ustawał w wysiłkach.
Logen stał i patrzył.
- Od dawna tak ma? - spytał.
- Całą noc i cały dzień - odparł barczysty nieznajomy. - I nie zanosi się na to, żeby miał
sobie odpuścić. Niewielu znajdujemy żywych, w dodatku prawie wszyscy mają tę chorobę.
- Zdrową ręką wskazał grupkę zebraną nieopodal posągów. - Wypadają im włosy.
Paznokcie. Zęby. Usychają w oczach. Niektórzy już pomarli, innym niewiele brakuje. -
Pokręcił smutno głową. - Za jaką zbrodnię spotyka nas taka kara?
- Kara nie zawsze spada na głowy winnych.
- Dziewięciopalcy! - Jezal spojrzał na nich z góry. Za jego plecami świeciło
rozwodnione słońce. - Jesteś kawał chłopa! Złap no koniec tej belki!
Trudno było powiedzieć, na co komu się zda poruszenie jednej belki, ale, jak mawiał
ojciec Logena, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Logen wspiął
się więc na gruzowisko, nie bacząc na osypujące mu się spod stóp kamienie i pękające pod
nim deski, podciągnął się na samą górę, wyprostował i wytrzeszczył oczy.
- Na pamięć zmarłych...
Widziane z tej wysokości góry gruzów ciągnęły się w nieskończoność. Ludzie pełzali po
nich, rozkopywali je gorączkowo, przesiewali ostrożnie lub po prostu stali wśród nich tak
jak on, oszołomieni skalą zniszczeń. Krąg zagłady miał co najmniej milę średnicy.
- Pomóż mi, Logen!
- Jasne. Już się robi.
Logen schylił się i wcisnął dłonie pod długą, na wpół zwęgloną belkę. Dwaj królowie
wlekący złamany dźwigar. Królowie błota. - Na raz! - Logen stęknął.
Szwy zapłonęły żywym ogniem. Belka drgnęła.
- Tak! - stęknął Jezal.
Razem dźwignęli belkę i zepchnęli na bok. Jezal schylił się, odsunął uschniętą gałąź,
oddarł kawałek poszarpanej płachty. Pod spodem leżała kobieta z obróconą na bok głową.
Ciemne kręcone włosy miała pozlepiane krwią, złamaną ręką osłaniała dziecko.
- No tak. - Jezal otarł usta wierzchem brudnej dłoni. - W porządku. Dorzucimy ich do
reszty zabitych. - Przeszedł kawałek dalej. - Hej, ty! Przynieś tu ten łom! I jakiś oskard,
musimy uprzątnąć gruz. Odłoży się go na później. Przyda się przy odbudowie.
Logen oparł mu rękę na ramieniu.
- Zaczekaj, Jezal. Zaczekaj chwilę. Znasz mnie.
- Pewnie. Lubię myśleć, że cię znam.
- To dobrze. Powiedz mi coś, w takim razie. Powiedz, czy... - Logen zająknął się,
szukając właściwych słów. - Czy ja jestem złym człowiekiem?
- Ty? - Jezal wybałuszył z niedowierzaniem oczy. - Logen, jesteś najlepszym
człowiekiem, jakiego znam.
***
Zebrali się w parku pod złamanym drzewem - czarne, nieruchome sylwetki na tle
czerwonych i złotych chmur okalających zachodzące słońce. Podchodząc, Logen słyszał ich
stłumione, nieśpieszne głosy. Słowa dla zmarłych, łagodne i smutne. Zobaczył groby u ich
stóp: dwa tuziny kopczyków świeżo wzruszonej ziemi, rozłożone po okręgu, żeby wszyscy
byli równi. Równi wobec Wielkiego Rozjemcy, jak mawiają górale. Ludzie składani w
ziemi i ludzie wypowiadający słowa - scena jak żywcem wyjęta z dawnej Północy, z
czasów Skarlinga Bez Kaptura.
- ...Harding Ponurak. Mistrz łuku. W życiu nie widziałem lepszego. Nie umiem zliczyć,
ile razy ratował mi życie. I nigdy nie oczekiwał podziękowań, co najwyżej, być może,
spodziewał się, że odpłacę mu tym samym. Tym razem mi się nie udało. Tym razem
żadnemu z nas się...
Wilczarz zawiesił głos. Parę głów odwróciło się w stronę Logena, gdy jego buty
zachrzęściły na żwirze.
- A niech mnie... - mruknął ktoś. - Król Północnych.
- Krwawy-dziewięć we własnej osobie.
- Powinniśmy się chyba ukłonić, co?
Teraz już wszyscy na niego patrzyli. Ich oczy błyszczały w półmroku, poza tym jednak
widział tylko niewyraźne kształty, trudne do odróżnienia. Tłum cieni. Tłum duchów.
A z pewnością tłum ludzi nieprzyjaznych jak duchy.
- Chcesz coś powiedzieć, Krwawy-dziewięć? - zapytał ktoś z tyłu.
- Raczej nie. Dobrze wam idzie.
- Nie musieliśmy tu przybywać.
Pomruki aprobaty.
- To nie nasza walka, do diabła.
- Nie musieli zginąć.
Głośniejsze pomruki.
- To ciebie powinniśmy tu chować.
- Być może - zgodził się Logen. Chętnie by nad tym zapłakał, ale zamiast tego tylko się
uśmiechnął. To był uśmiech Krwawego-dziewięć. Tak uśmiechają się trupie czaszki,
skrywające w swoim wnętrzu tylko śmierć. - Być może - powtórzył. - Ale to nie wy
decydujecie o tym, kto zginie, a kto nie. Bo żeby o tym decydować, to trzeba mieć jaja.
Macie je?
Odpowiedziało mu milczenie.
- Tak myślałem. Harding Ponurak powinien być zadowolony, inni polegli też. Będzie
nam ich brakowało. - Splunął na trawę. - Sram na pozostałych.
Odwrócił się i wrócił tam, skąd przyszedł.
W mrok.
ODPOWIEDZI
„Tyle pracy”.
Dom Pytań ocalał, ktoś musiał przejąć stery.
„Kto miałby to zrobić? Superior Goyle? Niestety, bełt w sercu skutecznie mu to
uniemożliwia”.
Ktoś musiał dopilnować uwięzienia i przesłuchania setek gurkhulskich jeńców, których
zresztą przybywało z każdym dniem, w miarę jak królewska armia spychała wroga w
stronę Kelnu.
„Kto jeszcze nam został? Praktyk Vitari? Porzuciła Unię na dobre, zabrawszy ze sobą
dzieci”.
Ktoś musiał osądzić zdradę lorda Brocka. Odszukać go, wykurzyć jego wspólników,
dokonać aresztowań i uzyskać zeznania.
„Kogo my tu jeszcze mamy... Może arcylektor Suit? Nie, to nie wchodzi w grę”.
Zdyszany, zasapany Glokta podkuśtykał do drzwi swoich apartamentów, szczerząc
nieliczne ocalałe zęby w grymasie bólu.
„Dobrze przynajmniej, że przeprowadziłem się do wschodniej części Agriontu. Trzeba
cieszyć się z drobiazgów, takich jak własny kąt, w którym można złożyć okaleczone ciało
na spoczynek. Moje stare lokum marnieje dziś pewnie pod tysiącem ton gruzu, tak jak cała
reszta...”.
Drzwi były niedomknięte. Pchnął je najdelikatniej jak potrafił, na co otworzyły się ze
skrzypnięciem. Miękkie światło rozlało się po korytarzu, lśniąca smuga obmyła zakurzone
deski podłogi, czubek laski Glokty i ubłocony nosek jednego buta.
„Nie zostawiliśmy otwartych drzwi, a już na pewno nie zostawiliśmy zapalonej lampy”.
Nerwowo przesunął językiem po pustych dziąsłach.
„Zatem mamy gościa. Nieproszonego gościa. Mamy wejść i go przywitać?”.
Zerknął w bok, w głąb pogrążonego w ciemności korytarza.
„Czy lepiej będzie uciec?”.
Prawie się uśmiechnął. Powłócząc nogą, przestąpił próg - najpierw przestawił laskę,
potem prawą stopę, na koniec lewą, boleśnie niewładną.
Jego gość siedział pod oknem przy świetle samotnej lampy. Blask rozpływał się po
surowych płaszczyznach jego twarzy, zimny mrok gęstniał w jej głębokich bruzdach.
Siedział nad rozłożoną szachownicą, którą Glokta zostawił w takim właśnie stanie; figury
rzucały długie cienie na planszę.
- Proszę, proszę, superior Glokta... Czekałem na ciebie.
„A ja na ciebie”.
Glokta podkuśtykał do stołu, zgrzytając laską na gołych deskach.
„Idę niechętnie jak skazaniec na szubienicę. Cóż, nie da się oszukiwać kata w
nieskończoność. Może przynajmniej przed końcem poznamy jakieś odpowiedzi. Zawsze
marzyłem o tym, żeby umrzeć jako człowiek dobrze poinformowany”.
Stęknął i powoli, bardzo powoli opadł na wolne krzesło.
- Mam przyjemność z panem Valintem czy panem Balkiem?
Bayaz uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Z oboma, naturalnie.
Glokta oblizał ocalałe zęby i cmoknął cicho.
- Czemu zawdzięczam ten oszałamiający zaszczyt?
- Powiedziałem przecież, w dniu, w którym razem odwiedziliśmy Dom Stwórcy, że
powinniśmy jeszcze kiedyś porozmawiać, prawda? Porozmawiać o tym, czego obaj
chcemy Ta chwila właśnie nadeszła.
- O, dniu radosny.
Pierwszy z Magów obserwował superiora z takim wyrazem twarzy, z jakim człowiek
mógłby się przyglądać interesującemu okazowi insekta.
- Muszę przyznać, że jestem tobą zafascynowany, superiorze. Można by pomyśleć, że
twoje życie jest wprost nie do zniesienia, ty jednak czepiasz się go ze wszystkich sił,
walczysz o nie każdą dostępną bronią, uciekasz się do wszelkich możliwych podstępów.
Nie chcesz umrzeć.
- Jestem gotowy na śmierć. - Glokta bynajmniej nie spuścił wzroku. - Ale nie chcę
przegrać.
- Za żadne skarby, co? Jesteśmy do siebie podobni. Tym bardziej podobni, że mało jest
takich jak my. Rozumiemy, że są rzeczy, które po prostu trzeba zrobić, i nie cofamy się
przed nimi. Z pewnością kojarzysz kanclerza Feekta.
„Jeśli tylko sięgnę pamięcią dostatecznie daleko wstecz...”.
- Złotego kanclerza? Podobno przez czterdzieści lat kierował Zamkniętą Radą. Mówi
się, że rządził całą Unią.
„Tak mówił Suit. Twierdził, że Feekt pozostawił po sobie pustkę, którą on i Marovia
byli chętni wypełnić. Dla mnie od tego właśnie zaczął się ten ohydny taniec: wizyta
arcylektora, zeznanie mojego starego druha Salema Rewsa, aresztowanie Seppa dan
Teufela, Mistrza Mennic...”.
Bayaz wodził jednym palcem po figurach na planszy, jakby rozważał następne
posunięcie.
- Zawarliśmy z Feektem umowę. Ja dałem mu władzę, a on wiernie mi służył.
„Feekt... fundament państwa... wiernie ci służył, tak? Spodziewałem się po tobie manii
wielkości, ale to przechodzi wszelkie wyobrażenie”.
- Mam uwierzyć, że w jego czasach praktycznie władałeś Unią?
Bayaz prychnął lekceważąco.
- Władałem nią od początku, odkąd udało się ją sklecić za czasów Haroda zwanego
Wielkim. Bywały chwile, w których musiałem osobiście angażować się w sprawy
państwa, tak jak podczas tego ostatniego kryzysu. Najczęściej jednak obserwowałem Unię
z daleka, zza kulis, rzec by można.
- Za kulisami bywa chyba duszno, nieprawdaż?
- Nieunikniona niewygoda. - Światło lampy zalśniło na białym uśmiechu maga. - Ludzie
lubią oglądać ładne lalki, superiorze, ale nawet przelotny widok lalkarza może być dla nich
wielce bulwersujący. Ba, mogliby wręcz odkryć sznurki przywiązane do własnych rąk!
Sultowi udało się zajrzeć za kulisy, i co? Sam widzisz, jakiej biedy napytał nam
wszystkim.
Mag pstryknięciem palca przewrócił jedną z figur, która przewróciła się i zakolebała na
szachownicy.
- Przypuśćmy, że naprawdę jesteś wielkim architektem, który dał nam... - Glokta
machnięciem ręki wskazał za okno. „Bezkres uroczej zagłady”. - To wszystko. Skąd ta
hojność?
- Przyznam się: nie był to z mojej strony czysty altruizm. Khalul miał po swojej stronie
Gurkhulczyków, więc i ja potrzebowałem żołnierzy. Nawet najwięksi generałowie
potrzebują małych ludzików, którzy sformują szyk i utrzymają pozycje. - Machinalnie
przesunął do przodu jedną z mniej ważnych figur. - Nawet najdzielniejszy wojownik
potrzebuje zbroi.
Glokta wysunął w zadumie dolną wargę.
- Tylko że kiedy Feekt zmarł, zostałeś nagi.
- Nagi jak niemowlę, i to w moim wieku. - Bayaz westchnął przeciągle. - W dodatku
znalazłem się w trudnym położeniu, bo Khalul już szykował się do wojny. Powinienem był
szybciej znaleźć odpowiedniego następcę Feekta, byłem jednak myślami zupełnie gdzie
indziej, zakopałem się w swoich księgach. Im człek starszy, tym szybciej płynie mu czas;
łatwo zapomnieć, jak szybko umierają ludzie. „I jak łatwo”.
- Śmierć złotego kanclerza pozostawiła po sobie próżnię... - mruknął zamyślony Glokta.
- Suit i Marovia dostrzegli w tym szansę zagarnięcia władzy dla siebie i wypromowania
własnych pomysłów na państwo.
- Nadzwyczaj szalonych pomysłów, jak się okazało. Suit chciał powrotu do
wyimaginowanej przeszłości, w której każdy znał swoje miejsce i robił, co mu kazano. A
Marovia? Ha! Marovia zamierzał oddać władzę w ręce ludu! Głosowania? Wybory? Głos
szarego człowieka?
- Istotnie, zaprezentował tego rodzaju koncepcję.
- Mam nadzieję, że w odpowiedzi ty zaprezentowałeś stosowną pogardę. Władza w
ręce ludu? - zapytał z drwiącym uśmieszkiem Bayaz. - Lud jej nie chce. Lud jej nie
rozumie.
Zresztą, co by z nią zrobił, do diabła, gdyby już ją uzyskał? Ludzie są jak dzieci... Nie,
ludzie są dziećmi. Potrzebują kogoś, kto im powie, co mają robić.
- Kogoś takiego jak ty?
- A znasz lepszego kandydata? Marovia zamierzał wykorzystać mnie w swoich małych
knowaniach, tymczasem to ja jego wykorzystywałem. Wyrywali sobie z Sultem okrawki,
kiedy gra była dawno rozstrzygnięta, bo ja wcześniej przygotowałem swój ruch.
Glokta pokiwał głową.
- Jezal dan Luthar.
„Nasz mały bękart”.
- Twój przyjaciel. I mój.
„Tyle że bękart jest bezużyteczny, dopóki...”.
- Na drodze stał ci jeszcze książę Raynault, następca tronu.
Mag przewrócił drugą figurę, która stoczyła się z planszy i zaklekotała na stole.
- Mówimy o wielkich wydarzeniach, w takich sytuacjach pewne straty są nieuniknione.
- Ale załatwiłeś to w taki sposób, jakby zabił go żerca.
- Bo tak było. - Pogrążony w cieniu Bayaz uśmiechnął się z wyższością. - Nie wszyscy,
którzy łamią Drugie Prawo, służą Khalulowi. Yoru Sulfur, mój uczeń, też lubi przegryźć co
nieco.
Mag kłapnął drapieżnie dwoma rzędami gładkich, równych zębów.
- Rozumiem.
- Trwa wojna, superiorze. A na wojnie trzeba używać wszelkiej broni, jaką ma się pod
ręką. Powściągliwość w tej kwestii byłaby szaleństwem. Więcej: byłaby tchórzostwem.
Ale komu ja to mówię... Tobie na pewno nie trzeba udzielać lekcji okrucieństwa.
- Nie, nie trzeba.
„Wpojono mi ją przemocą w imperatorskim więzieniu. Od tamtej pory nieustannie
ćwiczę się w tej sztuce”.
Bayaz szturchnął inną z figur.
- Użyteczny człowiek z tego Sulfura. Dawno pogodził się z tym, co nieuniknione, i
opanował tajniki zmiany kształtu.
„To on był strażnikiem, który zalewał się łzami przed drzwiami sypialni Raynaulta, a
następnego dnia rozpłynął się w powietrzu...”.
- Skrawek materiału z sypialni posła... - mruknął Glokta. - Unurzany we krwi.
„I tym sposobem niewinny człowiek trafił na szubienicę, a wojna Gurkhulu z Unią
rozkwitła. Jeden sprawny ruch miotły usunął dwie przeszkody na raz”.
- Pokój z Gurkhulem kłócił się z moimi planami. Sulfur zachował się nieudolnie,
pozostawiając tak oczywiste ślady, ale też nie spodziewał się, że będziesz dociekał
prawdy, mając na podorędziu wygodne wytłumaczenie.
Glokta kiwał z namysłem głową. Wszystko z wolna układało się w całość.
- Dowiedział się od Severarda o moim śledztwie, a wtedy złożył mi wizytę twój uroczy
żywy trup, Mauthis, i zapowiedział, że albo przestanę węszyć, albo umrę.
- Otóż to. Przy innych okazjach Yoru przybierał inne postaci i inne imiona. Jako Garbarz
podżegał wieśniaków do zgoła niestosownych zachowań. - Bayaz przyjrzał się krytycznie
swoim paznokciom. - Wszystko jednak w imię lepszej sprawy, superiorze.
- Wszystko po to, żeby dodać splendoru twojej najnowszej marionetce. Żeby uczynić z
Jezala ulubieńca ludu, pokazać go arystokratom, przedstawić Zamkniętej Radzie... To ty
byłeś źródłem wszystkich plotek.
- O bohaterskich czynach na zrujnowanym Zachodzie? - Bayaz znowu prychnął. - Jezal
dan Luthar... Właściwie nic nie robił, tylko narzekał na deszcz.
- To niewiarygodne, w jakie bzdury uwierzą idioci, jeśli tylko dostatecznie głośno je
powtarzać. Ustawiłeś też turniej.
- Zauważyłeś? - Bayaz się rozpromienił. - To imponujące, superiorze. Naprawdę
imponujące. Przez cały czas poruszałeś się po omacku, a byłeś tak blisko prawdy...
„A zarazem tak daleko”.
- Ale na twoim miejscu nie przejmowałbym się tym - ciągnął mag. - Jestem w znacznie
korzystniejszej sytuacji. Pod koniec Suit również zaczął ocierać się o prawdę, lecz
stanowczo zbyt późno. Od początku domyślałem się, jakie ma plany.
- I dlatego kazałeś mi się nimi bliżej zainteresować?
- Fakt, że prawie do samego końca nie chciałeś mnie słuchać, był dla mnie źródłem
niejakiego rozdrażnienia.
- Może gdybyś ładnie poprosił... - „Na pewno byłoby to coś nowego”. - Niestety, ja
znalazłem się w sytuacji nadzwyczaj niesprzyjającej. Przypadek nadmiaru przełożonych.
- Ale już masz to z głowy, prawda? Byłem prawie zawiedziony na wieść o tym, jak
niewiele Suit odkrył. Sól, świece i inkantacje? Żałosna dziecinada! Może wystarczyła,
żeby w stosownym momencie pozbyć się tego niedoszłego demokraty Marovii, ale dla
mnie nie stanowiła najmniejszego zagrożenia.
Glokta przeniósł wzrok na szachownicę. „Suit i Marovia. Tacy bystrzy, tacy wpływowi,
a cała ta ich brzydka przepychanka nie miała żadnego znaczenia. Byli pionkami, które
nawet się nie domyślają prawdziwych rozmiarów planszy. Kim zatem ja jestem? W
najlepszym wypadku drobinką kurzu pomiędzy polami szachownicy”.
- Co powiesz o tajemniczym gościu, który odwiedził cię w twoich komnatach w dniu,
kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy?
„Może był także moim gościem? Kobieta, lodowata...”.
Zmarszczki gniewu przecięły czoło Bayaza.
- Błędy młodości. Nie wracajmy do tego.
- Jak sobie życzysz. A co z Wielkim Prorokiem Khalulem?
- Wojna trwa. Będą inne pola bitew, inni żołnierze... Ale to, co się tu wydarzyło, to była
ostatnia bitwa stoczona przy użyciu broni z przeszłości. Magia wycieka ze świata. Nauka
płynąca z Dawnego Czasu przepada w mrokach historii. Oto świt nowej ery.
Mag skinął niedbale ręką i coś mignęło w powietrzu, spadło na środek szachownicy i
kręciło się przez chwilę w kółko, zanim znieruchomiało, wydając przy tym
charakterystyczny dźwięk upadającej monety. Złote pięćdziesiąt marek, połyskujące ciepło
i serdecznie w blasku lampy.
Glokta miał ochotę parsknąć śmiechem.
„Nawet teraz i tutaj wszystko sprowadza się do tego. Wszystko ma swoją cenę”.
- To pieniądze zadecydowały o triumfie króla Guslava w jego niewydarzonej wojnie z
Gurkhulem - mówił dalej Bayaz. - To pieniądze zjednoczyły Otwartą Radę i kazały jej
poprzeć króla-bękarta. To pieniądze sprawiły, że książę Orso przybył bronić córki i
przechylił szalę zwycięstwa na naszą korzyść.
- To pieniądze pozwoliły mi tak długo utrzymać Dagoskę.
- Teraz wiesz czyje.
„Kto by pomyślał? Bardziej pierwszy z lichwiarzy niż Pierwszy z Magów. Rada
Zamknięta i Otwarta, pospólstwo i król, kupcy i kaci - wszyscy schwytani w złotą sieć.
Sieć długów, kłamstw i tajemnic, a każde włókno szarpnięte w odpowiednim miejscu, jak
struna harfy trącona palcem mistrza. A co z biednym superiorem Gloktą, nieporadnym
bufonem?
Czy w tej harmonii znajdzie się miejsce także dla jego fałszywej nuty? Czy też mój
kredyt życia właśnie się wyczerpał?”.
- Powinienem ci chyba pogratulować mistrzowskiej zagrywki - zauważył z goryczą
Glokta.
- To nic wielkiego... - Bayaz zbył słowa Glokty machnięciem ręki. - Zebranie bandy
prostaków, postawienie na ich czele tego kretyna Haroda i dopilnowanie, żeby
zachowywali się jak cywilizowani ludzie; niedopuszczenie do rozpadu Unii w wojnie
domowej i posadzenie na tronie tego błazna, Arnaulta; takie pokierowanie tchórzliwym
Casamirem, żeby podbił Angland... O tak, to były mistrzowskie zagrywki. A to teraz?
Betka. Mam wszystkie karty w ręku, zawsze będę je miał. Dokonałem...
„Nudne to”.
- Pierdu, pierdu. Duszę się od smrodku twojego samozadowolenia. Jeśli chcesz mnie
zabić, spopiel mnie od razu i miejmy to z głowy, ale zaklinam cię, nie każ mi dłużej
wysłuchiwać swoich przechwałek.
Długą chwilę siedzieli w milczeniu, taksując się wzrokiem ponad ciemnym blatem stołu
- dostatecznie długą, żeby noga Glokty zaczęła drżeć, powieka zatrzepotała, a wnętrze
bezzębnych ust wyschło na wiór.
„Ach, słodkie wyczekiwanie. Czy to teraz? Czy teraz? Czy...”.
- Zabić cię? - powtórzył spokojnie Bayaz. - Wtedy musiałbym obejść się bez twojego
ujmującego poczucia humoru.
„A więc nie teraz”.
- No to... dlaczego odkrywasz przede mną karty?
- Dlatego że wkrótce opuszczę Aduę. - Mag pochylił się, na jego niewzruszoną twarz
padło światło. - A ty musisz zrozumieć, gdzie spoczywa prawdziwa władza, i gdzie będzie
spoczywać na zawsze. Musisz mieć właściwy ogląd rzeczy, którego zabrakło Sultowi i
Marovii. Musisz... jeśli masz mi służyć.
- Służyć ci?
„Wolałbym spędzić dwa lata w zatęchłej ciemnicy. Wolałbym, żeby mi nogę posiekali
na mielone. Wolałbym dać sobie powyrywać zęby. Ponieważ jednak wszystko to już mam
za sobą...”.
- Przejmiesz rolę Feekta, rolę, którą przed nim pełniło dwudziestu wielkich ludzi.
Będziesz moim przedstawicielem w Unii. Będziesz kierował Zamkniętą Radą, Otwartą
Radą i naszym wspólnym przyjacielem królem. Dopilnujesz, żeby dochował się potomków,
dziedziców tronu. Zadbasz o stabilność państwa. Krótko mówiąc, będziesz miał baczenie
na szachownicę podczas mojej nieobecności.
- Ale Zamknięta Rada nigdy się nie...
- Tym, którzy przeżyli, przedstawiono już stosowne argumenty. Ukorzą się przed twoją
władzą. To znaczy, przed moją władzą.
- Jak mam się...?
- Będziemy w kontakcie. Częstym. Przez moich ludzi w banku, przez Sulfura... Są
jeszcze inne sposoby. Zorientujesz się.
- Domyślam się, że nie mam wyboru?
- Nie, chyba że możesz zwrócić mi milion marek, który ci pożyczyłem. Z odsetkami.
Glokta poklepał się po koszuli na piersi.
- Niech to szlag! Zostawiłem sakiewkę w biurze.
- W takim razie obawiam się, że faktycznie nie masz wyboru. Dlaczego jednak miałbyś
mi odmówić? Proponuję ci współpracę przy wykuwaniu nowej epoki.
„Unurzanie rąk po łokcie w najbrudniejszej robocie”.
- Możesz być wielkim człowiekiem. Największym z wielkich.
„Kalekim kolosem stojącym ponad Zamkniętą Radą.
- Twoja podobizna zostanie uwieczniona w kamieniu przy Królewskiej Drodze.
„Żeby na jej widok dzieci mogły płakać. Oczywiście, po wcześniejszym uprzątnięciu
gruzu i trupów”.
- Będziesz kształtował losy kraju.
- Pod twoim przewodnictwem.
- Naturalnie. Nie ma nic darmo, przecież wiesz.
Bayaz kolejny raz pstryknął palcami i znów coś zakręciło się na szachownicy, spadło na
stół i znieruchomiało tuż przed Gloktą. Błysnęło złoto.
Pierścień arcylektora.
„Ileż razy klękałem, żeby ucałować ten klejnot! Wtedy nie mogłem nawet marzyć o tym,
że pewnego dnia włożę go na palec”.
Glokta wziął pierścień do ręki i zaczął w zadumie obracać go w palcach.
„W ten oto sposób pozbyłem się w końcu mrocznego pana - tylko po to, by stwierdzić,
że bat na moje plecy tkwi już w dłoni innego, o wiele mroczniejszego i potężniejszego. Jaki
jednak mam wybór? Jaki wybór ma ktokolwiek z nas?”.
Wsunął pierścień na palec. Ogromny kamień zalśnił w blasku lampy, skrząc się
fioletowymi iskrami.
„Od trupa do najważniejszego człowieka w państwie, w jeden wieczór”.
- Pasuje - mruknął.
- Naturalnie, Eminencjo. Nigdy w to nie wątpiłem.
RANNI
West obudził się nagle i odruchowo spróbował usiąść. Ból przeszył mu nogę, pierś i
prawą rękę, gdzie ulokował się na dobre i zaczął pulsować. West osunął się z jękiem i
zagapił na sufit - kamienny, wysoko sklepiony, okryty gęstym cieniem.
Zewsząd podkradały się do niego dźwięki - postękiwania, jęki, kasłanie, szloch,
przyśpieszone oddechy, bolesne pomruki, czasem wrzask bólu... Odgłosy, które zbliżają
ludzi do zwierząt. Gdzieś po lewej ktoś szeptał chrapliwie, bez przerwy, monotonnie jak
szczur drapiący kamienną ścianę: - Nic nie widzę. Przeklęty wiatr. Nic nie widzę. Gdzie ja
jestem? Jest tu kto? Nic nie widzę.
West przełknął ślinę. Ból narastał. W lazaretach w Gurkhulu też słyszał takie odgłosy,
kiedy odwiedzał rannych ze swojej kompanii. Pamiętał makabryczny smród i zgiełk
panujące w tych namiotach, cierpienie leżących w nich ludzi, a nade wszystko
obezwładniające pragnienie porzucenia ich i powrotu do zdrowych. Miał jednak przykrą
świadomość, że tym razem porzucenie i powrót nie będą takie łatwe.
Tym razem sam był jednym z rannych, przedstawicielem odrębnego gatunku,
odrażającego i godnego pogardy. Zgroza rozpływała się po jego ciele, mieszając się z
bólem.
Jak poważnie został ranny? Czy nadal miał wszystkie kończyny? Poruszył palcami u rąk,
u nóg... i zacisnął zęby, gdy zakłuło go mocniej w jednej ręce i nodze. Podniósł lewą rękę
do twarzy, obejrzał ją w półmroku. Wyglądała na nietkniętą, lecz zarazem była jedyną
kończyną, którą w ogóle mógł poruszyć, a i to wymagało od niego nadludzkiego wysiłku.
