You are on page 1of 534

Copyright © Piotr Bojarski, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk

Redakcja literacka: Adrian Stachowski

Konsultacja historyczna: Marek Daroszewski

Redakcja językowa: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Paulina Jeske-Choińska

Projekt okładki: Magda Bloch

Projekt typograficzny i łamanie: Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki

Fotografie na okładce:

Wojciech Cejrowski (© W. Cejrowski sp. z o.o.)

Gudkovandrey / Depositphotos

Skunkeye / Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Zdjęcia wewnątrz książki zamieszczono dzięki uprzejmości Muzeum–Pracowni

Literackiej Arkadego Fiedlera w Puszczykowie pod Poznaniem.

eISBN 978-83-66431-35-5

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com
Kasi, która zachwyciła się Orinoko
Urodziłem się (…) pod znakiem Strzelca, który jest ponoć najszczęśliwszym

znakiem zodiaku dla podróżników.

ARKADY FIEDLER, Mój ojciec i dęby

Nie sposób wyobrazić sobie Fiedlera w takim czy innym mundurku,

maszerującego grzecznie, w szeregu, równym kroczkiem ku jakiemuś

wspólnemu szczęściu. Od razu widać: to jest człowiek, który maszeruje sam.

MARIAN TURWID, „Wici Wielkopolskie” (1937)


SPIS TREŚCI

ZAMIAST WSTĘPU

MIKROKOSMOS

Głód ojcowskich opowieści, czyli Artek odkrywa pasję

PRAGNIENIE ŻYCIA

Czarny Orzeł wyciąga szpony, czyli Arkady stara się przetrwać

MIŁOŚĆ KONTRA GŁÓD

Między szczęściem osiadłym a nieznanym, czyli Fiedler

dokonuje wyboru

PIERWSZEGO GŁODU ZASPOKOJENIE

Z Poznania w świat

NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE

Wśród pilotów i marynarzy

GŁÓD POWROTU

Fiedler poznaje „najlepszy z ustrojów” i zabiega o powrót do

pisania

NIEPOSKROMIONY APETYT
Arkady Fiedler znowu jest gwiazdą

PRZESYT

Świat ciągle kusi, ale sił coraz mniej…

GŁÓD PRZEKAZANY W GENACH

W ślady Arkadego Fiedlera

PODZIĘKOWANIA

PODRÓŻE ARKADEGO FIEDLERA

KSIĄŻKI ARKADEGO FIEDLERA

WYBRANA BIBLIOGRAFIA

ZDJĘCIA
ZAMIAST WSTĘPU

Miałem wtedy z ojcem ważną rozmowę pod Rogalinem nad

Wartą. Wracaliśmy właśnie z połowu ryb ścieżką przez łąki,

ścieżką głęboko wydeptaną wśród bujnej trawy. Dokoła

z rzadka rosły olbrzymie dęby, owe sławne, rogalińskie dęby.

Naraz odezwał się ojciec:

— Pamiętaj, że każda ścieżka, nawet najniepozorniejsza,

wyprowadza na szeroki świat.

— Jak to, na szeroki świat? — zapytałem zdumiony. —

Każda ścieżka? Nawet ta tutaj, nad Wartą?

— Tak, nawet ta!

Było to dla mnie prawdziwą rewelacją… Nie przyszło mi do

głowy, że i z tej rogalińskiej ścieżki, tak dobrze mi znanej,

można się było wydostać na świat. Nagle szeroki świat wydał

mi się inny; bliski i uchwytny…

ARKADY FIEDLER, Kanada pachnąca żywicą


ROZDZIAŁ 1

MIKROKOSMOS
Głód ojcowskich opowieści, czyli Artek odkrywa pasję

Wschody słońca na Mauergasse

Środa 28 listopada 1894 jest w pruskim Posen dniem

zimnym. Prasa niemiecka donosi o śmierci „księżnej

Bismarckowej w Warcinie” — Joanny Fryderyki z domu

Puttkamer, żony byłego kanclerza Rzeszy. Następnego dnia

„Kuryer Poznański” rozwodzi się na temat wielkiego sukcesu

deputacji Królestwa Polskiego, która — po przybyciu do

Petersburga na pogrzeb cara Aleksandra III — uzyskała

szanse na drugą audiencję u młodego cara Rosji Mikołaja II.

„Audyencya w poniedziałek ma mieć zupełnie inne znaczenie,

albowiem ma być wyrazem uczuć lojalności wobec obecnego

cesarza i okazyą do złożenia mu życzeń w imieniu Królestwa

Polskiego w sam dzień ślubu” — informował „Kuryer” za

krakowskim „Czasem”. Na pierwszej stronie gazety można było

przeczytać o salwach działowych i biciu w dzwony

w Windsorze z powodu zaślubin carskich Mikołaja Romanowa

z Alicją Heską.
Świat cesarzy trwa w najlepsze. Władające Poznaniem

Niemcy cesarza Wilhelma II Hohenzollerna wydają się silne

i trwałe.

Tego samego dnia, w którym Niemcy okrywają się żałobą po

żonie Bismarcka, na trzecim piętrze poznańskiej kamienicy

przy ówczesnej Mauergasse 4 (dzisiejszej Murnej 4), wąskiej

ulicy nieopodal Starego Rynku, w biednym jednopokojowym

mieszkaniu, przychodzi na świat dziecko płci męskiej.

Szczęśliwą matką chłopczyka jest Franciszka z domu

Krajewicz, córka Franciszka Krajewicza, nauczyciela

i działacza polskiego w zaborze pruskim, autora polskiego

elementarza Z Aniołem Stróżem, na którym młodzi Polacy uczą

się języka polskiego na tajnych kółkach. Ojcem został

dwudziestopięcioletni, kiepsko zarabiający dziennikarz

i poligraf Antoni Fiedler, syn Jana i Marii z Urbańskich.

Pochodzi z powiatu pleszewskiego; przeprowadził się do

Poznania po tragicznej śmierci ojca — leśniczego,

przygniecionego drzewem podczas karczowania lasu.

Dziecko otrzymuje imiona Arkady Adam. Przeżyje nie tylko

upadek europejskich cesarstw, ale też powstanie, odzyskanie

przez Polskę niepodległości, dwie wojny światowe i niemal całe

półwiecze komunizmu. Do trzeciej niepodległości zabraknie

mu raptem czterech lat.

Przy końcu swego długiego życia Arkady Fiedler napisze

o swoich rodzicach, że pomimo ubóstwa byli ludźmi „wielkiego

serca, odznaczali się pogodą ducha i szlachetną naturą”.

Z mieszkania przy Mauergasse i swojego niemowlęctwa

zapamięta — a może raczej odtworzy to sobie po latach —

fakt, że okna w jego pierwszym pokoju w życiu wychodziły na

wschód. „Wiosną wschodzące słońce zalewało ogromnym

światłem cały pokój i ten radosny tłok blasku był

prawdopodobnie pierwszym wielkim doznaniem niemowlęcia.


Przenikliwe miłym doznaniem” — wspomni w Moim ojcu

i dębach. „Te pierwsze olśnienia roztoczyły chyba urok na całe

moje życie: jeszcze po wielu dziesiątkach lat poruszały mnie

wszystkie wschody słońca i rano zawsze najlepiej mi się

pracowało”.

Domu, w którym urodził się Arkady Fiedler, już nie ma.

Wybudowano go po południowej stronie wąskiej ulicy. Dziś

w tym miejscu znajduje się parking pobliskiego banku.

Kamienica została zniszczona podczas II wojny światowej, albo

w wyniku bombardowania Poznania już 1 września

1939 roku, albo w trakcie walk o Poznań w lutym 1945 roku.

Według Raportu o stratach wojennych Poznania 1939–1945

dom na rogu Murnej i Koziej, a także sąsiedni, były zniszczone

w 90 procentach. Po wojnie rozebrano resztki kamienicy i już

jej nie odbudowano. O miejscu urodzin pisarza i podróżnika

przypomina dziś skromna tabliczka na rogu Murnej

i Paderewskiego.

Smród diabelski, białe myszki i ojciec cudotwórca

Późna jesień 1894 roku. Przyjście na świat syna Antoni

Fiedler uznaje za stosowny moment na zmiany. Stawia na

chemigrafię, dziedzinę w zaborze pruskim pionierską,

upatrując w niej źródła lepszych zarobków. W swoim jedynym

pokoju na trzecim piętrze domu przy Mauergasse wytrawia na

metalicznych płytach pierwsze klisze drukarskie dla Marcina

Biedermanna, wydawcy tygodnika „Praca”.

Nowa pasja ojca Arkadego zmusza rodzinę Fiedlerów do

przeprowadzki. Antoni Fiedler znajduje nieduże mieszkanie

z obszernym atelier z tyłu domu, które przystosowuje do

swoich fotograficznych potrzeb. Nowy adres — Berlinerstrasse


16 (dziś ul. 27 Grudnia) — nie oznacza wszakże lepszych

warunków. Fiedlerowie zamieszkują w jednopokojowym lokum

na parterze kamienicy. Pokój jest ciemny. Dla małego

Arkadego kończą się świetliste cuda wschodów słońca.

Jednak atmosfera w nowym mieszkaniu nie jest mroczna.

Ojciec Arkadego zarabia coraz lepiej. Fiedlerowie prowadzą

otwarty dom, zawsze pełen przyjaciół (wśród nich jest między

innymi artysta malarz Kazimierz Szmyt z żoną) i rodziny.

Małego chłopca, który ledwo stanął na nogach, ciągnie jak

magnes do atelier na zapleczu, królestwa ojca.

„A zakład okazał się niepokojącym cudem świata. Wzbudzał

i lęk, i okropną ciekawość: miał aparat reprodukcyjny,

olbrzymi jak stół rodzinny, i wanienki, z których czasem szły

wyziewy żrącego kwasu. Do tego mnóstwo wydzielało się tu

innych zapachów, ostrych, zdumiewających, to przykrych jak

smród diabelski, to wonnych jako dech aniołów. (…) Ojciec (…)

urósł w moich oczach na potężnego czarodzieja, na

przyjaznego cudotwórcę, zaklinacza” — opisywał Fiedler

w autobiograficznej książce Mój ojciec i dęby.

W wieku dwóch lat Arkady otrzymuje od babci ze strony ojca

własne zwierzęta: kilka białych myszy w szklanym terrarium.

Zachwycony malec obserwuje harce i igraszki małych gryzoni.

„To było szczęście, to była rozkosz, po których pozostały trwałe

ślady na całe życie: zwierzęta, wszystkie zwierzęta, weszły na

moją drogę jako element niezmiernie przyjazny” — wspominał

po latach.

Brzdąc ma więcej okazji do poznawania bogatego świata

przyrody. Za zakładem ojca rozciąga się dziki sad, również

należący do Fiedlerów. Tu Arkady zalicza pierwsze upadki,

zapoznaje się bliżej z miękką ziemią, tu poznaje szorstkość

kory drzew i zapach świeżo rwanej trawy. Pierwsze wyprawy

jego życia to odkrywanie zakamarków sadu i jego zwierzęcych


mieszkańców. Tutaj przestrasza się włochatych gąsienic na

pniach drzew, to tu poznaje śpiew ptaków i ulotne piękno

białych motyli.

— Tego sadu już nie ma, wszystko zostało zabudowane —

przypomina sobie Arkady Radosław Fiedler, najstarszy

z synów Arkadego, również pisarz i podróżnik. — Kiedyś

w ojcu obudził się jakiś sentyment i poszedł zobaczyć to

mieszkanie. Nawet ktoś go wpuścił do środka, to musiało być

w latach siedemdziesiątych, gdy pisał Mojego ojca i dęby…

W tym sadzie obudziła się zapewne fascynacja ojca przyrodą,

ale podtrzymanie jej było zasługą mojego dziadka Antoniego,

pasjonata przyrody.

Wieczorami, w łóżku, przy świetle lamp mały Arkady wertuje

książki z obrazkami; szczególnie chętnie ogląda rysunki

w popularnym wydaniu Biblii. Fascynują go wizerunki

biblijnych niewiast w powłóczystych szatach.

Fascynuje go też sześcioletnia Józka, mieszkanka tej samej

kamienicy. Imponuje mu znajomością „świńskich słówek” —

i tym, że słucha jej banda chłopców.

Pałac na Berlińskiej

Przychodzą lepsze czasy dla Fiedlerów. W końcu 1898 roku

interes fotochemigraficzny Antoniego Fiedlera rozrasta się do

imponujących rozmiarów: ojciec Arkadego musi dobrać sobie

uczniów, nie może opędzić się od zamówień na klisze

drukarskie. Wpisany w dowód osobisty zawód „Schriftsteller”

(po niemiecku — pisarz) pozostaje ostatnim echem jego

dawnych marzeń o karierze literackiej. W mieszkaniu przy

Berlinerstrasse 16 robi się ciasno, a czteroletni Arkady, coraz


bardziej ciekawy świata, potrzebuje więcej przestrzeni. Znowu

nadchodzi czas przeprowadzki.

Na szczęście nie jest daleka. Fiedlerowie przenoszą się ledwie

kilkanaście numerów dalej, do kamienicy przy Berlinerstrasse

5 (dziś ul. 27 Grudnia 9). Nowe mieszkanie na trzecim piętrze

jest dla małego Arkadego jak prawdziwy pałac: ma aż dziesięć

pokoi. Ojciec szybko przystosowuje do swoich potrzeb sześć

z nich, których okna wychodzą na podwórze — to świetnie

oddaje skalę jego zawodowego sukcesu.

Okna czterech pokojów mieszkalnych wychodzą na jedną

z najbardziej ruchliwych wówczas ulic Poznania.

W pierwszych dniach po przeprowadzce Arkady spędza w nich

wiele czasu, spoglądając z góry na zabieganych ludzi.

Zaaferowani swoimi sprawami, w ciągłym pośpiechu,

przypominają mu mrówki.

W swoich wspomnieniach napisze, że w wieku siedmiu lat

rzucał śrutem w otwarte okna biur po przeciwnej strony ulicy,

płosząc niemieckich urzędników i kupców. Nawet jeśli tak było

— trudno to dziś zweryfikować.

„Pierwiastek srodze egzotyczny”

Dwa spośród pokojów mieszkalnych Fiedlerowie wynajmują

dwóm młodym Anglikom, którzy uczą języka w szkole Berlitza.

Arkady zapamięta, że obcokrajowcy palili fajkę i „wnosili do

domu pierwiastek srodze egzotyczny”. Dla małego chłopca to

bodaj pierwsze zetknięcie z cudzoziemcami. Czy zamienił

z nimi choć parę słów? Czy liznął angielskiego? Syn Arkadego

mówi mi, że ojciec nie wspominał później tego epizodu —

mimo że był to jego pierwszy kontakt z zewnętrznym światem:


— Ale obcy język i obce zwyczaje na pewno działały na

wyobraźnię dziecka — konkluduje Arkady Radosław.

Chłopiec wpada często do mieszkania wujka Jana

Dankowskiego, u którego mieszka też jego babcia. „Brałem

udział w lekcjach polskiego, których kuzynki [Lucia

(w przyszłości Kłaczyńska) i Zosia (potem Nawrocka)] udzielały

dzieciom z miasta, i raczyłem się mleczną kawą, gotowaną

nam przez babcię. To była czarowna kawa!” — relacjonował po

latach Arkady Fiedler. „Nie należę do łasuchów, nie lubię

wyolbrzymiać rozkoszy podniebienia, ale to babcine słodzone

mleko, z lekka zaprawione kawą, było po prostu elizejskim

nektarem”.

Kiedy seniorka rodu łaja wnuczkę Zosię za jakieś

przewinienie, Arkady poczuwa się do solidarności

z dziewczynką. Z nożyczkami w dłoni atakuje spódnicę babci.

„Popłoch, krzyki, chryja, ale manto, jakie mi sprawiono,

niezupełnie mnie przekonało o moim błędzie i winie” —

opisywał po latach.

W nowym lokum ojciec Arkadego doprowadza swój zakład do

perfekcji. Jego firma wyrasta na największą w branży w całej

prowincji poznańskiej. Antoni Fiedler staje się tak znanym

poligrafem, że otrzymuje nawet zlecenia z zagranicy. Drukuje

Tyszkiewicianę — luksusowo wydaną, ilustrowaną historię

rodu Tyszkiewiczów z Litwy.

W domu Fiedlerów goszczą często ich przyjaciele — ludzie

z pewnością nietuzinkowi. To przede wszystkim Bronisław

Śniegocki, znany na cały Poznań właściciel drogerii

Universum, która posiadała antidotum na każdy problem.

Największe bodaj zyski przyniosła Śniegockiemu sprzedaż

specyfiku przeciw komarom o nazwie Tajfun. W okresie letnim

spryskiwało się nim pół miasta. Fabryka Środków do

Zwalczania Szkodników Universum działała przy


ulicy Ratajczaka. Obok towarów typowo drogeryjnych firma

Śniegockiego oferowała również materiały do oświetlenia,

przybory dla fotografów, przybory dla pszczelarzy, wszelkie

artykuły gospodarcze, a także różne specyfiki własnego

wyrobu. Śniegocki — rewolucja! — drukował nawet własne

katalogi towarów.

Innym częstym bywalcem u Fiedlerów był Bogdan

Chrzanowski, szef świetnie prosperującej księgarni przy

Świętym Marcinie. W 1911 roku przy jego współudziale

zarejestrowano w Poznaniu Związek Księgarzy Polskich na

Rzeszę Niemiecką. Organizacja skupiała tak znanych ludzi

z branży księgarskiej jak Karol Kozłowski, Zdzisław Rzepecki,

Jarosław Leitgeber, Marian Niemierkiewicz czy Stefan Knast.

Trzy lata później związek liczył ponad 400 członków,

utrzymywał kontakt z podobnymi organizacjami na ziemiach

polskich pod innymi zaborami.

Fiedlerowie przyjaźnili się również ze Stanisławem Brzeskim,

pierwszym w mieście importerem samochodów. Urodzony

w 1875 roku absolwent gimnazjum im. Bergera, zapalony

cyklista, sprowadził do Poznania w 1898 roku pierwszy

trójkołowy wehikuł z silnikiem spalinowym francuskiej firmy

rowerowej Rochet. Miłość do motoryzacji zawładnęła Brzeskim

całkowicie już wcześniej. W 1894 roku, w wieku zaledwie 19

lat, w warsztacie przy ulicy Święty Marcin 64 założył firmę St.

Brzeski, która wrosła na niemal pół wieku w krajobraz

miasta. Zajmował się naprawą welocypedów i samochodów. To

pierwsza taka firma w Wielkopolsce. Brzeski szybko zamienia

ją w sklep — sprzedaje rowery, ale również pierwsze

samochody niemieckiej firmy Falke. Z czasem zaczyna

sprowadzać automobile kilku firm, rozkręca też magazyn

opon. Po wizytach we Francji, w Berlinie i Czechach,

w 1907 roku został przedstawicielem marek Darracq, NAG,


Laurin & Klement i Piccolo. Interes rozwijał się tak

błyskawicznie, że musiał go przenieść na posesję przy

ulicy Ludwiki 20 (dziś ul. Taczaka), za budynkiem dyrekcji

kolei. W 1909 roku firma St. Brzeski Automobile zaczęła

przyjmować zamówienia na mercedesy, a w 1910 roku

ogłosiła, że przyjmuje zamówienia na adlera, adlera kleinauto,

fiata i francuskiego brasier. Głównymi klientami Brzeskiego

byli w pierwszym rzędzie wielkopolscy ziemianie.

Do kamienicy przy Berlinerstrasse 5 zaglądają również

redaktorzy Dyonizy Królikowski z „Dziennika Poznańskiego”,

pisma założonego przez samego Hipolita Cegielskiego, by

opierać się naciskowi pruskiej administracji, i Tadeusz

Powidzki, wywodzący się z Gniezna dziennikarz między innymi

„Kuriera Poznańskiego”, gazety środowisk narodowych, sam

zresztą członek Ligi Narodowej i działacz Sokoła. W młodości

za przynależność do tajnego Towarzystwa Tomasza Zana został

wydalony z Królewskiego Gimnazjum w Gnieźnie i skazany na

sześć tygodni więzienia.

Do Fiedlerów przychodzi też pisarz Maciej Wierzbiński.

Właśnie on, wielki miłośnik Anglii, najbardziej zapada

w pamięć Arkademu. Być może dlatego, że pisze nie tylko

artykuły, ale także powieści i sztuki teatralne. To Wierzbiński

najczęściej dyskutuje z Antonim Fiedlerem o literaturze,

sztuce, teatrze i przyrodzie. Po studiach w Berlinie, Antwerpii

i Londynie, w 1900 roku Wierzbiński wraca do Poznania, pisze

do tygodnika „Praca” i „Tygodnika Kujawskiego”. „Ja, siedząc

jak trusia, cały zamieniałem się w słuch, by nie uronić

żadnego ich słowa” — wspominał rozmowy ojca

z Wierzbińskim Arkady Fiedler.

W 1906 roku Wierzbiński zostaje skazany przez niemiecki

sąd na półtora roku więzienia za krytyczny artykuł

o stosunkach w niemieckim korpusie oficerskim. Gdy wraca


do Poznania po odbyciu kary, zostaje serdecznie przywitany

uroczystą kolacją u Fiedlerów.

Twój ojciec jest zakładem?

Sześcioletni Arkady idzie do szkoły. Wyrastając wśród

przyjaciół ojca, musi już być cokolwiek świadomy trudnego

położenia Polaków w państwie niemieckim. Szkoła jest

trzyletnia, niemiecka, nazywa się Bürgerschule, Szkoła

Obywatelska. Chłopiec jest w stresie, zna język niemiecki

„diabelnie słabo”. Gdy niemiecki nauczyciel spisuje jego dane

i pyta Arkadego o zawód ojca, uczeń Fiedler ratuje się cytatem

z niemieckiego szyldu ojcowskiej firmy.

— Chemigraphische Kunstanstalt[1]… — duka.

— Co? Twój ojciec jest zakładem? — szydzi nauczyciel.

Arkady najada się wstydu. Kończy się tym, że chłopak musi

przynieść napisany przez ojca oficjalny list informujący

o zawodzie Antoniego Fiedlera.

Po latach Arkady Fiedler przyzna, że nauka w szkole

upłynęła „bez większych zgrzytów”. Po niemiłej przygodzie

uczy się niemieckiego „jak opętany”. U schyłku życia wspomni

dlaczego. Uświadomił sobie bowiem, że w niemieckiej szkole

otoczony jest wrogością, a w domu przyjaźnią: „W domu snuło

się nęcące plany i gdy nadchodziła niedziela, dzień, o rany!

bez niemieckiej szkoły, plany wprowadzano w życie. Plany te

znaczyły: Puszczykowo”.

Pierwszy głód przygody, czyli „prorocze majaki”


Oddalone o 14 kilometrów od Poznania Puszczykowo, wówczas

znane oficjalnie jako Unterberg, na początku XX wieku jest

szybko rozwijającym się lokalnym kurortem z leśną gospodą

Waldfrieden i licznymi pensjonatami oraz punktami

gastronomicznymi. Dzięki linii kolejowej Poznań — Wrocław od

1897 roku w każdą letnią niedzielę na wypoczynek w lesie nad

brzegiem Warty ciągną tysiące mieszczuchów spragnionych

żywicznego powietrza i plusku wody. W 1911 roku na trasie

kolejowej uruchomiona zostaje nowa stacja — Puschkau,

Puszczykówko, co niewątpliwie wzbogaca ofertę leśnych

atrakcji dla Niemców (to oni dominują w pociągach) i Polaków

z Poznania.

Ze wspomnień Arkadego Fiedlera wynika wprost: to właśnie

tam, gdzie „Warta czyniła ostry zakręt”, w miejscu, w którym

do rzeki wpada płytki dopływ o nazwie Wirynka, rodzi się jego

podróżnicza pasja, głód poznawania świata i przygody.

I zachwyt: dla przyrody, wody, potoków, sosen powykręcanych

przez wiatry na skraju boru.

„Było tu w lesie tyle ustroni, zakamarków, zapadłości,

polanek i łąk, że tłumy szybko się rozpraszały, a my, krocząc

knieją wzdłuż Warty w stronę Poznania, już po kilkunastu

minutach zachodziliśmy w zupełne pustkowie. Tak bezludne

i dzikie pustkowie mogło się wydać skrawkiem puszczy

amerykańskiej” — opisywał po latach te wyprawy z rodzicami.

— Oni jeździli do lasu, ale rozmawiali wtedy o puszczy

jeszcze większej — opowiada syn Arkady Radosław. —

Planowali, że kiedy mój ojciec podrośnie, to razem urządzą

wyprawę do Amazonii.

Antoni z synem rozmawiają też o dziadku Arkadego, który

był leśniczym. O jego śmierci pod pniem drzewa. I o tym, jak

Antoni Fiedler, ojciec Artka, zasadził się z kolegami w lesie na

jelenia. Ubili go strzałem z pistoletu zrobionego z klucza


naładowanego prochem i zatkanego gwoździem. Takie

opowieści rzeźbią wyobraźnię chłopaka.

W puszczykowskim lesie, nad brzegiem Warty, mały Arkady

podpatruje też, jak ojciec „myśliwym sposobem” poluje

z wędką na szczupaka. Tutaj sam łowi na muchę pierwsze

uklejki, wędką z leszczyny wykonaną przez ojca. I to tutaj

wraz z ojcem staczają prawdziwą bitwę — wyciągają z wody

potężnego, bodaj dwunastokilogramowego szczupaka. „Potem

ojciec dziwnie spojrzał na mnie, jakiś pełen dumy,

i spokojnym głosem, jakby wydawał wyrok, rzekł pamiętne

słowa: — Bez ciebie nie wyciągnąłbym go!” — wspominał

u schyłku życia.

Wyprawy Fiedlerów kończą się zwykle na leśnej drodze do

dworca w Puszczykowie — lub w restauracji Mandlowej.

W lesie, pośród wysokich traw, mały Arkady miewa zwidy,

wywołane lekturą pierwszych niemieckich książek

o Indianach. Widzi czerwonoskórych wojowników,

skradających się ku niemu: „A były to prorocze majaki

i później niejeden raz przeżywałem podobne sceny, ale już na

jawie, z żywymi Indianami”.

W wieku jedenastu lat wpada mu w ręce i oczarowuje go

Hania Sienkiewicza. Młody Fiedler sięga więc po Szkice

węglem, ale te nie przypadają mu do serca. Trzeci wybór, Listy

z Ameryki, są już dla Arkadego prawdziwą intelektualną

ucztą. Po latach przyzna, że na tej książce uczył się „jasności

i obrazowości stylu”.

Wraz z kolegą Mieczkiem — Mieczysławem Rudzkim —

starszym od niego o rok uczniem gimnazjum Marii Magdaleny,

zaczytują się także w książkach Karola Maya. Te mogą czytać

tylko po niemiecku. Fiedler przyzna później, że May był

pisarzem słabszym od Sienkiewicza, ale „porywał

młodocianych czytelników niemal do szaleństwa, że nie można


było się oderwać od jego książek (…). To był iluzjonista wielkiej

klasy”.

Choć początkowo Arkady i Mieczek traktują książki Maya

z drwiącym uśmieszkiem, dwa lata później, gdy w ich ręce

wpadają trzy tomy opowieści o Winnetou, przepadają

kompletnie.

Młody Fiedler zaczytuje się też w książkach innego Niemca,

Friedricha Gerstäckera. W przeciwieństwie do Maya,

Gerstäcker zna Amerykę Północną z podróży i doświadczenia.

Choć lubuje się w przydługich opisach, książki obu pisarzy

ekscytują Arkadego i jego kolegę: to o nich dyskutują

zawzięcie podczas wycieczek na Drogę Dębińską albo na

Maltę.

Zwłaszcza ten drugi kierunek bardzo im odpowiada. Przez

Stary Rynek, ulicę Wielką i Chwaliszewo dostają się zwykle na

Ostrów Tumski, a stamtąd — kolejnym mostem — na Śródkę.

Dalej są już łąki nad Cybiną i trawiaste wzgórze, na którym

w 1919 roku poznaniacy usypią Kopiec Wolności. Mocno

zalesiony teren działa na wyobraźnię chłopców. Wszędzie

widzą Indian i ich wodza, Siedzącego Byka.

Podczas tych eskapad Arkady i Mieczek przechodzą czasem

nieopodal murów pruskiego fortu Prittwitz — elementu

Festung Posen, zbudowanego w latach 1887–1890 na

Miłostowie. „Wrogie mury budziły gniew i zawziętość: w tej

rdzennie polskiej okolicy fort Prittwitza pilnował nas jak

niemiecki żandarm” — napisze po latach Arkady Fiedler.

Właśnie wtedy, spoglądając gniewnie w stronę niemieckich

umocnień, wraz z Mieczkiem snują plany odbicia Poznania

dzielnica po dzielnicy.

Męskie sprawy
— Ach, tato! Tato! — krzyczy z podziwu, ale też pewnie ze

strachu (a może i żalu) mały Arkady.

Dym wystrzału z drylingu ojca rozwiewa się powoli. W oddali

koziołkuje potężny rogacz. Kula trafia dokładnie w komorę,

strzał ojca jest idealny. Mały Arkady jest zachwycony.

Jest wiosna, kolejna wyprawa myśliwska z ojcem do majątku

ziemskiego Kunowo. Mężczyźni, dorosły i ten mały, jadą

zawsze wiosną lub jesienią pociągiem do stacji Buk, na której

czeka na nich przysłana z dworu furmanka. Po

kilkukilometrowej przejażdżce na myśliwych oczekuje już

parterowy dworek, a za nim park z kwiatami i drzewami

sprowadzonymi z różnych rejonów świata. Dla małego

Arkadego kręte dróżki parku i uciekające spod drzew dzikie

króliki stanowią wielką atrakcję.

Z wypraw tych chłopiec zapamięta przede wszystkim dreszcz,

przeszywający go na huk wystrzału ze strzelby ojca. I widok

zrywającego się stada kuropatw lub czmychającego zająca:

„Ojciec prawie nigdy nie chybiał”.

W pamięć Arkadego zapadają też zakrapiane kolacje przy

wielkim stole, podczas których myśliwi rozprawiają czasem

o „dziwnych przejściach z dziwnymi kobietami”, zerkając przy

tym ukradkiem na chłopca. Arkady jest mądry — przezornie

odchodzi wtedy na bok, szukając sobie innego zajęcia.

Najczęściej jednak dyskusje dotyczą myśliwskiego rzemiosła,

sprzętu i leśnych przygód: „Był to fantastyczny świat. Przejęty,

poiłem ucho; cały się rozpływałem” — wspominał.

W październiku 1901 roku ma siedem lat i po raz pierwszy

sam się zasadza. W kunowskim parku, na króliki. Na łowy

idzie z podarowanym mu przez ojca teszyngiem w dłoni. Broń

załadowana jest śrutem. Serce mu wali, ręka drży. Skrada się


do króliczych nor cicho jak Indianin. Czeka… Nagle — widzi

królika. Zwierzę stoi słupka. Arkady celuje, naciska spust…

Huk!

W chmurce dymu widzi ruch królika. Zwierzę daje susa

w krzaki. Pudło?

Przygnębiony wraca do dworu na kolację. Ma nadzieję, że

nikt go o to nie zaczepi.

— No i co? — dopytuje jednak ojciec.

— Chybiłem… — przyznaje się.

— Jak daleko był?

— Piętnaście kroków…

Ojciec kładzie mu rękę na ramieniu, pociesza:

— To wydaje mi się niemożliwe!

Następnego ranka idą raz jeszcze sprawdzić miejsce strzału.

I widzą, jak kłębiące się wiejskie kundle pożerają resztki

królika. Znaczy: Arkady trafił!

Ojciec chwali syna, ale poucza:

— Prawdziwy myśliwy nie upadłby tak od razu na duchu

i szukałby… Czy będziesz o tym w przyszłości pamiętał?

— Będę! — przyrzeka Arkady.

Gdy podrasta, majątek w Kunowie zostaje rozparcelowany.

Antoni Fiedler zabiera więc nastolatka na polowania w lasy

powiatu wągrowieckiego. Arkady nie zapamięta nazwy

majątku. Doskonale wryje mu się za to w pamięć bażant,

ustrzelony z lekkiej, bezkurkowej dubeltówki kalibru .24,

kupionej przez ojca u braci Spechtów przy Ritterstrasse 3

(dziś ul. Franciszka Ratajczaka w Poznaniu). I wspólne

z ojcem polowania na zająca na skraju lasu w Palędziu.

A bodaj najmocniej — polowanie pod Środą, gdzie

nieprzyjazny mu naganiacz sugeruje, że chłopak omyłkowo

postrzelił jego czapkę. Myśliwi patrzą na Artka nieprzychylnie,

choć śrut w dłoniach naganiacza jest inny od tego używanego


przez chłopaka. Sprawę rozładowuje Antoni Fiedler — wciska

hałaśliwemu naganiaczowi pięć marek, bo nie chce szumu.

— Czasem lepiej dać, niż wojować — tłumaczy synowi.

Przewagi na Błoniach Wildeckich

Nauki z Kunowa nie idą w las. Rady ojca przydają się

Arkademu w innym starciu.

„Sztuki wojennej” chłopiec uczy na Błoniach Wildeckich

(w miejscu, w którym dziś stoją ruiny stadionu Szyca).

Chadza tam na spacery z wyżłem Tyrasem. Za każdym razem

chłopca z psem obrzucają kamieniami wyrostki z Wildy. Gdy

Arkady rzuca się w pościg, szczując napastników Tyrasem —

uciekają w popłochu. Nie wiedzą, że wyżeł wygląda groźnie,

a w rzeczywistości jest łagodny jak baranek.

Sytuacja powtarza się kilkanaście razy. Kres gradom

kamieni i zwycięskim kontrofensywom kładzie ojciec

Arkadego, który przychodzi raz na Błonie. Tłumaczy synowi,

że taka zabawa to „trucizna”, bo wpaja im wszystkim

najniższe instynkty.

„Nie, tego wtedy nie rozumiałem” — wyzna po latach Arkady.

„Ale usłuchałem ojca, chociaż okrutnie żal mi było, że

musiałem pożegnać się z czarownym widokiem pleców

uciekającego przed nami wroga”.

Do Bergera, czyli fascynujący atlas świata

Na pomysł wpada profesor Mendelsohn, niemiecki Żyd

wykładający chemię w Wyższej Szkole Realnej im. Bergera

w Poznaniu. Kolega Antoniego Fiedlera od kart — spotykają


się zwykle przy partyjce preferansa — podrzuca mu myśl, że

syn właściciela zakładu chemigraficznego powinien zrobić

karierę chemika.

Antoniemu Fiedlerowi pomysł się podoba. Tym bardziej że

Arkady nie wykazuje na razie szczególnych zdolności

w żadnym konkretnym kierunku. Można go więc w tym

młodym wieku — tak sądzi dumny szef zakładu

chemigraficznego — uformować jak plastelinę. Po Wielkanocy

1904 roku, jako dziewięciolatek, Arkady Fiedler zostaje

gimnazjalistą, uczniem pierwszej klasy w gimnazjum Bergera.

Wybór rodziców wydaje się oczywisty: szkoła zbudowana jest

według najnowszych europejskich wzorców. Ma 24 klasy

lekcyjne, 12 sal, 3 laboratoria i salę gimnastyczną, pierwszą

w Poznaniu. Jej fundator Gotthilf Berger (ma do dziś ulicę na

Wildzie), który w 1861 roku przeznaczył na budowę obiektów

szkolnych 70 tysięcy talarów, zaznaczył: „Mają być do niej

przyjmowani po wsze czasy uczniowie każdego wyznania

i każdej narodowości, bez jakiejkolwiek różnicy”. A to oznacza,

że w szkole powinni się uczyć na równych prawach Niemcy,

Polacy i Żydzi.

Na przełomie XIX i XX wieku idea fundatora zostaje jednak

zawieszona: wzmaga się presja, jaką niemiecka kadra wywiera

na polskich uczniów.

W 1904 roku budynek szkoły Bergera stoi przy

ulicy Schützenstrasse (Strzeleckiej). Zbudowany na planie

przypominającym podkowę, z powodu wież na czterech

narożnikach przypomina nieco średniowieczny zamek. Stojący

obok budynek biblioteki stylizowany jest na paryski Luwr (dziś

w tym miejscu, przy ul. Strzeleckiej 11, w odbudowanym

fragmencie budynku szkoły znajduje się Wydział Informatyki

i Zarządzania Politechniki Poznańskiej). Ale Arkady nie jest

zachwycony. „Zostałem gimnazjalistą w szkole, chyba — jak


się później okazało — najmniej przydatnej. Chemia i fizyka nie

odpowiadały mi, a jeszcze mniej odpowiadali mi koledzy

szkolni: byli to przeważnie synowie pruskich urzędników

państwowych, element polakożerczy” — wspominał.

Chłopak jest świadom, że niemieccy nauczyciele walczą

o jego duszę. Ale wie też, że musi się uczyć. I to dobrze.

— Bo bez tego nie wyjdziecie na bojowych ludzi

i pozostaniecie ludzkim ugorem — tłumaczą mu rodzice.

Jedyne, co podoba się Arkademu, to poranna droga do nowej

szkoły. Schodząc w dół po Bergstrasse (Podgórnej), mruży oczy

pod naporem wschodzącego słońca. Tego samego, które

towarzyszyło mu w pierwszych tygodniach życia. Odbiera to

jako dobry znak.

Miasto, w którym dorasta Arkady, gwałtownie się rozrasta.

W 1902 roku zapada decyzja o zniwelowaniu murów

fortecznych i bram wjazdowych do Poznania, które dotychczas

trzymały miasto ściśnięte jak w gorsecie. Na zachód od

rozebranej Bramy Berlińskiej powstanie niebawem nowa,

monumentalna dzielnica z wielkimi gmachami publicznymi

i masywną bryłą zamku cesarskiego. Ma być manifestacją

niemieckiej potęgi i władzy nad miastem i Provinz Posen —

a także przeciwwagą dla polskiego Starego Miasta. Do

Poznania przyłączone zostają w 1900 roku nowe dzielnice,

dotychczas wsie: Jeżyce, Wilda, Górczyn i Łazarz.

Zetknięcie z nową szkołą otwiera chłopcu oczy na szersze

horyzonty: rodzice kupują mu kilkanaście podręczników. „Co

książka, to nowa rozkosz i uczta” — zapisze we

wspomnieniach. Największe wrażenie robi jednak na nim

szkolny atlas świata Dircke’a i Gäblera: „(…) a świat był tam

tak barwny i tyle istniało kuszących kontynentów i krain,

i rzek, i mórz, że, oszołomiony, nie wiedziałem, na który

specjał najpierw się rzucić. Jakże życie było bogate, a świat


wspaniały, że gdzieś tam daleko płynęła Missisipi, że tłoczyła

się puszcza w Kongo, a Himalaje i Kordyliery sięgały nieba”.

Z geografią nie ma więc żadnych problemów. Podobnie

z francuskim, który jest dla niego oddechem

w niemieckojęzycznej szkole. Matematyka też mu idzie,

zwłaszcza gdy nauczać jej zaczyna nauczyciel, który wcześniej

mieszkał w Argentynie i w matematykę wplata anegdoty

z życia tamtejszych zwierząt. Najgorzej jest z lekcjami języka

niemieckiego. Przez niemal rok męczy się nad lekturą Pieśni

o Nibelungach. Dopiero gdy nauczyciel wprowadza dzieła

Schillera, Arkady oddycha z ulgą. Ale najchętniej uczy się

języka angielskiego; mimo że edukuje go zaciekły hakatysta,

profesor Schultz. W pamięć wryje mu się cytat z admirała

Nelsona: England expects every man to do his duty, Anglia

oczekuje, by każdy spełnił swój obowiązek.

Arkady na swój użytek lubi zmieniać tę frazę: zamiast słowa

„England” wstawia raz po raz „Poland”. To zdanie brzmi

proroczo — i takowe się okaże, choć kilkanaście lat później.

W styczniu 1919 roku, w wolnym już Poznaniu, świeżo

upieczony podporucznik Arkady Fiedler w rogatywce z białym

orłem i szablą u boku spotka profesora Schultza na

pochyłości ulicy Podgórnej. Niemiecki nauczyciel z Bergera

będzie mieć stracha, ale Fiedler potraktuje go łagodnie:

— Guten Tag, Herr Professor! — zagadnie życzliwie. I pokiwa

mu serdecznie ręką na pożegnanie. Oszołomiony hakatysta

odpowie tym samym gestem.

Innemu niemieckiemu nauczycielowi — profesorowi

matematyki i fizyki z Bergera — Fiedler pomoże w styczniu

1919 roku zdobyć pozwolenie na wyjazd do Niemiec.

Wystarcza mu wspomnienie, że akurat ten profesor był

„morowy”.
Pierwsze opowiadanie, czyli heca z węgorzem

Na razie jednak jest wiosna 1905 lub 1906 roku (Arkady

Fiedler sam nie był pewien). Artek z kolegą Felkiem Szmytem

„bobrują” wzdłuż Warty po powodzi, która zalała szerokie łąki

wokół koryta rzeki. Woda opada, ale pozostawia po sobie

rozległe błota. Przeskakując przez jedną z kałuż, dostrzegają

w niej żywego potwora.

Węgorz żyje, waży jakieś dwa kilogramy i ma ogromną wolę

walki o życie. W chłopcach budzą się instynkty łowieckie,

jednak węgorz jest śliski i sprytny. Nie chce dać się wyrzucić

na ląd.

Po dwóch godzinach mordęgi kałuża przypomina zmąconą

zupę. Chłopcy mają zgrabiałe z zimna dłonie. Drąg i łapanie

przez chustkę nie pomagają. Dźganie potwora scyzorykiem —

też na nic! Kapituluje dopiero po akcji czterech rąk,

uzbrojonych w skórzane rękawiczki: „Sami byliśmy już tak

zmachani, że nawet nie stać nas było na rzetelną radość” —

napisze po latach Fiedler, być może z pewną przesadą

odmalowując długość walki z bestią.

Okupiony ciężką pracą sukces zapada wszakże głęboko

w pamięć Arkadego. Kilka dni później w tajemnicy przed

rodzicami chłopiec siada nad kartką papieru. I po raz

pierwszy przelewa na papier swoje emocje i wrażenia. Za kilka

dni odważy się pokazać swoje dzieło ojcu.

Antoni Fiedler się wzrusza, oczy mu wilgotnieją. Delikatnie

proponuje synowi dwie małe poprawki: skrócenie wstępu

i uwypuklenie swoistego kontrastu: mała kałuża — wielki trud

z wydobyciem węgorza. Widać, że jest szczęśliwy.

Kilka tygodni później pracę Arkadego czyta sam Maciej

Wierzbiński. Chwali prosty, zwięzły styl, ale ma zastrzeżenia


innego typu (zanotowane we wspomnieniach Fiedlera).

— Zbyt rychło w życiu wszedłeś na drogę pisania, to

niebezpieczne — przestrzega chłopca.

Langestrasse 11, wyprawy do wrót raju

Arkady wraz z rodzicami znowu się przenoszą — tym razem

na Langestrasse 11 (ul. Długa 11). Jest jesień 1905 roku,

a powód przeprowadzki ciągle ten sam: zakład ojca

dynamicznie się rozrasta. Nowe lokum mieści się na

pierwszym piętrze i liczy sobie pięć pokoi, które Fiedlerowie

wykorzystują równocześnie jako mieszkanie i biuro.

W podwórzu, na parterze oficyny, lokuje się firma ojca

Arkadego, to kilka obszernych pomieszczeń z możliwością

wynajmu.

W tym domu Arkady Fiedler wreszcie zamieszka na dłużej —

na 35 lat swojego życia.

Ojciec Arkadego w każdej wolnej chwili ucieka za miasto, na

łono przyrody, nad rzekę i do puszczykowskiego lasu. „Tam

szukał oparcia, natchnienia i znajdował siebie” — zapamiętał

syn.

Arkady idzie u jego boku, towarzyszy ojcu w zabawach

w polowania na zwierza albo w łowieniu motyli na łąkach na

zachód od stacji kolejowej. Do tego ostatniego służą im siatki

i sprzęt zakupiony w sklepie Niemca Meyera przy Wałach

(dzisiejsza ul. Kościuszki w Poznaniu). Arkady asystuje ojcu,

gdy ten rozstawia sztalugi i maluje akwarelą lub farbą olejną

krajobrazy nadrzeczne, leśne pejzaże lub chłopskie zagrody.

Większość tych płócien przepadnie w trakcie wojennej

zawieruchy, ocaleją ledwie nieliczne.


Na obrazie autorstwa malarza Kazimierza Szmyta z około

1905 roku widać Antoniego Fiedlera w lesie, jak idzie przez

knieję w długim płaszczu, z postawionym na sztorc kołnierzem

i rękoma w kieszeniach. Na głowie wysoki, lśniący cylinder, na

nosie binokle, w ustach, pod wąsem — długi wąski papieros.

Wygląda na przemysłowca, biznesmena. Zza szkieł binokli

przebija uważne spojrzenie.

Na zdjęciu z tego okresu, też wykonanym w lesie, widać

wesołe towarzystwo: siedem elegancko ubranych kobiet

i trzech mężczyzn, jednego pełnoletniego. Arkady siedzi

z boku, obok matki, z siatką na motyle w dłoni. Na jego

szczupłej twarzy pod kaszkietem błąka się ironiczny uśmiech.

Sam napisze potem o sobie, że był wtedy piekielnym urwisem.

W wyprawach za miasto jego rodzinie towarzyszą zwykle

kuzynki Lucia i Zosia, kuzyn Witold Kosidowski, brat Zenona

i małżeństwo Marii (Maryni) i Mieczysława Auów. Ten ostatni,

urzędnik w Banku Spółek Zarobkowych, wiedzie z ojcem

Arkadego zażarte spory o książki.

Wbrew zdjęciu, na którym widać go u boku matki, we

wspominkowej książce Mój ojciec i dęby swojej mamie poświęci

niewiele miejsca. Głównym bohaterem będzie bez dwóch zdań

ojciec.

Arkady uwielbia odkrywać z ojcem zakola i łowiska na

Warcie, a także wspólne posiłki w cieniu dębów, popijanie

kakao z butelki. Antoni opowiada synowi historie z lat

szkolnych, uczula na piękno i paradoksy przyrody. Ot, choćby

i na taki: krwiożercze ataki wielkich boleni na uklejki,

rozgrywające się podczas sielanki pozornie błogiego południa.

Bolenie nieodparcie kojarzą się Arkademu z piraniami,

a Warta — z daleką, egzotyczną rzeką.

Podczas jednej z takich wypraw chłopcu zrywa się z haczyka

spory szczupak. Arkady zmagał się z nim w milczeniu, więc


ojciec pociesza go i komentuje:

— Trzeba w takim momencie krzyczeć.

Potem tłumaczy, że taki zabieg buduje wędkarską

solidarność i pomaga łowiącemu osiągnąć sukces:

— Krzyknij, a ja w duchu pomogę ci go wyciągnąć — radzi.

Odtąd przez następne lata połowów ojciec i syn wesołymi

okrzykami donoszą sobie o braniu szczupaka. „Czy to

pomagało, nie wiem; natomiast wiem z całą pewnością, że

pogłębiało to jeszcze bardziej przyjazne porozumienie między

ojcem a synem — i na tym prawdopodobnie ojcu najbardziej

zależało” — napisze Arkady po latach.

Kilogramowego szczupaka złowi trzy tygodnie później.

Cichym, skromnym, wycofanym świadkiem ich sukcesów

wędkarskich jest stary Szulc, chłop z Rogalinka. To on wozi

ojca z synem łodzią pod prąd na coraz to nowe łowiska. Sam

zadowala się połowem płotek. Małomówny wiejski filozof

zapada na zawsze w pamięć Arkadego: „Nigdy nie uwolniłem

się od wrażenia, że stary Szulc był wcieleniem jakiegoś

kapłana rzeki, może jej mitycznym władcą albo sługą, a gdy

siedział nieruchomo nad wodą, trzymając w niej swoją wędkę

na płotki, czasem wydawał mi się szamanem, dopełniającym

ważnego obrzędu”.

Z biegiem lat dzięki wyprawom z ojcem Arkady poznaje

dokładnie cały odcinek Warty pomiędzy Śremem i Poznaniem.

Najlepiej zna niemal dwadzieścia zakrętów rzeki między

Radzewicami i Rogalinkiem. Na wyobraźnię chłopca

najmocniej działa głębia pod Radzewicami, pełna zatopionych

konarów dębów — i ogromnych szczupaków oraz karpi.

Zapamięta dziesięciokilowego szczupaka, złowionego tu przez

ojca. I jeszcze większego, złowionego znacznie później przez

przyjaciela ojca, Michała Łukowskiego. Miejsce to nazwie

potem „zatajonym przedsionkiem i przedsmakiem Amazonii”.


— Gdy dorośniesz, pojedziemy razem nad Amazonkę —

roztacza przed nim wizje ojciec, kiedy wieczorem, już przy

Długiej 11, analizują kolejny wspólnie przeżyty intensywny

dzień.

Arkady Radosław Fiedler:

— Gdy dziadek Antoni zmarł, ojciec został z tymi

marzeniami o Amazonii. Na szczęście zaczął je realizować. Jak

napisał w swoich książkach, chciał i umiał je po poznańsku

urzeczywistniać, nadawać im wymierny kształt.

Motyle, czyli próba charakteru

Doświadczenia puszczykowskie kształtują młodego Arkadego.

Poznaje wielu ówczesnych miłośników przyrody, znajomych

i przyjaciół ojca — między innymi Adama Wodziczkę czy

Karola Plucińskiego, dyrektora jednego z banków. Poznaje też

to, co w życiu jest najważniejsze.

Lato 1907 roku. Arkady spędza je wraz z rodzicami

u gospodarza w Puszczykowie Starym. Na pokrzywach łowi

ogromne ilości gąsienic rusałki pawika. Obserwuje, jak

z poczwarek wykluwają się dojrzałe motyle. Pewnego dnia jego

pokój roi się od ponad stu motyli. Są wszędzie: na ścianach,

suficie, firankach. Raj dla oczu!

Arkady zamyka okno, by nie uciekły. Wraz z rodzicami

i przebywającym u nich w gościnie Plucińskim podziwiają

barwny żywy obraz. Chłopak wpada na pomysł: za pomocą

szklanki z cyjankiem potasu zabije motyle i sprzeda Niemcowi

Meyerowi po osiem fenigów za sztukę.

Ale matka widzi, co się święci.

— Zabijać tyle motyli to prawdziwa rzeź — próbuje wpłynąć

na syna.
Arkady jednak już policzył: za sto motyli dostanie 10 marek.

A to oznacza czterdzieści „napoleoników” z kawą dla

przyjaciół, które może postawić im w znanej poznańskiej

kawiarni u Pfitznera na Starym Rynku. Dlatego upiera się, że

motyle trzeba zgładzić i sprzedać.

— Lepiej wyjdę — mówi matka i wychodzi na dwór.

Na syna próbuje wpłynąć teraz ojciec.

— Będą ładne w gablotach, ale nie-ży-we — tłumaczy.

— Raz kozie śmierć — upiera się nadal chłopiec.

— Teraz pawiki jeszcze żyją, tak samo jak my żyjemy. I gdyby

je wypuścić na powietrze, będą się cieszyły powietrzem tak

samo jak my. Pomyśl o tym… — proponuje mu łagodnie

ojciec.

A potem mówi, że idzie sprawdzić, co z mamą — i wychodzi.

Wtedy odzywa się Pluciński.

— Zapłacę ci 5 marek, jeśli tylko wypuścisz żywe motyle

z pokoju — sugeruje.

I wychodzi.

„Do diabła, gorąco mnie oblazło na myśl, że zobaczyłbym

pana Plucińskiego, jak sięga do kieszeni” — wspominał

Fiedler. „On, tak bliski przyjaciel ojca i mój także, wypłacający

mi wykup za życie motyli, jak ongiś wypłacało się dzikim

Tatarom za ludzi w jasyrze. Ta myśl była nieznośna. Nie, nie,

nie!”

Artka pali wstyd. Zrywa się więc, otwiera okna pokoju

i wypędza motyle. Choć żal mu łupu, wreszcie odczuwa ulgę.

A nawet radość.

Gdy Pluciński chce mu potem zapłacić, kategorycznie

odmawia przyjęcia pieniędzy.

Ten epizod na zawsze zapadnie mu w pamięć: „Od wczesnej

młodości mieniłem się przyjacielem zwierząt, ale, o ironio, nie

przestałem ich zabijać przez długie jeszcze lata. (…) Zabijałem,


a ileż to trwało czasu, żeby się z tego wydostać!? Ale

wydostałem się. Dziś wiem: w jakimś stopniu pomógł mi

wydostać się z dzikości ów lipcowy dzień w Puszczykowie

Starym i pomogło tych serdecznych troje ludzi: matka, ojciec

i Karol Pluciński”.

Rok czy dwa lata później Arkady ma w głowie przede

wszystkim motyle nocne. Konkretnie wstęgówki, zwłaszcza

rzadkie wstęgówki żółte (Catocala paranympha). Ich gąsienice

żerują na tarninach, porastających skraje puszczykowskich

lasów.

Przynętę sporządzają z ojcem z syropu zmieszanego

z rumem. Smarują nią pnie drzew w pobliżu krzewów tarniny.

Gdy godzinę czy dwie po zapadnięciu zmroku odwiedzają

z ojcem i latarkami w dłoniach swoje „pułapki”, zacierają ręce:

pełen sukces!

Otumanione rumem motyle dają się łatwo ująć.

Antoni Fiedler abonuje fachowe pismo „Enthomologische

Zeitschrift”. Artek zaczytuje się w drukowanych w nim

ogłoszeniach. Na jajach paranympha można nieźle zarobić!

Kosztują więcej niż kurze jaja! — odkrywa.

Arkady chwyta samiczkę i — dzięki poradom Niemca

Fischera — doczekuje się kilku jajek. Samiczka zdycha, ale

chłopak się nie poddaje. Rok później z ojcem łapie trzy

samiczki motyla. Wreszcie sukces: na podłożonych gałązkach

tarniny składają ponad tysiąc jajeczek!

Arkady daje wtedy ogłoszenie do „Enthomologische

Zeitschrift”. Przychodzą do niego zamówienia: z zachodnich

Niemiec, a nawet z Francji i Szwajcarii. Wysyła jajeczka

w trzonie ptasiego pióra, po 80 fenigów za tuzin. W Moim ojcu

i dębach Fiedler chwali się, że w ten sposób zarobił pierwsze

pieniądze: ponad sto marek!


Wybitny niemiecki entomolog z Heidelbergu prosi go o opis

okolicy, z której pochodziły jajka motyli. Chłopak wysyła mu

więc dokładny opis Puszczykowa.

Pomimo nazwiska, czyli niedoszłe Towarzystwo

— Przecież kolega, pomimo nazwiska, jest Polakiem i synem

Polaka! Czy kolega jest Polakiem?

Pytanie pada z usta dwa–trzy lata starszego od Arkadego

chłopca, wysłannika Towarzystwa Tomasza Zana. Tajna

organizacja polskich gimnazjalistów konspiracyjnie pobiera

naukę języka polskiego, historii i literatury, wzorując się na

filomatach. Pierwsze koła Towarzystwa działały w Poznaniu od

połowy XIX wieku, w 1877 roku doszło do ich konsolidacji.

Konspiracja uczniów, wyrastająca ze sprzeciwu wobec

germanizacyjnej polityki rządu niemieckiego, rozwija się

dynamicznie i wykracza daleko poza granice zaboru

pruskiego. Władze pruskie walczą z TTZ ostro: za

przynależność do organizacji wyrzucają młodych z grona

uczniów, często z zakazem nauki w jakiejkolwiek szkole na

terenie Królestwa Prus. Tak było w Ostrowie, gdzie

w 1863 roku relegowano ze szkoły 60 uczniów za

spontaniczne odśpiewanie Boże, coś Polskę w trakcie

nabożeństwa.

Delegat TTZ przychodzi do mieszkania Fiedlerów na Długą

i apeluje do Arkadego:

— Dość wałęsania się po ulicach! Trzeba wstąpić do

Towarzystwa i złożyć przysięgę wierności! Trzeba wiedzieć, kim

był Kochanowski, a kim Rej. Dość nieuctwa!

Na wzmiankę o Kochanowskim w młodym Fiedlerze burzy

się krew. Właśnie tydzień wcześniej czytał dzieła poety


z Czarnolasu, więc czuje się dotknięty.

— Jakie są ostatnie słowa Trenów Kochanowskiego? —

strzela pytaniem do delegata Towarzystwa.

Ten nie wie. Ale unosi się honorem i trzaska drzwiami.

Ponieważ Towarzystwo dociera też do Rudzkiego, kolegi

Arkadego, obydwaj zastanawiają się, czy wstąpić do TTZ.

Decyzję za nich podejmuje Jan Plackowski, przewodniczący

Towarzystwa, starszy o cztery lata od Arkadego gimnazjalista

z „Marynki”. Zaprasza Arkadego i Mieczka do siebie.

W mieszkaniu Plackowskiego czeka na nich „sąd” — kilku

członków Towarzystwa siedzi za długim stołem, a przybysze

muszą usiąść przed nimi, zupełnie jak na przesłuchaniu.

— Ho, ho! Cóż to za teatr paradny! Czy sąd robicie? —

naśmiewa się Rudzki.

— Ależ nic podobnego, koledzy! Chodzi nam tylko o pewne

wyjaśnienia… — tłumaczy Plackowski.

— Pewnie o wyjaśnienie, jakie są ostatnie słowa Trenów —

dorzuca bezczelnym tonem Arkady.

Draka wisi w powietrzu, bo „sędziowie” są oburzeni. Sytuację

uspokaja Plackowski, ale o akcesie do Towarzystwa nie ma już

mowy. Arkady i Mieczek dość mają pyszałkowatości

niedoszłych kolegów z TTZ. „A właściwie szkoda, że ominęło

nas Towarzystwo” — napisze po latach Arkady Fiedler. Zdawał

sobie zapewne sprawę, jak ważną rolę formującą odgrywały

tajne koła TTZ. Prowadziły one tajne biblioteki z literaturą

narodową, animowały — w niewielkich, konspiracyjnych

grupach — tajne harcerstwo, wycieczki za miasto czy zawody

strzeleckie. Słowem — organizowały czas polskiej młodzieży,

przygotowując ją jednocześnie do przyszłej służby

w odrodzonej Polsce.

Po utarczce z konspiratorami Arkady i Mieczek przyswajają

sobie polską (i nie tylko) literaturę i historię własnym


sumptem, bez pośredników. Niebawem dołącza do nich starszy

o dwa lata Olko Szulczewski. Wspólnie zaczytują się w Trzech

muszkieterach, a Odę do młodości i Pieśń Filaretów mają już

nie tylko w pamięci, ale też w sercach. Gra w ich duszach, gdy

pędzą nad Maltę albo do topoli na Drodze Dębińskiej.

Wyobraźnia podsuwa im Góry Skaliste albo prerie i Indian.

„Nie pisz, Arkady, bo nie dasz rady”

Dwieście półarkuszy, wydrukowanych w firmie Antoniego

Fiedlera na bezdrzewnym papierze z resztek innego

zamówienia, robi niesamowite wrażenie. Autor: Arkady

Reldeif, tytuł: Prerie. Każda z odbitek ma 8 stron. Zaskoczony

Artek bierze się do lektury i od razu rozpoznaje początek

swojego dzieła. Z wrażenia na moment traci głos:

— Tato, przecież… przecież nie wiem, kiedy skończę pisanie

książki!

— Nic nie szkodzi, Artku! Ważne, że jest początek. Żeś

zaczął, to jest ważne — tłumaczy cierpliwie ojciec.

Jest rok 1909. Arkady ma 14 lat i zmaga się ze swoją

pierwszą powieścią.

Antoni Fiedler poszerza zakład o litografię i wielką maszynę

drukarską. Tak uzbrojony, wypuszcza w świat setki tysięcy

pocztówek patriotycznych w języku polskim. Czasy są trudne

dla Polaków, władze pruskie i szkoła prześladują mówiących

w tym języku. Ojcu Arkadego — na przekór tym wrogim

aktom — marzy się wydawanie polskiego czasopisma

literacko-artystycznego o bogatej szacie graficznej. A jego syn

sięga po pióro.

Wszystko zaczyna się od podarunku otrzymanego od stryja

Adama Kompfa, księgarza i poety z Kujaw. Artek dostaje od


niego Słownik frazeologiczny Michała Arcta z 1905 roku.

To właśnie pod wpływem lektury słownika Arkady zaczyna

pisać swoją pierwszą powieść. Po lekcjach, w tajemnicy przed

ojcem. Bohaterami książki czyni Mieczka, Olka i siebie. Po

ukończeniu szkoły bohaterowie jadą do Omaha nad Missouri,

a potem na prerie. Spotykają Siuksów, polskich wychodźców

— i typy spod ciemnej gwiazdy…

Najlepiej pisze mu się wieczorami, gdy rodzice wychodzą po

kolacji w odwiedziny do przyjaciół. Pisze tak zajadle, że

zupełnie zapomina o świecie. Raz w ferworze tworzenia

przetrzymuje wracających rodziców na mrozie. Ojciec jest zły,

uderza go w twarz i rwie zapisane kartki. Szybko jednak

wilgotnieją mu oczy. Obejmuje syna za głowę. Godzą się.

Praca nad powieścią idzie wolno, po kilku miesiącach

ślęczenia nad kartkami powieść ma ledwie 30 stron. Antoni

Fiedler poucza syna:

— Każda powieść musi mieć głębszy sens. Inaczej jest

szmirą, wypocinami.

Któregoś wieczoru Artek słyszy, jak ktoś głośno wypowiada

jego imię. Zagląda do salonu… Widzi ojca, dumnie czytającego

zaprzyjaźnionym artystom próbkę książki syna. Gdy Antoni

Fiedler kończy, zapada kłopotliwe milczenie.

Przerywa je poeta Roman Wilkanowicz, dwudziestotrzyletni

wówczas przyjaciel Antoniego, syn powstańca z 1863 roku

(później będzie dezerterem z niemieckiej armii, powstańcem —

i bardem powstania wielkopolskiego; a w okresie

międzywojennym złośliwym recenzentem kulturalnych

niedostatków swoich ziomków).

— No, no! Wcale, wcale sobie! Hm… — rzuca.

— Nie brak odwagi chłopczynie — dopowiada grafik Jan

Wroniecki.

— I rozmachu — dodaje Wilkanowicz.


Ale już kilka dni później po Poznaniu krąży złośliwy rym:

„Nie pisz, Arkady, bo nie dasz rady”. Wieść niesie, że ukuł go

sam Wilkanowicz, który za kilka lat założy własne pismo

satyryczne pod jakże wymownym tytułem „Pręgierz” (upadnie

szybko z powodów finansowych, ale doczeka się wznowienia

w okresie międzywojennym).

Antoni Fiedler udaje, że tego nie słyszy. Zaprasza do siebie

Śniegockiego, Rucińskiego i Wierzbińskiego i podsuwa im

początki pisarstwa syna. Goście wyrażają się o nich

krytycznie, acz bardziej życzliwie.

Jakiś czas później Antoni Fiedler pozostawia syna ze świeżo

wydrukowanym arkuszem Prerii w dłoniach.

— Dasz sobie radę, więc pisz, Arkady! — Uśmiecha się

przekornie.

Młody Fiedler nigdy Prerii nie ukończy, napisze ledwie kilka

rozdziałów. Ale radę ojca weźmie sobie głęboko do serca.

Po raz drugi chwyta za pióro dwa lata później, już jako

szesnastolatek, gdy jego ociec wydaje pismo literacko-

artystyczne „Życie”. Za namową taty pisze nowelę opisującą

zaobserwowaną na łąkach pod Sowińcem scenę polowania

jastrzębia na czajkę. „Wypadła całkiem nieźle, dała się czytać.

Byłem wtedy w niższej prymie i w normalnych, szkolnych

opałach, więc po napisaniu odłożyłem znowu pióro na szereg

lat — niewątpliwie z pożytkiem dla siebie” — wspominał

w książce Mój ojciec i dęby.

W tym samym 1911 roku ojciec Arkadego drukuje jednak

w swoim dwutygodniku „Życie” kolejne opowiadanie syna.

Chłopak opisuje w nim jedną z obozowych nocy spędzonych

z Felkiem Szmytem, synem artysty malarza, pod namiotem

rozstawionym u brzegów Warty. A Felek ilustruje opowieść

wesołymi rysunkami.
Arkady i Felek często zapuszczają się z namiotem nad Wartę.

„Czar szedł od naszych ognisk i trzasków suchych gałęzi, tajną

rozkoszą darzyło nas gotowanie pokarmu, rozbijanie namiotu,

leżenie na samej ziemi. Spływała wtedy na nas jakby

zuchowatość pionierów Dzikiego Zachodu i doznawaliśmy

uczuć Indian na preriach” — opisywał po latach swoje emocje

Arkady Fiedler.

Arkady zaczytuje się wtedy w powieściach Adolfa

Dygasińskiego. Jego Puszcza nieodparcie kojarzy mu się

z nadwarciańskimi łąkami, romantycznymi dębami, olchami

i głębokimi starorzeczami, pełnymi szczupaków. Wraz

z Mieczkiem Rudzkim upajają się też lekturą przygód

Robinsona Crusoe — a także niemieckimi książkami

o Czejenach i Dzikim Zachodzie.

A Antoni Fiedler wielokrotnie powtarza synowi, poprawiając

okulary:

— Wyobraźnia to najcenniejszy dar niebios.

Pierwsza wielka miłość i pierwsze straty

Lipiec 1911 roku, Sopot. Wypoczywający w słynnym kurorcie

nad Bałtykiem wraz rodzicami szesnastoletni Arkady poznaje

na plaży grupkę rówieśników — warszawianek

i warszawiaków. I niemal natychmiast zakochuje się

„piorunem i na zabój” w jednej z dziewczyn. Nie ma jednak

okazji jej pocałować.

O pierwszej miłości Fiedlera niewiele wiadomo. W swoich

wspomnieniach nie wymienia nawet jej imienia, o jej wyglądzie

nie wspominając. „Łupnęło mnie tak dokumentnie, że

w następnych miesiącach, będąc już w Poznaniu, chodziłem

jak oczadziały i na św. Michała przyniosłem złe świadectwo,


a w następnym roku, na Wielkanoc, nie dostałem promocji do

wyższej prymy. Przepadłem w historii i chemii. Śmieszne: nie

dopisała pamięć” — tak opisał dramatyczne efekty swojego

pierwszego poważnego zadurzenia.

Pociechy szuka w Trylogii Sienkiewicza. Idzie to słabo, skoro

nawet jej bohaterowie przypominają mu poznanych w Sopocie

warszawiaków, zwłaszcza jego pierwszą miłość. W jaki sposób

— tego już we wspomnieniach nie wyjaśnia.

Niepowodzenie syna w szkole i strata czesnego spada na

rodziców jak grom z jasnego nieba. Martwią się, ojciec

przypłaca to chorobą płuc, ociera się o gruźlicę. Winna jest też

wieloletnia praca w złych warunkach, w oparach kwasu

i cyjanku.

„Całymi miesiącami w sypialni ojca unosił się zapach

kreozotu, a ja z przerażeniem po raz pierwszy sobie

uświadomiłem, że mógłbym stracić tego najlepszego

przyjaciela i towarzysza. (…) Popłakiwałem po kątach,

bezradny i bezsilny, nie mogąc ojcu w niczym pomóc” — opisał

te chwile Arkady Fiedler.

Terapia ojca trwa kilka miesięcy, Antoni Fiedler staje

wreszcie na nogi.

Poprawiają się też oceny Arkadego. Chłopak czuje się winny

zgryzot rodziców. W powtórzonej prymie ma nowych

nauczycieli. Dobrze radzi sobie z językiem francuskim, nieźle

stoi z matematyką i fizyką. Nawet język angielski — mimo że

znowu uczy go i prześladuje profesor Schultz, zdeklarowany

hakatysta — nie stanowi dlań problemu. Maturę zdaje

w lutym 1914 roku, jako jedyny Polak w swojej klasie.

[1] Chemigraficzny zakład artystyczny (niem.).


ROZDZIAŁ 2

PRAGNIENIE ŻYCIA
Czarny Orzeł wyciąga szpony, czyli Arkady stara się przetrwać

Pod Mickiewicza i na Jagiellonkę!

W domu Fiedlerów patriotyczne wzmożenie. Wieczorami na

kolacjach zbiera się poznańska cyganeria. A w zakładzie ojca

Arkadego wydawane są nie tylko artystyczno-literackie

czasopisma „Tęcza” i „Życie”, ale również roczniki

Stowarzyszenia Artystów w Poznaniu, Herby szlachty polskiej

Leszczyca czy dramaty Kazimierza Strzyżewskiego. A także

miesięcznik towarzystwa „Iskra”, „Głos Młodzieży”.

Ledwie pół kilometra od mieszkania Fiedlerów, na placu za

kościołem św. Marcina, stoi od 1859 roku pomnik Adama

Mickiewicza, świeżo przebudowany w 1904 roku. W niedzielę

20 lipca 1913 roku zbierają się przy nim Polacy upominający

się o poszanowanie swoich narodowych praw. Gdy pruska

policja konfiskuje wieniec z biało-czerwoną szarfą, który Józef

Bronisz, członek towarzystwa samokształcącej się młodzieży

„Iskra”, składa pod pomnikiem wieszcza, dochodzi do

zamieszek. Na niemieckich policjantów lecą kamienie


i butelki. Wśród około tysiąca demonstrantów jest też

niespełna dziewiętnastoletni Arkady. Pruski policjant już

chwyta go za kołnierz, gdy nagle… ktoś uderza go kijem w tył

głowy! Uwolniony chłopak zbiega z miejsca demonstracji.

Zamieszki trwają do wieczora, policja odpowiada

aresztowaniami 38 najbardziej aktywnych Polaków, członków

manifestacji. W grudniu 1913 roku staną przed sądem, który

wyda wyroki od kilkudziesięciu marek grzywny do trzech

miesięcy więzienia.

Narodowa świadomość Arkadego jest już wtedy rozwinięta.

Kilka lat wcześniej, w 1910 roku wraz z rodzicami jedzie do

Krakowa na uroczyste odsłonięcie pomnika Władysława

Jagiełły w 500. rocznicę zwycięstwa pod Grunwaldem.

Noszące ślady dawnej świetności stolicy Królestwa Polskiego

miasto olśniewa szesnastolatka. Być może właśnie wtedy, na

fali patriotycznego uniesienia, w gronie rodzinnym rodzi się

plan posłania Arkadego na Jagiellonkę.

W marcu 1914 roku Arkady jest już po maturze. Jedzie

pociągiem do Krakowa, by podjąć tam studia z historii

literatury. „Postanowiliśmy, że przystąpię do zakładu

i wydawnictwa ojca jako redaktor po uzyskaniu doktoratu

filozofii” — napisał we wspomnieniach. „Postanowiliśmy”

oznacza, że po rozmowach z rodzicami. Po długich dyskusjach

o tym, co dla Arkadego Fiedlera będzie w życiu najlepsze.

Arkady jedzie po raz pierwszy na dłużej sam poza dom.

Z budżetem stu marek w kieszeni stać go na spory pokój przy

Łobzowskiej, kilka kroków od Plant. Ma to znaczenie, bo

Kraków szalenie mu się podoba. Jednak na uniwersytecie

przeżywa rozczarowanie. Austriacki system nauczania jest

kostyczny: aby zostać doktorem filozofii, Fiedler musi najpierw

zdobyć szlify profesora gimnazjalnego. A lata w oświacie wcale

mu się nie uśmiechają — nie po to tu przyjechał.


Rodzice podzielają punkt widzenia syna, ale wyrażają zgodę,

by — skoro już mieszka pod Wawelem — liznął nieco

uniwersyteckiego życia. Arkady pozostaje w Krakowie do lipca,

w sumie niemal przez cztery miesiące. Słucha wykładów

Michała Sobeskiego, Ignacego Chrzanowskiego i Stanisława

Windakiewicza. Zawiązuje też przyjaźnie z młodymi artystami

— malarzami Janem Hrynkowskim, Władysławem

Krzyżanowskim i „którymś z Pronaszków”, czyli Zbigniewem

lub Andrzejem. „Meisterklasiści’ z Akademii Sztuk Pięknych są

częstymi gośćmi w pokoju przy Łobzowskiej. Hojnie

wyposażony w marki Fiedler uchodzi wśród utalentowanej

gołoty za „nababa”, mieszkają więc u niego, stołują się

i bawią. Snują wizje jesiennego wyjazdu do Paryża,

fantasmagorie o młodych Francuzkach, Moulin Rouge

i o Paulu Gauguinie.

Gdy w lipcu bractwo żegna Fiedlera na dworcu w Krakowie,

przyrzekają sobie raz jeszcze, że w październiku spotkają się

na Champs Elysées.

I tylko gdzieś w tle widać niepokojące nagłówki gazet

o zamachu w Sarajewie. Świat staje nagle na krawędzi

katastrofy.

Łajno w dłoniach, czyli wojna

W sobotę 1 sierpnia 1914 roku do mieszkania Fiedlerów na

Langestrasse wpada Mieczysław Rudzki.

— Wojna! — krzyczy od progu do Arkadego. A zaraz potem:

— Tabory! Tylko one pozwolą nam przeżyć!

Tego dnia cesarskie Niemcy, poczuwając się do sojuszu

z Austro-Węgrami, które od trzech dni są już w stanie wojny

z Serbią, wypowiadają wojnę carskiej Rosji, uruchamiając cały


łańcuch kolejnych konfliktów. Dwa dni później cesarz Wilhelm

II wypowie wojnę Francji, a jego wojska wkroczą na teren

Belgii. 4 sierpnia wojnę Niemcom wyda Wielka Brytania,

rozciągając kordon blokady handlowej na morzach i oceanach.

Młodzi doskonale zdają sobie sprawę, co im grozi. Arkady

porzucił niedawno myśl o studiach, zakładając, że rozpocznie

je wiosną 1915 roku — w Monachium albo w Berlinie.

Wybuch Wielkiej Wojny unieważnia wszelkie dotychczasowe

rachuby.

Po powrocie z Krakowa Arkady zdąży jeszcze tylko wybrać się

z przyjaciółmi na obóz na Białej Górze pod Sowińcem. Dopiero

po latach pojmie, że była to jego ostatnia młodzieńcza

przechadzka po tych łąkach.

Fiedler idzie za radą Rudzkiego. Nie chcą być mięsem

armatnim Kajzera, więc wyprzedzają to, co wydaje się

nieuchronne: zgłaszają się w niemieckich koszarach jako

jednoroczni ochotnicy wojenni. Rodzina Fiedlera dziś już nie

wie, w których koszarach. Wiadomo, że na terenie Poznania.

Niemcy traktują Arkadego i Mieczka podejrzliwie, bo

ochotników do taborów jest nadspodziewanie wielu, zwłaszcza

Polaków i Żydów. Zlecają więc im najgorsze prace przy

koniach. Fiedler i Rudzki noszą łajno, przeganiani przez

krewkiego wachmistrza, któremu nie podoba się, że stojący na

baczność Arkady się uśmiecha. Ze wspomnień Fiedlera

wiadomo, że wcale się nie uśmiechał, na twarzy miał jedynie

grymas napięcia, który Niemiec wziął za ironiczny uśmiech.

— Wiem od ojca, że nosili końskie łajno gołymi rękoma, bez

rękawic. Taki był przymus, żeby ich zgnębić, przyzwyczaić do

brudnej roboty — relacjonuje Arkady Radosław Fiedler.

— Niemcy chcieli pokazać Polakom miejsce w szeregu? —

dopytuję.
— Prawdopodobnie. Bo rekruci poznańscy to byli najczęściej

Polacy.

Na razie Arkady i Mieczek mogą nocować w rodzinnych

domach, bo koszary są pełne rekrutów. Arkady jest zwykle tak

zmęczony, że zasypia przy kolacji. Na czwartą rano musi być

znowu w koszarach. Nieliczne wolne dni w całości przesypia.

We wrześniu 1914 roku — zmiana. Zostaje przydzielony do

kolumny amunicyjnej, która ma dowozić pociski niemieckiej

artylerii na froncie we Francji, w rejonie Ardenów (gdzie

dokładnie, nie wiadomo). W lasach siedzą francuscy

partyzanci — ale to nie oni są problemem. Największe

nieprzyjemności czekają na Fiedlera w jego szwadronie.

Składa się on z niemieckich bauerów z Niederschlesien, czyli

Dolnego Śląska. Jeden z podporuczników jest oburzony, że ma

w oddziale Polaka, który studiował na „polskim uniwersytecie”

w Krakowie. Niemieccy rekruci dogryzają więc jedynemu w ich

oddziale „Polaczkowi”.

Arkady odkrywa jednak, że wcale nie jest jedyny. Któregoś

dnia brodaty szewc szwadronu z Görlitz (Zgorzelca) potajemnie

ściska mu dłoń i szepcze po polsku:

— Trzymaj się, bracie! Też jestem Polakiem!

To dodaje Arkademu otuchy. Często rozmawiają szeptem na

uboczu.

Odette, ach, Odette

Na pierwszej kwaterze we Francji, we wsi niedaleko dworca,

Fiedler mieszka ze swoją sekcją u bogatego chłopa. Gdy

Francuz dowiaduje się, że Arkady jest Polakiem, zaprasza go,

by skorzystał w wolne od służby dni z jego pokoju gościnnego.


To powiew świeżości w trudnych frontowych relacjach

Fiedlera z Niemcami. Po wieczerzy bierze lampkę stajenną,

siada z nią w pokoju gościnnym Francuza i przez godzinę lub

dwie pisze ciąg dalszy swoich Prerii — powieści, której dobrze

zapowiadający się początek wydrukował jego ojciec. Tak

przynajmniej przedstawił to w swoich wspomnieniach,

w książce Mój ojciec i dęby.

Wieczorne wypady Polaka do Francuza budzą podejrzenia

w oddziale. Arkady tłumaczy się, że uczy się francuskiego —

gospodarz ma wszak bogatą biblioteczkę.

Pisze książkę ołówkiem, z radością. Ale… ktoś mu

przeszkadza.

Odette, córka gospodarza, jest „ładna i zgrabna”, ma „długie

rzęsy” i pachnie mlekiem, bo pomaga rodzicom przy krowach.

A w dodatku jest w wieku Arkadego. Zaciekawiona widokiem

Polaka ślęczącego przy lichym świetle nad kajetem, nachodzi

go i wypytuje. Gdy Fiedler zwierza się, że pisze książkę

o ranczo polskich hodowców w Wyomingu, dziewczyna prosi

go, by znalazł dla niej miejsce wśród bohaterów powieści.

Arkady przystaje na to, choć droczy się z nią:

— Ale zabrać ciebie jako co?

— Jako dobrą towarzyszkę — odpowiada Odette.

— Phi!

— To zabierz mnie jako dobrą metresę! — wybucha

Francuzka.

Przed snem Fiedler coraz częściej rozmyśla o Odette.

A Odette zapewne o swoim „Polonais”. Raz omal nie dochodzi

między nimi do pocałunku — w decydującym momencie do

pokoju wchodzi jednak ojciec dziewczyny.

„Nie, nie było mi wtedy pisane” — przyzna po latach Fiedler.

Zazdrośni kamraci frontowi z Niederschlesien dbają, by

Arkademu się nie powiodło. Niejaki Kruschke zakłóca jedno ze


spotkań Polaka z Odette.

— Wird trictrac gemacht? Było spółkowanie? — pyta

wulgarnie.

Dziewczyna reaguje gniewem. Oskarża Polaka, że ten

opowiada Niemcom o swoich spotkaniach. Arkady zaklina się,

że to nieprawda, jednak bezskutecznie. „Czarowna amfora

naszych wzruszeń, paskudnie roztrzaskana przez grubianina,

przepadła nam. Już nie potrafiliśmy odtworzyć jej od nowa” —

napisze Fiedler.

Kilka dni później kolumna amunicyjna dostaje rozkaz

wymarszu w stronę frontu. Arkady rozmawia z Odette po raz

ostatni. „Przyrzekaliśmy sobie wszystko, wierząc, że

dotrzymamy wszystkiego; nie wiedząc, że nie dotrzymamy

niczego” — podsumował z nutą goryczy u schyłku życia ten

frontowy romans.

Wielka Wojna dopominała się o swoje.

Paskudztwa wszelakie

Koniec 1914 roku na froncie we Francji jest krwawy. Po paru

miesiącach hekatomby armia Kajzera potrzebuje odwodów na

pierwszej linii. Wypychają więc Fiedlera z taborów do piechoty.

Ale żeby mógł chwalebnie zginąć, musi najpierw przejść

szkolenie w Krotoszynie.

Młody Fiedler, jak wielu jemu podobnych polskich

poborowych, próbuje uniknąć losu mięsa armatniego.

Pomagają mu w tym ojciec i przyjaciele z Poznania.

Z początkiem 1915 roku do pułku piechoty w Krotoszynie

dociera rozkaz przeniesienia Arkadego Fiedlera na kurs

sanitarny w Poznaniu. Choć feldfebel, dowódca Fiedlera,

wścieka się, musi wykonać rozkaz.


W poznańskich szpitalach Fiedler styka się z dziwnymi czy

też „polskimi” chorobami: „Tysiące Polaków broniło się,

osłabiając własne ciało całym arsenałem paskudztw:

zastrzykami, trucizną, głodówką, łamaniem sobie kości u rąk

czy nóg, atropiną i pozornym obłędem. Był to prawdziwy front

wewnętrzny, na czele którego stało wielu poznańskich lekarzy

i aptekarzy. Między nimi dr Celestyn Rydzewski, dr Bolesław

Krysiewicz, dr Ireneusz Wierzejewski, biolog dr

Krzyżankiewicz, dr Leon Lakner, aptekarze Kazimierz

Kłaczyński, Jan Szadkowski, Edmund Mende i wielu innych”.

W ten sposób od służby w pierwszej linii miga się

kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Wielu z nich przeżyje dzięki

temu wojnę — by potem jako powstańcy wielkopolscy wyzwolić

swój region.

Fiedler zostaje sanitariuszem. Wraz z kilkoma Polakami

tworzą zgraną paczkę, uczepioną przez długi czas pociągu

sanitarnego. Komendantem pociągu jest Niemiec, młody

podporucznik, lekarz. Pod jego dowództwem zwożą z frontu

zachodniego do poznańskich i innych szpitali w Niemczech

tysiące rannych. Kumulacja ich wysiłku następuje

w 1916 roku, gdy na zachodzie rusza niemiecka ofensywa pod

Verdun. Na sanitariuszy i służby medyczne spada lawina

rannych i okaleczonych.

Fiedler awansuje — dostaje stopień kaprala. Zostaje

dysponentem rannych żołnierzy. To on decyduje, do których

szpitali w Niemczech trafiają. Polaków stara się lokować

możliwie blisko domu. Raz, w 1917 roku, transportuje do

szpitala kilkunastu rannych oficerów brytyjskich. Jak

wspominał po latach, holuje ich w miejsce, gdzie mają

pewność ludzkiego traktowania.

Mieszka w przedziale wagonu, jak na warunki wojenne

całkiem nieźle. Mała stabilizacja powoduje, że zapisuje się na


wydział filozoficzny Uniwersytetu Berlińskiego, podejmując

zaoczne studia polonistyczne na temat powieści polskiej

z drugiej połowy XIX wieku. Ale nic z tego. Choć wypożycza

książki z księgarni Cybulskiego przy Świętym Marcinie,

szybko odkrywa, że polska literatura nie odpowiada na

najbardziej aktualne pytanie: po co kontynuować tę wojenną

masakrę? Odsyła więc książki do Poznania.

Wielkie, niezatarte wrażenie wywiera za to na nim Henryk

Dawid Thoreau, dziewiętnastowieczny „leśny filozof”,

nazywany „amerykańskim Rousseau”. W jego książce Walden,

czyli życie w lasach, czytanej w 1917 roku — w trzecim roku

wojny — odnajduje Arkady tę samą miłość do przyrody, jaka

zaprowadziła go do nadwarciańskich dębów.

W ratowaniu ofiar masakry Fiedler i inni Polacy radzą sobie

na tyle dobrze, że gdy wyższe dowództwo chce ich znowu

wypchnąć na front, kierownictwo pociągu sanitarnego

wybawia ich z każdej opresji.

Praca przy rannych wyczerpuje. Fiedler postanawia wracać

do Poznania. W pierwszych dniach 1918 roku zjawia się

w rodzinnym domu. Skutecznie opiera się komisjom

lekarskim, które chcą go skierować na front. Odnajduje Wicka

— Wincentego Wierzejewskiego, druha ze skautów, który

ukrywa się po dezercji z armii niemieckiej. Wraz z innymi

kolegami z samokształceniowej organizacji „Iskra” zaczynają

rozmyślać o przejściu do polskiej konspiracji.

Debiut w „Zdroju”

Gdy Arkady jest na froncie, jego rodzina w Poznaniu

przymiera głodem. Fiedlerom pomaga Michał Łukomski,


dawny towarzysz wspólnych wypraw nad Wartę, z zawodu

młynarz. Przywozi na Długą niejednego prosiaka.

Bieduje też zakład ojca Arkadego przy ulicy Długiej. Polega

na polskich zamówieniach, których teraz brakuje. Jest bliski

bankructwa. Antoni Fiedler nie jest w stanie spłacać rat za

zakupione w Lipsku maszyny litograficzne i drukarskie.

Fabryka odbiera je więc bezwzględnie, Antoniemu Fiedlerowi

zostaje jedynie stary, zużyty sprzęt chemigraficzny.

W listach pisanych z domu do Arkadego pojawiają się

niepokojące wzmianki o kłopotach ojca z sercem. Pod ich

wpływem Arkady pisze swoistą elegię, nawiązującą stylem do

twórczości Tagore:

Tato, nie odchodź ode mnie,

dopóki nie spłacę ci długu,

jaki u ciebie na życie zaciągnąłem,

a spłacę ci, gdy zmężnieję.

Nie zostawiaj mnie samego!

Otuchę przynoszą mu Źdźbła trawy, pisane prozą wiersze

Walta Whitmana, gorący protest przeciwko wojnie. Pod

wpływem amerykańskiego twórcy pisze cykl poematów prozą

pod tytułem Czerwone światła ogniska — zapis dawnych

wrażeń z beztroskich czasów skautowskich. Próbkę talentu

Fiedlera ukazuje fragment wiersza Dym:

Dym?

Mówisz: dym, prozaiku suchy jak ryba morska a oziębły jak monokl

dżentelmena angielskiego?

To nie dym! Nie dym!

Czekaj, powiem!

Wraca wdowa z cmentarza a wichr porywa jej welon żałobny.


To welon żałobny wdowy wracającej z cmentarza. —

Czekaj, to ponury korowód ludzi posępnych, dążących za trumną. —

To smutny łańcuch czarnych dni pokuty, zrodzonych z ognia namiętności,

przerażającej jak okrzyk ostatni. —

Albo to zaduma smętna śnieżnego lirnika płaczącego nad stepami. —

Albo to świętość kadzidła ofiarnego. Czy słyszysz śpiewne modły druida? (…)

Poematy dwudziestodwuletniego Fiedlera ukazują się

w 1916 roku na łamach „Zdroju” — nowo powstałego

dwutygodnika „poświęconego sztuce i kulturze umysłowej”,

założonego w Poznaniu przez Jerzego Hulewicza. W „Zdroju”

publikują nie tylko Stanisław Przybyszewski i Adam Bederski,

ale także Zenon Przesmycki, Jan Kasprowicz, Jarosław

Iwaszkiewicz czy Stanisław Kubicki. Arkady Fiedler debiutuje

więc w doborowym towarzystwie polskich ekspresjonistów.

Poematy Fiedlera wpadają w oko najwybitniejszym. „Rzeczy

Fiedlera są istotnie bardzo piękne. Trzykrotnie je wraz z żoną

czytaliśmy. Drukuj pan bez namysłu Dym, Dziewanna (przede

wszystkim) i Skraw papieru” — pisze Stanisław Przybyszewski

w liście do Jerzego Hulewicza, który Fiedler zachował

w swoich archiwach. Dodaje: „I Roznieć ognisko, towarzyszu

byłoby doskonałe, gdyby tego poematu nie psuł snobistyczny

aprosdoketon końcowy: »Siądźmy, zgotuję wodę do herbaty«.

W tej chwili raz jeszcze przeczytałem i zrozumiałem — nie! nie!

— to wcale nie snobistyczne — przeciwnie! Ten jego towarzysz

to ten wiecznie głupi mózg, który najcudowniejsze wizje mąci

swoim ordynarnym codziennym pożytkiem: drukuj Pan

wszystko, prócz Komara i Kosówki”.

Rok 1916 warto zapamiętać — Arkady Fiedler po raz

pierwszy zostaje zauważony na forum literackim.


Hiszpanka i konsekwencje

Kontakt z chorymi powoduje pierwszy poważny kryzys

zdrowotny w życiu Arkadego. Zimą 1918 roku zapada na

hiszpankę, grypę zbierającą straszliwe żniwo po obu stronach

oceanu. Przechodzi ją ciężko, rekonwalescencję odbywa

w wojskowej lecznicy w Puszczykowie, kierowanej przez

niemieckiego porucznika w starszym wieku. Do lecznicy co

kilka dni wpada komisja lekarska, by wychwycić

„ozdrowieńców” i wysłać ich natychmiast na front.

Antoni Fiedler działa. Ratunek dla syna widzi

w zaaranżowanym polowaniu, które ma udobruchać

prowadzącego lazaret oficera. Pomysł podsuwa mu Tadeusz

Gertych, przyjaciel i myśliwy z Łazarza. Wczesną wiosną

organizuje on polowanie na kuropatwy na dzierżawionych

przez siebie terenach myśliwskich między Łazarzem,

Górczynem a Dopiewem. Stary leutnant nie ma dobrego oka

i pewnej ręki — chybia na potęgę. Kiedy jednak Antoni Fiedler

wręcza mu dwie kuropatwy, które sam ubił, Niemiec nie

odmawia.

— O tym polowaniu i o swojej hiszpance ojciec nigdy nam

nie opowiadał. Nie przypominam sobie, bo ojciec zawsze był

zdrowym człowiekiem i raczej nie miał problemów

zdrowotnych, zarówno jako młody, jak i później w wieku

dojrzałym, a nawet starszym. Zdrowie nigdy nie zaprzątało

jego uwagi, więc o tym się nigdy nie rozmawiało — komentuje

Arkady Radosław Fiedler.

Kierownik lecznicy w Puszczykowie jest zadowolony, ale ojcu

Arkadego przychodzi niespodziewanie zapłacić słony

rachunek: Gertych żąda zapłaty za kuropatwy po cenach

rynkowych. Choć Antoni Fiedler bieduje, płaci wskazaną cenę.

Wieloletnią przyjaźń Fiedlerów z Gertychem trafia szlag.


„Ogień w sercu”, czyli ku niepodległości

Z Wincentym Wierzejewskim, Henrykiem Śniegockim

i Feliksem Machowskim Arkady Fiedler zna się już od

1911 roku. Wtedy to zaczyna chodzić na półtajne zebrania

„Iskry” — towarzystwa samokształceniowego młodzieży

o mocno narodowym zabarwieniu. Sporo ryzykuje. Gdyby

tylko ktoś doniósł o tym do Wyższej Szkoły Realnej im.

Bergera, zostałby z niej wyrzucony. Na tych spotkaniach

poznaje też Kazimierza Syllera. Gdy w 1912 roku „Wicek”

Wierzejewski i Cezary Jindra zakładają poznański skauting

(zastęp skautowy „Poznań”, który z czasem przerodzi się

w drużynę, a potem w hufiec „Piast”), młody Fiedler idzie

w pierwszym szeregu harcerskich wypraw nad Wartę. Wraz

z nim — Wierzejewski, Śniegocki, Machowski, Felek Szmyt

i Mieczek Rudzki. W obozowisku nad Białą Górą pod

Sowińcem snują niepodległościowe plany.

Wincenty Wierzejewski, urodzony w 1889 roku, jest z nich

najstarszy — maluje, pisze wiersze. Imponuje tym młodszym

druhom. W 1913 roku wydaje w jednodniówce „Iskry” wiersz

o skaucie na warcie, który robi na jego podwładnych wielkie

wrażenie:

Ciężko schodzi dzień ze świata,

Mrok tajemnie wszystko kryje,

Zda się, że głos trąb zawyje,

By umarli wstali z głusz

I pobiegli na sąd dusz…


Wierzejewski już wtedy myśli trzy kroki do przodu. Pod

przykrywką skautingu tworzy w drugiej połowie 1914 roku

tajną bojówkę Sęp. To organizacja paramilitarna, zaczątek

przyszłej polskiej siły zbrojnej, która ma wywalczyć

w Poznaniu niepodległość. Organizacja składa się z dziesiątek

i setek utajnionych członków (starszych skautów). Nawiązuje

nawet kontakt ze Związkiem Walki Czynnej z Galicji. Jeden

z konspiratorów, Stanisław Nogaj, jest jednak nadgorliwy.

Niemcy wpadają na trop Sępa i likwidują organizację.

Ale Wierzejewski (pseudonim „Józef”) nie rezygnuje.

Powołany na front, dezerteruje w 1915 roku i ukrywa się

w Poznaniu. Choć pruska policja dwoi się i troi, nie potrafi go

odnaleźć. W lutym 1918 roku z inicjatywy Wierzejewskiego

w Poznaniu powstaje Polska Organizacja Wojskowa Zaboru

Pruskiego.

Do organizacji przystępuje też Arkady Fiedler. Jego ojciec na

swoim sprzęcie chemigraficznym drukuje dezerterom

podrobione wojskowe blankiety. „Była to sprawa wyłącznie

poznańska, niejako rodzima, i to sprawa przeważnie młodych”

— wspominał Arkady. „Wielką rodzinę o wspólnym, opętanym

uczuciu stanowili wszyscy młodzi poznańczycy, którzy mieli

ogień w sercu, nauczyli się władać niemieckim karabinem

i granatem ręcznym, nienawidzili munduru feldgrau, prawie

przez wszystkich noszonego, i poznali, co to dyscyplina

narodowa, a co rozkaz i co posłuch. (…) Pochodziliśmy

częściowo ze średnich warstw społecznych, większość raczej

z nizin, i wszyscy byliśmy radykałami. Do starszej braci

odczuwaliśmy szacunek, jeśli była patriotyczna, jak na

przykład w kręgach licznych w naszym zaborze Sokołów,

chociaż uważaliśmy ich za zbyt podtatusiałych. Wszechwładna

w Poznańskiem endecja nie lubiła nas od samego początku,


i my jej także nie lubiliśmy, pomimo że tworzyliśmy wspólny

front antyniemiecki”.

Gdy w listopadzie 1918 roku w Niemczech wybucha

rewolucja, Wierzejewski ciągle się ukrywa, a Fiedler

skutecznie miga się od powrotu na front. W poniedziałek, 11

listopada 1918 roku — gdy cesarz Wilhelm ucieka do Holandii

— w poznańskiej siedzibie skautów przy Wielkich Garbarach

53 zbiera się kierownictwo POW Zaboru Pruskiego. Wybierają

Radę Jedenastu, komitet wykonawczy organizacji. Zdaniem

Fiedlera przewodniczącym rady został Mieczysław

Andrzejewski, a Wincentego Wierzejewskiego wybrano na

komendanta. Badacz powstania wielkopolskiego, profesor

Janusz Karwat, sytuację ocenia inaczej: komendantem został

trzydziestoczteroletni Andrzejewski, najstarszy w tym gronie.

Wskazali na niego dwaj odgrywający coraz ważniejszą rolę

podporucznicy: Bohdan Hulewicz i Mieczysław Paluch. Arkady

Fiedler w swoich wspomnieniach napisał, że również znalazł

się w gronie Rady Jedenastu. Potwierdza to także profesor

Janusz Karwat, autor noty biograficznej Fiedlera

w Encyklopedii Powstania Wielkopolskiego. Relacje na temat

Rady są jednak do dziś sprzeczne, a jej skład trudny do

jednoznacznego ustalenia. Jedno nie ulega wszakże

wątpliwości: w listopadzie 1918 roku Arkady Fiedler był

w kręgach najbliższych kierownictwu konspiracji. Gdy

w 1936 roku powołana zostanie Rada Byłych Dowódców

Powstania Wielkopolskiego, Fiedler — jej członek —

w doniesieniach prasowych zostanie określony jako „były szef

sztabu P.O.W. zaboru pruskiego”.

Biuro werbunkowe
W „skautowskiej budzie” na Wielkich Garbarach 53 (dziś na

tej kamienicy wisi pamiątkowa tablica) powstaje tajne

wojskowe biuro werbunkowe. Czas jest najwyższy — z frontu

tysiącami wracają żołnierze Polacy, którzy dezerterują z bronią

w ręku w domowe pielesze. Wierzejewski organizuje

w Poznaniu sprawnie działającą sieć skrytek w prywatnych

mieszkaniach na Garbarach i Chwaliszewie, w których

ukrywają się dezerterzy.

Na czele tajnego biura werbunkowego staje Fiedler. „Chyba

błyskawicą rozniosła się po mieście wieść o werbunku, bo

ochotnicy walili zewsząd istną rzeką” — opisywał pół wieku

później. „Praca nasza — a miałem kilku, wkrótce kilkunastu

pomocników — polegała na tym, że po wpisaniu nazwisk

i adresów zaprzysiężano na miejscu na wierność Polsce

zgłaszających się i udzielano im pierwszych ogólnych

instrukcji. Następnie posyłano ich, zależnie od ich miejsca

zamieszkania, do dowódców poszczególnych placówek,

utworzonych w kilku dzielnicach Poznania. (…) Tam

zarejestrowani przechodzili konspiracyjnie przez pierwszą —

tym razem polską — musztrę i czekali dalszych dyspozycji”.

Zaprzysiężenie ochotników odbywa się na boisku Sokoła

przy Garbarach 28 oraz na Sali Królowej Jadwigi przy

ulicy Wilhelma 1 (dziś to Aleje Marcinkowskiego). Fiedler

zapewne nie raz wysłuchuje treści peowiackiej przysięgi.

„Przysięgam w obliczu Boga Wszechmogącego, że będę służył

całym życiem Polsce i stanę na wezwanie prawowitego rządu

polskiego za zgodą i pod komendą mego dowódcy, by krwią

swą bronić ojczyzny — że zachowam w ścisłej tajemnicy

istnienie organizacji P.O.W. oraz będę posłuszny moim

dowódcom” — ślubują młodzi polscy patrioci.

Choć podobne punkty werbunkowe powstają niebawem przy

ulicy Wilhelma i w salce parafii na Łazarzu — Fiedler i spółka


mają ręce pełne roboty. Nad bezpieczeństwem punktu

werbunkowego czuwa kilkunastu uzbrojonych ochotników, ale

Niemcy ich nie niepokoją. Wobec panującego w całej Rzeszy

chaosu nie są już w stanie kontrolować wszystkich

i wszystkiego.

Werbunek na Garbarach idzie wyśmienicie. Fiedler siedzi

tam jak szczur (jego własne określenie), od czasu do czasu

wypadając jedynie na Stary Rynek, by głośno domagać się

dopuszczenia Polaków do Rady Żołnierskiej. Praca Fiedlera

i kompanów przynosi efekty. Fiedler wspominał, że po

kilkunastu dniach szeregi zaprzysiężonych do organizacji

liczyły już kilka tysięcy osób. Historycy oceniają to nieco

skromniej: od kilkuset do 2 tysięcy potencjalnych żołnierzy.

Wielu ze zwerbowanych się niecierpliwi: chcą walki, żądają

broni. A tej ciągle jest mało.

„W oddziałach zaczął się ferment. Paliwody i świstaki coraz

częściej wyłamywali się spod dyscypliny i na własną rękę

rzucali się na wroga, obrywając guzy, wzmagając jego

czujność” — wspominał Fiedler. I przyznawał: „Nie mieliśmy

wtedy ani wodzów, ani sztabu, ani jasnej myśli politycznej,

a bodźcem przewodnim było przede wszystkim gwałtowne

uczucie (…): by zdobyć jak najwięcej broni, obojętnie jakim

sposobem; by wypędzić Niemców; by była Polska — o to nam

przede wszystkim chodziło”.

Napiętą atmosferę rozładowuje niespodziewanie błąd

Niemców: 15 listopada 1918 roku ich ministerstwo w Berlinie

nakazuje utworzenie w Poznaniu Służby Straży

i Bezpieczeństwa. Polacy wykorzystują tę sposobność, by

skierować setki zwerbowanych do konspiracji do tej jednostki.

Ochotnicy z POW ZP dostają broń i niemiecki żołd, a kilka

kompanii pod dowództwem polskich komendantów

rozlokowuje się w fortach na obrzeżach miasta. Dowództwo


nad kompaniami Służby Straży i Bezpieczeństwa przejmuje

podporucznik Mieczysław Paluch. Fiedler przyzna po latach,

że ten szczęśliwy traf był dla niego jak „kamień z serca”.

„Przestępcy! Zbrodzienie!”, czyli burzliwe spory przy

Langestrasse 11

W połowie listopada 1918 roku Polacy trzymają już w dłoniach

wszystkie nitki konspiracji w mieście. Od 13 listopada — po

zbrojnym najściu na niemieckie obrady w Ratuszu —

przewodzą poznańskiej Radzie Robotniczo-Żołnierskiej.

Miastem nie kieruje już niemiecki nadburmistrz Ernst Wilms,

który złożył urząd, lecz polski prawnik Jarogniew Drwęski,

teraz prezydent Poznania. Na ulicach widać coraz więcej

polskich strażników z bronią w rękach.

Prawdopodobnie w czwartek, 14 listopada 1918 roku,

w mieszkaniu Antoniego Fiedlera — który jako jeden

z pierwszych zgłosił się w szeregi Straży Ludowej — na

pierwszym piętrze kamienicy przy Langestrasse 11 dochodzi

do ważnego spotkania. Politycy ze zdominowanej przez endecję

Naczelnej Rady Ludowej strofują „młodzież” z POW Zaboru

Pruskiego, by nie wywołała przedwcześnie „jakiejkolwiek

awantury zbrojnej”, bo będzie ona „politycznym błędem

i karygodną zbrodnią”.

Alianci nie zapomną o wskrzeszeniu Polski wraz

z Poznańskiem w traktacie pokojowym — uspokajają politycy.

Ale młodzi — a wśród nich Arkady Fiedler — nie wierzą w te

argumenty.

— Trzeba liczyć na własne siły! Trzeba walczyć! — buntują

się.
Spotkanie ma burzliwy przebieg, ale kończy się

konstruktywnie: młodzi z POW ZP zgadzają się czekać z bronią

u nogi. „Przegraliśmy na tym zebraniu” — oceniał po latach

Fiedler. „Zafukano nasze argumenty, starsi wzięli górę —

i chyba słusznie: dnia 12 czy 13 listopada, według mojego

zdania, jeszcze nie byliśmy wojskowo gotowi”.

Ale rozejm jest tylko chwilowy. 16 listopada grupa kierowana

przez Stanisława Nogaja atakuje samowolnie fort IX na

Łazarzu — i zostaje odparta, zbierając cięgi od regularnego

oddziału armii niemieckiej. Paluchowi z trudem udaje się

załagodzić relacje z Niemcami. Mimo to wielu polskich

podoficerów z niecierpliwości przestępuje z nogi na nogę.

Pytają: kiedy w końcu to powstanie? Kierownictwo musi

zareagować.

W końcu listopada 1918 roku na Langestrasse 11 znowu

schodzą się polscy konspiratorzy z POW ZP — i politycy

z Naczelnej Rady Ludowej. Mają zdecydować, kiedy wywołać

powstanie. W gościnę do Antoniego Fiedlera przychodzi

kilkudziesięciu mężczyzn zbrojnych w karabiny, granaty,

szable. Nie mieszczą się w mieszkaniu, więc przysiadają na

schodach kamienicy, a niektórzy czekają na decyzje na ulicy.

Cywilni mieszkańcy kamienicy przemykają chyłkiem

w strachu.

Politycy wiedzą, że to nie przelewki. Do dyskusji posyłają

więc swój pierwszy garnitur: księdza Stanisława Adamskiego,

redaktora Adama Poszwińskiego, lekarza Czesława Meissnera.

Członkowie Naczelnej Rady Ludowej grożą, że pośpiech spali

całą sprawę. Tym razem młodzi nie dają się zakrzyczeć. Kiedy

jednak górę w dyskusji biorą konspiratorzy z bronią

w dłoniach, do mieszkania wpada niski, krępy, wściekły

mężczyzna w sutannie. To ksiądz Kazimierz Maliński,

proboszcz parafii św. Łazarza.


— Zabójcy! Przestępcy! Zbrodzienie! — krzyczy do

kompletnie zaskoczonych peowiaków. — Zginął niewinny

młodzian z mej parafii! Wyście go w śmierć wepchnęli! Jego

krew obciąża was, winowajców!

Kapłan mówi o Polaku, który poległ podczas wariackiej

próby zdobycia fortu IX.

— Kara was nie minie! — grozi kompletnie zaskoczonym

młodym peowiakom.

Nikt nie ma odwagi mu przerwać. Proboszcz rzuca jeszcze:

— Polska wstydzić się będzie tak nikczemnych synów, zakałą

osądzi was, złoczyńców!

I opuszcza mieszkanie Fiedlerów. A za nim politycy

z Naczelnej Rady Ludowej.

„Pozostaliśmy my, zgrani aktorzy spektaklu, rozbrojeni,

chociaż mający w ręku karabiny, parabella, brauningi, szable

i granaty ręczne. Oto kapryśna potęga słowa” — podsumował

pół wieku później Fiedler.

Słowa kapłana są jak lodowata woda na gotującą się krew

młodych peowiaków. Znowu odkładają więc decyzję o walce.

Sanitariusz w obozie wroga

Wieczorem 26 grudnia 1918 roku do Poznania przyjeżdża

triumfalnie Ignacy Jan Paderewski. Wita go ciemne miasto, bo

Niemcy wygaszają latarnie gazowe. Ale Polacy doświetlają ulice

światłem z okien domów. Przejazd Mistrza przez śródmieście

przeradza się w płomienną demonstrację, Paderewskiego

witają nieprzebrane tłumy. Słynny Polak wygłasza z okna

hotelu „Bazar” długo pamiętaną mowę do Polaków.

Nie wiadomo, czy wśród witających go i słuchających jego

wystąpienia jest też Arkady Fiedler. Raczej tak, pewnie jako


peowiak z karabinem w dłoni pilnuje porządku na ulicy.

W swoich wspomnieniach akurat o tym nic jednak nie

napisał. Czyżby zatrzymały go inne tajne obowiązki?

Następnego dnia jest piątek. Gdy w godzinach

popołudniowych, przy zapadającym mroku w centrum

Poznania wywiązuje się strzelanina między Niemcami

i uzbrojonymi polskimi strażnikami, Fiedler jest w samym

środku wydarzeń. Nie wiadomo, gdzie zastaje go wiadomość

o walkach, na pewno wszakże jest wśród Polaków

trzymających w szachu w Prezydium Policji kilkudziesięciu

niemieckich policjantów i żołnierzy. Niemcy czekają na

szturm, ale Polacy nie atakują. Obawiają się niemieckiego

karabinu maszynowego, ryglującego główne wejście do

gmachu. Nastaje pat.

Gdy Fiedler kręci się w okolicy Prezydium Policji, słyszy

z jednego z okien wołanie o sanitariusza. To do mnie — uznaje

i wychodzi zza węgła. Co kilka kroków woła po niemiecku i po

polsku:

— Nie strzelać! Sanitariusz!

W ten sposób dostaje się przez otwarte drzwi główne do

środka gmachu policji. W hallu na parterze nie zastaje nikogo.

Widzi porzucony karabin maszynowy z taśmą pocisków.

Rozumie, że Niemcy są wystraszeni i spanikowani.

Ranny, do którego go wezwano, to ponadczterdziestoletni

żołnierz z Nadrenii. Leży w jednym z pokoi na parterze. Ma

niegroźny postrzał nogi. Obawia się, że Polacy go rozstrzelają,

a on ma żonę i troje dzieci…

Fiedler rozgląda się po parterze Prezydium Policji — jest

całkowicie pusty. Niemcy zabarykadowali się na piętrze.

Znajduje telefon — działa! Dzwoni do szpitala miejskiego na

Szkolnej. Domaga się od dyżurnego, by przysłał karetkę pod


gmach policji. Ale dyżurny upiera się, że tam niebezpiecznie,

bo „wciąż tam walczą!”.

Karetka nie nadjeżdża, za to do budynku policji idą polscy

parlamentariusze z Julianem Langem, komendantem Straży

Ludowej i Stanisławem „Myriusem” Rybką na czele. Do piątki

Polaków schodzi trzech niemieckich podoficerów. Siadają do

negocjacji w jednym z pokoi na parterze.

Arkady Fiedler jest świadkiem rozmów. Kończą się

kompromisem: Niemcy się poddają, ale ich kompania będzie

mogła wymaszerować z bronią w ręku (jednak bez amunicji)

do swoich koszar.

Wychodząc z gmachu policji, spotyka ludzi Stanisława

Nogaja.

— Poddali się, Szkiebry? — dopytują.

— Tak. Ale wyjdą z bronią — odpowiada Arkady.

Nogaj i jego podwładni są niepocieszeni. W Moim ojcu

i dębach Fiedler uzna ten fakt za zwycięstwo „zbiorowego

ducha całego niemal społeczeństwa”.

Bastion Grolman wzięty!

„Niemieccy żołnierze byli tak nastraszeni impetem polskich

powstańców, że już następnego dnia [28 grudnia 1918 roku]

zdobyliśmy silną redutę Grolmana niemal bez strzału” — pisze

Fiedler w Moim ojcu i dębach. Śmiała akcja powstańców

przynosi im 200 jeńców, 4 działa polowe, 20 karabinów

maszynowych, dziesiątki zwykłych i amunicję — oraz 22

tysiące marek.

„Zdobyliśmy redutę” — podkreśla Fiedler w pierwszej osobie

liczby mnogiej. Czyżby i on był wśród peowiaków i skautów

Wincentego Wierzejewskiego, którzy podstępem opanowali


obsadzony przez niemieckich żołnierzy fort w centrum miasta

(znajdował się przy dzisiejszej ul. Kościuszki, w miejscu hotelu

Andersia)?

Arkady Radosław Fiedler, najstarszy syn Arkadego, jest tym

pytaniem zaskoczony.

— O tym forcie słyszałem, ale z ojcem nigdy jakoś o tym nie

rozmawialiśmy. Nie wiem, czy to czasem nie jest jakaś legenda

— asekuruje się. — Mam wrażenie, że ojciec w tym nie brał

udziału. Inaczej by się o tym w domu mówiło.

Sprawdzam. W niezwykle cennych wspomnieniach Józefa

Gabriela Jęczkowiaka, uczestnika akcji zdobycia bastionu

Grolman, opublikowanych przez Naczelną Dyrekcję Archiwów

Państwowych dopiero w 2015 roku, opis zajęcia fortu zajmuje

dwie strony. Nie ma w nim jednak wzmianki o Fiedlerze.

Wiadomo, że w przejęciu Grolmana wzięło udział około 80–

100 powstańców, w tym wielu skautów z pierwszej kompanii

skautowej. Biorąc pod uwagę fakt bliskiej współpracy

i zażyłości Arkadego Fiedlera z Wincentym Wierzejewskim,

twórcą POW Zaboru Pruskiego, nie sposób wykluczyć jego

udziału w akcji. Tym bardziej, że znał się też przecież

z Jęczkowiakiem.

Zaglądam do potężnej Encyklopedii Powstania

Wielkopolskiego. Profesor Janusz Karwat, historyk powstania

wielkopolskiego, w biogramie Arkadego Fiedlera napisał:

„27 grudnia brał czynny udział w zajęciu gmachu Prezydium

Policji, następnie Fortu Grolman”.

Pytam profesora, skąd ma tę pewność.

— Fiedler chyba tam był… Mógł tam być — poprawia się

profesor Karwat. — Wszyscy peowiacy wiedzieli, jak ważny był

to punkt na mapie miasta, a Fiedler był wśród nich. Skoro

wraz z Wierzejewskim ukrywał broń i dezerterów, to ciągle był

blisko niego. Musiał więc być także w tej akcji.


Szymon Dąbrowski, autor biografii Wincentego

Wierzejewskiego, ma jednak odmienne zdanie:

— Arkady Fiedler często wypowiadał się lub pisał per „my”

jako „my, peowiacy”. Czyli mógł uczestniczyć w akcji zajęcia

bastionu, ale nie musiał.

Zaintrygowany moim pytaniem, Dąbrowski raz jeszcze

przestudiował materiały i relacje związane z zajęciem fortu

Grolman. Wnioski? Dąbrowski nie ma pewności:

— Nie mogę ani zaprzeczyć, ani potwierdzić udziału Fiedlera

w tej akcji. Ale tego dnia ludzie z POW Zaboru Pruskiego

zrobili tyle, że równie dobrze Fiedler mógł być w Grolmanie,

jak i w dziesięciu innych miejscach…

Z powstańca żandarm — i podporucznik!

Początek stycznia 1919 roku. Poznań jest już wolny, Niemcy

siedzą jeszcze tylko na lotnisku w Ławicy za zachodnią

granicą miasta (powstańcy zdobędą je 6 stycznia nad ranem

po krótkiej walce). Fiedler spotyka na Starym Rynku

Zygmunta Wizę, członka Rady Jedenastu. Wiza otrzymał od

Naczelnej Rady Ludowej zadanie zorganizowania polskiej

żandarmerii krajowej w powiatach Wielkopolski. Szuka

kierownika działu organizacyjnego i uważa, że Fiedler świetnie

się do tego nadaje.

Arkady ma wątpliwości, ale w trakcie rozmowy w kawiarni

Pfitznera (już nieistniejącej, mieściła się w jednej z kamienic

bloku śródrynkowego) Wiza tłumaczy mu, dlaczego

żandarmeria jest taka ważna. Na jej barkach ma spoczywać

zadanie zapewnienia spokoju na zapleczu frontów,

przeciwdziałania ewentualnej dywersji czy sabotażowi

ludności niemieckiej. Fiedler chce wiedzieć jedno: czy


żandarmeria będzie wojskiem, czy formacją cywilną? Gdy

słyszy, że wojskiem, podległym sztabowi, odpowiada:

— To kiedy mam się zgłosić?

— Natychmiast! — odpowiada ucieszony Wiza.

Fiedler dostaje się do Dowództwa Żandarmerii Krajowej.

Zostaje adiutantem Wizy i kierownikiem Działu

Organizacyjnego. I znowu werbuje, tym razem do żandarmerii.

Musi wybrać najlepszych spośród licznych ochotników,

poinstruować ich i wysłać do odpowiednich powiatów. Pracy

ma aż nadto. Pomaga mu w niej starszy sierżant Sobieralski.

Ale do żandarmerii ciągnie Fiedlera coś jeszcze — Wiza

obiecuje mu oficerski awans. Pod jego skrzydłami —

i w uznaniu zasług — jeszcze w styczniu 1919 roku Arkady

w ekspresowym tempie składa egzamin oficerski

u pułkownika Juliana Stachiewicza, wywodzącego się

z Legionów szefa sztabu gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego,

nowego głównodowodzącego powstania.

Fiedler się spieszy — musi zdążyć na zaplanowane na

26 stycznia 1919 roku zaprzysiężenie na placu Wilhelma.

Tego dnia ,,żołnierze ustawili się wokół pokrytego śniegiem

placu, od strony ulicy Wilhelmowskiej [od marca 1919 roku

nazywa się Alejami Marcinkowskiego] stanęli strzelcy konni”

— czytam w albumie przedwojennego Poznania Miasto z wizją

Danuty Książkiewicz-Bartkowiak i Jakuba Skuteckiego.

,,W oknach okalających plac kamienic wiwatowały tłumy, na

domach powiewały sztandary narodowe. We wschodniej części

placu wzniesiono ołtarz polowy — piękny, srebrny tryptyk

Działyńskich, przechowywaną w zamku kórnickim

drogocenną pamiątkę historyczną (przed nim król

Jan III Sobieski miał dziękować Bogu za zwycięstwo pod

Wiedniem). U stóp ołtarza zgromadzili się komisarze Naczelnej

Rady Ludowej, przedstawiciele polskich władz miejskich


i organizacji społecznych oraz dziennikarze. Po odegraniu

Mazurka Dąbrowskiego na plac przybył gen. Józef Dowbor-

Muśnicki ze swoim sztabem, odebrał raport od komendanta

uroczystości pułkownika Daniela Konarzewskiego i dokonał

przeglądu wojsk. Mszę świętą odprawił ksiądz kanonik

Stanisław Łukomski, proboszcz katedry poznańskiej, mowę do

żołnierzy wygłosił ksiądz Zygmunt Dykiert, kapelan wojsk

powstańczych. Nastąpił moment uroczystej przysięgi,

odczytanej przez ks. Łukomskiego i powtórzonej przez gen.

Dowbor-Muśnickiego. Następnie całe wojsko zostało

zaprzysiężone tą samą, co dowódca, rotą przysięgi”.

Tekst roty przysięgi ustalił pięć dni wcześniej Komisariat

Naczelnej Rady Ludowej. ,,W obliczu Boga Wszechmogącego

w Trójcy Świętej Jedynego ślubuję, że Polsce, Ojczyźnie mojej,

i sprawie całego Narodu Polskiego zawsze i wszędzie służyć

będę” — wypowiadają słowa przysięgi żołnierze. ,,Że kraju

Ojczystego i dobra narodowego do ostatniej kropli krwi bronić

będę, że Komisariatowi Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu

i dowódcom, i przełożonym swoim mianowanym przez tenże

Komisariat, zawsze i wszędzie posłuszny będę, że w ogóle tak

zachowywać się będę, jak przystoi na mężnego i prawego

żołnierza-Polaka, że po zjednoczeniu Polski złożę przysięgę

żołnierską, ustanowioną przez polską zwierzchność

narodową!”

Fiedler jest wśród około 80 podoficerów awansowanych przez

główne dowództwo na pierwszy stopień oficerski —

podporucznika. Na koniec uroczystości przemawia do nich

sam Wojciech Korfanty. Zapewnia ich, że w nowej Polsce liczyć

się będzie nie stan urodzenia, ale zasługi. Uroczystość kończy

defilada strzelców, kawalerii i artylerii.

„Przyglądało się temu kilkanaście tysięcy poznaniaków,

wszystkich wzruszonych do łez, przejętych doniosłością


dziejowej chwili: była to pierwsza tego rodzaju uroczystość po

wydostaniu się z niewoli, trwającej [w Poznaniu] 126 lat od

czasu drugiego rozbioru Polski” — podsumował w swoich

wspomnieniach Fiedler.

W szaleństwie i euforii tych dni Wiza i Fiedler formują

i rozsyłają w wyzwalająca się Wielkopolskę setki żandarmów.

Gdy w połowie lutego 1919 roku na froncie ustają walki,

a zmuszeni rozejmem w Trewirze Niemcy uznają linię

demarkacyjną, wszystkie wyzwolone powiaty mają już

posterunki żandarmerii.

Między cyganerią i birbantami

W 1919 roku w wolnych od służby chwilach Fiedler zachodzi

do kamienicy przy Teatralnej 7 (dziś Ratajczaka), do kawalerki

dwudziestoletniego Zenona Kosidowskiego, swojego kuzyna,

syna Walentyny z Fiedlerów, wówczas początkującego poety

i studenta Uniwersytetu Poznańskiego (który inauguruje

7 maja tego roku działalność pod nazwą Wszechnicy

Piastowskiej). Kosidowski stanie się w dwudziestoleciu

międzywojennym ważną postacią w środowisku poznańskich

literatów: kierownikiem literackim rozgłośni Polskiego Radia,

potem dyrektorem radia, wreszcie — prezesem Związku

Literatów Polskich. Wznowi poznańskie Czwartki Literackie

w Pałacu Działyńskich na Starym Rynku, ściągając tu na

wieczory autorskie między innymi Marię Dąbrowską czy

Jerzego Andrzejewskiego. Kosidowski nie zaprosi jednak na

Czwartki Fiedlera, będzie miał mu za złe jego „nadmierne”

upodobanie do poznańskich scen kabaretowych.

Zaraz po powstaniu wielkopolskim kawalerka Kosidowskiego

to pierwsze miejsce artystycznych zbiórek w Poznaniu. „Tu


w 1919 roku zwalała się wieczorami cała cyganeria zdrojowa

[zgromadzona wokół „Zdroju”]. Przychodziła na miłe

pogaduszki, żywe dyskusje, na twórcze swary, przeplatane

dykteryjkami o »starusze Maryny«, i na uczciwą birbantkę.

Uczciwą, bo nigdy nie rozhultajała się w orgię lub bachanalie,

chociaż trunków było w bród: w tych miesiącach jako deputat

dla oficerów wojska polskiego w Poznaniu dostawaliśmy

miesięcznie po dwadzieścia kilka butelek przednich win

i wódek z zapasów, zabranych po Niemcach” — wspominał

Fiedler.

Do Kosidowskiego wpadają: poeta-ekspresjonista Adam

Bederski z grupy artystów „Bunt” (późniejszy pracownik

polskiej dyplomacji w Bratysławie i Paryżu), Witold Hulewicz

— poeta i współwydawca dwutygodnika „Zdrój”, krytyk

literacki, a przy tym brat słynnego z czasów konspiracji

i powstania Bohdana (zainicjuje niebawem poznański oddział

Związku Zawodowego Literatów Polskich, zginie w czerwcu

1941 roku, rozstrzelany przez Niemców w Palmirach);

powstaniec wielkopolski i przyjaciel Fiedlera Wacław

Dziabaszewski (połączył ich zachwyt dla twórczości Knuta

Hamsuna), malarz i grafik Władysław Skotarek

(współzałożyciel „Buntu”), poetka „Zdroju” i przyszła żona

Skotarka Janina Przybylska, przedstawiciel anarchizującego

skrzydła „Buntu” Stanisław Kubacki, uzależniony od morfiny

grafik Jan Panieński, przyszły mąż pisarki Stanisławy

Przybyszewskiej (umrze w 1925 roku w Paryżu

z przedawkowania używki), dobry przyjaciel Fiedlera Jan

Wroniecki („Wrona”), kierownik wydziału grafiki w dopiero co

założonej (także z jego udziałem) Państwowej Szkole Sztuk

Zdobniczych; wreszcie lekarz okulista i artysta grafik Stefan

Szmaj, niejaki Łazarewicz i August Zamoyski, spadkobierca

fortuny Zamoyskich. „Czasami wpadali do Zenka z Warszawy


lub Krakowa równie jak my młodzi poeci i malarze, a między

nimi Tuwim i Iwaszkiewicz” — zaznacza we wspomnieniach

Fiedler.

Dla niespełna dwudziestopięcioletniego Fiedlera spotkania

u kuzyna to pierwsza taka okazja do zawiązania szerokich

literackich przyjaźni.

Śmierć ojca i przyjaciela

Maj 1919 roku. Trzeciego dnia miesiąca, w sobotę, na terenie

lotniska w Ławicy odbywa się wielka defilada kilkunastu

tysięcy żołnierzy armii wielkopolskiej, która — po

wprowadzeniu poboru przez gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego

— liczy już sobie przeszło 70 tysięcy wojaków. Wśród

defilujących w mundurze żandarma jest też Arkady Fiedler.

Spoglądając na liczne zdjęcia z tej uroczystości, można

przyjąć, że maszeruje dumnie wyprostowany, jak i inni —

pośród widzów są wszak również jego rodzice.

W niedzielę 4 maja wieczorem ojciec Arkadego wybiera się na

przyjęcie do swojego znajomego. Zaraz po przybyciu osuwa się

jednak na fotel — atak serca zabiera go szybko, bez szans na

jakikolwiek ratunek.

Arkady Fiedler dowiaduje się o nagłym zgonie ojca dopiero

nazajutrz około dziesiątej rano w budynku dowództwa

żandarmerii przy ulicy Matejki. Przykrą wiadomość

przekazuje mu telefonicznie kuzynka Lucyna Kłaczyńska.

— To był dla niego szok — opowiada Arkady Radosław. —

Tym bardziej, że ojciec mojego ojca nie skończył jeszcze

pięćdziesiątego roku życia. Dziadek był człowiekiem przyrody,

wielu zainteresowań, niezłym malarzem amatorem, dobrze

znanym w Poznaniu między innymi z powodu otwartego domu


i zapraszania wielu gości. Dziadek miał jednak jedną, bardzo

ciężką wadę — straszliwie dużo palił. Ojciec opowiadał, że

potrafił wypalić nawet do stu papierosów dziennie. Mamy taki

duży portret dziadka: idzie w lesie gdzieś nad Wartą,

oczywiście z papierosem w ustach! On prawdopodobnie

zapalał jeden papieros od drugiego.

Nieprzytomny od ciosu Arkady idzie do urzędu, by

zameldować zgon ojca. Jest w szoku, nie potrafi odpowiedzieć

na pytania o datę i miejsce urodzin Antoniego Fiedlera.

— A czy ojciec w ogóle żył? — traci cierpliwość nieczuły

urzędnik.

Ma szczęście: oszołomiony śmiercią ojca Arkady nie

wychwytuje ironii w jego pytaniu.

„Parę godzin upłynęło, zanim zaczęła świtać we mnie z całym

jaskrawym przerażeniem świadomość, kogo straciłem; że

straciłem największego przyjaciela; że zostałem sam” —

zanotował po latach.

W czwartek, 8 maja 1919 roku, na pogrzeb na cmentarzu na

Dębcu przychodzą tłumy żałobników. Nic dziwnego — Antoni

Fiedler był osobą znaną i popularną w Poznaniu. Nawet

odbywająca się w te dni inauguracja pracy Uniwersytetu

Poznańskiego nie ma wpływu na frekwencję. Nad grobem

przemawia Kazimierz Ruciński, architekt i przyjaciel zmarłego.

— Antoni Fiedler z ziemi pochodził i do ziemi wraca — mówi.