Panika wśliznęła mu się do gardła i ścisnęła z całej siły.
- Gdzie ja jestem? Przeklęty wiatr. Nic nie widzę. Pomocy. Pomocy. Gdzie ja jestem?
- Kurwa, zamknij się! - ryknął West, lecz słowa ugrzęzły mu w wysuszonym na wiór
gardle i dał się słyszeć tylko głuchy kaszel, od którego żebra znów stanęły mu w ogniu.
- Ciii. - Delikatny dotyk na piersi. - Spokojnie.
W polu widzenia Westa zamajaczyła niewyraźna twarz, chyba kobieca, okolona jasnymi
włosami... Tak mu się przynajmniej wydawało, nie mógł jednak zogniskować wzroku.
Zamknął oczy i przestał się wysilać. Coś dotknęło jego ust: szyjka butelki. Zaczął pić
zbyt łapczywie, zakrztusił się, poczuł, jak zimna woda spływa mu po szyi.
- Co się stało? - wychrypiał.
- Został pan ranny.
- To wiem. Pytałem... o miasto. Ta wichura... Co to było?
- Nie wiem. Chyba nikt nie wie.
- Wygraliśmy?
- Wydaje mi się, że... tak, na pewno udało się przegnać Gurkhulczyków. Mamy jednak
wielu rannych. I wielu zabitych.
Kolejny łyk wody. Tym razem udało mu się nie zakrztusić.
- Kim jesteś?
- Nazywam się Ariss. Dan Kaspa.
- Ariss... - zabełkotał West. - Znałem twojego kuzyna, dobrze go znałem... Porządny
człowiek. Chętnie opowiadał nam... jaka jesteś piękna. I bogata - dodał półgłosem.
Dręczyło go niejasne poczucie, że tego akurat nie powinien był mówić, ale nie zdążył
ugryźć się w język. - Bardzo bogata. On zginął. W górach.
- Wiem.
- Co tu robisz?
- Pomagam przy rannych. Dobrze by było, gdyby pan się teraz zdrzemnął, jeśli tylko...
- Jestem cały?
Chwila milczenia.
- Tak. Proszę spać.
Twarz Ariss się rozpłynęła. West przymknął oczy, odgłosy cierpienia stopniowo gasły
wokół niego. Był cały. Wszystko będzie dobrze.
***
Ktoś siedział przy jego łóżku. Ardee. Jego siostra. Zamrugał. Czuł kwaśną suchość w
ustach. Nie wiedział gdzie jest.
- To mi się śni?
Złapała go za rękę i wbiła mu paznokcie w skórę.
- Auć!
- Bolesny ten sen, co?
- To nie sen. - Musiał przyznać jej rację. - To jawa.
Ardee wyglądała dobrze, na pewno znacznie lepiej niż kiedy widzieli się poprzednio.
Przede wszystkim nie miała zakrwawionej twarzy. Nie piorunowała go nienawistnym
wzrokiem, co najwyżej marszczyła w zadumie brwi.
Spróbował usiąść, a kiedy mu się nie udało, osunął się z powrotem na poduszki. Nie
zaproponowała, że mu pomoże. Nie oczekiwał tego po niej.
- Bardzo źle jest? - zapytał.
- Nic naprawdę poważnego się nie stało, tak mi powiedzieli. Masz złamaną rękę, kilka
pękniętych żeber i mocno poobijaną nogę. Po zadrapaniach na twarzy zostaną ci pewnie
jakieś blizny, ale przecież wiesz, że w tej rodzinie to ja zgarnęłam dla siebie całą urodę.
West parsknął śmiechem... i skrzywił się, gdy ból przeszył mu pierś.
- Co prawda, to prawda - przyznał. - Urodę i rozum.
- Nie przejmuj się tak. Wykorzystałam jedno i drugie, żeby odnieść w życiu gigantyczny
sukces, którego skutki oglądasz w tej chwili. Sukces, o jakim ty, lord marszałek Unii,
możesz tylko pomarzyć.
- Przestań - syknął, przyciskając zdrową rękę do żeber. - To boli.
- Zasłużyłeś.
Zaśmiał się, ale zaraz się zająknął, ucichł i przez chwilę spoglądali po sobie w
milczeniu. Nawet to przychodziło im z trudem.
- Ardee... - Głos uwiązł mu w obolałym gardle. - Czy zdołasz... mi wybaczyć?
- Już ci wybaczyłam. Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że nie żyjesz.
Próbowała się uśmiechnąć, widział to po niej, ale jej usta wciąż wykrzywiał gniewny
grymas. Pewnie wolałaby go podrapać po twarzy niż po ręce. Przez chwilę prawie się
cieszył, że jest ranny.
- Całe szczęście - mówiła dalej. - Że żyjesz, znaczy się.
Odwróciła się, marszcząc brwi. W głębi podłużnej piwnicy wybuchło jakieś
zamieszanie: podniesione głosy, szczęk zbroi, ciężkie kroki.
- Król! - Ktokolwiek to był, z podniecenia zapiszczał jak dziecko. - Król wrócił!
Leżący odwracali głowy, podnosili się na łokciach, nerwowa ekscytacja niosła się z
łóżka na łóżko.
- Król? - poszeptywali wyczekująco, niecierpliwie, jakby bóstwo zaszczyciło ich
objawieniem.
W półmroku poruszało się kilkanaście postaci. West wytężył wzrok, ale dostrzegł tylko
połyskiwanie metalu w ciemności. Pierwsza z sylwetek zatrzymała się przy rannym
leżącym kilka łóżek wcześniej.
- Dobrze cię tu traktują? - Głos dziwnie znajomy, ale i dziwnie zmieniony.
- Tak, Wasza Wysokość.
- Czegoś ci brakuje?
- Całusa dobrej kobiety?
- Chętnie bym spełnił twoją prośbę, obawiam się wszakże, że jestem tylko zwykłym
królem. A dziś łatwiej o królów niż o dobrą kobietę.
Ludzie odpowiedzieli śmiechem, chociaż żart wcale nie był zabawny. West domyślał
się, że jednym z przywilejów królowania jest fakt, że ludzie śmieją się nawet z twoich
kiepskich dowcipów.
- Może coś innego?
- Może... dodatkowy koc, Wasza Wysokość. Noce są tu zimne.
- Naturalnie. - Postać skinęła kciukiem na stojącego za nią mężczyznę, w którym West
nagle rozpoznał zachowującego należyty dystans lorda Hoffa. - Koce dla wszystkich.
Marszałek dworu, budzący grozę postrach sali audiencyjnej, pokiwał grzecznie głową,
potulny jak dziecko.
Król wyprostował się i wszedł w krąg światła.
Był to Jezal dan Luthar, rzecz jasna, chociaż trudno go było rozpoznać, i to nie tylko z
powodu futrzanego płaszcza i złotego diademu na czole. Wydawał się wyższy niż kiedyś.
Był po dawnemu przystojny, ale nie miał już w sobie nic z chłopca. Głęboka blizna na
pokrytej zarostem żuchwie przydawała mu charakteru. Arogancki uśmieszek zmienił się we
władczy grymas. Zamiast paradować po sali beztroskim krokiem, szedł z determinacją.
Wolno posuwał się przejściem między polowymi łóżkami, zagadywał rannych, ściskał im
ręce, dziękował, obiecywał pomoc. Nikogo nie pominął.
- Wiwat król! - zagulgotał ktoś przez zaciśnięte zęby.
- Nie! Nie, moi dzielni przyjaciele. To na waszą cześć powinniśmy wiwatować. To wy
poświęcaliście się dla mnie. Wszystko wam zawdzięczam. Gdyby nie wasza pomoc, nigdy
nie pokonalibyśmy Gurkhulczyków. Gdyby nie wasza pomoc, Unia przestałaby istnieć. A ja
nigdy nie zapominam zaciągniętych długów.
West wytrzeszczył oczy. Nie wiedział, kim jest ten duch łudząco podobny do Jezala dal
Luthara, ale przemawiał jak prawdziwy monarcha. Prawie, prawie odczuł niedorzeczną
chęć zwleczenia się z łóżka i uklęknięcia przed królem - zresztą, jeden z rannych naprawdę
spróbował to zrobić. Jezal powstrzymał go, kładąc mu delikatnie dłoń na piersi,
uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu z taką miną, jakby przez całe życie niósł pociechę
rannym, a nie upijał się w spelunkach z innymi oficerami i narzekał na wyznaczane mu
gówniane zadania.
W końcu zobaczył Westa i rozpromienił się w uśmiechu, w którym brakowało jednego
zęba.
- Collem West! - Pośpiesznie podszedł bliżej. - Mogę szczerze powiedzieć, że jeszcze
nigdy się tak bardzo nie ucieszyłem na widok twojej twarzy, jak w tej chwili!
- Ehm... - West poruszył niepewnie ustami. Nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć.
Jezal przeniósł wzrok na jego siostrę.
- Ardee... Mam nadzieję, że dobrze się miewasz.
- Tak.
Nie powiedziała nic więcej. Patrzyli na siebie przez długą i wyjątkowo niezręczną
chwilę. Żadne się nie odezwało.
Lord Hoff zmarszczył brwi, przenosząc wzrok z Jezala na Westa, potem na Ardee.
Dyskretnie wśliznął się między króla i poddanych.
- Wasza Królewska Mość, powinniśmy...
Jezal uciszył go niedbałym gestem.
- Mam nadzieję, że wkrótce dołączysz do mnie w Zamkniętej Radzie, West. Prawdę
mówiąc, przydałaby mi się tam jakaś przyjazna twarz. I dobra rada. Zawsze byłeś istną
kopalnią dobrych rad, a ja nigdy ci za to nie podziękowałem. Więc teraz ci dziękuję.
- Jezal... To znaczy, Wasza Królewska Mość...
- Nie, nie, dla ciebie zawsze Jezal. Mam nadzieję. Dostaniesz komnatę w pałacu,
naturalnie. I królewskiego medyka. Wszystko co najlepsze. Proszę tego dopilnować, Hoff.
- Oczywiście. - Marszałek dworu ukłonił się w odpowiedzi. - Wszystkim się zajmę.
- To dobrze, bardzo dobrze. Cieszę się, że wszystko z tobą w porządku, West. Nie mogę
sobie pozwolić na to, żeby cię stracić.
Król skinął głową Westowi i jego siostrze, a następnie wstał i ruszył dalej, żeby ściskać
kolejne ręce i wypowiadać kojące słowa. Zdawało się, że otacza go aura nadziei, za której
granicami tłoczy się rozpacz. Kiedy król się oddalał, uśmiechy gasły, ludzie osuwali się na
łóżka, ból zasnuwał twarze.
- Odpowiedzialność mu służy - mruknął West. - Zmienił się prawie nie do poznania.
- Myślisz, że na długo?
- Mam nadzieję, że tak, ale ja zawsze byłem optymistą.
- To dobrze. - Ardee odprowadziła wzrokiem wspaniałego nowego króla Unii i rannych
wyciągających ręce, żeby choć musnąć rąbek jego szaty. - Dobrze, że jedno z nas może być
optymistą.
***
- Marszałek West!
- Jalenhorm! Miło cię widzieć.
West zdrową ręką odrzucił koc, ostrożnie spuścił nogi z krawędzi łóżka i, krzywiąc się z
bólu, usiadł. Jalenhorm uścisnął jego dłoń i poklepał go po ramieniu.
- Świetnie pan wygląda!
West uśmiechnął się bez przekonania.
- Z dnia na dzień coraz lepiej, majorze. Jak moja armia?
- Trochę się bez pana pogubiła, ale Kroy trzyma wszystko w garści. Nie jest nawet taki
najgorszy, można się do niego przyzwyczaić.
- Skoro tak mówisz... Jakie straty?
- Ciągle trudno powiedzieć. Panuje zamęt, nie możemy się doliczyć całych kompanii, a
zmontowane na chybcika grupy pościgowe gonią Gurkhulczyków po całym kraju... Tak że
jeszcze przez jakiś czas nie będziemy znali dokładnych liczb. A może nawet nigdy. Nikt nie
miał lekko, ale dziewiąty regiment przy zachodnim skraju Agriontu oberwał najgorzej,
kiedy... kiedy to się stało.
West się skrzywił. Przypomniał sobie czarny słup wirującej materii, ciągnący się od
udręczonej ziemi aż do skłębionych chmur. Odłamki siekące go po całym ciele,
wszechobecny skowyt wiatru.
- A co się właściwie stało?
- Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem. - Jalenhorm pokręcił głową. - Jeśli ktokolwiek
wie. Mówi się, że Bayaz maczał w tym palce. Pół Agriontu w ruinie, przeszukiwanie
gruzów ledwie się zaczęło... Słowo daję, czegoś takiego w życiu pan nie widział. Masa
trupów, stosy ciał... - Westchnął ciężko. - Zresztą, cały czas umierają kolejni. Mnóstwo
ludzi choruje. - Wzdrygnął się. - Na tę... chorobę.
- Zaraza. Nieodłączny element wojny.
- Ta jest inna. Są setki chorych. Niektórzy umierają w ciągu jednego dnia, na naszych
oczach. Inni chorują dłużej. Chudną tak, że zostaje skóra i kości. Są ich całe sale w domach
i pałacach; cuchnące, pozbawione wszelkiej nadziei umieralnie. Ale proszę nie zaprzątać
sobie tym głowy. - Jalenhorm się otrząsnął. - Muszę iść.
- Tak szybko?
- Wpadłem na chwilę. Pomagam przy organizacji pogrzebu Pouldera, da pan wiarę?
Ma zostać pochowany z wszelkimi honorami, na rozkaz króla... to znaczy, Jezala. Jezala
dan Luthara. - Odął policzki. - Dziwnie się to ułożyło.
- Przedziwnie.
- Przez cały ten czas syn króla siedział pośród nas... Wiedziałem, że musi być jakiś
powód, dla którego tak szła mu karta, do licha! - Jalenhorm jeszcze raz poklepał Westa po
plecach. - Cieszę się, że wraca pan do zdrowia, lordzie marszałku. Wiedziałem, że długo tu
pana nie przytrzymają!
- Uważaj na siebie! - zawołał za nim West.
- Zawsze uważam! - Olbrzym uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi.
West sięgnął po stojącą obok łóżka laskę, zacisnął zęby i wstał. Z wysiłkiem, krok za
krokiem, przekuśtykał rozległą połać wykafelkowanej w szachownicę posadzki dzielącą go
od okna, zanim w końcu zatrzymał się i zmrużył oczy oślepione światłem poranka.
Kiedy patrzył z góry na pałacowe ogrody, trudno mu było uwierzyć, że przez kraj
przetoczyła się wojna, pół miasta legło w gruzach, a wszędzie piętrzą się stosy trupów.
Trawniki były schludnie przystrzyżone, żwir starannie wygrabiony. Ostatnie zbrązowiałe
liście opadły z czarnych, nagich już drzew.
Była jesień, kiedy wyruszał do Anglandu. Czy to możliwe, że od tamtej pory upłynął
zaledwie rok? Przeżył w tym czasie cztery walne bitwy, oblężenie, zasadzkę i niejedno
krwawe zwarcie. Był świadkiem pojedynku na śmierć i życie. Znajdował się w centrum
wiekopomnych wydarzeń. Przetrwał morderczą wędrówkę przez ponury, zimowy Angland.
W zaskakujących okolicznościach znalazł nowych towarzyszy broni. Na własne oczy
widział, jak umierają przyjaciele: Burr, Kaspa, Cathil, Trójdrzewiec... Wrócili do ziemi,
jak mawiają Północni. Stawał oko w oko ze śmiercią - i sam śmierć zadawał.
Poruszył obolałym ramieniem na temblaku. Własnymi rękami zamordował następcę
tronu Unii, a potem za sprawą graniczącego z cudem zrządzenia losu został wyniesiony do
jednej z najwyższych godności w państwie.
Pracowity rok.
Który właśnie dobiegł końca. Chwila spokoju. W pewnym sensie. W zburzonym mieście
każdy miał swoje zadanie do wykonania, ale West mógł sobie pozwolić na mały
odpoczynek. Na pewno nikt nie będzie miał mu tego za złe. Może mógłby sobie zażyczyć,
żeby Ariss dan Kaspa się nim opiekowała: bogata i piękna pielęgniarka... Tak, tego
właśnie było mu trzeba.
- Nie powinieneś wstawać.
W drzwiach stała Ardee.
Uśmiechnął się w odpowiedzi. Ucieszył się na jej widok. W ciągu ostatnich paru dni
bardzo się do siebie zbliżyli, prawie tak jak przed laty, w dzieciństwie.
- Nie martw się, z dnia na dzień odzyskuję siły.
Podeszła do okna.
- Dzięki czemu za parę tygodni będziesz silny jak mała dziewczynka. Wracaj do łóżka.
Wzięła go pod ramię, wyjęła mu laskę z dłoni i zaczęła go prowadzić. West nie stawiał
oporu. Prawdę powiedziawszy, już czuł się zmęczony.
- Nie możemy ryzykować - mówiła tymczasem Ardee. - Przykro mi to mówić, ale jesteś
wszystkim, co mam. Jeśli nie liczyć tego drugiego inwalidy, a mojego serdecznego
przyjaciela, Sanda dan Glokty.
West mało się nie zakrztusił ze śmiechu.
- Dogadujecie się z Gloktą?
- Muszę przyznać, że jest obmierzły jak mało kto, w pewnym sensie, przerażający i
żałosny jednocześnie, a mimo to... Kiedy nie miałam do kogo ust otworzyć, zaczęłam się do
niego przekonywać.
- Ha... Kiedyś był obmierzły w zupełnie innym rozumieniu tego słowa. Właściwie nie
wiem, dlaczego ja sam się do niego przekonałem, ale tak właśnie się stało. Chyba nikomu
nie...
Czując nagły atak mdłości, West potknął się i omal nie upadł. Osunął się na łóżko,
wyciągając usztywnioną nogę w przód. W głowie mu się kręciło, wzrok miał zmącony.
Wtulił twarz w dłonie. Zgrzytnął zębami, ślina pociekła mu z ust. Ardee dotknęła jego
ramienia.
- Dobrze się czujesz?
- Tak, to tylko... Czasem dopadają mnie mdłości. - Nieprzyjemne uczucie już zaczynało
ustępować. West rozmasował tętniące bólem skronie i potylicę. Zadarł głowę i uśmiechnął
się do siostry. - To na pewno nic poważnego.
- Collem...
Włosy poprzyklejały mu się do palców. Bardzo dużo włosów. Jego własnych, sądząc po
kolorze. Zamrugał z niedowierzaniem, prychnął śmiechem, zakaszlał: głęboko, wilgotno,
spod żeber.
- Zgoda, od paru lat łysieję - wychrypiał - ale to już jest lekka przesada.
Ardee nie było do śmiechu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się ze zgrozą w
dłonie brata.
PATRIOTYCZNE OBOWIĄZKI
Glokta skrzywił się z bólu i ostrożnie usiadł. Żadne fanfary nie obwieściły chwili, w
której jego obolały tyłek zetknął się z twardym drewnem, nie było braw... Tylko coś mu
strzeliło w obolałym kolanie.
„A mimo to, jest to chwila niezwykłej wagi, i to nie tylko dla mnie”.
Projektanci sprzętów do Białej Sali przekroczyli granice surowości mebli i zapuścili
się daleko w krainę przykrej niewygody.
„Mogliby z myślą o najbardziej wpływowych ludziach w królestwie szarpnąć się na
jakąś tapicerkę. Chyba że chcieli w ten sposób przypomnieć tutejszym lokatorom, że na
szczytach władzy nikt nie powinien czuć się zbyt swobodnie”.
Glokta zerknął w bok. Bayaz nie spuszczał go z oka.
„Hmm, w moim wypadku zwykła niewygoda to i tak szczyt marzeń, nieprawdaż?”.
Skrzywił się ponownie, usiłując przysunąć się do stołu. Nogi krzesła zgrzytnęły
hałaśliwie o podłogę.
„Dawno temu, kiedy byłem młody, przystojny i obiecujący, marzyło mi się, żeby
pewnego dnia zasiąść przy tym stole w roli szacownego lorda marszałka, powszechnie
szanowanego najwyższego sędziego albo nawet czcigodnego marszałka dworu. Kto by
pomyślał, nawet w najczarniejszych chwilach, że piękny Sand dan Glokta zasiądzie
pewnego dnia w Zamkniętej Radzie jako budzący powszechny lęk i odrazę, lecz wielce
wpływowy arcylektor Inkwizycji?”.
Z najwyższym trudem powstrzymał się od ułożenia bezzębnych ust w uśmiech, sadowiąc
się na nieustępliwym drewnie.
Jednakże nie wszyscy byli rozbawieni jego nieoczekiwanym awansem. Zwłaszcza król
Jezal przyglądał się Glokcie z nieskrywaną niechęcią.
- To niezwykłe, że tak szybko został pan zatwierdzony na nowym stanowisku - warknął.
- Takie rzeczy można załatwić bardzo szybko, Wasza Królewska Mość - wtrącił Bayaz -
gdy tylko jest po temu wola.
- Zwłaszcza w sytuacji, gdy nasze grono jest tak smutno przetrzebione - zauważył Hoff,
na chwilę oderwawszy się od kielicha, żeby obrzucić stół melancholijnym spojrzeniem.
„Szczera prawda”.
Sporo krzeseł ziało znaczącą pustką. Marszałek Varuz został uznany za zaginionego,
należało jednak domniemywać, że nie żyje.
„Z całą pewnością nie żyje, biorąc pod uwagę, że dowodził obroną Wieży Łańcuchów,
która dziś leży rozsypana po całym mieście. Żegnaj, mój nauczycielu szermierki. Żegnaj”.
Wolne było również miejsce sędziego Marovii.
„Założę się, że w dalszym ciągu próbują zeskrobać kawałki zamarzniętego mięsa ze
ścian jego gabinetu. To chyba pożegnanie z moim trzecim zalotnikiem, niestety”.
Lord Valais, dowódca Rycerzy Heroldów, też nie uczestniczył w naradzie.
„Podobno pełnił straż przy południowej bramie, kiedy Gurkhulczycy zdetonowali ten
swój ładunek wybuchowy. Ciała nie znaleźli. Pewnie nigdy nie znajdą”.
Brakowało także lorda admirała Reutzera.
„Raniony kordelasem w brzuch, prawdopodobnie się z tego nie wyliże. Doprawdy, na
szczytach władzy panuje dziś tłok znacznie mniejszy niż dawniej”.
- Marszałek West nie mógł przybyć? - spytał lord kanclerz Halleck.
- Niestety, nie. - Można było odnieść wrażenie, że mówiąc, generał Kroy odcina zębami
każde słowo z osobna. - Prosił, bym go zastąpił i przemawiał w imieniu armii.
- Jak się czuje marszałek?
- Jest ranny.
- Na dodatek złożyła go ta wyniszczająca choroba, która daje się we znaki całemu
Agriontowi - dodał król, spoglądając spode łba na Pierwszego z Magów.
- To smutne. - Na twarzy Bayaza nie odmalował się nawet cień zasmucenia. Ani żadnych
innych uczuć.
- Coś potwornego! - zajęczał Hoff. - Lekarze nie wiedzą co robić!
- Niewielu wychodzi z tej choroby. - Spojrzenie Luthara prawie mogło zabić.
- Miejmy zatem żarliwą nadzieję, że marszałek West znajdzie się wśród tych nielicznych
szczęśliwców - wyrwał się Torlichorm.
„Miejmy nadzieję, w rzeczy samej. Chociaż nadzieja niczego nie zmienia”.
- Przejdźmy zatem do rzeczy, dobrze? - Wino zachlupotało w dzbanie, gdy Hoff napełnił
sobie puchar po raz drugi od rozpoczęcia spotkania. - Jak przebiega kampania, generale
Kroy?
- Gurkhulska armia została całkowicie rozgromiona. Ścigaliśmy niedobitki na drodze do
Kelnu, gdzie nielicznym udało się dostać na pokład ocalałych z pogromu okrętów, ale flota
księcia Orso dokończyła dzieła. Gurkhulski najazd się skończył. Zwyciężyliśmy.
„Mimo to, minę ma posępną, jakby przyznawał się do klęski”.
- Wyśmienicie!
- Naród zaciągnął dług wdzięczności u swoich dzielnych żołnierzy!
- Gratulacje, generale.
Kroy wbił wzrok w blat stołu.
- Gratulacje należą się marszałkowi Westowi, który wydawał rozkazy, oraz generałowi
Poulderowi i wszystkim tym, którzy polegli podczas ich wykonywania. Ja byłem zaledwie
obserwatorem.
- Odegrał pan jednak swoją rolę, i to w sposób godny najwyższego podziwu. - Hoff
uniósł kielich. - Biorąc pod uwagę niefortunną nieobecność marszałka Varuza, jestem
przekonany, że Jego Królewska Mość niebawem pana awansuje.
Zerknął pytająco na Jezala, który chrząknął potakująco, choć bez szczególnego
entuzjazmu.
- Oczywiście będę zaszczycony, mogąc służyć Waszej Królewskiej Mości w każdym
przewidzianym dla mnie charakterze. Na razie jednak najpilniejszą sprawą jest los jeńców:
są ich tysiące, a my nie mamy ich czym wykarmić...
- Nie mamy dość żywności nawet dla własnych żołnierzy, cywili i rannych. - Hoff w
zadumie skubnął wargę.
- Może oddać co znaczniejszych jeńców imperatorowi? - zasugerował Torlichorm. - W
zamian za okup, naturalnie.
- W całej tej ich przeklętej armii jest bardzo niewielu znaczniejszych jeńców.
Bayaz obrzucił zebranych posępnym spojrzeniem.
- Skoro imperator uważa ich za bezwartościowych, tym bardziej nie przedstawiają
żadnej wartości dla nas. Niech głodują.
Paru członków Rady poruszyło się niespokojnie na krzesłach.
- Mówimy o tysiącach ludzkich istnień... - zaczął Kroy.
Wzrok Pierwszego z Magów przygniótł go jak głaz i stłamsił jego protest w zarodku.
- Dobrze wiem, o czym mówimy, generale. To wrogowie. Najeźdźcy.
- Na pewno uda nam się coś wymyślić - wtrącił król. - Nie można by ich odstawić z
powrotem do Kanty? Doprawdy, byłby to wielce wstydliwy epilog zwycięskiej kampanii,
gdybyśmy...
- Każdy nakarmiony jeniec to jeden głodujący cywil. Tak właśnie wygląda okrutna
arytmetyka władzy. To trudna decyzja, Wasza Królewska Mość, ale w tej sali
podejmowane są wyłącznie trudne decyzje. Jakie jest pańskie zdanie, arcylektorze?
Oczy króla i wszystkich zasiadających na wysokich krzesłach starców skierowały się na
Gloktę.
„Ach, dobrze wiemy, co trzeba zrobić, nie zawahamy się i tak dalej... Niech potwór
wyda wyrok, żeby reszta mogła się poczuć jak przyzwoici ludzie”.
- Nigdy nie przepadałem za Gurkhulczykami. - Glokta wzruszył obolałymi ramionami. -
Niech głodują.
Jezal - z coraz bardziej marsową miną - zapadł się głębiej w swój tron.
„Czyżby nasz król okazał się jednak słabiej wytresowany, niż się to wydaje Pierwszemu
z Magów?”.
Kanclerz Halleck odchrząknął znacząco.
- Skoro odnieśliśmy zwycięstwo, naszym najważniejszym zadaniem powinno być bez
wątpienia uprzątnięcie gruzów i odbudowa miasta zniszczonego przez... - Nerwowo
zerknął z ukosa na Bayaza. - Przez Gurkhulczyków.
- Słusznie prawi.
- Odbudowa. Pełna zgoda.
- Ale te koszty! - Halleck skrzywił się paskudnie, jakby wypowiedzenie tego słowa
sprawiało mu ból. - W samym tylko Agrioncie wywózka gruzów pochłonie dziesiątki
tysięcy marek, odbudowa zaś... miliony! Kiedy weźmiemy pod uwagę zniszczenia w całej
Adui, koszty... - Zmarszczył brwi i powiódł dłonią po niedogolonej żuchwie. - Trudno je
nawet oszacować.
- Nie pozostaje nam nic innego, jak zrobić co w naszej mocy. - Hoff pokręcił smutno
głową. - I zbierać markę do marki.
- Proponuję zacząć od arystokratów - odezwał się Glokta.
Odpowiedziało mu kilka pomruków aprobaty.
- Słuszna uwaga, Eminencjo.
- Zdecydowanie ograniczyć władzę Otwartej Rady - powiedział Halleck.
- Nałożyć wysokie podatki na tych, którzy podczas wojny nie udzielili państwu
wsparcia.
- Doskonale! Zrefować arystokratom żagle! Przeklęte pasożyty!
- Głębokie reformy. Zwrot ziemi koronie. Podatek od spadku.
- Od spadku! Cóż za natchniony pomysł!
- Należy również przywołać do porządku lordów gubernatorów.
- Skalda i Meeda, o tak. Zbyt długo cieszą się nadmierną niezależnością.
- Nie winiłbym Meeda, jego prowincja jest spustoszona...
- To nie jest kwestia winy lub jej braku - wtrącił Bayaz.
„Naturalnie. Wszyscy dobrze wiemy, kto tu jest winien”.
- To kwestia kontroli - ciągnął mag. - Zwycięstwo daje nam szansę przeprowadzenia
reform.