„Ojciec pochodził nie z ziemi, lecz z lasu” — kontruje tę myśl

we wspomnieniach Arkady Fiedler. Ojca nazywa w nich

„pogodnym i wesołym człowiekiem, ale i szlachetnym”, do

którego lgnęli ludzie: „Ogromnie kochał życie i pił wszystkie

jego rozkosze, duchowe i zmysłowe. Nie stronił także od

towarzystwa miłych kobiet i bynajmniej nie był obojętny na ich

wdzięki. Mnie kochał najszczytniejszą miłością, jaką ojciec

może darzyć swego syna: uważał mnie za swego kolegę,


wiernego druha, sprzymierzeńca w życiu, powiernika. (…)

Chyba nie zostawił mnie samego. Zawsze pozostawał przy

mnie. Był ze mną nad Amazonką i Ucayali, był w Kanadzie, na

Madagaskarze, w Gwinei, w Gujanie. Nauczył mnie kochać

świat, ludzi, zwierzęta, drzewa, rzeki…”.

W rodzinie Fiedlerów nie zachowały się żadne zdjęcia czy

pamiątki z pogrzebu Antoniego. Wybuch wojny i wejście

Niemców do Poznania we wrześniu 1939 roku — w momencie,

gdy Arkady Fiedler był za granicą, na Tahiti — spowodowało,

że wszystko, co miał w Poznaniu, bezpowrotnie przepadło.

W dniu pogrzebu, 8 maja 1919 roku, na trzeciej stronie

w dziale „Nekrologja” Antoniego Fiedlera żegna „Dziennik

Poznański”. „Dnia 4 bm. zakończył życie w sile wieku śp.

Antoni Fiedler. Śmierć zabrała go niespodzianie. W cichym

i skromny zakresie działał śp. Antoni z energią i napięciem

umysłów nieprzeciętnych, które naginając otoczenie duchowo

do siebie, stają się impulsem myślowym otoczenia i wyrastają

ponad poziom powszedniego dnia” — napisał o zmarłym

„Kaźmierz R”. [zapewne Kazimierz Ruciński]. „Gościnny jego

dom był staropolskim zwyczajem otwarty dla każdego jak

serce jego. Serdeczny przyjaciel, niezrównany towarzysz

i człowiek w najpiękniejszym słowa znaczeniu. (…) Odeszło od

nas życie pełne światła i tajemniczych blasków, uleciała

gorąca dusza, która kochała piękno, prawdę i światło. Za

uchodzącemi cieniami, co przeszły na tamtę stronę bytowania

płyną serdeczne łzy rodziny (pozostawił żonę i syna

porucznika w armii wielkopolskiej) i szczery żal przyjaciół”.

Kresowe zatracenie
Młody Arkady Fiedler długo nie może się pogodzić

z przedwczesnym odejściem ojca. Zapomnienia,

a przynajmniej ukojenia bolesnych myśli szuka jesienią

1919 roku na wschodzie, w Brześciu nad Bugiem i okolicy.

Jedzie tam na zaproszenie Kazimierza Śmigielskiego,

przyjaciela z Poznania.

Zanim to jednak nastąpi, we wrześniu 1919 roku Fiedler

korzysta z możliwości, jakie daje ustawa pozwalająca zwalniać

z wojska jedynaków utrzymujących rodzinę — i zwalnia się

z dowództwa żandarmerii krajowej. Pora jest odpowiednia —

Arkady dostrzega bowiem coraz większy konflikt ideowy

między nim a dowódcą, Zygmuntem Wizą. Idzie o stosunek do

strajku służby folwarcznej, który wybucha latem 1919 roku

w powiatach południowej Wielkopolski. Fiedler uważa go za

słuszny — robotnicy rolni żyli bowiem w „haniebnych

warunkach”, zarabiając głodowe pensje. Dlatego w rozmowie

z Wizą postuluje, by ziemiaństwo dołożyło się do podniesienia

poziomu życia na wsi. Wiza jest oburzony:

— Takie propozycje grożą upadkiem porządku społecznego!

Uwolniony ze służby, Arkady daje się namówić

podchorążemu Śmigielskiemu na polowanie na wilki.

Śmigielski ma w Brześciu mocną pozycję omnipotentnego

dowódcy żandarmerii wojskowej. Fiedler stawia się nad

Bugiem w mundurze wojsk wielkopolskich, na co zresztą

zdobywa wcześniej stosowne pozwolenie. Gdy melduje się

około północy w bodaj jedynym hotelu w Brześciu, wszystkie

pokoje są już zajęte. Do dzieła przystępuje wtedy przydzielony

mu przez Śmigielskiego kapral Janek, osiemnastoletni

„cwaniak i bezwstydnik”. Z groźną miną przegląda listę gości:

— Wyrzucić tego faceta, u którego jest Genia! — decyduje. —

Ona niezawodnie najzacniejsza i przydatna! — wyjaśnia

zaskoczonemu Fiedlerowi.
Pokój zostaje natychmiast opróżniony dla poznańczyka.

Zajmuje go kwadrans później, po odświeżeniu. „Wraz

z odświeżoną Genią” — nie omieszka wspomnieć Fiedler

kilkadziesiąt lat później.

Okolice Brześcia przypadają mu do gustu. „Były na mej

drodze ujmujące dworki i sentymenty, kresowa fantazja

i urzekające kresowianki” — napisze po latach. I doda: „W tej

podróży nałykałem się pięknych lasów, wiatru, podwód,

dziewczęcych ramion i nieustannej gościnności. Także

nabrałem przeczucia o wiszącej w powietrzu wojnie”.

Gdy wraca do Poznania, żałoba schodzi wreszcie na dalszy

plan. Tym bardziej, że w jego życiu pojawia się Janka.

Fiołkowe oczy Janiny Ritter

Jesienią 1919 roku w Poznaniu styka się znowu z Mieczkiem

Rudzkim, który wraca tu już z pagonami kapitana zdobytymi

w trakcie walk na wschodzie. Mieczysław ma bardzo

konkretne plany matrymonialne: zamierza poślubić swoją

gimnazjalną miłość, Marię z Ritterów. Któregoś razu idzie do

Marii wraz z Arkadym. W ten sposób Fiedler poznaje młodszą

siostrę Marii, Janinę.

Siostra Marii ma niespełna dwadzieścia lat (o sześć mniej niż

Arkady), jest „ponętna i ładna”, ma „śliczne, fiołkowe oczy,

szlachetny wyraz twarzy i łagodne usposobienie” (tak widzi ją

Fiedler). Dla Arkadego jest oczywiste, że skoro Mieczek

startuje do Marii, on powinien oświadczyć się Janinie.

Na Boże Narodzenie w domu Ritterów następują więc

podwójne zaręczyny. Ze strony Arkadego biorą w nich udział

matka i kuzynka Lucia Kłaczyńska.


Zaraz potem o młodego narzeczonego upominają się jednak

władze wojskowe. Do Arkadego zgłasza się ponownie Zygmunt

Wiza. W początkach 1920 roku Polska ma przejąć powiaty

pomorskie, przyznane Rzeczpospolitej na mocy traktatu

wersalskiego, i trzeba na gwałt organizować tam polską

żandarmerię. Fiedler jest znowu potrzebny — więc zgadza się

wrócić do służby. Wiosną 1920 roku przez trzy miesiące

obsadza posterunki na świeżo wytyczonej w terenie granicy

polsko-niemieckiej na Pomorzu.

Lipiec 1920 roku jest podwójnie gorący. Armia Czerwona,

która przerwała front, zbliża się od wschodu do Warszawy

i linii Wisły, a żandarmi Fiedlera i Wizy muszą w tym samym

czasie zadbać o prawidłowy przejazd przez polskie Pomorze

obywateli niemieckich, zmierzających w pociągach na

plebiscyt na Warmii i Mazurach.

Fiedler z oddziałem kilkunastu podwładnych prowadzą

kontrolę pociągów na stacji w Chojnicach. Żandarmi

sprawdzają, czy udający się na tereny plebiscytowe Niemcy

mają przy sobie zaświadczenia z tamtejszych gmin

o urodzeniu w tych miejscowościach. Już drugiego dnia

służby polscy żandarmi wychwytują pierwsze

nieprawidłowości. Zatrzymany Niemiec przyznaje się, że ma

podrobione papiery. Od czwartego dnia kontroli żandarmi

Fiedlera odsyłają do Niemiec coraz więcej niemieckich

obywateli bez stosownych zaświadczeń. W sumie nie

przepuszczą na teren plebiscytu 8 tysięcy Niemców.

Zbojkotują nawet zalecenia polskiego Ministerstwa Spraw

Zagranicznych, by nie czynić trudności podróżnym

z zagranicy.

— To było ważne zadanie. Chodziło o to, by nie przegrać tego

plebiscytu — komentuje Arkady Radosław Fiedler.


Ale odcinek Fiedlera, choć pilnowany nad wyraz

skrupulatnie, jest ledwie jednym z wielu. Plebiscyt na Warmii

i Mazurach 11 lipca 1920 roku Niemcy wygrywają w cuglach.

Zagrożona sowiecką nawałnicą, walcząca o swój byt Polska nie

ma tu żadnych szans.

Co gorsza, Arkady traci znowu kogoś bliskiego. Podczas

odwrotu spod Kijowa ginie kapitan Mieczysław Rudzki. Już

wiadomo, że nie będzie podwójnego ślubu przyjaciół

z siostrami Ritterównami.

W połowie sierpnia 1920 roku Wojsko Polskie pod

dowództwem Józefa Piłsudskiego odpiera Armię Czerwoną

spod Warszawy i losy wojny wreszcie się odwracają.

W październiku następuje rozejm. Arkady Fiedler uznaje, że to

dobry czas, by zwolnić się z wojska i z Żandarmerii Krajowej.

Po sześciu latach wojny światowej, powstania i niepokoju

zdejmuje wreszcie mundur i wraca jako cywil do Poznania.

Myśli o podjęciu studiów, o zakładzie chemigraficznym

odziedziczonym po ojcu — słowem: o przyszłości.

W Poznaniu czeka na niego jego żona, Janka o „fiołkowych

oczach”. Pobrali się już 31 lipca 1921 roku, zaraz po

przegranym plebiscycie. Zamieszkują przy ulicy Długiej 11,

w mieszkaniu matki Arkadego.

Pierwsze miesiące i lata małżeństwa Arkady Fiedler opisze

później jako „nad wyraz szczęśliwe”. Pochwali żonę za jej

pracowitość i pomoc, jaką okazywała matce Arkadego

w prowadzeniu biura zakładu. „W małżeństwie panowała

serdeczna miłość, w domu — zgoda i przyjaźń” — wyzna po

latach w autobiografii.

Wtedy, w 1921 roku, wydaje się szczęśliwy i spełniony.


ROZDZIAŁ 3

MIŁOŚĆ KONTRA GŁÓD


Między szczęściem osiadłym a nieznanym, czyli Fiedler

dokonuje wyboru

W wirze pracy

U schyłku 1920 roku Arkady Fiedler, podobnie jak tysiące,

setki tysięcy młodych Polaków zdemobilizowanych po latach

zmagań o granice i bezpieczeństwo, staje przed decydującym

wyborem: co dalej? Wielu wybiera wtedy „ogólny wyścig do

państwowych żłobów i stołków” czy „tanich splendorów”,

o których wspomina Fiedler w drugiej autobiograficznej

książce, zatytułowanej Wiek męski — zwycięski. On sam

trzyma się rodzinnego mieszkania na pierwszym piętrze domu

przy pisanej wreszcie po polsku ulicy Długiej 11 — i ruiny

zakładu po ojcu, który mieści się ciągle na parterze oficyny.

Mimo śmierci ojca lubi tam zaglądać: „Każdy zakątek

w niedużym, czteroizbowym zakładzie przypominał mi ojca,

każdy przyrząd przesiąknięty był jego pracą. (…) Już samo

przebywanie w zakładzie, dotykanie tych samych przedmiotów,

których ojciec dotykał, sprawiało mi szczególną rozkosz, jak


gdyby tu ojciec wciąż jeszcze przebywał” — napisał w Wieku

męskim — zwycięskim.

By zapomnieć, rzuca się w wir pracy. Choć nie zna się na

chemigrafii, wszystkiego uczy się od dwóch pomocników,

Leona Primke i Antoniego Gonii. Czasy mu sprzyjają —

zamówienia na klisze drukarskie sypią się z lewa i prawa,

firma Fiedlera jest wszak jedynym zakładem chemigraficznym

w Wielkopolsce i na Pomorzu. A nowo powstałe polskie

instytucje i urzędy potrzebują materiałów. „Harowaliśmy po

dziesięć i więcej godzin dziennie: pomocnicy grubo zarabiali

nadgodzinami, a ja miałem najlepszą szkołę” — wspominał

Fiedler.

Rychło przypominają mu się inne, mniej przyjemne strony

zawodu ojca. Opary cyjanku potasu i wyziewy kwasu

azotowego, z którymi styka się przez wiele godzin w pracy,

zmuszają go do wdrożenia codziennych wieczornych spacerów

na plac Wolności, zwany przez poznaniaków potocznie Plajtą.

Ciągle ma bowiem w pamięci zdrowotne kłopoty ojca. Kilometr

dzielący jego zakład od placu pokonuje żywym krokiem,

wietrząc płuca. W finale spaceru zagląda zwykle do „Grandki”

— najpopularniejszej kawiarni przy placu — lub na taras

kawiarni „Esplanada” (późniejszej „Arkadii”). Brakuje mu

gorących dyskusji w mieszkaniu kuzyna przy Teatralnej 7

(Kosidowski studiuje w tym czasie na wydziale filozoficznym

Uniwersytetu Poznańskiego), więc chwyta każdą okazję, by,

jak to określi we wspomnieniach, „poswawolić chwilę” — na

przykład ze starszym o cztery lata Janem Wronieckim,

grafikiem i malarzem, który pracował niegdyś w zakładzie jego

ojca. Środowisko „Zdroju” już się rozpierzchło, ale Fiedler

nawiązuje nowe znajomości — na przykład z Apoloniuszem

Basińskim, redaktorem różnych pism. Basiński odbył podróż

do Ameryki Północnej i ciągle nią żyje, dzieląc się nieustannie


wrażeniami. Fiedler sporo też czyta — choćby amerykańskie

wspomnienia Jerzego Giżyckiego, drukowane w „Dzienniku

Poznańskim”. W Moich zwierzętach Zofii Nałkowskiej zaczytują

się natomiast razem z żoną Janką — i razem wzruszają.

Co dla orła, to nie dla wróbla

Choć pochłania go praca zawodowa, nie odrzuca marzeń, być

może zresztą pod wpływem opowieści Basińskiego. Ich

symbolem staje się amerykański banknot: „Gdzieś w jakiś

sposób nabyłem pięć dolarów w banknocie i go sobie

schowałem. W gronie przyjaciół śmiałem się: pierwsza

jaskółka przyszłych planów”.

Na brak pieniędzy wszakże nie narzeka. Firma rozwija się

dynamicznie, koniunktura dopisuje, Fiedler postanawia więc

zadbać także o swój własny rozwój: w marcu 1922 roku

wyjeżdża do Lipska, na trzymiesięczne studia w Akademii

Sztuk Graficznych. Chce zdobywać nowe umiejętności, przede

wszystkim poznać tajniki produkcji klisz do druku

trójbarwnego.

Od Janka Wronieckiego wie, że na wydziale graficznym

lipskiej Akademii studiuje Janka Brejska, córka ówczesnego

wojewody toruńskiego. Brejska była studentką Wronieckiego

w Wyższej Szkole Zdobniczej w Poznaniu. Jest o trzy lata

młodsza od Fiedlera, w Polsce czeka na nią narzeczony.

„Urodziwa dziewczyna o ślicznej twarzy” i „urzekająca

indywidualność” o „głębokim wyczuciu sztuki” — tak opisze ją

później Arkady. W Lipsku spędza z nią wszystkie wolne chwile.

Zbliżają ich te same fascynacje — egzotyką, sztuką i kulturą.

Wałęsają się więc razem po Lipsku, pomiędzy księgarniami

i witrynami sklepów, albo pływają łódką po Elsterze,


w podmiejskim parku Rosental. Zaczytują się we wspólnie

kupowanych książkach o odległych, egzotycznych krajach

i ludziach, takich jak Noa Noa Paula Gauguina: „Widocznie

rozpętanie swawolnej fantazji stało się jakąś duchową

potrzebą i prawdopodobnie było po latach wojny ostatecznym

uwolnieniem się od wojennej zmory. (…) Gotowało się we mnie

coś jak gdyby do wielkiego skoku, ale jakiego skoku, w jakim

kierunku, tego jeszcze sobie jasno nie uzmysławiałem”.

„Sielanki lipskie” — jak je określi sam Fiedler — mąci list,

jaki Brejska otrzymuje od przyjaciółki z kraju. Wiedza

o wspólnych chwilach spędzanych przez Jankę z Arkadym

musiała dotrzeć do Polski, bo w liście przyjaciółka ostrzega:

„Nie należy wiązać się z wróblem, jeśli jest się przeznaczoną

dla orła”.

Brejska i Fiedler traktują list z przymrużeniem oka, a jednak

w relacjach obojga następuje zgrzyt.

Kiedy w marcu 1923 roku Fiedler po raz drugi wybierze się

na lipską Akademię Sztuk Graficznych, do Lipska przyjedzie

też ponownie Brejska. „(…) i było nam znowu bardzo dobrze ze

sobą, ale tym razem nie doszło już do tych uroczych szaleństw

i wybujałych rojeń z poprzedniego pobytu” — wyzna szczerze

Fiedler. Co kryło się pod pojęciem „uroczych szaleństw”

i „wybujałych rojeń” — tego nigdy nie wyjaśni.

Czy relacja z Janiną Brejską rzutowała na stosunki

Arkadego z żoną? Można przecież przypuszczać, że sława

towarzysza Brejskiej, która przebijała z listu jej przyjaciółki,

rozeszła się szeroko.

— Plotki mogły być. Ojciec nam o tym nigdy nie opowiadał,

choć niewykluczone, że one mogły mieć jakiś wpływ na relacje

ojca z żoną — przyznaje Arkady Radosław. — Relacja ojca

z Janką Brejską to był jednak absolutnie przyjacielski

związek. Tam nie było żadnego podtekstu romansowego.


Zresztą pamiętam, że myśmy z bratem poznali Jankę Brejską

po wojnie, przyjechała chyba do nas tu, do Puszczykowa, pod

innym nazwiskiem. Ale nigdy, nawet półsłowem, nikt nie

wspomniał, by było tam wcześniej coś intymnego.

„Ani przez ułamek sekundy nie śniła mi się rola

absztyfikanta Janki” — napisze po latach sam Fiedler, jakby

chciał uciąć wszelkie plotki i domysły.

Córka, owoc pewnego spływu

Arkady Fiedler wraca do Poznania w końcu czerwca

1923 roku. Przywozi ze sobą nowoczesny aparat

reprodukcyjny, mocny obiektyw fotograficzny i siatkówki do

klisz trójbarwnych. Tak wyposażony zakład Fiedlera nie ma

sobie równych w całej zachodniej Polsce.

Pracy jest po pachy, ale Fiedler dba też o odpoczynek: letnie

popołudnia spędza na plaży w Puszczykowie, chłodzi się

w Warcie. Wieczorami chodzi do leśnej restauracji

„Mandlowej”. Wpatrując się w wierzchołki sosen, wśród

różowych w zachodzącym słońcu konarów widzi „zjawy bardzo

piękne i podniecające”.

Jeszcze tego samego lata 1923 roku w Fiedlerze odzywa się

znowu głód egzotycznej wyprawy, który poczuł w Lipsku. Zleca

więc szkutnikowi z Sieradza zbudowanie lekkiej łodzi na jedną

parę wioseł i kilka osób. Na jej burcie każe wymalować dumną

nazwę „Janka”. W połowie lipca do pociągu do Sieradza

wsiadają: Janina i Arkady Fiedlerowie, artysta grafik Jan

Wroniecki, młody poeta z Pleszewa Antoni Seichter i medyk

Stanisław Mikołajewski. Plan wyprawy jest prosty: spłynąć

„Janką” z prądem Warty z Sieradza do Poznania.


Zajmie im to trzy tygodnie, bo niski stan rzeki pod

Sieradzem zmusi ich do walki z płyciznami. Nocują u chłopów

w stodołach.

W pobliżu Nowego Miasta nad Wartą wraz z Janką

zostawiają towarzyszy podróży, by w dobrze znanym

Arkademu miejscu — głębokim ostrogu Warty, pośród „gęstej

wierzbiny” i ptasich koncertów — znaleźć czas tylko dla siebie.

„Jakże w tej chwili nie przytulić do siebie ukochanej kobiety

mocnym, męskim uściskiem?” — wspominał Fiedler.

Jesienią — alarm! Płuca żony wołają o ratunek. Janka

wyjeżdża do sanatorium w Zakopanem. Wróci do Poznania

„dobrze podleczona, ślicznie opalona i pełna wigoru”.

To ważne, bo ze spływu Wartą wróciła w ciąży. Dziewięć

miesięcy później, 1 kwietnia 1924 roku, na świat przychodzi

Basia, córka Arkadego i Janki.

Arkady Fiedler wita ją matrykułą, wydrukowaną

w kilkudziesięciu egzemplarzach na bristolu, którą zestawia

sam w drukarni — z tekstem „serdecznego powitania córki”.

Żona i matka Arkadego są wzruszone.

Zaraz potem, dla uczczenia tego wydarzenia, Fiedler

nakazuje szkutnikowi zbudować drugą po „Jance” łódkę,

długą i wąską. Otrzymuje ona imię „Baśka” i ma służyć

wyprawom pod prąd Warty. Rychło okazuje się jednak na to za

ciężka — tak przynajmniej przedstawi ją we wspomnieniach

Fiedler.

Te przymiarki do nowych wypraw to oznaka, że Fiedler żyje

nie tylko teraźniejszością. Odzywa się w nim „pragnienie

improwizacji”.

„Widziałem oczami duszy inną książkę o Colorado”


Głód dalekiej wyprawy budzi się w Fiedlerze coraz częściej,

mącąc spokój stabilnego rodzinnego życia. W głowie rodzą się

plany kolejnych, coraz bardziej ambitnych podróży. Raz nie

wytrzymuje i pisze list do nieznanego mu kierownika stacji

kolejowej Canadian National Railways w Prince George

w Kolumbii Brytyjskiej. Chce wiedzieć, czy możliwy jest spływ

na małym kanu rzeką Fraser aż do miejsca, w którym uchodzi

ona do rzeki Thompson. A także: ile by to mogło najmniej

kosztować i czy można po drodze ustrzelić niedźwiedzia.

Kanadyjczyk okazuje się prawdziwym dżentelmenem,

odpowiada szybko i wyczerpująco. Dumny Fiedler czyta jego

list podczas wspólnej kolacji z przyjaciółmi. Kanadyjczyk

szacuje koszt takiej wyprawy na tysiąc dolarów. Fiedler ma ich

na razie pięć. W autobiografii przyzna potem, że wtedy jeszcze

przymiarek do wyjazdu do Kanady nie traktował zbyt

poważnie.

Daleko bardziej porusza wszakże jego wyobraźnię szeroko

wówczas opisywany w prasie i w książkach podróżniczych

Wielki Kanion rzeki Kolorado w Stanach Zjednoczonych. Nie

tylko z racji fenomenu natury — także, a może przede

wszystkim z powodu nieudolnego w odczuciu Fiedlera opisu

dokonanego przez niemieckiego podróżnika Svena Hedina —

i słabego polskiego tłumaczenia jego książki. Fiedler czyta ją

z trudem i co rusz zżyma się na tych „dwóch niezgrabiaszów

literackich”.

„W ferworze przemyśliwałem, jak sam napisałbym

o przeżyciach Powella [majora armii amerykańskiej, jednego

z odkrywców Wielkiego Kanionu]. Niecierpliwe pytania cisnęły

mi się do głowy. Co musiał odczuwać dziarski szaleniec,

zaglądając śmierci w oczy na każdym z tych dwustu

piekielnych wodospadów? Mijając najpiękniejsze skały świata,

czy doznawał ich uroku i w jakim stopniu? (…) Był to


niewątpliwie trans twórczy, jakieś pragnienie improwizacji.

Widziałem oczami duszy inną książkę o Colorado, oczywiście

nieistniejącą, budowaną w myślach, bardziej emocjonującą.

Wpadałem w zapał. (…) Czyżby wtedy, w ową jesień

1923 roku, rodził się literat podróżnik?” — pytał sam siebie po

latach.

W 1923 roku jeszcze nie. Ale latem, pod koniec lipca

kolejnego roku — gdy mała Basia ma ledwie trzy miesiące —

marzenie o samodzielnym poskramianiu dzikiej rzeki wreszcie

zaczyna się realizować. A „Janka” i „Baśka” przydają się, tyle

że nie na Kolorado, a na Dniestrze.

Fiedler zabiera tym razem ze sobą trójkę przyjaciół: Janka

Wronieckiego, Czesława Rosochowicza i Lecha (Leona)

Tylgnera, lekarza. To męska wyprawa. W trakcie wyprawy

dołączają do nich Henryk Zgliński i kolejny medyk, Alfons

Mierzejewski. Wyruszają do Sambora wyposażeni w namioty,

koce, wędki, „młodzieńczą przedsiębiorczość i głód wrażeń”.

Spływ ma zakończyć się w Zaleszczykach, tych samych,

którymi 15 lat później ewakuować się będzie do Rumunii

polski rząd.

W grupie podróżników panuje sielanka, choć towarzystwo

zdąży się wielokrotnie pokłócić o szczegóły wodnej nawigacji.

Fiedler płynie „wygodnie rozwalony na »Jance«”, poddając się

„cudacznym i kapryśnym rojeniom”. Pod Żórawnem snuje

rozważania nad tym, czym jest dwudziestowieczny globtroter

(„Globtroter żył rozkoszą oczekiwania od przyszłości tysiąca

nieznanych przygód”). A pod Mariampolem dorzuca do swoich

rozważań aspekt praktyczny: o treningu fizycznym

i psychicznym, które jego zdaniem powinny towarzyszyć

każdej wyprawie.

Na kilkunastu zachowanych z tej wyprawy, mocno już

wypłowiałych zdjęciach trzydziestoletni wówczas Fiedler


ubiorem i sylwetką jako żywo przypomina wielkiego bohatera

filmowej popkultury lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku —

Indianę Jonesa: niemal ta sama kurtka na ramionach,

podobne szerokie w udach spodnie, niemal identyczne,

wysokie buty. Od fikcyjnej postaci podróżnika i awanturnika

odróżnia go tylko brak kapelusza (dojdzie niebawem, podczas

wyprawy do Parany) i czarny jak węgiel wąs pod nosem.

I może jeszcze wyższy wzrost. Zamyślony, jakby nieobecny,

sprawia wrażenie zdystansowanego od reszty towarzystwa.

Może już wtedy Dniestr — choć czarowny — wydaje mu się za

mały? Może marzy o jeszcze dalszych wyprawach? A może po

prostu układa w głowie pierwsze zdania relacji?

Spływ groźnym, miejscami niespokojnym Dniestrem trwa

miesiąc. Ekipa Fiedlera przepływa ponad 250 kilometrów

trasą obfitującą w liczne przygody. „Po miesiącu dobiliśmy do

Zaleszczyk, kresu wycieczki, podobni do sytych pszczół,

upojeni miodem, jakim nas obdarzył Dniestr: miodem jego

brzegów, słońca i wody i tysiąca przeżyć” — podsumował

Fiedler, pisząc wstęp do swojego pierwszego dzieła,

zatytułowanego Przez wiry i porohy Dniestru.

Pierwsza książka powstaje z euforii po udanym

poskromieniu Dniestru. Fiedler siada do niej zaraz po

powrocie do Poznania. „Nie literat to pisał, lecz wędrowiec,

którego ogarnął w przystępie dobrego humoru nieposkromiony

kaprys, by rzeczne nastroje przenieść na papier” — tak określi

po latach swoje ówczesne ambicje.

Skromna rozmiarem (96 stron druku), ale napisana

z zacięciem relacja powstaje w ciągu kilku tygodni. Fiedler

czyta jej fragmenty przyjaciołom. Z reguły chwalą, ale też

wytykają mu błędy. Najbardziej zaskakuje ich jednak

informacją, że nabył kilka kompletów czcionek i zamierza

rzecz wydać.
Zanim jednak ją opublikuje, prosi o recenzję profesora

Stanisława Pawłowskiego, geografa na Uniwersytecie

Poznańskim. Profesor jest zbudowany lekturą. Na marginesie

pierwszej strony maszynopisu daje krótką, energetyczną

recenzję: „Winszuję; poezja zaślubiona geografii. Nie wahać

się!”. „Zarówno dniestrowa wyprawa, jak książka, która z niej

powstała, były koniecznym krokiem w moim życiu, jakimś

przęsłem mostu, jakimś sprzęgłem” — wspominał po latach

Fiedler, powołując się na słowa swojego ulubionego filozofa,

Władysława Tatarkiewicza: „Marzenie jest naturalnym stanem

i niewątpliwie potrzebą umysłu ludzkiego”. „Przeznaczenie

okropnie powoli dojrzewało we mnie, ale dojrzewało

niezachwianie” — dodał.

Przez wiry i porohy Dniestru, broszurę kieszonkową

z ilustracjami Jana Wronieckiego, uczestnika wyprawy,

i własnymi zdjęciami, wydaje w 1926 roku nakładem Zakładu

Chemigraficznego Antoniego Fiedlera w Poznaniu.

Najwyraźniej Arkady ciągle pamięta, dzięki komu złapał

bakcyla.

„Przez wiry i porohy Dniestru arcydziełem trudno było

nazwać” — napisze w latach siedemdziesiątych

samokrytycznie autor. „Zdarzały się w książce skazy

i niedociągnięcia, znamienne dla pierwocin, miejscami

chropowatość stylu raziła czujne ucho, a tu i ówdzie wkradały

się nieopatrzne germanizmy. A jednak przy całym zmyśle

samokrytycznym i zastrzeżeniach, jakie po pewnym czasie

człeka piszącego nawiedzały, rzecz wydawała mi się niezła,

wcale przyzwoicie trzymała się kupy; miała wyraźny koloryt”.

Sukcesem sprzedażowym książka jednak nie będzie —

niszowy nakład i brak reklamy nie dają jej szans na szerokie

zaistnienie.
Dysputy, dansingi i Parana

Poznań, lata dwudzieste. W mieszkaniu Fiedlerów przy

Długiej 11 — wzorem ustanowionym za życia Antoniego

Fiedlera — nadal zbierają się wieczorami liderzy poznańskiego

życia intelektualnego. Oprócz studentów starszych semestrów

Uniwersytetu Poznańskiego i przyjaciół Fiedlera z wyprawy

dniestrzańskiej schodzą się tam Wincenty Wierzejewski,

prawnik Marian Paszkiewicz, student ekonomii Stanisław

Malessa (późniejszy mąż Janki Brejskiej), dwaj redaktorzy

propiłsudczykowskiego „Przeglądu Porannego”: Antoni

Seichter i Kazimierz Piekarczyk z siostrą Żabką, Bogdan

Żniński — wioślarz „Trytonu” i właściciel magazynu

galanteryjnego „The Gentleman”, wreszcie Kazimierz

Śmigielski, brat dziennikarza Henryka, bankowiec Witold

Chmielewski, adwokat Bogusław Seydlitz, doktor zoologii

Wiesław Rakowski czy leśnik Stanisław Dzięgielewski.

Arkady nie jest idealnym gospodarzem: wpada do gości na

moment, na pół godziny, oderwany od zamówień — zwykle

w brudnym kitlu, z rękoma brązowymi od bromku srebra.

Mimo to zapamięta te wieczory jako miłe chwile, z dobrą

atmosferą i zawsze nakrytym stołem. „A dysputy, rozmowy

toczyły się na ogół żywo i na poziomie. Utartym kaprysem losu

kilku biesiadników dyskretnie w Jance się podkochiwało, co

uważałem za rzecz normalną. Janka bowiem była ładna

i ujmująca i uchodzić mogła za uosobienie zalet typowej

poznanianki” — podkreśla Fiedler w Wieku męskim —

zwycięskim. Co ciekawe, równie dyskretnie nie wyjaśnia, kto

właściwie durzył się w jego żonie.

On sam zaczytuje się wtedy w książce niedawno zmarłego

ornitologa Tadeusza Chrostowskiego Parana. Autor opisuje


w niej swoje przeżycia związane z misją zbierania ptaków dla

polskiego muzeum w tym brazylijskim stanie. Robi to w tak

żywy sposób, że przed oczyma Arkadego znowu stają

wspomnienia z wypraw z ojcem pod rogalińskie dęby —

i znowu przypominają mu się wspólnie snute marzenia

o puszczy brazylijskiej.

Kilka razy wyrywa się z Poznania i jedzie do Bachotka na

Pomorzu, rodzinnego majątku rodziców Stanisława

Dzięgielewskiego, kolegi i studenta wydziału leśnictwa. Fiedler

jeździ tam, by podratować płuca, ale zapewne też odetchnąć

od miasta nad malowniczym jeziorem: „Dnie tam spędzone

przeżywałem jak przyjemny sen o radosnym lesie, o polowaniu

na rogacza i o dobrych ludziach”.

Poznań żyje wtedy skandalem związanym z zastrzeleniem

przez oficerów 15. Pułku Ułanów Poznańskich w dansingu

„Carlton” brata porucznika Bilażewskiego, który zginął

w niejasnych okolicznościach po krytyce stosunków w pułku.

Oficerowie unikają kary, gdyż — jak uznaje sąd — działali

„w obronie honoru pułku i munduru”.

A ten, kogo na to stać, wyżywa się w licznych dansingach

albo przy tangu. Fiedler zapewne nie raz nuci z Janką

piosenkę Juliana Tuwima Nasza jest noc — prawdziwy przebój

1930 roku:

Innym dał los

Pieniędzy trzos

Bogactwa i klejnoty

Nam nie dał nic

Nie mamy nic

Prócz serca i tęsknoty


Lecz my bez skarg

Płomieniem warg

Stopimy świat na złoto

Gdy się pieszczotą

Ramiona splotą

Nasz jest największy skarb

Nasza jest noc

I oprócz niej nie mamy nic

Prócz tej nocy ciemnej

Wśród bzów, szeptów, marzeń i mgły wiosennej

Niech szał w naszych ciałach obudzi moc

Nasza jest noc

I oprócz niej nie mamy nic

Więcej nam nie trzeba

Ni skarbów ziemi

Ni cudów nieba

Bo po to Bóg stworzył świat

Żeby nam dać tę noc…

— śpiewa Chór Dana, a z nim też młodzi Fiedlerowie.

Furorę robi wtedy również piosenka Ludwika

Sempolińskiego Tomasz, skąd ty to masz? z finałem:

Nie jestem egoistą, więc zeszłego roku w lecie,

Uległem i oddałem się w małżeńskim tête-à-têcie.

Gdy żona ujrzała

Poemat mego ciała,

Jak stała, zemdlała,

Ze śmiechu krztusząc się…


Tomasz, ach, Tomasz,

Ach, powiedz, gdzie ty to masz,

Gdzież podział się twój cały wdzięk?

Apollo by ze śmiechu pękł!

Tomasz, ach, Tomasz,

Jak nazwać mam to, co masz?

Powiedz mi, w kogoś wrodził się,

Bo w ojca chyba nie!

Możliwe, że Fiedlerowie czytają wieczorami Erotyki Przerwy-

Tetmajera. I teksty Boya-Żeleńskiego, zwłaszcza jego recenzje

w „Wiadomościach Literackich”. Pozornie wszystko jest dobrze,

a Fiedler jest szczęśliwy. „A jednak na dnie duszy jak gdyby

pozostawał niedosyt, coś nie grało w pełni” — zwierzy się po

latach. Ukojenie przynosi mu lektura Parany. Choć ciałem jest

w Poznaniu, nawet nie dostrzega, że duchem — już za

oceanem.

Awantura z Opieńskim, czyli drugie „dzieło literackie”

Na przełomie 1926 i 1927 roku Fiedler pisze na maszynie

kilkudziesięciostronicowy elaborat. Dokumentuje w nim

wykroczenia i przewinienia niejakiego Opieńskiego,

porucznika rezerwy i młodego działacza Obozu Wielkiej Polski,

scalającego rozmaite organizacje narodowe. To materiał

o wymowie demaskatorskiej. Może zniszczyć opinię czołowemu

„pałkarzowi” endecji w Poznaniu, więc do Fiedlera udaje się

osobiście sam redaktor Powidzki ze sprzyjającego narodowcom

„Kuriera Poznańskiego”. Chce wiedzieć, ile udało się

Fiedlerowi ustalić — i załagodzić sprawę.


Awantura rozpoczyna się późną jesienią 1926 roku. Fiedler

w towarzystwie swojego przyjaciela, adwokata Bogusława

Seydlitza, odwiedza jedną z restauracji przy ulicy 27 Grudnia.

Mają problem z odnalezieniem wolnych miejsc, gdy dopada do

nich krępy osobnik około trzydziestki o — jak napisał Fiedler

— „nalanej, czerwonej twarzy, krótkiej szyi, porywczych

ruchach i impertynenckim wyrazie oczu”. Mężczyzna jest

„podgazowany”, zaczyna ubliżać Seydlitzowi, wyzywając go od

„zafajdanego liberała”.

Fiedler rozpoznaje w nim Opieńskiego, którego poznał

mimochodem podczas jednego z wieczorów we własnym

mieszkaniu. Natychmiast staje w obronie Seydlitza:

— Daj pan spokój — strofuje młodego endeka.

W odpowiedzi Opieński uderza Arkadego pięścią w czoło.

— Masz, gówniany rzemieślniku! — krzyczy.

Zaraz potem oddala się do stolika, który dzieli z innymi

narodowcami.

Fiedler idzie do niego, żądając zgodnie z kodeksem

honorowym wizytówki. Domaga się pojedynku, więc mężczyźni

wymieniają wizytówki. „Gapa ze mnie (…) zamiast bawić się

z draniem w Boziewiczowskie ceremonie, powinienem był

wyrżnąć go w czerwoną facjatę” — wspomni po latach.

Fiedler wyznacza sekundantów: Seydlitza i Kazimierza

Śmigielskiego, podporucznika rezerwy. Ci jednak — być może

w trosce o Arkadego — wpadają na pomysł: spisują protokół

jednostronny, uznający Opieńskiego za niezdolnego do dania

honorowego zadośćuczynienia. I radzą mu skierować sprawę

do sądu karnego.

Gdy Opieński otrzymuje kopię protokołu, wpada w szał.

Wytacza sprawę honorową sekundantom Fiedlera. Ci muszą

wyznaczyć po dwóch sekundantów, więc grono ewentualnych

pojedynkujących się gwałtownie rośnie.


Sprawa trafia do sądu honorowego dla oficerów młodszych,

złożonego w przeważającej mierze z endeków. Opieńskiemu —

porucznikowi rezerwy — grozi wykluczenie z korpusu

oficerskiego, więc sąd honorowy staje na głowie, by ocalić go

od wyroku. Trwa to dwa lata. Afera robi się głośna, Fiedler

wychodzi ze skóry, by udowodnić, że Opieński to „niehonorowy

hultaj”. Arkady zamienia się wraz z przyjaciółmi w Sherlocków

Holmesów: skwapliwie gromadzą spis przewin przeciwnika.

Fiedler tworzy z nich — jak sam potem zażartuje — swoje

„drugie dzieło literackie”.

Broszura o endeckim pałkarzu nie zostanie opublikowana.

On sam ostatecznie wyłgał się od odpowiedzialności przed

sądem, nie został też wydalony z wojska. W Poznaniu jest już

jednak spalony. Musi się przenieść do Małopolski.

Śmierć matki

Styczeń 1927 roku. Na skutek ataku grypy umiera matka

Arkadego, Franciszka z domu Krajewicz. W ciągu zaledwie

ośmiu lat dzielących go od śmierci ojca Fiedler zostaje bez

rodziców.

Choć matce poświęca w swoich wspomnieniach znacznie

mniej miejsca niż ojcu, bez wątpienia była osobą, która

również go ukształtowała. „Zawsze pełna poświęcenia,

życiowej mądrości, serdecznej, wielkiej dobroci,

promieniującej na wszystkich wokoło, odeszła od nas

niespodziewanie” — wspomni w Wieku męskim — zwycięskim.

Doda, że matka była dla niego „żywym ogniwem” łączącym go

z pamięcią o ojcu. Znamienne, że nawet wspominając

wspólnie przeżyte z matką lata po śmierci ojca, i tak wróci

myślą do Antoniego Fiedlera.


Dlaczego Arkady Fiedler tak niewiele napisał w dwóch

autobiograficznych książkach o matce? Była przecież przy

nim, gdy wziął się za bary z firmą — spuścizną po ojcu.

Mocno mu pomagała. Odpowiedź nasuwa się jedna, dość

chyba wiarygodna: musiał mieć z nią znacznie słabszy

kontakt niż z ojcem. To Antoni Fiedler, nie Franciszka, potrafił

dotrzeć do jego wnętrza, ukształtować jego charakter,

zainteresowania, jego świat. Matka, strażniczka ogniska

domowego, choć kochana, nie była dla syna partnerem w jego

marzeniach o wielkich, zamorskich wyprawach.

— Z ojcem łączył go jakiś mistyczny związek. Matka jest

w jego wspomnieniach pomijana. Fiedler wspomina o niej

tylko, że była przy ojcu. I że zmarła. W innych źródłach nic na

jej temat nie ma — potwierdza Tomasz Kempiński, antropolog

i doktorant na Wydziale Historycznym Uniwersytetu

Gdańskiego, który pracuje nad pracą doktorską o Arkadym

Fiedlerze.

— Jak pan to interpretuje? — pytam.

— Był zdecydowanie mocniej związany z ojcem.

— To ojciec go ukształtował? — dopytuję.

— Chyba tak. A dlaczego matka została przez niego tak

zmarginalizowana we wspomnieniach? Trudno powiedzieć.

Trzeba by o to zapytać samego Fiedlera.

Po rodzicach pozostają Arkademu już tylko mieszkanie

i zakład przy Długiej.

Pojechać do Parany, czyli bolesna obsesja

Pięciodolarowy banknot inspiruje Fiedlera coraz mocniej.

Wraz z rosnącym powodzeniem jego zakładu chemigraficznego

(zatrudnia już kilku pracowników i dwóch uczniów) rośnie też


osobny fundusz, który Fiedler zakłada z myślą o realizacji

marzeń. Przeznacza na niego wszystkie wpływy

z własnoręcznej pracy. „Rosło moje prawo do marzeń” —

napisze po latach. A marzenie jest jedno, stałe, niezmienne:

„Narastało to we mnie latami jak nieunikniony los, ziarno

przypadało do ziarna, kropla spływała do kropli. (…) Parana!

Jeśli kiedyś pojechać w lasy tropikalne, to tylko do Parany,

gdzie tylu Polaków”.

Marzenie Fiedlera rośnie pod wpływem lektury książki

Mieczysława Lepeckiego Przygody w Paranie. Wieczorami lubi

czytać swoim przyjaciołom fragmenty Pana Balcera w Brazylii

Marii Konopnickiej. Aż pewnego razu podczas wesołego

przekomarzania zapowiada im, że naprawdę tam pojedzie. „To

moje przejęcie się zamorską krainą goście uważali za

niewinną, choć nieco dziwaczną obsesję; wywoływała u nich

jowialną pobłażliwość” — wspomni po latach.

Przygotowuje się do tego krok po kroku, rozsądnie, po

poznańsku. W 1926 roku jego fundusz rośnie aż o 11 tysięcy

złotych dzięki zleceniu, które otrzymuje od Jana

Jachowskiego. Rzecz dotyczy klisz trójbarwnych do

Wiadomości z botaniki profesora Kudelki. Zakład Fiedlera

wykonuje je znacznie lepiej niż wybrana poprzednio czeska

firma. Zainkasowane w ten sposób pieniądze będą

najmocniejszym wkładem w pierwszą tropikalną wyprawę —

i w książkę, która da początek karierze literackiej Fiedlera.

W połowie 1927 roku już wie, że chce jechać. Ale waha się,

czy ogłosić to w szerszym gronie. Bije się z myślami, czy

powinien. W październiku 1927 roku wyjeżdża na

dwutygodniowe polowanie do Norwegii, na wydzierżawiony

teren myśliwski położony na północ od Trondheim.

Z niedźwiedzia zobaczy tylko stare ślady, ale w przedostatnim

dniu ubija średniego byka łosia. W jeziorze łowi pstrągi,


„rozkosz dla podniebienia”, ale myślami jest znacznie dalej:

„Melancholia nordyckiego krajobrazu zostawiała po sobie

uczuciowy niedosyt. Norweski eksperyment prawie nic nie dał:

tęsknota za słońcem, bujnością i palmami tym silniej

wzbierała” — wspomni po latach w Wieku męskim —

zwycięskim.

— Norwegia nie zadowoliła mnie zupełnie. Nie znalazłem

tego, czego szukałem — powie w wywiadzie prasowym po

wojnie.

Aby znaleźć się w Ameryce Południowej, najpierw musi

przekonać do swojej idei innych, zwłaszcza rodzinę. A z tym

jest problem. Przyjaciele z wieczornych spotkań w większości

uważają jego pomysł wyprawy do Parany za niedorzeczność,

fanaberię. Nawet jego najlepszy druh Jan Wroniecki strofuje

go na osobności:

— To mrzonka! To szaleństwo tracić tyle pieniędzy na

niedorzeczny kaprys! A obowiązki wobec Janki i małej Basi, to

nic?

Arkady zaperza się:

— To nie kaprys! To dopełnienie duchowej spuścizny po ojcu!

Dług serca!

— A Janka? Basia? — dopytuje Wroniecki.

— Zabezpieczę im wszelki dostatek — zapewnia Fiedler.

Wroniecki upiera się jednak, że zarobione pieniądze lepiej

zainwestować w willę na Sołaczu, w dzielnicy ekskluzywnych

domów, postawionych jeszcze przez Niemców, a teraz

zamieszkanych przez nowe poznańskie elity. Omal się nie

pokłócą i nie pogniewają, ale Wroniecki nic nie osiąga.

— Kochałem ojca! I dlatego pojadę! — usprawiedliwia się

Fiedler.

Na kartach Wieku męskiego — zwycięskiego — jak rzadko —

nie szczędzi krytyki swoim ówczesnym oponentom: „Nie chcieli


wylatywać ponad poziomy; grzęźli w drobnomieszczaństwie.

Brak im było polotu; nieprzychylnie odnosili się do

wszystkiego, co wychodziło, w ich pojęciu, poza dozwolone

ramy, uświęcone rzekomym rozsądkiem”.

Przeciwko jego zamorskim planom są zarówno przyjaciele

Arkadego, jak i Janka i jej rodzina. W atmosferze „cichej,

zaciętej wojny”, w słuszności jego wyboru utwierdza go

Kazimierz Śmigielski.

— Nie słuchaj tych zaśniedziałych kołtunów! — proponuje.

Wspierają go też kuzynki Lucyna Kłaczyńska i Zofia

Nawrocka, a także kuzyn Zenon Kosidowski. Idea jego

wyjazdu najbardziej cieszy jednak dwóch zoologów z Muzeum

Przyrodniczego znajdującego się na terenie ogrodu

zoologicznego: profesora Uniwersytetu Poznańskiego doktora

Edwarda Lubicz-Niezabitowskiego i doktora Wiesława

Rakowskiego. Fiedler wpada do nich często na gawędy

o świecie zwierząt i korzysta z biblioteki muzeum. Kiedy

zdradza się w końcu ze swoimi planami, profesor

Niezabitowski zaciera ręce:

— Niech nam pan przywiezie trochę okazów brazylijskiej

fauny!

Fiedler się zgadza, choć uczeni zaznaczają, że nie mają

pieniędzy, by za to zapłacić.

Entuzjazm naukowców udziela mu się niezmiernie.

Wszystkie opory bliskich idą wreszcie w kąt. „Nie dałem się.

Zawziąłem się. Przekonany o słuszności swej sprawy,

pozostałem stanowczy i nie zawahałem się” — podsumowywał

po latach, święcie przekonany, że zdecydował dobrze.

Stan napięcia, w jakim wtedy żyje, przypłaca wybuchem

złości, przepychanką z Lechem Malessą, wówczas asystentem

ekonomii, wypominającym mu żartobliwie rozrzutność


i obojętność na los żony. Scysja kończy się wyrzuceniem

z mieszkania całej ekipy przyjaciół.

„Gdy pozostałem sam jeden, zwaliłem się z nóg na podłogę,

niezdolny ani stać, ani nawet siedzieć na krześle. Janki nie

było w pokoju. Uciekła do sąsiedniego” — opisze z goryczą

Fiedler.

Tego wieczoru żona zamyka się w swoim pokoju i nie chce

z nim rozmawiać.

— Przyjaciele chcieli, by ojciec zbudował willę na Sołaczu. —

Arkady Radosław Fiedler, syn z drugiego małżeństwa,

uśmiecha się. — Byli mieszczanami, patrzyli na sprawy

z perspektywy mieszczańskiej, pragmatycznie. Wtedy nikt

jeszcze się nie spodziewał, że ojciec odniesie sukces

wydawniczo-literacki. Wydawało się im to wyrzucaniem

pieniędzy, jakimś szaleństwem. Miał wówczas znakomicie

prosperujący zakład, z dobrą perspektywą, a marzyły mu się

„zbytki”… Więc oni mu ciągle suszyli głowę, że powinien

pieniądze zainwestować, a nie wydawać na podróże.

— Pana ojciec przemyca raz czy drugi we wspomnieniach

sugestię, że „przyjaciele” mu żonę zbuntowali.

— Niewykluczone, że tak było. Bo przecież oni się ciągle

spotykali i prawdopodobnie Janka uległa ich argumentacji.

Nie można jej o to winić, potrafię ją zrozumieć. Przecież nikt

nie wiedział, że ojciec będzie mógł żyć z tych podróży, z tych

książek. Więc i ona miała swoje racje, i ci przyjaciele też.

A w decyzjach mojego ojca, w sile tych decyzji, bardzo ważną

rolę odgrywał dawny związek i plany, jakie miał ze swoim

ojcem, by pojechać do tej najbujniejszej puszczy.

Po kilku dniach w relacjach Arkadego z Janką wszystko

wraca do dawnej zażyłości, ale Fiedler nie zmienia planów.

Jak przyzna, wstrząs tamtego wieczoru „nic a nic” nie osłabił

jego postanowienia podróży do Parany.


W połowie 1928 roku już wie, że może na nią przeznaczyć

ponad 18 tysięcy złotych, a więc 3,5 tysiąca dolarów. Pamięta

o eksponatach dla Muzeum Przyrodniczego, wpada więc na

pomysł zabrania do Brazylii na swój koszt specjalisty-

preparatora. Radzi się w tej sprawie profesora Lubicz-

Niezabitowskiego. Ten poleca mu Antoniego Wiśniewskiego,

młodego leśnika, później założyciela i kierownika Muzeum

Przyrodniczego w Wielkopolskim Parku Narodowym.

Wiśniewski okaże się wspaniałym fachowcem i towarzyszem

podróży.

Najtajniejsze marzenia i „nowa tęsknota”

Do Brazylii wyrusza w listopadzie 1928 roku, po półtora roku

„bolesnego napięcia nerwów” w domu i wśród przyjaciół. I po

przekazaniu żonie kierownictwa zakładu, którego biurowe

kwestie znała już od lat — oraz „żelaznej rezerwy” w banku,

zostawionej na wszelki wypadek.

Zanim wyjedzie, nauczy się u Lubicz-Niezabitowskiego

i Rakowskiego, jak preparuje się ssaki, ptaki i gady. Z czasów

chłopięcych wie już, jak obchodzić się z owadami. Zawzięcie

czyta otrzymaną od nich literaturę fachową, by być jak

najlepiej przygotowanym do wyprawy.

Próbuje też zdobyć bezpłatny bilet na statek do Ameryki

Południowej jako konwojent polskich emigrantów. To stała

praktyka, honorowana przez wiele linii transoceanicznych. Ale

szef polskich linii nazwiskiem Kutyłowski odmawia mu

stanowczo. „Nie miałem nazwiska ni urodzenia” — napisze po

latach Fiedler.

Ale nie odpuszcza. Uderza do goszczącego akurat

w Warszawie Michała Pankiewicza, wybitnego działacza


emigracyjnego. Pankiewicz zapala się do pomysłu wyprawy

Fiedlera. Dzwoni do Kutyłowskiego, zapewnia, że Fiedler

przywiezie z Brazylii „pożyteczne zbiory” — i przyszły

podróżnik otrzymuje za darmo bilet pierwszej klasy na statku

linii Royal Mail Steamship Company do Rio de Janeiro.

Statek odchodzi z francuskiego Hawru. Równolegle

z Fiedlerem na pokładzie innego francuskiego statku

z Marsylii do Rio de Janeiro wyrusza Wiśniewski. Wyprawa

ma trwać dziewięć miesięcy.

Gdy przybija do portu w Rio de Janeiro, jest zachwycony.

„Z pierwszego dnia utkwiły mi w pamięci dwa wrażenia:

przejmująca woń wilgotnej, rozgrzanej zieleni, uderzająca

w nozdrza jak kapryśne perfumy zwariowanej kokoty, oraz

widok barwnej chmary kilkuset motyli na niewielkiej,

podmokłej polanie wśród palm na przedmieściu stolicy. Miało

to posmak surrealizmu” — napisze po latach.

Tę pierwszą dalekomorską wyprawę uzna za bardzo udaną.

Odwiedza trzy rejony: puszczę nad rzeką Ivai w głębi Parany

(w lasach wokół kolonii Candido de Abreu po raz pierwszy

zobaczy tukany i kolibry), las nadmorski pod Morretes i stepy

Piraquara między Kurytybą a Serra do Mar.

W napisanych kilka lat później Zwierzętach z lasu

dziewiczego relacjonował: „Jak gdyby na przekór wszelkim

doświadczeniom Europejczyków, przebywających w tropikach,

pracowaliśmy z niestygnącym zapałem, nie zważając na

zabójcze, prostopadłe promienie słońca, na parne wyziewy

leśne, zatruwające nam płuca, i lekceważąc sobie jad,

wszczepiany nam do krwi przez różnego rodzaju robactwo.

Codziennie dwa razy, rano i pod wieczór, przemierzaliśmy

w bliższych i dalszych wycieczkach dziwne ustronia, kipiące

zielonym przepychem knieje pełne roślinnych fantazji i jak

gdyby zrobione przez pijanych magów. Polowaliśmy tam na


ptaki o groteskowych nieraz kształtach, cudacznych

obyczajach i upierzeniu jak w bajce. Ptaki znosiliśmy do

obozu, gdzie Antoni Wiśniewski, mój dzielny towarzysz,

wprawną ręką preparatora ściągał z nich skórki, a potem

zaprawiał je truciznami, suszył i do hermetycznych zamykał

blaszanek”.

Zachowało się zdjęcie, na którym widać Wiśniewskiego nad

ptasimi truchłami.

Fiedler wszędzie w Paranie spotyka się z serdeczną pomocą

polskich kolonistów. Dzięki nim wraz z Wiśniewskim uzbierają

imponujące ilości okazów. Przywozi poznańskiemu Muzeum

Przyrodniczemu piękną kolekcję: około 1150 ptaków, 100

ssaków, 46 gadów i płazów, 4 tysięcy motyli i 2 tysięcy

chrząszczy. Oprócz wypreparowanych eksponatów do Ogrodu

Zoologicznego w Poznaniu trafia dzięki niemu niemal 30

żywych ssaków i ptaków, a do Uniwersytetu Poznańskiego —

olbrzymi Tupinambis teguixin (teju), żywy jaszczur. Na

wyprawie Fiedlera do Brazylii wzbogaca się nawet poznańska

Palmiarnia — otrzymuje od podróżnika ponad 20 różnych

odmian storczyków.

Ale nie wszystko idzie jak z płatka. Fiedlerowi

i Wiśniewskiemu nie udaje się dowieźć do kraju — nielegalnie,

bez zgody załogi francuskiego statku powrotnego — ponad 20

żywych, w wielu przypadkach mocno jadowitych węży, między

nimi surukuku (Lachesis muta). Przemycone na statek

w zwykłych ręcznych walizkach, trzymanych w obawie przed

stewardami w kabinie podróżnej, zdychają z braku powietrza

i zaczynają się rozkładać. Fiedler i Wiśniewski muszą nocą,

w tajemnicy, wyrzucić je za burtę.

Wielki krach
Wracają do Polski w sierpniu 1929 roku, akurat w czasie

trwania Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu —

efektownej ekspozycji na poznańskich targach, okna

wystawowego osiągnięć dziesięciolecia wolnej Polski. Ledwie

dwa miesiące później, po „czarnym czwartku” na nowojorskiej

giełdzie, świat i Europa pogrążą się w wielkim kryzysie

gospodarczym, na razie jednak wszystko wydaje się jeszcze

kwitnąć — także miasto rodzinne, do którego wraca Fiedler.

Do mieszkania Fiedlera przy ulicy Długiej 11 pielgrzymują

teraz dziesiątki kolegów, przyjaciół i fanów wyprawy:

„Przybywali profesor Niezabitowski i doktor Rakowski

i zachwyceni tak znacznymi zbiorami, zabierali je do Muzeum

Przyrodniczego. Przyjeżdżał po swe dary dyrektor

poznańskiego Ogrodu Zoologicznego i uwalniał nas od

wrzeszczącej i rozśpiewanej bandy dwudziestu kilku

zwierzaków”.

Dla siebie — a raczej dla Basi — Fiedler zachowuje małpkę

i papugę. Małpka o wdzięcznym imieniu Mikuś staje się

szybko ulubionym towarzyszem dziecięcych zabaw córki.

W listopadzie 1929 roku kryzys dociera do Polski. Zakład

chemigraficzny przy Długiej 11 traci masowo zamówienia na

klisze. Aby nikogo nie zwolnić, Fiedler musi się ratować

ograniczeniem godzin pracy. I znowu wziąć się do zwykłej,

codziennej harówki w firmie. W czasach zaciskania pasa

chwyta się każdej możliwości, byle tylko ocalić zakład.

W grudniu 1929 roku orientuje się jednak, że w banku nie

ma już rezerwy finansowej, którą zostawił żonie, wyjeżdżając

do Brazylii.

Relacje z żoną, boleśnie nadwątlone już przed wyjazdem,

teraz psują się dramatycznie. Małżonkowie kłócą się i nie

potrafią pogodzić. Fiedler wyzna po latach, że nie pomagał już


— jak dawniej — czuły uścisk i pocałunek w szyję małżonki.

Janka stała się dla niego „soplem lodu”: „Nie chciała się

rozpogodzić. Puściłem ją; wyrwało mi się westchnienie”.

W Wieku męskim — zwycięskim kryzysowi w swoim życiu

osobistym poświęcił rozdział zatytułowany Utrata Janki.

Oskarża w nim żonę — ale przede wszystkim „przyjaciół”

z wieczornych biesiad — że pod jego nieobecność „bractwo

rozhulało się moim kosztem i nie skąpiło sobie wyżerek ani

popijawy”. I że „poszczuwali” żonę przeciwko niemu, nie

mogąc mu darować, że mimo wszelkich trudności realizował

swoje marzenia. „Niestety, Janka słuchała nieprzyjaznych

podszeptów i pieniężna rezerwa, przeznaczona na całoroczne

utrzymanie w razie nieprzewidzianych trudności, jak kamfora

ulotniła się na bibki” — tłumaczy.

To relacja Arkadego. Jak to widziała Janina Fiedler?

Zapewne miała mu za złe, że więcej myśli o dalekich

podróżach niż o niej i ich córce. Zapewne nigdy nie zrozumiała

jego podróżniczej obsesji, przesłaniającej inne plany na

przyszłość. Zapewne miała mu za złe, że lekką ręką wydaje

tysiące złotych na zamorską wyprawę, zamiast budować willę

na Sołaczu…

Atmosfera się zagęszcza. Dawni „przyjaciele” Fiedlerów

omijają teraz mieszkanie przy Długiej 11. Wpadają rzadko,

a i Arkademu nie spieszy się do kontaktów.

Brak rezerw daje się małżeństwu mocno we znaki. Zimą

1930 roku Fiedler musi zwolnić część pracowników i okroić

wydatki. Pod wpływem niepowodzeń finansowych

i małżeńskich zapada na chorobę nerwową: bolą go całe płaty

skóry. Z opresji ratuje go doktor Żniniewicz, kierownik

zakładu wodoleczniczego przy Alejach Marcinkowskiego.

Wodne natryski wyprowadzają Arkadego z depresji.


Wiosną 1930 roku, gdy wydaje się, że firma Fiedlera znowu

staje na nogi, małżonek przeżywa kolejny szok: odkrywa, że

podczas jego podróży do Brazylii żona nie płaciła podatków —

w efekcie wiele domowych mebli obłożonych zostało aresztem

komorniczym.

Pretensje Arkadego do Janki wzmagają konflikt

w małżeństwie. Gdy Fiedler odnajduje w księdze

buchalteryjnej — jak to nazwie — „fałszywie podrabianą

księgowość”, traci resztki nerwów: rzuca Jance księgą

w twarz. „Przeraziło mnie to więcej niż ją” — zauważy po

latach.

Reakcja żony jest natychmiastowa. Chwyta za rękę Basię,

zbiera swoje rzeczy osobiste i bez słowa wyprowadza się do

matki, mieszkającej przy ulicy Skarbowej (dziś Stanisława

Taczaka) 8/8.

Fiedler ochłonie po kilku tygodniach. Porozmawia z żoną na

osobności, napisze też do niej „serdeczny list” z prośbą o jej

powrót na Długą. Przyrzeknie w nim „nowe, czułe nastroje

i tkliwe perspektywy współżycia”. Bez wzajemności. Janka nie

chce go znać. Małżeństwo się rozpada.

Jak wynika ze wspomnień nieżyjącego już dziennikarza

Zdzisława Beryta, Janina Fiedler zamieszkała później na

poznańskim Szelągu, pracowała jako nauczycielka

w prywatnej szkole Janiny Sulerzyskiej przy Świętym Marcinie

28.

— Moja babcia żyła w Poznaniu w okresie międzywojennym

i sporo wiedziała o prywatnym życiu Fiedlera — opowiada

Piotr Frydryszek, wieloletni prezes Radia Merkury. — Mówiła

mi, że był on człowiekiem dość obcesowym. Opowiadała taką

anegdotę: gdy Fiedler wrócił kiedyś z dalekiej podróży,

zignorował posiłek przygotowany mu w domu przez żonę,

poszedł za to do hotelu „Bazar” i zadzwonił stamtąd do żony,


mówiąc: „Słuchaj, jakbyś chciała się nauczyć gotować, to

przyjdź tutaj”. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: Arkady

Fiedler miał przeświadczenie, że Pan Bóg dał mu talent i on

tego talentu zmarnować nie może. A wszystko, co

przeszkadzało mu w samorealizacji, trzeba było odrzucić.

— Dziś żałuję, że wielu pytań mu nie zadałem — przyznaje

Arkady Radosław Fiedler. — Myślę, że przyczyną

nieporozumień w jego pierwszym małżeństwie były wyjazdy

ojca. Ta rozłąka działała źle na ich związek. Zadaniem Janki

było utrzymanie zakładu, ale to nie wychodziło. A potem górę

wzięły emocje, bo zakład to była kwestia ich bytu.

Samotność nad Niemnem

Latem 1930 roku Fiedler zostaje sam, w opuszczonym domu

i firmie. Jest w depresji, rośnie w nim poczucie krzywdy

i buntu. Wobec żony — i podszeptów „przyjaciół”. Ucieka

w ciężką pracę. Stawia sobie jasny cel i po kilku miesiącach

spłaca wszelkie długi; powoli staje na nogi.

Mimo — a może właśnie z powodu — katastrofy w życiu

prywatnym, we wrześniu 1930 roku szuka ukojenia

w reporterskim wyjeździe nad Niemen.

W Muzeum-Pracowni Arkadego Fiedlera w Puszczykowie

zachowało się sześć sążnistych tomów z osobistymi

pamiątkami Arkadego Fiedlera: listami, dokumentami,

zdjęciami i wycinkami prasowymi. W ostatnich kilkunastu

latach życia pisarz wklejał je osobiście albo umieszczał

w kopertach, przyklejonych do poszczególnych tekturowych

stronic. W jednej z takich kopert znaleźć można legitymację

poświadczającą, że w połowie lat trzydziestych otrzymał Krzyż


Niepodległości, uprawniający — jak głosi informacja we

wnętrzu — do 33 proc. zniżki na PKP.

Pierwszy tom pamiątek Fiedlera otwiera koperta ze

złożonymi w pół stronicami „Wielkopolskiej Ilustracji” —

bogato ilustrowanego tygodnika, wydawanego w Poznaniu

(redakcja mieściła się przy Świętym Marcinie 70). To numer 52

z 28 września 1930 roku. Na stronach 4–5 „Wielkopolska

Ilustracja” zamieściła fotoreportaż Fiedlera, zatytułowany Ho-

hoo! Na Niemnie, poświęcony niemeńskim flisakom. Plus sześć

zdjęć Fiedlera. W reportażu tym świetnie widać próbkę jego

charakterystycznego stylu: „Flisak niemeński jest barczystem,

brodatem chłopiskiem, podobnem do niedźwiedzia. Po

ociężałej tratwie odziedziczył powagę i stateczność ruchów, po

cichej rzece wziął zadumę, po piaszczystych, zalesionych

brzegach — dziwną łagodność duszy. Flisak niemeński nigdy

nie wybuchnie, rzadko kiedy zaklnie, rzadko w ogóle

przemówi” — zaczyna reporter z Poznania. Tekst zdradza dużą

zażyłość z flisakami. „Gdyśmy płynęli łódką od granicy

bolszewickiej do granicy litewskiej, było nas wówczas czworo

świetnie ze sobą zgranych włóczęgów, często podczas jazdy

przybijaliśmy do tratew i siadali przy ognisku. Gotowaliśmy

ziemniaki. Było tam ciepło, wygodnie, miło i bardzo, bardzo

cicho”.

Dużo o poszukiwaniu przez Fiedlera życiowej pociechy

mówią kolejne akapity tego szczególnego reportażu: „Flisacy —

to na gorzałkę cięty naród. Kieliszek wychyla z wielkim

nabożeństwem, a wypiwszy, spogląda w górę i taki słodki

uśmiech opromienia jego brodate lica, że jaśniej robi się na

niebie, przestronniej na rzece, a w sercu raźniej i weselej”.

Ksiądz leczy Fiedlera Paraną


W odzyskaniu duchowej równowagi pomaga mu również

ksiądz, podróżnik Ignacy Posadzy, który także poznał Brazylię,

tyle że z wyprawy duszpasterskiej w 1929 roku do tamtejszych

Polaków (w 1932 roku ks. Posadzy będzie współzałożycielem

nowego zakonu — Towarzystwa Chrystusowego dla

Wychodźców). Kapłan zjawia się pewnego razu przy

ulicy Długiej. Wie, co zaszło w rodzinie Fiedlera, ale taktownie

milczy, nie porusza tematu. Zamiast tego rozmawia z Arkadym

o Paranie. „Od tego człowieka biła żywa szlachetność duszy

i nasycała każdego, kto z nim obcował. Duża zawdzięczałem

księdzu Posadzemu” — przyzna po latach Fiedler.

To właśnie wtedy — choć nie planował tego po powrocie

z Brazylii — Fiedler zabiera się do spisywania wrażeń. Z tego

materiału powstają dwie książki: Bichos, moi brazylijscy

przyjaciele i Wśród Indian Koroadów. Fiedler angażuje

drukarza-składacza i wydaje oba tytuły, opatrzone

ilustracjami, we własnej drukarni przy Długiej.

Choć przedmowę do Bichos… pisze sam profesor Lubicz-

Niezabitowski, a Janek Wroniecki i jego studentki

przygotowują rysunki, książki nie cieszą się początkowo

powodzeniem czytelników. Kilka lat później pozna je cała

Polska, a Wśród Indian Koroadów — jako Rio de Oro — pozna

cały świat.

W odcinkach o przygodach Koroadów, drukowanych przez

„Kurier Poznański”, zaczytuje się wtedy młody Zdzisław Beryt,

w powojennej Polsce znany poznański dziennikarz kulturalny.

„Wycinałem starannie poszczególne odcinki, a potem cały

komplet zszyłem i oprawiłem w tekturki” — wspominał po

latach. „Po niejakim czasie w »Ilustracji Polskiej« ukazał się na

rozkładówce fotoreportaż Fiedlera: mogłem więc poznać, jak


wyglądali ludzie, o których tak chciwie czytałem — Pazio,

Tiburcio, no i sam autor”.

W swoich wspomnieniach Fiedler tłumaczy, że obie książki

były jego odpowiedzią na ataki „przyjaciół” (od czasu kryzysu

z Janką pisarz konsekwentnie ujmował to słowo w cudzysłów):

„Czy ich przekonałem, wątpię; ale to było mi już obojętne”.

W tym trudnym czasie nawiązuje bliższy kontakt z ludźmi

„o szerszych horyzontach, o rozumniejszych i cieplejszych

sercach”: z wypróbowanym od dawna kolegą, prawnikiem

Kazimierzem Śmigielskim, z grafikiem Henrykiem

Smuczyńskim, wreszcie z zoologiem ornitologiem z Warszawy,

kustoszem tamtejszego Muzeum Przyrodniczego Januszem

Domanieckim — również jak on marzącym o wyprawie na

antypody.

Śmierć Basi i wspólnych marzeń

Kolejny cios spada na niego znienacka, w kwietniu 1933 roku.

Dziewięcioletnia Basia, mieszkająca wówczas z żoną przy

ulicy Skarbowej, zapada na zapalenie opon mózgowych.

W tamtym czasie dla człowieka to wyrok śmierci, medycyna

jest jeszcze bezradna. Choroba postępuje szybko, dziewczynka

umiera.

Trzydziestodziewięcioletni wówczas Fiedler znów popada

w depresję.

— Po śmierci Basi ojciec zamknął się w pokoju, przez trzy

dni siedział i pił — opowiada Arkady Radosław Fiedler. —

W końcu wdarł się do niego niemalże siłą jego znajomy lekarz.

To on uratował ojca, bo pewnie zapiłby się na śmierć z tej

żałości. Ciężko to wszystko przeżył, Basia była jedynaczką,

razem planowali wspólne wyprawy nad Amazonkę, jak


wcześniej to robił ze swoim ojcem. W książce Zwierzęta z lasu

dziewiczego ojciec wspominał, że Basia bardzo chciała

Amazonkę zobaczyć. Ale śmierć — tym razem dziecka — po

raz drugi pokrzyżowała mu te zamierzenia.

„Gdy podrosła do sześciu, siedmiu lat, zabierałem ją z sobą

na kwieciste łąki nad Wartą” — wspominał Basię pisarz

w wydanej u schyłku swojego życia książce Motyle mego życia.

„Wiele tam było śmiechu, wesołych odkryć i serdecznej

wrzawy. Zawieraliśmy przyjaźń ze wszystkimi motylami. (…)

Gdy wracaliśmy do domu, musiałem opowiadać Basi o jeszcze

piękniejszych łąkach i bujniejszych lasach, o najpotężniejszej

rzece i egzotycznych, wspaniałych, błyszczących motylach. —

Gdy dorośniesz, Basiu — mówiłem — pojedziemy razem nad

Amazonkę… Jako odpowiedź Basia ściskała mi rękę, tak

bardzo się na to cieszyła. Wiedziałem, że będę miał dzielną

towarzyszkę. Niestety, śmierć i tym razem zniweczyła nasze

plany”.

Po śmierci córki Fiedler musi się też zmierzyć z czymś więcej:

z zarzutami otoczenia Janki, że Basia zachorowała z powodu

choroby małpki kapucynki, przywiezionej przez ojca

z Amazonii. Mikuś padł bowiem w podobnym okresie. Arkady

nazwie oskarżenia „wyssanymi z palca”. Jego zdaniem

zwierzątko zdechło z powodu awitaminozy.

Mikusiowi i jego zabawom z Basią poświęci w przyszłości

cały rozdział Zwierząt z lasu dziewiczego (1936), ze

wzruszającą puentą:

Gdy kreśliłem te słowa, podeszła do mnie Baśka i spytała, o czym piszę.

— O Mikusiu! — odpowiedziałem.

— O Mikusiu? — Z radosnego zdziwienia oczy jej aż zwilgotniały. — To tatuś

pisze o tym, co on je?

— A tak.
— I o tym, że pije ciepłe mleczko?

— I o tym, że pije mleczko, i w ogóle o wszystkim, co Mikuś robi, jak się bawi…

Wtedy Baśka zarzuciła mi rączki na szyję, mocno ścisnęła i szepcąc do ucha,

poprosiła:

— Tatusiu, ale nie pisz o tym, że Mikuś był dziś niegrzeczny i zrobił kupkę na

stole…

— Zgoda, Baśko, nie będę o tym pisał!

I nie napisałem.

Po Basi zostało ledwie kilka fotografii. Nie ocalał nawet

okolicznościowy karton, który Fiedler wydrukował na jej

urodziny.

— To była w jego życiu absolutna tragedia, bo on bardzo

kochał córkę. Przyznam, że zawsze słuchałem ojca

z podziwem, gdy to opowiadał. Z podziwem, że mimo wszystko

się podniósł — relacjonuje syn Arkady Radosław. — Ta śmierć

go nie złamała. Pragnienie wyjazdu nad Amazonkę było na tyle

silne, że dzięki niemu stanął na nogi.

Właśnie w rozważaniach o Amazonce szuka wtedy ratunku

zraniony Fiedler. „To było chyba opętanie” — podsumuje

u schyłku życia. „Myśl o przepychu przyrody w wodzie

i w puszczy amazońskiej nie opuszczała mnie dniem i nocą”.

Jego rodzice i córka nie żyją, jego była żona odchodzi na

zawsze. Rok później dochodzi do sądowego finału sprawy

rozwodowej, Janka wyjdzie później za lekarza i po wojnie

przeniesie się do Zielonej Góry.

W Poznaniu nic go już nie trzyma.

„Zagłuszanie dolegliwości” u Szyderców


Zanim znowu wyjedzie, zapomnienia szuka w poznańskich

kabaretach, głośnych w tym czasie na cały kraj — w „Różowej

Kukułce” i w „Klubie Szyderców”.

„Różowa Kukułka” zadebiutowała 5 marca 1932 roku.

Założył ją Ludwik Puget, rzeźbiarz i historyk sztuki, potomek

znanego od wieków prowansalskiego rodu. Krakus, dobry

duch tamtejszego kabaretu „Zielony Balonik”, ożenił się

z Wielkopolanką Julią Kwilecką, właścicielką Oporowa pod

Szamotułami i w 1926 roku przeniósł się z rodziną do

tamtejszego dworku. Stąd bywał też w Poznaniu. I uparł się,

że także tutaj stworzy kabaret na wzór krakowski. W ten

sposób powstała „Różowa Kukułka”. Mieściła się w kameralnej

sali kawiarni „Warszawianka”, na drugim piętrze kamienicy

przy Alejach Marcinkowskiego 8, sąsiadując z Muzeum

Wielkopolskim (dziś w tym miejscu stoi nowe skrzydło

Muzeum Narodowego). Puget — pełen osobistego uroku

oryginał z nieodłączną fajeczką w ustach — był w niej

człowiekiem-orkiestrą: organizatorem, interpretatorem,

konferansjerem, wreszcie aktorem.

„Chciał krzewić w Poznaniu kulturę artystyczną, na wzór

Zielonego Balonika Boya w Krakowie, ale mu nie wyszło.

Voilà” — skwitował krótko jego ambicje Władysław Czarnecki,

miejski architekt. „Różowa Kukułka” wytrwała na mało

przyjaznym poznańskim gruncie do 1934 roku. W 1935 roku

Puget przeniósł się ze swoim kabaretem do ukochanego

Krakowa.

„Klub Szyderców” to konkurencyjny projekt, zorganizowany

w listopadzie 1932 roku przez „Demonicznego Arturka” —

Artura Marię Swinarskiego, arcyzdolnego młodego grafika,

poetę i dziennikarza, który odszedł z „Różowej Kukułki”.

Szydercy występują w latach 1933–1935 w Kawiarni Artystów

„Pod Kaktusem”, zlokalizowanej w podwórzu kamienicy przy


placu Wolności 14A, w tzw. Instytucie Krzewienia Sztuki (IKS),

założonym przez Zygmunta Mąkowskiego, nauczyciela tańca

ze smykałką do interesów. Obśmiewają poznańskie elity

i stereotypowe cechy poznaniaków: skąpstwo, brak polotu

i umiłowanie pieniądza.

„Dla mnie wieczory kabaretowe Pod Kaktusem były czymś

w rodzaju baśni, oglądanej po dniach głodu i poniewierki” —

wspominał poeta Leonard Turkowski. „Chyba nawet głód mnie

wtedy opuszczał, gdy zanurzałem się w niepowtarzalną

atmosferę kabaretowego wieczoru. Czułem to głęboko, że choć

tu także przychodzą ludzie przeważnie dobrze sytuowani, to

jednak celem ich nie jest puszczanie mamony, lecz

wzbogacenie życia o wartości wyższe. (…) Przychodzącym na

występy notablom i burżujom nieraz dostawało się. Bywali

często przedmiotem drwin, kpin i krytyki. A o ileż częściej

smagała ich cieniutka, lecz ostra nić trudno uchwytnej aluzji

lub dotykała subtelna pointa. Program robili przecież ludzie

na ogół goli — typowi przedstawiciele cyganerii artystycznej,

którzy nie tylko nic nie posiadali, ale też wcale nie dbali

o doczesne dobra”.

Szydercy potrafią się też przewrotnie zareklamować.

W poznańskich gazetach ukazują się komunikaty następującej

treści: „Nie pchajcie się wszyscy do nas, jest przecież tyle

innych lokali rozrywkowych w Poznaniu, dlaczego uwzięliście

się, żeby być w Kaktusie?”. Skutek okazał się odwrotny od

rzekomo sugerowanego w ogłoszeniu. W każdą sobotę panuje

tam tłok i ścisk. „Każdy pragnie chociaż jeden wieczór spędzić

u Szyderców, chociażby nie miał uzyskać krzesełka i musiał

stać przez przeciąg całego programu” — donosił „Ilustrowany

Kurier Codzienny”.

Na programach obu poznańskich kabaretów gromadzi się

śmietanka muzyków, malarzy, artystów i intelektualistów


Poznania. Przychodzą, by posłuchać fraszek Ludwika Pugeta

i ostrej satyry Jerzego Gerżabka, kąśliwego satyryka

i dziennikarza „Kuriera Poznańskiego”, a jednocześnie duszy

towarzystwa. Fiedler poznaje w ten sposób między innymi

Stefana Balickiego, młodego nauczyciela gimnazjalnego

i literata (zginie w 1943 roku, podczas okupacji), a także

Kazimierza Plucińskiego, młodego adwokata, który dla

cyganerii literackiej porzucił prawo i sfery ziemiańskie (był

synem właściciela majątku w Swadzimiu). To w poznańskich

kabaretach zapoznaje się także z Wacławem Taranczewskim

i Piotrem Potworowskim.

Fiedler zaprzyjaźnia się bliżej z „demonicznym Arturkiem” —

nieukrywającym swojej orientacji homoseksualnej, a przy tym

zagorzałym endekiem Swinarskim, przechadzającym się po

występach wśród gości z cynową popielniczką w kształcie

nocnika. Były osobisty sekretarz Stanisława Ignacego

Witkiewicza to ekscentryk: ubiera się jaskrawo, kontrastowo,

na przykład w żółtą koszulę i czerwony sweter, zawsze zakłada

też jaskrawe krawaty. Pod wpływem opowieści Fiedlera obaj

odbywają pieszą wycieczkę do rogalińskich dębów. Swinarski

wyda potem tomik poezji Dęby w Rogalinie, ale nie przypadnie

on Fiedlerowi do gustu („w całym zbiorku tylko jeden wiersz

wspominał dęby, i to jakże ubogo”).

„W jego poznańskim okresie, w latach od 1920 do 1933

często z nim obcowałem, był ciekawym elementem w moim

życiu. Interesowały mnie i bawiły jego satyry, przyjmowałem

jego dziwactwa i wyskoki. (…) Cieszył się największą

popularnością, był na ustach całego kulturalnego Poznania.

(…) Nikt nie potrafił wygłaszać swych utworów z tak

niewysłowionym czarem jak on” — napisze Fiedler w Wieku

męskim — zwycięskim.
Bliską znajomość ze Swinarskim przypłacił też pewną

„stratą”: nocując kiedyś „demonicznego Arturka” u siebie przy

ulicy Długiej, dopiero po jakimś czasie odkrył, że we wszystkie

najlepsze książki, jakie posiadał w bibliotece, Swinarski

wpisał się jako właściciel, z fikcyjnymi datami ich nabycia.

W kabaretach Fiedler nie tylko słucha i się przygląda.

W „Klubie Szyderców” wygłasza raz pogadankę o humorze

w puszczy brazylijskiej. W trakcie karnawału robi furorę,

przychodząc do Szyderców na „Bal-banal” z kiczowatym

maleńkim kapelusikiem myśliwskim na głowie, z dziecinną

strzelbą i olbrzymią puszką na owady u boku. Publika

docenia, że ma do siebie dystans.

Pociechy szuka również w gronie przyjaciół, na przykład

w restauracji Jasiaka przy ulicy Mielżyńskiego, gdzie wpada

wieczorami na „nogę wieprzową najsmaczniejszą w Poznaniu”

— i na niekończące się rozmowy. Najczęściej towarzyszą mu

graficy, Jan Wroniecki i Kazimierz Grus. Obu poznał, gdy jego

ojciec powołał do życia dwutygodnik „Tęcza”. Do obu

pozostanie mu sentyment, pewnie przez wzgląd na ojca. Z tego

powodu — ale i pod wpływem wzruszenia — pożyczy po

wojnie, w 1954 roku Grusowi pięćset złotych, doskonale

wiedząc, że nigdy już nie zobaczy „górnika” (na banknocie

pięciusetzłotowym był wówczas górnik).

— Przyrzekam, że ci nie oddam — zarzeknie się Grus.

Jak przed laty wobec Antoniego Fiedlera.

Epizod z Tolą

W ciągu kolejnych dwóch lat Arkady zrozumie, że stracił

Jankę bezpowrotnie. Poszuka więc nowego szczęścia.


W „Różowej Kukułce” oczarowuje go Tola Korian, córka pary

poznańskich artystów: Kajetana Kopczyńskiego i Marii

Janowskiej. Choć — jak zauważa sam Fiedler — nie była

„żadną pięknością”, umiała zostać „czarodziejką nastroju”.

Na zdjęciach z występów Toli Korian w „Różowej Kukułce”

widać drobną, niską kobietę o niepozornej sylwetce, stojącą

w powłóczystej szacie, zaprojektowanej prawdopodobnie przez

Maję Berezowską, znaną malarkę, odpowiedzialną za kostiumy

artystów kabaretu Pugeta. Korian ma ręce skrzyżowane na

piersi — i niepokojące spojrzenie. Fiedler miał rację — Tola nie

była z pewnością szczególną ślicznotą.

„Korianówna oszczędnie i bardzo celowo posługuje się

mimiką i gestem. Nie ma w niej śladu tzw. »zgrywania się«,

sztucznej afektacji (…). Cała ekspresja utworu koncentruje się

w modulacji — niewielkiego zresztą głosu i w spojrzeniu.

Podkreślić należy również nieskazitelną dykcję artystki” —

opisał jej występ w „Kurierze Porannym” Jan Maklakiewicz.

Młoda deklamatorka wspaniale odtwarza angielskie

i francuskie ballady — i ma magnetyczny wpływ na Arkadego.

Nie tylko zresztą na niego: w 1932 roku specjalnie dla niej do

Poznania zjeżdża sam Julian Tuwim. Jest zachwycony

„Korianką”. Uważa, że to artystka europejskiego formatu.

Jedyna krytyczna uwaga Tuwima odnosi się do jej zbyt

wąskich bioder.

Fiedlerowi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. „Rzecz

prosta, że zadurzyłem się w ujmującej dziewczynie i chciałem

ją zdobyć dla siebie” — przyzna. Ona jest miłośniczką

zwierząt, on ma już za sobą trzy książki — razem snują więc

marzenia… oczywiście o wspólnej wyprawie nad Amazonkę.

We wszystko wtrąca się jednak „demoniczny Arturek”,

obawiając się utraty estradowej gwiazdy. W efekcie z planów

Fiedlera nic nie wychodzi. A sama Tola wyjeżdża niebawem do


stolicy (podpisuje kontrakt z warszawską „Bandą”), a potem

na sceny niemieckie, francuskie, greckie, a nawet sowieckie.

Jej talent i ambicja spowodują nawet, że zostanie uczennicą

słynnej Yvette Guilbert, francuskiej aktorki i piosenkarki

kabaretowej.

I choć Tola jeszcze nie raz wystąpi na scenie poznańskiego

kabaretu w kawiarni „Pod Kaktusem”, dobrze zapowiadający

się romans z Fiedlerem diabli wzięli.

„Żywiliśmy się chlebem, masłem i sobą”

Andrę (Aleksandrę) spotyka latem 1932 roku nad Wartą, na

jednej z podpoznańskich plaż. Jej leniwy wdzięk i zachowanie,

świadczące o świadomości własnej atrakcyjności, przyciągają

wzrok trzydziestoośmioletniego Arkadego. Jest oszołomiony

i pełen podziwu. „Musiałem osobliwie wyglądać, bo gdy obok

mnie przechodziła, uśmiechnęła się drwiąco, ale i zarazem

przyjaźnie. To zdecydowało” — opisał po latach swoje kolejne

zadurzenie.

Ze zdjęcia z lat trzydziestych uśmiecha się autentyczna

piękność: zmysłowa brunetka z kwiatem wpiętym tahitańskim

zwyczajem we włosy. Ciemne brwi i oczy, zalotny uśmiech.

Ubrana w lekką letnią suknię, dłonie złożone na piersiach.

Jakby chciała przekornie powiedzieć: co złego, to nie ja.

W 1932 roku Andra ma 19 lat (choć we wspomnieniach

Fiedlera ma osiemnaście — może celowo odjęła sobie rok?,

a może pisarz się pomylił?) i jest w pełni rozkwitu ciała

i czaru. On, starszy o lat drugie tyle, jest zdeterminowany. Na

tyle, że pokonuje konkurencję w postaci kilku kadetów szkoły

podchorążych, podkochujących się w dziewczynie. „Andra

puściła tamtych w trąbę” — napisze nie bez satysfakcji.


Być może decyduje sława wschodzącego literata, być może

czar znanego już w Poznaniu podróżnika. Tak czy owak,

między Arkadym i Andrą iskrzy od samego początku.

Zauważa to już podczas pierwszej jej wizyty przy Długiej 11,

opisanej zresztą szczegółowo w Wieku męskim — zwycięskim.

— Ciekaw byłbym ujrzeć ciebie w całej krasie — rzuca do

dziewczyny frywolną uwagę.

W tym samym momencie Andra zrzuca z siebie ubranie

i kładzie się naga na dywanie.

„Była tak kształtna i dorodna, brązowe jej ciało tak

doskonałe, że swą urodą w kozi róg mogła zapędzić i Olimpię

Cezanne’a, i Maję Goyi” — wspomni po latach, przyznając, że

poznańska piękność zapędziła w kozi róg także jego.

Jest tak oszołomiony i zaskoczony jej pięknem, że stoi

oczarowany i ani mu w głowie lubieżne czyny. W końcu prosi,

by się ubrała, a potem przytula ją i przyznaje:

— Byłem obezwładniony twoją urodą!

Tego samego lata Arkady organizuje „romantyczny spływ” po

Warcie. Płyną kajakiem dwa tygodnie z Koła do Poznania,

„beztroscy jak młode bogi: ona niby nimfa, ja chyba jakiś

faun”. „Żywiliśmy się po drodze razowym chlebem, masłem,

mlekiem i sobą. Było nam niewymownie dobrze” — przyzna

u schyłku życia.

Idylli nie zakłóci na dłużej nawet incydent z dwoma

znajomymi kadetami, których widzi na rzece Andra. Żałuje, że

płyną w przeciwną stronę w gronie kolegów, po przybiciu do

brzegu pożycza więc w najbliższej wsi rower i pędzi za

znajomymi. Fiedler przeżuwa kolację w samotności

i przygnębieniu. Andra wraca jednak do niego jeszcze tego

samego wieczoru.

— Uderz mnie! — domaga się od Arkadego.


Odmawia. Zamiast tego ściska ją tak mocno, serdecznie, że

dziewczyna prawie traci oddech. Znowu między nimi wszystko

jest w porządku.

Ich związek będzie namiętny i burzliwy. „Przez długie lata

była mi bliska duszą i ciałem. Ale co pewien czas musiałem ją

obejmować wpół i zawsze tak mocno przyciskać, że prawie

traciła oddech. Miała szelma ognisty, niesamowity

temperament, więc była wierna, bezwzględnie wierna tak

długo, jak człowiek był przy niej” — napisze ponad czterdzieści

lat później Fiedler.

Po gorącym lecie 1932 roku Fiedler przyjmuje Aleksandrę

jako uczennicę w swoim zakładzie, w dziale fotografii

reprodukcyjnej. Dziewczyna jest ambitna i zdolna. Gdy rok

później pisarz znowu wyruszy nad Amazonkę, powierzy jej

prace przy aparacie reprodukcyjnym.

— Tak naprawdę Andra, Aleksandra to imię literackie, które

nadał dziewczynie ojciec — zdradza Arkady Radosław Fiedler.

— Miała na imię Danuta, nazwiska nie pamiętam. Pochodziła

z Poznania albo z okolicy. Rzeczywiście połączył ich romans,

krótkotrwały, ale dość ognisty. Ona jednak chyba zbyt wierna

nie była. Pamiętam, jak kiedyś ojciec mi opowiadał: „W pysk

dałem, ale wybaczyłem”.

— Związek dwukrotnie starszego mężczyzny

z dziewiętnastolatką wtedy, w międzywojennym

mieszczańskim Poznaniu, pewnie ludzi szokował? — pytam.

— Myślę, że ta różnica wieku była w tamtych czasach

bardziej widoczna niż dziś. Ale ojciec młodo wyglądał, nie był

człowiekiem podtatusiałym. Czy to szokowało otoczenie? Nie

sądzę, ojciec obracał się w kręgach ludzi artystycznie

otwartych, światłych, tolerancyjnych, nie zakutych mieszczan.

Myślę, że nie stanowiło to wtedy problemu. Po wojnie

poznałem tę Andrę, przyjeżdżała zresztą do nas do


Puszczykowa. Po mężu nosiła nazwisko Tobis, wtedy

mówiliśmy na nią „Dziunia”. Przeżyła wojnę, między ojcem

i nią pozostała przyjaźń.

Według Leszka Łuczaka, poznańskiego dziennikarza i byłego

wicenaczelnego „Gazety Poznańskiej”, słynna Andra miała

jednak na imię Władysława, z domu nazywała się Swędzyńska

i wychowała się w jednej z kamienic przy ulicy Za Bramką.

Osobę o takim nazwisku znajdujemy w spisie uczennic XV

szkoły powszechnej dla dziewcząt w Poznaniu z 1926 roku.

Miała wtedy trzynaście lat, musiała kończyć szóstą klasę.

Łuczak poznał „Dziunię” po wojnie, gdy była znajomą jego

rodziców.

— Wiem, że Fiedler miał z nią przed wojną romans. Wiem też

z jej opowieści, że chciał ją nawet zabrać w podróż za ocean,

ale odmówiła, bo bała się podróży morskich — opowiada. —

W czasie wojny pracowała w atelier fotograficznym przy placu

Wolności, opowiadała, że często robiła zdjęcia niemieckim

oficerom. Nic dziwnego, była atrakcyjną kobietą. Oczywiście

zakładem kierował niemiecki powiernik. Po wojnie, w latach

pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, była maszynistką,

przepisywała książki Fiedlera.

Arkady Radosław Fiedler nie wyklucza, że pracowała u ojca

w tym charakterze, ale musiało to trwać krótko. — „Dziunia”

wyszła za mąż za Antoniego Tobisa, właściciela sklepu, a po

„bitwie o handel” — kierownika kolejnych sklepów,

m.in. z alkoholem przy ulicy Woźnej. Dzieci nie mieli, ale

adoptowali syna jej brata — dopowiada Łuczak.

„Andra” — Władysława Tobis — zmarła w 1997 roku,

spoczywa na cmentarzu junikowskim w Poznaniu.


ROZDZIAŁ 4

PIERWSZEGO GŁODU ZASPOKOJENIE


Z Poznania w świat

Wyjazd korespondenta, czyli „istny hyź”

Rok 1933 zapowiada wielkie przemiany. Już zimą

w Niemczech dochodzi do władzy kanclerz Adolf Hitler, na

pierwszy rzut oka nieco groteskowy polityk wyżywający się na

partyjnych wiecach. Jego wąsik i zaczeska nad czołem na

razie stanowią zaczyn wielu dowcipów w polskich kabaretach

i na rysunkach satyryków takich jak Grus, przyjaciel

Fiedlera. Kanclerz Rzeszy chce poprawy stosunków z Polską,

przynajmniej tak deklaruje, więc świat na chwilę oddycha

z ulgą.

Choć w wydanym 3 czerwca 1933 roku dowodzie osobistym

Arkady Fiedler ma wpisany zawód „przemysłowiec”, a na

zdjęciu — w szykownej marynarce, pod krawatem — wygląda

jak biznesmen, notka ta błyskawicznie traci na aktualności.

Wspólne marzenie Antoniego Fiedlera i jego syna o wyprawie

nad wielką brazylijską rzekę ciągle żyje w głowie Arkadego.


Myśl o Amazonce jest jak opętanie. W końcu podejmuje

decyzję: pojedzie.

Najpierw jednak z braku środków sprzedaje swoją małą

drukarnię, która pozwoliła mu wydać trzy nieduże książki.

Dostaje za nią 5 tysięcy złotych. Niewiele jak na zamorską

wyprawę, ale dobre i to. Da się pojechać i skromnie przeżyć.

Tym bardziej, że tym razem wybiera się za ocean sam.

Firmą ma pod jego nieobecność zarządzać Elżbieta (jej

nazwiska rodzina już nie pamięta), pracownica biurowa, którą

sam Fiedler uważa za osobę stateczną (ma wszak

narzeczonego!) i godną zaufania (jakże się pomyli!). Fiedler

pozostawia zakład pozbawiony garbu długu i z rezerwą 2

tysięcy złotych w banku. Elżbiecie ma pomagać Andra, panie

żyją wszak w „dobrej komitywie”.

Wyjeżdża jesienią 1933 roku, najpierw na Wyspy Brytyjskie.

Statkiem linii Booth Line płynie z Wielkiej Brytanii do Brazylii,

nad wymarzoną Amazonkę. „Uderzającym rysem przyrody

w dorzeczu Amazonki była jej groteskowość. Groteskowe

kształty i kolory, cudaczne owady, ssaki, ptaki. I jakby pod

wpływem tajemniczej siły przyciągania wielu ludzi zbliżających

się do ujścia Amazonki miało w sobie coś z tej dziwacznej

bujności” — zanotował we wspomnieniach.

W Amazonii chce zrealizować trzy nakreślone jeszcze

w Polsce cele. Po pierwsze, zamierza przywieźć znad

peruwiańskiej rzeki Ukajali ciekawe zbiory dla przyjaciela,

Janusza Domaniewskiego, dyrektora Państwowego Muzeum

Zoologicznego w Warszawie. Po drugie, planuje również

dowieźć do poznańskiego Ogrodu Zoologicznego „liczną sforę

żywych zwierząt z puszczy”. I wreszcie — w Wieku męskim —

zwycięskim wymienia ten cel na końcu — zamierza po raz

pierwszy na żywo spisywać swoje wrażenia z podróży —

i natychmiast publikować je w prasie.


Pomocną rękę podaje mu redaktor Józef Winiewicz, redaktor

naczelny „Dziennika Poznańskiego”. Oferuje za każdy felieton

20 złotych, ale drugie tyle za prawo publikacji da mu

„Dziennik Bydgoski”, w którym — dzięki rekomendacji od

Winiewicza — również ukazywać się będą korespondencje

Fiedlera. Ofertą podróżnika gardzi tylko „Gazeta Polska”,

wychodzący w Warszawie organ rządu.

Arkady się zaweźmie. Podróżując w grudniu 1933 roku

statkiem rzecznym w górę Amazonki, z zacięciem pisze

korespondencje do Polski (później staną się one pierwszymi

rozdziałami głośnej książki Ryby śpiewają w Ukajali).

W podróży nie ma maszyny, więc pisze je ręcznie — drobnym

maczkiem — w dwóch egzemplarzach. Jest gorąco, pot kapie

mu z nosa i z czoła na papier, zamazując litery. Do dwóch

kopii kolejnych korespondencji dla „Dziennika Poznańskiego”

i „Dziennika Bydgoskiego” postanawia dodać trzecią. Podczas

postoju w Manaus przekornie wysyła je do Warszawy, do

redakcji „Gazety Polskiej”.

Do felietonów dla rządowego pisma, które wcześniej nie

okazało zainteresowania jego ofertą, dorzuca prośbę, by

redakcja „w razie czego odpisała mi do Iquitos i mnie

uspokoiła, iż moje kartki wrzuciła naprawdę do kosza, a nie

użyła ich gorzej, do celów higienicznych”.

Wysyłka do Warszawy okazuje się strzałem w dziesiątkę.

Zapisane drobnym maczkiem bibułki trafiają w ręce

Kazimierza Wierzyńskiego, redaktora odpowiedzialnego

w „Gazecie Polskiej” za reportaż. Poeta z miejsca zachwyca się

stylem Fiedlera. W relacjach dostrzega szansę dla gazety na

zdobycie nowych czytelników. Jeśli wierzyć wspomnieniom

Fiedlera, Wierzyński uznaje go za znacznie lepszego od

publikującego w tej samej gazecie Aleksandra Janty-


Połczyńskiego — i przekonuje redaktora naczelnego „Gazety

Polskiej” Ignacego Matuszewskiego do ich publikacji.

W Iquitos na Fiedlera czeka już telegram z Warszawy:

szefostwo „Gazety Polskiej” uzgodniło z Winiewiczem, że

felietony Fiedlera będą się ukazywać również na ich łamach.

Stawka idzie teraz w górę. „Gazeta Polska” płaci 50 złotych za

każdy felieton i kategorycznie domaga się, by autor pisał ich

jak najwięcej.

Pokrzepiony sukcesem, Fiedler pisze od teraz ręcznie trzy

kopie felietonów. Choć tego jeszcze nie wie, jego felietony na

łamach „Gazety Polskiej” ukazują się pod wspólnym tytułem

Podróże za trzy grosze i robią prawdziwą furorę. Czytelnicy

w stolicy wyczekują kolejnych odcinków od nieznanego

dotychczas podróżnika z Poznania, a reklamodawcy za

ogłoszenia na stronie Podróży za trzy grosze skłonni są płacić

nawet o połowę więcej niż na innych szpaltach.

Fiedler wraca do Polski we wrześniu 1934 roku i dopiero

wtedy odkrywa, że Warszawa dostała „istnego hyzia” na

punkcie jego korespondencji znad Ukajali. Natychmiast

przekuwa to zainteresowanie na lepsze warunki płacy:

z naczelnym „Gazety Polskiej” wynegocjowuje sześciokrotną

podwyżkę. Od teraz za każdy kolejny z dziesięciu felietonów

znad Ukajali ma dostać 300 złotych!

Z nagłówka cyklu znika jednak — oprotestowany, nielubiany

przez autora — tytuł Podróże za trzy grosze.

Arkady Fiedler staje się nagle znany i czytany w całej Polsce.

„Dno rozpaczy”, czyli koniec dawnego życia

Powrót do Poznania okazuje się pasmem rozczarowań i klęsk.

W swoim mieszkaniu przy ulicy Długiej Fiedler zastaje


młodego amanta Elżbiety, który czmycha przed nim

w popłochu. Okazuje się, że w ciągu dziesięciu miesięcy

nieobecności podróżnika w Poznaniu jego lokum staje się

znowu miejscem „hucznych przyjęć głuszców i galopantów, (…)

wesołych birbantek i grubszych zalecanek”. Imprezy

organizuje Elżbieta, która — co gorsza — wciąga w ten

proceder młodszą Andrę. „Wpychała ją chytrze w ramiona

niejednego podskakiewicza” — napisze oględnie Fiedler,

dodając gorzkie słowa o „słodkich wybrykach i kuszącej

zabawie”.

W równie kiepskim stanie co renoma Andry jest i sama

firma. Zaufana Elżbieta wydaje wszystkie pozostawione jej

środki, a zakład wpada w długi. Komornik nakłada areszt nie

tylko na mieszkanie, ale nawet na obrazy Antoniego Fiedlera.

W dodatku nieodpowiedzialna współpracowniczka pozostawia

po sobie morze niezapłaconych rachunków.

Fiedler jest „zamroczony” — musi podjąć kluczową w swoim

życiu decyzję. Biorąc długi na siebie, doprowadza do ugody

z wierzycielami, a całe pięciopokojowe mieszkanie z meblami

i zakład ze sprzętem przekazuje byłej żonie. Tak się składa, że

w kilka miesięcy po powrocie z Brazylii i Peru ostatecznie

finalizuje rozwód z Janką. I po niemal 30 latach życia

wyprowadza się („raczej uciekłem” — napisze) z Długiej 11.

— Ojciec nigdy nie był materialistą — komentuje dziś

Arkady Radosław, syn Fiedlera. — Nie przywiązywał do tych

spraw przesadnej wagi.

Musiało go jednak zaboleć, gdy w październiku 1934 roku

na licytację poszło ponad 40 obrazów Antoniego Fiedlera. Idą

za bezcen, głównie dla złotych ram. Oddanie zakładu ojca też

ciężko przeżył. „Musiałem i już mogłem się [go] zrzec: nowa,

płodna, nieograniczona droga otwierała się przede mną.

Wchodziłem na nią nie tylko z pustymi rękoma, ale z długami,


jednak z jak piękną perspektywą, z jakim żarem w duszy,

z jaką pasją ku Wielkiej Przygodzie życia!” — przyznał po

latach. Ale też trzeźwo zauważył, że zakład byłby mu w nowej

rzeczywistości „kulą u nogi na drodze pisarskiej

i uniemożliwiłby następne wyprawy w świat”.

— Może i dobrze, że z tym zakładem sprawa zakończyła się

tak definitywnie — ocenia Arkady Radosław Fiedler. — Dzięki

temu ojciec nie miał go już na głowie i mógł się zająć

wyłącznie pisaniem książek i planowaniem kolejnych podróży.

Zanim jednak Fiedler znowu wyjedzie, uporządkuje swoje

relacje osobiste. Po rozwodzie z Janką musi też ułożyć

stosunki z Andrą. Po odkryciu przez Arkadego niecnego

procederu w jego mieszkaniu dziewczyna ucieka do matki.

Wzywa ją więc przez posłańca. Andra czuje się winna, staje

przed nim po harcersku — „wyprostowana jak do raportu”.

„Szelma nic nie straciła z dawnej urody: miała teraz

dwadzieścia lat, więc była silna i odporna i hulaszcze miesiące

nie przyniosły jej widocznej szkody. (…) Biła z niej

nieprzeparta zmysłowość w najszlachetniejszej formie” —

opisywał kilkadziesiąt lat później Fiedler.

Znowu traci więc dla niej głowę. Wybacza. Mówi, że

potrzebuje sekretarki. I że Andra ma się nauczyć pisać na

maszynie.

Ryby z Ukajali wyśpiewują sukces

Fiedler wyprowadza się na ulicę Berwińskiego, do pracowni

rzeźbiarskiej odstąpionej mu przez cierpiącego na brak

pieniędzy Ludwika Pugeta. Pracownia mieści się na

najwyższym piętrze domu na narożniku, z widokiem na park

Wilsona. Zaprojektował ją specjalnie dla Pugeta Władysław


Czarnecki, architekt miejski. „Przy pracowni z dużym oknem

wykroiłem mały pokoik dla artystycznej duszy, z kuchenką

gazową, natryskiem i WC. Takich luksusów nawet w Paryżu

na Montmartre nie robią” — wspominał Czarnecki.

Wcześniej w tym mieszkanku odbywały się próby kabaretu

„Różowa Kukułka”. Teraz te „luksusy” służą Fiedlerowi i jego

pięknej, dwukrotnie młodszej towarzyszce. „Andra była przy

mnie. Przemiła, troskliwa, kobieca. Nieba chciała mi uchylić

w tych miesiącach, tylko ptasiego mleka nam brakowało” —

wspominał pisarz.

Na Berwińskiego dochodzi szybko do siebie. Z finansami też

jest coraz lepiej — hojne honoraria z „Gazety Polskiej” szybko

stawiają go na nogi. Pracuje mu się dobrze. Zimą 1935 roku

w nowym lokum kończy ostatnie rozdziały książki o wyprawie

na Ukajali.

— Raz omal nie skończyło się to katastrofą, bo ojciec pisał

przy dużym oknie i żeby mieć z niego lepszy widok na miasto,

postawił stół, a na nim krzesło i biurko — i pisał. I to krzesło

mu się zawaliło. Spadł ze stołu, na szczęście się nie połamał

— opowiada syn Arkady Radosław.

Fiedler daje też kilka audycji w Radju Poznańskim. Jest już

powszechnie znanym podróżnikiem.

Jego felietony w „Gazecie Polskiej” wpadają w oko Marianowi

Kisterowi, ówczesnemu magnatowi wydawniczemu.

W 1924 roku Kister założył wraz z Melchiorem Wańkowiczem

warszawskie Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, z siedzibą przy

ulicy Kredytowej 1. Teksty Fiedlera podobają mu się na tyle, że

postanawia wydać je jako książkę. Dwa razy jedzie więc

z Warszawy do Poznania, by zawrzeć z Fiedlerem umowę. Ale

— jeśli wierzyć wspomnieniom samego Fiedlera — dociera do

niego dopiero za drugim razem, na skutek zawodowej zawiści

Konstantego Troczyńskiego z działu literackiego poznańskiego


radia, który nie pomaga Kisterowi w ustaleniu nowego adresu

pisarza. Kister jest jednak uparty i w końcu dopina swego.

W szpargałach osobistych Arkadego Fiedlera w muzeum

w Puszczykowie można znaleźć niebieską kopertę,

zatytułowaną jego ręką: „Zaprzedanie się »Rojowi« 1935”.

W środku znajduje się kopia pisma Fiedlera z 21 lutego

1935 roku do Towarzystwa Wydawniczego „Rój”. Treść jest

krótka:

Niniejszym zawiadamiam WPanów, że w ciągu lat 10-ciu przyznaję WPanom

prawo pierwokupu na wszelkie moje prace w tym czasie napisane.

Z poważaniem (bez podpisu)

Książka Fiedlera wychodzi w 1935 roku pod zaskakującym

tytułem Ryby śpiewają w Ukajali, odnoszącym się do

dźwięków wydawanych przez podobne do sumów, żyjące

w rzece ryby. Pierwszy nakład w wysokości 2 tysięcy

egzemplarzy sprzedaje się na pniu, więc w 1936 roku „Rój”

rzuca na rynek drugi nakład — tym razem 5 tysięcy sztuk.

I ten okazuje się niewystarczający, więc firma Kistera drukuje

trzecie wydanie.

Reportaż podróżniczy Fiedlera robi zawrotną karierę. Chwalą

go niemal wszyscy liczący się wówczas krytycy. Adam

Grzymała-Siedlecki nazywa autora „mistrzem literatury

podróżniczej”. Tadeusz Kraszewski zauważa: „Talent

samorodny, jak kryształ. Dumny może być z niego Poznań”.

A Alfred Jesionowski ocenia książkę jako „czarującą (…) nie

tylko pod względem naukowym, ale i literackim”. Krytycy

zauważają też piękną polszczyznę narracji.

„Fiedler ma dziś już coś więcej niż talent: posiadł sztukę

pisania. Umie nie tylko interesująco opowiadać, kilkoma

słowami wywołać obraz człowieka czy sytuacji, umie także


w bardzo subtelny sposób dać do zrozumienia to, czego

nazywać po imieniu nie wolno, bo język bywa czasem zbyt

brutalnym środkiem wyrazu. Autor dopuścił kilka razy

czytelnika bardzo blisko do swych najsubtelniejszych uczuć

i wyszedł jako pisarz zwycięsko z sytuacji” — puentował

Konrad Górski w „Roczniku Literackim”.

„Aż oczy przecierałem, czytając tak pochlebne peany” —

podsumował Fiedler w Wieku męskim — zwycięskim.

Laury dla „trzygroszowego reportażu”

Powodzenie czytelnicze Ryb śpiewających w Ukajali powoduje,

że w 1936 roku zostają nominowane w konkursie

„Wiadomości Literackich” na najlepszą książkę roku

1935 roku. Propozycję wysuwa Jan Parandowski. Książka

Fiedlera znajduje się wśród Soli ziemi Józefa Wittlina,

Cudzoziemki Marii Kuncewiczowej, Granicy Zofii Nałkowskiej

i Wędrówek Ewy Szelburg-Zarembiny. Najwybitniejszą książkę

roku wybierają między innymi Jarosław Iwaszkiewicz, Julian

Tuwim, Antoni Słonimski, Jan Parandowski, Kazimierz

Wierzyński, Ferdynand Goetel, Kazimiera Iłłakowiczówna,

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Andrzej Strug.

Prześwietne jury obraduje w winiarni „Pod Bachusem”.

„Co do zgłoszonej kandydatury Ryby śpiewają w Ukajali,

Iwaszkiewicz uważa, że są to tylko miłe reportaże: takich

reportaży mamy wiele (Wanda Melcer, Lenczewska-

Bormanowa)” — sprawozdawał z narady jury dziennikarz

„Wiadomości Literackich”. „Parandowski zdaje sobie sprawę,

że wysunięta przez niego książka Fiedlera nie jest zjawiskiem

pierwszej wielkości, nie obarczałby jej jednak wzgardliwym

przezwiskiem reportażu. „Książka Fiedlera mieści się


w literaturze, szczególnie zaś wybija się w zestawieniu z naszą

literaturą podróżniczą, która przeważnie — osobliwość nam

tylko właściwa — mówi stylem gazeciarskim o rzeczach

powszechnie wiadomych. Na tym tle Fiedler nabiera

szczególnego profilu. W jego stosunku do przyrody,

w obserwacji lasu czy zwierząt jest osobliwa świeżość,

ekspresja”.

Mimo rekomendacji Parandowskiego Ryby śpiewają

w Ukajali odpadają już w pierwszym głosowaniu. Być może

dlatego, że utrąca je Jarosław Iwaszkiewicz.

— To trzygroszowy reportaż — ucina dalszą dyskusję.

Nagrodę wydawnictwa i nagrodę czytelników „Wiadomości

Literackich” zdobywa ostatecznie Józef Wittlin za Sól ziemi. Ale

Fiedler — debiutujący w tak znamienitym gronie — nie może

mówić o porażce: w plebiscycie czytelników na jego książkę

pada pięciokrotnie więcej głosów niż na Cudzoziemkę

Kuncewiczowej.

Laury dopiero przed nim. W listopadzie 1936 roku Fiedler —

wtedy już jako autor Ryb… i Zwierząt z lasu dziewiczego —

zostaje odznaczony przez Polską Akademię Literatury

srebrnym „Wawrzynem Akademickim” za zasługi na polu

literatury podróżniczej. Srebrnym, a nie złotym, bo — jak

skarżył się po latach Melchior Wańkowicz (również laureat

srebrnego lauru PAL) — „reportażowi wydzielono kącik

w przedsionku literatury, w którym reporterzy przebywali pod

ciągłym strachem eksmisji”. Złoty wawrzyn z zasady

przyznawany był po prostu „prawdziwej” literaturze.

Poznań jest dumny z Fiedlera. Podczas obchodów 18.

rocznicy wybuchu powstania wielkopolskiego 27 grudnia

1936 roku czterdziestodwuletni Arkady Fiedler otrzymuje

nagrodę literacką miasta. Wręcza mu ją w Ratuszu

komisaryczny prezydent Poznania, pułkownik Erwin


Więckowski. Fiedler „stworzył nowy typ książki podróżniczej,

w której po mistrzowsku pogodził opis przyrody krajów

zamorskich z wybitnymi cechami dzieła literatury pięknej” —

zauważa Więckowski.

Uroczystość ma podniosłą oprawę — wśród zaproszonych

gości jest sam generał Stanisław Taczak, pierwszy

głównodowodzący powstania.

— Czułem się zawsze i czuję żołnierzem — odpowiada

prezydentowi Więckowskiemu pisarz. — Byłem nim nie tylko

wtedy, gdy trzeba było organizować POW byłej dzielnicy

pruskiej, ale czuję się żołnierzem i teraz, gdy zabrałem się do

pióra. Obojętne to dla mnie i nie wiem, w jakiej kategorii

zechcą mnie umieścić historycy literatury. Natomiast wiem, że

Polska stworzyła sobie w Gdyni cudowną bramę

wyprowadzającą na szeroki świat, na wspaniały, lśniący od

wszelakich bogactw, egzotyczny świat. Bogactwo jego urzekło

mnie. Ten świat, do niedawna tak nam odległy i tak obcy,

zaczyna coraz bardziej wnikać do polskiej wyobraźni.

Dziękując za zaszczyt, Fiedler zapewnia, że już nic nie

powstrzyma go od poznawania tajemnic świata. I zapowiada

kolejny wyjazd — tym razem na Madagaskar.

„Nowy Kurier” z 25 grudnia 1936 komentuje nagrodę

literacką Poznania dla Fiedlera: „Jest [Fiedler] przede

wszystkim pisarzem koniunktury, to znaczy pisma jego

doskonale utrafiają w to, co się rzetelnie podoba. (…) W tym

zakresie literatury stosowanej i koniunkturalnej ma Fiedler

swoje własne miejsce. On nie bawi czytelnika jak Aleksander

Janta-Połczyński faktem własnej podróży, nie absorbuje uwagi

politycznymi aspektami kraju zwiedzanego, jak Szummer czy

Prószyński, nie ma nawet tego młoda epika wypoczywająca

w podróży jak F. Gettel czy ostatnio M. Kuncewiczowa,

przygodnie zresztą uprawiająca podróżopisarstwo. Fiedler


kocha przyrodę egzotyczną i to jest główna wartość jego

książek — wartość literacka. Fiedler z pietyzmem opisuje

każdego motylka z egzotycznej fauny, każdy listek egzotycznej

flory. W tej przyrodzonej czystości uczucia dla przyrody jest

Fiedler prawie unikatem w literaturze. Jest urok czegoś

prymitywnego, mocnego w wyrazie, nie zepsutego literackim

smakiem i estetycznym wykształceniem. (…) Pozostanie już

tajemnicą Fiedlera, jak na tak wąskim fundamencie można

tworzyć literaturę. Widocznie jednak można, skoro opinia

literacka wyróżniła Fiedlera zgodnie właśnie jako literata

i poetę” — podsumowuje autor tekstu, doktor Konstanty

Troczyński. I dorzuca: „Trzeba odczekać, aż spadnie fala

mocnej koniunktury na literaturę tego typu, aby zdać sobie

istotnie sprawę z wartości artystycznej książek Fiedlera”.

Prezydent Poznania Więckowski, który nagradza Fiedlera, to

przedstawiciel sanacji, sukcesywnie opanowującej

samorządowe posady. Po uroczystości podejmuje Fiedlera

i laureata nagrody artystycznej Jana Wronieckiego

śniadaniem w złotej sali poznańskiego Ratusza. Jak do

piłsudczyków odnosi się sam Fiedler?

— Absolutnie nie był piłsudczykiem, zapatrzonym

bezkrytycznie w Piłsudskiego i jego ludzi. A kontakt z rządową

„Gazetą Polską”? Wiele jej zawdzięczał, bo to ona zaczęła

drukować jego felietony. To redaktorzy tej gazety go uznali,

zyskał nazwisko w pierwszej fazie nie dzięki książce, bo

jeszcze jej nie było, tylko dzięki artykułom w gazecie. Ojciec

nigdy nie był jednak zwierzęciem politycznym. Od polityki

zawsze trzymał się z dala, zapatrzony w swoje cele: przyrodę,

kulturę, Indian, ideę podróży. Owszem, wykorzystywał

możliwości, ale się nie angażował — ocenia Arkady Radosław

Fiedler.
— Pana ojciec nie wspomina w swoich książkach o zamachu

majowym czy procesach brzeskich — zauważam.

— Tak, nie uświadamiam też sobie, byśmy o tym w domu

rozmawiali. Zresztą w 1926 roku ojciec żył już w swoim

świecie, już wydał pierwszą książkę.

Krakowski tygodnik „As” wystawia pisarzowi piękne

świadectwo: „Fiedler jest niesłychanie skromny, cichy,

spokojny, jakby zadumany i zamknięty w sobie. Ale dla

drugich ma serce na dłoni. Jest wzorem uczciwości

i pracowitości”.

„Stosunek do otaczającego go świata Fiedler buduje na

podstawach prostoty, prawdy i ludzkości. Nie ma tu nic

z efekciarstwa, blagi, czułostkowości…” — recenzują jego

dotychczasowe dokonania „Wiadomości Literackie”.

Ryby… doczekają się ponad 30 wydań w kilkunastu

językach. Książka otrzymuje też świetne recenzje w prasie

angielskiej. „Times Literary Supplement” pisze: „Jej opisy

Indian, rzek, puszczy i zwierząt są bardziej nęcące i wywołują

głębsze, groźniejsze wrażenia niż wszystko to, co dotychczas

pisano o zielonym piekle…”.

Wspominając swoje pierwsze triumfy, Fiedler nie zawahał się

wspomnieć o kontrakcji zawistników poznańskich. Według

niego, „na głowie stawała trójca literackich bonzów”:

Konstanty Troczyński, Jan Ulatowski i Wojciech Bąk, wsparta

Janem Sztaudyngerem — wszystko po to, byle tylko to nie

Fiedler wygrał w plebiscycie czytelników z Poznania.

Jeśli to prawda, ich zabiegi zdały się na nic: Arkady Fiedler

wygrał ze Stanisławem Wasylewskim w głosowaniu wśród

czytelników i to on otrzymał Nagrodę Literacką Poznania.

„Obleśne domysły lowelasów”, czyli Dolores i motyle


Fiedler jest pracowity i pomysłowy. Jeszcze w 1936 roku

przygotowuje nową książkę, która wychodzi nakładem

wydawnictwa „Rój” pod tytułem Zwierzęta z lasu dziewiczego.

To zbiór impresji o zwierzętach — przygód autora znad Parany

(opublikowanych wcześniej własnym sumptem w skromnej

Bichos, moi brazylijscy przyjaciele) i znad Ukajali. Książka

będzie popularna — doczeka się w sumie kilkunastu wydań

po polsku i wielu zagranicznych.

Fiedler wchodzi do krajowej elity literackiej, ale rychło

doświadcza też zupełnie niespodziewanych stron

popularności. W Ryby śpiewają w Ukajali Fiedler nie pomija

„spraw frywolnych i pikantnych” (określenie własne pisarza).

Opis egzotycznej południowoamerykańskiej przyrody ocieka

seksem i podnieceniem, plastycznie opisanym przez Fiedlera

na przykład w scenie aktów miłosnych owadów. Niektórzy

czytelnicy widzą więcej, niż widnieje na kartach książki. Pod

lupę nie tylko krytyków idzie relacja łącząca Fiedlera

z piętnastoletnią Metyską Dolores.

Fiedler nazwie ją we wspomnieniach „niewinnymi

perypetiami” z podlotkiem. I choć tłumaczy, że dziewczyna

pomagała mu w puszczy zbierać upolowane kolibry —

fragment książki na ten temat zostaje w kraju odebrany

kontrowersyjnie.

„Dolores miała jasnobrązową cerę, wilgotne usta i śmiałe

oczy, a pod jej kaftanikiem prężyły się zuchwale dojrzewające

kształty kobiece” — pisze Fiedler, rozbudzając wyobraźnię

publiki. Opisuje też zmysłową scenę, w której dorastająca

dziewczyna z obawy przed deszczem chwyta pisarza oburącz

za szyję i przyciska do siebie:


Oczy jej świeciły się jak u srogiego kota. Odczuwałem jej pałające ramiona

i nogi. — Puść mnie! — broniłem się co sił. Dolores była jakby oszalała, nie

mogła się pohamować. (…) Cała płonęła. (…) Także i mnie ogarnęło niezwykłe

podniecenie, byłem wstrząśnięty.

— Do diabła, Dolores, co to było u ciebie?

— Nie wiem, nie wiem!

— Chyba masz więcej niż piętnaście lat.

Fiedler rozprawił się z zarzutami krajowych krytyków.

W pisanej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku

autobiografii wyjaśniał, że fragment ów „tak rozogniał utajone

pragnienia niektórych moich czytelników, szczególnie wśród

starszych donżuanów, że gdy wróciłem do Polski, stałem się

»bohaterem« cudacznych plotek i dla niektórych zagorzalców

wprost obiektem pomylonej atencji”.

„Do diabła, nic między Dolores a mną nie było prócz prostej

przyjaźni!” — uznał za stosowne wyjaśnić zdecydowanym

tonem. „Nie było tam żadnych powodów do obleśnych

domysłów. Chyba że jakiego pożeracza serc niewieścich,

niepoprawnego lowelasa ponosiła zbyt wybujała fantazja” —

podkreślił z pasją.

Co ciekawe, w późniejszych wydaniach Ryb… kontrowersyjny

fragment pisarz zwyczajnie wyciął. I żeby sytuację zupełnie

„wyczyścić” z niepotrzebnych domysłów, obniżył wiek Dolores.

Wcześniej miała lat 15, teraz… „Zdaje się, że Dolores przestała

być dzieckiem, pomimo że miała dwanaście lat (…)” —

czytamy w wydaniu Ryb… z lat osiemdziesiątych.

— To była miła znajomość, zresztą użyteczna. Ale nic więcej

— komentuje syn Fiedlera, Arkady Radosław.

Skąd zatem brały się te nieprzyzwoite domysły?

— Wiadomo: im bardziej ktoś znany, tym więcej pojawia się

złośliwości. Nie były to jednak sprawy, które przygniatały ojca.


Na pewno nie wywoływały traumy na lata. To nie miało

znaczenia — zapewnia syn pisarza.

Nie ulega wszakże wątpliwości, że od literackiego epizodu

z Dolores publiczność zaczyna baczniej przyglądać się

„sprawom frywolnym i pikantnym” w jego kolejnych

książkach.

Kanada pachnąca żywicą i polskimi sosnami

Ciągnie wilka do lasu. A konkretnie: do kolejnej puszczy. Tym

razem innej, chłodniejszej — kanadyjskiej.

Skąd ten wybór? U schyłku życia Fiedler wyjaśnił to

swojemu synowi na łamach „Perspektyw” w taki sposób:

„Fascynował mnie nie tylko zapach lasu kanadyjskiego, lecz

także bogactwo tamtejszej zwierzyny. A zaczęło się bardzo

zabawnie. Kiedyś, we wczesnej młodości, wpadła mi do rąk

jakaś niemiecka książka o myśliwych w kanadyjskim lesie

i jeden szczegół książki — dobrze to pamiętam! — wywarł na

mnie wprost piorunujące wrażenie. Mianowicie któryś

z myśliwych skarżył się, że chociaż ogon bobra jest

najznakomitszym delikatesem na świecie, to jedzenie dzień

w dzień przez kilka miesięcy setek ogonów bobrowych może

stać się koszmarem. Czy wyobrażasz sobie, jak mi

zaimponował las, gdzie było tyle bobrów?”.

Ma pieniądze na kolejną wyprawę. Wpływy z honorariów za

obie wydane przez „Rój” książki, a także zaliczka na kolejne

felietony dla „Gazety Polskiej” pozwalają mu na

kilkumiesięczną podróż do Kanady.

Wypływa z Gdyni w lipcu 1935 roku na pokładzie

„Pułaskiego”. Jego podróż koncentruje się na wschodniej

prowincji Quebec. Odwiedza rejon trzech rzek: Świętego


Wawrzyńca, Lièvre i Oskelaneo. Ma łatwiej, niż kiedy był

w Ameryce Południowej. Sława jego książek dotarła przed nim

do polskich dyplomatów w Montrealu i Ottawie. Szczególnie

serdecznie zostaje przyjęty w Ottawie, w domu doktora

Adamkiewicza, konsula honorowego RP. Adamkiewicz i jego

żona ułatwiają Fiedlerowi relacje z ważnymi Kanadyjczykami.

Dzięki nowym kontaktom otrzymuje bezpłatny bilet od jednego

z dyrektorów linii kolejowej CNR. Mr. Campbell

z Departamentu Spraw Wewnętrznych w Ottawie ofiarowuje

mu fotografie, filmy i przezrocza z kanadyjską przyrodą, a Mr.

Whilmat, dyrektor Hudson’s Bay Company w Montrealu,

proponuje mu na bazę jedną z 250 placówek Kompanii

w Kanadzie. Fiedler wybiera Oskelaneo River Post. Dzięki

Adamkiewiczom poznaje też „polskiego trapera Stanisława

znad rzeki Lièvre”, który towarzyszyć mu będzie podczas

wypraw myśliwskich w lasy północnego Quebecu.

We wspomnieniach napisze, że wyprawa do Kanady „od

pierwszego dnia do ostatniego” przebiegła gładko, bez

większych problemów. „Ludzie do mnie się uśmiechali,

Indianie byli mi przychylni i pozwalali się fotografować,

a Kanada rzeczywiście darzyła mnie i zapachem żywicy,

i przyjaźnią ludzi” — podsumuje udany wyjazd.

Największe, niezatarte przez całe życie wrażenie wywrą na

nim kanadyjskie lasy, upajające zapachem żywicy i świeżości.

To one naprowadzą go na tytuł kolejnej książki, która podbije

serca nie tylko polskich czytelników.

W drodze powrotnej do Polski, w październiku 1935 roku

Fiedler wsiada w Halifaksie na odbywający swój pierwszy rejs

MS „Piłsudski”. To pierwszy z dwóch polskich transatlantyków

zamówionych w stoczni Monfalcone pod Triestem; drugim

będzie „Batory”. Polski rząd płaci za oba statki pięcioletnimi

dostawami węgla do Włoch. „Piłsudski” ma być „pływającym


salonem i ambasadą kultury polskiej”. Kursuje na linii

Gdynia — Nowy Jork — Halifax — Gdynia.