- Trzeba scentralizować władzę.
- Jest jeszcze Westport. Od dawna usiłują wygrywać przeciwko sobie Unię i Gurkhul.
- A dziś nas potrzebują.
- Może warto byłoby objąć Westport władzą Inkwizycji? - zaproponował Glokta.
- Przyczółek w Styrii!
Pierwszy z Magów uderzył masywną pięścią w stół.
- Musimy odbudować kraj! Lepszy i wspanialszy niż kiedykolwiek przedtem! Posągi
przy Królewskiej Drodze runęły wprawdzie, lecz tylko po to, żebyśmy mogli na ich
miejscu postawić nowe!
Halleckowi zaświeciły się oczy.
- Nowa era dobrobytu.
- Nowa era władzy. - Hoff wzniósł puchar jak do toastu.
- Złoty wiek? - Bayaz spojrzał pytająco na Gloktę.
- Wiek jedności i równych szans dla każdego! - powiedział król.
Jego propozycja nie wywołała aplauzu. Oczy zebranych zwróciły się niespokojnie ku
królewskiemu krańcowi stołu.
„Zupełnie jakby głośno pierdnął, a nie przemówił”.
- Ehm... tak, Wasza Królewska Mość - przytaknął Hoff. - Równych szans.
„Dla każdego szczęśliwca zasiadającego w Zamkniętej Radzie, ma się rozumieć”.
- Może podnieść podatki gildiom kupieckim? - podsunął Halleck. - Wspominał o tym
nasz poprzedni arcylektor. I bankom, bankom też. Takie posunięcie przyniosłoby olbrzymie
zyski...
- Nie - uciął od niechcenia Bayaz. - Gildie i banki zostawmy w spokoju. Swoboda
działania tych szlachetnych instytucji zapewnia dostatek i bezpieczeństwo nam wszystkim.
Handel jest przyszłością naszego kraju.
Halleck skłonił się z pokorą.
„Czyżbym wyczuwał w tej pokorze wcale niemałą domieszkę strachu?”.
- Oczywiście, lordzie Bayazie, masz całkowitą słuszność. Zbłądziłem, przyznaję.
Mag gładko prześliznął się nad tą kwestią.
- Niewykluczone jednak, że banki zgodziłyby się udzielić koronie pożyczki - dodał.
- To świetny pomysł - poparł go natychmiast Glokta. - Dom bankierski Valint i Balk to
instytucja z tradycjami, godna zaufania. Byli dla mnie nieocenioną pomocą, kiedy
usiłowałem bronić Dagoski. Z pewnością i tym razem zechcą nam pomóc.
Uśmiech Bayaza był ledwie dostrzegalny.
- Tymczasem zaś korona zarekwirowała ziemie, aktywa i tytuły zdrajcy, lorda Brocka -
dodał Glokta. - Z ich sprzedaży pozyska się okrągłą sumkę.
- A co z samym lordem Brockiem, arcylektorze?
- Wygląda na to, że uciekł z kraju wraz z niedobitkami Gurkhulczyków. Domyślamy się,
że w dalszym ciągu jest ich... gościem.
- Raczej marionetką. - Bayaz zacmokał z dezaprobatą. - To niefortunne. Może być
zarzewiem fermentu.
- Dwoje jego dzieci trzymamy pod kluczem w Domu Pytań: córkę i jednego z synów.
Może udałoby się zaaranżować wymianę...
- Za Brocka? Ha! - prychnął Hoff. - Nie wymieniłby swojego życia na cały świat i
wszystko, co się na nim znajduje!
Glokta uniósł brwi.
- Może zatem mały pokaz naszej determinacji byłby na miejscu? Jasny komunikat, że
Unia nie toleruje zdrady i w przyszłości również nie zamierza jej tolerować?
- To zawsze jest dobry pomysł - przytaknął basem Bayaz w odpowiedzi na zgodne
pomruki innych członków Rady.
- Należy zatem publicznie wskazać go jako winnego zniszczenia Adui i wykonać dwa
wyroki śmierci przez powieszenie. - „Przykra sprawa dla dzieciaków, że mają takiego
ambitnego ojca, ale ludzie uwielbiają publiczne egzekucje”. - Czy życzą sobie panowie
przeznaczyć na to jakiś konkretny dzień...
- Nie będzie żadnego wieszania. - Król stanowczo spojrzał Bayazowi w oczy.
Hoff rozdziawił usta.
- Ależ Wasza Królewska Mość, nie można dopuścić...
- Dość już przelano krwi. Uwolnijcie dzieci Brocka.
Kilku starcom przy stole zaparło dech w piersi.
- Mogą dołączyć do ojca albo pozostać w Unii jako zwyczajni obywatele. Decyzja
należy do nich - dokończył Jezal.
Bayaz spiorunował króla wzrokiem, ale ten nie dał się łatwo zastraszyć.
- Wojna się skończyła - dodał. - Wygraliśmy.
„Wojna nigdy się nie kończy, a zwycięstwo jest jedynie chwilowe”.
- Wolałbym leczyć rany, niż je rozjątrzać - mówił dalej król.
„Ranny wróg to najlepszy wróg. Łatwiej go zabić”.
- Czasem miłosierdziem można wskórać więcej niż okrucieństwem - zakończył Jezal.
Glokta odchrząknął.
- Czasem tak - przytaknął.
„Chociaż osobiście jeszcze się z czymś takim nie zetknąłem”.
- To dobrze - podsumował Jezal tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Sprawa załatwiona.
Są jakieś inne pilne problemy? Muszę zrobić obchód lazaretów, potem wracam do
uprzątania gruzów.
- Naturalnie, Wasza Królewska Mość. - Hoff zgiął się w przypochlebnym ukłonie. -
Troska o poddanych wystawia Waszej Królewskiej Mości jak najlepsze świadectwo.
Jezal popatrzył na niego, prychnął i wstał. Zdążył wyjść z sali, zanim większość
starców przy stole zerwała się na nogi.
„A ja potrzebuję jeszcze więcej czasu”.
Kiedy Glokta uwolnił się w końcu z zachłannych objęć krzesła i z grymasem bólu na
twarzy stanął o własnych siłach, obok niego stanął Hoff z zatroskaną rumianą twarzą.
- Mamy problem - mruknął marszałek dworu.
- Doprawdy? I nie możemy go poruszyć na forum Rady?
- Obawiam się, że nie. Nie powinniśmy o nim rozmawiać zwłaszcza w obecności Jego
Królewskiej Mości.
Hoff obejrzał się ukradkiem przez ramię, odczekał, aż ostatni z członków Rady zamknie
za sobą grube drzwi i zostawi ich samych.
„Tajemnice... Jakie to ekscytujące”.
- Chodzi o siostrę naszego nieobecnego lorda marszałka.
Glokta zmarszczył brwi.
„O rety”.
- O Ardee West? W czym rzecz?
- Wiem z dobrego źródła, że znalazła się w... delikatnej sytuacji.
Znajoma seria tików prześliznęła się po lewej połowie twarzy Glokty.
- Ach tak? - „Szkoda dziewczyny”. - Ma pan doskonałe rozeznanie w prywatnych
sprawach tej damy.
- To mój obowiązek. - Hoff nachylił się bliżej i poraził Gloktę winnym tchnieniem,
szepcząc dalej: - Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, kto może być ojcem.
- Mianowicie?
„Chyba obaj znamy odpowiedź na to pytanie”.
- Kto inny, jeśli nie król? - wyszeptał Hoff z nutą paniki w głosie. - Na pewno słyszał
pan o tym, że przed koronacją tych dwoje łączył... romantyczny związek, mówiąc oględnie.
To tajemnica poliszynela. A teraz jeszcze to: bękart. I to w sytuacji, gdy prawo samego
króla do tronu budzi liczne wątpliwości! Gdy nawet w Otwartej Radzie roi się od jego
przeciwników! Ktoś może użyć tego dziecka przeciwko nam, jeśli wieść się rozniesie. A
możemy być pewni, że tak się stanie. - Nachylił się jeszcze bliżej. - To by było zagrożenie
dla państwa.
- W rzeczy samej - przytaknął lodowatym tonem Glokta.
„Szczera prawda, niestety. Straszna szkoda”.
Serdelkowate palce Hoffa splatały się i rozplatały na przemian.
- Zdaję sobie sprawę, że z tą damą i jej rodziną łączy pana pewna... zażyłość. I
doskonale rozumiem, że może to być jedno z tych zobowiązań, od których chętnie by się
pan uwolnił. Mógłbym dyskretnie zaaranżować...
Glokta posłał mu swój najbardziej obłąkańczy uśmiech.
- Sugeruje pan, że nie jestem dostatecznie bezwzględny, by zamordować ciężarną
kobietę? - Jego głos zagrzmiał głośnym echem wśród twardych białych ścian, bezlitosny
jak pchnięcie nożem.
Hoff skrzywił się i nerwowo zerknął ku drzwiom.
- Jestem pewien, że nie uchyliłby się pan przed żadnym patriotycznym obowiązkiem...
- Otóż to. Może pan spać spokojnie, lordzie marszałku. Nasz wspólny przyjaciel
desygnował mnie na to stanowisko nie dlatego, że mam miękkie serce. - „Bynajmniej”. -
Zajmę się tą sprawą.
***
Ta sama niepozorna uliczka, a przy niej ten sam ceglany dom, który Glokta tyle razy w
przeszłości odwiedzał.
„Dom, w którym spędziłem niejedno przyjemne popołudnie; w którym doświadczyłem
uczuć najbardziej zbliżonych do ukojenia, odkąd wywleczono mnie zaślinionego z
więzienia imperatora.
Włożył rękę do kieszeni, musnął palcami zimny metal.
„Dlaczego to robię? Po co? Żeby ten pijany wieprz Hoff mógł z ulgą otrzeć czoło z potu,
bo oto zapobiegliśmy katastrofie? Żeby Jezal dan Luthar mógł się poczuć odrobinę
bezpieczniej na swoim marionetkowym tronie?”.
Poruszył biodrami na boki, aż strzeliło mu w krzyżu.
„Ona zasługuje na więcej, znacznie więcej. Taka jest jednak okrutna arytmetyka
władzy”.
Pchnął furtkę. Powłócząc nogą, podszedł do frontowych drzwi i energicznie zapukał.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim otworzyła mu płaszcząca się przypochlebnie służąca.
„Czyżby to ona doniosła lordowi Hoffowi o niefortunnej sytuacji?”.
Służąca wprowadziła go do zagraconej bawialni, zamamrotała coś pod nosem i
zostawiła go samego, zapatrzonego w płonący w małym kominku skąpy ogieniek. Mignęło
mu własne odbicie w lustrze nad kominkiem. Skrzywił się.
„Kto to jest, ten strzęp człowieka? Ten powłóczący nogami trup? Czy to coś można
jeszcze nazwać twarzą? Zdeformowana, pobrużdżona zmarszczkami, zryta bólem. Cóż to za
żałosny, godny politowania okaz? Boże, jeśli istniejesz, obroń mnie przed tym potworem!”.
Spróbował się uśmiechnąć. Ohydne bruzdy pocięły trupio bladą skórę, odrażająca luka
między zębami zionęła czernią. Kącik ust zadrżał, lewe oko zadygotało, przymrużone,
mniejsze od prawego, otoczone wściekle czerwoną obwódką.
„Ten uśmiech zieje zgrozą chyba jeszcze bardziej niż surowa mina. Czy jest na świecie
ktoś, kto bardziej niż ja przywodziłby na myśl łotra? Kto bardziej przypominałby potwora?
Czy pod taką maską mogły się jeszcze uchować jakiekolwiek resztki człowieczeństwa? Jak
to możliwe, że piękny Sand dan Glokta stał się... czymś takim? Ha, lustra... Są jeszcze
gorsze od schodów”.
Skrzywił się z niesmakiem i odwrócił.
Stała w drzwiach, przyglądając mu się w milczeniu. Kiedy już otrząsnął się z
niezręcznego zaskoczenia, musiał przyznać, że wygląda całkiem dobrze.
„Nawet bardzo dobrze. Czyżbym dostrzegał zarysowującą się krągłość brzucha?
Trzeci miesiąc? Czwarty? Niedługo nie będzie już w stanie tego ukryć”.
- Eminencjo... - Otaksowała go wzrokiem i weszła do pokoju. - Do twarzy ci w białym.
- Naprawdę? A nie masz wrażenia, że niepotrzebnie podkreśla cień oczodołów, które i
bez tego są głębokie jak u szkieletu?
- Bynajmniej. Świetnie się komponuje z twoją trupią bladością.
Glokta wyszczerzył dziąsła w uśmiechu.
- Dokładnie taki efekt chciałem uzyskać.
- Przybywasz, żeby zabrać mnie na kolejną wycieczkę po kanałach i salach tortur?
- Niestety, powtórka z tamtej rozrywki chyba już nigdy nie będzie możliwa. Za jednym
zamachem pozbyłem się wtedy wszystkich przyjaciół i większości wrogów.
- Poza tym, nad czym ubolewam, nie ma już z nami gurkhulskiej armii.
- Podobno jest zajęta gdzie indziej. Tak słyszałem.
Patrzył, jak podchodzi do okna i wygląda na ulicę. Światło dnia przeświecało przez jej
ciemne włosy i podkreślało zarys policzka.
- Mam nadzieję, że dobrze się miewasz? - zagadnęła.
- Jestem bardziej zajęty nawet od Gurkhulczyków. Mam naprawdę huk roboty. A co u
twojego brata? Chciałem go odwiedzić, ale...
„Ale wątpię, czy gdybym to zrobił, sam byłbym w stanie znieść smród własnej
hipokryzji. Znam się na zadawaniu bólu. Przynoszenie ukojenia to dla mnie obcy język”.
Ardee spuściła wzrok.
- Choruje. Stale ma mdłości. Chudnie w oczach. Kiedyś przy mnie wypadł mu ząb. -
Wzruszyła ramionami. - Próbował coś zjeść, a ten ząb mu tak po prostu wypadł. Mało się
nim nie udławił. Ale co ja mogę na to poradzić? Wszyscy jesteśmy bezradni.
- Przykro mi to słyszeć, naprawdę. - „Ale to niczego nie zmienia”. - Jestem pewien, że
twoja pomoc jest dla niego bezcenna. - „Jestem pewien, że nie można mu pomóc”. - A ty
jak się czujesz?
- Chyba lepiej niż przeciętny mieszkaniec miasta. - Ardee westchnęła przeciągle,
wzdrygnęła się i uśmiechnęła bez przekonania. - Napijesz się wina?
- Ja nie, ale ty się nie krępuj.
„Nigdy się nie krępowałaś”.
Wzięła butelkę do ręki, ale po chwili odstawiła ją z powrotem.
- Ostatnio staram się mniej pić.
- Zawsze uważałem, że powinnaś ograniczyć picie. - Glokta przysunął się o krok. -
Miewasz poranne mdłości?
Posłała mu ostre spojrzenie i z wysiłkiem przełknęła ślinę. Mięśnie nabrzmiały jej na
szyi.
- Wiesz?
- Jestem arcylektorem - odparł, podchodząc bliżej. - Muszę wiedzieć wszystko.
Zgarbiła się, spuściła głowę i obiema rękami oparła się o stół. Stojący z boku Glokta
widział, jak trzepoczą jej powieki. „Przełyka łzy. Bywa gniewna i przebiegła, ale jak nikt
inny potrzebuje ratunku. Tyle że nie ma nikogo, kto mógłby jej przyjść z pomocą. Jestem
tylko ja”.
- Chyba narobiłam niezłego bigosu, dokładnie tak, jak to przewidywał mój brat. I ty.
Pewnie jesteś rozczarowany.
Glokta poczuł, że jego twarz dziwnie się wykrzywia.
„To pewnie uśmiech. Ale niewiele w nim wesołości”.
- Większość życia wypełniają mi rozczarowania, ale na tobie akurat się nie zawiodłem.
Żyjemy w okrutnym świecie; nikt nie dostaje tego, na co zasłużył.
„Jak długo będziemy musieli to ciągnąć, zanim zbierzemy się na odwagę? Z biegiem
czasu wcale nie będzie nam łatwiej. To musi stać się teraz”.
- Ardee...
Własny głos zabrzmiał mu chropawo w uszach. Postąpił następny chwiejny krok
naprzód, ściskając w spoconej dłoni gałkę laski. Ardee spojrzała na niego błyszczącymi,
wilgotnymi oczami. Jedną rękę oparła na brzuchu i odwróciła się w taki sposób, jakby
zamierzała się odsunąć.
„A to co, cień strachu? Trudno mieć do niej pretensję. Czyżby się domyślała, co ją
czeka?”.
- Wiesz, że zawsze darzyłem twojego brata ogromną sympatią i szacunkiem. - W ustach
mu zaschło, język mlaskał nieporadnie o puste dziąsła. „Teraz”. - Przez ostatnie miesiące
nauczyłem się darzyć sympatią i szacunkiem także ciebie. - Seria tików przebiegła mu po
policzku i wycisnęła łzę z drgającego oka. „Dobrze, już dobrze”. - W każdym razie... żywię
najlepszą namiastkę tych uczuć, na jaką stać człowieka takiego jak ja.
Dyskretnie wsunął dłoń do kieszeni, tak żeby Ardee niczego nie zauważyła. Namacał
zimny metal, musnął twarde, bezlitosne krawędzie.
„Teraz. Teraz albo nigdy”.
Serce waliło mu jak młotem, gardło miał tak ściśnięte, że ledwie mówił.
- To dla mnie... trudne. Przepraszam.
- Za co? - Ardee zmarszczyła brwi.
„Teraz”.
Doskoczył do niej, wyciągając rękę z kieszeni. Ardee zatoczyła się do tyłu, oparła o
stół, wybałuszyła oczy... Oboje zamarli bez ruchu.
Pomiędzy nimi zalśnił pierścionek. Skrzący się brylant był tak ogromny, że gruba złota
obrączka wyglądała przy nim krucho i niepozornie.
„Jest tak duży, że aż niepoważny. Jak fałszywy. Absurdalnie niemożliwy. Największy
klejnot w ofercie Balinta i Valka”.
- Jestem zmuszony prosić cię o rękę - wychrypiał.
Ręka, w której trzymał pierścionek, drżała jak zeschnięty liść.
„Wystarczy włożyć w nią tasak, a natychmiast staje się niewzruszona jak skała. Ale
kiedy muszę w nią wziąć pierścionek, niewiele brakuje, żebym się spompował w gacie.
Odwagi, Sand, odwagi”.
Ardee z głupawo rozdziawionymi ustami wpatrywała się w mieniący się kamień.
„Wstrząs? Zgroza? Mam wyjść za mąż za... to coś? Wolałabym umrzeć!”.
- Ehm... - mruknęła. - Ja...
- Wiem! Wiem, sam jestem nie mniej zniesmaczony od ciebie, ale... Pozwól, że ci to
wyjaśnię. Proszę - mówił Glokta, wbijając wzrok w podłogę. Poruszał przy tym ustami,
jakby musiał przeżuć słowa, zanim je wypowie. - Nie jestem aż tak głupi, żeby się łudzić,
że kiedykolwiek pokochasz... kogoś takiego jak ja, czy choćby obdarzysz mnie uczuciem
życzliwszym od politowania. Ale zachodzi tu wyższa konieczność, przed którą nie
powinnaś się wzdragać tylko przez wzgląd na... na to, kim jestem. Oni wiedzą, że nosisz
królewskie dziecko.
- Oni? - powtórzyła półgłosem Ardee.
- Tak, oni. To dziecko jest dla nich zagrożeniem. Ty jesteś dla nich zagrożeniem. A ja w
ten sposób będę mógł chronić was oboje. Uznam dziecko za swoje. Będzie nasze na
zawsze.
Ardee wciąż w milczeniu wpatrywała się w pierścionek.
„Niczym więzień, który ze zgrozą ogląda narzędzia tortur i waha się, czy zacząć mówić.
Straszna alternatywa. Nie wiadomo, co jest gorsze”.
- Mogę ci dać wiele rzeczy. Bezpieczeństwo. Szacunek. Pewność jutra. Będziesz miała
wszystko co najlepsze. Wysoką pozycję w społeczeństwie, jeśli to coś dla ciebie znaczy.
Nikt nie waży się tknąć cię palcem. Nikt nie będzie śmiał traktować cię z wyższością.
Oczywiście będą szeptać za twoimi plecami, ale tematem tych szeptów będą twoja
uroda, dowcip i cnota. - Glokta zmrużył oczy. - Już ja o to zadbam.
Podniosła na niego wzrok i z wysiłkiem przełknęła ślinę.
„Czas na odmowę. Dziękuję, ale wolałabym umrzeć”.
- Powinnam być wobec ciebie szczera. Kiedy byłam młodsza... robiłam różne głupstwa.
- Skrzywiła się. - To nawet nie jest mój pierwszy bękart. Z pierwszym ojciec zrzucił mnie
ze schodów, mało mnie wtedy nie zabił. Poroniłam. Nie sądziłam, że to się może
powtórzyć.
- Wszyscy robiliśmy rzeczy, z których nie jesteśmy dziś dumni. - „Powinnaś kiedyś
usłyszeć moje zeznania. Chociaż nie, nikt nie powinien ich usłyszeć”. - To niczego nie
zmienia. Obiecałem, że się tobą zaopiekuję. To jedyny sposób.
- Wobec tego, tak. - Ardee wzięła pierścionek z jego ręki i bez ceregieli wsunęła go
sobie na palec. - Nie ma się chyba nad czym zastanawiać?
„Nie nazwałbym tego wylewną akceptacją, łzawą aprobatą ani radosną uległością, o
jakich czyta się w książkach. Ot, zwykła transakcja handlowa, w dodatku zawarta bez
szczególnego entuzjazmu. Okazja do smutnej zadumy nad wszystkim tym, co być mogło,
lecz nie jest”.
- Kto by pomyślał... - mruknęła Ardee, podziwiając brylant na palcu. - Kiedy patrzyłam,
jak fechtujesz z moim bratem, dawno temu, kto by pomyślał, że pewnego dnia przyjmę z
twoich rąk pierścionek zaręczynowy? Zawsze byłeś mężczyzną z moich snów.
„A dziś jestem mężczyzną z twoich koszmarów”.
- W życiu różnie się układa. Takiego obrotu spraw nikt się chyba nie spodziewał.
„I tak oto ratuję dwa życia. Ile zła można w ten sposób zrównoważyć? Mniejsza z tym,
grunt, że przechylam szale wagi w odpowiednim kierunku. Każdemu przyda się jakiś ciężar
po tej właściwej stronie”.
Podniosła na niego spojrzenie ciemnych oczu.
- Nie stać cię było na większy kamień?
- Musiałbym obrabować królewski skarbiec - wychrypiał w odpowiedzi.
„Tradycja podpowiadałaby w tym momencie raczej pocałunek, ale w tych
okolicznościach...”.
Ardee podeszła bliżej, unosząc rękę. Glokta cofnął się odruchowo i skrzywił, gdy
zakłuło go w biodrze.
- Przepraszam... Wyszedłem z wprawy.
- Jeżeli naprawdę mam to zrobić, chcę to zrobić jak należy.
- Czyli jak najlepiej wykorzystać sytuację?
- Najlepiej jak to możliwe.
Ardee zbliżyła się jeszcze bardziej i Glokta musiał użyć całej siły woli, żeby się nie
odsunąć. Spojrzała mu w oczy i powoli podniosła dłoń, żeby dotknąć jego policzka.
Powieka mu zadygotała.
„Idiotyzm. Mało to kobiet mnie dotykało? Tak, ale to było w innym życiu. W innym...”.
Jej dłoń przesunęła się głębiej, palce zacisnęły się na żuchwie. Strzeliło mu w karku,
gdy przyciągnęła go do siebie. Poczuł na brodzie ciepło jej oddechu. Jej wargi musnęły
jego usta, leciutko, przesunęły się w jedną stronę, w drugą. Jęknęła gardłowo, aż zaparło
mu dech w piersi.
„Udaje, rzecz jasna. Przecież to niemożliwe, żeby jakakolwiek kobieta chciała dotknąć
tej ruiny ciała, pocałować ten wrak twarzy. Na myśl o tym sam czuję obrzydzenie. Udaje,
lecz nie pozostaje mi nic innego, jak podziwiać jej wysiłki”.
Lewa noga zadrżała mu spazmatycznie, musiał mocniej wesprzeć się na lasce.
Oddychał szybko, sycząco, przez nos. Przytknęła twarz do jego twarzy, ich usta się
zwarły, mlasnęły wilgotno. Czubek jej języka prześliznął się po jego pustych dziąsłach.
„Udaje, jakżeby inaczej? A jednak jest w tym udawaniu doskonała...”.
PIERWSZE PRAWO
Siedząca Ferro wpatrywała się w swoją dłoń. Dłoń, która wtedy trzymała Nasienie.
Wyglądała tak samo jak zawsze, lecz w dotyku była inna. Cały czas zimna. Bardzo
zimna.
Ferro zawijała ją w koce, moczyła w gorącej wodzie, trzymała blisko ognia, tak blisko,
że się poparzyła.
Nic nie pomagało.
- Ferro...
Szept tak cichy, że można by go niemal wziąć za szmer wiatru w okiennej ramie.
Zerwała się na równe nogi, ściskając w dłoni nóż. Rozejrzała się po kątach pokoju.
Puste. Schyliła się i zajrzała najpierw pod łóżko, potem pod kredens. Wolną ręką
odgarnęła zasłony. Nikogo tam nie było. Wiedziała, że nikogo nie znajdzie.
A mimo to, wciąż ich słyszała.
Łomotanie do drzwi. Znów okręciła się na pięcie, dysząc przez zęby. Kolejny sen?
Kolejny duch? Donośne pukanie się powtórzyło.
- Wejść - warknęła.
Drzwi się otworzyły. Bayaz. Na widok noża uniósł brew.
- Trochę za bardzo lubisz ostre przedmioty, Ferro. Nie masz tu żadnych wrogów.
Spojrzała na niego spode łba, mrużąc oczy. Nie była wcale przekonana, że mag ma
rację.
- Co tam się stało, w tym wietrze?
- Co się stało? - Bayaz wzruszył ramionami. - Wygraliśmy.
- Co to były za kształty? Te cienie?
- Ja widziałem tylko Mamuna i jego Sto Słów, którym wymierzono zasłużoną karę.
- Nie słyszałeś głosów?
- Grzmot triumfu wszystko zagłuszył. Nic nie słyszałem.
- A ja owszem. - Ferro schowała nóż do pochwy przy pasku. Poruszyła palcami dłoni,
tej samej, a jednak innej. - Cały czas je słyszę.
- Co ci mówią, Ferro?
- Mówią o pieczęciach, bramach, drzwiach i ich otwieraniu. Za każdym razem mówią o
otwieraniu. I dopytują się o Nasienie. Gdzie ono jest?
- W bezpiecznym miejscu - odparł obojętnie Bayaz. - Jeśli naprawdę słyszysz głosy
istot z Drugiej Strony, to nie zapominaj, że one są esencją kłamstwa.
- Nie one jedne. Proszą, żebym złamała Pierwsze Prawo. Tak jak ty.
- To kwestia dyskusyjna. - Półuśmieszek Bayaza miał w sobie cień dumy, jakby mag
chełpił się wspaniałym osiągnięciem. - Powstrzymałem uczniów Glustroda za pomocą
technik Mistrza Stwórcy, wykorzystując Nasienie jako siłę napędową mojej Sztuki. Wynik
był... - Odetchnął głęboko, z wyraźną satysfakcją. - Sama widziałaś. Nade wszystko był to
triumf woli.
- Majstrowałeś przy pieczęciach. Naraziłeś świat na wielkie ryzyko. Głosiciele
Sekretów...
- Pierwsze Prawo to paradoks. Za każdym razem, kiedy coś zmieniasz, czerpiesz ze
świata podziemnego. Ryzyko jest nieodłączne. Jeżeli przekroczyłem jakąś granicę, to
wyłącznie granicę skali. Świat jest przecież bezpieczny, prawda? Nie zamierzam
przepraszać za to, że miałem ambitną wizję.
- W mieście grzebią poległych w zbiorowych mogiłach, po stu w jednej. Tak jak
grzebali ich w Aulcus. Ta choroba... To my ją wywołaliśmy. Czy to też nazwiesz ambicją?
Rozmiar grobów?
Bayaz zbył te słowa lekceważącym skinieniem głowy.
- Nieoczekiwany skutek uboczny. Obawiam się, że cena zwycięstwa nie zmieniła się od
Dawnego Czasu. Zawsze będzie taka sama. - Spojrzał Ferro w oczy, groźnie, prowokująco.
- A jeśli nawet złamałem Pierwsze Prawo, to co z tego? Jaki sąd miałby mnie osądzić?
Jaka ława przysięgłych? Uwolnisz Tolomei z mroku, żeby dała świadectwo?
Odszukasz Zacharusa, żeby odczytał zarzuty? Przywleczesz Cawneil ze skraju świata,
żeby wydała wyrok? Ściągniesz z krainy umarłych wielkiego Juvensa, żeby obwieścił
werdykt?
Nie sądzę. Jestem Pierwszym z Magów. Jestem najwyższą wyrocznią i twierdzę... że
jestem człowiekiem prawym.
- Ty? Nie.
- Tak, Ferro. Władza wszystko tłumaczy. Tak brzmi moje pierwsze i ostatnie prawo,
jedyne, jakie uznaję.