Nic dziwnego, że na pokładzie luksusowego statku Fiedler

trafia w sam środek bawiącej się śmietanki towarzyskiej

II Rzeczpospolitej. „Piłsudskim” wraca do kraju między innymi

Halina Konopacka, słynna dyskobolka, korzystająca „z urlopu

od męża”. Gdy poznaje Fiedlera, chce go natychmiast mieć

przy swoim stole. „Z ochotą przystałem na to wyróżnienie

i w istocie zgraliśmy się świetnie zaraz od pierwszej chwili” —

wspominał pisarz.

Na „Piłsudskim” Fiedler poznaje też Bolesława Wieniawę-

Długoszowskiego, osobistego adiutanta Józefa Piłsudskiego,

„nieco zgaszonego” z powodu niedawnej śmierci Marszałka,

a także Stefana Starzyńskiego, komisarycznego prezydenta

Warszawy.

Powrót do kraju jest jednak dla pisarza przykry. Dowiaduje

się, że pod jego nieobecność Andra wybrała się któregoś dnia

do restauracji przy placu Wolności, gdzie upiła się

w towarzystwie znajomego Fiedlera nazwiskiem Andrzejewski.

Ten „słaniającą się i półprzytomną Andrę zawiózł do siebie na

noc. Była przerażona, gdy rano się obudziła” — opisał ten

epizod Fiedler.

Podróżnik nie puścił sprawy płazem: „Po powrocie z Kanady

przy pierwszej okazji powiedziałem Andrzejewskiemu, że jest

bydlakiem i sukinsynem, i wyrżnąłem go w gębę”. Tak finał

sprawy opisał w swoich wspomnieniach, wydanych niemal

czterdzieści lat później. Czy tak rzeczywiście było — dziś nie

sposób już ustalić.

Kolejny kryzys w relacji z Andrą szybko przemija. Arkady

wierzy w jej wersję, że wszystko odbyło się bez jej woli i wiedzy.

Muszą jednak opuścić przyjemne gniazdko Pugeta przy

Berwińskiego. Zwracają lokal przyjacielowi, a sami korzystają


z okazji i latem 1936 roku wyjeżdżają na Wileńszczyznę.

Towarzyszą Bogdanowi Kreczmerowi, pracownikowi Muzeum

Zoologicznego w Warszawie, który „w arcysielskich

okolicznościach, na kresach Wileńszczyzny”, w otoczonej

lasem wiosce wyłapuje ssaki ryjówki. „Tworzyliśmy zgraną

paczkę, Andra była wspaniała, i chociaż podejrzliwi chłopi

z ukosa patrzyli na niezrozumiałe machinacje zdziwaczałych

przybłędów z miasta, świetnie się czuliśmy” — napisze po

czterdziestu latach Fiedler.

Tymczasem w jego głowie rozrasta się plan książki

o Kanadzie. Zmaterializuje się późnym latem, w ciepłe dni

września 1936 roku w chałupie niejakiego Jarlaczyka

w podpoznańskim Rogalinku, z rozległym widokiem na Wartę

i nadwarciańskie łąki. W chacie tej cumują z Andrą na kilka

miesięcy. Kanada pachnąca żywicą powstaje przy zapachu

żywicy — w zagajniku sosen, rosnących za chałupą. Fiedler

pracuje wśród nich, siedząc przy obłożonym słownikami

stoliku.

Niektóre gotowe rozdziały z miejsca drukuje „Gazeta Polska”.

Na bieżąco recenzuje je liczne grono znajomych i przyjaciół,

które odwiedza Fiedlera w Rogalinku: Kazimierz Śmigielski,

grafik Henryk Smuczyński, publicysta Kazimierz Pluciński,

Stanisław Kubicki i Allan Kosko oraz Bronisław Przyłuski (ci

ostatni to członkowie literackiej grupy „Prom”). Fragmenty

czyta im swoim zmysłowym głosem Andra — jako sekretarka

i pierwsza czytelniczka książek Fiedlera ma „trafny zmysł

krytyczny” .

„Gawędziarz niezrównany”
W październiku wydawnictwo „Rój” otrzymuje maszynopis

książki, a już trzy miesiące później, na przełomie 1936

i 1937 roku, Kanada pachnąca żywicą wychodzi na dobrym

papierze, z fotografiami autora. I znowu oszałamiający sukces:

książka sprzedaje się niemal tak samo dobrze jak Ryby

śpiewają w Ukajali. Pierwszy nakład rozchodzi się

błyskawicznie, trzeba go wznawiać. Kanada… doczeka się

w sumie kilkudziesięciu wydań polskich i zagranicznych.

Krytycy są zachwyceni.

„Książka jest pachnąca żywicą” — ocenia „Dziennik

Poznański”.

„Kanada pachnąca żywicą jest osiągnięciem doskonalszym

od poprzednich książek…” — orzeka Stanisław Witold Balicki,

recenzent teatralny i literacki.

Ksawery Pruszyński w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”

zauważa w książce bobry kanadyjskie, odkryte dla polskich

czytelników przez Fiedlera.

„Fiedler jest, jak to się mówi, urodzonym podróżnikiem

i urodzonym gawędziarzem… Książki świadczą nie tylko

o wielkiej bystrości psychologicznej Fiedlera, lecz również

o świadomej pracy nad wymową obrazów pisarskich” —

dorzuca sam Juliusz Kaden-Bandrowski, głośny pisarz

i sekretarz generalny Polskiej Akademii Literatury.

„Fiedler zbliża się do przyrody ze spokojem i czułością.

Zagłębiając się w puszcze nad Ukajali czy płynąc rzekami

i jeziorami wśród kanadyjskich lasów, poznaje świat przyrody

tak, jakby poznawał społeczeństwo ludzkie. W życiu

poszczególnych zwierząt szuka atrybutów ludzkiej natury —

cierpienia, radości, porywu, zniechęcenia” — zachwyca się

Juliusz Znaniecki z warszawskiego „Czasu”. „Książki Arkadego

Fiedlera cechuje niezwykła trafność określania i ujmowania

wrażeń, nawet najmniej uchwytnych, na pół zatajonych


w podświadomości. Cechuje je także umiejętność nazywania

wrażeń tak, aby utrwalone w mowie ludzkiej nie traciły nic ze

swoich pozaludzkich momentów. Język tych książek to język

prosty, plastyczny, pełen barwy i życia (…) Książki Fiedlera

opanował liryzm, czysty, szczery, mocny, taki jaki powstaje

zawsze w spotkaniu się głębokiej natury człowieczej

z przyrodą. Fiedler stał się romantykiem, poetą przyrody.

Poezja tkwi w każdym niemal opisie, w każdym przeżyciu,

towarzyszy wędrówkom człowieka i staje się ich wzniosłością”

— puentuje Znaniecki.

Alfred Jesionowski z „Prosto z Mostu” zakochuje się

w Kanadzie pachnącej żywicą z innego powodu: „Fiedler (…)

jest gawędziarzem niezrównanym, mówi spokojnie, zajmująco,

serdecznie i naturalnie, ma wrodzone poczucie harmonii (…).

Fiedler kocha życie, umie je kochać, i co ważniejsza, umie

innym zaszczepić miłość do życia”.

Po takich recenzjach Fiedler staje się ikoną polskiej

literatury podróżniczej. Bronisław Przyłuski, jedno z piór

grupy poetyckiej „Prom”, pisze o nim w 1936 roku taki wiersz:

Samotniku pobożny, strachu na papugi,

zatruty dnem cieplarni pijaku Amazonki,

łowco skrzydeł motylich, apostole długi,

przyjacielu storczyków, pułapko na pająki!

Dowiedz się, że od jutra po puszczy z tobą łażę,

ja z siatką od Dolores, a ty — z flintą nabitą,

a wracać będziemy lasem, gdzie morpho w tumanie marzeń

jak kokarda na główce twojej Basi zakwita.

Nad fenomenem niebywałej popularności Ryb… i Kanady…

pochylił się w 2016 roku Tomasz Kempiński. „Struktura obu


książek jest podobna. Ich treść została opatrzona podtytułami

na podobieństwo materiału prasowego, a poszczególne

felietony są kalejdoskopowym zbiorem najbarwniejszych

wrażeń z podróży poprzedzielanych fragmentami dotyczącymi

historii regionu, miejscowych bohaterów i postaci polskich

emigrantów” — wyjaśnia Kempiński. I dodaje: „Temu

sposobowi prowadzenia narracji Fiedler pozostał wierny do

końca życia. Metoda pracy pisarza była niezwykle prosta —

turystyczny wojaż przerywany przystankami co kilka dni,

a z każdego z nich nowy felieton — obrazek, niczym fotografia

na pamiątkę. Poszczególne obrazki zaś skonstruowane są tak,

aby można było budować różne opowieści, nie zawracając

sobie głowy chronologią zdarzeń”.

Po Kanadzie pachnącej żywicą Fiedler jest fetowany w całej

Polsce, ale nie brakuje też malkontentów. Atakuje go krewny

Aleksandra Janty-Połczyńskiego, autora po cichu

konkurującego z nim na korespondencje drukowane

w „Gazecie Polskiej”. Wiadomo, że zespół redakcyjny nakręcał

ten niewypowiedziany konflikt, sugerując Jancie-

Połczyńskiemu, że korespondencje Fiedlera są lepsze (zdaniem

Fiedlera w istocie chodziło o zbicie wygórowanych stawek

Janty-Połczyńskiego). Powodem ataku na Fiedlera jest

niedźwiedzica, zastrzelona przez niego w Kanadzie — krytycy

podnoszą, że miała dwoje młodych. „Ci młodzi byli już

dryblasami prawie dojrzałymi” — zaperzy się po latach

Fiedler. Krewnemu Janty-Połczyńskiego, zapalonemu

myśliwemu, nie podoba się również, że pisarz uchylił się od

strzału do zagrażającego mu łosia (zrobił to towarzyszący

Fiedlerowi Indianin). „Łowca Polski”, organ myśliwych, wydaje

na Fiedlera wyrok: „Nie jest i pewnie nigdy nie będzie

myśliwym”.
„To prawda” — odpowiada pisarz w prasie, wybijając

krytykom broń z ręki.

„Jestem teraz Cygan”

W połowie lat trzydziestych Fiedler nie potrafi już żyć inaczej,

niż w podróży — lub wyprawę planując. W listopadzie

1936 roku mówi dziennikarzowi „Kuriera Poznańskiego”

Tadeuszowi Kraszewskiemu w jednej z poznańskich kawiarni:

— Moje powołanie to nie pisanie książek, ale włóczęga po

świecie. Latami całymi nie wziąłbym pióra do ręki, siedząc na

miejscu tu, w Poznaniu. Muszę jeździć, odkrywać egzotyczne

kraje, poznawać nowe, niewidzialne dziwy. Dopiero

w atmosferze barwnej, rozbujałej egzotyki budzi się we mnie

dar dzielenia się z ludźmi wrażeniami, spostrzeżeniami,

odkryciami. Trudno! Muszą być i tacy.

— I co dalej zamierza pan robić? — pyta dziennikarz.

— Tu jest sęk — odpowiada Fiedler. — Skończyłem książkę,

więc nie mam tu nic do roboty. Mam wprawdzie propozycję

pisania o polskich puszczach, ale — szczerze mówiąc — ten

temat mnie nie porywa. Muszę jechać w szerszy świat, ale…

— Podła mamona?

— Otóż to! Zazwyczaj literaci zaczynają karierę, klepiąc

biedę. Gdy zdobędą poczytność, porastają w piórka. Ze mną

jest odwrotnie. Dawniej miałem pewne zasoby, mogłem sobie

pozwalać na kosztowne podróże. Ale zasoby się wyczerpały

i jestem teraz Cygan — jak przystało na porządnego literata.

Podróż do Kanady poważnie mnie nadszarpnęła. Nie mogę już

jechać do żadnego drogiego kraju. Południowa Ameryka jest

najtańsza. I — prawdę mówiąc — najbardziej mnie ciągnie.

Uważam ją za niewyczerpany dla siebie teren — jeździć


a pisać. Ale moi wydawcy są innego zdania. Na Południową

Amerykę nie dają pieniędzy.

Fiedler wspomina dziennikarzowi o propozycji wyjazdu do

Liberii. Ale przyznaje, że „kto raz usłyszał, jak »ryby śpiewają

w Ukajali«, zawsze będzie tęsknił do tego dziwnego,

cudownego, oszalałego, w bujności, w bogactwie barw kraju”.

„Dziwny jest ten Arkady Fiedler; taki z krwi i kości

Poznaniak, do swego miasta sercem przywiązany, i zawsze, na

drugiej półkuli nawracający doń myślami, i taki włóczęga-

poeta, i taki badacz-przyrodnik, i taki talent samorodny, jak

kryształ. Dumny może być z niego Poznań” — podsumowuje

dziennikarz „Kuriera”.

Między Wańkowiczem i Belą Gelbard, czyli uroki podróży

„Batorym”

„Urodzony włóczykij” z Poznania dostaje się na salony. Fiedler

coraz mocniej i pewniej wchodzi w świat polskich literatów.

Znajomość z generałem Gustawem Orlicz-Dreszerem,

oczarowanym jego książkami prezesem Ligi Morskiej

i Kolonialnej, a zwłaszcza ich spotkania w Poznaniu (między

innymi w kawiarni Dobskiego przy Fredry) powodują, że

Orlicz-Dreszer sprawia pisarzowi prezent: bezpłatny bilet na

dziewiczy rejs dopiero co zbudowanego pod Triestem statku

„Batory”. W Fiedlerze ujmuje generała to, że — w odróżnieniu

od całej chmary interesantów, od której zwykle nie mógł się

opędzić — pisarz nigdy go o nic nie poprosił.

Fiedler też jest Orlicz-Dreszerem zachwycony. „Pełen kultury,

poloru i urzekającego wprost wdzięku osobistego, bardzo się

polubiliśmy” — napisze o nim po latach.


Nowy polski transatlantyk — bliźniak oddanego wcześniej

„Piłsudskiego” — ma popłynąć szeroko reklamowanym

w prasie „Szlakiem Południa” — ze stoczni Monfalcone pod

Triestem przez Dubrownik do Barcelony, na Maderę, do

Londynu, wreszcie po 21 dniach zawitać w Gdyni.

Fiedler dociera do włoskiego portu koleją w marcu

1936 roku. Dostaje kabinę w klasie turystycznej — jest w niej

umywalka z ciepłą wodą. Takich miejsc w klasie turystycznej

było na „Batorym” 355; w znacznie lepszych warunkach —

w 26 luksusowych kabinach z własnymi łazienkami — płynęła

ścisła elita. Najmniej wygodne było 405 miejsc w klasie

trzeciej. Pisarz dzieli swoją kabinę z Piotrem Słomskim,

farmaceutą z Janowa Lubelskiego, i Gustawem Wuttke,

nauczycielem z Warszawy, autorem szkolnych podręczników

do geografii.

Świeżo oddany do użytku „Batory” to istne cacko: kolos ma

160 metrów długości i kilka pięter wysokości, na dziobie herb

— wilcze kły i stylizowane skrzydła husarskie. Wnętrza są

nowoczesne, a ich wystrój ma być reklamą polskiej sztuki

użytkowej.

Fiedler może poruszać się po siedmiu pokładach z kabinami

dla gości i załogi. Ponadto są trzy inne, między innymi

spacerowy i słoneczny. Pasażerowie mogą korzystać z sal

jadalnych, dansingowych, z wielkiej sali balowej, a ponadto

czytelni, trzech barów, basenu i sali gimnastycznej

z elektrycznym koniem i wielbłądem, rowerami, wiosłami oraz

ciężarami.

Arkady Fiedler towarzystwa nie unika. Choć płynie

w skromnej kajucie, otrzymuje zaproszenie do jadalni

pierwszej klasy. Przy stole spożywa posiłki obok sędziwego,

siedemdziesięciodziewięcioletniego wówczas, słynnego malarza

Wojciecha Kossaka i Zofii Unrug, żony admirała — dowódcy


polskiej marynarki wojennej (zresztą swojej dalekiej krewnej).

Fiedler zna obrazy Kossaka od małego — kopie Przejścia przez

Berezynę i Olszynki Grochowskiej wisiały wszak w jego

rodzinnym domu. Sam Kossak — dystyngowany starszy pan

z wąsem à la cesarz Wilhelm II — okazuje się wspaniałym

biesiadnikiem. „Stwarzał intymny klimat zaufania

i przyjaznych zwierzeń, chociaż nie pochodziłem z jego sfery

ani nie dobijałem się do dumnych dworów” — wspominał

Fiedler.

Na statku styka się też z mocno już schorowanym na uremię

Andrzejem Strugiem (pseudonim Tadeusza Gałeckiego,

publicysty, pisarza i masona) i jego żoną, a także z pierwszym

reporterem II RP — Melchiorem Wańkowiczem. Choć Fiedler

zna go jako założyciela i współwłaściciela „Roju”, teraz ma

okazję poznać go znacznie bliżej. Odnosi się do niego

z „kłopotliwą nieufnością”, mimo jowialności i dobroduszności

Wańkowicza spodziewa się z jego strony „łupnia w chwili

najmniej oczekiwanej”. Jest pod wrażeniem pracowitości

reportera i „niesamowitej smykałki do zbierania prasowych

materiałów: zaledwie Batory okrążył południowe Włochy

i dalej płynął na zachód, Wańkowicz już miał kilka świetnych

korespondencji o terenach Morza Śródziemnego, akurat

mijanych na trawersie. Nie wychodziłem z podziwu” — zwierzy

się Fiedler po latach w Wieku męskim — zwycięskim.

Na transatlantyku od początku rejsu panuje osobliwa

atmosfera. „Na dziewiczy rejs najpiękniejszym

i najnowocześniejszym transoceanikiem Bałtyku wybrało się

620 burżujów wyładowanych grubszą forsą, którzy obżerali

się, pili, werandowali i byczyli za wszelkie czasy” — napisał po

powrocie do Gdyni Wańkowicz. A w miesięczniku „Morze”

ironizował: „Wody z takich statków nie widać za wiele

i najłatwiej byłoby mi pisać do rubryki »moda i salon«”.


Towarzystwo bawi się w myśl obowiązującego podczas rejsu

motta: „Dziś czas na wino i dziewczyny młode. Jutro — na

kazanie i sodową wodę”. Sam czterdziestoczteroletni wówczas,

mocno krągły Wańkowicz od wina nie stroni. Raz po popijawce

w barze gramoli się na wierzchołek masztu i kategorycznie

odmawia zejścia. Sprowadzenie go na pokład trwa kilka

godzin, bo wobec mocno bujającego morza literat dostaje

ataku paniki.

Nie ulega wątpliwości, że na „Batorym” Fiedler podpatruje

najlepszego reportera w kraju. Jest tak zachwycony

Wańkowiczem, że po zejściu na ląd w Barcelonie i wypiciu

sporej dawki wina podchwytuje jego pomysł, by odwiedzić

tamtejszy burdel i zobaczyć całujące się córy Koryntu. Chętnie

przy tym służy jako tłumacz z hiszpańskiego — języka, który

poznał z grubsza nad Ukajali.

We wspomnieniach, napisanych wszakże z pozycji

osiemdziesięciolatka, Fiedler nie omieszkuje zaznaczyć, że na

igraszki prostytutek patrzył „ze skonfudowaną miną, raczej

z odrazą”.

„Wańkowicz stał nieruchomo z boku i z cynicznym

grymasem na twarzy udawał, że jest ponad wszystkim, jednak

błyszczenia swych oczu nie mógł opanować” — podkreślił

Fiedler po latach. Czy błyszczały także wtedy oczy Fiedlera?

Tego możemy się jedynie domyślać.

Na pokładzie „Batorego” próbuje go podbić nieco narwana

i mocno ekscentryczna Bela Gelbard, pochodząca z kupieckiej

rodziny żona warszawskiego architekta, jedna z uczestniczek

wyprawy do barcelońskiego lupanaru. Płynie w kabinie klasy

trzeciej, najniższej, rozpowiadając na lewo i prawo o swoich

licznych mężach i kochankach.

„Bela w stosunku do mnie była rozkoszna” — wspominał

Fiedler. „Należąc w Warszawie do kliki przeestetyzowanych


snobów kawiarnianej bohemy, patrzyła z góry na poznaniaków

i także mnie uważała za niewydarzonego, choć wybijającego

się prostaka. Ceniła u mnie niejaki talent i romantyczne

przygody w puszczy, więc rzuciła się na mnie jak na gotowy

żer i chciała, szalona żona Putyfara, mieć mnie na rozkładzie”.

Fiedler skutecznie opiera się zalotom

ponadczterdziestoletniej amantki o semickich rysach. Ona,

„powarkując jak zraniona lamparcica” (słowa Fiedlera), godzi

się w końcu z porażką. Ostatecznie poprzestają na przyjaźni,

zresztą na długie lata.

Na zdjęciu z prywatnego albumu pisarza widać go na

pokładzie w marynarskiej czapce na głowie, trzymającego się

blisko młodziutkiej, dwudziestotrzyletniej wtedy Moniki

Żeromskiej, córki autora Przedwiośnia i studentki Akademii

Sztuk Pięknych. Powabna Monika kręci go bardziej niż jego

rówieśniczka Bela. Być może to Fiedlera dotyczy więc zapisane

we Wspomnieniach Żeromskiej enigmatyczne zdanie: „Pewien

starszy, wtedy dla mnie starszy, pan stał się dla mnie

pachołem cumowym, co mi bardzo pochlebiało, bo był szalenie

przystojny”.

Monika Żeromska, autorka kilku tomów wspomnień,

odnotowała, że w Fiedlerze „zakochała się od samego początku

podróży ta przerażająca Bela Gelbard. Zakochała się tak

namiętnie, że przez cały dzień słychać było jej przeciągłe

wołanie: »Arkady, Arkady« w rozmaitych miejscach statku. Po

pewnym czasie, jak mówiono, Fiedler ukrył się w maszynowni

czy w magazynach »Batorego«, wychodząc na żer tylko nocą”.

Po wojnie Bela Gelbard — wtedy znana pod dwojgiem

nazwisk Czajka-Stachowicz — stanie się ważną postacią

w Milicji Obywatelskiej i w istotny sposób wpłynie na losy

pisarza.
Na razie jednak nic nie zapowiada kłopotów. Przyjaźń

Arkadego z Belą przetrwa mimo nieudanej próby romansu.

Fiedler będzie o niej pamiętał — w 1938 roku, wracając

z Madagaskaru, podaruje Beli żywego ichneumona. „A ona,

wzorując się na słynnym obrazie Damy z łasiczką Leonarda

da Vinci, idąc do kawiarni, z dumą nosiła ichneumona między

swoim biustem” — relacjonował Fiedler. „Zabawa trwała dwa

miesiące. Pomimo że dokładnie Belę pouczyłem, jak karmić

ichneumona, przekarmiła go, po czym zbyt wielką porcją

rycyny przecięła pasmo jego dni, (…) powodując śmierć

zwierzęcia”.

Nie przeszkodzi to Beli Gelbard obarczyć Fiedlera winą za

śmierć pupila.

Na „Batorym” podróżnik styka się też z Ireną Eichlerówną,

wówczas wielką gwiazdą polskich scen teatralnych. Aktorka

wyjątkowo źle znosi huśtanie okrętem między Dubrownikiem

a Barceloną. „Aktorka o boskim głosie, dochodząca do szczytu

swego talentu, młoda jeszcze, daleka wciąż od trzydziestki,

wybrała się na rejs, by w »zaciszu« spędzić kilka tygodni

sielanki z jakimś młodym przemysłowcem” — wspominał. Nie

wiedział, że ten młody przemysłowiec to bajecznie bogaty

Bohdan Stypiński, a para od dwóch lat była już małżeństwem.

W swoich wspomnieniach z podróży „Batorym” wiosną

1936 roku Fiedler szeroko opisuje inną wyprawę pasażerów

transatlantyku do domu płatnych uciech — tym razem

w dzielnicy Bousbir w Casablance (wszystko po to, „by doznać

dreszczyku przyglądania się z bliska upadłym dziewczętom” —

wyjaśni). Z tekstu nie wynika wprost, że on sam również brał

w niej udział. Mnogość podanych szczegółów nakazuje

przyjąć, że nie jest to wykluczone. A może po prostu poznał tę

historię z relacji Wańkowicza?


Pracujące prostytutki nie są zachwycone wizytą europejskich

„podglądaczy” — i gotują męskiej części wycieczki zaskakującą

niespodziankę. Niespodziewanie podchodzą do mężczyzn,

sięgając do rozporków ich spodni. Zbita z tropu męska

publika i ich zniesmaczone towarzyszki salwują się ucieczką.

Według Wańkowicza, ofiarą „małej, kudłatej Arabeczki” miał

paść Kazimierz Rudnicki, właściciel ziemski z Michałowa.

A wszystko działo się na oczach towarzyszących mu dam.

Podczas kolacji Wańkowicz relacjonował ze śmiechem:

— Arabeczka chciała hrabinom ekshumować obiekt znany

im już tylko z zamierzchłych wspomnień. Księżna błagała,

bym go ratował, ale odpowiedziałem, że sam mam zbyt wiele

do stracenia, a wessaną jak pijawkę Arabeczkę oderwali

chwilę później uzbrojeni w bagnety żandarmi.

Co ciekawe, jeśli wierzyć zapiskom Fiedlera, zbliżając się na

pokładzie wesołego nad miarę statku do Polski, martwił się

o moralność Andry: „Czy jej temperament znowu sprawi

cholernego figla i dowiem się o niepoczytalnych odskokach?

Ale tym razem nic przykrego nie nastąpiło. Dziewczyna

zachowała się wzorcowo przez cały czas rozłąki. Po powrocie

do Poznania mogłem ją z całego serca mocno przytulić do

siebie”.

Jak on to ustalił — trudno już dociec.

Polska kolonia, czyli na Madagaskar

W 1936 roku Fiedler jest już celebrytą. O jego przygodach

rozpisuje się z pasją ogólnopolska prasa. W Wigilię 1936 roku

pisarz opowiada na łamach „Kuriera Polskiego” o innym

Bożym Narodzeniu, spędzonym poza krajem, w amazońskiej

puszczy. I o swojej przygodzie z anakondą.


„Hodowałem tego olbrzyma. Anakonda ma 5 metrów

długości, a gruby jest jako udo człowieka” — relacjonował

Fiedler. „Po pewnym czasie mój wąż stał się nieruchawy,

przestał jeść. Myślałem, że zachorował, że jest niegroźny

i postanowiłem z nim razem zrobić efektowne zdjęcie. Wziąłem

go wpół, dwóch ludzi za głowę i ogon, kiedy nagle wąż wyrwał

się i wgryzł zębami w moje ręce. Przeżyłem dość niebezpieczną

chwilę. Anakonda jest tak silny i napastliwy, że zabija wołu.

Oczywiście bez jadu, bo go nie ma. Zanim zdołano

unieszkodliwić napastnika — byłem już dość poturbowany.

Fotografia się nie udała, a Święta były smutne,

melancholijne”.

W styczniu 1937 roku w „Wiciach Wielkopolskich” swoje

spotkanie z Fiedlerem opisuje Marian Turwid. Jego żona

spędziła kilka lat na Madagaskarze, więc pisarz odwiedza

Turwidów, by dowiedzieć się czegoś o wyspie i jej

mieszkańcach.

„Zjawił się. Ciasna przestrzeń naszego mieszkania, zdawało

się, skurczyła się jeszcze bardziej” — relacjonował na łamach

„Wici” Turwid. „Bo gość nasz wniósł z sobą jakąś — szerokość,

rozmach jakiś nie na miarę, pożal się Boże, standardowego

człowieka i jego nowoczesnych klitek. (…) Nie sposób

wyobrazić sobie Fiedlera w takim czy innym mundurku,

maszerującego grzecznie, w szeregu, równym kroczkiem ku

jakiemuś wspólnemu szczęściu. Od razu widać: to jest

człowiek, który maszeruje sam. (…) Fiedler nie lubi pustego

efektu wielu słów. Zna wagę słowa, szczerego, prostego,

męskiego słowa. Mówi mało i jakby trochę z trudem. »Tak

samo«, przyznaje się szczerze, »jest z moim pisaniem. Pisanie

— to dla mnie wielki trud. (…) Nie umiem pisać na zawołanie.

Piszę tylko wtedy, kiedy zmusza mnie do tego nakaz

wewnętrzny«”.
Zamorskie wyprawy wciągają go jak ruchome piaski. Ledwie

wraca z rejsu na „Batorym”, a już szykuje się do nowej

podróży — tym razem na celownik bierze Tahiti. Los chce

jednak inaczej — dostaje propozycję zbadania Madagaskaru.

Ajaj, Madagaskar,

Kraina czarna, skwarna,

Afryka na wpół dzika jest!

Tam drzewa bambusowe,

orzechy kokosowe,

tam są dzikie stepy,

tam mi będzie lepiej.

Ajaj, ja lubię dziki kraj!

— brzmią słowa niezwykle wówczas popularnego radiowego

szlagieru. Fiedler na pewno go zna, grają go wtedy na okrągło.

Wyspa na Oceanie Indyjskim, u wschodnich wybrzeży

Afryki, należy do Francji, ale polska Liga Morska i Kolonialna,

licząca w końcu lat trzydziestych ubiegłego wieku niemal

milion członków organizacja wspierana przez sanację,

z generałem Gustawem Orlicz-Dreszerem — przyjacielem

Fiedlera — na czele, właśnie tam rości sobie prawa do

zapewnienia Polsce zamorskiej kolonii. Podejmuje nawet

nieformalne rozmowy z Francuzami na temat polskiej

kolonizacji Madagaskaru.

Sanacyjnym władzom Polski już od końca lat dwudziestych

ubiegłego wieku marzy się zamorska kolonia, która z jednej

strony potwierdziłaby mocarstwowy status Rzeczpospolitej,

a z drugiej — uwolniła kraj macierzysty od przeludnienia wsi

(także od elementu żydowskiego). Już w 1929 roku Liga

Morska i Rzeczna, poprzedniczka Ligi Morskiej, pod hasłem

„Żądamy kolonij dla Polski!” podejmuje próbę rozkręcenia


akcji kolonizacyjnej w Angoli. Gdy polska prasa trąbi, że

Polska lada moment odkupi ten afrykański kraj od Portugalii,

stanowcza odmowa Portugalczyków w 1930 roku szybko ucina

te mrzonki.

Rozochoceni zwolennicy polskich kolonii nie porzucają

jednak ambicji. Paradują na większych patriotycznych

imprezach w egzotycznych, tropikalnych mundurach

i korkowych hełmach, niosąc transparenty z przekazem: „Siła

Polski leży w koloniach”. Tyle że najpierw trzeba je zdobyć.

Kolejne roszczenia, a raczej rojenia Ligi Morskiej

i Kolonialnej dotyczą Kamerunu, potem Liberii, wreszcie

rejonów Brazylii zamieszkanych przez tamtejszą Polonię.

I znowu fiasko. W 1936 roku na cel idzie więc Madagaskar.

Sęk w tym, że francuska dyplomacja nie odpowiada na polskie

awanse entuzjastycznie. W Paryżu dominuje oziębłość

i dystans.

Propozycję rekonesansu na Madagaskarze składa Fiedlerowi

Bogusław Miedziński, redaktor naczelny „Gazety Polskiej”,

czołowego organu sanacji. Tłumaczy podróżnikowi, że Polska

jest zainteresowana możliwościami kolonizacyjnymi słabo

zaludnionej wyspy. Dlatego wysyła tam Komisję Studiów

z majorem Mieczysławem Lepeckim na czele. Komisja ma

zbadać, czy na Madagaskarze można by osiedlić emigrantów,

zwłaszcza żydowskich. Polskie władze planują bowiem

przesiedlić tam tych spośród około 3 milionów obywateli

wyznania mojżeszowego, którzy nie zechcą wyemigrować do

Palestyny. Nie bez znaczenia jest też przeświadczenie kół

rządzących o „przeludnieniu” Polski — przyszła kolonia na

Madagaskarze ma dać pracę bezrolnym i bezrobotnym z kraju

nad Wisłą.

Lepecki — w ostatnich latach życia osobisty adiutant

marszałka Piłsudskiego — jest też znany z autorstwa książek


podróżniczych o Ameryce Południowej. Władze nie mają

jednak nadmiernego zaufania do jego nadzwyczaj

optymistycznych raportów. Dlatego Miedziński prosi Fiedlera,

by ten — jako badacz przyrody, folkloru i „urody Malgaszek”

— zgodził się pojechać razem (choć niezależnie) z trzyosobową

Komisją Studiów i napisał równolegle własny, niezależny od

ustaleń komisji raport.

— Po sukcesie Ryb…, a później także Kanady pachnącej

żywicą, ojciec miał w kraju status eksperta — zwraca uwagę

Arkady Radosław Fiedler.

Pisarz zgadza się, tym bardziej że część niezbędnych

wydatków oferuje wziąć na siebie Ministerstwo Spraw

Zagranicznych. Zastrzega sobie swobodę działania na wyspie

i „niezależność w ocenie widoków emigracyjnych”, obawia się

jednak reakcji Lepeckiego. „Lecz przede wszystkim nęcił mnie

Madagaskar (…) swą tajemniczością i także urokiem swych

mieszkańców (…)” — wyjaśniał po latach. Nęci go przyroda,

„drapieżne krokodyle” żyjące obok „potulnych lemurów”

i puszcze tropikalne, podobne do amazońskich. „No,

i ludność, a zwłaszcza kobiety, opiewane tak gorąco przez

francuskich podróżników. Czym kuszące Tahiti było na

Pacyfiku, tym Madagaskar na Oceanie Indyjskim” — pisze we

wspomnieniach.

Szczerze przyznaje, że w tym okresie był to dla niego

argument niezwykle ważki. Żar jego relacji z Andrą — „miłą,

ale chwiejną przyjaciółką” — wygasł, znalazł się w „ślepej

uliczce”. Z kilku zdań, jakie napisze później na ten temat,

można między wierszami wywnioskować, że sporo młodsza,

atrakcyjna dziewczyna nie była mu wierna („wzruszająco

oddana tylko tak długo, jak byliśmy blisko siebie”). Wpędzała

go w ciągły niepokój.
„Dotkliwie odczuwałem brak kobiecego ciepła” — wyzna po

latach. Fiedler spodziewa się, że na Madagaskarze będzie mógł

„napawać się pełną duszą — wybaczcie mi asceci i abnegaci —

kobiecością Malgaszek”.

„Jeśli Madagaskar miał stać się Wielką Przygodą, to

Malgaszki musiały w tym odgrywać niepomierną rolę” —

podsumował po latach. Mimo poważnego wieku (pisał wszak

te słowa jako osiemdziesięciolatek) nie krył się z tym, co było

prawdziwą podnietą do tego wyjazdu. W jego postawie znalazło

zapewne odbicie ówczesne przekonanie świata białych

Europejczyków, że kolonie są dla nich rezerwuarem

wszelakich, również erotycznych, doznań.

Przyznaje to pośrednio Arkady Radosław Fiedler, syn

pisarza:

— Ojciec bez dwóch zdań był zafascynowany egzotycznymi

kobietami. Czytał zresztą wiele francuskich książek na temat

niezwykłości Malgaszek.

Szykując się do wyprawy i załatwiając wszelkie formalności

w Warszawie, Fiedler spędza popołudnia w „Ziemiańskiej” —

wówczas mekce polskiego świata literackiego. Pije tam kawę

z Ksawerym Pruszyńskim, ma też okazję porozmawiać

z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, pisarzem, krytykiem

i satyrykiem.

Poznaje także Wiktora Grosza, wtedy tłumacza, który

w Polsce Ludowej zostanie generałem. Ta znajomość —

podobnie jak przyjaźń z Belą Gelbard — okaże się po wojnie

niezwykle cenna.

„Czy gra jest warta świeczki?”


Na Madagaskar wyrusza wiosną 1937 roku. Do Afryki

podróżuje przez rumuńską Konstancję, Hajfę i Suez. Z Hajfy

dojeżdża najpierw autobusem, autostradą do Jerozolimy.

Przez trzy tygodnie mieszka w pensjonacie polskich zakonnic

w Palestynie, w centrum Jerozolimy. W drodze pisze

korespondencje do prasy — z niebezpiecznego, wybuchowego

miasta, w którym od ubiegłego roku giną w zamieszkach

żydowscy imigranci, brytyjscy żołnierze, a przede wszystkim

Arabowie, wyrażający sprzeciw wobec nasilającego się

napływu Żydów z Europy. Odwiedza kibuce, założone przez

żydowską młodzież na osuszonych błotach na zachód od

jeziora Genezaret. Jest zachwycony prężnością budujących je

młodych. „Żadnych niemrawców, żadnych pejsatych, tak

licznych w Polsce. Ani w domu, ani na polu ci mężczyźni

i kobiety nie rozstawali się z bronią. Była to godna podziwu

rewelacja” — napisze w autobiografii.

Na początku maja 1937 roku wsiada w pociąg z Jerozolimy

do Port Said. Tam czeka dwadzieścia godzin na statek

„Campiègne”, wystarczająco długo, by poznać natarczywych

„alfonsów, kanciarzy, zepsutych chłopczyków, wydrwigroszów,

handlarzy ciał męskich i żeńskich, szachrajów od świńskich

fotografii i — zwykłych żebraków”. Daje im się złamać tylko raz

— kupuje od starego arabskiego handlarza portfel, jednak nie

za 10 dolarów, jak chce Arab, a jedynie za półtora dolara.

Pugilares okazuje się — wbrew pozorom — świetnym

zakupem. Fiedler będzie go używał aż do końca swoich dni —

pojedzie z nim na cztery kontynenty.

Na „Campiègne” spotyka się z Komisją Studiów w składzie:

major Mieczysław Lepecki, agronom Salomon Dyk (z Tel-

Awiwu) oraz Leon Alter, przedstawiciel żydowskiego

towarzystwa emigracyjnego Jeas z Paryża. Komisja płynie

klasą pierwszą, Fiedler — drugą.


W podróży na Madagaskar nieustannie pisze relacje dla

prasy. Opisuje w nich zresztą nie tylko napiętą atmosferę

w Palestynie czy „łajdackie miasto” Port Said, ale także

perypetie podróży statkiem „Compiègne” po Morzu

Czerwonym. Jest bacznym obserwatorem, nie stroni więc od

smakowitych detali z życia współpasażerów. „Koło Jemenu

dzieje się także rzecz chwalebna: wielkie gorąco umoralnia

statek” — zauważa w jednym z artykułów. „Dotychczas

pasażerowie, przeważnie Francuzi, bawili się na całego,

flirtowali ile wlazło, pożądali żony bliźniego swego.

»Compiègne« pod tym względem nie stanowi żadnego wyjątku.

Jest taka żona pożądana, dość ponętna, która ma psa

w pięknych oczach. Elle a du chien. Jej mąż ma tęgi brzuszek,

jej gach tęgie bary. W Suezie żona żartowała głośno, że chce

się rozwieść. Mąż rechotał z tego żartu, gach milczał.

Wieczorem tego dnia gach niewiastę całował, może także dla

żartu. Koło Mediny — zdaje się — posunął flirt dość daleko.

Wtedy gach uśmiechał się, mąż milczał. Po tym, koło Jemenu,

nastało omdlewające gorąco i rozbroiło wszelkie tkliwe

zachcenia. Więc teraz mąż uśmiecha się, gach milczy”.

Na wyspę docierają na przełomie maja i czerwca. Fiedler

początkowo towarzyszy komisji w pięciu wyprawach, jakie

dwoma samochodami wykonuje ekipa Lepeckiego w głąb

Madagaskaru. Pisarz wspomina te wyprawy krótko, w tonie

lekko prześmiewczym: „Pędziliśmy na łeb na szyję, by móc

poszczycić się wielu tysiącami przemierzonych kilometrów

(ambicja wtedy jeszcze dość modna) i potem szybko

wracaliśmy do Tananariwy, stolicy kolonii. Szybko wracaliśmy,

bo Lepecki nie był zbyt pewny przychylności francuskich

władz, a chciał trzymać rękę na pulsie ich nastrojów”.

Kontrola jest potrzebna, bo Francuzi spoglądają na polskie

aspiracje chłodno, z udawaną tylko przychylnością. Lepecki


dochodzi do wniosku, że najlepszym miejscem do ewentualnej

kolonizacji wyspy jest północny rejon Ankaiziny, w dolinie

rzeki Maeverano. Jak sądzi, można tam osiedlić 50–70 tysięcy

Europejczyków (rolników, drobnych przemysłowców

i pracowników branży rolniczej). Te założenia opisze w książce

Madagaskar, która ukaże się w 1938 roku.

Fiedler nazwie po latach te rewelacje mianem „potwornej

przesady”, a także „niepoczytalną fantazją, naiwną mrzonką”,

a nawet „utopią”. Sam zostanie na Madagaskarze o wiele

dłużej — wróci do kraju dopiero w październiku 1938 roku,

z przekonaniem, że wizja Lepeckiego jest do cna nierealna.

Tym bardziej że nastroje na wyspie — i we Francji — były

zdecydowanie przeciwne planom emigracji polskich Żydów.

Na miejscu miewa niebezpieczne przygody. Jeśli wierzyć jego

relacji, w jednej z wiosek wraz ze swoim towarzyszem

Bogdanem Kreczmerem (który przyjechał na Madagaskar

wcześniej) dostają się pod osąd miejscowej ludności, która

dawno nie widziała białych. Tubylcy chcą zmusić Polaków do

zażycia trucizny. „Gdybyśmy nie przeżyli trucizny, wina byłaby

udowodniona. No, ale jakoś wyszliśmy cało, truciznę podano

kogutowi, który zdechł, i w którym pewnie siedział zły duch”

— opowiadał wiele lat później z przymrużeniem oka polskiej

prasie Fiedler.

Do Polski wraca z gotowym rękopisem książki Jutro na

Madagaskar. Tytuł brzmi przewrotnie, zważywszy, że w swojej

książce Fiedler polemizuje z rojeniami Lepeckiego o masowej

polskiej emigracji na wyspę. „Obwarowałem ją tylu

zastrzeżeniami, rozbujały polot Lepeckiego ująłem w takie

wędzidła, napomykałem o tak olbrzymich a koniecznych

nakładach melioracyjno-inwestycyjnych, zanim posłano by

tam pierwszego osadnika, że okrutnie rozczarowałem naszych

zatwardziałych utopistów” — podsumował we wspomnieniach,


pisanych już w innych realiach, w PRL z lat siedemdziesiątych

ubiegłego wieku.

W epoce „najlepszego z ustrojów” nie wypadało jednak

entuzjastycznie odnosić się do kolonialnych mrzonek II RP.

Fiedler liczył chyba na to, że jego dawni czytelnicy zapomnieli

już o tym, co napisał w ostatnim rozdziale książki

o Madagaskarze, wydanej w 1939 roku. Wtedy był cokolwiek

mniej pesymistyczny. „Wierzę w polskie jutro na

Madagaskarze. Nie z uczuć wyłącznie i nie ze zwodnych urojeń

ani płochych nadziei wypływa wiara, lecz buduję ją na

twardym gruncie rzeczowej kalkulacji i sumiennego rozbioru

niektórych elementów zagadnienia. Wierzę przede wszystkim

dlatego, gdyż jest tam ziemia wolna i żyzna i jest klimat

podobny do klimatu w Paranie. (…) Tysiące rodzin

osadniczych może tu znaleźć dobrobyt i szczęście” —

podkreślił z naciskiem w Jutro na Madagaskar.

W połowie listopada 1938 roku kończy raport dla MSZ.

W styczniu 1939 roku ministerstwo zaprasza go na spotkanie

z kilkunastoma urzędnikami i specjalistami od spraw

emigracji. Fiedler czyta im dość krytyczne opracowanie. Jego

główne tezy, ujęte na 40 stronach, znalazłem w osobistych

papierach pisarza.

„Tak więc należy stwierdzić bez obsłonek, że Francuzi nie

chcą na Madagaskarze ani imigracji żydowskiej, ani w ogóle

innej imigracji z Polski, zbyt licznej, więc politycznie

niebezpiecznej” — stawia jasno sprawę Fiedler. Nie wyklucza

możliwości polskiego osadnictwa na Madagaskarze, ale jego

ewentualną skalę określa znacznie skromniej. Zdaniem

pisarza, na początek możliwa byłaby akcja osiedleńcza dla

1500 „rdzennie polskich rodzin chłopskich (…) na razie na

próbę” w dystrykcie Bealanana — tylko taką grupę

imigrantów mogłyby bowiem zaakceptować władze francuskie.


„Nasuwa się pytanie, czy w ogóle dla nas gra warta świeczki

i czy tysiąc (do tysiąca pięćset) rodzin polskich, rzuconych na

Madagaskar, nie będzie dla nas pozycją straconą. Otóż

stanowczo i z całym naciskiem twierdzę, że nie będzie pozycją

straconą, lecz wybitnie dodatnią” — przekonuje.

Zaleca jednak cierpliwość i spokój: „Przy tym nie należy nam

zapominać ani na chwilę, że dzisiejsza Francja, z której

osłabienia i jak gdyby choroby zamierzamy korzystać, jest

właśnie wskutek tej choroby przewrażliwiona i podejrzliwa.

Dlatego nie [należy] wysyłać wielkich misji o szumnych

nazwach i fanfarach” — radzi w swoim raporcie. I dodaje, że

wzorem polskiego osadnika powinien być człowiek „skromny,

szary, niepodejrzany, nie rzucający się w niczyje oczy (…)”. „Im

mniej widzialna będzie ręką nim kierująca, tym większe

korzyści odniesie sprawa polska” — puentuje Arkady Fiedler.

Tezy pisarza-podróżnika znajdują zrozumienie w MSZ, jego

raport nie jest mocno atakowany. Być może dlatego, że polskie

MSZ ma już wtedy inne problemy — w Europie znowu robi się

niebezpiecznie. III Rzesza rośnie w siłę, anektuje Kraj Sudetów

i zaczyna wysuwać żądania wobec Polski.

Fiedler jakby przeczuwa, co się święci. Podczas wizyty

w MSZ podpytuje urzędników o szanse Polski w ewentualnym

starciu militarnym z III Rzeszą. Słyszy standardową

odpowiedź: Polska jest silna i da sobie radę.

„O, urocza Kintano, o wspaniała Kintano!”

Podczas pobytu na Madagaskarze Fiedler żyje nie tylko —

a może nie przede wszystkim — kwestią kolonizacji wyspy.

W pełni wykorzystuje daną mu przez los okazję do poznania

Madagaskaru, jego przyrody i mieszkańców. W tym


urokliwych, zmysłowych Malgaszek, co przysporzy mu potem

kłopotów.

„Był to intrygujący szmat powierzchni ziemi jakby nie

z naszego świata rodzony, jakby nietkwiący w dzisiejszej

epoce, i w istocie zagadkowe tu było wszystko: roślinność,

zwierzęta, ludzie, zamierzchła historia ziemi. Jeszcze ciągle

znajdowano na wyspie jaja-giganty epiornisa, wymarłego

niedawno strusia-olbrzyma, który przeszedł do legend Arabów

jako straszliwy ptak Rok” — opisał madagaskarskie przeżycia

po latach. „Wpadłem tu w dziwaczniejszą egzotykę, niż istniała

w Amazonii, i wszystko było jakieś romantyczniejsze,

szczególnie ludzie urzekali swym wdziękiem i dorodnością;

byli frapujący i fantastyczni. Kobiety nie zawiodły. Francuzi

mieli rację. Malgaszki były wyjątkowo powabne. Ich zaborcza

kobiecość, obok której nie można było przejść obojętnie,

stanowiła jakiś ważny, wręcz kluczowy element

w madagaskarskiej rzeczywistości. Była zmysłowym spoiwem

między przybyszem a niedocieczoną wyspą”.

Na dalekie południe wyspy wybiera się z „uroczą Kintaną”.

W okolicach Fortu Dauphin zaglądają razem w drapieżne

kielichy owadożernych nepenthes. Ale nie egzotyczne kwiaty

wzbudzają największy zachwyt Fiedlera. Na zabój zakochuje

się w siedemnastoletniej malgaskiej towarzyszce. „Przez cały

rok trwała nasza płomienna przyjaźń z Kintaną” — napisze

niemal czterdzieści lat później, jako żonaty mężczyzna po

osiemdziesiątce. „Przez cały czas tonąłem w zachwycie, aż do

ostatniej chwili mego pobytu na Madagaskarze pozostał mój

podziw, moje uwielbienie dla dziewczyny. O, urocza Kintano,

o wspaniała Kintano!”.

Dziewczyna tak mocno zapadnie w pamięć pisarza, że kiedy

wróci na Madagaskar w 1965 roku, odnajdzie Kintanę w jej

domu w Tananariwie: „Powodziło się jej dobrze,


a czterdziestopięcioletnia dama była wciąż pełna wdzięku

i urody, tylko że teraz dojrzalszej niż ongiś. Była od lat

mężatką — wyszła za malgaskiego lekarza czy weterynarza —

doczekała się dwojga dzieci, córki i syna. Z dawnych lat, jak

się okazało, zachowała dla mnie wiele ciepła i szacunku” —

wspominał Fiedler.

Kiedy przypomni Kintanie, że podczas pierwszego pobytu na

wyspie nie dane mu było wraz z nią odwiedzić ustronia

Tampoketsy, Kintanta roześmieje się.

— Przecież nic nie stracone — zawołała, porwana zapałem. — Powinienem

teraz jechać na Tampoketsę, spełnić swe dawne sny i napisać śliczną książkę,

i oczywiście mieć przy sobie młodą, chętną dziewczynę, która „ułatwi mi życie

pod namiotem”.

To mówiąc, klasnęła w dłonie i przywołała swą córkę. Gdy dziewczyna

przyszła, Kintana ubawiła się moją zgłupiałą miną i wybałuszonymi ślepiami:

Juliette — dwudziestoletnia córka — była fantastycznie podobna do Kintany

z roku 1937.

— wspomni Fiedler w pisanych u schyłku życia w Kobietach

mej młodości.

Trudno się dziwić Fiedlerowi, że w 1937 i 1938 roku uległ

czarowi Malgaszek. Podobny los spotyka bowiem na

Madagaskarze jego towarzysza podróży — Bogdana

Kreczmera, przyrodnika, który przebywał na wyspie już

wcześniej i pomógł mu zdobyć liczne zbiory. W Kreczmerze

z wzajemnością zakochała się „dwudziestoletnia dziewczyna,

wyjątkowo śliczna Rambodo ze szczepu Sakalawów”. Po

powrocie do Polski Kreczmer „nie mógł już o niczym innym

myśleć, jak tylko o jednym, mianowicie jak żyć i istnieć bez

Rambodo”. Madagaskarskie fatum zaciążyło negatywnie na

jego życiu — nie doszedł do skutku jego związek z Polką, a on


sam, schorowany, zmarł w kilka lat po wojnie, „wciąż mając

na myśli tę jedną Sakalawkę”.

Oprócz wrażeń literackich i tęsknoty za Kintaną

w 1938 roku Fiedler przywozi do kraju niemal 30 tysięcy

suchych owadów oraz ponad 210 butelek z owadami wodnymi.

Chce je przekazać Państwowemu Muzeum Zoologicznemu

w Warszawie, za zbiory żąda początkowo 5 500 złotych.

Muzeum odpowiada jednak, że na taki wydatek go nie stać.

I delikatnie przypomina, że przed wyjazdem pisarz

zapowiadał, że część zbiorów odstąpi za darmo.

Muzeum proponuje Fiedlerowi 2 tysiące złotych, ostateczna

umowa o przekazaniu eksponatów opiewa na 3 tysiące.

Fiedler decyduje się odstąpić honorarium Kreczmerowi.

Biurokracja, a także wyjazd Fiedlera na Tahiti, spowodują, że

jego przyjaciel pieniędzy nie otrzyma.

W wydanej w rekordowym tempie — już na gwiazdkę

1938 roku — książce o Madagaskarze wątek potencjalnej

polskiej emigracji to tylko jeden z wielu tematów, stanowi

ledwie jej dziesiątą część. Czytelnicy znowu są zachwyceni.

Krytyka również.

„Arkady Fiedler jest wielkim, może największym z naszych

współczesnych literatów…” — orzeka Ksawery Pruszyński

w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. „Wyczarowuje nam

Madagaskar, jak Kipling wyczarował Indie, jak Sieroszewski

rozkuł Syberię z lodów… Jeżeli z całego Madagaskaru

pozostanie tylko nowy tom Fiedlera, to jednak i to dobrze!”

„Książka jest tak żywa i plastycznie barwna, iż czyta się ją

jak fascynującą powieść” — ocenia Czesław Centkiewicz, sam

podróżnik, w „Wiadomościach Literackich”.

„Płomienna miłość życia sprawia, że każda podróż żywiołowo

raduje Fiedlera” — puentował w felietonie „Gazety Polskiej”

sam Juliusz Kaden-Bandrowski.


Fiedler jest chwalony za swój zachwyt, za bystrość

psychologiczną i za czarujący styl.

Z wyprawy madagaskarskiej powstanie jeszcze jedna

książka. Radosny ptak drongo to relacja Fiedlera z pobytu

w „gorącej wsi Ambinanitelo, czarującym ustroniu na

północno-wschodnim wybrzeżu wyspy”. Większa część książki

powstaje jeszcze przed wybuchem wojny. Ukaże się w Anglii

w czasie wojny — w osobnym wydaniu i w zbiorze Żarliwa

wyspa Beniowskiego (1944). Zachwyci się nią Jan Lechoń,

pisząc w styczniu 1945 roku w nowojorskim „Tygodniku

Polskim”: „Jest Fiedler przede wszystkim sobą, kiedy oddycha

podzwrotnikowym powietrzem, kiedy brata się z dziewczynami

i zwierzętami, kiedy czuje pulsowanie soków w łodygach

egzotycznych kwiatów. Cudowna książka! Cudowny pisarz!”.

Tuż po wojnie książkę wydadzą Anglicy pod tytułem The

Madagascar I Love, a prasa brytyjska będzie się rozpływać

nad „twardo stąpającym po ziemi” (down-to-earth) pisarzem-

podróżnikiem.

„Ile Fiedler miał Murzynek”

Radosny ptak drongo — drukowany w 1946 roku w odcinkach

w Polsce w tygodniku „Przekrój” (za sprawą Jerzego Borejszy,

szefa wydawnictwa „Czytelnik”), stanie się po wojnie okazją do

ataku na autora. Pójdzie o jego „swawolne perypetie” — jak je

określi sam Fiedler — z dwiema Malgaszkami, siostrami

Benaczehiną i Velomody.

Chodzi o wielomiesięczny pobyt w 1938 roku w wiosce

Ambinanitelo, należącej do plemienia Betsimisaraków. Fiedler

mieszka w niej z Bogdanem Kreczmerem, nocują w chatach

krytych liśćmi palmowymi. Biali zdobywają sobie w końcu


zaufanie miejscowych — na tyle, że zgodnie z obowiązującymi

tam obyczajami starszyzna ofiarowuje Fiedlerowi „w dowód

trwałej i szczerej przyjaźni” żonę. Zostaje nią wnuczka starego

Dżinarivelo o imieniu Benaczehina, która już wcześniej

wpadła podróżnikowi w oko. Wieczorem Benaczehina

przychodzi z rodziną do chaty Fiedlera. A potem zostaje

u niego na noc.

Podchodzę do dziewczyny i kładę ręce na jej obnażonych ramionach. Skórę ma

chłodną i gładką jak jedwab, dwie właściwości stanowiące nieodparty urok

i tajemnicę rasy. (…) Włosy jej pachną świeżym olejem kokosowym. Wieczorem

kąpała je, by się przypodobać. Podniecający zapach mile łaskocze moje

powonienie i stwierdzam z uznaniem:

— Lubię zapach twoich włosów…

To ją uspokaja. Jest wdzięczna za pochwałę i uśmiecha się. Więcej nawet:

chwyta moją dłoń i kładzie ją na swej lewej piersi. Prosty, naiwny gest, mający

mnie przekonać o jej oddaniu. A gdy ją nie dość tęgo ujmuję, przyciska moją

rękę kurczowo, z całej mocy, żebym jak najdobitniej czuł jej ciało.

Rano — niespodzianka. Fiedler budzi się po niezapomnianej

nocy sam. Benaczehina ucieka bez pożegnania.

O zachodzie słońca skonsternowani członkowie starszyzny

dają podróżnikowi nową żonę, młodszą siostrę Benaczehiny.

„Velomody nie jest tak świetna jak jej siostra i chodzi

z otwartymi wciąż ustami. Ale nastało dla mnie bezrybie:

niech będzie Velomody” — opisuje Fiedler.

Kolejna noc przynosi Fiedlerowi nową niespodziankę, tym

razem radosną. Odkrywa „piękny, polny kwiat, obok którego

ludzie przechodzili obojętnie, nie domyślając się jego

wartości”.

Finał kolejnej upojnej nocy jest jednak ten sam: Velomody

chce odejść. Nie zatrzymuje jej nawet obiecany przez


kochanka materiał na lambę — tradycyjny strój

madagaskarski, złożony z pasa wielobarwnej tkaniny.

W końcu znika mu z oczu. Do podróżnika wybiera się za to

starszyzna plemienia. Miejscowi mają gniewne miny, mówią

coś o znieważeniu swoich kobiet. Sedno oburzenia: Fiedler

zabezpieczył się za pomocą prezerwatyw. Tymczasem obie

Malgaszki chciały mieć z nim potomstwo.

Ostatecznie przy Fiedlerze pozostaje Velomody. Ale jej

marzenie o dziecku z białym nie spełnia się. Idylla

w malgaskiej chacie w Ambinanitelo szybko dobiega końca,

Fiedler wraca do Polski.

Sugestywny, działający na wyobraźnię opis „szczęśliwego

pożycia” z dwiema Malgaszkami wzburzy Polskę, gdy

w 1946 roku doświadczenia Fiedlera zostaną opisane

w odcinkach na łamach „Przekroju”. W krytyce obyczajowości

autora celują satyryczne „Szpilki” — do spółki z „Tygodnikiem

Powszechnym”. Zgorszeni otwartością pisarza czytelnicy

„Tygodnika” piszą do redakcji pełne oburzenia listy. Robi się

tak gorąco, że redakcja krakowskiego pisma uznaje za

stosowne zająć stanowisko w sprawie.

„Przede wszystkim stwierdźmy, iż niektórzy nasi czytelnicy

grubo przesadzają, dopatrując się w pracy p. Fiedlera opisu

rzekomo popełnionego przezeń gwałtu. Tego to już tam nie ma,

ale za to jest niewątpliwy ekshibicjonizm” — ocenia

dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, ukrywający się pod

akronimem Jas. „Autorzy wspomnianych listów mają

oczywiście słuszność, pisząc, że »Przekrój« czytuje przecież

młodzież i że redakcja tego pisma powinna to wziąć pod

uwagę. No, pewnie — racja. Argumenty natury moralnej

wchodzą tu w rachubę. Stwierdźmy jednak jeszcze co innego.

Oto zwierzanie się z własnych erotycznych przeżyć jest jedną

z najpaskudniejszych rzeczy, jakich się może dopuścić


mężczyzna. Jest to w ogóle postępowanie skrajnie niemęskie.

Dawniej czyn taki uważano za absolutnie dyskwalifikujący.

Moim zdaniem pod tym względem wskazany jest ortodoksyjny

konserwatyzm” — grzmi publicysta „Tygodnika

Powszechnego”.

Swoje trzy grosze ze zgoła innych, marksistowskich pozycji

dorzuca też tygodnik literacki „Kuźnica”. „Ciemne,

niekulturalne dzikuski uczuły się dotknięte faktem stosowania

przez Fiedlera antykoncepcyjnych środków będących chlubą

naszej cywilizacji. Głupie dziewczyny chciały mieć dzieci” —

komentowała 28 października 1946 roku „Kuźnica”.

I dodawała: „Gwoli ścisłości, Fiedler nie miał nic przeciwko

populacji. Zajmował stanowisko natury czysto

antyinfekcyjnej”.

Pod wpływem tych doświadczeń, a także za namową Jerzego

Putramenta, po wojnie Fiedler wyda nową wersję książki pod

tytułem Gorąca wieś Ambinanitelo. Przezornie wytnie w niej

„to, co było zbędne i drażniło”, a nieszczęsną Benaczehinę,

która koniecznie chciała mieć z nim dziecko, usunie na bok.

Tak skonstruowana książka sprzeda się w PRL świetnie.

— Ojciec był szczery w tym, co pisał. Nie unikał takich

spraw. Uważał, że pisze o sprawach naturalnych — komentuje

dziś syn Arkady Radosław. Uważa jednak, że po awanturze

wokół wątku pożycia ojca z Benaczehiną pisarz postąpił

słusznie, łagodząc erotyczne fragmenty wspomnień

w kolejnych wydaniach książki.

„Na wyspie przyroda przemawiała głosem wyraźnym i nie

ukrywała swych dążeń. Głód był tu głodem, pragnienie

pragnieniem, a popęd płciowy — pierwszą potrzebą

i naturalną żądzą życia. Nikt tu swego popędu nie ukrywał

i się go nie wstydził — ani zwierzęta, ani ludzie” — napisał

sam Fiedler w Gorącej wsi Ambinanitelo.


Czy Fiedler pozwolił sobie na Madagaskarze na zbyt wiele?

Wydaje się, że jako pisarz i podróżnik starał się maksymalnie

zżyć z lokalną społecznością. Aby tak się stało, uznał, że

powinien przyjąć jej normy za swoje. Także w sprawach

męsko-damskich. Czytając przed wyjazdem relacje

podróżników francuskich, mógł się spodziewać takich

sytuacji. Jeśli zresztą wierzyć Fiedlerowi, z inicjatywą wyszli

sami tubylcy — on musiał jedynie zdecydować, czy ofiarowane

mu żony przyjmuje.

W Ambinanitelo życie bez kobiety „stanowiło dowód, że

z przybyszem jest coś nie tak” — wyjaśniał Józef Ratajczak,

znawca Fiedlera, w swojej książce Gdy Warta wpadała do

Ukajali. I chyba miał rację. Tym bardziej że na Madagaskarze

inaczej pojmowano wtedy wierność i zdradę — Fiedler opisuje

wszak, jak w Tananariwie na Madagaskarze boy hotelowy

proponuje pisarzowi żonę swojego kuzyna jako stałą, miłą

dziewczynę, a w innym plemieniu mąż przestaje dbać

o pozamałżeńskie kontakty swojej żony z chwilą, gdy ta

zachodzi w ciążę.

„Dowodem zaufania było więc oddanie zamieszkałemu

w wiosce vazahowi czasowej żony, przez co wchodził

w społeczność i zawierał swoisty kontrakt nie tylko z rodziną

dziewczyny, lecz z całą zbiorowością” — puentował Ratajczak.

Mamy podstawy sądzić, że tak właśnie sprawę tę rozumiał

sam Fiedler. Fakt, że nie odmówił, potwierdza jednak i to, że

egzotyczne piękności niezmiennie go fascynowały i pociągały.

Czy w jego stosunku do Malgaszek nie było jednak czegoś

z tak wówczas chętnie okazywanej, powszechnej wyższości

białego człowieka wobec tubylców?

— Na pewno tak, ale trzeba go umieścić w kontekście jego

czasów — uważa Tomasz Kempiński, wspomniany już badacz

dorobku Fiedlera. — Z naszej perspektywy to tak dziś


wygląda, że ta wyższość białego człowieka jest źle odbierana,

ale w tamtych czasach traktowano to inaczej, całkiem

naturalnie. Pamiętajmy, że nie było jeszcze wówczas ruchów

feministycznych. Fiedler uważał tak bezpośrednie relacje

z miejscowymi kobietami za coś normalnego.

Naturalność stosunków w — nomen omen — „gorącej wsi

Ambinanitelo” — szokowała jednak Europejczyków z kawiarni

„Europejskiej” w Warszawie czy w Kaliszu, dlatego stała się

źródłem nieprzychylnych Fiedlerowi plotek. Janusz Minkiewicz

przemycił jedną z nich w żartobliwym wierszu Ile, oddając

stan emocji ówczesnych literackich salonów:

Ile Fiedler miał Murzynek,

ile posad miał Rusinek,

ile wdzięku u Dygata,

ile Kott narobił gaff —

tyle szczęścia, długie lata,

niech ma pan Leopold Staff.

Erotyczne przygody podróżnika na Madagaskarze zapewniły

mu nieśmiertelność w kulturze masowej. Jeszcze w latach

siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku na

obozach w górach, zwłaszcza w popularnych Bieszczadach,

studenci śpiewali przy ognisku wiersz popularnego wówczas

satyryka Andrzeja Waligórskiego Mały geograf (muzykę

napisał Aleksander Grotowski). Znalazł się w nim taki oto

passus, nieodmiennie wzbudzający śmiech:

Madagaskarczyk jest strasznie dziki, nie wie, co gaz, a co prąd,

Jak go nie zeżre krokodyl, to i tak umrze na trąd.

Madagaskarka jest czarna i wcale się nie ubiera,

Dzieci na Madagaskarze są podobne do Arkadego Fiedlera.


Według rodzinnej anegdoty wiele lat później synowie Arkadego

Fiedlera zainteresowali się, nie do końca na poważnie, czy ich

ojciec rzeczywiście nie pozostawił przypadkiem w malgaskiej

wiosce potomka. Oficjalny wniosek ze „śledztwa” brzmiał: nie

zostawił.

„Wamp szukający podniety”

Jesienią 1938 roku Fiedler nie wraca już do Poznania, ale do

Warszawy. Wokół sławnego podróżnika kręcą się piękne

i inteligentne kobiety. W stolicy poznaje Krystynę Mniszek,

„młodą kobietę o niezwykłej urodzie i burzliwych losach życia”.

Rozwiedziona z łódzkim przemysłowcem, zwraca uwagę na

rosnącą sławę Fiedlera. „W Polsce chciała wyjść za faceta

z głośnym nazwiskiem” — nie owija w bawełnę Fiedler we

wspomnieniach. Jak szczerze wyzna, nie wdał się z nią jednak

w amory — wolał flirt.

W czasie II wojny światowej Mniszek zostanie cenioną

radiotelegrafistką, pracownicą Secret Intelligence Service,

która miała wielkie zasługi dla Anglików podczas kampanii

włoskiej.

W końcu 1938 roku Fiedler wzbudza w stolicy powszechne

zainteresowanie. Gdziekolwiek pojawi się

czterdziestoczteroletni, postawny literat z charakterystycznym

zawadiackim wąsem, natychmiast ustawia się wokół niego

wianuszek miłośników, a zwłaszcza miłośniczek jego

zamorskich przygód, rozpropagowanych szeroko przez prasę

i książki. Skrycie kocha się w nim niejedna warszawianka.

— To był przystojny mężczyzna, opromieniony swoimi

zamorskimi wyprawami. To było właśnie wtedy dziwne:


poznaniak, w młodości rzeczowy handlarz jajkami motyli,

podbił Warszawę. Dlatego budził ciekawość pań — komentuje

Adam Kochanowski, wieloletni dziennikarz kulturalny

Polskiego Radia i TVP i dobry znajomy Fiedlera w latach

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Któregoś jesiennego dnia 1938 roku w warszawskiej

kawiarni „Zodiak” przy ulicy Traugutta niemal wpada na

Fiedlera wybitna artystka plastyczka Zofia Stryjeńska. Jej

obrazy, Wędrowców i Grajka, Fiedler widział na MS

„Piłsudskim”.

„Nagle spostrzegłam przed sobą wśród tłumu publiczności

faceta o żółtych zębach i rybich oczach, od którego uderzały

na mnie tak silne promienie intelektualne, że zdrętwiałam jak

apostołowie w Przemienieniu Pańskim na wzgórzu, gdy

zawołali: »Panie, pozwól nam tak pozostać, bowiem czujemy

błogość niewypowiedzianą«” — zapisała

czterdziestosiedmioletnia wówczas Stryjeńska

w pamiętnikach.

Dowiedziawszy się, że „facet o rybich oczach” to ów słynny

Fiedler, którego książkami tak się zachwycała, a który wrócił

był właśnie z Madagaskaru, by napisać o nim kolejną książkę,

błyskawicznie zapoznaje się z pisarzem i zaprasza go na obiad.

„Duch mój przystroił się w sosnowe gałązki »żywicą pachnące«,

a »ryby śpiewały w Ukajali« wielkie Alleluja” — wspominała.

Umalowana i pachnąca chanel nr 5 Stryjeńska z wrażenia

spóźnia się na obiad. Ale wymarzone spotkanie nie przebiega

po jej myśli. „Myślał, że naciął się na wampa szukającego

podniety zmysłowej, i naopowiadał mi relacji o swoich

miłościach w egzotycznych krajach. Do słowa mi przyjść nie

dał, a o niczym innym nie mówił, tylko o świństwach, czego

okropnie nie lubię” — zanotowała zniesmaczona Stryjeńska.

„Tak mnie to zgasiło, a potem wściekło, że zaraz po


pożegnaniu poleciałam jak zraniona Polyhymnia i posłałam

pierwszego napotkanego koleżkę do drogerii po kilka paczek

prezerwatyw”.

Opakowany w różową bibułkę, przewiązaną złotym

sznurkiem prezent wraz z wiązką kwiatów został doręczony,

jak napisała Stryjeńska, „pracowitemu erotycznie pisarzowi

z życzeniami dalszych sukcesów”.

Fiedler odpowiada w swoim stylu: przysyła Stryjeńskiej

orchideę i list. „Jestem niezmiernie wdzięczny za prezent

i kwiaty, wystarczy mi to jednak na bardzo krótko” — pisze.

I zaprasza ją do Simona na kolację w towarzystwie kilku

przyjaciół.

Stryjeńska nie ma najmniejszego zamiaru. Nie chce już

widzieć Fiedlera na oczy. Jednak los chce inaczej — ledwo

wychodzi do miasta, na ulicy Mazowieckiej wpada wprost na

pisarza. Wita go „kamiennym wzrokiem”, ale ostatecznie

decyduje się obrócić wszystko w żart. Prosi więc o Jutro na

Madagaskar z dedykacją. Fiedler ma wręczyć książkę na

raucie na Zamku.

„Pomimo że go nie cierpiałam, zdaję sobie sprawę, że jednak

to świetny pisarz, inteligencja wysoka, jednostka cenna” —

wspominała. Pewnie dlatego wystarała się w kancelarii

prezydenta Mościckiego o zaproszenie na raut dla Fiedlera.

Na raucie znowu coś idzie jednak nie tak — dochodzi chyba

do kumulacji złości i nieporozumień. Nie wiemy, co dokładnie

zaszło, bo Stryjeńska — jak ujawniła w 2015 roku Angelika

Kuźniak, autorka biografii artystki — wydarła tę kartkę

z pamiętnika, wcześniej zamazując ją flamastrem.

W pamiętniku Stryjeńskiej zachował się ledwie fragment:

„W nocy rozmyślałam: co za fiasko, co za upokorzenie. Ale czy

potrafię znieść jego nieobecność? Czy będę mogła pracować

z tą obsesją?”.
Następnego dnia rano Fiedler przysyła jej kolejne orchidee

i krótki list. „Czarowna artystko, posyłam słowa nie

pożegnania, lecz pełne nadziei do widzenia. Wracam we

wrześniu do Paryża, skąd zaraz do Pani napiszę” — zapewnia

pisarz-podróżnik.

Stryjeńska wpada na pomysł zemsty. Na wieść o tym, dokąd

wybiera się jej niedoszły kochanek, robi brzemienny w skutki

żart: przysyła mu butelkę oryginalnej benedyktynki

z życzeniem: „Wypij ją na Tahiti z pierwszą ładną Tahitanką,

do której zapałasz afektem”.

Butelka idzie jednak w ruch szybciej. Fiedlera odwiedza

bowiem Kreczmer — w ramach „stypy pożegnalnej” przed

kolejnym wyjazdem Arkadego. Dowcip Stryjeńskiej szybko

wychodzi na jaw: w butelce znajduje się nie szlachetny trunek,

a coś innego. Tu relacje się różnią: Stryjeńska twierdzi, że do

butelki wlała ocet, według Fiedlera była w niej rycyna.

Fiedler „mści się” szlachetnie: wysyła żartownisi pęk

bananów z wizytówką: „Zjedz z apetytem”. „Sam sobie zjedz,

marynowany śledziu! Drań jeden” — odpowiada pisarzowi

Stryjeńska na kartce wyrwanej z notesu.

Fiedler dotrzymuje wszakże danego wcześniej słowa: jesienią

1938 roku Stryjeńska dostaje obiecaną jej książkę — tyle że

Kanadę pachnącą żywicą. W dodatku z dedykacją dla… jej

syna. I z listem, który pisarz kończy złośliwym pytaniem:

„A jakże będzie z naszą kolacją?”.

Stryjeńska drze go na strzępy.

To, co dla niej było niedoszłym ognistym romansem, Fiedler

w swoich wspomnieniach nazwie zdawkowo „serdeczną

przyjaźnią”, a dowcipy Stryjeńskiej — „swawolnymi

kawałami”. W pikantne szczegóły wdawać się nie będzie.


„Kanapa pachnąca dziewicą”

Pociąg Fiedlera do pięknych kobiet jest wtedy w Warszawie

znany i komentowany w licznych anegdotach. Nieco wcześniej,

w końcu 1937 roku, w „Gazecie Polskiej” ukazuje się

ogłoszenie następującej treści:

SEKRETARKI osobistej poszukuje znany powieściopisarz. Zgłoszenia wyłącznie

z fotografią kierować do Administracji »Gazety Polskiej« pod »Literat«. Dyskrecja

zapewniona.

Na półpiętrze w „Ziemiańskiej” aż huczy od spekulacji,

o jakiego to pisarza może chodzić. Tajemnicę odkrywają do

spółki Antoni Słonimski i Jerzy Paczkowski. Pomysł podsuwa

Słonimski. Panowie posługują się prowokacją: odpowiadają na

ogłoszenie, wysyłając dwie koperty z dwiema diametralnie

różnymi ofertami. W pierwszej swoje usługi proponuje „stare

czupiradło”: sekretarka z ponaddwudziestoletnimi

kwalifikacjami w „Gazecie Polskiej”, wyliczająca szczegółowo

umiejętności stenografii, prowadzenia kartotek, katalogowania

i bibliotekarstwa. W drugą kopertę prowokatorzy ładują

zdjęcie powabnej amerykańskiej piękności i napisany

kulfonami list, w której rzeczona ślicznotka informuje koślawą

polszczyzną:

Kochany Redachtorku, Słotki Literato!

(…) fprawdzie nie jezdem zawodowom sekretarkom ani tysz nie umiem pisać na

maszynce ale zato mam bardzo zgrabne nuszki i wogulności jezdem palcy lizać.

Mam tysz zaciszne mieżkanko i wolne Niedziele po połódniu. Czekam więc

kohanie na słuo tfe.

S powarzaniem Tfoja ztenskniona Wisiunia


Tajemniczy ogłoszeniodawca chwyta atrakcyjną przynętę —

odpowiada na drugą, ponętną ofertę. „Okazuje się, że

romantyczny literat to nie jakiś grafoman, tylko istotnie

świetny pisarz z prawdziwego zdarzenia; Arkady Fiedler” —

wspominał po latach Tadeusz Wittlin, satyryk „Cyrulika

Warszawskiego” i autor wspomnieniowej Ostatniej cyganerii.

W liście przysłanym na skrzynkę wyimaginowanej Wisiuni

Arkady Fiedler przeprasza, że czyni to tak późno, ale był za

granicą. Wisiunię może szybko zatrudnić, niech tylko poda

swój adres… „Może chce napisać drugi tom swojej Kanady

pachnącej żywicą pod tytułem Kanapa pachnąca dziewicą” —

puentuje w 1937 roku Wittlin.

Jego kalambur robi karierę nie tylko na literackich salonach

Warszawy.

Szkorbut, czyli nowy cel

Mimo licznych adoratorek, jesień 1938 roku jest dla Fiedlera

przykra. Po nadmiarze afrykańskiego słońca i wszelakich

owoców nie może odnaleźć się w słotnej stolicy. I choć książki

sprzedawały się dobrze i towarzystwo dopisywało, przy życiu

trzymają go jedynie spotkania w barze hotelu „Europejskiego”.

Myślami jest już bowiem daleko na Pacyfiku.

Oprócz Witolda Hulewicza i Zenona Kosidowskiego, wówczas

pracowników Polskiego Radia, a także Tadeusza

Przypkowskiego, specjalisty od zegarów słonecznych

z Jędrzejowa, Fiedler widuje czasem w barze „Europejskiego”

odwróconego plecami do sali Kazimierza Przerwę-Tetmajera:

„samotny, nieuleczalnie zamroczony (…) zabytek dawnej

wielkości i ludzkiego dramatu”. Spotyka się też oczywiście

z Bogdanem Kreczmerem, towarzyszem wyprawy


madagaskarskiej. Dzięki niemu poznaje etnografa Aleksandra

Godlewskiego, zachwyconego Polinezją. „W mrocznych dniach

polskiego listopada snuł przed nami obrazy słonecznej wyspy

i beztroskich jej mieszkańców” — wspominał Fiedler.

Znowu przypomniała mu się książka Paula Gauguina Noa

Noa. I dawne marzenie, by pojechać na wyspy mórz

południowych.

Odciętemu od ożywczych egzotycznych doznań Fiedlerowi

szwankuje psychika (popada w apatię) i zdrowie. Lekarze

diagnozują u niego awitaminozę, a dentyści szkorbut i kłopoty

z zębami. Przez dwa kolejne miesiące ratuje zęby przed

wypadnięciem, ale szkorbut, choroba spowodowana brakiem

witaminy C, nie chce odejść. Mimo że je mnóstwo owoców,

szkorbut ustępuje powoli. Dla Fiedlera to jak widomy znak:

musi jak najszybciej wyjechać na Tahiti. Tam się wyleczy!

Tahiti cieszy się w latach trzydziestych ubiegłego wieku

sławą miejsca przepięknych i niezwykle przystępnych kobiet.

O niewielkich wysepkach na środku Pacyfiku rozpisują się od

osiemnastego wieku ich angielscy i francuscy odkrywcy,

a później literaci. W międzywojennej Polsce żywą reklamą tej

krainy staje się Tahitanka Reri, aktorka grająca główną rolę

w filmie Tabu i partnerka życiowa słynnego Eugeniusza Bodo.

W polskiej prasie tego okresu można znaleźć rysunki

i wierszyki na cześć pisarza-podróżnika. „Słowo Pomorskie”

przedstawia go siedzącego okrakiem na krokodylu

i ściągającego lejce.

Z krokodylem szuka zwady,

I rzec można bez przesady:

Ze lwem też da sobie rady.

Któż to? Fiedler to, Arkady!


Nowy cel Fiedlera staje się tematem ogólnonarodowym.

Redakcje ostro zabiegają o relacje pisarza z podróży na Tahiti.

W marcu 1939 roku w sprawie felietonów pisze na warszawski

adres Fiedlera (ul. Smolna 19 m. 7) Stanisław Zawadzki,

redaktor naczelny „Nowego Kuriera”. Oczywiście w uniżonym

tonie.

„Reflektujemy na cały cykl artykułów. Oczekujemy jak

najrychlejszego rozpoczęcia możności ich drukowania” —

informuje Zawadzki. „Płacić możemy, a sądzę, że to nie będzie

dla najpoczytniejszego pisarza Rzeczpospolitej zbyt wielkim

despektem, złotych trzydzieści za felieton. Proszę Was w imię

tak dawnej naszej przyjaźni, zróbcie łaskę naszemu

dziennikowi i przyjmijcie naszą ofertę. Gdyby jednak trudności

jakieś napotkała cena zaofiarowana, donieście mi

niezwłocznie, ile żądalibyście”.

W prywatnych dokumentach pisarza brak ciągu dalszego tej

korespondencji.

Fiskus proszony o zniżkę, „Rój” duszony o sukcesy

Przed wyjazdem na daleki ocean Fiedler pomyśli o wszystkim.

Gdy w Poznaniu żegna się z Andrą — teraz już tylko

przyjaciółką, za którą jednak czuje się odpowiedzialny —

zabezpiecza jej w banku pieniądze, dzięki którym ma się

utrzymać przez dwa lata. Zakłada, że przed upływem tego

terminu wróci do Polski.

Musi też uporać się z uciążliwą sprawą zaległych podatków.

W grudniu 1938 roku otrzymuje bowiem na swój poznański

adres (Cieszkowskiego 7) orzeczenie karne za niezłożenie

w terminie zeznania podatkowego. Urząd Skarbowy

w Poznaniu ustala dochód Fiedlera za rok 1938 na kwotę


6084 złotych i informuje, że autor musi zapłacić podatek

w wysokości 799 złotych 26 gr. Jakby tego było mało, poczytny

autor otrzymuje też upomnienie za zaległości podatkowe za

lata 1936 i 1937. Z tego tytułu musi dodatkowo zwrócić

fiskusowi 540 złotych 52 gr.

W styczniu 1939 roku Fiedler odwołuje się. Tłumaczy

urzędnikom fiskusa, że zeznania za rok 1938 nie złożył, bo był

na Madagaskarze, „w okolicznościach nieraz bardzo

prymitywnych”. I wyjaśnia, że jego dochody z lat poprzednich

były zawyżone, bo jako literat-podróżnik ponosił koszty

handlowe związane z organizacją wypraw, które należy

odliczyć od dochodu.

„Moje koszty handlowe ze względu na podróże są wyjątkowo

wysokie, może najwyższe, jakie posiada którykolwiek

z polskich literatów” — podsumowuje autor Kanady…,

prosząc Urząd Skarbowy o możliwie największą zniżkę.

Jako znak dobrej woli, tytułem zaliczki, wpłaca na konto

fiskusa 300 złotych z zaległego podatku. Jakie były losy jego

odwołania — dziś już nie wiadomo. Sprawę prawdopodobnie

umorzono z powodu wyjazdu pisarza, a nawet jeśli nie,

przedawnił ją zapewne wybuch wojny.

Jeszcze przed kolejną egzotyczną podrożą, 16 grudnia

1938 roku, Fiedler otrzymuje list od doktora J. Piątka z firmy

Książnica-Atlas. „Wielce Szanowny Panie!” — pisze Piątek.

„Otrzymałem Pańskie 4 książki [chodzi o Kanadę pachnącą

żywicą, Ryby śpiewają w Ukajali, Zdobywamy Amazonkę

i Zwierzęta z lasu dziewiczego]. Niestety jednak nie będę mógł

zająć się sprawą ich tłumaczeń na języki obce, gdyż, jak to

WPanu oświadczyłem, Niemcy są dla nich zamknięte ze

względu na wydawcę [Marian Kister był Żydem], tego samego

obawiam się we Włoszech ze względu na obecne nastawienie

opinii włoskiej. Zaś co do Anglii dowiedziałem się, że


wydaniem tłumaczeń angielskich ma się zająć firma

żydowska, co bardziej jeszcze podkreśla trudność lansowania

tych wydawnictw w niektórych krajach. Żałuję bardzo, że nie

mogę moich dobrych chęci w czyn wprowadzić” —

podsumowuje doktor Piątek.

Korespondencja z Piątkiem to ślad narastającego

niezadowolenia Fiedlera ze współpracy z Towarzystwem

Wydawniczym „Rój”. Na przełomie 1938 i 1939 roku Fiedler

zgłasza wobec „Roju” poważne pretensje. W archiwum

rodzinnym pisarza zachowała się kopia pisma, które w lutym

1939 roku napisał on do dyrekcji wydawnictwa w Warszawie.

Mowa w nim o nowej umowie, ale w tle widać konflikt o niższy

niż oczekiwano sukces książki Zdobywamy Amazonkę

z 1937 roku.

Fiedler podkreśla, że zawsze był lojalny wobec wydawnictwa.

„Wszystkie dotychczasowe książki moje wydane w Roju,

a szczególnie ostatnia, spotkały się z entuzjastycznym

przyjęciem krytyki i czytającej publiczności. Zdobywamy

Amazonkę nie poszła widocznie dlatego, że Rój nastawił się

wyłącznie na szkoły, a we właściwym urzędzie nie załatwił

jeszcze tej sprawy” — pisze autor.

Zwraca też uwagę, że w litewskiej prasie pojawiają się

tłumaczenia ustępów z jego książek „i cieszą się wielką

poczytnością”. „Poczytność ta jest do pewnego stopnia

sprawdzianem, że i inna zagranica może być dodatnio

nastawiona na moje książki” — pisze Fiedler. I przechodzi do

ataku: „Od trzech lat czyni Rój bezowocne starania

lansowania mych książek za granicą i okazuje na tym odcinku

kompletną niemoc czy nieudolność. Na rynku angielskim

uprzedził go już W. Przeworski, natomiast inne firmy będą

lansowały mnie za granicą tylko w razie oddania im polskich

wydań. Ponieważ polskie wydania oddałem Rojowi, mam tu


drogę zamkniętą. Jeżeli Rój w przeciągu roku 1939 nie

przyczyni się do trzech zagranicznych, zarobkowych wydań

mych książek, będę musiał prawdopodobnie zrewidować mój

dotychczasowy stosunek do Roju i poszukać sobie w Polsce

innego wydawcy” — grozi Fiedler.

Trudno dziś ustalić, czy „Rój” zdołał wywiązać się przed

wojną z tych warunków. Wydaje się to raczej mało

prawdopodobne.

Uwolniony od zmory fiskusa i spokojny o bezpieczeństwo

finansowe Andry, 15 marca 1939 roku Fiedler wyjeżdża

pociągiem do Francji. Na dworcu żegnają go najbliżsi

przyjaciele. Dzień jest szczególny, złowieszczy. W trakcie

postoju w Berlinie dowiaduje się o wkroczeniu wojsk

niemieckich do Pragi. Czechosłowacja przestaje istnieć.

Złowrogi cień hitlerowskich Niemiec kładzie się teraz na

Polskę.

„Jak się masz, stary byku”, czyli rozkosze Tahiti

Na Tahiti dociera w maju 1939 roku, po trzech tygodniach

rejsu francuskim parowcem „Sagittaire”: najpierw na koralowe

wyspy Tuamotu, później na samo Tahiti. Podczas podróży

zaprzyjaźnia się z Charles’em Pissaro, bankowcem z Paryża.

Na ląd schodzi w niewielkim porcie Papeete. I tu pierwsze

zaskoczenie: gdy idzie do portowego bistro, by napić się

lemoniady, ktoś uderza go w plecy i słyszy kobietę, która pyta

go po polsku:

— Jak się masz, stary byku?

Odwraca się i widzi trzy Tahitanki. Wśród nich —

dwudziestosiedmioletnią wówczas Reri, znaną w Polsce z ról

kinowych i płomiennego związku z Eugeniuszem Bodo. Gdy


na jej pytanie Fiedler potwierdza, że jest Polakiem, Reri

rozkazuje:

— Daj buzi!

I całuje go w usta.

Fiedler zaprasza na drinka. Reri musi wracać do „swego

Anglika”, ale na koniec spotkania zarzuca Arkademu na szyję

swój wieniec z białych kwiatów gardenii, słynne tiarè Tahiti.

Fiedler jest jednym z około trzystu nowych gości w Papeete.

„Przybysze od stu kilkudziesięciu lat wiedzieli, czego tu

oczekiwać, a Tahitanki tak samo z radością wiedziały, czego

tamci się od nich spodziewali” — przyzna we wspomnieniach

z rozbrajającą szczerością. I choć planował tu napisanie

książki, w jego wspomnieniach zachwyt nad żeńską częścią

tahitańskiej populacji bierze zdecydowanie górę.

Czy i on zatem wybrał się na wyspy zamieszkałe przez

ponętne kobiety, doskonale wiedząc, że jedzie nie tylko

poznawać świat, ale też go używać?

— Myślę, że tak. Ale on to używanie świata traktował jako

element jego poznawania — odpowiada Tomasz Kempiński. —

Wydaje mi się, że aspekt poznawania świata Fiedler pojmował

bardzo szeroko.

Pełną seksu atmosferę wyspy pisarz-podróżnik poznaje już

pierwszego wieczoru, w hotelu, gdy zaproszona przez niego

niewinnie do lokalu Tahitanka z obsługi hotelu wymawia się…

okresem. Wieczorem przechadzają się z Pissaro po Papeete,

obserwując nocne życie, nabrzmiałe erotyką tańce

miejscowych, wreszcie poznając w barze humory Tahitanek do

towarzystwa. Gdy wracają zmęczeni do hotelu, słyszą

szamotaninę. To odgłosy gwałtu na pracownicy hotelu. Gdy

Pissaro chce bronić napastowanej, Fiedler go strofuje.

— Gdy powstanie draka z racji dziewczyny, to właściciel na

pewno ją jutro wyrzuci — tłumaczy.


Polak i Francuz nie przychodzą Tahitance na pomoc. Fiedler

opisze to po latach bez pardonu w Wieku męskim —

zwycięskim, usprawiedliwiając ich obu l’espirit de Tahiti,

duchem Tahiti. „Ostatecznie, gdyby dziewczyna chciała,

wystarczyło jej krzyknąć na pomoc, by uwolnić się od

kochliwca. Nie krzyknęła” — doda bez ogródek.

Następnego dnia rozstaje się z Pissaro, który jedzie do

znajomych w Papenoo, a sam przez trzy dni poznaje od

podszewki Papeete. Zapoznaje się z miejscowymi,

z „kilkunastoma co najmniej kobietami skorymi do igraszki”,

a o jednej — niejakiej Maerze — wspomni później, że spędziła

u niego noc. Poznaje też większość nocnych lokali i bez

powodzenia szuka choćby jednej księgarni.

Miasteczko szybko mu się nudzi. „Szumna stolica Oceanii

Francuskiej była właściwie lilipucią dziurą powiatową i aż

dziw człowieka bierze, że mogła tak bardzo rozsierdzić

Gauguina, przecież malarza o wyjątkowej inteligencji

i szerokim umyśle” — napisze niemal czterdzieści lat później.

„Papeete nie było wyzbyte uroku, byleby nie oczekiwać od

niego zbyt dużo. Zagorzalcy, wieszający na tej mieścinie

wszystkie psy, wpadali w przesadę. Przecież było tu jednak

wspaniałe powietrze i nieziemski klimat, były spotkania

szalonych obieżyświatów i były tahitańskie orkiestry na

dansingach”.

Znudzony Papeete, wybiera się autobusem drogą wzdłuż

laguny, prowadzącą na „prowincję”. Spotyka syna Paula

Gauguina, Emila, „obdartusa, siedzącego z tępą gębą na

klocku przed chatą”. Syn malarza robi na nim fatalne

wrażenie „debila, wyraźnie niespełna rozumu”. Za

przyjemność zobaczenia go musi zapłacić kilka franków.

Nocuje w Taravao, na przesmyku łączącym północną część

Tahiti z południową. Tam przekonuje się, że „poczta


kokosowa” działa lepiej, niż sądził — tamtejszy właściciel

gospody, u którego się zatrzymał, wszystko już o nim wie —

łącznie z jego planami literackimi i zażyłością z Maerą.

Kilka dni później wraca do Papeete i za 7 dolarów

miesięcznie wynajmuje niewielki bungalow w miejscowości

Faaa, oddalonej o 4 km od Papeete. Dean, jego gospodarz —

tahitański Metys — poznawszy jego plany pisarskie, radzi mu:

— Wybierz sobie żonę, vahinè. Tylko nie z Papeete.

Dean doradza mu kobiety z Wysp pod Wiatrem, Moorei,

Huahine, Raiatei alby wyspy Bora-Bora. Fiedler bierze sobie te

rady do serca. Tym bardziej, że „czarował tu nie tylko klimat,

krajobraz i nieustanna aura sielanki, czarowała przede

wszystkim ludność urodą ciał, słodkim uśmiechem,

szlachetnością twarzy, wdziękiem ruchów, pięknem oczu”. Na

początku czerwca 1939 roku wyrusza motorowym kutrem

w podróż do Wysp pod Wiatrem — najpierw na Mooreę. Tam

niespodziewanie znowu napotyka Reri, towarzyszkę

„sympatycznego, piegowatego, łysawego Anglika”. W barze

stawia im Johnnie Walkera.

Przy stole baru na Moorei Reri opowiada Fiedlerowi polską

część historii swojego życia, szczegóły związku z Bodo

i zwierza się z alkoholowych kłopotów. Wyznaje, że nadal

zachowała ciepłe uczucia dla Eugeniusza. Gdy wychodzą

z Fiedlerem nad brzeg laguny, Reri śpiewa mu piosenkę, którą

zawsze w Warszawie śpiewała z myślą o Bodo:

Dla ciebie chcę być biała,

Bielutka tak jak ty…

Mieć jasne oczy i jasną twarz

I dobre serce

takie, jak masz ty…


„Je t’aime!”, czyli żona Hutia

Następnego dnia jedzie jednokonną powózką do poleconego

mu hoteliku w Temae, prowadzonego przez wdowę po

francuskim marynarzu. Tam śpi w chatce z liści palmy

kokosowej, z rana pod rozłożystym pandamusem pisze

Radosnego ptaka drongo, czyli reminiscencje z wioski

Ambinanitelo na Madagaskarze, wieczorem stawia

w gospodzie czerwone wino miejscowym chłopakom, rozmawia

też z dziewczynami.

„Wdawałem się z nimi, ale ostrożnie: z żadną nie chciałem

się zbytnio wiązać, gdyż czekała mnie jeszcze podróż na inne

Wyspy pod Wiatrem: Huahine, Raiatea, Bora-Bora, skąd

pochodziła Reri i gdzie według powszechnej famy żyły

najładniejsze kobiety” — tłumaczy we wspomnieniach. Do

miejscowych dziewczyn zniechęca się, gdy odkrywa, że

większość z nich ma zepsute zęby.

Podczas jednego z wieczorów poznaje Taaroa, ojca

siedemnastoletniej Hutii. Fiedler wyczuwa, że Taaroa

przyjechał specjalnie, by go poznać, telegrafem „kokosowym”

dowiedział się bowiem, że pisarz zamierza przebywać na Tahiti

aż dwa lata. Ojciec chce wyswatać swoją córkę z Polakiem,

uchodzącym za bogatego. Zaprasza go do siebie, do Vaiere.

Fiedler korzysta z zaproszenia. W ten sposób poznaje Hutię,

dziewczynę „ładną i kształtną”, pełną „wdzięku i świeżości”.

Jednak zanim podejmie decyzję, stawia warunek: chce

najpierw zobaczyć inne wyspy i wtedy zdecydować.

Rodzina Hutii godzi się chętnie. A sama dziewczyna — choć

mówi po francusku — odpowiada kiwnięciem głowy i szerokim

uśmiechem. „Miała zdrowe, ładne zęby, co mnie ucieszyło” —

podkreśli po latach Fiedler.


Podróż po Wyspach pod Wiatrem zajmuje mu kilka tygodni,

ale nigdzie nie odkrywa „nowej Reri”. Jak napisze, być może

dlatego, że oczy przesłaniał mu już „łagodny uśmiech

dziewczyny z Vaiere”.

W drodze powrotnej płynie na Mooreę i zagląda znowu do

domu Hutii.

— Dobrze! Hutia pójdzie do ciebie! Bądź dla niej dobry! —

decyduje matka dziewczyny. Tak przynajmniej opisał to

w Wieku męskim — zwycięskim sam Fiedler. Kłopot w tym, że

nie możemy tego skonfrontować z żadną inną relacją.

Zauroczony dziewczyną pisarz przyrzeka, że będzie dobrym

partnerem, choć po latach wyzna: „Wydałem się sobie trochę

śmieszny”.

Umawiają się, że rodzina przywiezie Hutię do Papeete we

francuskie święto, 14 lipca. I przywozi, w niemal

dziesięcioosobowej obstawie. Lokale w Papeete są pełne

przyjezdnych, więc Fiedler wyprawia dla nich piknik na

murawie parku miejskiego: kupuje w chińskim sklepie

kilkanaście butelek wina i „moc żywności”.

„Gdy Hutia trochę ceremonialnie siadła obok mnie, jakiś

chochlik we mnie się rozpętał; przypomniała mi się bardzo

podobna scena z młodą Tenurą, opisana w Noa Noa przed

blisko pół wiekiem przez Gauguina. Tu czas powoli szedł

naprzód” — wspomni później Fiedler.

Za zgodą rodziców dziewczyny czterdziestoczteroletni Arkady

i siedemnastoletnia Hutia zawierają więc tahitańskie

małżeństwo. A potem włóczą się po wesołym miasteczku

w asyście bliskich dziewczyny. Nocą młoda para żegna się

z rodziną Hutii i jedzie taksówką do bungalowu w Faaa: dwa

pokoiki z kuchenką na gaz, ubikacją i prądem. Dziewczyna

ma ze sobą ledwie zawiniątko: parę butów Baty, dwie sukienki

i czerwone pareo w kwiaty.


Hutia rozpoczyna małżeńskie życie od prysznica. A potem —

jeszcze mokra — rzuca się na łóżko, by szepnąć Fiedlerowi do

ucha:

— Je t’aime! Kocham cię!

Na zdjęciach Fiedlera z Tahiti widać odzianego w slipy,

wysportowanego, szczupłego jak na swój wiek mężczyznę,

który wygląda znacznie młodziej, niż mówi jego metryka. Być

może dlatego, że ma przy sobie zgrabną, występującą często

w topless Hutię. Fotografował się z nią chętnie, dokumentując

bez wstydu dwuznaczną z europejskiego punktu widzenia

relację.

Z dzisiejszej perspektywy zachowanie Fiedlera może się

wydawać seksistowskie. Zwłaszcza że chodziło o związek

dojrzałego, białego mężczyzny z dorastającą dziewczyną

z antypodów. Związek oparty w dodatku na relacji materialnej

— dziewczyna zamieszkała wszak z Fiedlerem w zamian za

utrzymanie.

— Skoro ojciec chciał napisać książkę o Tahiti, związanie się

z miejscową dziewczyną było wręcz konieczne — broni ojca

Arkady Radosław. — Oczywiście utrzymywał ją, opiekował się

nią. Z tamtej strony było to odbierane jako rodzaj wyróżnienia,

nie było w tym żadnej zdrożności. Tak to wtedy

funkcjonowało, ojciec wpisał się w lokalne zwyczaje.

— Z powodu związku z siedemnastolatką nie robiono ojcu

uwag później, w latach PRL? — pytam.

— Nie, bo książka z okresu tahitańskiego ostatecznie nie

powstała. Ojciec napisał o tym dopiero w drugim tomie

autobiografii w latach siedemdziesiątych, w czasach

gierkowskich, a więc już w innej aurze. Poza tym była to wtedy

zamierzchła przeszłość.

Tu syn pisarza ma niewątpliwie rację. Co nie zmienia faktu,

że w 1939 roku Arkady Fiedler wpisał się w powszechny


wówczas — zwłaszcza wśród francuskich właścicieli wysp —

trend seksturystyki. I choć na kartach swoich wspomnień,

pisanych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku,

niejednokrotnie drwi, a nawet potępia rozpasanie Francuzów

i Amerykanów, na Tahiti sam szybko przyjął ich reguły. Co

więcej, pojechał tam świadomy tego, co go czeka. Tę

jednoznaczną atmosferę wyprawy usprawiedliwia we

wspomnieniach „duchem Tahiti”.

Raj i wątpliwości

Bungalow stoi nad samym brzegiem laguny, więc w ramach

relaksu chłodzą się w morzu. „W tych dniach pisało mi się

bardzo dobrze” — wspominał po latach. „Bryza morska

pobudzająco zawodziła wśród palm kokosowych tuż nad

naszymi głowami i żywo napływały wizje z dalekiego

Madagaskaru. Jeździliśmy od czasu do czasu na rowerze do

Papeete, spotykali się na aperitifie z miłymi cyganami

wszelkiej nacji, wpadaliśmy także na kolacje do barów, czasem

do kina, by, wróciwszy do swego bungalowu, padać sobie

w objęcia. (…) Wystarczaliśmy sami sobie. Ja pilnie pisałem,

Hutia podśpiewując gospodarowała, palma kokosowa

szeleściła. Chłodziliśmy się w morzu, rozgrzewali na słońcu,

a gdy wypływaliśmy na naszą wysepkę w lagunie, było w nas

szczęście, była radość; była nirwana. Zapominaliśmy

o świecie”.

Po latach ten stan nazwie w autobiografii „szczytem

tahitańskiego błogostanu” i „niebywale miłym snem na jawie”.

Chyba na wyrost — zachowany w jego prywatnym archiwum

list z tego okresu wystawia Tahiti znacznie gorsze świadectwo.


Sielanki nie zakłócają Fiedlerowi lakoniczne, acz groźnie

brzmiące doniesienia z Europy, które czyta na białej

karteczce, wywieszonej przed pocztą w Papeete.

10 lipca 1939 roku pisze list do redaktora „Gazety Polskiej”.

Załącza do niego sześć madagaskarskich felietonów (popłyną

statkiem do Vancouver), jest jeszcze pełen wiary w szczęśliwy

finał kryzysu w Europie. „Nie wierzę w bliską wojnę, obecna

sytuacja Polski jest zbyt silna” — podkreśla. Ale zaznacza, że

śledzi telegramy ze Starego Kontynentu i „w razie wojny”

natychmiast wróci do kraju.

„Sumienie i lojalność wobec »Gazety Polskiej« każą mi pytać

się, czy moje artykuły, tak odrębne od panujących obecnie

w Polsce nastrojów, nie będą anachronizmem

i niepowodzeniem” — waha się. I jednocześnie sam sobie

odpowiada: „Sądzę, że nie. Liczę przede wszystkim na to, że do

czasu ich wydrukowania ogólna atmosfera się nieco wyjaśni,

a po wtóre, może właśnie ich odrębność będzie potrzebną

dystrakcją i czytelnicy chętnie odetchną na innej niż zwykle

pożywce”.

Martwi się też o stan swoich finansów. Przed wyjazdem na

Tahiti spisał z „Gazetą Polską” umowę, według której potężny

dziennik miał mu co miesiąc przesyłać 800 złotych, aż do

kwoty 8 tysięcy złotych. Tymczasem poza 2 tysiącami zaliczki

a conto felietonów madagaskarskich, na Tahiti dociera tylko

pierwsza, majowa transza pieniędzy. Od czerwca 1939 roku

Fiedler musi oszczędzać. Dlatego w liście do redakcji „Gazety

Polskiej” prosi o pieniądze i nadmienia, że również

wydawnictwo „Rój” zalega mu z kwotą 7 tysięcy złotych.

Osobny fragment listu Fiedler tytułuje: „Strona moralna”.

„Zachodzi możliwość, że ludzie mogliby mi zarzucić, iż

przebywam tu na wywczasach rajskich, podczas gdy ludzie

w Polsce przeżywają ciężkie chwile” — pisze otwarcie


o nurtujących go wątpliwościach. „Jak już przedtem

zaznaczyłem, jestem tu dla chleba, a w Polsce chwila

decydująca jeszcze nie nadeszła i obecne nastroje mogą

przeciągać się w nieskończoność. Co do tutejszego raju zaś, to

jest to prawdziwy, największy bluff. Już dawniej, za czasów

Cooka i Bougainville’a, a później Lotiego musiano łgać co

niemiara, a dziś wskutek najazdu najgorszego typu turystów,

turystów amerykańskich, jest tu jeden wielki dom publiczny

(…). Proszę mi wierzyć, raju tu nie ma i jest tu najprzykrzejszy

i najmniej solidny kraj, jaki dotychczas zwiedzałem”.

Dodaje, że jeśli tylko „Gazeta Polska” uzna za stosowne, by

wracał do kraju, zrobi to najbliższym statkiem.

W połowie sierpnia 1939 roku telegramy wywieszane przed

budynkiem poczty w Papeete nabierają coraz bardziej

niepokojącego brzmienia. Europa stoi na skraju gigantycznego

konfliktu. Zaniepokojony Fiedler śle pocztą lotniczą listy —

między innymi do redaktora Miedzińskiego z „Gazety Polskiej”

i do Mariana Kistera z wydawnictwa „Rój”. Chce wiedzieć, czy

to już ten moment: czy jest już tak źle, że powinien wracać?

Odpowiedzi z kraju już nie doczeka.

Krach tahitańskiego snu

Informacja o napaści Niemiec na Polskę dociera na Tahiti

2 września 1939 roku. Idąc tego dnia na pocztę po

wiadomości, Fiedler słyszy z lokalnego radiowęzła Mazurka

Dąbrowskiego, a potem Marsz żałobny Chopina. Wywieszka

przed pocztą nie pozostawia złudzeń: wojna. „Poczułem zawrót

głowy, serce okropnie ścisnęło, ziemia jak gdyby spod nóg

uciekała” — wspominał.
Następny dzień, 3 września, przynosi jeszcze gorsze

informacje: oddziały niemieckie podchodzą już pod Łódź.

Fiedler jest zdruzgotany. Jego przeświadczenie o potędze

Polski, potwierdzone niedawnymi rozmowami z dyplomatami

z MSZ, pryska pod napływem kolejnych złych wieści. „Jak to?”

— dziwi się. „Przecież mieliśmy być silni, zwarci, gotowi?”.

Niespodziewanie chmury zbierają się też nad jego związkiem

z piękną vahinè. Zaczyna się od zawiedzionych nadziei

dziewczyny na złoty ząb za sto dolarów. To miejscowa moda,

ale Fiedlera, oszczędzającego od czerwca z braku kolejnych

przekazów pieniężnych z Polski, zwyczajnie na to nie stać.

Potem jest już tylko gorzej. Dziewczyna nie rozumie

ponurego nastroju jej białego mężczyzny, wywołanego wieścią

o wojnie.

Kolejne informacje o postępach wojsk niemieckich wpędzają

go w depresję, pogłębioną kontrastującą z nimi boleśnie,

„nieposkromioną uciechą” wokół niego w Faaa.

Zajęcie Polski przez niemieckich okupantów odcina go od

comiesięcznych wpływów w wysokości 150 dolarów. Ma

jeszcze 600 dolarów rezerwy, ale musi wydawać je rozsądnie.

Hutia nie może tego zrozumieć, zaczyna się dąsać. Raj na

ziemi w bungalowie Fiedlera szybko zamienia się w przykrość.

Nie mogąc pisać, odkłada Madagaskar do walizki. Aż

w końcu zastaje dziewczynę spakowaną i gotową do odejścia.

Na podróż do domu Hutia dostaje od niego rower. „Była

w ostatnich dniach tak niemożliwa do zniesienia, że żegnałem

ją z pewną ulgą” — wyzna po latach.

Rozstanie z atrakcyjną Tahitanką przychodzi mu jednak

trudno, trzy dni później dopada go chandra. Jedzie więc

znowu do Papeete. Spotyka Hutię. Dziewczyna nie ma już

zamiaru wracać z nim do bungalowu w Faaa. U jej boku

Fiedler widzi francuskiego marynarza.


W ramach pociechy znajduje sobie inną vachinè — nieco

starszą, bo dwudziestoletnią kuzynkę Hutii imieniem Pajpe:

„Miała (…) świetne ciało, ładną twarz, ale nad wyraz dzikie

usposobienie”. Wraz z Pajpe przenosi się z bungalowu w Faaa

do chaty położonej między Faaa a Punavią. Na moment

sielanka wraca, w zachwaszczonym ogrodzie zbierają owoce.

Gdy Fiedler dowiaduje się o powołaniu we Francji rządu

generała Władysława Sikorskiego i formowaniu nowej polskiej

armii u boku sojusznika, decyduje: czas wracać do Europy

i zaciągnąć się do wojska.

Szyki psuje mu jednak wstrzymanie komunikacji między

Francją a Tahiti. W październiku 1939 roku stawia się więc

u gubernatora i prosi, by ten zapisał go — porucznika rezerwy

— na pierwszy możliwy kurs do Europy. Gubernator nie ma

jednak dobrych wieści: w ciągu najbliższych dwóch miesięcy

żaden statek z Francji na Tahiti nie jest spodziewany. Francuz

jest rozbawiony zmartwieniem Polaka, czy ten znajdzie miejsce

na statku: poza Fiedlerem i jednym Czechem żaden

z goszczących na Tahiti Anglików czy Francuzów nie zamierza

wracać do kraju, by walczyć.

Fiedler jest jednak zdeterminowany. Na przełomie listopada

i grudnia 1939 roku odsyła „nieporadną dzikuskę Pajpę” na

Mooreę (z podarkiem — zaznaczy we wspomnieniach).

W końcu, w połowie grudnia, wsiada na statek, płynący

z Papeete do Francji.

Niespodziewanie wśród pasażerów wypatruje go Reri, która

żegna odpływających na nabrzeżu. Każe mu pozdrowić

„Geńka” — czyli Eugeniusza Bodo, jej dawnego kochanka.

Wraz z inną dziewczyną zarzuca mu na szyję dwa wieńce

z kwiatów tiarè.

Gdy statek wypływa na głębszą wodę, Arkady zdejmuje

wieńce i wyrzuca je do morza. Kiedy zdaje mu się, że z daleka


dostrzega swój bungalow w Faaa, mięknie i wilgotnieją mu

oczy.

Wie, czego chce. A chce walczyć: „Opuszczał mnie bezwład,

wracała otucha, rosła radość życia. Stawałem się znowu sobą”

— podsumuje po latach gorący tahitański sen.

Książki o Tahiti, wrzuconej w brudnopisie do walizki, nigdy

już nie ukończy i nie wyda.


ROZDZIAŁ 5

NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE
Wśród pilotów i marynarzy

Marzenia na bretońskiej prowincji

Fiedler nie ma szczęścia. Gdy w końcu marca 1940 roku

dociera francuskim statkiem do Marsylii i 9 kwietnia roku

jako porucznik rezerwy melduje się w Wojsku Polskim, ląduje

w Ośrodku Rezerwowego Przeszkolenia Oficerów, ulokowanym

w sielankowym Hotelu d’Ajoncs d’Or, w niewielkim Sables d’Or

les Pins w Bretanii. Tam, spacerując piaskową plażą wzdłuż

malowniczej zatoki Oceanu Atlantyckiego, z powodu

„nadmiaru oficerów młodszych wiekiem i lepiej wyszkolonych”,

nie może doczekać się żadnej sensownej funkcji.

Niemal czterdziestosześcioletni porucznik pozostaje zatem do

dyspozycji dowództwa, przez sześć tygodni dobijając się do

Biura Personalnego Ministerstwa Spraw Wojskowych

w Paryżu. Chce tam „stanąć do raportu i zdać sprawę

z ważnych spostrzeżeń” dokonanych podczas wyprawy na

Tahiti, a dotyczących nastawienia Amerykanów do sprawy

polskiej i skutków propagandy niemieckiej. Kiedy jednak


w maju III Rzesza z całą siłą atakuje kraje Beneluksu

i Francję, w Paryżu nikomu nie w głowie takie detale. Nikt nie

chce słuchać egzotycznych zwierzeń Fiedlera.

Na początku maja Fiedler pisze do komendy Ośrodka

w Sables d’Or les Pins z prośbą o urlop na załatwienie

w Paryżu spraw związanych ze zwrotem kwoty, jaką poniósł na

podróż z Tahiti do Francji. Zamierza także wejść

w porozumienie z polskimi literatami we Francji — wymienia

Kazimierza Wierzyńskiego, Ksawerego Pruszyńskiego,

Aleksandra Jantę-Połczyńskiego i Bohdana Pawłowicza — by

razem zaoferować swoje usługi literackie polskim

czasopismom, „a szczególnie »Polsce Walczącej«”. „Poza tym

chcę wydać we Francji niektóre moje utwory dla żołnierzy

i znaleźć wydawcę. W końcu zamówić mundur” — dodaje

z naciskiem.

W Bretanii trafia w środowisko oficerów tak jak on daremnie

oczekujących na wojenny angaż. Doskwiera mu poczucie

nieprzydatności, narasta w nim frustracja. 1 czerwca

1940 roku — a więc w samym środku kampanii francuskiej —

w liście do jednego z polskich posłów (prawdopodobnie

Mariana Seydy — w prywatnym archiwum Fiedlera znajduje

się jedynie kopia bez nazwiska adresata) pisze wprost:

w Sables d’Or „zbijają bąki starsi panowie (ja np. mam 46

lat)”. Jemu ta bezczynność nie odpowiada. Wyjaśnia, że nosi

się z zamiarem napisania „ważnej a wysoce aktualnej książki

na temat dzielności i twórczych elementów w polskich

pionierach pracy za granicą”.

„Wychodzę z założenia, że powinniśmy przygotować się do

odbudowy Polski już teraz we wszystkich dziedzinach,

wojskowej i innych” — tłumaczy swoją ideę „Powrócimy do

Polski moralnie straszliwie spustoszonej (piętno klęski

wrześniowej i destrukcyjna działalność władz okupacyjnych)


i jednym z naszych naczelnych zadań będzie odzyskanie wiary

w siebie. Otóż chcę napisać książkę o tendencji wybitnie

społecznej, która w tym kierunku może oddać ważne usługi”.

Tą książką mają być spisane losy Hieronima Obsta,

dzielnego i zaradnego wielkopolskiego osadnika, z którym

Fiedler zetknął się na Madagaskarze. Pisarz ciągle ma

nadzieję, że jego madagaskarska wyprawa znajdzie finał

w postaci literackiej. Teraz jednak marzy mu się inna książka,

która da „ważny przyczynek do tworzenia nowego typu

Polaka”. W liście snuje więc propozycję dziewięciomiesięcznego

urlopu, który wykorzystałby na powrót na Madagaskar, by

zebrać więcej informacji o Polonii na tej wyspie.

„Z punktu widzenia wojskowości przedstawiam minimalną

wartość: brak wyszkolenia (przypominacie sobie, że byłem

tylko w żandarmerii krajowej w Poznaniu), brak

doświadczenia, wiek już dojrzały i ograniczona zdatność” —

wylicza swoje ograniczenia. „Komisja Lekarska do Legii

Oficerskiej dała mi kategorię z zastrzeżeniem” — dodaje.

Swoje potrzeby w związku z projektowaną wyprawą oblicza

na 25–30 tysięcy franków. I apeluje do posła (Seydy?), by

zechciał być jego „protektorem”, który pomoże mu wyrwać się

z prowincji w Bretanii. „Moja książka może podnieść upadłego

ducha” — podkreśla.

W aktach pisarza brak śladów dalszej korespondencji na ten

temat. Plany Fiedlera, tworzone ad hoc, zasadzały się zapewne

na głębokim przekonaniu, że zaatakowana przez Wehrmacht

Francja podobnie jak w 1914 roku powstrzyma niemiecki

impet. Alianci znowu wojnę wygrają, a on w tym czasie

„wykończy” książkę, by — jak zaznacza — „zaraz po naszym

powrocie do Polski wyszła w druku”.

To iluzja — i Fiedler szybko zdaje sobie z tego sprawę.

Francuski sojusznik Polski i wspierający go brytyjski


kontyngent zostają w ciągu sześciu tygodni powaleni na

kolana przez Wehrmacht i Luftwaffe.

Do Londynu, do Sikorskiego

Postępy wojsk niemieckich we Francji oznaczają jedno: Fiedler

musi uciekać do Wielkiej Brytanii. Karta przebiegu jego

służby pozwala odtworzyć kolejne wydarzenia.

17 czerwca 1940 roku Arkady Fiedler opuszcza położony

nad samym morzem ośrodek w Sables d’Or des Pins.

18 czerwca prywatnym francuskim stateczkiem przedostaje

się przez kanał La Manche wraz z grupą żołnierzy Polaków.

Trafia do obozu polskiej piechoty w Crawford w Szkocji. Będzie

w nim do lipca.

— Ojciec opowiadał, jak uciekli niemal w ostatniej chwili

z Francji. Jakiś szyper przewoził ich do Anglii, kilkudziesięciu

chłopa, małym statkiem, w nerwach, w napięciu, w strachu

przed zbombardowaniem. Gdy już byli po stronie brytyjskiej

i wszystko się rozluźniło, ojciec był zgorszony, bo ci ludzie,

których szyper i załoga uratowali, zaczęli bardzo mocno

przystawiać się do żony szypra, zresztą bardzo ładnej

dziewczyny — wspomina Arkady Radosław.

Gdy Fiedler jest w Anglii, Niemcy szukają go w okupowanej

Wielkopolsce. Przesłuchują jego znajomych, wypytują o niego

w Rogalinku nad Wartą, gdzie mieszkał. Pamiętają, że był

powstańcem wielkopolskim, i podejrzewają, że podczas swych

dalekich wypraw wykonywał też misje szpiegowskie (nie ma na

to żadnych dowodów). Jego nazwisko znajduje się na liście

proskrypcyjnej, na której SS i gestapo umieściło tysiące

polskich inteligentów zgładzonych jeszcze jesienią 1939 roku.


W zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej zachowała się

teczka z wykazami polskich inteligentów z Poznania,

przeznaczonych do rzekomego wysiedlenia, tak zwanej

„ewakuacji kręgów inteligenckich”. Na sporządzonej przez

specjalne Einsatzkommanndo SD (niemiecką Policję

Bezpieczeństwa) liście wśród 1703 nazwisk znajduje się

również Arkady Fiedler, literat. „Ewakuacja” to jednak zasłona

dymna. SD wraz z SS przeprowadza właśnie wtedy w zdobytej

Wielkopolsce tak zwaną Intelligenzaktion, Akcję „Inteligencja”

— jesienią 1939 roku zostaje zamordowanych

około 2 tysięcy polskich nauczycieli, księży, przedstawicieli

wolnych zawodów i lokalnych liderów.

Fiedler nie wie, że wyjazd na Tahiti uratował mu życie. Nie

wie też jeszcze, że po wejściu niemieckich okupantów do

Poznania traci mieszkanie przy ulicy Libelta 7 (teraz Dietrich-

Eckart-strasse).

— W 1939 roku, gdy książki ojca, Ryby… i Kanada…,

dobrze się sprzedawały, ojciec zgromadził na koncie niezłą

kwotę 40 tysięcy złotych. To była wtedy równowartość kilku

samochodów — opowiada Arkady Radosław Fiedler. — To

wszystko przepadło jednak w trakcie wojny. W 1946 roku

ojciec zaczynał od zera.

Fiedler chce walczyć. Jako porucznik rezerwy trafia do

Obozu Wojsk Polskich nr 8 w szkockim Crawford (nieopodal

Glasgow). Zostaje przydzielony do 3. kompanii II batalionu.

W latach międzywojennych nie był czynnym wojskowym, nie

związał się z żadną z politycznych stron. Nie był też wprost

kojarzony z sanacją. W Szkocji to ogromny atut, bo polski

premier i Naczelny Wódz — generał Władysław Sikorski —

zdecydowanymi decyzjami odsuwa od armii oficerów

sanacyjnych, osadzając ich w ośrodku internowania na wyspie


Bute, zwanej „wyspą węży”. Umrze tam między innymi dobrze

Fiedlerowi znany major Mieczysław Paluch.

Fiedler ma jednak inne problemy. Chadzający własnymi

ścieżkami pisarz zostaje oskarżony o brak dyscypliny.

— Obóz miał namioty, latryny, a ojciec, człowiek przyrody, za

potrzebą wychodził poza granice obozu i załatwiał te problemy

w krzakach. Został jednak zauważony, ściągnięty

dyscyplinarnie przed oblicze jakiegoś oficera i wsadzili go za to

do paki. — Arkady Radosław Fiedler uśmiecha się. — Jednak

ujęli się za nim ludzie, wywarli presję i go uwolniono. Ale było

to dla ojca niebezpieczne, bo karnie mogli go wysłać w jakieś

niemiłe miejsce.

Po wojnie w prześmiewczej wersji i nie do końca prawdziwie

zdarzenie to opisał wychodzący w PRL „Świat”. Według niego

wina Fiedlera polegała na czym innym — że ośmielił się

skorzystać po cywilnemu z części latryny wydzielonej dla

wyższych rangą oficerów sztabowych. Przyuważony tam przez

generała, komendanta obozu, miał trafić do namiotu dla

aresztowanych. Uwolnił go ponoć oficer inspekcyjny, który

wystawił zaświadczenie, że „stan nerwowy pisarza wymaga

niezwłocznej kuracji szpitalnej, możliwej do przeprowadzenia

jedynie z dala od obozu”. Według gazety Fiedler miał

skorzystać z okazji i wyjechać z Crawford.

Sam Fiedler wyjaśnił ostatecznie sprawę w latach

siedemdziesiątych w „Kurierze Polskim”: „Zbudowano

regulaminową latrynę. Nie bawiła mnie jednak… możliwość

oglądania generalskich tyłków. Lubiłem naturę i wolałem

dalekie spacery do lasu na wzgórzu. Jak się okazuje,

zainteresowało to funkcjonariuszy wywiadu. Zaczęto mnie

tropić przez lornetki. Zostałem wezwany przez dowódcę. Gdy

wreszcie po sprawdzeniu zechciano zrozumieć, co tam


robiłem, otrzymałem… 7 dni ścisłego aresztu za

nieprzestrzeganie regulaminu”.

Fiedler zebrał się z obozu w Crawford w samą porę.

Latem 1940 roku osamotniona w zmaganiach z III Rzeszą

Wielka Brytania tylko pozornie czuje się bezpieczna za

wodami kanału La Manche. Po brytyjskim niebie suną setki

niemieckich bombowców w obstawie myśliwców. Rozpoczyna

się walka o panowanie w powietrzu — w zamyśle Niemców ma

im zapewnić dominację na niebie podczas planowanej inwazji

wysp.

Anglicy dzielnie odpierają niemieckie naloty, ale brakuje im

doświadczonych pilotów. Wahają się jednak, czy dopuścić do

swoich nowoczesnych myśliwców szkolonych już według

angielskich procedur lotników z Polski. Wątpią w ich morale;

podejrzewają, że Polacy są przybici klęskami we wrześniu

1939 roku i porażką we Francji.

Mylą się. Doskonale wyszkoleni w przedwojennej szkole

lotniczej w Dęblinie polscy piloci świetnie radzą sobie także

z przesiadką na zdecydowanie lepsze maszyny niż myśliwce

PZL P.11, na których walczyli z Luftwaffe w 1939 roku.

W końcu sierpnia 1940 roku Anglicy szybko przekonują się,

że Polacy to pełnowartościowi piloci, a ich wyniki strzeleckie

szybko przebijają statystyki najlepszych brytyjskich lotników.

W ilości zestrzeleń przoduje 303. Dywizjon Myśliwski

Warszawski im. Tadeusza Kościuszki. W trakcie bitwy o Anglię

zanotuje w sumie 126 strąconych maszyn wroga, przy

najmniejszych stratach własnych (8 pilotów).

Późnym latem 1940 roku polscy lotnicy robią furorę

w angielskich mediach. Fiedler czyta w gazetach

o niezwykłych wyczynach Dywizjonu 303 i z miejsca

podejmuje decyzję: o tym trzeba napisać.


Otrzymuje trzynastodniowe zezwolenie na opuszczenie obozu

w szkockim Crawford i 5 września 1940 roku jedzie do

Londynu. Zabiega o pilną rozmowę z Naczelnym Wodzem.

W Komendzie Garnizonu Polskiego w Londynie melduje się

jeszcze tego samego dnia.

— Ojciec zgłosił się do Sikorskiego z obowiązku, pewny, że

będzie już którymś Polakiem w kolejce. Absolutnie nie

sądził, że będzie pierwszy. Wiedział, że gdzieś w Wielkiej

Brytanii jest już Janusz Meissner [kapitan pilot Wojska

Polskiego i pisarz], a także inni polscy literaci. Dlatego był

zaskoczony, gdy okazało się, że jednak jest pierwszy z tym

tematem. Sikorski wiedział, kim jest Fiedler. Ojciec miał już

swoją sławę, jego książki były szeroko znane. Dzięki temu to

on otrzymał od Sikorskiego rozkaz udania się do Northolt, do

bazy Dywizjonu 303 — opowiada Arkady Radosław.

Pisarz napisze po latach, że generał Sikorski dał mu zgodę

„z serdeczną ochotą”.

Sikorski jest zachwycony propozycją Fiedlera i serdecznie

zachęca go do pilnej pracy. Pisarz może liczyć na wsparcie

finansowe z Funduszu Kultury Narodowej, kierowanego przez

ministra Stanisława Kota. Dzięki tym środkom będzie mógł się

utrzymywać w trakcie pisania Dywizjonu 303.

Jego urlop z obozu w Szkocji zostaje przedłużony do

9 października 1940 roku.

W Dywizjonie 303, czyli szampan z Urbanowiczem

W Northolt — dziś jednej z dzielnic Londynu — znajduje się

nowoczesna baza wojskowa z betonowym pasem startowym.

Na pomniku upamiętniającym polskich lotników widnieje


dumnie brzmiące hasło: „Walczyłem za dobrą sprawę, w walce

tej wytrwałem do końca. Dotrzymałem wiary”.

W czasie wojny Northolt jest jeszcze niedużą miejscowością

położoną na północny zachód od Londynu. W 1940 roku

znajduje się tam baza wojskowa z lotniskiem polowym

Dywizjonu 303. Samoloty RAF startują z obsianego trawą

pola.

7 września 1940 roku, w największym ogniu bitwy

powietrznej nad Anglią, do rąk dowódcy Dywizjonu 303,

porucznika Witolda Urbanowicza, trafia szczególny telegram:

Wspaniali jesteście w walce z barbarzyńskim lotnictwem niemieckim. Bronicie

nie tylko Anglii, ale i całego świata. Walczycie nie tylko o swoją wolność. Życzę

Wam dalszych sukcesów w powietrzu i powrotu do Wolnej Polski. Arkady

Fiedler

Urbanowicz wkłada telegram do kieszeni na dobrą wróżbę

i wsiada do hurricane’a. Tego dnia piloci jego dywizjonu

zestrzeliwują aż czternaście wrogich maszyn na pewno i dwie

prawdopodobnie. To najlepszy wynik dzienny w całym RAF.

Dywizjon traci trzy maszyny, ale żadnego z pilotów. Choć jeden

z nich jest ciężko ranny.

Tego samego dnia wieczorem w bazie w Northolt stawia się

Janusz Meissner, pisarz w charakterze polskiego

korespondenta wojennego. Chce rozmawiać z lotnikami, ale

samego Urbanowicza lekceważy.

— On nie jest dowódcą — mówi, powołując się na rozkaz

generała Ujejskiego, Inspektora Polskich Sił Powietrznych.