- Zacharus mnie ostrzegał - mruknęła Ferro na wspomnienie bezkresnej równiny i
człowieka z ptakami, toczącego dzikim wzrokiem. - Kazał mi uciekać i nie oglądać się za
siebie. Powinnam go była posłuchać.
- Kogo? Tego nadętego starucha przekonanego o swojej nieomylności? - Bayaz prychnął
z lekceważeniem. - Może i trzeba go było posłuchać, ale ten statek już odpłynął, a ty z
uśmiechem na twarzy pomachałaś mu na pożegnanie, bo wolałaś nasycić swoją furię. Ja się
cieszę, że ją nasyciłaś. Nie udawajmy, że cię oszukałem. Wiedziałaś, że wkraczamy na
mroczne ścieżki.
- Nie spodziewałam się - Ferro zacisnęła lodowate palce w drżącą pięść - czegoś
takiego.
- A czego? Przyznam ci się, że myślałem, że jesteś twardsza. Proponuję zostawić
filozofowanie tym, którzy mają więcej czasu i mniej rachunków do wyrównania. Wina, żal,
słuszność... Czuję się, jakbym rozmawiał z naszym wspaniałym królem Jezalem. Kto by
miał do tego cierpliwość? - Bayaz odwrócił się ku drzwiom. - Nie oddalaj się stąd. Khalul
może poszczuć na mnie kolejnych swoich wysłanników, a wtedy twoje talenty znów będą
mi potrzebne.
- A do tego czasu co? - parsknęła Ferro. - Mam tu siedzieć, mając do towarzystwa
cienie?
- Do tego czasu... spróbuj się pouśmiechać, Ferro. Jeśli pamiętasz, jak to się robi. -
Bayaz posłał jej swój olśniewająco biały uśmiech. - Napawaj się swoją zemstą.
***
Skłębiony od cieni wiatr zawodził, szalejąc wokół niej. Klęczała na skraju wyjącego
tunelu, który sięgał nieba. Świat był cienki jak szklana tafla, gotowa lada chwila popękać.
W dole ziała bezdenna otchłań, w której rozbrzmiewały głosy.
- Wpuść nas...
- Nie!
Szarpnęła się, wyrwała i usiadła na łóżku. Zeskoczyła na podłogę, napięła wszystkie
mięśnie... ale nie miała z kim walczyć. To był tylko kolejny sen.
Sama była sobie winna. Nie trzeba było zasypiać.
Długa smuga księżycowego blasku sięgała ku niej po wyłożonej kafelkami podłodze.
Okno na jej drugim końcu było uchylone, przez szparę sączyło się zimne nocne
powietrze, chłodząc spoconą skórę. Ferro zmarszczyła brwi, podeszła do okna i zamknęła
je na zasuwkę.
Odwróciła się.
W gęstym cieniu przy drzwiach ktoś stał, jednoręka postać zakutana w szmaty.
Nieliczne ocalałe elementy zbroi, którą miała na sobie, były pogięte i porysowane. Na
zmasakrowanej twarzy zdarta skóra odchodziła płatami od białych kości, ale Ferro nie
miała kłopotu z rozpoznaniem intruza.
Mamun.
- Znów się spotykamy, diablokrwista.
Jego suchy głos szeleścił jak stary papier.
- Ja śnię - wysyczała w odpowiedzi.
- Chciałabyś. - W mgnieniu oka przemierzył pokój i jego dłoń zacisnęła się na jej gardle
jak potrzask. - Ogromnie zgłodniałem, kiedy pazurami musiałem drapać ziemię, żeby
wygrzebać się spod gruzów. - Jego oddech załaskotał ją w twarz. - Z twojego ciała zrobię
sobie nową rękę, którą powalę Bayaza i pomszczę wielkiego Juvensa. Prorok to
przewidział; ja przekuję jego wizję w prawdę.
Bez wysiłku uniósł Ferro w powietrze i przycisnął plecami do ściany, tak że mogła tylko
kopać piętami w boazerię.
I zacisnął uchwyt. Pierś Ferro rozdęła się gwałtownie, lecz przez tchawicę nie
przecisnęła się ani odrobina powietrza. Próbowała walczyć z trzymającymi ją za gardło
palcami, drapała je paznokciami, ale były jak z żelaza, jak z kamienia, zaciśnięte niczym
sznur na szyi wisielca. Miotała się i wiła, ale Mamun ani drgnął. Próbowała atakować jego
twarz, wbiła palce w głąb rozdartego policzka, szarpała pyliste ciało w środku, ale on
nawet nie mrugnął. W pokoju zrobiło się zimno.
- Zmów paciorek, dziecko - wyszeptał, zgrzytając połamanymi zębami. - Oby Bóg był
dla ciebie litościwy.
Słabła. Płuca jej pękały. Wciąż jeszcze walczyła, lecz brakowało jej sił. Kolejne ruchy
były coraz mniej gwałtowne. W końcu ręce jej opadły, nogi zwisły, powieki stały się
ciężkie, bardzo ciężkie. Było jej okrutnie zimno.
- Teraz - wyszeptał Mamun. Jego oddech ściął się w powietrzu. Opuścił Ferro na
posadzkę, otworzył spękane usta, obnażył potrzaskane zęby. - Teraz.
Dźgnęła go palcem wskazującym w szyję. Palec przebił skórę, wszedł w suche mięso,
zanurzył się aż po knykieć. Mamun odchylił głowę. Drugą ręką Ferro chwyciła jego dłoń,
odsunęła ją od swojego gardła i zaczęła mu wyłamywać palce. Poczuła, jak kości pękają i
kruszą się z trzaskiem. Opadła na podłogę. Biały szron rozlewał się po czarnych szybach
obok niej i trzeszczał jej pod bosymi stopami, gdy, obróciwszy Mamuna wokół osi,
wyrżnęła nim o ścianę, wgniotła jego ciało w pękające deski boazerii i kruszący się tynk.
Kurz osypał się ze ściany od impetu tego uderzenia.
Wepchnęła mu palec głębiej w szyję, w górę, do środka. Łatwo szło. Miała niespożyty
zasób sił, czerpała wprost z drugiej strony przepaści. Nasienie ją zmieniło, tak jak zmieniło
Tolomei. Nie było dla niej powrotu.
Uśmiechnęła się.
- Masz ochotę na moje ciało? Nic z tego, Mamunie. Ostatni posiłek masz już za sobą.
Czubek jej palca wyszedł spomiędzy jego zębów, spotkał się z kciukiem, nadział
Mamuna jak rybę na haczyk. Szarpnięciem nadgarstka wyrwała mu żuchwę i cisnęła ją w
kąt, gdzie kość zaklekotała na deskach. Język Mamuna zwisał teraz w poszarpanej masie
kruszącego się, wysuszonego na wiór mięsa.
- Zmów paciorek, żerco - wysyczała. - Oby Bóg był dla ciebie litościwy.
Obiema rękami złapała go za głowę. Mamun zakwiczał nosowo, bezskutecznie
próbował jej dosięgnąć poranioną ręką, a tymczasem jego czaszka odkształciła się,
zaklęsła i w końcu eksplodowała, siejąc odłamkami kości na wszystkie strony. Ferro
puściła ciało. Pył osypał się na podłogę u jej stóp.
- O tak...
Nie zlękła się. Nie wytrzeszczyła oczu. Wiedziała, skąd dochodzi ten głos. Zewsząd i
znikąd.
Otworzyła okno, wyskoczyła przez nie, opadła kilkanaście kroków w dół, na ziemię i
stanęła na nogi. Noc tętniła dźwiękami, ale ona poruszała się bezgłośnie. Na palcach
weszła na oświetloną blaskiem księżyca trawę, która chrzęściła zamarznięta w miejscach,
gdzie dotknęły jej bose stopy Ferro. Po długich schodach ostrożnie wspięła się na mur.
Głosy podążały za nią. - Zaczekaj...
- Nasienie!
- Ferro.
- Wpuść nas...
Udała, że ich nie słyszy. Mężczyzna w zbroi wpatrywał się w noc, zwrócony w stronę
Domu Stwórcy - czarnej sylwetki na czarnym niebie, klina mroku nad Agriontem
pozbawionego gwiazd, podświetlonych chmur, w ogóle wszelkiego światła. Ciekawe,
pomyślała Ferro, czy Tolomei czai się tam w ciemności, skrobiąc od środka w
drzwi. Skrob, skrob, skrob - i tak przez całą wieczność. Zmarnowała swoją szansę na
zemstę.
Ferro tego nie zrobi.
Przemknęła po murach, wymijając wartownika, który ciaśniej otulił się płaszczem, gdy
obok niego przechodziła. Wspięła się na blanki i skoczyła, czując pęd powietrza na skórze.
Przeleciała nad fosą, na której jej ślad znaczyła tworząca się za nią trzeszcząca lodowa
pokrywa. Bruk przybliżył się gwałtownie. Uderzyła w niego stopami i przeturlała się
między domy. Przy upadku rozdarła ubranie, na jej skórze nie zostało jednak nawet
najmniejsze zadrapanie.
- Nie, Ferro.
- Wracaj i znajdź Nasienie!
- Trzyma je pod ręką.
- Bayaz. Bayaz je ma.
Bayaz. Może kiedy pozałatwia sprawy na Południu, wróci. Kiedy już pogrzebie
wielkiego Uthmana-ul-Doshta pod gruzami jego własnego pałacu. Kiedy odeśle Khalula,
jego żerców i kapłanów do piekła. Może wtedy wróci i da Pierwszemu z Magów zasłużoną
nauczkę. Tę, którą zamierzała dać mu Tolomei.
Chociaż - kłamca czy nie - ostatecznie dotrzymał danego jej słowa. Dał jej narzędzie
zemsty.
Teraz ona je weźmie.
Przekradała się przez nieme ruiny cicha i szybka jak nocny wiatr. Na południe, w stronę
portu. Coś wymyśli. Na Południe, przez morze, do Gurkhulu, a potem...
Głosy do niej szeptały. Tysiąc głosów. Mówiły o bramie zamkniętej przez Euza i o
pieczęciach, którymi ją zabezpieczył. Błagały, żeby ją otworzyła. Kazały jej złamać
pieczęcie. W tej chwili też próbowały jej to nakazać.
Ale Ferro tylko się uśmiechała. Niech sobie gadają.
Ona nie zna pana.
HERBATKA I GROŹBY
Logen spochmurniał.
Z marsem na czole patrzył na lśniące lustra, szeroką salę i zapełniających ją ważnych
ludzi. Niechętnie taksował wzrokiem wielkich lordów Unii - było ich ze dwustu, jeśli nie
więcej, i tworzyli rozszeptany tłum, usadowiony półkolem po przeciwnej stronie komnaty.
Ich fałszywe słowa, fałszywe uśmiechy i fałszywe twarze dławiły go jak nadmiar
miodu.
Wcale jednak nie czuł się lepiej wśród ludzi zasiadających po jego stronie, dzielących
podwyższenie z nim i królem Jezalem.
Był wśród nich ten uśmiechnięty szyderczo kuternoga, który wtedy, w wieży, co rusz
zadawał jakieś pytania; teraz nosił się na biało. Był grubas o twarzy pokrytej siateczką
popękanych żyłek, który każdy dzień musiał chyba zaczynać od flaszki. Był wysoki i chudy
skurczybyk w czarnym napierśniku zdobionym złotymi zawijasami; miał łagodny uśmiech i
nieprzejednane spojrzenie. Nigdy przedtem Logen nie widział takiej bandy szemranych
krętaczy, był tam jednak ktoś jeszcze, ktoś znacznie gorszy niż oni wszyscy razem wzięci.
Rozparty wygodnie Bayaz uśmiechał się swobodnie, jakby wszystko ułożyło się po jego
myśli. Może tak właśnie było. Przeklęty czarnoksiężnik. Logen był głupcem, że zaufał
człowiekowi bez włosów. Duchy go ostrzegały, że magowie mają na względzie wyłącznie
własne ambicje, ale on, zamiast ich posłuchać, po prostu rzucił się na głęboką wodę i
liczył na łut szczęścia. Jak zwykle. Jedno na pewno można było powiedzieć o Logenie
Dziewięciopalcym: nigdy nie słuchał, co się do niego mówi. Jedna z wielu jego wad.
Prześliznął się wzrokiem w drugą stronę, w kierunku Jezala. Król swobodnie nosił
królewskie szaty i złotą koronę; zasiadł teraz na złotym krześle większym nawet od tego, na
którym siedział Logen. Obok siedziała jego żona. Bił od niej lekki chłód, który jednak nie
przynosił jej żadnej ujmy. Piękna jak zimowy poranek. I ten wyraz twarzy, ilekroć
spoglądała na Jezala, ta zajadłość, jakby z najwyższym trudem powstrzymywała się od
rozszarpania go zębami na strzępy. Drań miał szczęście, zawsze spadał na cztery łapy.
Gdyby chciała, Logen chętnie dałby się jej skubnąć tymi ząbkami... Ale do tego musiałaby
chyba być niespełna rozumu, prawda?
Najbardziej niechętnym spojrzeniem obrzucał jednak własne odbicia w lustrach
zawieszonych na podwyższeniu obok Jezala i jego królowej. Przy pięknej parze
królewskiej przypominał posępnego i zadumanego potwora, budzącego grozę liczbą blizn
na twarzy; urodzonego mordercę, dla niepoznaki zakutanego w kolorowe szaty i najrzadsze
białe futra, przybranego lśniącymi guzami i błyszczącymi sprzączkami, a nade wszystko
zawieszonym na ramionach grubym złotym łańcuchem - tym samym, który dawniej nosił
Bethod. Jego dłonie - pobliźnione i brutalne, jedna bez środkowego palca - wystawały z
obszytych futrem rękawów i zaciskały się kurczowo na złoconych podłokietnikach. Strój
króla, być może, ale ręce zabójcy. Wyglądał jak łotr z bajki dla dzieci. Okrutny wojownik,
który ogniem i mieczem wywalczył sobie drogę na szczyt. Który wspiął się na tron po
stosie trupów. Może naprawdę był takim człowiekiem.
Wiercił się niespokojnie, nowy materiał kleił mu się do wilgotnej skóry. Przebył długą
drogę od czasu, gdy wylazł na brzeg rzeki bez choćby pary butów. Przemierzył całe
Wysokie Szczyty, mając do towarzystwa tylko wierny kociołek. Przebył długą drogę, lecz
wcale nie był pewien, czy ten poprzedni, stary Logen nie podobał mu się bardziej. Uśmiał
się, kiedy usłyszał, jak Bethod tytułuje się królem - a teraz proszę, odgrywał dokładnie tę
samą rolę, a chyba gorzej się do niej nadawał. Jedno na pewno można było powiedzieć o
Logenie Dziewięciopalcym: był zwykłą pizdą. Tak po prostu. A nie jest to fakt, do którego
mężczyzna chciałby się sam przed sobą przyznać.
Hoff, ten pijaczyna, tokował jak najęty: - Niestety, Rotunda Lordów legła w gruzach,
dlatego postanowiono, że tymczasowo, dopóki nie zostanie wybudowana stosowna nowa
siedziba dla tak dostojnej instytucji, nowa Rotunda Lordów, większa i wspanialsza od
poprzedniej, funkcjonowanie Otwartej Rady zostaje zawieszone.
Zapadła cisza.
- Zawieszone? - powtórzył ktoś półgłosem.
- To gdzie będziemy mogli zabierać głos?
- Kto nas wysłucha?
- Arystokraci mogą się wypowiadać za pośrednictwem Zamkniętej Rady - odparł Hoff
tonem, jakim dorosły mógłby się zwracać do dziecka. - Albo zwrócić się do podsekretarza
do spraw audiencji z prośbą o posłuchanie u króla.
- Ale to może zrobić byle wieśniak!
Hoff uniósł brwi.
- Istotnie - przytaknął.
Wśród lordów podniósł się gniewny pomruk. Logen nie musiał się znać na polityce,
żeby rozpoznać, kiedy jedna grupa ludzi próbuje stłamsić drugą. To nigdy nie jest miłe, ale
przynajmniej ten jeden raz udało mu się znaleźć po stronie tłamszących zamiast
tłamszonych.
- Król i państwo to jedno! - Surowy głos Bayaza wzniósł się ponad narastający
rejwach. - Król tylko użycza wam swoich ziem, a teraz żąda ich częściowego zwrotu. To
przykre, lecz w obecnej sytuacji konieczne. - Czwarta część ziem. - Kuternoga oblizał z
cichym mlaśnięciem puste dziąsła. - Od każdego z was.
- Wykluczone! - zawołał ze złością stary mężczyzna z pierwszego rzędu.
- Naprawdę tak pan uważa, lordzie Isher? - Bayaz się uśmiechnął. - Ci, którzy
podzielają pańskie zdanie, mogą dołączyć do lorda Brocka na pustynnym wygnaniu,
oddawszy uprzednio koronie całość swoich ziem zamiast ich części.
- To niedorzeczne! - wykrzyknął inny z mężczyzn. - Król zawsze był pierwszym wśród
równych, najważniejszym przedstawicielem arystokracji, a nie kimś, kto stoi ponad nią. To
nasze głosy wyniosły go na tron i nie zgadzamy się...
Odrażający skurcz wykrzywił twarz kaleki.
- Balansuje pan, lordzie Heugen, niebezpiecznie blisko granicy, której nie radzę panu
przekraczać. Tutaj jest ciepło i bezpiecznie; tutaj ceni się lojalność. Mam wrażenie, że nie
spodobałoby się panu to, co znajduje się po drugiej stronie. - Długa łza spłynęła z
rozedrganego lewego oka kuternogi na zapadnięty policzek. - W nadchodzących miesiącach
królewski mierniczy zajmie się podzieleniem waszych majątków. Na waszym miejscu
udzieliłbym mu wszelkiej niezbędnej pomocy, panowie.
Wielu ludzi zerwało się na równe nogi. Robili groźne miny i wygrażali pięściami.
- To absurd!
- Wydarzenie bez precedensu!
- Nie do przyjęcia!
- Nie damy się zastraszyć!
Jezal poderwał się z tronu, uniósł wysadzany szlachetnymi kamieniami miecz i
kilkakrotnie uderzył utwardzonym trzewikiem pochwy o podwyższenie. Łoskot poniósł się
donośnym echem.
- Ja tu jestem królem! - zagrzmiał Jezal, gdy cała sala nagle ucichła. - I nie
przedstawiam wam propozycji pod dyskusję, lecz wydaję królewski dekret! Adua zostanie
odbudowana, wspanialsza niż kiedykolwiek, ale musicie za to zapłacić! Za bardzo
przyzwyczailiście się do słabego monarchy, panowie lordowie. Możecie mi wierzyć, że te
dni minęły bezpowrotnie.
Bayaz przechylił się i szepnął do Logena: - Zaskakująco dobry jest w tej roli, nie
uważasz?
Lordowie zamamrotali z niezadowoleniem, ale usiedli i słuchali Jezala, którego głos -
swobodny, donośny i pewny siebie - niósł się po całej sali: - Ci, którzy podczas
niedawnego kryzysu udzielili mi swojego bezwarunkowego poparcia i pomocy, zostaną z
tego zobowiązania wyłączeni - mówił Jezal, wciąż trzymając pochwę z mieczem w dłoni. -
Jednakże krótkość tej listy powinna być dla was powodem do wstydu. W najtrudniejszych
chwilach wspomogli nas przyjaciele spoza unijnych granic!
Mężczyzna w czerni zerwał się z miejsca.
- Ja, Orso z Talinsu, będę zawsze wiernie trwał u boku mojego królewskiego syna i
córki! - Ujął twarz Jezala w obie dłonie i ucałował go w policzki. To samo zrobił z
królową. - Ich przyjaciele są moimi przyjaciółmi. - Powiedział to z uśmiechem, lecz
prawdziwy sens jego słów był oczywisty. - A ich wrogowie? Ha, jesteście bystrzy,
panowie. Sami domyślcie się reszty.
- Dziękuję ci, książę, za rolę, jaką odegrałeś w ocaleniu naszego miasta. Wszyscy
jesteśmy ci wdzięczni. Wojna Unii z Północą dobiegła końca. Na Północy zapanowały
nowe porządki, rządzący nią tyran Bethod nie żyje, a ja jestem dumny, że mogę nazwać
przyjacielem człowieka, który go obalił. Oto Logen Dziewięciopalcy, Król Północnych! -
Jezal uśmiechnął się i podał Logenowi rękę. - Cieszę się, że w tę nową, wspaniałą
przyszłość wkraczamy jako bracia.
- Tak jest. - Logen z wysiłkiem dźwignął się z krzesła. - Otóż to. - Objął Jezala i z takim
animuszem poklepał go po plecach, że zadudniło w całej komnacie. - Tak sobie miarkuję,
że od tej pory będziemy się trzymać naszego brzegu Białego Nurtu. Chyba że mój brat
będzie miał jakieś kłopoty. - Posłał grobowe spojrzenie ponurakom z pierwszego rzędu. -
Lepiej nie każcie mi tu wracać, kutafony.
I z posępną miną usiadł. Krwawy-dziewięć mógł się nie wyznawać na polityce, ale na
groźbach znał się doskonale.
- Wygraliśmy wojnę! - Jezal jeszcze raz uniósł miecz, po czym zręcznie go przypasał.
- Teraz musimy wygrać pokój.
- Pięknie powiedziane, Wasza Królewska Mość. Pięknie powiedziane. - Rumiany
pijaczek wstał, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. - W tej sytuacji został nam jeszcze
jeden punkt porządku obrad, zanim Otwarta Rada uda się na wymuszony długi urlop. -
Odwrócił się, uśmiechnął służalczo, zatarł ręce i ukłonił się z szacunkiem. - Podziękujmy
lordowi Bayazowi, Pierwszemu z Magów, który dzięki swej mądrości i Sztuce przegnał
nieprzyjaciela i ocalił Unię!
Zaczął klaskać. Dołączył do niego najpierw Glokta, zaraz potem książę Orso. Z
pierwszego rzędu poderwał się jakiś barczysty arystokrata.
- Lord Bayaz! - zawołał i zaklaskał tłustymi łapskami.
Wkrótce cała sala rozbrzmiała niechętnym aplauzem. Nawet Heugen się do niego
przyłączył; nawet Isher, chociaż on akurat miał taką minę, jakby oklaskiwał własny
pogrzeb.
Ręce Logena ani drgnęły. Prawdę mówiąc, rzygać mu się chciało od samego siedzenia
w tym miejscu, a poza tym był zwyczajnie wściekły. Osunął się głębiej na krześle i
zmarszczył brwi.
***
Jezal patrzył, jak ważne unijne persony z nieszczęśliwymi minami wychodzą gęsiego z
Sali Lustrzanej. Wielcy ludzie - Isher, Barezin, Heugen i inni, ludzie, na których dawniej
mógł się co najwyżej pogapić z rozdziawionymi ustami. Wychodzili upokorzeni. Z trudem
powstrzymywał się od uśmiechu, gdy gniewnymi pomrukami wyrażali bezradne
niezadowolenie. Czuł się prawie jak król, dopóki nie spojrzał na swoją królową.
Terez wdała się w zajadły spór z ojcem, prowadzony po styriańsku i z obu stron
uzupełniony ekspresyjną gestykulacją. Jezal poczułby pewnie ulgę, że nie jest jedynym
członkiem rodziny, którego Terez nienawidzi, gdyby nie silne podejrzenie, że to on sam jest
przedmiotem scysji.
Usłyszał za plecami cichy chrobot, a kiedy się odwrócił, z niejakim obrzydzeniem ujrzał
przed sobą zdeformowaną twarz nowego arcylektora.
- Wasza Królewska Mość... - przemówił Glokta półgłosem, jakby chciał omówić z nim
coś w tajemnicy. Zerknął przy tym z dezaprobatą na Terez i jej ojca. - Za pozwoleniem, czy
między Waszą Królewską Mością i królową Terez wszystko jest w porządku? - Jeszcze
bardziej zniżył głos. - Podobno rzadko sypiacie w jednym pokoju.
Jezal miał ochotę zdzielić go na odlew w twarz za tę bezczelność, ale w tej samej
chwili kątem oka zauważył, że Terez mu się przygląda. Patrzyła na niego z tym samym co
zwykle wyrazem bezbrzeżnej pogardy na twarzy. Zgarbił się i odparł: - Z najwyższym
trudem znosi fakt, że przebywa ze mną w jednym kraju, więc o łożu tym bardziej nie ma co
mówić. Wściekła suka! - warknął i wbił wzrok w podłogę. - Co ja mam zrobić?
Glokta przekrzywił szyję w jedną stronę, potem w drugą; Jezal z trudem powstrzymał
wzdrygnięcie, gdy rozległ się głośny trzask kręgów.
- Proszę mi pozwolić z nią porozmawiać, Wasza Królewska Mość. Gdy tylko zechcę,
potrafię być niezwykle przekonujący. Doskonale rozumiem też problem Waszej
Królewskiej Mości, sam jestem od niedawna żonaty.
Jezal bał się pomyśleć, jaki potwór mógł wziąć sobie takie monstrum za męża.
- Naprawdę? - spytał z udawanym zainteresowaniem. - Kim jest ta dama?
- Daleką znajomą Waszej Królewskiej Mości, jeśli się nie mylę. Nazywa się Ardee.
Ardee dan Glokta.
Kuternoga obnażył w uśmiechu odrażającą lukę w przednich zębach.
- Chyba nie...
- Tak, tak, to siostra mojego dawnego druha, Collema Westa.
Jezal zaniemówił. Glokta ukłonił się sztywno.
- Przyjmuję gratulacje Waszej Królewskiej Mości - dodał.
Odwrócił się, podkuśtykał do skraju platformy i zaczął schodzić po stopniach,
niezdarnie, z wyraźnym wysiłkiem, mocno podpierając się laską.
Jezal zmagał się jednocześnie z mrożącym krew w żyłach Szokiem, miażdżącym
rozczarowaniem i bezgraniczną zgrozą. Nie był w stanie wyobrazić sobie, do jakiego
szantażu musiała uciec się ta człapiąca kreatura, żeby usidlić Ardee. Może Ardee popadła
w desperację, po tym, jak ją porzucił? Może w obliczu choroby brata nie znalazła nikogo
innego, kto by jej pomógł? Dzień wcześniej, przy okazji porannych odwiedzin w szpitalu,
na jej widok coś drgnęło mu znajomo w sercu; zaczął nawet myśleć, że może kiedyś,
pewnego dnia...
A teraz nawet te przyjemne fantazje roztrzaskały się w drobny mak. Ardee wyszła za
mąż, została poślubiona mężczyźnie, którym Jezal szczerze pogardzał, członkowi
Zamkniętej Rady i - jakby tego było mało - człowiekowi, któremu w szalonej chwili
słabości przyznał się do klęski własnego małżeństwa. Dał się poznać jako człowiek
niedorzecznie słaby i bezbronny.
Zaklął szpetnie pod nosem. Nagle wydało mu się, że kochał Ardee nieprzytomnie
żarliwą miłością; że połączyło ich coś, czego nigdy więcej nie znajdzie. Dlaczego w porę
się nie zorientował? Dlaczego dopuścił do tego, żeby ich związek się posypał, a on w
zamian utknął w parodii małżeństwa?
Wygląda na to, pomyślał, że sama miłość jest dalece niewystarczająca.
***
Otworzywszy drzwi, Logen poczuł przypływ rozczarowania, a zaraz potem depczącą mu
po piętach paskudną falę złości. Pokój był pusty, schludny i sprzątnięty, jakby nikt tu nigdy
nie mieszkał. Ferro zniknęła.
Nic nie układało się po jego myśli. Może już powinien był się do tego przyzwyczaić
(przecież wcześniej było dokładnie tak samo), ale nie, on uparcie sikał pod wiatr.
Przypominał człowieka, który wstawił sobie w domu zbyt niskie drzwi i zamiast
nauczyć się pochylać przed wejściem, dzień w dzień wali łbem w nadproże. Miał ochotę
zapłakać nad sobą, wiedział jednak, że na nic lepszego nie zasłużył. Nie można zrobić tego,
co on, i łudzić się nadzieją na szczęśliwe zakończenie.
Wyszedł z pokoju na korytarz. Zacisnął zęby i sąsiednie drzwi otworzył pchnięciem
barku, bez pytania. Wysokie okna były otwarte na oścież, przestronna komnata pławiła się
w słońcu, wiatr poruszał firankami. Przy jednym z okien na rzeźbionym krześle siedział
Bayaz z filiżanką w ręce. Przypochlebny lokaj w aksamitnej marynarce nalewał mu właśnie
herbatę ze srebrnego dzbanka, w drugiej ręce balansując tacą z kolejnymi filiżankami.
- Król Północnych! - zawołał Bayaz. - Co u cie...
- Gdzie Ferro?
- Zniknęła. Zostawiła po sobie niezły bałagan, muszę przyznać, ale już po niej
posprzątałem. Często mi się to...
- Dokąd poszła?
- Domyślam się, że na południe. Gdybym miał zgadywać, obstawiałbym żądzę zemsty
lub coś w tym guście. Wyjątkowo humorzasta baba.
- Zmieniła się.
- Wielkie wydarzenia, przyjacielu. Wszystkich nas zmieniły. Napijesz się herbaty?
Służący doskoczył raźno do Logena, aż szczęknęły filiżanki na tacy. Logen chwycił go za
aksamitne klapy i cisnął nim na drugi koniec pokoju. Służący jęknął, zderzywszy się ze
ścianą, i osunął się na dywan wśród rozsypanej porcelany.
Bayaz uniósł brwi.
- Wystarczyło po prostu powiedzieć „nie”.
- Sram na to, stary łotrze.
Pierwszy z Magów spochmurniał.
- Widzę, panie Dziewięciopalcy, że dziś rano ogarnął cię despotyczny nastrój. A jesteś
teraz królem i nie wypada, żebyś w ten sposób ulegał swoim prymitywnym odruchom. Tacy
królowie nie panują zbyt długo. Nadal masz wrogów na Północy; jestem pewien, że Calder
i Scale nieraz ci jeszcze przysporzą zmartwień. Zawsze uważałem, że należy odwzajemniać
przysługi. Ty pomogłeś mnie, teraz ja mogę pomóc tobie.
- Tak jak pomogłeś Bethodowi?
- Otóż to.
- Nie na wiele mu się to zdało.
- Dopóki go wspierałem, radził sobie doskonale. Potem jednak zhardział, rozbestwił się
i zaczął się dopominać, żeby wszystko szło po jego myśli. Pozbawiony mojej pomocy...
Co ja ci tu będę tłumaczył, wiesz, jak było.
- Nie mieszaj się do moich spraw, czarowniku.
Logen oparł dłoń na rękojeści miecza Stwórcy. Gdyby miecze miały głos, jak mu to
kiedyś powiedział Pierwszy z Magów, to ta klinga właśnie wyartykułowałaby ponurą
groźbę.
Na twarzy Bayaza odmalował się jednak tylko cień rozdrażnienia.
- Człowiek mniejszego formatu mógłby się zdenerwować. Czyż nie wykupiłem twojego
życia od Bethoda? Nie wskazałem ci celu w życiu, kiedy nie miałeś dosłownie niczego?
Nie zabrałem cię na skraj świata, by pokazać cuda, jakie niewielu ludzi widziało?
Doprawdy, brak ci ogłady. Przecież nawet miecz, którym mi grozisz, otrzymałeś ode
mnie w prezencie. Miałem nadzieję, że dojdziemy do...
- Nie.
- Rozumiem. Nawet...
- Jesteśmy kwita. Nie wydaje mi się, żebym mógł się w przyszłości stać lepszym
człowiekiem, ale przynajmniej postaram się nie być gorszym. Na tyle jeszcze mnie stać.
Bayaz zmrużył oczy.
- Jak zwykle mnie zaskakujesz, panie Dziewięciopalcy. Uważałem cię za człowieka
odważnego, lecz powściągliwego, wyrachowanego, a przy tym zdolnego do współczucia.
Nade wszystko zaś uważałem cię za realistę. Ale przecież Północni słyną z
gwałtowności i u ciebie również dostrzegam upór i niszczycielski temperament. Widzę w
tobie Krwawego-dziewięć.
- Cieszę się, że cię rozczarowałem. Wygląda na to, że nawzajem źle się ocenialiśmy.
Miałem cię za wielkiego człowieka, lecz z czasem uświadomiłem sobie swój błąd. -
Logen powoli pokręcił głową. - Coś ty tu zrobił?
- Co zrobiłem? - Bayaz prychnął z niedowierzaniem i wybuchnął śmiechem. -
Połączyłem trzy czyste dyscypliny magii i wykułem z nich czwartą, nową! Pewnie nie
doceniasz mojego osiągnięcia, panie Dziewięciopalcy, ale wybaczam ci, bo wiem, że
wiedza książkowa nigdy nie była twoją mocną stroną. Nikt nie próbował dokonać czegoś
takiego od Dawnego Czasu, kiedy to Euz rozdzielił swoje dary pomiędzy synów. - Mag
westchnął ciężko. - Wygląda na to, że nikt nie doceni mojego największego osiągnięcia.
Poza Khalulem, być może, a on akurat nie przyjdzie mi pogratulować. Nikt w Kręgu Świata
nie uwolnił tak wielkiej mocy od czasu... od czasu...
- Od czasu, gdy Glustrod unicestwił samego siebie i Aulcus przy okazji?
Bayaz uniósł brwi.
- Skoro tak mówisz...
- Skutek też był podobny, tyle tylko, że ty dokonałeś nieco mniej bezrozumnej rzezi i
zrównałeś z ziemią mniejszą część mniejszego miasta w mniej imponującej epoce. Coś
jeszcze was różni?
- Myślałem, że to oczywiste. - Bayaz uniósł filiżankę i spojrzał na Logena znad jej
krawędzi. - Glustrod przegrał.
Logen długo stał nieruchomo, rozmyślając nad tymi słowami, zanim w końcu okręcił się
na pięcie i wymknął chyłkiem z pokoju; służący zapobiegliwie zszedł mu z drogi. Na
korytarzu złocony sufit odbijał echem jego kroki. Ciężki łańcuch Bethoda podzwaniał mu
na ramionach, dźwięcząc jak odległy śmiech.
Nie powinien chyba zrażać do siebie tego starego łajdaka. Po powrocie na Północ jego
pomoc mogła mu się jeszcze przydać. Należało wypić te cuchnące szczyny, które mag
nazywał herbatą, i uśmiechać się przy tym, jakby to był miód; należało się uśmiechać i
nazywać Bayaza przyjacielem, żeby w razie potrzeby mieć po co wracać na kolanach do
Wielkiej Biblioteki Północnej. Tego wymagał rozsądek. To podpowiadało trzeźwe
spojrzenie na świat. Tak zawsze powtarzał ojciec Logena...
Sam Logen jednak nie był aż takim realistą.
SZARE EMINENCJE
Gdy tylko Jezal usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi, wiedział, kto będzie jego
gościem; nie musiał nawet podnosić wzroku. Któż inny miałby czelność wchodzić do
królewskich komnat bez pukania? Zaklął pod nosem, bezgłośnie, z goryczą.
Bayaz, nikt inny. Jego dozorca. Główny dręczyciel. Nieodłączny cień. Człowiek, który
zburzył pół Agriontu i obrócił piękną Aduę w ruinę, a teraz śmiał się i pławił w blasku
sławy niczym zbawca kraju. Na myśl o nim Jezalowi przewracały się wnętrzności.
Zgrzytnął zębami, wyglądając przez okno na morze ruin. Nie odwrócił się ku drzwiom.
Dalsze żądania. Następne kompromisy. Kolejna rozmowa o tym co konieczne.
Królowanie - z Pierwszym z Magów czającym się za plecami - było zajęciem
nieskończenie frustrującym i deprymującym. Przeforsowanie własnego zdania nawet w
najmniej istotnych sprawach graniczyło z niemożliwością. Gdziekolwiek Jezal spojrzał,
napotykał pełne dezaprobaty spojrzenie maga. Czuł się jak galion na statku, piękny,
pozłocony, wspaniały... i kompletnie bezużyteczny. Tyle że galionowi przynajmniej dają
posiedzieć na dziobie.
- Wasza Królewska Mość... - zabrzmiał głos maga, w którym jak zwykle cienka
powłoka szacunku z trudem skrywała głębokie pokłady pogardy.
- Co znowu?
Jezal odwrócił się od okna i ze zdumieniem stwierdził, że mag zamienił urzędowe szaty
na swój stary strój podróżny: poplamiony płaszcz i solidne buty, które służyły mu podczas
nieszczęsnej wyprawy na zrujnowany zachód.
- Wybierasz się dokądś? - spytał, nie ważąc się jeszcze mieć nadziei, że to może być
prawda.
- Wyjeżdżam z Adui. Jeszcze dzisiaj.
- Dzisiaj?
Jezal musiał się z całej siły hamować, żeby nie zacząć skakać i śpiewać z radości.
Czuł się jak więzień, który wychynął z zatęchłej ciemnicy na światło wolności.
Nareszcie będzie mógł odbudować Agriont wedle swojego widzimisię; będzie mógł
zreorganizować Zamkniętą Radę i wybrać sobie doradców; może nawet pozbędzie się tej
wiedźmy, którą Bayaz wcisnął mu za żonę. Będzie mógł podejmować słuszne i prawe
decyzje, cokolwiek miałoby to znaczyć... a przynajmniej będzie mógł tego spróbować, na
własną rękę. Jest najwyższym królem Unii czy nie? Kto mu się sprzeciwi?
- To dla nas wielka przykrość, naturalnie - dodał.
- Domyślam się. Musimy tylko najpierw ustalić parę rzeczy.
- Oczywiście.
Jezal zrobiłby wszystko, byle pozbyć się tego starucha.
- Rozmawiałem z naszym nowym arcylektorem, Gloktą.
Na sam dźwięk tego nazwiska Jezal poczuł dreszcz obrzydzenia.
- Ach tak?
- Inteligentny z niego człowiek. Ogromnie mi zaimponował. Poprosiłem go, żeby
podczas mojej nieobecności reprezentował mnie w Zamkniętej Radzie.
- Naprawdę? - Jezal zastanawiał się, czy pozbawić kalekę stanowiska od razu, gdy tylko
mag znajdzie się za bramą miasta, czy wstrzymać się z tym jeszcze przez jeden dzień.
- Dobrze by było, gdybyś brał sobie do serca jego opinie - dodał Bayaz tonem do
złudzenia przypominającym wydanie rozkazu.
- Nie omieszkam. A tobie życzę powodzenia w podróży do...
- Powiem więcej: chciałbym, żebyś dokładnie wypełniał jego polecenia.
Zimny supeł gniewu zacisnął się na gardle Jezala.
- Mam... być mu posłuszny?
Bayaz nie spuścił wzroku.
- Na dobrą sprawę... Tak.
Jezal zaniemówił. Co ten magik sobie wyobrażał?! Będzie się pojawiał i znikał wedle
życzenia, a przez ten czas krajem ma rządzić jego kaleki sługus, wynoszący się ponad
króla?
Cóż za porażająca arogancja!
- Ostatnio nieco za bardzo się szarogęsisz - odparował. - Nie zamierzam zastąpić
jednego apodyktycznego doradcy drugim.
- Ten człowiek może ci się bardzo przydać. Może się przydać nam wszystkim. Trzeba
będzie podejmować decyzje, które wydadzą ci się zbyt trudne; robić rzeczy, które wolałbyś
scedować na innych. Mieszkańcy lśniących pałaców potrzebują ludzi, którzy będą wynosić
za nich łajno, żeby nie gromadziło się w marmurowych korytarzach i pewnego dnia ich nie
pogrzebało. To są wszystko proste, oczywiste sprawy. Nie uważałeś, kiedy ci o tym
opowiadałem.
- O nie! To ty nie uważałeś! Sand dan Glokta? Ten kaleki bękart... - Jezal poniewczasie
uświadomił sobie niefortunny dobór słów. Nie pozostało mu nic innego, jak brnąć dalej,
chociaż rozpierała go złość: - Już zasiada obok mnie na spotkaniach Zamkniętej Rady,
nieustannie zagląda mi przez ramię, a ty jeszcze chcesz, żeby mi rozkazywał?! Mowy nie
ma. Wykluczone. Niemożliwe. Nie żyjemy w czasach Haroda Wielkiego! Nie mam pojęcia,
dlaczego wydaje ci się, że możesz się w ten sposób do mnie zwracać, ale jestem królem i
nie życzę sobie takiego traktowania!
Bayaz przymknął powieki i wziął głęboki wdech przez nos - zupełnie jakby szukał w
sobie pokładów cierpliwości niezbędnych do wyedukowania kretyna.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, co to znaczy, żyć tak długo jak ja. Wiedzieć, to co wiem.
Wy umieracie w mgnieniu oka, dlatego trzeba wam stale udzielać tych samych lekcji.
Tych samych, których Juvens udzielał Stolicusowi tysiąc lat temu. To potwornie nużące
zajęcie.
Gniew Jezala narastał.
- Wybacz mi, jeżeli cię zanudzam!
- Przyjmuję twoje przeprosiny.
- Żartowałem!
- Ach tak. Masz tak ostry dowcip, że nawet nie zauważyłem, kiedy mnie nim zaciąłeś.
- Nie drwij ze mnie!
- Ale to takie łatwe. Dla mnie każdy człowiek jest jak dziecko. Kiedy będziesz w moim
wieku, zrozumiesz, że historia kołem się toczy. Ile to już razy ratowałem ten kraj przed
stoczeniem się w przepaść i prowadziłem do większej niż poprzednio chwały! A czego
chcę w zamian? Odrobiny poświęcenia. Gdybyś był w stanie pojąć, ile ja musiałem
poświęcić dla dobra twojej trzody!
Rozeźlony Jezal wskazał za okno.
- A co z tymi, którzy zginęli? Z tymi, którzy stracili wszystko? Z tą... trzodą, jak to
ująłeś? Myślisz, że dobrze się czują, ponosząc te ofiary? Co z tymi, którzy zapadli na tę
straszliwą chorobę? Którzy wciąż cierpią? Jest wśród nich mój bliski przyjaciel! Nie
sposób nie zauważyć, że do złudzenia przypomina chorobę, o której opowiadałeś nam w
ruinach Aulcus! Nie sposób nie pomyśleć, że to twoja magia jest jej przyczyną!
Mag nawet nie próbował zaprzeczać.
- Zajmuję się sprawami wielkiej wagi, nie mogę przejmować się losem każdego
wieśniaka. Ty również nie powinieneś. Próbowałem cię tego nauczyć, ale tej lekcji
najwidoczniej sobie nie przyswoiłeś.
- Mylisz się! Ja nie chcę jej sobie przyswoić!
To była wielka szansa Jezala, właśnie teraz. Mógł dać się ponieść złości i raz na zawsze
wyjść z cienia Pierwszego z Magów, stać się wolnym człowiekiem. Bayaz był jak trucizna.
Ciało obce. Trzeba się go pozbyć.
- Pomogłeś mi wstąpić na tron i jestem ci za to wdzięczny, ale nie podoba mi się twoja
wizja rządów. Zanadto zalatuje tyranią!
Bayaz zmrużył oczy.
- Każde rządy to tyrania, co najwyżej przystrojona w kolorowe szatki.
- Jesteś bezduszny! Za nic masz życie moich poddanych! Nie zamierzam tego tolerować!
Zakończyłem etap współpracy z tobą. Nie jesteś tu mile widziany. Nie jesteś mi potrzebny.
Od tej pory sam będę sobie radził. - Jezal odprawił Bayaza gestem, który w jego zamyśle
miał uchodzić za po królewsku lekceważący. - Możesz odejść.
- Doprawdy?
Pierwszy z Magów długo stał nieruchomo, bez słowa, pochmurniejąc tylko coraz
bardziej. Dostatecznie długo, żeby gniew Jezala zaczął słabnąć. Zaschło mu w ustach,
kolana się pod nim ugięły.
- Widzę, że byłem dla ciebie stanowczo zbyt łagodny - powiedział Bayaz. Każde słowo
cięło jak brzytwa. - Hołubiłem cię jak ulubionego wnuka, a ty wyrosłeś na uparciucha.
Nie powtórzę tego błędu. Odpowiedzialny opiekun nie powinien się wahać, kiedy musi
użyć bata.
- Jestem synem królów! - warknął Jezal. - Nie dam sobą...
Zgiął się wpół, gdy włócznia bólu z oszałamiającą gwałtownością przeszyła mu
wnętrzności. Zachwiał się i zrobił jeszcze krok lub dwa, zanim plunął parzącymi
wymiocinami i runął na ziemię. Korona spadła mu z głowy i poturlała się w kąt, a on
ledwie był w stanie zaczerpnąć tchu. Nigdy przedtem nie doświadczył cierpienia, które
byłoby choć ułamkiem tego, co czuł w tej chwili.
- Nie mam pojęcia... dlaczego wydaje ci się... że możesz się w ten sposób do mnie
zwracać. Do mnie, Pierwszego z Magów!
Kroki Bayaza dudniły coraz bliżej, jego głos boleśnie chłostał uszy Jezala, który wił się
bezradnie w kałuży własnych rzygowin.
- Synem królów, powiadasz? Jestem rozczarowany. Dziwię ci się, że po wszystkim,
przez co razem przeszliśmy, tak chętnie wierzysz w kłamstwa, które rozsiewam w twoim
imieniu. Ta bzdura była przeznaczona dla idiotów zamieszkujących ulice miasta, widzę
jednak, że idioci z pałaców są tak samo podatni na ckliwe bzdety. Odkupiłem cię od
dziwki.
Za sześć marek. Chciała dwadzieścia, ale ja umiem się targować.
Te słowa raniły, naturalnie, ale o wiele, wiele gorszy był ból rozdzierający Jezalowi
kręgosłup, rozsadzający oczy, parzący skórę i przypalający cebulki włosów. Król miotał
się jak żaba rzucona na wrzątek.
- Oczywiście miałem w zanadrzu także innych kandydatów; nie jestem takim głupcem,
żeby stawiać wszystko na jedną kartę. Innych młodzieńców o wątpliwym rodowodzie,
gotowych do odegrania twojej roli. Była taka jedna rodzina, pamiętam, Brintowie... Było
ich zresztą więcej. Ale to ty wypłynąłeś na powierzchnię jak gówno w balii.
Kiedy wkroczyłem po moście do Agriontu i zobaczyłem, jak dorosłeś, wiedziałem, że
jesteś tym właściwym. Miałeś po prostu stosowną prezencję, a to nie jest coś, do czego
można kogoś przyuczyć. Z czasem nawet nauczyłeś się przemawiać jak król; to dla mnie
premia, której się po tobie nie spodziewałem.
Jezal jęczał i ślinił się na potęgę, niezdolny nawet do krzyku. Bayaz obrócił go stopą na
wznak. Majacząca w górze twarz maga rozpływała się Jezalowi przed załzawionymi
oczami.
- Skoro jednak upierasz się przy sprawianiu mi kłopotów... nalegasz na samodzielność...
Cóż, są różne możliwości. Nawet królowie giną czasem w niewyjaśnionych
okolicznościach. Zrzuca ich koń. Dławią się pestką z oliwki. Spadają z dużej wysokości na
bruk. Albo po prostu zostają znalezieni martwi w swojej sypialni. Wy, insekty, i tak macie
krótki żywot, ale ci z was, którzy są nieprzydatni, często żyją jeszcze krócej. Stworzyłem
cię z niczego. Wyczarowałem z powietrza. Mogę cię unicestwić jednym słowem. - Bayaz
pstryknął palcami; dźwięk był jak miecz w trzewiach Jezala. - O tak! W każdej chwili
mogę cię zastąpić kimś innym. - Pochylił się niżej nad królem. - A teraz, ćwoku, bękarcie i
kurwi synu, zastanów się dobrze, zanim odpowiesz na moje pytania. Czy będziesz słuchał
rad arcylektora?
Bolesne skurcze litościwie osłabły, ale tylko odrobinę, na tyle, żeby Jezal mógł
wykrztusić: - Tak.
- Pozwolisz mu kierować sobą we wszystkich sprawach?
- Tak.
- Będziesz wypełniał jego polecenia w życiu prywatnym i publicznym?
- Tak... - stęknął Jezal. - Tak!
- To dobrze. - Mag się wyprostował. Górował teraz nad Jezalem, jak dawniej jego
posąg górował nad przechodniami na Królewskiej Drodze. - Nie spodziewałem się innej
odpowiedzi, bo oprócz tego, że wiem, że jesteś arogancki, głupi i niewdzięczny, wiem o
tobie jeszcze jedno: jesteś tchórzem. Nie zapominaj o tym. Mam nadzieję, że zapamiętasz
sobie tę lekcję.
Ból zafalował i wyraźnie osłabł. Jezalowi udało się unieść głowę.
- Nienawidzę cię! - wyskrzeczał.
Bayaz omal nie zakrztusił się śmiechem.
- Nienawidzisz mnie? To z twojej strony niesłychana arogancja, przypuszczać, że się
tym przejmę. Ja, Bayaz, pierwszy uczeń wielkiego Juvensa! Ja, który obaliłem Mistrza
Stwórcę, wykułem Unię i unicestwiłem Sto Słów! - Mag bez pośpiechu uniósł stopę i
zawiesił ją tuż nad twarzą Jezala. - Nie interesuje mnie, czy mnie lubisz, głupcze. -
Podeszwą buta wgniótł policzek Jezala w wymiociny. - Masz mi służyć, to wszystko. I
będziesz mi służył.
Tak czy nie?
- Tak... - wychlipał rozgniecionymi ustami Jezal.
- A zatem, Wasza Królewska Mość, pozwolę sobie odejść. I obym nie musiał wracać.
Miażdżący nacisk buta na twarz zelżał i Jezal usłyszał oddalające się kroki Bayaza.
Drzwi skrzypnęły i zamknęły się ze szczękiem.
Leżał na plecach, gapił się na sufit i ciężko dyszał. W końcu zebrał się na odwagę,
przetoczył na brzuch i chwiejnie dźwignął na czworaki. W powietrzu unosił się
nieprzyjemny odór, niepochodzący wyłącznie od rozsmarowanych na jego twarzy
wymiocin. Nawet się specjalnie nie zawstydził, kiedy dotarło do niego, że zabrudził sobie
spodnie. Podczołgał się do okna, wciąż bezsilny jak wyżęta szmata, z najwyższym trudem
podciągnął się do pozycji klęczącej i wyjrzał do ogrodu.
Chwilę potem zobaczył lśniącą łysinę Bayaza idącego żwirową dróżką wśród równo
przystrzyżonych trawników. Za nim szedł Yoru Sulfur z kosturem w ręce i pudełkiem z
czarnego metalu pod pachą. Tym samym pudełkiem, które Jezal, Logen i Ferro przewieźli
na wozie przez pół Kręgu Świata. Ach, jakie to były szczęśliwe dni...
Nagle Bayaz zatrzymał się, odwrócił i zadarł głowę. Spojrzał do góry, prosto w okno.
Jezal zakwilił ze zgrozy i wtulił się w zasłony. Cały drżał, wspomnienie nieznośnego
bólu tkwiło w nim jak wypalony w trzewiach lodowaty powidok. Pierwszy z Magów przez
moment stał nieruchomo, a po jego twarzy błąkał się ledwie dostrzegalny cień uśmiechu. W
końcu odwrócił się żwawo, minął zgiętych w ukłonie Rycerzy Armii przy bramie i zniknął.
Jezal klęczał przy oknie, wczepiony w zasłony jak dziecko w matczyną spódnicę.
Myślał o tym, jaki był dawniej szczęśliwy - i jak bardzo nie zdawał sobie z tego
sprawy: grywał w karty z przyjaciółmi, miał przed sobą świetlaną przyszłość...
Wziął głęboki wdech, płacz ścisnął go w gardle i dosięgnął oczu. Nigdy przedtem nie
czuł się taki samotny. Syn królów? Nie miał nikogo i niczego. Zacharczał, pociągnął nosem,
wzrok mu się zamglił, zatrząsł nim bezsilny szloch. Wargi mu drżały, łzy skapywały z
policzków i rozpryskiwały się na posadzce.
Były to łzy bólu i strachu, wstydu i złości, rozczarowania i bezradności. Ale Bayaz miał
rację: Jezal był tchórzem. Dlatego przede wszystkim były to łzy ulgi.
DOBRZY LUDZIE, ŹLI LUDZIE
Szary poranek w zimnym, wilgotnym ogrodzie. Wilczarz stał bez ruchu i rozmyślał o
tym, że kiedyś było lepiej. Stał pośrodku kręgu brunatnych grobów i patrzył na wzruszoną
ziemię przykrywającą Hardinga Ponuraka. To dziwne, że człowiek tak małomówny potrafi
zostawić po sobie taką pustkę.
Długą podróż odbył Wilczarz przez ostatnie kilka lat, długą i niezwykłą. Znikąd
donikąd. Po drodze stracił wielu przyjaciół. Wspomniał ich teraz, wszystkich, którzy
wrócili do ziemi. Harding Ponurak. Tul Duru Grzmot. Rudd Trójdrzewiec. Forley
Najsłabszy. Za co zginęli? Kto na tym zyskał? Tyle niepotrzebnej śmierci... Normalnego
człowieka mogło od tego zemdlić aż po podeszwy butów. Nawet jeśli słynął z zimnej krwi.
Oni wszyscy odeszli, on został sam. Bez nich jego świat się zawęził.
Usłyszał kroki na mokrej trawie. W mżawce zamajaczył Logen z twarzą otuloną mgłą
oddechu. Wilczarz przypomniał sobie, jak ucieszył się tamtej nocy, kiedy Logen, cały i
zdrowy, wstąpił w krąg światła przy ognisku. Wtedy wydawało mu się, że to będzie nowy
początek. Dobra chwila, zapowiadająca lepsze czasy. Cóż, wyszło inaczej. Dziwne, ale
Wilczarz już nie czuł się taki szczęśliwy na widok Logena Dziewięciopalcego.
- Król Północnych... - mruknął. - Krwawy-dziewięć. Co słychać?
- Pada. Taki czas.
- Fakt. Idzie zima. Znowu. - Wilczarz skubnął odcisk na dłoni. - Co roku przychodzi
wcześniej.
- Chyba powinienem wracać na północ, nie uważasz? Calder i Scale wciąż są na
wolności, na pewno coś knują. A jedni umarli raczą wiedzieć, co tym razem wymyślił
Dow.
- Co prawda, to prawda. Powinniśmy się zbierać.
- Chcę, żebyś został.
Wilczarz podniósł wzrok.
- Że co?
- Ktoś musi się dogadać z Południowcami, dobić targu. A z ludzi, których znam, ty
zawsze miałeś najlepsze gadane. No, może poza Bethodem, ale... on raczej nie wchodzi w
grę.
- Jakiego targu?
- Możemy potrzebować ich pomocy. Na Północy nie brakuje ludzi, którym nie podoba
się nowy układ sił. Nie chcą króla, w każdym razie nie tego króla. Unia w roli sojusznika
może się nam przydać. A gdybyś jeszcze, wracając, przyniósł jakąś broń, też by nie
zaszkodziło.
Wilczarz się skrzywił.
- Broń, powiadasz?
- Lepiej ją mieć i jej nie potrzebować, niż potrzebować i...
- Znam to powiedzenie. Ale gdzie się podziało „Jeszcze jedna bitwa, ostatnia”? Co się
stało z „uprawianiem różnych rzeczy”?
- Na razie będą musiały rosnąć bez nas. Posłuchaj, Wilczarz, nigdy nie szukałem zwady,
dobrze wiesz, ale trzeba trzeźwo...
- Nawet. Nie. Próbuj.
- Próbuję być lepszym człowiekiem, Wilczarz.
- Serio? Nie widzę, żebyś się specjalnie starał. Zabiłeś Tula?
Logen zmrużył oczy.
- Dow kłapał jadaczką?
- Mniejsza z tym, kto co powiedział. Zabiłeś Grzmota? Proste pytanie, prosta
odpowiedź: tak czy nie?
Logen parsknął, jakby zamierzał się roześmiać albo rozpłakać, ale nie zrobił żadnej z
tych rzeczy.
- Nie wiem, co zrobiłem.
- Nie wiesz? Co komu przyjdzie z twojego „nie wiem”? To samo powiesz, kiedy
dźgniesz mnie w plecy po tym, jak spróbuję ocalić twoje nic niewarte życie?!
Logen skrzywił się i zapatrzył się na trawę.
- Być może. Nie wiem. - Podniósł wzrok, napotkał spojrzenie Wilczarza i tym razem je
wytrzymał. - Taka jest cena. Wiesz, kim jestem. Mogłeś wybrać sobie innego przywódcę.
I odszedł. Wilczarz patrzył za nim, nie wiedząc, co powiedzieć, nie wiedząc nawet, co
myśleć. Po prostu stał wśród grobów i mókł, aż poczuł, że ktoś do niego podszedł.
Czerwonogłowy patrzył w mżawkę i niknącą w niej czarną sylwetkę Logena. Pokręcił
głową. Odął wargi.
- Nigdy nie wierzyłem w to, co o nim opowiadali - odezwał się. - O Krwawym-
dziewięć. Gadanie po próżnicy, tak myślałem. Ale teraz wierzę. Podobno zabił syna
Crummocka, wtedy, w tej bitwie w górach. Zarżnął go jak gdyby nigdy nic, tak jak ty czy ja
moglibyśmy zgnieść żuka, bez powodu. Nic go nie wzrusza. Tak sobie miarkuję, że chyba
nie było gorszego od niego człowieka na całej Północy. Nigdy. Nawet Bethod taki nie był,
chociaż był z niego kawał skurczybyka.
- Tak uważasz? - Wilczarz złapał się na tym, że dyszy Czerwonogłowemu w twarz i
krzyczy: - Leję na to, co uważasz, gnoju! Kto ci dał prawo go osądzać, kurwa, co?!
- Tak tylko mówię. - Czerwonogłowy ze zdumienia wybałuszył oczy. - To znaczy...
Myślałem, że się zgadzamy...
- No więc się nie zgadzamy! Trzeba mieć mózg większy od ziarnka fasoli, żeby coś się
w nim zaczepiło na dłużej, więc tobie zwyczajnie brakuje odpowiedniego sprzętu, idioto!
Nie odróżniłbyś dobrego człowieka od złego, nawet gdyby obaj na ciebie naszczali!
Czerwonogłowy zamrugał, zaskoczony.
- Jasna sprawa. Widzę, że się pomyliłem.
Cofnął się, a potem odszedł w deszczu, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Wilczarz odprowadził go wzrokiem, zgrzytając zębami i rozmyślając o tym, że chętnie
by komuś przywalił, tylko nie do końca wie komu. Zresztą i tak chwilowo został sam. Sam
wśród zabitych. Może kiedy wojna się kończy, to właśnie dzieje się z człowiekiem, który
zna się tylko na wojaczce: zaczyna wojować sam ze sobą.