W odpowiedzi adiutant Urbanowicz na wyrost straszy

nieprzyjemnego gościa, że Niemcy lada chwila zbombardują

lotnisko. Meissner szybko wypożycza pisany przez Mirosława


Fericia i innych pilotów pamiętnik dywizjonu i wyjeżdża do

Szkocji.

Urbanowicz jest zły. Wysyła za Meissnerem pilota, by odebrał

mu kronikę dywizjonu. „Sukces i radość nasza była wielka:

tego samego dnia pilot wrócił z naszym skarbem” —

wspominał pilot po latach w specjalnym liście, napisanym do

rodziny Fiedlerów po śmierci pisarza.

Ten incydent nabierze wkrótce znaczenia. Arkady Fiedler nic

jednak o nim nie wie, gdy następnego dnia, 8 września

1940 roku, stawia się w Northolt z rozkazem — listem

przewodnim od Sikorskiego. Ma przyglądać się codziennej

służbie pilotów, zbierać materiał i napisać książkę sławiącą

wyczyny polskich pilotów.

Zadanie to jest dla niego zupełną nowością: on, specjalista

od opisywania egzotycznych rejonów i podróży, teraz pierwszy

raz ma pisać reportaż wojenny. W bazie lotniczej pojawia się

w zielonym mundurze porucznika piechoty, uwagę pilotów

i personelu naziemnego zwracają czarne naszywki na jego

kołnierzu — symbole korespondenta wojennego.

Do pracy zabiera się metodycznie. Pomaga mu szybko

zadzierzgnięta przyjaźń z porucznikiem Urbanowiczem.

Poznaje go jeszcze 8 września w lotniskowym bufecie.

Urbanowicz przyznał, że nazwisko Fiedlera nie było pilotom

obce: „Jego książki mieliśmy nawet w »dispersalu«, czyli

budynku, w którym piloci będący w alarmie czekali na start”.

Dowódca dywizjonu cieszy się, że poznał Fiedlera osobiście: on

także chce, by pisarz napisał coś o wyczynach jego

podwładnych.

Do rozmawiającej trójki niespodziewanie podchodzi generał

Władysław Sikorski. Naczelny Wódz odwiedza w tym dniu bazę

w Northolt (niewykluczone, że Fiedler dotarł tam właśnie

z generałem).
— Widzę tu nowego myśliwca — zwraca się do Fiedlera.

— Niestety, panie generale. Urodziłem się za wcześnie,

w moim wieku przysługuje mi mundur królowej broni:

piechoty — odpowiada żartem Fiedler.

— Proszę wykorzystać swój talent pisarski do przekazania

legendy naszych myśliwców następnym pokoleniom —

proponuje Naczelny Wódz.

I zaprasza na kieliszek wina. Wznosi toast za „niepokonany

naród polski, który walczy nie tylko o swoją wolność”, wychyla

wino i wyjeżdża.

Kilka dni później Urbanowicz zaprasza Fiedlera na kolację do

hotelu „Dorchester”. Gdy jedzą, trwa niemiecki nalot na

Londyn. Bomby padają zupełnie niedaleko, ale personel

restauracji i oni sami nic sobie z tego nie robią. Przy

szampanie rozmawiają o wojnie. Fiedler uważa, że Francja

zbłaźniła się.

— Mając tak wielkie możliwości w porównaniu z Polską,

walczyła o wiele krócej. Francuzom zabrakło ducha bojowego

— uważa.

Zaraz potem pyta Urbanowicza o niemieckich lotników.

— Ich piloci bombowców są doskonali, ale niemieccy

myśliwcy nie wytrzymują presji i często porzucają swoje

bombowce — odpowiada dowódca dywizjonu.

Fiedler sugeruje Urbanowiczowi, by spisywał swoje

wspomnienia z bitwy o Anglię. Dowódca Dywizjonu 303

przyznaje, że sporządza stosowne notatki, ale nie znalazł

uznania w gronie urzędników Ministerstwa Wyznań

Religijnych i Oświecenia Publicznego. I że podobno książkę

o Dywizjonie 303 ma pisać Meissner. Tyle że personel

dywizjonu się nie zgadza. Bo Meissner zdaniem pilotów jest

butny i zraża do siebie ludzi.


Według wspomnień Urbanowicza, spisanych niemal pół

wieku po bitwie o Anglię, to właśnie on miał nakłaniać

Fiedlera do napisania książki o polskich lotnikach. Fiedler

miał się wzbraniać, argumentując tym, że nie jest lotnikiem.

Po wspólnym wieczorze Urbanowicz wraca do bazy, a Fiedler

do swojej tymczasowej kwatery w Saint Margaret’s Hotel,

trzypiętrowej ceglanej kamienicy położonej przy 24–27 Bedford

Place, w samym centrum Londynu.

Na odchodnym Urbanowicz chce wręczyć pisarzowi swój

hełm, bo Fiedler mimo wojskowych zarządzeń nie nosi ani

maski przeciwgazowej (ma przy sobie ledwie jej pokrowiec), ani

osłony głowy.

— Ty jesteś ważniejszy ode mnie. Zabieraj hełm, ja sobie

dam radę, już mam blisko do domu — odpowiada Fiedler.

„Orły kołują nad lotniskiem”, czyli korekta Urbanowicza

Następnego dnia, 9 września 1940 roku, Urbanowicz załatwia

z komendantem stacji pułkownikiem S.P. Vincentem

pozwolenie dla Fiedlera na pobyt na lotnisku „celem

studiowania życia personelu Dywizjonu 303”. Komendant

odnosi się entuzjastycznie do misji pisarza — szybko zostają

więc przyjaciółmi.

Fiedler zabiera się do pracy. Od świtu do zmierzchu chodzi

po lotnisku. Rozmawia, notuje, fotografuje… „Obawiałem się,

że któregoś dnia zobaczę go startującego z dywizjonem do

walki” — żartował we wspomnieniach Urbanowicz.

Z Fiedlerem zaprzyjaźnia się też szef mechaników, chorąży

Kazimierz Mozół, znany z rezerwy wobec obcych. Jest

zachwycony zaangażowaniem pisarza w pracę. Z mechanikami


Fiedler trzyma szczególną sztamę — poświęci im osobny

rozdział Dywizjonu 303.

Skrupulatność i serdeczność Fiedlera szybko zyskują mu

zaufanie pilotów. Gdy tylko wracają z lotów bojowych, na

gorąco wypytuje ich o szczegóły walk, o wrażenia, o straty

wroga. Zagląda też systematycznie do dziennika dywizjonu,

prowadzonego przez Chorwata Mirosława Fericia, asa

lotnictwa myśliwskiego.

Dużo o relacjach pisarza z lotnikami i personelem mówi fakt,

że wszyscy zwracają się do niego per „Arkady”. Nie „panie

Fiedler” czy „panie Arkady”, tylko bezpośrednio po imieniu.

Tak samo zresztą czynią Anglicy.

„Zaprzyjaźniwszy się łatwo z całym dywizjonem, zarówno

z myśliwcami, jak mechanikami, skwapliwie zabrałem się do

pracy, którą postanowiłem ująć jako szersze sprawozdanie

z pola walki, pisane na gorąco i gorącym sercem patrioty,

sprawozdanie, a nie utwór tak zwanej literatury pięknej — bo

takie właśnie było kategoryczne zapotrzebowanie w tej

wyjątkowej, napiętej chwili” — napisał Fiedler w przedmowie

do XV polskiego wydania Dywizjonu 303, opublikowanego

w 1976 roku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Kiedy

w 1969 roku Anglicy w głośnym filmie Bitwa o Anglię Guya

Hamiltona pokazali Polaków jako „niesfornych,

nierozgarniętych uczniaków”, Fiedler stanowczo zaprotestował,

pisząc w przedmowie do kolejnego wydania Dywizjonu 303:

„Przecież żyłem wśród nich dniem i nocą przez szereg

miesięcy, ocierałem się o ich boki, przyglądałem się im

z bliska, przysłuchiwałem ich rozmowom (…). Ej, brytyjscy

scenarzyści filmu coś tam nieładnie utrwalili, jakoś pamięć

ich zawiodła”.

„Fiedler swoim pobytem na lotnisku wpłynął pozytywnie na

personel Dywizjonu 303” — wspominał major Urbanowicz


w latach osiemdziesiątych. „Piloci i mechanicy wiedzieli, że

jest ktoś, kto ich wysiłek w walce z Niemcami uwieczni

w dokumencie, który kiedyś stanie się legendą. Personel

dywizjonu wiedział, że Inspektor Lotnictwa Polskiego, generał

Ujejski, odmówił mi zakupienia aparatu fotograficznego,

motywując to tym, że nie ma na to środków. Wielu z personelu

dywizjonu robiło notatki ze swojej służby na lotnisku

i fotografie, żeby po zwycięskiej wojnie pokazać swoim

najbliższym w Polsce, że nie próżnowali w czasie walki i nie

żyli z lotnictwa, tylko dla lotnictwa”.

Na szczęście aparat bierze ze sobą sam Fiedler. Wysokiej

klasy lustrzanką Rolleiflex Arkady Fiedler dokumentuje na

bieżąco życie dywizjonu na ziemi. Wykonuje ponad trzysta

zdjęć, dziś bezcennych jako źródło wiedzy o dokonaniach

polskich lotników. Fiedler jest z nimi, gdy odpoczywają między

walkami, gdy 17 września wizytuje ich generał Sikorski

i 26 września, gdy do Northolt przyjeżdża sam król Jerzy, by

podziękować asom polskiego lotnictwa.

— Ojciec występuje sam bodaj tylko na dwóch zdjęciach —

podkreśla syn pisarza Marek, autor wystawy o Dywizjonie 303

w muzeum Fiedlera w Puszczykowie. — Uważał, że każdy

z tych pilotów może za chwilę zginąć, dlatego koncentrował się

na nich, na ich życiu. Zupełnie inaczej niż podczas swoich

egzotycznych podróży. Wówczas używał samowyzwalacza, by

robić zdjęcia samemu sobie.

Pierwsze relacje pilotów Fiedler zbiera podczas ostatniej fazy

bitwy o Anglię, kolejne spisuje wczesną zimą 1940

i 1941 roku, gdy bitwa została wygrana, ale trwały jeszcze

nocne naloty Luftwaffe na Londyn. Ma to być, jak sam

wyjaśni, „żywe sprawozdanie z placu boju”.

„Wówczas trzeba było dać świadectwo prawdzie” — wyzna

w wywiadzie dla „Słowa Powszechnego” w 1983 roku.


„W 1940 roku pokonana została Francja, Niemcy szykowali się

do skoku przez kanał na Wyspy Brytyjskie, zapewne byli tacy,

którzy zwątpili w ostateczny wynik II wojny światowej. To

właśnie była rola »Książki-żołnierza«. Zaangażowanie naszych

żołnierzy w walce, która decydowała o losach Europy (…).

Właśnie dzięki udziałowi w walce o Wyspy Brytyjskie nasi

żołnierze mogli czynnie walczyć z Niemcami. Byłem pośród

nich”.

Fiedler nie ukrywa, że nie zna się na sprawach lotniczych,

ale lotnicy podchodzą do pisarza z wyrozumiałością. Pomagają

mu zrozumieć specyfikę walk w powietrzu, wyjaśniają

skomplikowane zasady prowadzenia lotniczych pojedynków.

Urbanowicz wspominał: „Jeżeli chodzi o sprawy ściśle lotnicze,

to dzięki swojej wysokiej inteligencji i rozmowom z pilotami nie

miał żadnych trudności”.

Fiedler często czyta lotnikom — zwłaszcza Urbanowiczowi —

fragmenty swojej pisanej na gorąco książki, na bieżąco je

korygując. Dochodzi przy tym do zabawnych wymian zdań.

Kiedyś Urbanowicz zwraca Fiedlerowi uwagę, że napisał

o myśliwcach, że „kołują nad lotniskiem”.

— Potocznie mówi się: „krążą nad lotniskiem” — koryguje.

— A, bo wy jesteście orłami — upiera się pisarz.

— Niezupełnie. Nawet jeżeli orły walczą w powietrzu z innymi

ptakami, to wieczorami śpią, a nie wytańcowują tak jak nasi

myśliwcy po walkach powietrznych — śmieje się porucznik

Urbanowicz.

— I w pokera orły nie grają, tak jak nasi myśliwcy w alarmie

— dorzuca chorąży Mozół.

Z lotnikami pisarz spotyka się zazwyczaj w mesie, gdzie

piloci odreagowują wojenny stres. Albo w niedalekiej knajpce

„Orchard”, prowadzonej przez Żyda Ansela.


Niemal siedemdziesiąt lat później, wiosną 2008 roku, do

Northolt przyjeżdża syn Arkadego Fiedlera — Marek

z własnym synem, Markiem Oliwierem. Przepustki do bazy

RAF załatwia im Piotr Sikora, rodak mieszkający na Wyspach.

Oglądają historyczną mesę, w której piloci fetowali swoje

podniebne zwycięstwa, a także dawną kaplicę z ołtarzem,

wykonaną przez polskich cieśli. I dzwon, który w 1940 roku

bił na alarm lotnikom „303”. A także kronikę jednostki,

prowadzoną przez Mirosława Fericia, z której korzystał ich

ojciec i dziadek.

Dwie polskie archiwistki pracujące w biurze na lotnisku

wyszukują dla gości wojenną teczkę Arkadego Fiedlera

i kserują zawarte w niej dokumenty. Wśród papierów Marek

Fiedler odnajduje Zeszyt Ewidencyjny z przebiegiem służby

ojca, a w nim wpis: „Sierpień ’40 — 9 października — urlop ze

zmniejszonym uposażeniem”.

Dwa tysiące dolarów za Dywizjon 303

W październiku 1940 roku Fiedler otrzymuje od generała

Sikorskiego kolejny, tym razem półroczny urlop na pracę

pisarską. Do Dywizjonu 303 zabiera się jednak na poważnie

dopiero w grudniu 1940 roku. Wcześniej, w listopadzie,

kończy Żarliwą wyspę Beniowskiego, owoc jego przedwojennej

madagaskarskiej podróży. Książka ukaże się w druku

w 1944 roku.

„Jestem teraz w Londynie, który mi się szalenie podoba,

i dostaję zapomogę z Funduszy Kult. Nar. Każą mi za to pisać

książkę o naszych lotnikach, temat piękny, ale bardzo odległy

od moich upodobań. Przebywam wiele z polskimi lotnikami

i angielskimi lotniczkami” — pisze 8 grudnia 1940 roku


w liście do przebywającego wówczas w Lizbonie kuzyna,

Zenona Kosidowskiego. „Przed miesiącem ukończyłem moją

drugą książkę o Madagaskarze, rozpoczętą półtora roku temu

na Tahiti, i będzie to według oceny kilku wiarygodnych

znawców prawdopodobnie moja najlepsza rzecz. Starałem (się)

pisać barwnie jak Ryby, lecz głębiej i dojrzalej. Szkoda,

niestety, że wydanie jej przyniesie mi słabe honorarium” —

dodaje.

Pisarz cieszy się, że w Anglii ukazują się angielskie wydania

Ryb i Kanady…, ale zaznacza, że wynagrodzenie jest

„stosunkowo mizerne i nie można na nim budować planów

życiowych”.

„Poza tym marzę o wyjeździe w tropiki, tutejszy klimat

paskudnie na mnie działa, podobnie, jak to było na zimę

1938/9 — pamiętasz wtedy mój rodzaj szkorbuta? Trudno,

potrzebuję tropikalnego słońca” — dorzuca.

To ciekawe, że w końcu 1940 roku, mimo tylu świeżych

wrażeń, Fiedler nadal bardziej pali się do książki

o Madagaskarze niż do reportażu wojennego. Do tego

ostatniego ciągle podchodzi sceptycznie. Szybko okaże się, że

błędnie oszacował szanse obu projektów na sukces.

Jak wynika z listu Arkadego Fiedlera do profesora Kota

z Funduszu Kultury Narodowej, napisanego w lutym

1941 roku, zdecydowaną większość ogromnego materiału

o dokonaniach polskich lotników pisarz zebrał już po

wygaśnięciu walk o niebo nad Wielką Brytanią — między

październikiem 1940 roku a lutym 1941 roku.

Pilotów Dywizjonu 303 odwiedził np. na kilka dni w grudniu

1940 roku w Leconfield, gdzie wówczas stacjonowali. Dopiero

w liście do — wówczas już kapitana — Witolda Urbanowicza

z 6 grudnia 1940 roku pisał: „Dla mnie, jako laika, wydają się

oczywiście najciekawsze te dni, w których były najlepsze


sukcesy: 7., 11., 15., 26. i 27. września. Może jednak były

inne dni walki równie ciekawe?” — dopytywał. I prosił

o uprzedzenie pilotów, o co ich będzie pytał.

Wiadomo, że Fiedler nie poprzestał na rozmowach

z lotnikami podczas ich czasu wolnego, między startami do

kolejnych akcji bojowych. Aby lepiej zrozumieć specyfikę ich

formacji, opracował specjalną ankietę dotyczącą walki

w powietrzu, odczuć pilotów i ich wrażeń — także w relacji

z prowadzonymi przez nich maszynami.

Raz pisarz, który za samolotami nie przepada, sam decyduje

się na lot. Prowadzący maszynę pilot robi pętle i przewroty, by

pokazać Fiedlerowi, jak samolot i lotnik zachowują się

podczas walki. Pisarz kilka razy traci świadomość, krew

uderza mu raz do głowy, a raz w nogi. Z samolotu wysiada

zszokowany, ale też pełen podziwu dla polskich asów.

W lutym 1941 roku Fiedler raportuje profesorowi Kotowi:

„Zbieranie materiałów mam już na ukończeniu i w następnych

dniach rozpocznę pisanie właściwej książki, na którą złoży się

około 30 rozdziałów. Będę potrzebował na to mniej więcej pół

roku, proszę zatem Pana Profesora o umożliwienie mi tej pracy

udzieleniem dalszego zasiłku”.

Zabierając się w końcu za reportaż o lotnikach, Fiedler ma

ogrom materiału — trzy razy więcej relacji, niż potrzebuje.

W początkach 1941 roku musi jednak skoncentrować się na

kwestiach kluczowych. Mimo ambitnych zamiarów Dywizjon

303 nie będzie przesadnie obszerny. Zamiast planowanych

trzydziestu powstanie ostatecznie dwadzieścia rozdziałów.

Jeszcze w trakcie pisania fragmenty książki drukowane są po

angielsku i polsku w prasie brytyjskiej i amerykańskiej, co

przyczynia się do wzrostu zainteresowania zapowiadaną

książką.
W jednym z rozdziałów książki Fiedler rozprawia się z mitem

niemieckiego myśliwca Messerschmitt 110, rzekomo najlepszej

maszyny wojennej w tym okresie. Fiedler pokazuje, że nawet

na teoretycznie słabszych, wolniejszych hurricane’ach Polacy

potrafią masowo strącać niemieckie maszyny.

— Ten rozdział jest szczególnie istotny, bo uderzył w legendę

o niezwyciężonej armii niemieckiej. W 1940 roku niemieccy

piloci uchodzili za ludzi nie do zatrzymania, którzy weszli na

najwyższy poziom rozwoju techniki i uzbrojenia. Owszem,

mieli świetny sprzęt, ale ojciec napisał ten rozdział, by

pokazać, że z Niemcami można walczyć i ich pokonać —

komentuje syn pisarza Marek.

Dywizjon 303 ukazuje się w Wielkiej Brytanii w 1942 roku,

po polsku, opatrzony pięknymi rysunkami grafika Artura

Horowicza, też będącego lotnikiem. Wydrukowany w Londynie,

załączony zostaje do paczek z bronią zrzucanych z brytyjskich

samolotów na terenie okupowanej Polski. Partyzanci

w radomszczańskich lasach ze zdziwieniem znajdują w nich

miniaturowej wielkości książeczki. Sądzą, że to instrukcja

obsługi dostarczanej im broni. Gdy widzą, że to książka

o sukcesach polskich lotników, w konspiracji wybucha

euforia. Dywizjon 303 z miejsca staje się przebojem

czytelniczym w okupowanym kraju. Jeszcze w 1943 roku

ukazują się trzy podziemne wydania książki Fiedlera

w Warszawie, a rok później — w Kielcach. Autor podpisany

jest z nazwiska — jego rodzina w Polsce to kuzyni o innych

nazwiskach, więc teoretycznie nic im nie grozi. Z obawy przed

represjami w stosunku do rodzin pilotów w podziemnych

wydaniach książki polskim bohaterom Dywizjonu 303

zmieniono dane osobowe.

Książka podnosi na duchu. Pokazuje, że wojnę

z hitlerowskimi Niemcami można wygrać. „Fiedler zaspokajał


głód romantyzmu, głód walki… podtrzymywał w duszy

polskiej mit wojny taki, jaki wpoił nam, Polakom,

Sienkiewicz…” — napisał w 1946 roku w „Odrodzeniu” Jan

Alfred Szczepański, dodając, że sam czytał Dywizjon 303

„z najgłębszym wzruszeniem i z wypiekami na twarzy”.

„Kochaliśmy cię, Arkady Fiedlerze, za tę książkę w Warszawie

okupowanej” — napisała Janina Przybylska na łamach „Głosu

Wielkopolskiego”.

Marek Fiedler, kustosz muzeum Arkadego Fiedlera

w Puszczykowie, przyznaje, że ciągle jeszcze przychodzą do

niego osoby, które w latach okupacji miały w rękach pierwsze

wydania książki ojca o polskich lotnikach. I wzruszone

opowiadają, jak była dla nich ważna.

Czytelnikom podobają się porównania lotników myśliwców

do ptaków, a niemieckich bombowców — do wystraszonych

sępów, które „nad miastem wypróżniają się pośpiesznie

z ładunku bomb, jak gdyby oczyszczały zawartość swych

żołądków”.

Z książki zadowolony jest też Naczelny Wódz, generał

Władysław Sikorski.

— Pokazywała Anglikom, że Polacy są cennymi,

pełnowartościowymi sojusznikami. Wcześniej Anglicy

podchodzili z dużą rezerwą do ich umiejętności. Powtarzali, że

Polacy mają za sobą dwie klęski: w Polsce i Francji. I że te

klęski ich obciążają. Okazało się, że nie. Że Polacy są pełni

wigoru i chcą walczyć. I choć początkowo wyglądało to tak, że

Anglicy uczyli Polaków walki na nowych maszynach, to później

to Anglicy czerpali z polskiego sposobu walki. Bo Polacy mieli

większe doświadczenie — opowiada Marek Fiedler.

W latach wojny Dywizjon 303 doczekuje się sześciu wydań

angielskich, dwóch francuskich, a także jednego

holenderskiego i portugalskiego.
„Times Literatury Suplement” komplementuje: „Jest słuszne,

że wspaniałe wyczyny Dywizjonu 303 opisało zdolne pióro…

Jego opisy są nadzwyczaj sugestywne, czyniąc walki

powietrzne żywe i wstrząsające nawet dla tych, których nogi

nigdy nie oderwały się od ziemi. (…) Tu widzimy Polaków,

jakimi oni rzeczywiście są: nieustraszonych, lecz

normalnych…”.

„Absorbująca opowieść o rycerskości i sprawności” —

komentuje „Daily Dispatch”.

„Fiedler świetnie powołał do życia wspomnienia o wyczynach

Dywizjonu 303, o czym mogliśmy prawie zapomnieć. (…)

Książka ta wielce przyczyniła się do poznania Polaków. Jest

żywa, przejmująca i pobudzająca” — recenzuje „Aeroplane”.

Książką jest zachwycony również generał Kazimierz

Sosnkowski, kolejny Naczelny Wódz po tragicznej śmierci

generała Sikorskiego w katastrofie gibraltarskiej. W kwietniu

1944 roku pisze do Arkadego Fiedlera:

„Serdecznie gratuluję Panu osiągniętego sukcesu jakim

bezwątpienia [pisownia oryginalna] jest popularność Pana

książki (…) — zarówno w Kraju jak i poza jego granicami.

Wiem, że (…) Dywizjon 303 był czytany z uczuciem, jakiego

doznaje matka, czytająca piękny opis bohaterskich walk

swego najukochańszego syna. Uważam Dywizjon 303 za

bardzo piękną i doskonale wykonaną pracę dla Sprawy

Polskiej”.

W 1943 roku książka ukazuje się w Brazylii i w innych

krajach Ameryki Południowej. „Poszczególne rozdziały mówią

dosłownie o minutach i sekundach, w których tkwi wieczność”

— podziwia książkę recenzent wychodzącego w Argentynie

„Codziennego Niezależnego Kuriera Polskiego”.

Reportaż Fiedlera zdobywa też uznanie i popularność

w Stanach Zjednoczonych. Major Witold Urbanowicz, który


w 1943 roku gości w Ameryce, jest świadkiem, jak egzemplarz

Squadron 303, wystawiony na licytację na budowę

krążownika, osiąga cenę 2 tysięcy dolarów. „Książka ta jest

bodaj najważniejszym dokumentem o myśliwcach polskich,

którzy walczyli nie tylko o swoją wolność” — pisze w swoich

wspomnieniach.

Na Fiedlera spada deszcz entuzjastycznych recenzji w prasie

amerykańskiej. „New York Times Book Review” z kwietnia

1943 roku pisze: „Fiedler z poetycką werwą maluje

zapalczywość i żywotność swoich rodaków. Z rzadką

umiejętnością literacką pokazał nam ich męstwo”. „Democrat

Leader” z lutego 1943 roku: „Jędrniej niż jakakolwiek inna

książka to zrobiła, Fiedler pokazał, jak 250 myśliwców RAF-

u stanęło między całym wolnym światem a ewentualnym

zwycięstwem Niemców w jesieni 1940 roku”. „Herald Tribune”

z maja 1943 roku: „Książka Fiedlera (…) to wyjątkowy,

niepowszedni przyczynek do biografii powietrznych zmagań tej

wojny”.

O powodzeniu książki w USA Fiedler przekonuje się

osobiście, gdy w styczniu 1945 roku gości w Nowym Jorku.

Odwiedza tam między innymi „polskie ogniska” na 66. Ulicy.

W rozmowie z Ludwiką Ciechanowską z „Nowego Świata”

wyznaje, że największą radość w ostatnich latach sprawiło mu

nie tyle 21 wydań Dywizjonu 303 na całym świecie, ile trzy

podziemne wydania w okupowanej Polsce.

Duma i satysfakcja Fiedlera z sukcesu za oceanem mają

jednak także gorzki posmak. Amerykański wydawca jego

książki, Marian Kister, szef Roy Publishers (ten sam, który

jako szef Towarzystwa Wydawniczego „Rój” wydawał książki

Fiedlera przed wojną) przekazuje dochód ze sprzedaży dwóch

wydań w USA — w sumie około 600 dolarów — nie Fiedlerowi,

lecz w sekwestr rządowi amerykańskiemu. „Pieniędzy tych


przez długie lata nie mogłem wydostać” — przyzna po latach

Fiedler.

Zawiść „Herberta”, czyli sprawa „o niepodanie ręki”

Dlaczego Kister tak zrobił? Nieporozumienia z Fiedlerem

z okresu tuż przed wybuchem wojny to jedno; drugą

przyczyną mogła być awantura wywołana głośnym w polskiej

armii tekstem Janusza Meissnera (którego „kumotrem”, jak

sądził Fiedler, okazał się amerykański wydawca).

Sukces Fiedlera nie wszystkim bowiem był w smak. „Należy

chyba do dziwactw londyńskiej emigracji polskiej i do groteski

jej »potępieńczych swarów«, że książka Dywizjon 303 od

samego początku, już przy jej pisaniu, napotykała niezwykłe,

można powiedzieć, maniackie wstręty i trudności ze strony

najmniej oczekiwanej: ze strony sztabu Polskich Sił Zbrojnych,

ulokowanego w hotelu »Rubens« w Londynie” — zauważa

z sarkazmem Fiedler w przedmowie do cytowanego już wyżej

wydania książki z 1976 roku. I kontynuuje: „Ci oficerowie

sztabowi, przeważnie skompromitowani w kampanii

wrześniowej 1939 roku, wychodzili niemal ze skóry, żeby nie

dopuścić do pisania o młodych lotnikach z Dywizjonu 303.

Małostkowa zazdrość bankrutów, przezwanych zjadliwie

»dziadkami leśnymi«, nie widziała dalej niż koniec własnego

nosa i prawie dopięła swego: dopiero generał Sikorski musiał

energicznie interweniować, żeby nie zadziobano ani książki,

ani jej autora”.

— Ojciec nie mógł uwierzyć, że w sytuacji, gdy Polska ginie,

a młodzi polscy piloci wspaniale walczą u boku sojusznika,

w sztabie panuje taka małostkowość — podkreśla Marek

Fiedler, syn pisarza. — Tam szła walka o wszystko, co


najważniejsze, a zawistni sztabowcy siedzieli, kawkę pili

i prowadzili prywatne wojenki. Ta nasza polska mentalność!

Te nasze dziwactwa!

Arkady Fiedler wspominał, że nękano go „na różne sposoby

i z wytrwałością godną podziwu”. O co poszło?

Nie bez znaczenia jest fakt, że pierwsze rozdziały książki

ukazują się w prasie angielskiej, czego nie mogą znieść

przebywający w Anglii oficerowie — dowódcy z okresu

kampanii wrześniowej. Nie mogąc pogodzić się z faktem, że

ktoś, kto nie jest lotnikiem, pisze rzecz tak wiarygodną,

przeciwnicy Fiedlera próbują spowodować odwołanie pisarza

do Edynburga, by zajął się tam pracą dla „Dziennika

Żołnierza”. Chodzi o to, by pisarz musiał przerwać prace nad

książką.

Intrygę ucina dopiero zdecydowana interwencja ministra

informacji i dokumentacji Stanisława Kota, walczącego

z wpływami byłych oficerów sanacyjnych w Polskich Siłach

Zbrojnych, oraz powtórny rozkaz generała Sikorskiego,

nakazujący pozostawienie Fiedlera w Northolt.

Ale antagoniści Fiedlera nie odpuszczają. 17 maja 1941 roku

na łamach „Polski Walczącej”, organu sztabu Polskich Sił

Zbrojnych, pojawia się „szpetny paszkwil” — jak nazwie go

sam Fiedler. „Właśnie dlatego, że zabrałem się do pisania

Dywizjonu 303” — uważa pisarz. Chodzi o artykuł, podpisany

pseudonimem „Herbert”, opublikowany pod niewinnym

tytułem Z życia obozu. Lotnicy — bez kamuflażu. Autor tekstu

opisuje w nim życie polskich lotników, wtrącając dłuższy

passus odnoszący się (choć bez nazwiska) do pracy Fiedlera

na lotnisku w Northolt: „Do innego dywizjonu przyjeżdżał inny

pisarz. Znany podróżnik i przyrodnik. Przyjeżdżał wielekroć,

zbierać materiały do książki o walkach polskiego lotnictwa

w tej wojnie. To nic, że dotychczas pisał o rybach, ptakach


i motylach, bo przy dużym nakładzie pracy można napisać

także niezłą książkę o sprawach, w których się nie brało

udziału i które się poznaje dopiero ze sprawozdań

uczestników. Byleby praca była rzetelna i byle się pisało

z przekonaniem, z miłością do tematu. (…) Ale autor nie lubi

wojska. Nie lubi go jako takiego. Więcej: nie znosi go do tego

stopnia, że nie mógł w nim wytrzymać… Należy wątpić, czy

wytrzymałby w wojskowym lotnictwie… Więc — jaka ta

książka będzie? I czy nie lepiej byłoby opowiedzieć lotnikom

o egzotycznych podróżach i dziwach przyrody (powiedzmy —

po 12 odczytów w każdym z dywizjonów)? No, zobaczymy…”

Pod pseudonimem „Herbert” ukrywa się kapitan Janusz

Meissner, pilot i pisarz — ten sam, któremu decyzją

Urbanowicza odebrano dziennik Dywizjonu 303, zanim temat

podjął Fiedler. Meissner zazdrości Fiedlerowi powodzenia,

jakim cieszą się drukowane w prasie odcinki jego przyszłej

książki. Uważa, że to on — pilot — powinien był napisać tę

książkę. Zawiść jest tak wielka, że w przyszłości posunie się

nawet do twierdzenia, że kariera książki Dywizjon 303 nie jest

zasługą autora, lecz „walecznego dywizjonu, bo sama książka

pozbawiona jest wszelkiej wartości literackiej i można ją uznać

za plagiat”.

Fiedler nie pozostawia artykułu bez reakcji. 20 maja

1941 roku pisze list do gen. Sikorskiego. Informuje w nim

o „wysoce krzywdzącym” twierdzeniu „Herberta” na jego

temat. Nadmienia też, że ukończył „blisko połowę książki”,

oraz że przedłożone lotnikom do akceptacji rozdziały spotkały

się z ich „szczerym uznaniem”. Dołącza ponadto Naczelnemu

Wodzowi do wglądu dziewięć rozdziałów „do łaskawej

orientacji”. „Zarzut czyniony Polakowi — nielubienia wojska

(polskiego, oczywiście) jest w dzisiejszych czasach,

w dzisiejszym naszym położeniu, potworny i równoznaczny


z odmówieniem komuś przynależności do narodu polskiego”

— żali się Fiedler. I udowadnia, że jest w wojsku, chodzi stale

w mundurze i jest tylko „urlopowany przez Naczelne

Dowództwo”.

„Gdy Panu Generałowi w październiku 1940 osobiście

zameldowałem o moim zamiarze wzięcia z wojska urlopu,

ażeby następnie w atmosferze spokoju móc napisać

entuzjastyczną książkę o Dywizjonie 303, Pan Generał

pochwalił ten zamiar w taki sposób, że ciepło jego słów do dziś

jest dla mnie silnym bodźcem do pracy” — przypomina

Sikorskiemu Fiedler.

Wystąpienie Meissnera nazywa „fermentami w naszej

wojskowej społeczności”, i określa jako „sprzeczne z duchem

wojskowym i szkodliwe dla morale jako niebezpieczny

precedens”.

Dowództwo dywizjonu i jego piloci stają murem za pisarzem,

potępiając artykuł Meissnera. W lipcu 1941 roku ówczesny

dowódca jednostki, kapitan pilot Jerzy Jankiewicz, w liście do

Fiedlera nazywa tekst opublikowany w „Polsce Walczącej”

„przykrą niespodzianką”. Fiedler czuje się osobiście dotknięty

tekstem „Herberta”. Ma żal nie tylko do Meissnera — także do

redaktora naczelnego „Polski Walczącej”, podporucznika

Tymona Terleckiego, który artykuł zamieścił i odmówił

wydrukowania listu dowódcy Dywizjonu 303, biorącego

w obronę cześć i zasługi Fiedlera.

24 października 1941 roku w Sali Ogniska Polskiego

w Londynie przy 55 Princes Gate ma się odbyć posiedzenie

plenarne polskiego PEN Clubu. Przed rozpoczęciem

posiedzenia, krótko przed godziną siedemnastą, porucznik

rezerwy Fiedler demonstracyjnie odmawia podania ręki

podporucznikowi Terleckiemu, który podchodzi do niego, by


się przedstawić. Świadkiem dyshonoru jest Franciszek Bauer-

Czarnomski.

Terlecki uznaje to za obrazę oficera i poprzez swoich

zastępców, podpułkownika dyplomowanego Antoniego

Bogusławskiego oraz kapitana Romana Niewiarowskiego,

domaga się od zastępców porucznika Fiedlera, magistra

Stanisława Malessy i podporucznika Zygmunta Lityńskiego,

by Fiedler go przeprosił.

— Nie ma mowy! — odpowiada pisarz i za pośrednictwem

swoich zastępców przypomina, że Terlecki odmówił

opublikowania na łamach „Polski Walczącej” listu dowódcy

Dywizjonu 303, broniącego Fiedlera.

Terlecki podaje zatem Fiedlera do wojskowego Sądu

Honorowego dla Oficerów Starszych i Młodszych przy Sztabie

Naczelnego Wodza. Sprawa „o zajście niepodania ręki” ciągnie

się przez trzy lata. Rozprawy odbywają się w jednej z sal

hotelu „Rubens” przy Buckingham Palace Road. Mimo

dwukrotnych prób zawarcia ugody, z powodu postawy

Terleckiego nie dochodzi do porozumienia. Redaktor naczelny

„Polski Walczącej” nie przystaje bowiem na propozycję

Fiedlera: oddanie mu pełnej satysfakcji ze strony pisarza

w zamian za dezawuującą tekst Meissnera wzmiankę na

łamach pisma. Terlecki woli, żeby w ramach ugody nowy tekst

o Fiedlerze napisał… sam Meissner. Dla Fiedlera brzmi to jak

kiepski żart.

Rozprawa sądu honorowego 27 października 1944 roku

kończy się orzeczeniem o winie Fiedlera. Zdaniem sędziów

polegała ona na „naruszeniu publicznie godności oficera”

poprzez niepodanie mu ręki w sytuacji, gdy obaj panowie byli

w mundurach i zachowanie takie należało do ich obowiązku.

Oficerski Sąd Honorowy pod przewodnictwem rotmistrza

Zygmunta Nadratowskiego wyznacza Fiedlerowi karę nagany


za dopuszczenie się „zniewagi ppor. dra Terleckiego Tymona,

dla którego zajście to było szczególnie bolesne i dotkliwe”.

Sąd orzeka jednocześnie, że forma krytyki w artykule „Polski

Walczącej” była niewłaściwa, zważywszy na „pożyteczną

i owocną pracę por. Fiedlera Arkadego na polu

propagandowym polskiego wysiłku zbrojnego”. Zwycięstwo

Terleckiego, Meissnera i ich obozu jest więc pyrrusowe. Tym

bardziej, że mimo sądowej porażki Fiedlera historia ta

dodatkowo zwiększa zainteresowanie autorem Dywizjonu 303

i jego książką. Jednak zgrzyty w relacjach Fiedlera

z londyńską emigracją będą się z czasem pogłębiać. Pojawią

się oskarżenia Fiedlera o rzekomy antysemityzm.

Powody takiego stanu rzeczy dobrze chyba oddał — wówczas

już major — Witold Urbanowicz. „Obaj z Fiedlerem mieliśmy

ten sam problem — byliśmy indywidualistami, wierzyliśmy we

własne siły i nie należeliśmy do żadnej kliki. I z tego powodu

mieliśmy wiele kłopotów, bo nawet w tak zwanej Emigracji

Londyńskiej było wiele klik, a najgroźniejsze były dwie:

polityczna, złożona z »niedobitków sanacyjnych«, oraz

»intelektualiści« z kawiarni Ziemiańskiej w Warszawie” —

napisał u schyłku życia. „Ta ostatnia obsiadła wszelkiego

rodzaju stanowiska w biurach ministerialnych. Pierwsza

natomiast, jako że również wiele nie miała do roboty, zajęła się

obrzydzaniem życia i pracy generałowi Sikorskiemu”.

Wzajemna niechęć Meissnera i Fiedlera przetrwa wojnę.

W Polsce Ludowej obaj będą unikać siebie jak ognia. Meissner

będzie wściekły, gdy omyłkowo przypisywane mu będzie

autorstwo Dywizjonu 303. A kiedy w 1960 roku „Kurier

Szczeciński” przez pomyłkę wspomni, że jest on również

autorem książki Fiedlera Dziękuję ci, kapitanie, nie wytrzyma

i napisze do gazety rodzaj sprostowania. „Uprzejmie

komunikuję, że autorem tej książki jest niejaki Arkady Fiedler,


przy czym wstrzymuję się od wyrażenia mojej osobistej opinii

o wartości literackiej tego utworu” — zaznaczy Meissner.

Maria, czyli pytanie o niedaleką kawiarnię

Latem 1940 roku na londyńskiej ulicy Fiedler poznaje młodą

Włoszkę. Maria Maccariello ma 23 lata, jest zgrabną,

czarnooką kobietą o kruczoczarnych włosach. Urodzona

w Casapulli pod Neapolem, pochodzi z licznej włoskiej rodziny,

która w końcu lat dwudziestych przeniosła się do Londynu. Tu

pobiera lekcje śpiewu, a znany włoski tenor operowy

Beniamino Gigli wróży jej wielką karierę, jeśli tylko będzie

kontynuować pracę nad swoim czystym sopranem.

Maria jest córką Elpidio Maccariello, Włocha, który przed

wojną prowadził w Londynie hurtownię warzywną, a po

wybuchu konfliktu został internowany. Zginął na

storpedowanym przez Niemców statku „Arandora Star”,

wiozącym zatrzymanych na wyspach Włochów do Kanady.

Maria, jak wiele Angielek, pracuje na zapleczu wojennym.

Jako dobry kierowca prowadzi kilkutonową ciężarówkę

z towarami dla Londynu. Jedna z angielskich gazet poświęca

jej nawet reportaż.

— Mama opowiadała, że wtedy, latem 1940 roku, na ulicy

Londynu zauważyła wysokiego mężczyznę w mundurze

z naszywkami „Poland”. A o Polakach było już wtedy głośno,

bo trwała bitwa o Anglię — opowiada Arkady Radosław

Fiedler. — Ojciec też zauważył mamę i natychmiast wpadła

mu w oko. Więc pod pretekstem pytania o adres pobliskiej

kawiarni podszedł do niej i nawiązał rozmowę. Absolutnie nic

o sobie nie wiedzieli, ale jakoś nawiązali kontakt. Mama


zresztą dobrze mówiła po angielsku. Gdy wspólnie znaleźli tę

kawiarnię, ojciec zaprosił ją na kawę.

— Mama byłą smukłą, ciemnowłosą Włoszką. A ojciec

zawsze lubił takie południowe typy urody. Bardzo się zakochał

— dodaje Marek Fiedler, drugi z synów Fiedlera.

Włoszka jest zaintrygowana dużo starszym Polakiem

w mundurze (Fiedler ma wtedy prawie 46 lat), który okazuje

się w dodatku literatem pracującym nad kolejną książką.

Znajomość szybko przeradza się w miłość. Maria Maccariello

nie zna polskiego, ale dla Arkadego jest gotowa pomagać mu

w pracy nad Dywizjonem 303. Jego ręczne notatki przepisuje

ofiarnie na maszynie, nie znając niemal żadnego ze słów.

Litera po literze kleci słowa, a potem zdania. Szybko dochodzi

przy tym do sporej wprawy, dzięki czemu Fiedler może się

skupić na pisaniu.

Zażyłość Fiedlera z polskimi lotnikami przeradza się

w regularne towarzyskie spotkania. Maria Maccariello, kobieta

pełna ciepła i podziwu dla Polaków, podejmuje

w wynajmowanym mieszkaniu Witolda Urbanowicza i innych

pilotów dywizjonu. Skromne kolacje skrzą się humorem.

Maria szczególnie lubi Urbanowicza, choć jeszcze wtedy nie

zna polskiego i tylko intuicyjnie wyczuwa, o czym rozmawiają

piloci.

„Arkady mieszkał w małym, skromnym pokoju, a posiłki

przyrządzał sobie na elektrycznej maszynce” — wspominał

Urbanowicz. „Zawsze kiedy do niego zachodziłem, robił

przyjęcie — były to przeważnie sardynki, chleb, ser i jakieś

jarzyny, które miał zawsze pod ręką”.

Od czasu do czasu Urbanowicz rewanżuje się zaproszeniem

Fiedlera do restauracji, choć lokale w Anglii są w tym czasie

kiepsko zaopatrzone, a skromna pensja pilota RAF nie


pozwala na szaleństwa. Od czasu do czasu robią też razem

wypady do nocnych klubów. Na przykład do „Café de Paris”.

Londyn ciągle jest bombardowany. Raz Fiedler namawia

Urbanowicza, by opuścili „Café de Paris” i poszli na kurę,

świetnie ponoć przyrządzaną w niewielkim lokalu w Soho. Pół

godziny później, gdy spożywają smaczne danie w Soho,

w „Café de Paris” uderza bomba. Na miejscu ginie wielu

Anglików.

Latem 1944 roku Urbanowicz „rewanżuje” się: ratuje życie

Fiedlerowi podczas pobytu w Hyde Park. „Nagle usłyszeliśmy

charakterystyczny, nieprzyjemny warkot latającej bomby. (…)

Pociągnąłem Arkadego za rękę, pobiegliśmy do grubego

drzewa, stanęliśmy w kolejce jak po chleb. I nagle okropny

huk i powiew. Bomba uderzyła w pobliżu orkiestry. Zabici,

ranni, leżaki rozrzucone dokoła. A w naszej kolejce podmuch

bomby jedynie zerwał sukienki paniom i spodnie paru

mężczyznom” — relacjonował po latach Urbanowicz, opisując

atak niemieckiego pocisku odrzutowego V-1.

W zbiorach muzeum Arkadego Fiedlera w podpoznańskim

Puszczykowie można zobaczyć egzemplarz The Jungle Book

ofiarowany Marii przez pisarza. Na pierwszej stronie

dedykacja: „Drogiej Marii z miłością — Arkady Fiedler, Londyn

dn. 27.8.1941”.

Uczucie między Arkadym i Marią rośnie, mimo sporej

różnicy wieku. W 1943 roku dwudziestosześcioletnia Maria

wychodzi za mąż za czterdziestodziewięcioletniego Arkadego.

Zawierają ślub cywilny (na kościelny przyjdzie czas tuż przed

śmiercią pisarza, czterdzieści dwa lata później). Mieszkają

początkowo w niedużym mieszkaniu w centrum Londynu.

Dokładny adres nie jest rodzinie znany. Wiele wskazuje jednak

na to, że małżeństwo zamieszkało w ceglanej, dwupiętrowej

kamienicy przy 15 Beaumont Street, około 2,5 km na zachód


od Saint Margaret’s Hotel, niedaleko Regent’s Park i muzeum

figur woskowych. Taki adres widnieje w jednym z listów

porucznika Fiedlera z 1944 roku do Naczelnego Wodza

i w kilku innych, kierowanych do pisarza.

W drugiej połowie 1944 roku Maria jest w ciąży. Najpóźniej

jesienią tamtego roku państwo Fiedlerowie przenoszą się więc

do North London, północnej dzielnicy miasta, do domu matki

Marii i jej brata przy 19 Hornsey Rise. Dom stoi w spokojnej

okolicy, rzut kamieniem od anglikańskiego kościoła św. Marii

z wysoką, smukłą wieżą. W marcu 1945 roku rodzi się Arkady

Radosław Fiedler. Dwa lata później, w maju 1947 roku, na

świat przychodzi drugi syn Fiedlerów, Marek. Arkady Fiedler

będzie wtedy w Polsce, by ubiegać się o możliwość powrotu.

Drugiego syna pozna, gdy wróci do Londynu.

Chłopcy mieszkają wraz z rodzicami u włoskiej babci na

19 Hornsey Rise do sierpnia 1948 roku. Ojciec bywa wtedy

w domu gościem — ciągle kursuje między USA, Kanadą,

Meksykiem i Polską. Mali chłopcy doglądani są więc przede

wszystkim przez mamę i babcię.

— Dom dziadków przy Hornsey Rise był solidnym,

piętrowym budynkiem z cegły. Zbudował go mój dziadek

Elpidio Maccariello. Zapamiętałem z niego ledwie drobiazgi,

na przykład lampę stojącą, która rzucała jakiś dziwny cień.

Pamiętam, że jako dwu-, trzylatek bałem się tego cienia —

wspomina pierwsze lata swojego życia Arkady Radosław

Fiedler. Po swoim włoskim dziadku dostał trzecie imię. —

Nasza rodzina miała psa rasy chow-chow z czarnym

podniebieniem. Przeżyłem dramat, bo kiedy chciałem mu raz

zabrać kość, on mnie ugryzł w nos. Przez długi czas miałem

na nosie bliznę. To było dla mnie traumatyczne zdarzenie. —

Przypomina sobie.
— Pewnie osłuchał się pan w domu z językiem włoskim? —

pytam.

— Raczej z angielskim. Jako trzylatek, który przyjechał do

Polski, mówiłem po angielsku. Tylko że szybko zapomniałem

ten język. Bo ojciec w obawie przed złą reakcją otoczenia

skłonił mamę, żeby nie mówiła już do mnie po angielsku. No

i nauczyłem się polskiego.

Arkady Radosław doskonale zapamiętał też swoją włoską

babcię Elisabettę, z domu Papadias (miała greckie korzenie):

— Do dziś pamiętam, że miałem swój stoliczek z blatem.

Babcia zawsze sypała mi na niego rodzynki. Kiedyś poszła ze

mną na ulicę, na spacer. Trzymała mnie za rękę

i przechodziliśmy przez jezdnię. I wtedy jakieś auto, które

stało za przejściem, nagle zaczęło się cofać i mnie uderzyło.

Widocznie kierowca się zagapił. Do dzisiaj pamiętam

zadrapaną skórę na nodze i straszliwy krzyk babci. Tak

straszliwy, że kierowca natychmiast zahamował.

Dom państwa Maccariello przy 19 Hornsey Rise już nie

istnieje. Został wyburzony po wojnie, gdy londyńczycy

zakładali Elthorne Park.

Fiedlerowie utrzymują się w Londynie z wynagrodzeń pisarza

za nowele, reportaże i fragmenty powieści drukowane

w londyńskich „Wiadomościach Polskich”, „Britannia and

Eve”, „Dzienniku Polskim” i „Dzienniku Żołnierza”, wreszcie

w „Nowej Polsce”. Teksty Fiedlera mają wzięcie. W czasie wojny

zamieszczają je również „Skrzydła”, „Droga i Prawda” (dodatek

wychodzącego w Szwajcarii „Gońca Obozowego”), a także

jerozolimskie „W Drodze”.

Fiedlera zna już cały polski obóz niepodległościowy, nie tylko

w brytyjskiej strefie. Czytają go po obu stronach oceanu —

a także w okupowanym kraju.


Dziękuję ci, kapitanie

Zapracowany Arkady Fiedler jest w domu teściów przy

Hornsey Rise rzadkim gościem. Na zdjęciach z chrztu jego

pierwszego syna Arkadego Radosława latem 1945 roku

w Londynie widać niemal wszystkich członków rodziny poza

ojcem. Obok tych fotografii w albumie jest za to zdjęcie

uśmiechniętego Arkadego Fiedlera w… Montrealu.

— Ojciec był po wojnie w Kanadzie, a potem w Meksyku.

Szczerze mówiąc, nie pamiętam ojca z tego londyńskiego

okresu — wyznaje Arkady Radosław.

Jeszcze zanim przyszedł na świat, jego ojciec sporo jeździł po

świecie (a właściwie pływał), pracując nad nową książką

i dbając o wydania swoich książek po drugiej stronie oceanu.

Dzięki relacji z heroicznych dokonań polskich pilotów

pisarza odkrywają też czytelnicy na Zachodzie. Na fali

zainteresowania Arkadym Fiedlerem w 1942 roku w Wielkiej

Brytanii ukazuje się Kanada pachnąca żywicą, a dwa lata

później Zwierzęta z lasu dziewiczego. W 1946 roku na

angielski zostanie przełożona Żarliwa wyspa Beniowskiego,

a na niemiecki — Ryby śpiewają w Ukajali.

Opromieniony sławą człowieka, który w reportażu uchwycił

sedno zmagań polskich lotników, Fiedler szuka kolejnego

nośnego, a jednocześnie ważnego tematu. Drastycznie zmienia

środowisko i sporo ryzykuje — zdobywa zgodę

w Departamencie Handlowym polskiego rządu i przez półtora

roku pływa polskimi statkami handlowymi po rojących się od

niemieckich u-bootów wodach Oceanu Atlantyckiego. Chce

udokumentować nieznane powszechnie bohaterstwo polskich

marynarzy. „O działalności naszej floty wojennej, owszem,

wiele i pięknie pisano (…) natomiast o Marynarce Handlowej,


pomimo jej ciekawych przejść i tak pożytecznej prasy — cicho

sza! Zachowano niemiłe milczenie, nie było prawie żadnej

publicystyki. Marynarkę Handlową traktowano jakby po

macoszemu, niby ubogą krewniaczkę” — wspominał pisarz po

latach na łamach miesięcznika „Morze”. „Gdy ten stan dziwnej

obojętności trwał przez cały rok 1941, a nic nie zwiastowało

zmiany, odezwało się we mnie owo »gniewne oburzenie«,

powstał jakiś bunt”.

W zamiarze opisania heroizmu polskich marynarzy wspiera

go logistycznie i finansowo Ministerstwo Informacji

i Dokumentacji rządu RP na uchodźstwie. Umowa na reportaż

o ludziach morza zostaje spisana i podpisana 7 lutego

1942 roku. Zaraz potem Fiedler przesiada się na pokład

statku.

— Ojciec nie znosił siedzieć na miejscu, podróżowanie było

jego pasją. Te statki były dla niego okazją do ponownego

wyruszenia w świat — podejrzewa Marek Fiedler. — Chciał

pokazać tę cichą pracę marynarzy, ich bohaterstwo. Przecież

gdyby nie dostawy surowców drogą morską z Kanady czy

Stanów Zjednoczonych, Anglia by upadła. Dziwna rzecz: ojciec

był piechurem, a w czasie wojny pisał o lotnikach

i marynarzach. Ale taka była potrzeba chwili.

— Ojciec poszedł za ciosem. Uznał, że to świetny temat, bo

znowu można pokazać Polaków, którzy robią coś dobrego,

ważnego — dorzuca Arkady Radosław Fiedler. — W jaki

sposób zwyciężają, jak radzą sobie w tej straszliwej wojnie.

Jego głównym celem było pokazanie światu, że Polacy się nie

poddają.

To założenie to cecha wspólna Dywizjonu 303 i Dziękuję ci,

kapitanie. Jego reportaże, choć mocno udokumentowane

i twardo osadzone w realiach wojny, mają wydźwięk


propagandowy. Polski rząd w Londynie je wspiera, bo mają

służyć polskiej sprawie.

Morskie podróże są niebezpieczne. Fiedler wspomni po

latach, że zgodę dostał łatwo, bo „nie było kandydatów wśród

naszych pisarzy na tułanie się w tych czasach po Atlantyku”.

— Kajutę dzielił zwykle z jakimś oficerem, którego jednak

bardzo rzadko widział, bo ten miał w kółko albo wachtę, albo

przychodził się wyspać. Ojciec w tym czasie chodził po

pokładach, rozmawiał z marynarzami i zbierał informacje. Tak

się wymieniali — relacjonuje wspomnienia ojca Arkady

Radosław. — Opowiadał mi, że raz było mu strasznie gorąco,

pływali też przecież w strefie równikowej, więc ojciec rozebrał

się w kajucie do golasa. Nagle do kajuty wchodzi marynarz,

jego współlokator! W godzinach, w których nie powinien był

wejść. To była taka głupia konsternacja, bo ojciec był zupełnie

w stroju adamowym! — śmieje się najstarszy syn pisarza.

Podróżując na statkach handlowych, pisarz zwiedza między

innymi USA (w lipcu 1942 roku zatrzymuje się na dłużej

w Nowym Jorku), Kanadę, Gujanę — i w grudniu 1942 roku

na podstawie wizy specjalnej jest już w Brazylii. Tu przy okazji

zabiega o wydanie Dywizjonu 303 po portugalsku. Czekając

na statek powrotny, zwiedza też Kurytybę, uchodzącą za

najbardziej polskie miasto w Brazylii.

Nieoczekiwanie jego pobyt w Brazylii przedłuża się

z przyczyn wojennych: 12 kwietnia 1943 roku poselstwo

polskie w Rio de Janeiro otrzymuje informację, że kolejne dwa

statki, które miały zabrać Fiedlera z powrotem do USA,

zostały storpedowane przez niemieckie u-booty. Fiedler, który

jest już poza Anglią od dobrego roku, prosi więc polskie

władze w Londynie o opłacenie mu przelotu samolotem,

z międzylądowaniem w Lizbonie. Oczekując na decyzję, w Rio


de Janeiro decyduje się podpisać umowę na wydanie

Dywizjonu 303 w Stanach Zjednoczonych.

Ministerstwo Informacji i Dokumentacji odmawia jednak

sfinansowania lotu przez ocean. Fiedler reaguje więc

desperacko: informuje Londyn, że gotów jest przeznaczyć na

ten cel honorarium za brazylijskie wydanie Dywizjonu 303.

Zaczyna mu się spieszyć do domu — żona i rodzina nie

widzieli go już od dobrego roku. Kończą mu się też fundusze.

Fiedler zabiega o pomoc polskiego rządu w wysokości 1500

cruzeirów miesięcznie, ale polskie władze nie kwapią się do

finansowania dalszego pobytu pisarza. Dlaczego? 17 kwietnia

1943 roku minister Kot pisze z MSZ szyfrogram do polskiej

misji w Brazylii: „Upłynął pierwszego marca termin umowy

z Fiedlerem, na podstawie której Ministerstwo wypłaciło mu

400 funtów, 800 dolarów i zwrot kosztów przejazdów, on

natomiast nie dostarczył ani jednego rozdziału zamówionej

książki. Niemożliwe udzielenie dalszych kwot na ten cel ani

opłacenie samolotowej podróży. Ma zapewniony przejazd

darmowy polskimi statkami handlowymi” — ostro stawia

sprawę Kot.

Pretensje Londynu wynikają z nieporozumienia: już

4 stycznia 1943 roku Fiedler przesłał bowiem nad Tamizę

dwie pierwsze części zamówionej książki. W maju 1943 roku

Fiedler odpowiada więc Kotowi, że „książka o marynarzach

jest gotowa cała w Poselstwie”, a on sam chce całość wręczyć

„osobiście w Londynie”. 10 maja Ministerstwo Informacji

i Dokumentacji potwierdza listownie, że istotnie, otrzymało

dwa pierwsze rozdziały nowego dzieła pisarza. Fiedler „prosi

o instrukcje, w jaki sposób wrócić do Londynu”.

Zdesperowany Fiedler upatruje ratunku w możliwości

przelotu wojskowym samolotem amerykańskim do Miami. Nie

lubi latać. Ma złe przeczucia i postanawia na wszelki wypadek


zadbać o to, co uważa za najważniejsze. 28 maja 1943 roku

przynosi do poselstwa RP w Rio de Janeiro kopię maszynopisu

swojej dopiero co ukończonej książki pod roboczym tytułem

Polskie statki również walczą. Maszynopis zostaje schowany

w depozyt do ogniotrwałej kasy. „W razie, gdybym uległ

śmiertelnemu wypadkowi w czasie mej powrotnej podróży do

Londynu, proszę kopię tę przesłać do Ministerstwa Informacji

i Dokumentacji w Londynie wraz z poinformowaniem, że

wchodzi w posiadanie praw autorskich tej książki w myśl

umowy z dnia 7.2.1942” — zaznacza skrupulatnie pisarz.

Kopia maszynopisu morskiej książki Fiedlera zachowała się

do dziś. Można ją zobaczyć w aktach Poselstwa RP w Rio de

Janeiro, które znajdują się obecnie w Archiwum Akt Nowych

w Warszawie.

W Archiwum Hoovera w USA zachowały się natomiast

telegramy słane przez polski MSZ do Brazylii, by pomóc

uwięzionemu w Brazylii pisarzowi. Dzięki nim wiemy, że

10 czerwca 1943 roku Ministerstwo Skarbu nakazało

ostatecznie poselstwu polskiemu w Rio de Janeiro wypłacenie

biedującemu literatowi kwoty 7031 cruzeirów.

— To niesamowite, jak niski był wtedy status polskiego

korespondenta wojennego — komentuje Tomasz Kempiński,

antropolog i badacz Fiedlera z Uniwersytetu Gdańskiego. —

Korespondenci z innych krajów mieli cały szereg udogodnień,

a w stosunku do Fiedlera pojawiły się nawet szykany.

W końcu przelot przez ocean nie był aż tak kosztowny.

Decydowały chyba inne względy, może jakaś niechęć

w stosunku do Fiedlera.

— Czyja niechęć? — podpytuję.

— Był skonfliktowany z Terleckim i Meissnerem. Obaj mieli

swoje koneksje i być może próbowali mu utrudniać sprawę? —

przypuszcza Kempiński.
Ostatecznie Fiedler opuszcza Brazylię na pokładzie statku

w początkach czerwca 1943 roku, dzięki pomocy Ministerstwa

Przemysłu rządu na uchodźctwie. Płynie najpierw do Stanów

Zjednoczonych, do Nowego Jorku. Od polskiego rządu dostaje

na ten cel 50 funtów, otrzymuje też dodatkowe 40 funtów

ostatniej raty za ukończenie książki. Gdy jest już na

pokładzie, ściga go telegram szyfrowy z polskiego

MSZ w Londynie do polskiej misji w Brazylii, podpisany

nazwiskiem Stanisława Mikołajczyka, wicepremiera i ministra

spraw wewnętrznych: „Proszę zawiadomić Fiedlera, że będzie

otrzymywał z Funduszu Kultury 20 funtów na okres 3

miesięcy, od lipca, przekazywanych do Konsulatu New York.

Fundusz doradza podróż statkiem, nie pokryje kosztów

samolotu z Ameryki do Londynu”.

Gdy Fiedler płynie do Ameryki, 4 lipca 1943 roku

w katastrofie w Gibraltarze ginie generał Władysław Sikorski,

premier i Naczelny Wódz, zawsze przychylny pisarzowi.

Fiedler wraca do Londynu dopiero wczesną jesienią

1943 roku. Wtedy też powstaje ostateczna wersja jego nowej

książki, zatytułowana Dziękuję ci, kapitanie. To rodzaj

wojennego reportażu, który ma sławić hart ducha polskich

marynarzy. Ukazuje się w 1945 roku w jednym zaledwie

wydaniu, po angielsku. Choć nakład rozchodzi się w dwa

tygodnie, książka nie jest tak popularna jak Dywizjon 303.

Monte Cassino, czyli Wańkowicz był bliżej

Fiedler rozsmakowuje się w reportażu wojennym. Jeszcze

w Ameryce Południowej wpada na pomysł napisania drugiej

części Dywizjonu 303.


— Wysłał nawet list do pilotów, w którym sondował ich w tej

materii — ujawnia Tomasz Kempiński. Nie wiadomo jednak,

co odpowiedzieli mu polscy lotnicy, bo sprawa nie znalazła

finału.

O mały włos Fiedler nie zostaje jednak autorem trzeciej

książki wychwalającej zasługi polskiego oręża. Będąc pod

wrażeniem zwycięstwa II Korpusu Polskiego pod Monte

Cassino, 22 maja 1944 roku pisze do ówczesnego Naczelnego

Wodza, generała Kazimierza Sosnkowskiego: „Uświadamiam

sobie zarówno całą wagę świetnego zwycięstwa polskiego oręża

(…) — jak i konieczność pełnego wyzyskania tego zwycięstwa

na każdym polu, a więc i publicystycznym. (…) Dlatego proszę

Pana Generała, by zechciał przyjąć me usługi literata

i umożliwił mi napisanie serdecznej książki o Monte Cassino,

oddającej należyty hołd naszemu żołnierzowi”.

Fiedler prosi generała Sosnkowskiego o natychmiastowe

wysłanie go do Włoch na okres trzech miesięcy, by mógł

zebrać materiał. Nadmienia, że wprawdzie nosił się

z zamiarem wyjazdu do Kanady, gdzie na polecenie

Ministerstwa Informacji i Dokumentacji miał napisać książkę

o wkładzie Polaków „do dorobku Kanady”, uważa jednak, że

„sprawy wojskowe, rozwijające się tak świetnie, wymagają

obecnie pierwszeństwa”.