Wciągnął głęboko w płuca zimne, wilgotne powietrze i zasępiony spojrzał na grób
Ponuraka. Ciekawe, czy sam odróżniłby teraz dobrego człowieka od złego. Ciekawe,
pomyślał, jaka jest między nimi różnica.
Szary poranek w zimnym, wilgotnym ogrodzie. Wilczarz stał bez ruchu i rozmyślał o
tym, że kiedyś było lepiej.
NIE TEGO CHCIAŁAŚ
Gloktę obudził promień światła słonecznego, który - pełen roztańczonych drobinek kurzu
- wcisnął się przez szparę w zasłonach i padł na wymiętą pościel. Próbując poruszyć
głową, arcylektor odczuł bolesny skurcz w karku.
„Oho, pierwszy spazm tego dnia”.
Na drugie dźgnięcie bólu nie musiał długo czekać - przeszyło mu biodro i zaparło dech
w piersi przy próbie obrócenia się na wznak. Ból spełzł w dół po kręgosłupie i na dobre
usadowił się w kalekiej nodze.
Glokta stęknął i ostrożnie, jak najostrożniej poruszył nogą, usiłując rozruszać kostkę i
kolano. Ból natychmiast się zwiększył.
- Barnam!
Odgarnął koc. Znajomy odór odchodów uderzył go w nozdrza.
„Nie ma to jak smród własnego gówna na rozpoczęcie produktywnego poranka”.
- Auć! Barnam!
Skomlał, ślinił się i z całej siły ściskał stężałe w skurczu udo, ale nic nie pomagało.
Ból systematycznie narastał. W wychudzonym ciele ścięgna rysowały się pod skórą jak
stalowe liny, a bezpalca stopa miotała się groteskowo na końcu nogi. Zupełnie nad nią nie
panował.
- Barnam, skurwysynu! Drzwi!
Ślina ciekła mu z bezzębnych ust, łzy płynęły po wykrzywionej twarzy, zaciskające się
kurczowo dłonie nagarniały pełne garści upstrzonej brązem pościeli.
Usłyszał pośpieszne kroki w przedpokoju, zgrzyt zamka.
- Zamknięte, idioto! Na klucz! - sapnął przez zaciśnięte dziąsła, wstrząsany spazmami
bólu i wściekłości.
Zdziwił się, kiedy gałka się obróciła i drzwi się otworzyły.
„Co to ma...?”.
Ardee doskoczyła do łóżka.
- Wyjdź! - wysyczał Glokta, bez sensu zasłaniając sobie twarz jedną ręką. W drugiej
ściskał koc. - Wynoś się!
- Nie.
Wyrwała mu koc z ręki. Glokta się skrzywił, spodziewając się, że Ardee zblednie i
zatoczy się do tyłu z dłonią przytkniętą do ust i wybałuszonymi z obrzydzenia oczami.
„Wyszłam za mąż... za tego umazanego gównem potwora?”.
Ale ona tylko zmarszczyła na chwilę brwi, a potem złapała go za obolałe udo i wbiła
kciuki w porażony skurczem mięsień.
Gloktę zatkało. Szarpnął się, próbował się wyrwać, Ardee trzymała go jednak bez
litości. Dwie szpile nieznośnego bólu wbijały mu się w splot stwardniałych ścięgien.
- Aaa! Kurwa twoja mać, ty... ty...
Nagle zasuszony mięsień zmiękł, a wraz z nim zmiękł i Glokta. Opadł na posłanie.
„I teraz fakt, że się obesrałem, zaczyna być nieco kłopotliwy”.
Przez chwilę po prostu leżał na wznak, nieruchomy i bezradny.
- Nie chciałem, żebyś mnie oglądała... w takim stanie.
- Za późno. Ożeniłeś się ze mną, pamiętasz? Jesteśmy jednym ciałem.
- Z nas dwojga to chyba ja lepiej wyszedłem na tej transakcji.
- Ja zachowałam życie, czyż nie?
- Życie, o jakie młode kobiety raczej się nie zabijają. - Glokta śledził wzrokiem
promień słońca przesuwający się po jej skrytej w cieniu twarzy, gdy się poruszała. - Wiem,
że nie tego chciałaś... od męża.
- Zawsze marzyłam o mężczyźnie, z którym mogłabym tańczyć. - Spojrzała mu w oczy. -
Myślę jednak, że ty jesteś dla mnie bardziej odpowiedni. Marzenia są dla dzieci, a my
oboje jesteśmy dorośli.
- Mimo wszystko... Sama już widzisz, że brak tańca to drobiazg. Nie powinnaś być
zmuszona... do czegoś takiego.
- Ale ja chcę to robić. - Ardee złapała Gloktę mocno za twarz (było to trochę bolesne) i
obróciła ją ku sobie, żeby musiał spojrzeć jej prosto w oczy. - Chcę coś robić. Chcę być
użyteczna. Chcę być komuś potrzebna. Jesteś w stanie to zrozumieć?
Z wysiłkiem przełknął ślinę.
- Jestem. - „Mało kto rozumie to lepiej ode mnie, ręczę ci”. - Gdzie Barnam?
- Dałam mu rano wychodne; zapowiedziałam, że od tej pory ja się będę tobą
opiekować. Kazałam mu również przenieść tu moje łóżko.
- Ale...
- Sugerujesz, że nie mogę spać w jednym pokoju ze swoim mężem?
Jej dłonie przesunęły się nieśpiesznie po jego przywiędłym ciele, delikatne, lecz
stanowcze, roztarły pokrytą bliznami skórę, rozmasowały wycieńczone mięśnie.
„Ile czasu minęło, odkąd kobieta spojrzała na mnie inaczej niż ze zgrozą? Odkąd
dotknęła mnie inaczej, niż żeby mnie skrzywdzić?”.
Glokta ułożył się spokojnie, z przymkniętymi oczami i otwartymi ustami. Łzy spływały
mu z oka na skroń i wsiąkały w poduszkę.
„Jest mi prawie dobrze. Prawie...”.
- Nie zasłużyłem na to.
- Nikt nie dostaje tego, na co zasłużył.
***
Królowa Terez spojrzała z góry na Gloktę, który wkuśtykał do jej słonecznego saloniku.
Nawet nie próbowała ukryć skrajnego obrzydzenia i pogardy.
„Zupełnie jakby zobaczyła karalucha, który ośmiela się pełzać w jej królewskiej
obecności. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jak by na to patrzeć, dla nas to dobrze znana
ścieżka. Najpierw sami nią podążyliśmy, a potem wciągnęliśmy na nią wielu innych. Na
początku zawsze jest duma. Potem przychodzi ból, zaraz po nim pokora. A wtedy
posłuszeństwo jest tuż-tuż”.
- Nazywam się Glokta i jestem nowym arcylektorem Inkwizycji Jego Królewskiej
Mości.
- Ach tak, kuternoga. - Terez uśmiechnęła się drwiąco.
„Co za ożywcza bezpośredniość”.
- Dlaczego zakłócasz mój popołudniowy spokój? Nie znajdziesz tu przestępców.
„Tylko styriańskie wiedźmy”.
Glokta przeniósł wzrok na drugą kobietę, która wyprężona jak struna stała przy jednym z
okien.
- Lepiej będzie, jeśli o tej sprawie porozmawiamy w cztery oczy - powiedział.
- Z hrabiną Shalere przyjaźnię się od dziecka, nie ma rzeczy, którą mógłbyś mi
powiedzieć, a której ona nie mogłaby usłyszeć.
Hrabina zmierzyła Gloktę wzrokiem tylko odrobinę mniej pogardliwym niż królowa.
- Doskonale. - „Tego się nie da ująć oględnie. Zresztą, oględność chyba na niewiele by
się tu zdała”. - Doszły mnie słuchy, jakoby Wasza Królewska Mość nie wywiązywała się
ze swoich obowiązków małżeńskich.
Długa, szczupła szyja Terez jakby dodatkowo wydłużyła się z oburzenia.
- Jak śmiesz?! To cię nie powinno interesować!
- Obawiam się, że jednak powinno. Chodzi o następców tronu, bezpieczeństwo państwa
i tak dalej.
- To nie do przyjęcia! - Twarz królowej zbielała ze złości.
„Klejnot Talinsu naprawdę pała ogniem”.
- Muszę spożywać wasze obrzydliwe potrawy, znosić tutejszą makabryczną pogodę,
uśmiechem kwitować kretyński bełkot króla-idioty... a teraz jeszcze miałabym się
tłumaczyć jego groteskowym sługusom?! Traktujecie mnie jak więźnia!
Glokta rozejrzał się po pięknie urządzonej komnacie. Przepyszne tkaniny dekoracyjne,
złocone sprzęty, piękne obrazy. Dwie piękne kobiety w pięknych strojach...
Jednym zębem z goryczą przygryzł sobie język.
- Więzienie wygląda zupełnie inaczej, proszę mi wierzyć.
- Są różne więzienia!
- Nauczyłem się żyć w gorszych warunkach. Nie ja jeden.
„Powinnaś zobaczyć, co musi znosić moja żona”.
- Miałabym dzielić łoże z odrażającym bękartem, pobliźnionym synem nie wiadomo
kogo, cuchnącym, włochatym mężczyzną, który obłapiałby mnie po nocach... - Terez
wzdrygnęła się z obrzydzenia. - Wykluczone!
Oczy zaszkliły jej się od łez. Wierna dama dworu doskoczyła do niej z szelestem sukni,
uklęknęła przy niej i w pocieszającym geście dotknęła jej ramienia. Terez nakryła jej dłoń
swoją, a hrabina spiorunowała Gloktę nienawistnym wzrokiem.
- Wynoś się stąd! Wynoś się, kaleko, i nigdy nie wracaj! Zdenerwowałeś Jej Królewską
Mość!
- To mój dar - mruknął Glokta. - I jeden z powodów, dla których jestem powszechnie
znienawidzony...
Zawiesił głos. Ten dotyk...
„Pocieszający. Kojący. Opiekuńczy. Dotyk wiernej przyjaciółki, zaufanej powierniczki,
siostrzanej towarzyszki... Ale jest w nim coś więcej. Jest zbyt familiarny. Zbyt czuły.
Prawie jak dotyk... No tak. Oczywiście”. - Nie przepadacie panie za mężczyznami,
prawda?
Spojrzały na niego jednocześnie. Shalere gwałtownym ruchem cofnęła rękę.
- Żądam, żebyś wytłumaczył się z tych słów! - warknęła Terez łamiącym się,
spanikowanym głosem.
- Mam wrażenie, że Wasza Królewska Mość dobrze wie, co mam na myśli.
„Co ogromnie ułatwia moje zadanie”.
- Halo! Pomoc potrzebna!
Dwóch barczystych praktyków wparowało do komnaty.
„Proszę, jak to się wszystko szybko zmienia; to zdumiewające, jaki wpływ na
konwersację może mieć przybycie dwóch postawnych mężczyzn. Czasem władza to tylko
sztuczka umysłu. Nauczyłem się tego w imperatorskich lochach, a mój nowy pan utrwalił
mi tę lekcję”.
- Nie ośmielicie się! - wrzasnęła Terez, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w
zamaskowanych intruzów. - Nie ważcie się mnie tknąć!
- Tak się szczęśliwie składa, że chyba nie będzie takiej potrzeby - odparł Glokta. -
Chociaż to się jeszcze okaże. - Wskazał na hrabinę Shalere. - Pojmać tę kobietę.
Zamaskowani praktycy ciężkim krokiem wkroczyli na dywan. Jeden z nich z przesadną
ostrożnością odsunął zagradzające mu drogę krzesło.
- Nie! - Królowa zerwała się na równe nogi, obiema rękami chwytając dłoń Shalere. -
Nie!
- Tak - powiedział Glokta.
Wczepione w siebie nawzajem kobiety zaczęły się cofać przed parą wielkich cieni.
Terez wysunęła się do przodu, własnym ciałem osłaniając hrabinę i szczerząc zęby w
groźnym grymasie.
„Ta ich wzajemna czułość mogłaby być prawie wzruszająca, przynajmniej dla kogoś
zdolnego do odczuwania wzruszeń”.
- Brać ją. Tylko staraj cie się nie uszkodzić królowej, z łaski swojej.
- Nie! - wykrzyknęła Terez. - Zapłacicie za to głową! Mój ojciec... mój ojciec...
- Wraca w tej chwili do Talinsu, a poza tym i tak nie wydaje mi się prawdopodobne,
żeby chciał wszcząć wojnę z powodu przyjaciółki królowej z lat dziecinnych. Wasza
Królewska Mość została sprzedana, rachunek jest zapłacony, a książę Orso nie wygląda mi
na człowieka skłonnego do zrywania raz zawartych umów.
Dwaj mężczyźni i dwie kobiety gonili się przez chwilę po komnacie w niezgrabnym
tańcu. W końcu jeden praktyk złapał hrabinę za przegub dłoni, odciągnął od królowej i
pchnął na kolana. Wykręciwszy jej ręce na plecy, zakuł ją w ciężkie kajdany. Terez
krzyczała, biła pięściami, kopała i drapała drugiego z praktyków, ale z równym
powodzeniem mogłaby wyładowywać swoją złość na drzewie; olbrzym ani drgnął, a jego
oczy pozostały tak samo beznamiętne jak skrywająca jego twarz maska.
Glokta z trudem powstrzymał się od uśmiechu, śledząc tę niesympatyczną scenę.
„Mogę być odrażającym kaleką, wstrząsanym nieustannymi spazmami bólu, ale
upokarzanie pięknych kobiet w dalszym ciągu sprawia mi przyjemność. Dziś wprawdzie
zamiast próśb i czułych słówek muszę się w tym celu uciekać do gróźb i przemocy, ale
zawsze to coś. Bawię się przy tym prawie tak samo dobrze jak dawniej”.
Jeden praktyk zarzucił hrabinie na głowę płócienny worek, który zmienił jej krzyki w
stłumiony szloch, i przeprowadził ją, bezbronną, przez pokój. Drugi jeszcze przez chwilę
stał nieruchomo, zastąpiwszy drogę zapędzonej w kąt królowej, po czym zaczął się cofać
ku drzwiom. Po drodze sięgnął po odsunięte uprzednio krzesło i starannie odstawił je na
miejsce.
- Bądź przeklęty! - wrzasnęła roztrzęsiona Terez, gdy szczęknęły zamykane drzwi i
zostali z Gloktą sami. - Bądź przeklęty, ty odrażający łajdaku! Jeśli ją skrzywdzisz...
- Nic jej się nie stanie, a to dlatego, że możesz ją ocalić w bardzo prosty sposób.
Pierś królowej unosiła się i opadała gwałtownie, gdy przełknęła ślinę i zapytała: - Co
mam zrobić?
- Ruchać się. - W tak pięknym otoczeniu te słowa zabrzmiały dwakroć wulgarniej niż
zwykle. - Rodzić dzieci. Hrabina spędzi tydzień w ciemnicy, i nie będzie przez nikogo
niepokojona. Jeśli dojdą mnie słuchy, że przez te siedem dni nie rozpalałaś królewskiego
kutasa do białości, przedstawię ją moim praktykom. Biedaczyska, tak mało mają ostatnio
okazji do ćwiczeń... Założę się, że wystarczy im po dziesięć minut, ale w Domu Pytań
praktyków jest całe mnóstwo. Śmiem twierdzić, że twoja przyjaciółka będzie zajęta dniem
i nocą.
Spazm zgrozy przebiegł po twarzy Terez.
„Trudno jej się dziwić. To podłe, nawet jak na mnie”.
- A jeśli spełnię twoje żądanie?
- Wtedy hrabinie włos nie spadnie z głowy. Kiedy zaś potwierdzi się, że jesteś
brzemienna, oddam ci ją nietkniętą. W okresie ciąż dotychczasowy układ może trwać bez
przeszkód. Dwóch synów na następców tronu, dwie córki, które będzie można korzystnie
wydać za mąż, i będziemy kwita. A król poszuka sobie rozrywki gdzie indziej.
- Ale to potrwa wieki!
- Jeżeli ostro go dosiądziesz, możesz się z tym uwinąć w trzy, najdalej cztery lata.
Przekonasz się też, że wszystkim ułatwisz życie, jeśli będziesz przynajmniej udawać, że
ci się to podoba.
- Mam udawać? - stęknęła Terez.
- Im bardziej się wczujesz, tym szybciej będzie po wszystkim. Najtańsza kurew w
porcie potrafi za pieniądze drzeć się wniebogłosy, kiedy posuwa ją jakiś marynarz, a ty mi
chcesz powiedzieć, że nie będziesz krzyczeć dla króla Unii? Urażasz moją patriotyczną
wrażliwość! Fuj! - Glokta przewrócił oczami w udawanej ekstazie. - Tak! Och, tak!
Jeszcze!
Nie przestawaj! - Uśmiechnął się półgębkiem. - Widzisz? Nawet ja to potrafię. Ktoś z
twoim doświadczeniem w okłamywaniu innych nie powinien mieć z tym najmniejszego
problemu.
Terez strzeliła załzawionymi oczami na boki, jakby rozpaczliwie szukała drogi ucieczki.
„Stąd nie ma ucieczki. Szlachetny arcylektor Glokta, obrońca Unii, bijące serce
Zamkniętej Rady i wzór cnót rycerskich właśnie wykazał się talentem polityczno-
dyplomatycznym”.
Patrząc na zrozpaczoną i budzącą litość królową, poczuł ukłucie czegoś dziwnego,
ledwie zauważalne trzepotanie w trzewiach.
„Czyżby wyrzuty sumienia? Czy po prostu niestrawność? Nieważne, dobrze wiem, że to
bez znaczenia. W moim wypadku litość się nie sprawdza”.
Zrobił krok w przód.
- Mam nadzieję, że Wasza Królewska Mość w pełni rozumie tę alternatywę.
Pokiwała głową i otarła łzy z oczu. Dumnie uniosła głowę.
- Zrobię, co każesz, tylko proszę cię, błagam, nie róbcie jej krzywdy... proszę...
„Proszę, proszę, proszę... Gratuluję, Eminencjo”.
- Masz moje słowo. Dopilnuję, żeby hrabina miała wszystko co najlepsze. - Glokta
delikatnie przesunął językiem po dziurze w uzębieniu. - A ty w ten sam sposób potraktujesz
swojego męża.
***
Jezal siedział po ciemku, patrzył na ogień tańczący w wielgachnym kominku i rozmyślał
o wszystkim, co mogło się wydarzyć. To były gorzkie refleksje. Jego życie mogło się
potoczyć na tyle różnych sposobów, a on skończył akurat tutaj. Sam jak palec.
Skrzypnęły zawiasy. Drzwiczki do sypialni królowej uchyliły się. Jezal nigdy nie
zamykał ich na klucz od swojej strony; nie wyobrażał sobie sytuacji, w których Terez
mogłaby chcieć z nich skorzystać.
A teraz? Pewnie zamierzała go upomnieć za jakieś uchybienie etykiecie i nie mogła z
tym poczekać do rana.
Wstał pośpiesznie, głupio podenerwowany.
Terez weszła przez pogrążone w cieniu drzwi. Wyglądała do tego stopnia inaczej niż
zwykle, że w pierwszej chwili nie był pewien, czy to ona. Miała rozpuszczone włosy, była
ubrana tylko w koszulkę nocną i ze wzrokiem potulnie wbitym w podłogę boso
przeczłapała po deskach, a potem po grubym dywanie przed kominkiem. Nagle wydała mu
się niezwykle młoda. Młoda, drobna, słaba i samotna. Patrzył na nią skonsternowany,
odrobinę przerażony, ale także - gdy podeszła bliżej i światło ognia wyłowiło z ciemności
zarys jej ciała - leciutko podniecony.
- Terez...
Zawiesił głos, szukając właściwych słów. „Najdroższa” niespecjalnie pasowało.
„Ukochana” również. „Mój najgorszy wrogu” byłoby idealne, ale w tej chwili niewiele
by pomogło.
- Czy mogę ci...
Przerwała mu - jak zwykle - w pół słowa, ale bynajmniej nie tyradą, jakiej się
spodziewał: - Przepraszam cię za to, jak cię traktowałam. I za wszystko, co powiedziałam.
Pewnie myślisz, że jestem...
Miała łzy w oczach. Najprawdziwsze łzy. Do tej pory Jezal nie wierzył, że królowa jest
w stanie zapłakać. Zrobił pośpieszny krok w jej kierunku, z wyciągniętą ręką, nie bardzo
wiedząc, co chce zrobić. Nie śmiał liczyć na przeprosiny, z pewnością nie na tak szczere i
żarliwe.
- Wiem... - zająknął się. - Wiem, że... nie tego chciałaś. Nie takiego męża. Przykro mi z
tego powodu. Jestem jednak tak samo jak ty więźniem okoliczności i mam nadzieję, że...
uda nam się to jakoś wykorzystać. Może nauczymy się... troszczyć o siebie nawzajem? Nie
mamy nikogo innego, ani ty, ani ja. Powiedz mi, proszę, co mam zrobić...
- Ciii...
Położyła mu palec na ustach i spojrzała głęboko w oczy. Jedna połowa jej twarzy pałała
pomarańczowym odblaskiem ognia, druga ginęła w półmroku. Wplotła mu palce we włosy,
przyciągnęła go bliżej i pocałowała - delikatnie, prawie nieporadnie, najpierw tylko
musnęła ustami jego usta, by po chwili przywrzeć do nich z całej siły. Jezal objął ją z boku
za szyję, jednym palcem sięgnął jej za ucho, kciukiem pogładził ją po gładkim policzku. Ich
wargi pracowały mechanicznie, dało się słyszeć świst powietrza w nosie Jezala i wilgotne
mlaśnięcie przepływającej śliny. Z pewnością nie był to najbardziej namiętny pocałunek w
jego życiu, ale i tak o niebo lepszy od wszystkiego, czego się po Terez spodziewał. Poczuł
przyjemne mrowienie w kroczu i wepchnął jej język do ust.
Drugą dłoń przesunął po jej plecach, wymacując wybrzuszenia kolejnych kręgów. Z
cichym jękiem prześliznął się po pośladku, zjechał na biodro, po czym sięgnął między uda,
zbierając na nadgarstku fałdy koszulki. Terez wzdrygnęła się, zadygotała i przygryzła
wargę, z zaskoczenia lub może nawet niesmaku. Odruchowo cofnął dłoń i odsunęli się od
siebie, wpatrzeni w podłogę.
- Przepraszam - mruknął Jezal, klnąc się w duchu za ten pośpiech. - Nie...
- Nie przepraszaj, to moja wina. Nie mam doświadczenia... z mężczyznami...
Jezal rozdziawił usta... i niemal uśmiechnął się z ulgą. No oczywiście! Nagle wszystko
stało się jasne. Była taka pewna siebie, taka stanowcza, że przez myśl mu nie przeszło, że
mogłaby być dziewicą. To ze strachu tak się trzęsła! Bała się, że sprawi mu zawód!
Ogarnęło go współczucie.
- Nie przejmuj się - powiedział półgłosem. Podszedł i wziął ją w ramiona. Poczuł, że
zesztywniała, ale złożył to na karb zdenerwowania. Pogładził ją po włosach. - Mogę
poczekać... nie musimy... jeszcze nie teraz...
- Nie - odparła z rozczulającą determinacją, patrząc mu bez lęku prosto w oczy. -
Właśnie że musimy.
Zdjęła koszulkę przez głowę i rzuciła ją na podłogę. Wzięła go za rękę, położyła ją
sobie na udzie i poprowadziła do góry.
- Och... - szepnęła chrapliwie, ponaglająco, muskając go ustami w policzek. Poczuł jej
gorące tchnienie przy uchu. - Tak... właśnie tam... nie przestawaj...
Bez tchu poprowadziła go do łóżka.
***
- To wszystko?
Glokta powiódł wzrokiem wokół stołu, ale starcy milczeli.
„Czekają, co powiem”.
Król znów był nieobecny, więc Glokta kazał im czekać dłużej niż to konieczne.
„Niech nawet ci najbardziej uparci wyzbędą się wątpliwości, kto tu rządzi. Właściwie
czemu nie? Łaskawość nie jest celem władzy”.
- W takim razie zamykam spotkanie Rady.
Wstali z miejsc - szybko, po cichu, po kolei: Torlichorm, Halleck, Kroy i pozostali.
Powoli, gęsiego wyszli. Glokta z trudem dźwignął się z krzesła (w nodze wciąż czuł
echo porannych skurczów) i stwierdził, że marszałek dworu znowu zwleka z opuszczeniem
sali.
„I nie wydaje się rozbawiony”.
Hoff odczekał, aż drzwi się zamkną, zanim przemówił: - Proszę sobie wyobrazić moje
zaskoczenie na wieść o pańskim niedawnym ślubie.
- To była szybka i dyskretna uroczystość. - Glokta błysnął w uśmiechu ruiną przednich
zębów. - Sam pan rozumie, młoda miłość nie znosi zwłoki! Proszę mi wybaczyć, jeśli
poczuł się pan urażony brakiem zaproszenia.
- Zaproszenia? - Hoff sposępniał jak gradowa chmura. - Ależ nie w tym rzecz! Nie o
tym rozmawialiśmy!
- Rozmawialiśmy? Chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Nasz wspólny przyjaciel - tu
Glokta spojrzał znacząco na trzynaste, puste krzesło u szczytu stołu - mnie postawił u steru.
Mnie. Nikogo innego. Uznał za konieczne, żeby Zamknięta Rada mówiła jednym głosem.
Od tej pory ten głos będzie do złudzenia przypominał mój.
Rumiana twarz Hoffa lekko przybladła.
- To zrozumiałe, ale...
- Ma pan świadomość, że wytrzymałem dwa lata tortur? Dwa lata w piekle, żebym mógł
dziś przed wami stanąć, i to ledwo trzymając się na nogach, poskręcany jak stary korzeń
drzewa. Roztrzęsiona, kaleka, żałosna karykatura człowieka, prawda, lordzie Hoff?
Pozwoli pan, że będę mówił szczerze. Zdarza się, że noga odmawia mi posłuszeństwa.
Oczy również.
Twarz także, o ile coś takiego można jeszcze nazwać twarzą - parsknął Glokta. - Nawet
moje wnętrzności lubią się czasem zbuntować; budzę się wtedy unurzany we własnym
gównie.
Cierpię nieustanny ból, a wspomnienia wszystkiego, co straciłem, nie dają mi spokoju. -
Poczuł, że lewa powieka zaczyna mu drgać. „Niech sobie drga”. - Rozumie pan zatem
dlaczego, mimo ustawicznych prób zachowania pogody ducha, łapię się na tym, że
pogardzam całym światem i wszystkim, co się na nim znajduje, a sobą w szczególności.
Przykry stan rzeczy, na który nie ma lekarstwa.
Marszałek dworu niepewnie oblizał usta.
- Współczuję panu, ale nie widzę związku...
Glokta nagle przysunął się do Hoffa i przyparł go do stołu, nie zwracając uwagi na
skurcz w nodze.
- Pańskie współczucie jest dla mnie warte mniej niż nic, a związek jest następujący.
Skoro już pan wie, kim jestem, przez co przeszedłem i przez co wciąż przechodzę... czy
naprawdę wydaje się panu, marszałku, że jest na tym świecie coś, czego mógłbym się
przestraszyć? Przed czym mógłbym się cofnąć? Nawet najbardziej nieznośne cierpienie
innych ludzi przyprawia mnie w najgorszym razie o... irytację. - Nachylił się nad
marszałkiem dworu i obnażył resztki zębów. Skurcz wykrzywił mu twarz, powieka
dygotała spazmatycznie. - Skoro już pan to wie... to czy naprawdę rozsądne wydaje się
panu... żeby ktoś taki jak pan... próbował mi grozić? Grozić mojej żonie? Mojemu
nienarodzonemu dziecku?
- Nie było mowy o żadnych groźbach. Przez myśl by mi nie...
- Nie dopuszczę do tego, lordzie Hoff. Nie dopuszczę! Na najlżejszą choćby sugestię
zagrożenia dla nich obojga... Nie, lepiej, żeby sobie pan nawet nie wyobrażał potworności
mojej reakcji. - Jeszcze bliżej, tak blisko, że kiedy Glokta mówił, jego ślina osadzała się
jak mgiełka na roztrzęsionych obwisłych policzkach marszałka dworu. - Nie pozwolę, żeby
ta sprawa kiedykolwiek przewinęła się ponownie choćby tylko w rozmowie.
Kiedykolwiek. Nie dopuszczę do powstania plotek o tym, że coś tu może budzić
wątpliwości. Nigdy. Nie dopuszczę do tego, żeby pozbawiony oczu, języka, twarzy, palców
i przyrodzenia wór mięsa zajął pańskie miejsce w Zamkniętej Radzie. - Cofnął się,
błyskając najobrzydliwszym ze swoich uśmiechów. - Kto by wtedy wypijał całe wino,
lordzie marszałku?
***
W Adui był piękny jesienny dzień. Słońce przyjemnie prześwietlało gałęzie wonnych
drzew owocowych, rzucające cętkowane cienie. Łagodny wietrzyk szeleścił w sadzie,
rozwiewając poły szkarłatnej królewskiej peleryny i białego płaszcza arcylektora. Król
przechadzał się dostojnym krokiem po ogrodach, arcylektor zaś, zgarbiony i wsparty na
lasce, wytrwale dreptał za nim, zachowując stosowny dystans. Ptaki świergotały w
koronach drzew.
Chrzęst żwiru pod wypolerowanymi na wysoki połysk butami Jego Królewskiej Mości
odbijał się miłym, cichym echem od białych ścian pałacowych zabudowań.
Z drugiej strony wysokiego muru dobiegały stłumione odgłosy prac budowlanych:
szczęk oskardów, dudnienie młotów, chrobot przesypywanej ziemi, trzask kamieni.
Pokrzykiwania cieśli i kamieniarzy. Były to dźwięki najmilsze królewskiemu uchu.
Dźwięki odbudowy.
- To musi potrwać, rzecz jasna - mówił właśnie Jezal.
- Naturalnie.
- Może nawet całe lata. Ale większość gruzu udało się już usunąć, rozpoczęto również
naprawianie mniej zniszczonych budynków. Ani się obejrzymy, jak Agriont będzie
wspanialszy niż kiedykolwiek przedtem. To moje najważniejsze zadanie.
Glokta jeszcze niżej pochylił głowę.
- A zatem także moje i Zamkniętej Rady. Czy wolno mi zapytać - zniżył głos - o
samopoczucie małżonki Waszej Królewskiej Mości?
Jezal poruszył żuchwą. Nie przepadał za publicznym roztrząsaniem swoich osobistych
spraw, zwłaszcza z tym akurat człowiekiem, ale musiał przyznać, że sytuacja w jego
małżeństwie znacząco się poprawiła.
- Zaszły niewiarygodne zmiany. - Pokręcił głową. - Odkrywam teraz, że królowa ma
niemal... nienasycony apetyt.
- Cieszę się ogromnie, że moje prośby przyniosły pożądany skutek.
- W rzeczy samej, przyniosły. Dostrzegam jednak u mojej żony pewien... - Jezal skinął
ręką, szukając właściwego słowa. - Smutek. Czasem... słyszę, jak płacze. W nocy. Staje
przy otwartym oknie i płacze. Całymi godzinami.
- Płacze, Wasza Królewska Mość? Może po prostu tęskni za domem? Osobiście zawsze
podejrzewałem, że to ciało skrywa delikatnego i łagodnego ducha.
- O tak, jak najbardziej! Łagodny duch! - Jezal przetrawił słowa Glokty. - A wiesz, że
możesz mieć rację... Tęsknota za domem. - W jego umyśle zaczęły się formować zarysy
planu. - Może należałoby przemodelować ogrody? Upodobnić je nieco do tych w Talinsie?
Można by zmienić bieg strumienia na podobieństwo kanałów, wprowadzić parę zmian...
Glokta wyszczerzył bezzębne dziąsła w uśmiechu.
- Cudowny pomysł. Porozmawiam z królewskim ogrodnikiem. Zamieniłbym również
słówko z Jej Królewską Mością, może uda mi się powstrzymać ten potok łez...
- Będę ci wdzięczny za wszelkie starania. A jak się miewa twoja żona? - rzucił od
niechcenia Jezal, usiłując zmienić temat, zanim sobie uświadomił, że w ten sposób wkracza
na jeszcze bardziej grząski grunt.
Glokta odpowiedział mu swoim pustym uśmiechem.
- Jest dla mnie wielkim wsparciem, Wasza Królewska Mość. Naprawdę nie mam
pojęcia, jak kiedyś radziłem sobie bez niej.
Na chwilę zapadło niezręczne milczenie.
Jezal odchrząknął.
- Myślałem trochę, Glokta, o tym pomyśle... wiesz, z opodatkowaniem banków. Może
udałoby się z tych pieniędzy wybudować nowy szpital w porcie? Dla tych, których nie stać
na medyka. Zwykli mieszkańcy miasta okazali nam wiele dobroci. Pomogli nam sięgnąć po
władzę, cierpieli w naszym imieniu... Rząd powinien pamiętać o wszystkich, prawda? Im
człowiek biedniejszy, im bardziej pospolity, tym bardziej potrzebuje naszej pomocy.
Bogactwo króla jest równe bogactwu najuboższego z jego podwładnych, nie uważasz?
Mógłbyś poprosić najwyższego sędziego, żeby przygotował szkic jakiegoś dekretu? Na
początek wystarczy coś drobnego, na przykład... darmowy dach nad głową dla
bezdomnych.
Powinniśmy się też zastanowić...
- Wasza Królewska Mość, rozmawiałem o tym z naszym wspólnym przyjacielem.
Jezal stanął jak wryty. Lodowaty dreszcz przeszedł mu po plecach.
- Rozmawiałeś, tak?
- To należy do moich obowiązków. - Ton głosu kuternogi pasował do uniżonego sługi,
ale jego zapadnięte oczy ani na chwilę nie zbłądziły z królewskiego oblicza. - Nasz
przyjaciel... nie okazał entuzjazmu.
- Kto rządzi Unią, on czy ja?!
Obaj doskonale znali odpowiedź na to pytanie.
- Oczywiście to ty jesteś królem, mój panie.
- Oczywiście.
- Ale nasz wspólny przyjaciel... Nie chcielibyśmy go rozczarować. - Glokta podkuśtykał
bliżej. Lewe oko zatrzepotało mu obrzydliwie. - Jestem przekonany, że żaden z nas nie
chciałby go sprowokować do... powrotu do Adui.
Nogi ugięły się pod Jezalem. Odległe wspomnienie potwornego, nieznośnego bólu
dziabnęło go w brzuch.
- Nie - zachrypiał. - Oczywiście, że nie.
Głos kuternogi był niewiele głośniejszy od szeptu: - Może z czasem uda się znaleźć
pieniądze na jakiś skromne przedsięwzięcie. Nasz przyjaciel nie może wszystkiego
widzieć, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jestem pewien, że we dwóch,
działając dyskretnie... dokonamy czegoś dobrego. Ale jeszcze nie teraz.
- Naturalnie. Słusznie, Glokta. Masz nosa do takich spraw. Nie rób nic, co mogłoby
urazić naszego wspólnego przyjaciela. I poinformuj go, proszę, że jego opinie zawsze będą
dla nas najcenniejsze. Powiedz, że może na mnie polegać. Zrobisz to? Proszę.
- Zrobię, Wasza Królewska Mość. Będzie zachwycony, kiedy to usłyszy.
- To dobrze - mruknął Jezal. - Bardzo się cieszę.
Powiał zimny wiatr. Jezal otulił się peleryną i zawrócił w stronę pałacu. Dzień nie był
jednak taki przyjemny, jak mu się z początku wydawało.
WĄTKI POBOCZNE
Brudne białe pudełko z dwojgiem drzwi w przeciwległych ścianach. Nieprzyjemnie
niski sufit, zbyt jasne, oślepiające światło lamp. Wilgoć rozpełzająca się z kąta, upstrzone
czarną pleśnią bąble na tynku, obłażąca ze ścian farba.
Ktoś próbował zmyć ze ściany podłużną plamę krwi, ale niespecjalnie się do tego
przyłożył.
Pod ścianą stało dwóch wysokich, barczystych praktyków ze skrzyżowanymi na
piersiach rękami. Jedno z krzeseł stojących obok przyśrubowanego do podłogi stołu było
puste, na drugim siedziała Carlot dan Eider.
„Powiadają, że historia kołem się toczy. Tak wiele się zmieniło... a zarazem tak
niewiele”.
Carlot dan Eider była blada ze zgryzoty, oczy miała podkrążone z niewyspania, ale
mimo to, nadal wyglądała pięknie.
„Na swój sposób jest nawet piękniejsza niż kiedyś. Piękna urodą płomienia świecy,
który prawie się wypalił. Znowu”.
Siadając na wolnym krześle, Glokta słyszał jej przerażony, przyśpieszony oddech.
Oparł laskę na zniszczonym blacie i zmarszczył brwi.
- Cały czas się zastanawiam, czy w najbliższych dniach otrzymam ten list, o którym
wspomniałaś. Wiesz, o czym mówię: o liście adresowanym do Suita, a zawierającym opis
mojej chwili słabości, w której się nad tobą ulitowałem. W wypadku twojej śmierci miał
trafić do rąk arcylektora. Jak sądzisz, czy w takim razie wyląduje teraz na moim biurku? To
by dopiero była ironia losu...
Na chwilę zapadła cisza.
- Wiem, że popełniłam błąd, decydując się na powrót.
„Większym błędem było nie dość szybkie opuszczenie miasta”.
- Mam nadzieję, że przyjmie pan moje przeprosiny. Chciałam tylko ostrzec pana przed
Gurkhulczykami, Jeśli w pańskim sercu uchowała się choć odrobina litości...
- Czy za pierwszym razem spodziewałaś się po mnie litości?
- Nie - wyszeptała Eider.
- Jak zatem oceniasz szanse na to, że popełnię ten sam błąd po raz drugi? Zakazałem ci
tu wracać.
Glokta skinął ręką. Jeden z olbrzymich praktyków podszedł do stołu i otworzył skrzynkę
z przyborami inkwizytorskimi.
- Nie... nie. - Eider zerknęła na nie kątem oka. - Wygrał pan. Poddaję się. Powinnam być
panu wdzięczna za tamten pierwszy raz. Proszę... - Nachyliła się i spojrzała Glokcie w
oczy. - Proszę. Na pewno jest coś, co... mogłabym zrobić... żeby zadośćuczynić za swoją
głupotę...
„Niezwykłe połączenie udawanego pożądania i szczerej odrazy. Fałszywej chuci i
najprawdziwszej pogardy. Rzecz tym bardziej niesmaczna, że podkreślona narastającą
zgrozą.
Aż się zaczynam zastanawiać, dlaczego za pierwszym razem ją oszczędziłem”.
- Naprawdę zależy ci na tym, żeby nasze spotkanie było nie tylko bolesne, lecz
dodatkowo także żenujące? - prychnął Glokta.
Uwodzicielskie zabiegi zakończyły się równie szybko, jak wcześniej rozpoczęły.
„Strach jednak bynajmniej się nie ulotnił”.
W głosie Eider pojawiła się wysoka nuta rozpaczy: - Wiem, że zrobiłam błąd... ale
chciałam pomóc... błagam, naprawdę nie chciałam pańskiej krzywdy... przecież nie
zrobiłam panu nic złego, sam pan wie najlepiej!
Glokta powoli sięgnął do skrzynki. Patrzył, jak Eider przerażonym wzrokiem podąża za
jego ręką w białej rękawiczce. W jej głosie, coraz bardziej piskliwym, zadźwięczała
panika: - Proszę powiedzieć, co mam zrobić! Błagam! Mogę panu pomóc! Mogę się panu
przydać! Proszę powiedzieć, co mam zrobić!
Dłoń Glokty znieruchomiała w swojej pozbawionej skrupułów wędrówce ponad
stołem. Zastukał palcem w blat, tym samym palcem, na którym skrzył się arcylektorski
pierścień.
- Może znalazłby się sposób...
- Cokolwiek pan powie! - wykrztusiła Eider ze łzami w oczach. - Zrobię wszystko.
- Masz kontakty w Talinsie?
- W Talinsie? - Przełknęła ślinę. - Ależ... tak, naturalnie.
- Świetnie. Mnie i niektórych moich kolegów z Zamkniętej Rady niepokoi rola, jaką
wielki książę Orso zamierza odgrywać w polityce Unii. Stoimy na stanowisku, że powinien
ograniczyć się do terroryzowania Styriańczyków i nie wtykać nosa w nasze sprawy.
Glokta zawiesił znacząco głos.
- Jak mogę...
- Udasz się do Talinsu. Będziesz moimi oczami. Zdrajczyni i uciekinierka, która lęka się
o swoje życie, samotna, pozbawiona przyjaciół, szukająca miejsca, w którym mogłaby
zacząć od nowa, z czystą kartą; piękna zdrajczyni w rozpaczliwej sytuacji, potrzebująca
silnego ramienia, które ją ochroni... i tak dalej, sama rozumiesz.
- To chyba... dałoby się zrobić.
- No ja myślę! - parsknął Glokta.
- Będę potrzebowała pieniędzy...
- Inkwizycja przejęła twoje aktywa.
- Wszystko?
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale trwa intensywna odbudowa miasta. Król wykorzystuje
każdą markę, jaka wpadnie mu w ręce. Trudno oczekiwać, żeby w takim okresie ludzie,
którzy przyznali się do zdrady stanu, zachowali swoje majątki.
Zorganizowałem ci transport. Po dotarciu na miejsce skontaktujesz się z domem
bankierskim Valint i Balk. Udzielą ci pożyczki na początek.
- Valint i Balk? - Eider sprawiała teraz wrażenie jeszcze bardziej przerażonej niż
dotychczas, o ile to w ogóle możliwe. - U nich akurat wolałabym nie zaciągać długów...
- Wiem, co czujesz, ale to jedyne wyjście.
- Jak mam się...
- Taka rzutka kobieta jak ty? Na pewno coś wymyślisz. - Glokta skrzywił się i dźwignął
z krzesła. - Oczekuję istnej zamieci twoich listów. Co się dzieje w mieście. Co zamierza
Orso. Z kim wojuje, a z kim zawiera pokój. Kim są jego sojusznicy, a kim wrogowie.
Wyruszasz z najbliższym odpływem.
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze na chwilę.
- Będę cię miał na oku.
Pokiwała tępo głową, wierzchem drżącej dłoni ocierając łzy.
„Najpierw ktoś robi to nam, potem my robimy to innym, a na koniec rozkazujemy, żeby
to zrobiono. Taki jest porządek rzeczy”.
***
- Zawsze jesteś pijany tak wcześnie rano?
- Ranisz mnie, Eminencjo. - Nicomo Cosca wyszczerzył zęby w uśmiechu. - O tej porze
jestem zwykle pijany od dobrych paru godzin.
„No proszę. Każdy z nas ma swój sposób na przetrwanie kolejnego dnia”.
- Powinienem ci podziękować. Bardzo mi pomogłeś.
- Daruj sobie podziękowania. - Styriańczyk machnął grubo upierścienioną ręką. -
Ważne, że mam twoje pieniądze!
- Ja zaś uważam, że były to pieniądze dobrze wydane. Mam nadzieję, że zabawisz dłużej
w mieście, żeby nacieszyć się unijną gościnnością.
- A wiesz, że chyba tak właśnie zrobię... - Najemnik podrapał się w zadumie po
pokrytej wysypką szyi; paznokcie zostawiały czerwone ślady na obłażącej skórze. -
Przynajmniej dopóki wystarczy mi złota.
- Jak szybko jesteś w stanie wydać sumę, którą ci wypłaciłem?
- Zdziwiłbyś się. Przepuściłem już w życiu z dziesięć fortun, jeśli nie więcej. Nie mogę
się doczekać, kiedy przepuszczę następną. - Cosca klepnął się po udach, wstał, nieco
chwiejnym krokiem podszedł do drzwi i z teatralną przesadą odwrócił się do Glokty. - Daj
znać, kiedy znów będziesz organizował jakąś desperacką ostatnią linię obrony.
- Pierwszy list napiszę właśnie do ciebie.
- W takim razie... bywaj!
Cosca ukłonił się z fantazją, zamiatając podłogę olbrzymim kapeluszem. Uśmiechnął się
porozumiewawczo, przekroczył próg komnaty i zniknął.
Glokta przeniósł gabinet arcylektora do dużej sali na parterze Domu Pytań.
„Bliżej tego, bez czego Inkwizycja nie mogłaby istnieć: więźniów. Bliżej pytań i
odpowiedzi. Bliżej prawdy. No i rzecz najważniejsza... żadnych schodów po drodze!”.
Za dużymi oknami rozpościerał się wypielęgnowany ogród, przez szkło przenikał
stłumiony szmer wody w fontannie, ale w samym pokoju nie było żadnych brzydkich
atrybutów władzy. Ściany były otynkowane i pobielone, meble twarde i funkcjonalne.
„To dzięki niewygodom tak długo zachowałem formę. Nie ma powodu, żeby teraz moje
ostrze miało stępieć tylko dlatego, że zabrakło mi wrogów. Wkrótce znajdą się nowi”.
W komnacie znajdowały się wykonane z ciemnego drewna regały na książki i kilka
obitych skórą biurek, na których już piętrzyły się stosy dokumentów wymagających jego
uwagi. Nie licząc ogromnego okrągłego stołu z mapą Unii i dwoma krwawymi śladami po
gwoździach, Glokta zabrał z góry jeszcze tylko jeden element wyposażenia gabinetu Suita:
znad kominka patrzył wilkiem mroczny portret starego, łysego Zollera.
„Jest niezwykle wręcz podobny do pewnego maga, którego kiedyś znałem.
Zachowanie odpowiedniej perspektywy bywa sprawą kluczową. Każdy jest przed kimś
odpowiedzialny”.
Rozległo się pukanie, drzwi się uchyliły i w szparze pojawiła się głowa sekretarza
Glokty.
- Przybył lord marszałek, arcylektorze.
- Wprowadź go.
Bywa czasem tak, że kiedy starzy przyjaciele spotykają się po latach, wszystko między
nimi jest po staremu, jak dawniej. Przyjaźń odnawia się nietknięta, jakby w ogóle nie
upłynął czas.
„Czasem tak bywa, lecz nie teraz”.
Collem West zmienił się nie do poznania. Włosy wyszły mu paskudnymi plackami,
ściągnięta twarz przybrała żółtawy odcień, mundur - zaplamiony przy kołnierzyku - zwisał
smętnie z kościstych ramion. Powłócząc nogami, West wszedł do pokoju, przygarbiony jak
starzec, ciężko wsparty na lasce. Wyglądał jak żywy trup.
Oczywiście, po tym, co Glokta usłyszał od Ardee, spodziewał się czegoś podobnego,
ale wstrząs, rozczarowanie i zgroza, jakie odczuł na widok Westa, i tak go zaskoczyły.
„Jakbym wrócił do szczęśliwej dziecięcej kryjówki i zastał ją w ruinie. Śmierć.
Zwykła rzecz. Ileż razy sam ją zadawałem, własnymi rękami? Dlaczego akurat z tą tak
trudno mi się pogodzić?”.
A jednak.
Nie bacząc na ból, poderwał się z krzesła i ruszył naprzód, jakby chciał pomóc.
- Eminencjo... - Głos Westa był kruchy i chropawy jak potłuczone szkło. - A
właściwie... mój szwagrze. - West spróbował się uśmiechnąć.
- West... Collem... Dobrze cię widzieć.
„Dobrze i strasznie zarazem”. Za Westem do gabinetu weszła grupka oficerów.
„Pamiętam, naturalnie, cudownie kompetentnego porucznika Jalenhorma. Dzisiaj jest
majorem. Pamiętam również Brinta; po szybkim awansie przyjaciela sam został kapitanem.
Marszałka Kroya znamy ze spotkań Zamkniętej Rady, znamy i kochamy. Gratuluję wam
wszystkim awansu, panowie”.
Ostatni wszedł ktoś obcy: szczupły mężczyzna z koszmarnie poparzoną twarzą.
„Kto jak kto, ale ja naprawdę nie powinienem się do niego uprzedzać z powodu
oszpecenia”.
Wszyscy nerwowo popatrywali na Westa, z troską, jakby byli gotowi w każdej chwili
do niego doskoczyć, zanim osunie się na podłogę. On jednak doczłapał do stołu i trzęsąc
się, oklapł na najbliższe krzesło.
- To ja powinienem był cię odwiedzić - powiedział Glokta.
„I to dawno”.
West ponownie wysilił się na uśmiech, ale wyszło to jeszcze upiorniej niż poprzednio.
Brakowało mu kilkunastu zębów.
- Nie gadaj głupstw. Wiem, jaki jesteś teraz zajęty. A poza tym, dzisiaj czuję się o wiele
lepiej.
- To dobrze, to dobrze... bardzo dobrze. Co mogę dla ciebie zrobić? - „Jak miałbym ci
pomóc?”. - Jest coś takiego?
- Nie wydaje mi się. - West pokręcił głową. - Tych panów już znasz, prawda? Poza
sierżantem Pikiem.
Poparzony mężczyzna skinął Glokcie głową.
- Miło mi poznać.
„Kogoś bardziej okaleczonego ode mnie zawsze jest mi miło poznać”.
- Doszły mnie... radosne wieści. Od siostry.
Glokta skrzywił się i z najwyższym trudem wytrzymał spojrzenie starego przyjaciela.
- Wiem, powinienem był poprosić cię o pozwolenie. I gdybym miał więcej czasu, z
pewnością tak właśnie bym zrobił.
- Rozumiem. - West wpatrywał się w niego błyszczącymi oczyma. - Wszystko mi
wyjaśniła. To w pewnym sensie pocieszające, wiedzieć, że ma się nią kto zaopiekować.
- Możesz być tego pewny. Ręczę, że nikt jej więcej nie skrzywdzi.
Wychudzona twarz Westa wykrzywiła się w grymasie.
- Cieszę się. Naprawdę się cieszę. - Pogładził się po policzku. Miał czarne paznokcie,
obwiedzione zakrzepłą krwią, jakby schodziły mu z palców. - Za wszystko trzeba zapłacić,
prawda, Sand? Za wszystko, co robimy.
Powieka Glokty zadrżała nerwowo.
- Na to wygląda.
- Straciłem część zębów.
- Widzę... i współczuję. Zupy...
„Zupy napawają mnie obrzydzeniem”.
- Ledwie chodzę.
- Tu również cię rozumiem. Twoja laska będzie twoim najlepszym przyjacielem.
„Tak jak jest moim”.
- Jestem żałosnym strzępem dawnego Westa.
- Doskonale rozumiem twój ból.
„Naprawdę. Czuję go niemal wyraźniej niż swój własny”.
West powoli pokręcił głową.
- Jak ty możesz to znieść?
- Człowiek się po trochu przyzwyczaja. W miarę możliwości unikaj schodów. I luster.
- Mądra rada. - West zakaszlał, głośno, donośnie, spod żeber. Przełknął głośno ślinę. -
Mój czas dobiega końca.
- Nie gadaj głupstw!
Glokta wyciągnął rękę, jakby zamierzał ją położyć na wymizerowanych ramionach
Westa w geście pocieszenia, ale zaraz ją cofnął, szybko i niezręcznie.
„Nie nadaję się do tego”.
West oblizał bezzębne dziąsła.
- Tak właśnie odchodzi większość z nas, prawda? Bez ostatniej szarży. Bez chwili
triumfu. Po prostu... pomału rozpadamy się na kawałki.
Glokta chciałby umieć powiedzieć coś optymistycznego.
„Tyle że takie bzdety płyną z innych ust niż moje. Młodszych, ładniejszych, pełniej
uzębionych...”.
- Ci, którzy polegną na polu bitwy, są w pewnym sensie szczęśliwcami. Wiecznie
młodzi. Wiecznie sławni.
West pokiwał w zadumie głową.
- Za tych nielicznych szczęściarzy, wobec tego...
Przewrócił oczami, zachwiał się i bokiem osunął z krzesła. Jalenhorm dopadł go
pierwszy, zanim marszałek zdążył uderzyć o ziemię. West zwisł bezwładnie w jego
ramionach. Rzadkie wymiociny chlapnęły na ziemię.
- Wracamy do pałacu! - zarządził Kroy. - Natychmiast!
Brint pośpiesznie otworzył drzwi. Jalenhorm z Kroyem zarzucili sobie ręce Westa na
ramiona i wynieśli go, powłóczącego nogami, z pokoju. Buty marszałka szurały o podłogę,
pokryta kępkami włosów głowa zwisła na bok.
Glokta odprowadził ich bezradnym spojrzeniem, rozdziawiwszy bezzębne usta, jakby
chciał jeszcze coś powiedzieć; jakby chciał życzyć przyjacielowi powodzenia, zdrowia
albo miłego dnia.
„Tyle że żadne z tych życzeń jakoś nie pasuje do okoliczności”.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a on jeszcze przez chwilę się w nie wpatrywał.
Powieka mu zatrzepotała, poczuł wilgoć na policzku.
„Nie są to łzy współczucia, naturalnie. Ani żalu. Nic nie czuję, niczego się nie boję, nic
mnie nie obchodzi. W imperatorskim więzieniu odcięli mi wszystko, co mogło płakać. To
teraz to tylko... słona woda, nic więcej. Chybiony odruch zmasakrowanej twarzy. Żegnaj,
bracie. Żegnaj, mój jedyny przyjacielu. Żegnaj i ty, duchu pięknego Sanda dan Glokty, nic
już z ciebie nie zostało. I bardzo dobrze, rzecz jasna. Człowiek na moim stanowisku nie
może sobie tak folgować”.
Odetchnął głęboko i otarł twarz wierzchem dłoni. Kulejąc, podszedł do biurka, usiadł,
zebrał myśli. Skurcz przeszył mu stopę.
Skupił się na leżących na biurku dokumentach.
„Zeznania, obowiązki, nużąca codzienność rządzenia...”.
Podniósł wzrok. Jakaś postać wynurzyła się z cienia za jednym z wysokich regałów i
krzyżując ramiona na piersi, wyszła na środek pokoju. Był to towarzyszący oficerom
mężczyzna z poparzoną twarzą. W ogólnym zamieszaniu jego obecność uszła uwagi Glokty.
Arcylektor zmarszczył brwi.
- Sierżant Pike, jeśli mnie pamięć nie myli?
- Zgadza się. Takie imię przybrałem.
- Przybrałeś?
Na okaleczoną twarz wypłynęła karykatura uśmiechu.
„Jeszcze brzydszego niż mój, o ile to w ogóle możliwe”.
- Nie dziwię się, że mnie pan nie poznaje. Już w pierwszym tygodniu miałem wypadek
w kuźni. W Anglandzie często zdarzają się wypadki.
„W Anglandzie? Ten głos... jest w nim coś...”.
- Nadal pan nie kojarzy? Może jak podejdę bliżej...
Pike bez uprzedzenia skoczył naprzód. Zanim Glokta zdążył choćby wstać z krzesła,
intruz rzucił się szczupakiem przez biurko, złapał go i w chmurze papierów razem sturlali
się na podłogę. Glokta wylądował na spodzie, uderzył potylicą o kamienną posadzkę i w
jednym bolesnym stęknięciu pozbył się całego powietrza z płuc.
Poczuł muśnięcie stali na policzku. Twarz sierżanta zawisła dosłownie kilka cali od
jego twarzy. Z tej odległości plamiasta masa blizn prezentowała się wyjątkowo
obrzydliwie.
- A teraz? - wysyczał Pike. - Nie wyglądam znajomo?
Rozpoznanie zalało Gloktę jak fala lodowatej wody. Powieka zadrżała mu
spazmatycznie.
„Zmienił się, jakżeby inaczej. Zmienił się całkowicie. A mimo to, znam go”.
- Rews - sapnął.
- We własnej osobie - wycedził z ponurą satysfakcją Rews.
- Przeżyłeś... - wyszeptał Glokta, a w jego głosie niedowierzanie ustąpiło miejsca
rozbawieniu. - Przeżyłeś! Nie pomyślałbym, że taki jesteś twardy! Naprawdę twardy...
Parsknął śmiechem. Łzy znów pociekły mu po twarzy.
- Co cię bawi?
- Wszystko! Nie powiesz mi, że to nie jest zachwycająca ironia losu: pokonałem wielu
wpływowych i potężnych wrogów, a nóż na moim gardle trzyma dziś Salem Rews! Zawsze
chyba jest tak, że ostrze, którego w porę nie dostrzeżemy, tnie najgłębiej, hmm?
- Głębszego cięcia niż moje już nie będzie.
- No to tnij, brachu. Jestem gotowy. - Glokta odchylił głowę do tyłu, wyciągnął szyję,
przycisnął ją do zimnego metalu. - Od dawna jestem gotowy.
Rews poruszył palcami zaciśniętymi na rękojeści noża. Poparzona twarz zadrżała, oczy
w różowych oczodołach zwęziły się do szparek.
„Teraz”.
Rews rozchylił odbarwione wargi, odsłonił zęby, żyły wystąpiły mu na szyi, gdy
szykował się do pchnięcia.
„Zrób to!”.
Przyśpieszony oddech Glokty świszczał mu w ustach, szyja mrowiła go z
niecierpliwości.
„Teraz, nareszcie... teraz...”.
Ręka Rewsa się nie poruszyła.
- Wahasz się jednak... - wyszeptał Glokta. - Nie z litości, to oczywiste. I nie ze słabości,
bo jedną i drugą Angland wymroził w tobie raz na zawsze. Wahasz się, bo nagle zdałeś
sobie sprawę, że przez cały ten czas, kiedy marzyłeś o zabiciu mnie, ani razu nie
pomyślałeś o tym, co będzie potem. Co tak naprawdę zyskasz dzięki swojej wytrwałości?
Na co zda się twoja przebiegłość i twoje starania? Będziesz ścigany? Odeślą cię z
powrotem na północ? Ja mogę ci dać o wiele, wiele więcej.
Roztopiona twarz Rewsa stężała w groźnym grymasie.
- Co niby możesz mi dać? Po tym?
- To? To nic wielkiego, wierz mi. Codziennie rano, wstając z łóżka, muszę znosić
dwakroć gorszy ból i dziesięć razy gorsze upokorzenie. A człowiek taki jak ty może być dla
mnie ogromnie użyteczny. Człowiek, który tak jak ty... dowiódł swojej siły; który stracił
wszystko, włącznie ze skrupułami, litością i strachem. Obaj straciliśmy wszystko, i obaj
przetrwaliśmy. Rozumiem cię, Rews, jak nikt inny.
- Jestem Pike.
- Oczywiście. Pomóż mi wstać, Pike.
Nóż powoli ześliznął się na bok. Człowiek, który był niegdyś Salemem Rewsem, stał
nad Gloktą i patrzył na niego posępnie z góry.
„Kto mógł przewidzieć taki obrót spraw?”.
- Wstawaj.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Glokta odetchnął kilka razy - szybko, głęboko - po czym z bolesnym stęknięciem obrócił
się na czworaki.
„Heroiczny wyczyn, doprawdy”.
Po kolei poruszył wszystkimi kończynami, krzywiąc się, gdy trzeszczały powykręcane
stawy.
„Nic nie jest złamane. W każdym razie nie bardziej niż na co dzień”.
Wyciągnął rękę, wziął w dwa palce upuszczoną laskę i przyciągnął ją w powodzi
papierów.
Czubek noża dźgnął go w plecy.
- Nie jestem głupcem, Glokta. Jeśli czegoś spróbujesz...
Glokta wczepił się w skraj biurka i dźwignął do pozycji stojącej.
- Wiem, wiem, wytniesz mi wątrobę i całą resztę. Nie bój się, jestem takim kaleką, że
mogę się co najwyżej obesrać. Chciałbym ci jednak coś pokazać. Na pewno to docenisz,
ale gdybym się mylił, to... Cóż, później też będziesz mógł poderżnąć mi gardło.
Ciężkim krokiem wyszedł na korytarz. Pike przykleił się do niego jak cień, trzymając
nóż w taki sposób, żeby nie rzucał się w oczy.
- Zostańcie tu - warknął Glokta do dwóch praktyków w przedpokoju.
Wyminął siedzącego przy olbrzymim biurku sekretarza i wyszedł na szeroki korytarz
biegnący przez całą długość Domu Pytań. Tu przyśpieszył, laska miarowo zastukała o
kafelki.
Sprawiało mu to nieco bólu, ale szedł z dumnie podniesioną głową i gniewnym
grymasem ust. Kątem oka widział skrybów, praktyków i inkwizytorów, którzy kłaniali mu
się, schodzili z drogi, odsuwali się na boki.
„Ależ się mnie boją, bardziej niż kogokolwiek innego w Adui. I nie bez powodu. Tak
wiele się zmieniło, a zarazem tak niewiele”.
Noga, szyja, dziąsła. Te trzy rzeczy pozostały niezmienne.
„I tak już zostanie. Chyba że znów ktoś mnie weźmie na tortury, rzecz jasna”.
- Dobrze wyglądasz - rzucił Glokta przez ramię. - Nie licząc tych paskudnych poparzeń,
oczywiście. Schudłeś.
- Tak to bywa, jak człowiek głoduje.
- Istotnie, istotnie. Sam bardzo schudłem w Gurkhulu, i to nie tylko dlatego, że
powycinali mi trochę ciała. Tędy.
Skręcili za grube drzwi pilnowane przez posępnych praktyków, przez otwartą kratę
weszli do długiego korytarza bez okien, lekko opadającego, skąpo oświetlonego i pełnego
leniwych cieni. Ściany były obrzucone zaprawą i pobielone, ale od tych zabiegów minęło
już sporo czasu. Zalatywał stęchlizną.
„Jak zwykle w takich miejscach”.
Stukot laski Glokty, jego świszczący oddech i szelest białego płaszcza przepadały w
chłodnym, wilgotnym powietrzu.
- Zdajesz sobie sprawę, że zabicie mnie nie da ci wielkiej satysfakcji?
- To się okaże.
- Naprawdę tak uważam. To nie ja byłem odpowiedzialny za twoją małą wycieczkę na
północ. Owszem, ja odwaliłem brudną robotę, ale inni wydawali rozkazy.
- To nie byli moi przyjaciele, tylko twoi.
- Proszę cię... - prychnął Glokta. - Przyjaciel to człowiek, którego udajesz, że lubisz,
żeby mieć znośniejsze życie. Ale ludzie tacy jak my nie potrzebują takich udogodnień.
Takich jak my mierzy się miarą naszych wrogów.
„A oto i moi”.
Stanęli u szczytu liczących szesnaście stopni schodów.
„Starzy, dobrzy znajomi”.
Wyrżnięte z gładkiego kamienia, wytarte i wyślizgane pośrodku.
- Schody. Dranie. Gdybym mógł wziąć na tortury tylko jednego człowieka, wiesz, kogo
bym wybrał?
Twarz Pike’a była jedną wielką, pozbawioną wyrazu blizną.
- Mniejsza z tym - dokończył Glokta.
Udało mu się zejść po schodach. Przekuśtykał jeszcze kilka mozolnych kroków do
grubych, wzmacnianych żelazem drzwi.
- Jesteśmy na miejscu.
Z kieszeni płaszcza wyjął pęk kluczy, obejrzał je, wybrał właściwy, otworzył drzwi i
wszedł.
Arcylektor Suit nie był takim człowiekiem jak dawniej.
„Cóż, wszyscy się zmieniamy”.
Siwe włosy, niegdyś tworzące wspaniałą grzywę, zwisały w tłustych strąkach z
obciągniętej skórą czaszki, z jednej strony pokrytej żółtobrunatną plamą zakrzepłej krwi.
Przenikliwe niebieskie oczy zatraciły gdzieś swój rozkazujący błysk i zapadły się
głęboko w obrysowane zgryźliwym różem oczodoły. Zabrano mu ubranie i chude ciało
starca, lekko owłosione na wysokości ramion, było umazane więziennym brudem. Na
dobrą sprawę Suit wyglądał jak stary, obłąkany żebrak.
„Czy to możliwe, żeby do niedawna był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w
całym Kręgu Świata? Nigdy bym się nie domyślił. Pożyteczna nauczka dla nas wszystkich.
Im wyżej się człowiek wespnie, tym niżej potem spada”.
- Glokta! - zaskrzeczał Suit, szarpiąc się bezradnie na krześle, do którego został
przykuty. - Ty zdrajco! Ty odrażający łotrze!
Glokta podniósł dłoń w białej rękawiczce. Fioletowy kamień w pierścieniu błysnął w
ostrym świetle lampy.
- Prawidłowy tytuł brzmi chyba „Wasza Eminencjo”.
- Ty? - Suit zaniósł się chrypliwym śmiechem. - Arcylektor? Taki wynędzniały, godny
politowania wrak człowieka? Jesteś obrzydliwy!
- Daruj sobie. - Glokta z grymasem bólu usiadł na drugim krześle. - Obrzydzenie jest
dobre dla niewinnych.
Suit zmierzył wrogim spojrzeniem Pike’a, który złowieszczo górował nad stołem.
Jego cień padł na lśniącą skrzyneczkę z przyborami Glokty.
- A to co za dziwoląg?
- Twój stary znajomy, Suit. Właśnie wrócił z wojny na północy. Szuka pracy.
- Moje gratulacje! Nie sądziłem, że uda ci się znaleźć pomocnika, który byłby jeszcze
bardziej odrażający od ciebie!
- Jesteś niemiły. Na szczęście, niełatwo nas obrazić, umówmy się więc, że jest tylko
równie odrażający jak ja.
„Oraz, mam nadzieję, równie bezwzględny”.
- Kiedy rozpocznie się mój proces?
- Proces? Po co mi twój proces? Uznano, że nie żyjesz, a ja nie próbowałem temu
zaprzeczać.
- Żądam prawa do wystąpienia przed Otwartą Radą! - Suit bezskutecznie zmagał się ze
skuwającymi go łańcuchami. - Żądam... Niech cię szlag! Żądam posłuchania!
Glokta prychnął lekceważąco.
- Żądaj sobie czego chcesz, ale najpierw rozejrzyj się dookoła. Nikt cię tu nie będzie
słuchał, nawet ja. Wszyscy jesteśmy zbyt zajęci. Otwarta Rada została zawieszona na czas
nieokreślony, skład Zamkniętej bardzo się zmienił, a o tobie nikt już nie pamięta. Teraz ja tu
rządzę i mam władzę o wiele rozleglejszą, niż ty kiedykolwiek mogłeś sobie wymarzyć.
- Na smyczy tego diabła Bayaza!
- To prawda. Może z czasem uda mi się nieco poluzować kaganiec, tak jak udało mi się
poluzować ten, który ty mi założyłeś. Może wtedy będę mógł działać na własną rękę, kto
wie...
- Nigdy! Nigdy się od niego nie uwolnisz!
- Zobaczymy. - Glokta wzruszył ramionami. - Są jednak gorsze rzeczy niż status
pierwszego wśród niewolników. Znacznie gorsze. I ja je widziałem.
„Ja je przeżyłem”.
- Ty głupcze! Obaj mogliśmy być wolni!
- Nie, nie mogliśmy. Zresztą, wolność i tak jest przereklamowana. Wszyscy mamy swoje
zobowiązania, wszyscy jesteśmy komuś coś winni... Tylko ludzie zupełnie bezwartościowi
są naprawdę wolni. Bezwartościowi oraz martwi.
- Jakie to ma teraz znaczenie? - Suit skrzywił się i spojrzał na leżące na stole przyrządy.
- Jakie cokolwiek ma znaczenie? Pytaj.
- Nie, nie. Nie po to przyszliśmy. Nie tym razem. Nie interesują nas pytania, prawda ani
zeznania. Ja już poznałem interesujące mnie odpowiedzi.
„Dlaczego zatem to robię? Dlaczego?”.
Glokta pochylił się nad stołem.
- Dziś przyszliśmy się zabawić.
Suit wybałuszył oczy i zaniósł się obłąkańczym śmiechem.
- Zabawić? Nie odzyskasz straconych zębów! Nie odzyskasz nogi! Nie odzyskasz
tamtego życia!
- Odzyskać nie odzyskam, ale ciebie mogę ich pozbawić. - Glokta odwrócił się
sztywno, powoli, z wysiłkiem i uśmiechnął się bezzębnie. - Praktyku Pike? Zechcesz
pokazać więźniowi nasze narzędzia?
Pike zmarszczył brwi. Spojrzał na Gloktę, spojrzał na Suita. Długo stał bez ruchu.
W końcu podszedł bliżej i otworzył skrzyneczkę.
„Czy diabeł wie, że jest diabłem?”
Elizabeth Madox Roberts
POCZĄTEK
Zbocza doliny były pokryte śniegiem. Czarna droga przecinała ją jak stara blizna, do
mostu, na drugi brzeg rzeki, pod bramę Carleonu. Czarne kiełki turzycy, kępy czarnej trawy
i czarne kamienie wyzierały spod białej puchowej pierzyny. Czarne gałęzie drzew
podkreślała leżąca na każdej z nich kreska śniegu. Białe domy i czarne mury miasta
stłoczyły się wokół wzgórza, wciśnięte w rozwidlenie czarnej rzeki pod kamienno szarym
niebem.
Ciekawe, pomyślał Logen, czy tak właśnie Ferro Maljinn widziała świat. Czerń, biel i
nic poza tym. Żadnych kolorów. Ciekawe, gdzie teraz jest, co porabia. Czy o nim myśli.
Pewnie nie.
- Wróciliśmy.
- Ano wróciliśmy - przytaknął Dreszcz.
Przez całą długą drogę z Uffrithu niewiele rozmawiali; może i ratowali sobie nawzajem
życie, ale rozmowa to jednak zupełnie co innego. Logen domyślał się, że nadal nie jest
ulubieńcem Dreszcza i nie spodziewał się, żeby w przyszłości miało się to zmienić.
Jechali w milczeniu, długi rząd surowych jeźdźców nad czarnym strumieniem, w którym
ledwie ciurkała lodowata woda. Konie i ludzie wydmuchiwali z płuc gęstą parę, uprzęże
dźwięczały głośno w zimnym powietrzu. Wjechali na most, kopyta zadudniły głucho o
drewno, w końcu stanęli pod bramą, przed którą Logen rzucił Bethodowi wyzwanie. Pod
bramą, z której później go zrzucił. Trawa na pewno zdążyła już odrosnąć w kręgu, w
którym zabił Groźnego. Zresztą i tak przykrył go śnieg. Tak kończą wszystkie ludzkie dzieła
- przysypane i zapomniane.
Nikt nie pośpieszył go powitać, ale to go specjalnie nie zaskoczyło. Przybycie
Krwawego-dziewięć nigdy nie było powodem do radości, zwłaszcza w Carleonie. Za
pierwszym razem mieszkańcy miasta nie wyszli na tym najlepiej. Później zresztą też nie.
Teraz pewnie siedzieli zabarykadowani w domach, pełni obaw, że spali ich żywcem.
Zeskoczył z konia. Zostawił Czerwonogłowego i resztę chłopaków i we dwóch z
Dreszczem ruszyli brukowaną drogą pod górę, do bramy w wewnętrznym murze.
Obserwowało ich dwóch carlów - chłopaki Dowa, twardzi dranie. Jeden uśmiechnął
się szeroko. Brakowało mu połowy zębów.
- Król! - zawołał, wymachując mieczem.
- Krwawy-dziewięć! - krzyknął drugi, uderzając bronią o tarczę. - Król Północnych!
Zmrożony puch chrzęścił Logenowi pod butami, kiedy przez cichy dziedziniec skierował
się do wysokich drzwi sali tronowej Bethoda. Kopce odgarniętego śniegu piętrzyły się w
kątach dziedzińca.
W środku było niewiele cieplej niż na dworze. Wysokie okna w głębi sali były otwarte
na oścież, dobiegał przez nie grzmot przewalających się w dole wód zimnej, bardzo zimnej
rzeki. Stojący na podwyższeniu Tron Skarlinga rzucał długi cień w stronę wejścia.
Ktoś na nim siedział. Czarny Dow. Oparte z boku o tron topór i miecz lśniły słabo w
ciemności. Broń zawsze pod ręką... Bardzo w stylu Dowa.
Logen wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Wygodnie ci się siedzi, Dow?
- Twardo, aż dupa boli, prawdę mówiąc, ale lepsze to niż siedzieć na ziemi.
- Znalazłeś Caldera i Scale’a?
- A i owszem, znalazłem.
- Nie żyją?
- Nie, na razie żyją. Pomyślałem, że spróbuję czegoś nowego. Porozmawialiśmy.
- Porozmawialiście? Z tymi łajdakami?
- Znam gorszych. Gdzie Wilczarz?
- Został. Negocjuje z Unią, próbuje zawrzeć z nimi układ.
- A Ponurak?
Logen pokręcił głową.
- Wrócił do ziemi.
- Ha... Cóż, trudno. Chociaż to mi ułatwia sprawę.
Spojrzenie Dowa uciekło na moment w bok.
- Jaką sprawę?
Logen rozejrzał się po sali. Dreszcz stał obok niego z taką miną, jakby zamierzał kogoś
zamordować; Logen nie musiał pytać, kogo ma na myśli. Tuż obok w cieniu zalśniła stal -
ostrze, obnażone i gotowe do pchnięcia. Na pewno zdążyłby dźgnąć Logena w plecy, gdyby
chciał, do tej pory jednak tego nie zrobił. Na długą chwilę wszyscy znieruchomieli, jak
skuta mrozem dolina za oknem.
- Sram na to. - Odrzucony przez Dreszcza nóż stuknął o podłogę. - Jestem lepszy od
ciebie, Krwawy-dziewięć. Jestem lepszy od was obu. Dow? Sam załatwiaj swoje sprawy.
Ja z tym skończyłem.
Dreszcz odwrócił się na pięcie i wyszedł, roztrącając dwóch carlów, którzy po zejściu
ze strażnicy właśnie wchodzili do sali. Jeden z nich spojrzał wilkiem na Logena i uniósł
tarczę. Drugi zamknął drzwi i założył na nie sztabę. Zadudniła głucho i nieodwołalnie.
Logen wyjął miecz Stwórcy, odwrócił się i splunął na deski.
- Więc tak to ma wyglądać?
- Oczywiście - odparł Dow, nie wstając z tronu. - Domyśliłbyś się, gdybyś umiał
patrzeć ciut dalej niż czubek własnego nosa.
- A gdzie się podziały dawne obyczaje? I co z twoim słowem, które mi dałeś?
- Dawne obyczaje? Ich już nie ma. Zabiliście je, ty i Bethod. A słowo człowieka nie jest
dziś wiele warte. To jak?! - zawołał Dow przez ramię. - To jest chyba wasza szansa?!
Logen wyczuł właściwy moment. Może po prostu miał szczęście, na brak fartu (niefartu
zresztą też) nigdy nie mógł narzekać. Rzucił się w bok - w tej samej chwili rozległ się
klekot kuszy - przeturlał się po podłodze i przykucnął. Bełt trzasnął w ścianę za jego
plecami. Dostrzegł teraz klęczącą postać w głębi sali. Calder.
Calder zaklął cicho, sięgając po nowy bełt.
- Krwawy-dziewięć, ty nędzny psie! - Rozległ się głośny tupot i z cienia wypadł Scale.
Deski dudniły pod jego stopami, w rękach ściskał obosieczny topór z obuchem wielkim
jak koło od wozu. - Oto twoja śmierć!
Logen się nie poruszył, czekał - przykucnięty, rozluźniony i uśmiechnięty. Może i miał
marne szanse, ale to dla niego nie nowina. Właściwie to prawie mu ulżyło, że nie musi
myśleć. Gładkie słówka, polityka... Na tych sprawach się nie znał. Ale to? O tak, to
rozumiał doskonale.
Ostrze topora werżnęło się w deski, aż zafurkotały drzazgi. Logen zawczasu odskoczył,
a teraz cofał się ostrożnie, obserwując Scale’a i pozwalając mu siekać powietrze.
Rany zadane powietrzu szybko się goją.
Następne cięcie zostało wyprowadzone poziomo. Logen się cofnął, topór Scale’a
wyrąbał kawał tynku ze ściany, a wtedy Logen natarł, nie czekając na kolejny cios, który w
zamierzeniu Scale’a miał zdruzgotać świat. Głowica miecza Stwórcy trafiła Scale’a w
usta, zanim zdążył wyprowadzić uderzenie. Głowa odskoczyła mu do tyłu, w powietrze
poleciały czarne plamy krwi i białe odłamki zębów. Zatoczył się wstecz, ale Logen
natychmiast skrócił dystans. Scale spuścił wzrok, wziął zamach z góry i otworzył krwawe
usta do kolejnego bojowego ryku.
But Logena z impetem uderzył go z boku w kolano, które z głośnym trzaskiem wygięło
się w niewłaściwą stronę.
Scale runął na deski, topór wypadł mu z rąk groźny ryk przeszedł w jęk bólu.
- Moje kolano! Kurwa! Kurwa, moje kolano!
Miotał się po podłodze, krew spływała mu po brodzie, kiedy próbował odsunąć się od
Logena, odpychając się zdrową nogą.
Logen wybuchnął śmiechem.
- Ty spasiony wieprzu! Ostrzegałem cię!
- Ja pierdolę, na pamięć zmarłych! - Dow się wściekł. - Zerwał się z tronu, w rękach
trzymał już miecz i topór. - Jeśli chcesz, żeby coś zostało dobrze zrobione, to, kurwa, nie
masz innego wyjścia, jak tylko samemu to załatwić!
Logen chętnie rozrąbałby Scale’owi ten tłusty łeb, ale zbyt wielu przeciwników
dopominało się o jego uwagę. Dwaj Carlowie na razie stali przy drzwiach. Calder ładował
kuszę.
Logen przesuwał się bokiem, starając się mieć ich wszystkich na oku - szczególnie
Dowa.
- Ty wiarołomny skurwielu! - zawołał. - Chodź no tu!
- Ja jestem wiarołomny? - Dow prychnął, schodząc powoli po stopniach podwyższenia.
- Wiem, kim jestem, wiem, że czarny ze mnie skurczybyk, ale przy tobie jestem nikim.
Umiem odróżnić przyjaciół od wrogów. Nigdy nie zabiłem swojaka. W jednej kwestii
Bethod miał rację, Krwawy-dziewięć: cały jesteś śmiercią. I jeżeli uda mi się z tobą
skończyć, to wiesz, co ci powiem? Będzie to najlepsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu.
- To wszystko?
Dow obnażył zęby.
- Nie. Bo poza tym rzygać mi się już chce od słuchania twoich rozkazów!
Rzucił się naprzód szybko jak wąż. Toporem zamachnął się znad głowy, miecz błysnął
na wysokości pasa. Logen uniknął topora, a cięcie miecza sparował swoim mieczem; stal
zadźwięczała głośno. Dow wyrżnął go kolanem w obolałe żebra, a kiedy Logen zatoczył
się bez tchu na ścianę, dopadł do niego, znacząc drogę podwójnym błyskiem metalu w
ciemności. Logen uskoczył mu z drogi, przetoczył się po ziemi, wstał i wyszedł na środek
sali. Miecz trzymał w swobodnie opuszczonej ręce.
- To wszystko? - Uśmiechnął się mimo bólu przeszywającego mu żebra.
- To tylko rozgrzewka. Żeby krew żywiej krążyła w żyłach.
Dow zaatakował. Zrobił zwód w prawo i rzucił się w lewo, jednocześnie tnąc mieczem
i toporem. Logen uchylił się przed toporem, zbił miecz w bok i z gardłowym pomrukiem
wszedł do zwarcia. Dow w ostatniej chwili szarpnął się wstecz, gdy miecz Stwórcy
przeciął ze świstem powietrze tuż przed jego twarzą. Potknął się, zatoczył, cofnął o krok
albo dwa. Powieka zadrżała mu nerwowo, czerwień spłynęła na policzek z zadraśnięcia
pod okiem. Logen uśmiechnął się szerzej i zatoczył krąg mieczem.
- Twoja krew krąży już całkiem żywo, nie?
- To prawda. - Dow też wyszczerzył zęby. - Jak za dawnych czasów.
- Powinienem był cię wtedy zabić.
- Słusznie. Powinieneś. - Dow okrążał Logena, cały czas był w ruchu. Broń lśniła w
zimnym świetle dnia. - Kłopot w tym, że uwielbiasz zgrywać dobrego człowieka, nie?
Wiesz, kto jest gorszy od zwykłego bandyty? Bandyta uważający się za bohatera. Bo taki
przed niczym się nie cofnie i zawsze znajdzie usprawiedliwienie. Już raz taki krwawy
skurwiel ogłosił się Królem Północnych; niech mnie diabli, jeśli pozwolę, żeby zastąpił go
drugi, jeszcze gorszy.
Zrobił wypad, udając, że atakuje. Logen odskoczył. Ponownie zatrzeszczał spust kuszy
Caldera, tym razem bełt przeszył powietrze między walczącymi.
Dow spiorunował Caldera wzrokiem.
- Chcesz mnie zabić? Strzel jeszcze raz, a cię wypatroszę. Zrozumiałeś?
- To przestań się opierdalać i go zabij! - warknął Calder, ponownie napinając kuszę. -
Zabij go! - zawtórował mu leżący gdzieś w cieniu Scale.
- Staram się, świniaku. - Dow obejrzał się na carlów przy drzwiach. - A wy co? Nie
zamierzacie pomóc?
Carlowie spojrzeli po sobie. Nie rwali się do walki, ale w końcu ruszyli do przodu i
zasłaniając się tarczami, zaczęli spychać Logena w kąt. Logen wyszczerzył zęby.
- Tak to chcesz załatwić?
- Wolałbym cię zabić w uczciwej walce, ale skoro nie mogę... - Dow wzruszył
ramionami. - Tak też może być. Nie czas na równe szanse. No, chłopaki, brać go!
Carlowie ostrożnie napierali, Dow przesunął się nieco w bok, a Logen się cofał, udając
przerażenie i wypatrując swojej szansy. Nie musiał długo czekać. Jeden z carlów
wysforował się do przodu i trochę opuścił tarczę, a potem wybrał niewłaściwy moment na
zamachnięcie się toporem i na dodatek źle to zrobił. Miecz Stwórcy z głośnym chrzęstem
obciął mu przedramię, które zawisło na strzępie kolczugi. Carl się zachwiał i zrobił
głęboki wdech, szykując się do krzyku. Powietrze świszczało mu w płucach, krew z kikuta
lała się strumieniem na podłogę. Drugim cięciem Logen wyrąbał mu potężną dziurę w
hełmie. Carl osunął się na kolana. Zabełkotał coś niezrozumiale, krew spłynęła mu po
twarzy. Przewrócił oczami i runął na bok.
Drugi carl przeskoczył nad jego ciałem, wrzeszcząc ile sił w płucach. Logen sparował
cięcie miecza, ostrza zderzyły się ze zgrzytem. Carl klapnął ciężko na tyłek i jęknął głośno,
kiedy impet uderzenia zadarł mu jedną nogę w powietrze. Logen ciął z góry na dół i
rozpłatał mu tę uniesioną stopę aż do kostki.
Skowyt carla prawie zagłuszył zbliżające się kroki. Logen okręcił się w miejscu i
zobaczył szarżującego nań Dowa z twarzą wykrzywioną w morderczym uśmiechu.
- Giń!
Logen odskoczył. Miecz chybił go o włos z jednej strony, topór z drugiej.
Próbował od razu złożyć się do ciosu, ale Dow - szybki i sprytny - kopnął go w plecy i
wytrącił z równowagi.
- Giń, Krwawy-dziewięć!
Logen unikał, parował, potykał się, a Dow nacierał bez litości i bez wytchnienia. Stal
błyskała w półmroku, ostrza świszczały w powietrzu, każdy cios mógł być śmiertelny.
- Giń, ty przeklęty skurwysynu!
Dow ciął z góry. Logen w ostatniej chwili zdążył zasłonić się mieczem, ale wtedy nie
wiadomo skąd pojawił się topór, uderzył od dołu, ze szczękiem trafił w jelec i wytrącił
Logenowi broń ze zdrętwiałej dłoni. Logen odskoczył chwiejnie o dwa kroki i
wyprostował się, dysząc ciężko. Szyja mrowiła go od potu.
Znalazł się w poważnych tarapatach. Zgoda, nieraz już bywał w opresji, ale miał
wrażenie, że w tej chwili gorzej już być nie może.
Ruchem głowy wskazał leżący przed Dowem miecz Stwórcy.
- Nie spodziewam się, żebyś chciał mi dać uczciwą szansę i oddać miecz.
Dow uśmiechnął się od ucha do ucha.
- A co ja jestem, Biały Dow?
Logen miał jeszcze nóż, naturalnie. Zawsze miał przy sobie nóż, i to nie jeden.
Przeniósł wzrok z wyszczerbionej klingi miecza Dowa na ostrze topora i z powrotem.
Choćby miał nie wiadomo ile noży, niewiele mu pomogą przeciw takiemu żelazu,
zwłaszcza w rękach Czarnego Dowa. Do tego dochodził jeszcze Calder i jego kusza: było
słychać klekotanie mechanizmu, kiedy usiłował kolejny raz naładować to kurestwo. A nie
będzie przecież wiecznie pudłował.
Carl z rozpłataną stopą skamlał i czołgał się w stronę drzwi; lada chwila wpuści do sali
więcej ludzi, a ci dokończą dzieła. Jeżeli Logen zostanie, żeby walczyć do końca, będzie
trupem i żaden Krwawy-dziewięć tego nie zmieni. W ten sposób rzecz cała sprowadzała
się do wyboru między śmiercią i szansą przeżycia - a tu wybór był oczywisty. Kiedy już
człowiek uświadomi sobie, co musi zrobić, lepiej zrobić to od razu niż żyć w wiecznym
strachu. Tak powiedziałby ojciec.
Logen odwrócił się do okien - wysokich, otwartych okien, przez które oślepiająco białe
światło słońca wpadało razem z lodowatym wiatrem - i puścił się biegiem.
Słyszał pokrzykiwania za plecami, ale nie zwracał na nie uwagi. Biegł, dysząc ciężko.
Pływające mu przed oczami długie snopy światła były coraz bliżej. Dwoma susami
wskoczył na podwyższenie, wyminął Tron Skarlinga i jeszcze przyśpieszył. Prawa stopa
zadudniła głucho na deskach podłogi, lewa mlasnęła o kamienny parapet, Logen ze
wszystkich sił wybił się w powietrze i przez chwilę był wolny.
A potem zaczął spadać. Szybko. Najpierw chropowaty mur, a potem ściana urwiska
przelatywały w pędzie obok niego - szara skała, zielony mech, łaty białego śniegu;
wszystko to wirowało wokół niego.
Przekręcił się powoli w powietrzu, machając bezradnie rękami i nogami, zbyt
przerażony, by krzyczeć. Wiatr chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wyrywał mu
oddech z ust. Naprawdę sam tak zdecydował? Kiedy, koziołkując w powietrzu, spadał na
spotkanie rzeki, miał wrażenie, że nie był to najmądrzejszy wybór. Ale jedno na pewno
można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym...
Pojawiła się gwałtownie woda. Uderzyła go w bok niczym szarżujący byk, wybiła z
płuc powietrze, wydarła myśl z głowy, wessała go w głąb, w lodowatą ciemność...
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję czworgu ludziom:
Bren Abercrombie o oczach zaczerwienionych od czytania; Nickowi Abercrombiemu o
uszach spuchniętych od słuchania; Robowi Abercrombiemu o palcach obrzękłych od
przewracania stronic; Lou Abercrombiemu o rękach obolałych od podtrzymywania mnie; a
także wszystkim tym w Domu Pytań, którzy pomagali w tym trudnym dochodzeniu, w
szczególności zaś: superiorowi Spantonowi, praktykowi Weirowi oraz, rzecz jasna,
inkwizytor Redfearn.
Możecie odłożyć narzędzia.
Przyznaję się...

You might also like