O ciągu dalszym tej inicjatywy wiadomo jedynie tyle, że

Fiedler otrzymał od Naczelnego Wodza odpowiedź odmowną,

uzasadnioną „powodami technicznymi”.

Być może otoczenie Naczelnego Wodza użyło tej

enigmatycznej formuły, by nie robić Fiedlerowi przykrości,

informując go o prawdziwych powodach odmowy. Bitwę od

początku do końca uważnie śledził bowiem — a potem

brawurowo opisał — Melchior Wańkowicz, przebywający od

dawna przy II Korpusie Polskim generała Władysława


Andersa. I to on zebrał laury za wspaniały, trzytomowy

reportaż Bitwa o Monte Cassino, który wydał w Wydawnictwie

Kultury i Prasy II Korpusu Polskiego w Mediolanie w latach

1945–1947.

Tak oto towarzysz Fiedlera z wyprawy „Batorym” po Morzu

Śródziemnym w 1936 roku uprzedził poznańczyka na polu

chwały pod Monte Cassino.


ROZDZIAŁ 6

GŁÓD POWROTU
Fiedler poznaje „najlepszy z ustrojów” i zabiega o powrót do

pisania

„Uwodziciel w służbie szatana” w Londynie

28 lipca 1945 roku Straż Ochrony Wybrzeża USA wystawia

Fiedlerowi kartę identyfikacyjną. Tego dnia pisarz przybywa

do Stanów Zjednoczonych na pokładzie okrętu „Gdynia”

American Line. W Europie już pokój, ale Amerykanie walczą

nadal z Japonią.

Ze zdjęcia spogląda zadbany, pięćdziesięcioletni mężczyzna

w garniturze i pod krawatem. Ma zaczesane w górę włosy, ale

brakuje wąsa. Arkady Fiedler zgolił go jeszcze w Wielkiej

Brytanii, przed wypłynięciem w kolejny rejs. Karta nie ma

określonego terminu wygaśnięcia. Na odwrocie — odcisk palca

prawej dłoni Fiedlera i jego podstawowe dane. Wzrost: 5’11 ft

(180 cm), waga: 158 lbs (71,6 kg), kolor oczu: niebieski, kolor

włosów: blond. Obywatelstwo: polskie.

Porucznik Fiedler podróżuje do Kanady. Jeszcze raz, bo pół

roku wcześniej — zimą 1945 roku, via Nowy Jork — dotarł


znowu do kraju „pachnącego żywicą”. Ale choć gości

w Ameryce Północnej już trzeci raz, myślami jest od dawna

gdzie indziej — po drugiej stronie oceanu, nad Wartą. Fiedler

zdaje sobie sprawę, że teraz, gdy Niemcy zostały pokonane,

czas podjąć najważniejszą decyzję.

6 października 1945 roku otrzymuje roczny urlop z armii

z prawem do zmniejszonego uposażenia (w styczniu 1948

zostanie formalnie zdemobilizowany). Do służby wojskowej już

nigdy nie wróci.

Narastające rozgoryczenie londyńską Polonią wywołane

przegraną sądową sprawą honorową prowadzi Fiedlera do

decyzji o powrocie do Polski. Klamka zapada w 1946 roku.

Pisarz nie obawia się represji.

— Nie byłem zaangażowany politycznie, więc nowy system

mnie nie powiesi — oświadcza wprost w rozmowie z Witoldem

Urbanowiczem, zrelacjonowanej we wspomnieniach pilota.

— Myślę, że dla ojca było przykre, że go tak w Anglii

sekowano. Meissner robił to wszystko chyba z zazdrości. To

była jedna z przyczyn powrotu ojca do Polski — ocenia Marek

Fiedler.

Ale liczą się nie tylko — a może nie przede wszystkim —

wojenne urazy. Zdaniem synów pisarza ich ojciec zawsze

podkreślał, że pisze dla polskiego czytelnika. Za powrotem

przemawiała też możliwość kontaktu z polską kulturą

i powrotu do rodzinnych tradycji. „Wszędzie dobrze, mniej lub

więcej, ale w Polsce najlepiej. Paskudnie tęsknię do kraju, aż

prawie nienawidzę tej zagranicy” — napisze w maju 1948 roku

do Mai Berezowskiej z Meksyku.

Władzom Polski Ludowej zależy na ściągnięciu do kraju

uznanego, powszechnie szanowanego pisarza. Drogę Fiedlera

do Polski przeciera postać wielce wówczas w Polsce znacząca.

Na początku 1946 roku do Londynu wybiera się z zachętą


i obietnicą druku w nowej Polsce sam Jerzy Borejsza, prezes

Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, prężnego i potężnego

koncernu prasowego polskich komunistów. „Byłem w jego

stajni, wszyscyśmy byli” — przyznał Czesław Miłosz

w Abecadle.

W pierwszych latach komunistycznej Polski prominentny

prezes „Czytelnika” rozdaje karty: ma na biurku siedem

telefonów, trzy linie rządowe, łączy się bezpośrednio

z Jakubem Bermanem, Bolesławem Bierutem i Wiesławem,

czyli Władysławem Gomułką. Pracuje po osiemnaście godzin

na dobę. Zarządza kolosem: dla „Czytelnika” pracuje lub jest

z nim związanych sto tysięcy ludzi. W Polsce Ludowej

instytucję tę nazywa się nawet „czwartą partią” — po Polskiej

Zjednoczonej Partii Robotniczej, Zjednoczonym Stronnictwie

Ludowym i Stronnictwie Demokratycznym. Według Miłosza

Borejsza był „wielkim uwodzicielem w służbie szatana”.

Szef „Czytelnika” nie chce wiernie kopiować w Polsce

sowieckich wzorców, zależy mu na pozyskaniu dla nowego

systemu ludzi kultury. Szybko przekonuje do siebie Jarosława

Iwaszkiewicza i inne głośne przed wojną nazwiska. Już we

wrześniu 1945 roku samolotem z Londynu do Warszawy

wraca sławny reporter Ksawery Pruszyński. W czerwcu

1946 roku na pokładzie „Śląska” do kraju przypływa z Nowego

Jorku Julian Tuwim. „Nie ma większego szczęścia od powrotu

do kraju” — pierwsze słowa poety wypowiedziane na polskim

nabrzeżu cytuje Polska Kronika Filmowa. W listopadzie

1947 roku z rumuńskiego Kluż do Polski wraca Kazimiera

Iłłakowiczówna.

Fiedler będzie następny na tej liście. Jest bardziej ufny niż

Stanisław Cat-Mackiewicz czy Melchior Wańkowicz, którzy

wrócą do Polski później — Cat-Mackiewicz w 1956 roku,

a Wańkowicz — dwa lata po nim.


W 1946 roku Borejsza odwiedza Fiedlera w jego londyńskim

mieszkaniu. Dżentelmeni szybko dochodzą do porozumienia.

Fiedler — jak mu się wydaje — otrzymuje zapewnienie, że

będzie w nowej Polsce drukowany i że jest oczekiwany

z otwartymi ramionami. Borejsza zabiera ze sobą do Polski —

do druku — przedwojenne wydania Ryb… i Kanady… oraz

Dywizjon 303 i Dziękuję ci, kapitanie. Na odchodnym wypatrzy

też leżący w teczce na stole brudnopis Radosnego ptaka

drongo. To dzięki Borejszy będzie go drukował w odcinkach

„Przekrój”, aż do afery z dwiema Malgaszkami, po której na

Fiedlera z lewa i prawa spadnie umoralniająca krytyka.

— Borejsza miał swój udział w decyzji ojca o powrocie do

Polski — przyznaje Arkady Radosław Fiedler. — Ojca nie

trzeba było długo namawiać. On chciał wrócić, zawsze to

powtarzał. Nie wyobrażał sobie siedzenia na obczyźnie,

zwłaszcza że chciał nadal pisać. Jego ojciec jeszcze przed

rokiem 1918 wydawał w tysiącach patriotyczne widokówki,

więc jak on teraz miałby nie wracać do kraju?

Syn pisarza dodaje, że nikt wtedy jeszcze sobie nie

wyobrażał, jak straszny będzie ten ustrój:

— Jeszcze nie pokazał pazurów.

Fiedler musiał jednak zdawać sobie sprawę, jak wiele

ryzykuje. W nowej Rzeczpospolitej Polskiej rządzonej przez

komunistów (ta oficjalna nazwa państwa utrzyma się do

1952 roku, kiedy kraj stanie się Polską Rzeczpospolitą

Ludową) tolerowane jest wprawdzie opozycyjne Polskie

Stronnictwo Ludowe Stanisława Mikołajczyka, ale atmosfera

gęstnieje z miesiąca na miesiąc. Wzmaga się terror aparatu

bezpieczeństwa. W czerwcu 1946 roku sfałszowane zostanie

referendum, a pół roku później — wybory parlamentarne.

W październiku 1947 roku — ukryty na pokładzie

brytyjskiego statku — z Gdyni wypłynie potajemnie


wicepremier Mikołajczyk, ostatecznie wyleczony ze złudzeń co

do komunizmu, a jego PSL straci szanse na stworzenie

alternatywy dla obozu komunistycznego. Wincenty Bryja,

poseł PSL, który niemal w tym samym czasie ucieknie

z Polski, zostanie ujęty w Czechosłowacji. Sąd w Polsce skaże

go na 10 lat więzienia.

— Wielu wracających z zachodu do Polski trafiało wtedy do

więzień. Ojciec pewnie o tym wiedział? — pytam Arkadego

Radosława.

— Oczywiście. W 1946 roku w więzieniu siedział na przykład

Antoni Wiśniewski, jego towarzysz z wyprawy do Parany,

a potem kierownik muzeum w Wielkopolskim Parku

Narodowym. Na szczęście wyszedł, a znajomość przetrwała.

Fiedler doskonale wiedział więc, że wracając do Polski, robi

krok w nieznane. Mimo to jest zdeterminowany, by wrócić do

kraju. Wierzy, że wszystko się ułoży. Inna sprawa, że gdy

wyrusza do ojczyzny, jej ostateczny kształt i ustrój państwa

nie wydają się jeszcze przesądzone, a pierwsze efekty

porozumienia z „Czytelnikiem” wyglądają bardzo zachęcająco.

Już wiosną 1946 roku „Przekrój” drukuje duży fotoreportaż

o Fiedlerze. Przypomina jego książki i pisarskie dokonania

w latach wojny. „Życie Warszawy” chwali się, że na podstawie

umowy „Czytelnika” z Fiedlerem od 5 marca rusza z drukiem

legendarnego już Dywizjonu 303 w odcinkach. Dwa tygodnie

później druk Dziękuję ci, kapitanie w odcinkach rozpoczyna

„Dziennik Zachodni”, a kwartał później, 7 lipca 1946 roku,

„Rzeczpospolita” zapowiada, że w najbliższych dniach na

półkach księgarskich w Polsce ukażą się dwie wojenne książki

Fiedlera: Dywizjon 303 i Dziękuję ci, kapitanie. Do 1949 roku

reportaż o polskich pilotach w Anglii osiągnie w Polsce

Ludowej nakład 50 tysięcy egzemplarzy.


Jerzy Borejsza robi wszystko, co może, by przekonać

Fiedlera do powrotu. I osiąga swój cel.

W połowie września 1946 roku Fiedler stawia się

w Konsulacie Generalnym RP w Londynie, by odebrać polski

paszport wystawiony mu przez służby dyplomatyczne Polski

Ludowej. Na pieczątce poświadczającej odbiór dokumentu,

w rubryce określającej wysokość opłaty, ktoś wpisał

czerwonym atramentem słowo „gratis”.

Oferta Poznania, czyli bez rozmów o polityce

Wydany w 1946 roku paszport Rzeczpospolitej Polskiej

w granatowej okładce odnalazłem w prywatnych szpargałach

Fiedlera w Puszczykowie. Wytłoczony na okładce paszportu

orzeł nie ma korony.

W dokumencie brak informacji o dzieciach pisarza.

W październiku 1946 roku Arkady Fiedler składa pierwszą

— jeszcze sondażową — wizytę w komunistycznej Polsce.

Przyjeżdża sam, ostrożnie, na kilka tygodni. Przy trapie na

nabrzeżu portowym w Gdyni wita go sam Borejsza. Na

powitalne spotkanie przyjeżdża też kilku literatów — na

zdjęciu można rozpoznać Mariana Brandysa.

Pierwsze wrażenia Fiedlera po powrocie do Polski są

zaskakująco dobre. Z Gdyni jedzie do Warszawy w wygodnym

wagonie sypialnym. W stolicy przeżywa szok skalą zniszczeń,

ale widzi, że ruiny są sukcesywnie usuwane. Docenia

zaangażowanie warszawiaków, tempo ich pracy.

— Zwyciężymy wszystko — powtarza napotkanym znajomym

i przyjaciołom, a jego słowa chętnie cytuje prasa.

Odwiedza redakcję „Wieczoru Warszawy”. Następnego dnia

dziennik drukuje trzyłamowy artykuł ze zdjęciem pisarza


i patetycznym tytułem: „Arkady Fiedler w Warszawie.

Znakomity pisarz i przyrodnik podziwia tempo odbudowy

życia polskiego”.

„[Fiedler] oczarowany jest warunkami, które zastał w Polsce,

wciąż opisywanej na łamach prasy emigracyjnej w barwach

najczarniejszych. W szczególności zachwyca Fiedlera

odporność i hart rodaków i ta szybkość, z jaką Warszawa

zdąża do przywrócenia sobie znośnych warunków życiowych.

(…) Dzień wczorajszy spędził podróżnik na odwiedzinach

w Wydziale Wydawniczym »Czytelnika«, który wydaje książki

Fiedlera, oraz widział się z p. Stefanową Żeromską w znanej

kawiarni »Kopciuszek«”.

Fiedler udziela tej jesieni wielu wywiadów. Dziennikarzowi

„Echa Krakowa” wyznaje: „Jestem nie tylko zaskoczony, ale

wprost zachwycony rozmachem pracy! Przyszłość narodu

widzę jak najlepszą. Wojna, choć uszczupliła liczbę Polaków,

nie złamała jednak ducha narodu. Mam wszelkie dane po

temu, żeby powiedzieć, że naród kapitalnie się odrodził, że

z tego trudu, krwi i walki powstał silniejszy i piękniejszy”.

„Jestem przekonany, że reszta Polaków na emigracji

zrozumie konieczność powrotu do kraju” — dodaje.

To na pewno się władzy podoba.

W nowej Polsce Fiedler nie chce stać na uboczu, włącza się

chętnie w odbudowę kraju. W listopadzie składa się wraz

z Julianem Tuwimem, również świeżo „odzyskanym” dla

Polski, po 50 tysięcy złotych każdy na Daninę Narodową,

przeznaczoną na rozwój Ziem Odzyskanych. „Rzeczpospolita”

przedrukowuje list Fiedlera, w którym wyjaśnia motywy swojej

decyzji: „Jako Polak, który po siedmiu latach przebywania na

obczyźnie wrócił do Polski i widzi z podziwem wielki wysiłek

ku odbudowie kraju wszystkich warstw społeczeństwa bez

względu na przekonania, uważam za mój obywatelski


obowiązek złożenie sumy 50 000 złotych jako dobrowolnego

datku na rzecz Daniny Ziem Zachodnich”.

Jeszcze w 1946 roku dzięki decyzji Ministerstwa Oświaty do

bibliotek nauczycielskich w Polsce trafia Dziękuję ci, kapitanie.

Książka otrzymuje bardzo przychylne oceny ministerialnych

recenzentów. Podkreślają, że reportaż uczy głębokiego

patriotyzmu. Dywizjon 303 jest już szkolną lekturą.

— Propozycja redaktora Borejszy na pewno pomogła ojcu, bo

ustawiała go zawodowo — nie ukrywa syn Arkady Radosław.

— Miał dzięki niej poczucie bezpieczeństwa. Zapewnienie, że

jego książki będą znowu wydawane. I że tym samym będzie

zarabiał, utrzyma rodzinę i spłaci raty za dom, kupiony

wkrótce od państwa.

„Arkady Fiedler bawi obecnie w Poznaniu” — donosi

27 października 1946 roku „Głos Wielkopolski”. I przypomina:

„Ostatnio widzieliśmy go tu w 1937 roku”.

Fiedler odwiedza dziennikarzy „Głosu” w ich redakcji. „Ze

szczerym zachwytem i ogromnym uznaniem wyraża się

podróżnik o dotychczasowych osiągnięciach nowej Polski. (…)

O tempie odbudowy Poznania Fiedler czytał i słyszał już za

granicą. (…) Ale zdaniem pisarza to, co zobaczył na własne

oczy, przeszło wszelkie jego oczekiwania” — notuje autor

prasowej relacji.

2 grudnia 1946 roku prezydent Poznania i działacz PPR

Stanisław Sroka w specjalnym liście dziękuje obywatelowi

Arkademu Fiedlerowi, wówczas zameldowanemu na Zamkowej

7 mieszkania 18, „za hojny dar w postaci 600 (sześćset)

egzemplarzy czterech dzieł Obywatela z dedykacjami

osobistymi z przeznaczeniem na zasilenie funduszu odbudowy

Ratusza Poznańskiego”.

„Mamy nadzieję że owe 600 książek przyniesie około 1 200

000 zł na odbudowę Ratusza oraz że znajdzie się wielu


nabywców pragnących mieć na półkach swej biblioteki cenne

dzieła, zaopatrzone dedykacją autora” — komentował

dziennikarz „Kuriera”.

Po latach w jednym z listów Fiedler przyzna, że wsparcie

odbudowy poznańskiego Ratusza podpowiedzieli mu

dziennikarze „Głosu Wielkopolskiego”, u których gościł zaraz

po powrocie do Poznania.

W tym samym czasie karykaturzysta „Głosu…” przedstawia

go z piórem pisarza w klapie, książkami pod pachą i lemurem

na ramieniu. Bez dwóch zdań powrót Fiedlera staje się

w Poznaniu wydarzeniem jesieni 1946 roku.

Ale czy Fiedler osiądzie na stałe akurat w Poznaniu? To nie

jest jeszcze pewne. Prasa wspomina o różnych pomysłach

pisarza — raz napomyka on o „skromnym domku w okolicach

Podhala”, innym razem o Karkonoszach czy okolicach

Świdnicy. „Potrzebuję domku w okolicy obfitującej w lasy

iglaste” — zwierza się pisarz w rozmowie z wrocławskim

„Słowem Polskim” w sierpniu 1947 roku. Na poważnie liczą

się wszakże tylko dwie oferty. O przywilej ugoszczenia Fiedlera

na stałe walczą ze sobą władze Poznania i Wrocławia. „No, na

stałe, to chyba wtedy, gdy mnie paraliż albo inne licho

przykuje do fotela dla starców” — dworuje sobie z tych

zabiegów sam pisarz w prasie. Fiedler jedzie nawet do

zrujnowanego miasta nad Odrą. Wrocław — a konkretnie

profesor Stanisław Kulczyński, rektor połączonych wówczas

uniwersytetu i politechniki wrocławskiej — kusi wizją oddania

mu do dyspozycji willi w kolonii profesorskiej w Oporowie.

Wojewoda Piaskowski ma inną propozycję — dom

w podgórskiej okolicy Trzebnicy. Sam Fiedler, indagowany

przez dolnośląską prasę, zwierza się, że tamtejszy klimat

bardzo mu służy…
Władze Poznania, prawdopodobnie w osobie ówczesnego

prezydenta miasta Stanisława Sroki, przebijają jednak

wrocławską ofertę. Proponują Fiedlerowi poniemiecką willę

w Puszczykówku (wtedy była to niezależna miejscowość, dziś

to część Puszczykowa).

Dokładnie w połowie lipca 1948 roku — w rocznicę bitwy

pod Grunwaldem — Powiatowa Rada Narodowa w Poznaniu

uchwala przydział „obywatelowi Fiedlerowi, znanemu

pisarzowi polskiemu, nieruchomości po Schultz Edward

w Puszczykówku”.

To strzał w dziesiątkę. Propozycja Poznania nie ma

konkurencji z powodów sentymentalnych. Warunek jest jeden:

pisarz musi wykupić od państwa poniemiecką willę ze sporą

działką. Fiedler nabywa ją w 1948 roku na kredyt, który

będzie spłacać w ratach przez następne 25 lat. Początkowo

zamieszka tu jego kuzynka Lucyna Kłaczyńska z synem

Rafałem. Fiedler podpisuje im wszelkie pełnomocnictwa do

reprezentowania go i dysponowania swoim majątkiem w kraju.

— Zdecydował się na Puszczykówko, bo były to bliskie mu

tereny — komentuje Arkady Radosław Fiedler. — Warta

odgrywała wielką rolę w jego wspólnych wędrówkach z ojcem.

Wirynka, niedaleko dęby rogalińskie… Poza tym to miejsce

było wolne. Wtedy stał na tej posesji jeden dom, teraz są

cztery. Dom był poniemiecki, przed wojną należał do rodziny

Schultzów. Po wojnie jeden z tych Schultzów był profesorem

we Wrocławiu. Dom przejęło państwo jako mienie

poniemieckie.

Syn Fiedlera zaznacza, że dopiero w latach 1948–1949

zrobiło się w Polsce „zamordystycznie”:

— Proszę sobie wyobrazić, że zanim jeszcze ojciec nas

sprowadził do Puszczykówka, pojechał do Meksyku, bo chciał

napisać o tym kraju książkę. A w tym czasie mieszkała tutaj


nasza ciocia Lucyna Kłaczyńska, to było jeszcze przed

sierpniem 1948 roku. I ciocia Kłaczyńska dowiedziała się, że

jakiś starosta poznański, oczywiście partyjny, chciał odebrać

ten dom nieobecnemu ojcu, bo dom i posesja wpadły mu

w oko. Ciocia chciała ojca o tym powiadomić, choć znajomi

odradzali jej, mówiąc, by nie go niepokoiła. Ale ciocia na

szczęście nie usłuchała i zatelegrafowała do ojca, który był

wtedy w Meksyku. I ojciec zareagował. Miał przyjaciela jeszcze

sprzed wojny, generała Wiktora Grosza, wtedy

ustosunkowanego w Warszawie (Grosz był wówczas

wiceministrem spraw zagranicznych). Napisał do niego — i ten

dał staroście po łapach. Dom został uratowany, inaczej pewnie

byśmy go stracili.

Fiedler ma też innego, znacznie silniejszego sojusznika.

W prywatnym archiwum pisarza w Puszczykowie zachował się

list od Jerzego Borejszy przesłany jeszcze na londyński adres

pisarza. Wpływowy szef „Czytelnika” informuje w nim, że po

liście Fiedlera z grudnia 1947 roku zwrócił się do Lucyny

Kłaczyńskiej z prośbą o informacje w sprawie domu, „by móc

zainterweniować u odpowiednich czynników”.

„Przy sposobności zapewniam Pana o mojej wielkiej

życzliwości dla Niego i o tym, że w miarę moich skromnych

możliwości zawsze gotów jestem Panu dopomóc” — kończy

swój list Borejsza.

Te możliwości bynajmniej nie są takie skromne. Bratem

Borejszy jest Józef Różański, sadystyczny stalinowski oficer

śledczy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Jeśli

Borejsza zainteresował go sprawą willi w Puszczykówku,

można przypuszczać, że bezpieka potrafiła wyperswadować

staroście — choćby i partyjnemu — zakusy na dom Fiedlera.


Madagaskar, czyli… Meksyk i Puszczykówko

W grudniu 1946 roku „Echo Krakowa” donosi: w ciągu pół

roku, odkąd „Czytelnik” wznowił wydawanie dzieł Fiedlera

w kraju, „rozsprzedano w Polsce blisko 200 000 jego książek”.

Fiedler czuje się w komunistycznej Polsce tak dobrze, że

zaczyna planować powrót do podróży. „W najbliższej

przyszłości wyruszam znowu na Madagaskar. Chcę tam badać

między innymi problem zła. I to zła w przyrodzie, jego wpływ

na człowieka, a jednocześnie dociekać metod walki z tym

złem, przypatrywać się jak człowiek broni się przed tym

molochem czy fatum” — oświadcza dziennikarzowi „Woli

Ludu” w listopadzie 1946 roku. „Potem chcę sprowadzić moją

rodzinę, żonę i dziecko do Polski (…) i spolonizować. (…) Chcę

z rodziną wrócić i osiedlić się w Wielkopolsce i mam nadzieję,

że odpowiednie czynniki miejscowe umożliwią mi to, żebym

właśnie tu mógł spokojnie a wydatnie pracować literacko dla

dobra społeczeństwa” — wykłada karty na stół

pięćdziesięciodwuletni pisarz.

Tę frazę powtarza wielokrotnie podczas wizyty w kraju

jesienią 1946 roku. Cytują ją kolejne gazety. Wygląda to tak,

jakby Fiedler oswajał nową władzę ze swoimi podróżniczymi

i prywatnymi planami.

Marzenia o powrocie na Madagaskar to bynajmniej nie

fantasmagorie. Fiedler ma podstawy sądzić, że plan się

powiedzie. Już 16 października 1946 roku wiceminister

kultury i sztuki Leon Kruczkowski zawiadamia bowiem MSZ,

że ministerstwo popiera wyjazd Fiedlera na egzotyczną wyspę.

„Ob. Fiedler udaje się na Madagaskar w porozumieniu

z »Czytelnikiem« celem napisania nowych dzieł z dziedziny

przyrody tropikalnej” — wyjaśnia Kruczkowski.


Fiedler planuje wyjazd na styczeń 1947 roku. Za honoraria

z zagranicznych wydań swoich książek chce dotrzeć na

afrykańską wyspę przez Londyn. Niespodziewanie natrafia

jednak na jakiś problem — późniejsze notki prasowe nic już

bowiem o madagaskarskich planach Fiedlera nie mówią. Raz

tylko, w czerwcu 1947 roku, w „Wieczorze” pojawia się krótka

wzmianka o tym, że podróż pisarza na Madagaskar nie doszła

do skutku „wobec trudności komunikacyjnych”. O tyle to

dziwne, że jeszcze w lutym 1947 roku francuskie Ministerstwo

do spraw Kolonii poinformowało grzecznie Fiedlera, że nie

widzi przeciwwskazań, o ile tylko pisarz pojedzie na własny

koszt i wypełni formularz kompanii przewozowej.

Tajemnicę wyjaśnia w krótkiej notce „Przekrój”: owe

„trudności komunikacyjne” to wybuch nacjonalistycznej

rebelii na wyspie, a także związane z nią trudności wizowe,

transportowe i dewizowe. Gazeta snuje nawet przypuszczenie,

że krewny jednej z madagaskarskich żon Fiedlera, opisanych

w pikantny sposób przez pisarza w Radosnym ptaku drongo,

poczuł się dotknięty faktem „ośmieszenia” w oczach całej

czytelniczej Europy i czeka ponoć na Fiedlera z niezawodną

trucizną. Ile w tym wszystkim było prawdy — Bóg dziś już

raczy wiedzieć.

Na swój ukochany Madagaskar Fiedler powróci dopiero

w 1965 roku.

Napotkawszy trudności w podróży w kierunku afrykańskim,

zwraca się w stronę Ameryki. Przygotowuje podróż do

Meksyku, choć przy narastającej podejrzliwości polskich

władz musi zadbać o wszelkie możliwe dokumenty. „Ob.

Arkady Fiedler (…) obecnie zamierza podjąć na nowo swą

działalność przedwojenną, a ponieważ zdjęcia fotograficzne są

ważnym uzupełnieniem jego reportaży przyrodniczych,

wskazanym jest, by Ob. Arkady Fiedler zabierał ze sobą w swe


podróże dwa precyzyjne aparaty fotograficzne, jeden na zdjęcia

czarno-białe, drugi wyłącznie na zdjęcia kolorowe” —

zaświadcza 10 maja 1947 roku Ministerstwo Spraw

Zagranicznych.

Starania Fiedlera wspiera też Muzeum Przyrodnicze

w Poznaniu. W kwietniu 1947 roku dyrektor muzeum

poświadcza, że pisarz oddał przed wojną placówce wielkie

usługi i określa Fiedlera mianem „człowieka, który zawsze

wywiązywał się ze swoich zadań”. Przywiezione teraz przez

pisarza zbiory z krainy Azteków mają stać się podstawą

działalności Instytutu Przyjaźni Kulturalnej Polsko-

Meksykańskiej w Polsce.

W lipcu 1947 roku minister kultury Kruczkowski z kolei

zaświadcza, że Fiedler „wyjeżdża z polecenia Ministerstwa

Kultury i Sztuki, a w ścisłym porozumieniu z Ministerstwem

Spraw Zagranicznych”, celem „napisania dla społeczeństwa

polskiej książki o człowieku i przyrodzie Meksyku”.

Sam Fiedler, zapewne by zwiększyć swoje szanse, zaczyna

uzasadniać planowaną wyprawę w duchu ideologii

socjalistycznej. „Ale à propos Meksyku, czy nie uważasz, że

można przeprowadzić świetną analogię między nami a tym

dalekim krajem. I tu, i tam duża warstwa narodu wiele

wieków trzymana była z dala od spraw rządzenia

i decydowania, a nawet zepchnięta do roli robota, pracującego

na cieniutką warstwę posiadaczy” — tłumaczy Fiedler

w rozmowie z dziennikarzem „Wieczoru”. „Narody, które mają

podobną historię, powinny zbliżyć się do siebie i poznać

wzajemnie” — dodaje.

Takie wypowiedzi są na pewno mile widziane przez władze.

Do kraju Azteków wyjeżdża późną jesienią 1947 roku, już po

ucieczce Mikołajczyka z kraju. Gdy w Polsce komuniści

brutalnie niszczą resztki opozycji politycznej, Fiedler jest


daleko za oceanem. W Meksyku przebywa od stycznia do

sierpnia 1948 roku. Zwiedza południowe regiony kraju,

poznaje tamtejszych Indian Zapoteków i Chamada. „Poznałem

jednych i drugich i zawarłem szereg trwałych przyjaźni” —

opisuje swoje wrażenia w „Przekroju”. Meksyk określa mianem

kraju „chyba najfantastyczniejszego” ze wszystkich, które

dotychczas poznał. Krajem od 25 lat rządzi lewicowa Partia

Rewolucji Meksykańskiej, która przeprowadziła reformę rolną

i nacjonalizację złóż ropy naftowej. To, co działo się

w Meksyku, było bacznie obserwowane przez cały obóz

wschodni, ale wbrew oczekiwaniom państw socjalistycznych

Meksyk zbliżył się w tym czasie do USA.

W liście do „Dziennika Bałtyckiego” Fiedler zapowiada, że

przywiezie do Polski bogaty materiał dokumentacyjny: ponad

300 książek o Meksyku, 1500 fotografii i 200 kolorowych

przeźroczy do wyświetlania na odczytach, wreszcie kolekcję

motyli, które planuje — jak to robił przed wojną — przekazać

poznańskiemu Muzeum Zoologicznemu (chodzi o Ogród

Zoologiczny — red.). Przywiezie też indiańskie koce, koszyczki

i małe rzeźby.

Jeszcze w Meksyku Fiedler pisze do Filmu Polskiego

z propozycją scenariusza filmu o jego wyprawie. Film Polski

odpowiada jednak, że temat projektu „nie leży na linii

programowej” przedsiębiorstwa i jest „zbyt odległy

tematycznie”.

„Piękny ten Meksyk” — podsumowuje Fiedler w liście do

dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego” w sierpniu 1948 roku,

przy końcu swojej wyprawy: „Niebo szalenie niebieskie,

obfitość owoców, barwność ludzi i strojów regionalnych,

fantastyczność najdziwniejszych przeżyć, a jednak — taka już

dusza polskiego podróżnika — najszczęśliwszy czułem się tu

wtedy, gdy marzyłem o kraju, o plaży puszczykowskiej nad


Wartą, o dębach rogalińskich, o ulicach Poznania, a przede

wszystkim o tym najmilszym memu sercu szczepie ludzkim:

Poznaniakach”.

Widać, że w głowie wszystko już sobie ułożył.

Podczas podróży do Meksyku w styczniu 1948 roku spotyka

go niemiła niespodzianka ze strony Amerykanów. Zostaje

zatrzymany na pięć dni w słynnym centrum imigranckim na

wyspie Ellis. Funkcjonariusze FBI kwestionują jego paszport

i wizę transportową, wycofując go z kolejki osób oczekujących

na zejście na ląd. Przybysz z bloku wschodniego, swobodnie

podróżujący przez USA, wzbudza podejrzenia. Ostatecznie

jednak Amerykanie orientują się, że to „tylko” pisarz

i puszczają go dalej.

Po powrocie Fiedler zaczyna pisać książkę o Indianach,

Aztekach i Meksykanach.

W sierpniu 1948 roku w końcu sprowadza do Polski włoską

żonę i dwóch urodzonych w Anglii synów, trzyletniego

Arkadego Radosława i rocznego Marka. Rok wcześniej zadbał,

by z Londynu przesłano mu do Puszczykówka 700 książek

z jego prywatnych zbiorów.

Dla małych chłopców zmiana miejsca zamieszkania to spore

przeżycie. Z przyjazdu do Polski Arkady Radosław zapamięta

tylko drobiazgi: że było gorąco, że wszyscy wokół mówili po

polsku, a szczególnie zapada mu w pamięć słowo „dawno”.

Sam mówi wtedy głównie po angielsku, ale ojciec — w obawie

przed prześladowaniami ze strony władz — stawia sprawę

twardo:

— Odtąd rozmawiamy między sobą po polsku!

Pisarz prosi też o to żonę Marię. Włoszka uczy się języka

męża, czytając książki Stefana Żeromskiego.

Najstarszy syn Fiedlera przyznaje, że byli wtedy przez

rodziców chronieni:
— W domu nie mówiło się o polityce. Nie uświadamiam

sobie, by nasi rodzice, a także ciocia Lucyna i jej syn Rafał,

prowadzili przy stole rozmowy o polityce. Rozmawiało się

o wszystkim innym: o świecie, o podróżach, ale nie o polityce.

Myślę, że rodzice świadomie nie poruszali przy nas tych

tematów, żebyśmy pewnie gdzieś z naiwności nie zaczęli

gadać, co byłoby powodem do jeszcze większego śledzenia nas.

Fiedlerowie czują się bowiem w Polsce po 1948 roku coraz

bardziej nieswojo. Atmosfera robi się nieprzyjemna i gęsta.

— Kiedy ojciec nie miał jeszcze stałej pracowni na placu

Wolności, codziennie jeździł do Poznania — opowiada Arkady

Radosław Fiedler. — I kiedyś, miałem chyba wtedy dwanaście

lat, przyjechał taki nieswój, było mu jakoś przykro, bo ktoś

mu powiedział, że ja o nim bardzo źle mówiłem. W życiu nie

mówiłem, był to rodzaj prowokacji z chęci skłócenia nas.

Strasznie to przeżywałem, bo była to taka krzywda dla mnie,

taka niesprawiedliwość… Nie dowiedziałem się, kto to

rozpuszczał. Ojciec nie kontynuował tematu. Wiele razy tak

było, że o nas coś mówiono ojcu. Że niby go nie szanujemy. To

było dla mnie, małego chłopaka, niezwykle przykre. Ktoś

usiłował mnie wplątać w jakieś paskudne, dorosłe życie.

Fiedlerowie obawiają się, że do mieszkania w ich piętrowej

willi zostanie dokwaterowany ktoś inny. W końcu pisarzowi

udaje się doprowadzić do wyłączenia budynku spod

kwaterunku. Mimo to jeszcze w latach siedemdziesiątych

władze spróbują wprowadzić do okazałego budynku

przedszkole — wszak wokół jest ogród i dobre warunki dla

dziatwy. I tę próbę Fiedler przetrzyma.

Porucznik Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, żonaty

z Włoszką, dzieci słabo mówiące po polsku i dom

w angielskim stylu, z ogrodem — wszystko to zupełnie nie

przystawało do coraz bardziej stalinowskiego kraju.


Narastającą wrogość włodarzy Polski Ludowej Fiedler odczuje

już niebawem. W 1948 roku jego notowania są jeszcze

wysokie. W listopadzie witryna poznańskiej księgarni

„Czytelnika” przy ulicy Gwarnej zapełniona jest okładkami

książek Fiedlera. Według sporządzonego dla MSZ przeglądu

prasy Fiedler jest drugim po Sienkiewiczu najczęściej

wypożyczanym autorem książek w wiejskich bibliotekach.

Wyprzedza takie sławy literatury jak Jack London, Ferdynand

Ossendowski i Maria Rodziewiczówna. „Jeżeli chodzi

o powojenną literaturę, to twierdzi się na wsi, że wprost na

palcach policzyć można autorów i książki dostępne dla

umysłu przeciętnego chłopa” — pisze autor specjalnego

raportu dla MSZ. „Na pierwszym miejscu więc stawia się

Fiedlera, którego Dywizjon 303 i Dziękuję ci, kapitanie cieszą

się olbrzymim powodzeniem. Drugi to Meissner, później

Dobraczyński”.

W połowie listopada 1948 roku Rejonowa Komenda

Uzupełnień w Poznaniu wystawia zaświadczenie, że porucznik

rezerwy Arkady Fiedler „zwolniony został z czynnej służby

wojskowej”. Pisarz jest już oficjalnie cywilem.

W stalinowskim mroku, czyli Fiedler się zacina

Polonia w Londynie śledzi rozłożoną na dwa lata

przeprowadzkę Fiedlera do Polski ze złośliwymi uśmieszkami.

Gdy w grudniu 1946 roku — w drodze na Madagaskar, na

który jednak nie dotrze — Fiedler zagląda na stare

„londyńskie śmieci” (między innymi do kawiarni Yarnera),

przekonuje się, że po awanturze z Meissnerem w londyńskiej

Polonii traktują go chłodno, jak zdrajcę. Pisarz i poeta Wacław

Śledziński skwituje jego wizytę złośliwym wierszykiem:


Fiedler — to cholera,

powiem w wielkim skrócie;

wrócił do Yarnera,

został przy Bierucie.

W końcu lat czterdziestych klimat życia w stalinowskiej Polsce

jest już duszny i niebezpieczny. Nikt nie jest pewny jutra,

bezpieka zdobywa status organu wszechwładnego, stojącego

nawet ponad Partią.

Fiedler odczuwa na własnej skórze, że kraj, do którego

wrócił, zmienia się gwałtownie na gorsze: z bibliotek

wyrzucony zostaje Dywizjon 303, niewznawiany od siódmego

wydania z 1947 roku. Książka trafia na indeks dzieł

zakazanych, bo wychwala pilotów reakcji i nie przystaje do

komunistycznej wizji wychowania w szkole. Z końcem lat

czterdziestych przestają być wznawiane inne książki Fiedlera.

W literaturze polskiej od 1949 roku panuje socrealizm,

a przedwojenne i wojenne książki Fiedlera do niego nie

pasują.

„Nowa Kultura” pisze w 1950 roku: „Minęły czasy świetności

egzotyzmu. Przestaliśmy spoglądać i na dalekie kraje oczami

Fiedlera, tego Fiedlera, któremu ryby śpiewały w Ukajali”.

Teraz decydująca staje się użyteczność literatury dla nowego

ustroju. Stefan Żółkiewski, kierownik wydziału kultury

Komitetu Centralnego PZPR, stawia sprawę jasno — wobec

każdego dzieła należy postawić pytanie: „Co zdziałało ono dla

budowy socjalizmu w Polsce, jak wzbogaciło duchowo jego

budowniczych jako budowniczych socjalizmu?”.

Gdy do władz Związku Zawodowego Literatów Polskich

dociera wiadomość, że Fiedler zebrał w Meksyku materiał

i pisze nową książkę, jeszcze w 1948 roku zostaje wezwany na


forum Związku, by przedstawić fragmenty powstającego

dzieła. Gdy je czyta, spada na niego lawina krytyki.

Orzeczenie kolegów literatów brzmi: Fiedler nie potrafi pisać

w duchu socrealistycznym!

Mimo zebranych informacji, wielu przywiezionych książek

oraz zdjęć, które zdobią dziś ściany muzeum pisarza

w Puszczykowie, Arkady Fiedler nigdy nie ukończy swojej

książki o Meksyku.

Marek Fiedler:

— Ojciec tak się przejął tą totalną krytyką, że porzucił ten

temat, choć napisał pierwsze rozdziały książki. Mamy rękopis

w naszym muzeum w Puszczykowie.

— Nie myślał pan, by go wydać? — podpytuję.

— Nie, bo to ledwie brudnopis, jeszcze niezredagowany. W tej

formie nie nadawałby się do druku.

Z meksykańskiej wyprawy jego ojca zostały więc robiące

nawet dziś wrażenie zdjęcia z architekturą Azteków —

i zapisany w części drobnym maczkiem brulion. Książka nie

miała nawet roboczego tytułu.

Arkady Radosław:

— Ojciec starał się nigdy nie wikłać w politykę. On żył

przyrodą, innymi kulturami, fascynował się motylami,

Indianami, pięknymi egzotycznymi kobietami. Był przekonany,

że w nowej Polsce, choć innej od tej znanej mu sprzed wojny,

również będzie mógł robić to, co kocha. Nie zamierzał się

angażować politycznie, tylko pisać.

Polska Ludowa przestaje go jednak tolerować. Fiedlera już

nie tylko nie wznawiają — po wyprawie do Meksyku odcinają

go także od wyjazdów zagranicznych.

— Nigdy nie słyszałem, żeby ojciec skarżył się na zakaz

podróży — komentuje syn Arkady Radosław.


A w Puszczykówku — dziwny traf! — w niewielkim domu

naprzeciwko willi Fiedlera zamieszkuje funkcjonariusz Urzędu

Bezpieczeństwa. W knajpie, przy wódce, chwali się

miejscowym, że ma za zadanie obserwować Fiedlerów. Jego

rodzina czuje się na tyle pewnie, że zagląda do ogrodu

Fiedlerów jak do siebie.

Którejś nocy — włamanie! Ktoś usypia psa, być może

środkiem podanym w kiełbasie, bo pies przez trzy dni chodzi

potem jak struty. Nieznani sprawcy przez wyważone okno

włamują się do salonu willi. Fiedlerowie śpią na piętrze, nic

nie słyszą. Rano pisarz zgłasza sprawę na milicję. Ekipa

śledcza znajduje liczne ślady linii papilarnych na

opróżnionych przez włamywaczy butelkach whisky.

— Teraz łatwo znajdziemy winnych — zapewniają milicjanci.

Ale sprawcy włamania na zawsze pozostaną nieznani. Gdy

Fiedler pójdzie na milicję zapytać o efekty śledztwa, usłyszy, że

sprawa nie jest taka prosta, a „ślady się zatarły”.

— Jesteśmy przekonani, że włamanie było sprawką tego

ubeka z naprzeciwka — opowiada Marek Fiedler. — Milicja

szybko się zapewne zorientowała, miała przecież liczne ślady,

i umorzyli sprawę.

Pod wpływem tych doświadczeń kuzyn pisarza Rafał

Kłaczyński, który nadal mieszka w willi z matką, montuje

w oknach specjalny mechanizm alarmowy. Gdy ktoś otwiera

okna, na górze dzwoni koszmarnie głośny dzwonek.

Domowników budzą potem kilka razy fałszywe alarmy.

(Kłaczyński mieszka dziś pod Mosiną, liczy sobie ponad

osiemdziesiąt lat. O tamtych trudnych czasach rozmawiać już

nie chce. — Nie czuję się na siłach — tłumaczy grzecznie).

W początkach lat pięćdziesiątych atmosfera wokół willi

Fiedlera zagęszcza się coraz bardziej.


— Po podejrzanym włamaniu pojawiły się pogłoski, że ojca

lada chwila aresztują — relacjonuje Marek Fiedler.

Arkady Fiedler czuje się fizycznie zagrożony. Ma świadomość,

że wielu z tych, którzy wrócili z Wielkiej Brytanii do

komunistycznej Polski, trafiło do więzień Urzędu

Bezpieczeństwa. Fiedler również spodziewa się wszystkiego

najgorszego. Nawiązuje więc kontakt z przedwojenną znajomą

z Warszawy — Żydówką Belą Gelbard, która tak nieudolnie

podrywała go w 1936 roku na „Batorym”. Teraz nazywa się

Izabela Stachowicz, pseudonim „Czajka”, jest porucznikiem

Ludowego Wojska Polskiego ze stażem w Milicji Obywatelskiej.

Ma kuzynów w stołecznym Urzędzie Bezpieczeństwa. To ona

ostrzega Fiedlera, że poznański UB się nim interesuje i chce

go zamknąć. Życzliwie radzi Arkademu:

— Jak przyjdą cię aresztować i będą łomotać w drzwi, to nie

otwieraj, tylko wyskakuj przez okno i pędź na pociąg do

Warszawy. Tam już cię uratujemy.

Arkady Radosław:

— Atmosfera była nerwowa, nikt nie znał dnia ani godziny.

W latach pięćdziesiątych ojciec się z tego wszystkiego jąkał.

Zacinał się z nerwów, długo szukał słów. To zacinanie się

pozostało mu do końca życia. Na szczęście nigdy go nie

aresztowano. Ale jeszcze w latach sześćdziesiątych, gdy ojciec

był w Kanadzie, ściągnęli mamę na SB i ją prowokowali. Że

ojciec ma swoją pracownię na placu Wolności, a w niej niby

jakąś sekretarkę, która może coś więcej dla niego znaczy.

I pytali, czy ojciec nie utrzymuje jakichś podejrzanych

kontaktów. Mama to ucięła, nie pozwoliła sobie na takie

rozmowy.

Tą sekretarką, która miała coś dla Fiedlera znaczyć, mogła

być Władysława Tobis, przedwojenna Andra. Z relacji rodziny


i znajomych Fiedlera nie wynika jednak, by miało go wtedy

łączyć z nią coś więcej, niż praca nad kolejną książką.

Choć Fiedler czuł się w latach pięćdziesiątych inwigilowany,

w aktach tajnych komunistycznych służb przejętych przez

Instytut Pamięci Narodowej nie ma śladu po jakiejkolwiek

akcji Urzędu Bezpieczeństwa czy Służby Bezpieczeństwa

przeciwko niemu. Zachowały się tylko teczki z aktami

paszportowymi pisarza z lat późniejszych. Co to znaczy?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Skoro w pobliżu domu

Fiedlerów zamieszkał funkcjonariusz SB, chwalący się

w dodatku swoim zadaniem miejscowym, jego meldunki czy

raporty musiały wpływać do centrali służb. Dlaczego zatem

nie ma ich w zbiorach po byłej SB? Być może zostały

zniszczone. Czyżby uznano je za bezwartościowe? A może

zniszczono je z innych powodów? Można tu jedynie snuć

przypuszczenia. Nie bez znaczenia mógł okazać się

w przyszłości fakt, że w późniejszych latach, gdy Fiedler wrócił

do podróżowania, miał już prominentnych protektorów tej

miary, co premier Józef Cyrankiewicz. Skoro podróżował z jego

polecenia, esbecy mogli dostać nakaz zdjęcia Fiedlera

z ewidencji osób śledzonych.

„Nie jestem hodowcą bydła!”

Choć Fiedler szczęśliwie nie musi nigdy uciekać oknem na

pociąg do Warszawy, przychodzi mu zmagać się z innymi,

zaskakującymi dlań realiami życia w socjalizmie.

W styczniu 1951 roku przeżywa szok: państwo domaga się

od niego dostarczenia do skupu „27 kg trzody chlewnej

mięsno-słoninowej” i 110 litrów mleka. Początkowo pisarz

ignoruje nakaz, a potem pisze list do Gminnej Rady


Narodowej. Prosi o traktowanie jego domu i „parczku” inaczej

niż ziemi rolnej. Bo gospodarstwa rolnego nie ma.

W czerwcu 1953 roku otrzymuje wezwanie do prezydium

Gminnej Rady Narodowej Puszczykowa i Gminnego Delegata

Ministerstwa Skupu. W razie nieprzybycia grożą mu

doprowadzeniem przez milicję i sprawą sądową. Gdy już się

stawia, słyszy pretensje, że nie dostarczył wymaganych 110

litrów mleka. Władza z całą powagą domaga się mleka.

Urzędnicy są tak natarczywi, że jeden z nich żąda od Fiedlera

podpisania stosownego zobowiązania na peronie dworca

kolejowego w Puszczykowie, tuż przed odejściem pociągu.

Pisarz odmawia.

W grudniu dostaje więc od Delegata Gminnego Ministerstwa

Skupu w Puszczykowie kolejne „przypomnienie”. Urzędnicy

ciągle domagają się 27 kilogramów „trzody chlewnej mięsno-

słoninowej”. Gdy tłumaczy, że jest pisarzem i podróżnikiem,

a nie rolnikiem i obowiązek skupu go nie dotyczy, słyszy, że

skoro mieszka w Puszczykowie i ma duży ogród, to jest

zobowiązany oddawać państwu żywiec. Nie ma gospodarstwa?

To powinien mięso kupić, a potem oddać państwu jako

„zamiennik”.

Dochodzi do upokarzającego biegania po urzędach i słania

listów z odwołaniami.

„Byłoby ze szkodą dla mej pracy literackiej, gdybym miał się

teraz jąć nowej czynności jak hodowla bydła” — perswaduje

w jednym z listów Fiedler. W innym tłumaczy: „Zamienników

nie mam, bo to, powtarzam, nie jest gospodarstwo rolne, lecz

willa literata. Żądacie, żebym nalał z pustego, a to jest

niemożliwe”.

Ostatecznie 9 grudnia 1953 roku Prezydium Gminnej Rady

Narodowej wspaniałomyślnie zwalnia pisarza z obowiązku

dostaw mleka i żywca. Z dalszych opresji ratują go dopiero


szczegółowe wyliczenia geodetów: okazuje się, że ogród

Fiedlera po odliczeniu zabudowań ma dokładnie 4700 metrów

kwadratowych, a obowiązek dostarczania żywca i mleka

dotyczy według ustawy tych, którzy mają co najmniej pół

hektara.

Władze szykują wszakże nowe niespodzianki: próbują

zmienić Fiedlerowi nazwisko. Chodzi o wycięcie z niego

pierwszego „e”, żeby nie kojarzyło się z językiem niemieckim.

Bo polski pisarz nie może się nazywać jak obcy! Fiedler jednak

stanowczo się nie zgadza. „E” w nazwisku zostaje.

Mało komfortowo w komunistycznej Polsce czuje się też

włoska żona Fiedlera. Przyzwyczajona do życia

w demokratycznym, otwartym Londynie, źle znosi atmosferę

podejrzliwości i wyczuwalnego zagrożenia, jaką przesiąknięta

jest stalinowska Polska. Arkady Radosław przyzna, że

przyjazd do Polski przypłaciła chorobą nerwową, silną

nerwicą, która trapiła ją do końca życia.

Relaksu szukała w muzyce. Marek Fiedler zapamiętał, że

ciocia Lucyna grała mamie na fortepianie, a ona śpiewała

sopranem. Jej głos niósł się po ogrodzie.

Wiadomość o przesłuchaniach Marii Fiedler w Londynie

przez samego Beniamino Gigliego dociera do ówczesnego

dyrektora Opery Poznańskiej. Chce zatrudnić żonę pisarza

jako śpiewaczkę, ale mąż skutecznie jej to odradza. Jego syn

Arkady Radosław dzisiaj się z tego śmieje:

— Dyrektor opery był przystojny i ojciec był o niego

zwyczajnie zazdrosny.

Maria Fiedler coraz lepiej mówi po polsku, ale do końca

życia zmiękczać będzie końcówki sylab. Do męża zwraca się

per „Arkadi”, do przyjaciółki Rysi — „Risia”.

Znamienne, że czasów PRL Fiedler nie ujął w żadnej

z autobiograficznych książek. Widocznie uznał, że zbyt wiele


musiałby pominąć. A może nie mógłby być wystarczająco

szczery.

Fiedler napisał dwa tomy autobiografii, chociaż planował

trzy. Ten trzeci miał być poświęcony właśnie czasom

powojennym. Ponoć podjął już nad nim pracę, zapisał jakiś

szkic w brulionie…

— Ojciec przymierzał się do napisania trzeciego tomu

autobiografii w latach siedemdziesiątych — ujawnia Arkady

Radosław Fiedler. — Rozmawialiśmy o tym, tom miał

obejmować okres wojenny i powojenny. Ale nie mógł się jakoś

do tego zabrać. Bo on tak miał, że aby się do czegoś zabrać,

musiał czuć fascynację tematem. A po wojnie — jak mówił —

za dużo było rzeczy przykrych. I jego to mroziło. Wiem, że

zaczął pierwszy rozdział o czasach wojennych, ale nic z tego

nie wyszło. A szkoda, bo byłaby to kopalnia wiedzy o tamtych

czasach, o nastrojach. Trzeba jednak pamiętać, że

w pierwszych latach po powrocie do kraju ojciec żył w wielkich

nerwach. Przez kilka lat do 1956 roku nie mógł wyjeżdżać.

O trzeci tom biografii Fiedlera dopytywał w latach

siedemdziesiątych podczas rozmów z pisarzem zaprzyjaźniony

z nim dziennikarz Zdzisław Beryt: „Mówiłem mu, jak bardzo

czekamy na tom Wojna i ja. Odpowiadał wymijająco, widać

było, że nie chciał podjąć tego tematu, nie był mu widać miły.

Dlaczego? TAJEMNICĘ ZABRAŁ ze sobą do grobu” — zapisał.

Wersalikami tę frazę napisał sam Beryt.

Fiedler, synowie i dęby

Gdy na świat przyszli jego synowie, Arkady Fiedler miał już

ponad 50 lat. Widział się z nimi rzadko, ciągle był

w rozjazdach. Komunistyczna władza zatrzymała go


w początku lat pięćdziesiątych w kraju, ale nadal był w domu

gościem — teraz jeździł po kraju ze spotkaniami autorskimi.

Kiedy chłopcy dorastają, ich sławny ojciec dobiega

siedemdziesiątki. Równie dobrze mógłby być ich dziadkiem.

Obaj synowie zgodnie dziś przyznają, że pisarz nigdy nie

stwarzał w domu wrażenia i atmosfery, że jest kimś znanym

czy wyjątkowym.

— To był normalny dom — podkreślają.

Choć od ojca dzielił ich de facto dystans dwóch pokoleń,

mieli z ojcem „koleżeński kontakt”. Spacerując z nim po

lasach, słuchali jego opowieści o podróżach. Jak podkreślają,

potrafił o nich — i o świecie — opowiadać w sposób

„absolutnie niełopatologiczny”.

Małemu Arkademu Radosławowi utkwiło w pamięci, gdy

ojciec tłumaczył, że każdy człowiek powinien mieć mocno

określone, „gorące marzenia”. I że jednocześnie powinien

wiedzieć, jak je spełnić. Powinien mieć coś z twardo

stąpającego po ziemi poznaniaka, ale potrafiącego też marzyć.

— Był normalnym ojcem. Nauczył nas, jak mieć te marzenia

— podkreśla najstarszy syn Arkadego Fiedlera. — Nigdy nie

odczuwało się, że jest jakimś półbogiem. Pamiętam wiele

miłych rzeczy. Wspólne wyprawy do Rogalinka pod dęby, gdzie

rozpalaliśmy ognisko. Mieliśmy ze sobą kakao, gotowało się je

w jakimś garnuszku. To była zawsze fajna przygoda.

W weekendy ojciec najczęściej przyjeżdżał ze swojej pracowni

w Poznaniu i był zawsze wspólny rodzinny obiad. Przy tym

obiedzie mieliśmy taki zwyczaj, że każdy miał za zadanie

znaleźć jakąś książkę czy poezję i czytać głośno jakieś

fragmenty. Potem o tym rozmawialiśmy. Atmosfera była

twórcza, czytało się głośno na przykład Kapuścińskiego —

i komentowało. To było pobudzające, mile to wspominam.


Z powodu pasji ojca musiał wszakże przeżyć w 1960 roku

upokorzenie w III LO w Poznaniu, do którego uczęszczał po

ukończeniu puszczykowskiej podstawówki. Na jednej

z pierwszych lekcji geografii został poproszony do mapy. Na

dźwięk nazwiska „Fiedler” po klasie przeszedł pomruk

uznania. Wszyscy oczekiwali, że Arkady Radosław dopiero

nauczycielce pokaże! Tymczasem najstarszy syn Fiedlera

poniósł całkowitą klęskę. Nie potrafił pokazać na mapie

żadnego kraju czy rzeki. Jak później wyznał, właśnie pod

wpływem wstydu, jaki wtedy odczuł, poszedł na studia

geograficzne.

W willi w Puszczykówku w latach pięćdziesiątych

i sześćdziesiątych kwitnie życie towarzyskie. Mieszkają tu

wszak Kłaczyńscy, przyjeżdża z Anglii siostra Marii, Concetta,

z córką Tamarą. Ta ostatnia mieszka nawet dwa lata

w Poznaniu, ucząc się w poznańskiej szkole baletowej. Maria

Fiedler składa siostrze i bratu Gennaro rewizyty w Londynie.

Na licznych zdjęciach z rodzinnego życia w Puszczykówku

widać, że Fiedler, gdy tylko był w domu, zabierał synów nad

Wartę, do lasu. Na fotografii z wiosny 1953 roku siedzi razem

z chłopcami na trawie w przydomowym ogrodzie. Na zdjęciu

z lata 1954 roku łowi z synami ryby na zaimprowizowane

z gałęzi wędki. Maria Fiedler towarzyszy im zwykle w ogrodzie

lub przy domu. Fiedler kocha swoich synów, ściska ich

serdecznie, przytula. Chłopcy rosną jak na drożdżach.

Latem 1959 roku Arkady fotografuje się z nastoletnimi już

synami nad Wartą, w rejonie ujścia Wirynki, dokąd pół wieku

wcześniej sam chadzał ze swoim ojcem. Synowie i pisarz są

w świetnych humorach, widać między nimi więź. Trzej

mężczyźni rozpalają ognisko i coś nad nim pichcą. Inne ujęcie:

cała trójka pije z blaszanych kubków.


Te wspólne wyprawy nie ustaną nawet wtedy, gdy synowie

osiągną już wiek dorosły. Wtedy towarzyszyć im będą

narzeczone, potem żony. Z czasem, w lepszych

okolicznościach, zaczną towarzyszyć ojcu w zamorskich

podróżach.

Samokrytyka na froncie czytelniczym i ideowym

Na razie jednak jest koniec lat czterdziestych, pogrążająca się

w stalinowską noc Polska coraz bardziej przypomina republikę

radziecką. Pozbawiony możliwości wyjazdów i honorariów za

nowe książki pisarz staje przed ogromnym wyzwaniem

finansowym: musi utrzymać rodzinę i spłacać raty za dom.

Od jesieni 1948 roku jeździ więc po Polsce, wygłaszając

prelekcje. Z pomocą przychodzą mu znajomi dziennikarze,

skupieni między innymi w Inspektoracie Kulturalno-

Oświatowym wydawnictwa „Czytelnik”. Organizują Fiedlerowi

spotkania w domach kultury, bibliotekach i klubach w całym

kraju. Dostaje do dyspozycji szofera i fiata, a kalendarz aż

pęcznieje od dat i miejsc spotkań. Fiedler podróżuje po Polsce,

opowiadając o swoich dawnych wyprawach. Jest znany —

także dzięki Dywizjonowi 303 — więc na spotkania

przychodzą tłumy słuchaczy.

Na zdjęciu zamieszczonym 18 października 1948 roku

w „Ziemi Pomorskiej” widać Fiedlera w płaszczu, szaliku

i z charakterystycznym beretem na głowie. Stoi na tle kościoła

Klarysek w Bydgoszczy, z przewieszoną przez lewe ramię

torbą.

Być może schował w niej płachtę papieru z konturami

Ameryki Południowej. W komunistycznej Polsce Fiedler nie

może kupić mapy, więc własnoręcznie maluje na papierze


mapę Ameryki Południowej, która służy mu za pomoc podczas

spotkań z czytelnikami. W ten sposób znowu zarabia na życie

w podróży — tym razem jednak nie na egzotycznych

antypodach, ale między Białymstokiem, Kujawami, Pomorzem,

Kępnem, Krotoszynem, Wschową, Lesznem czy Śremem.

Jednego dnia potrafi odbyć nawet trzy spotkania autorskie.

19 października 1948 roku przemawia do młodzieży w teatrze

miejskim w Inowrocławiu, potem ma prelekcję w niedalekich

Mątwach, na koniec, o godzinie dziewiętnastej, spotyka się

z czytelnikami w Kruszwicy. Ciekawi sławnego pisarza,

a jeszcze bardziej dalekiego, odgrodzonego murem świata,

czytelnicy walą drzwiami i oknami.

Fiedler sporo ryzykuje, pielgrzymuje po niespokojnym

jeszcze kraju: na niejednym spotkaniu słyszy opowieści

o napadach zbrojnych w najbliższej okolicy. Po Polsce grasują

wciąż „bandy” — tak żołnierzy antykomunistycznego

podziemia określa propaganda komunistów.

Władze patrzą na jego wielką trasę autorską przez palce.

Fiedler nie mówi nic o polityce, czasem natomiast wspomni

o nędznym losie Indian, ofiar imperializmu amerykańskiego.

To się nawet działaczom partii podoba.

Tempo ma zabójcze. Samą tylko jesienią 1948 roku w ciągu

20 dni daje 60 odczytów w miastach i miasteczkach

Wielkopolski. Na jego wieczór autorski zorganizowany

w czwartek 18 listopada w Auli Uniwersytetu Poznańskiego

zapraszają wielkie afisze rozplakatowane po całym Poznaniu.

Bilety wstępu kosztują od 30 (miejsca stojące) do 150 złotych.

W grudniu 1948 roku „Głos Wielkopolski” informuje, że

„czysty dochód z odczytów A. Fiedlera przyniósł 162 731

złotych (ówczesna średnia pensja to 550 złotych, dzięki

Fiedlerowi zebrano więc niemal 300 średnich wynagrodzeń),

które przeznaczone zostaną na Akcję Pomocy Zimowej dla


najbiedniejszych mieszkańców Poznania: „Miejski Komitet

Akcji Pomocy Zimowej w imieniu najbiedniejszych m.

Poznania składa serdeczne podziękowanie Arkademu

Fiedlerowi za szlachetny czyn”.

W grudniu 1948 roku odwiedza 58 miast i wsi na Pomorzu.

Jak policzy bydgoska delegatura „Czytelnika”, słucha go

w nich 18 805 fanów jego twórczości. „Nawet zapadłe wsie

pomorskie zostały poruszone akcją WPana” — pisze list

dziękczynny do Fiedlera dyrektor bydgoskiej filii „Czytelnika”

J. Podgóreczny.

Na przełomie 1948 i 1949 roku Fiedler odbywa kilkadziesiąt

spotkań autorskich na poznańskich uczelniach — w czynie

społecznym, na rzecz towarzystwa opieki nad sierotami.

W kwietniu 1949 roku objeżdża Pomorze Zachodnie. W ciągu

jednego dnia (4 kwietnia) wygłasza trzy odczyty w Stargardzie.

Dziennikarzowi „Kuriera Szczecińskiego” przedstawia się jako

„zwolennik prostych ludzi”.

— Prości ludzie to mój żywioł — zapewnia.

„Odczyty Arkadego Fiedlera, który dotrze do najmniejszych

nawet osad chłopskich, są wielkiej wagi wydarzeniem

kulturalnym województwa szczecińskiego” — puentuje

dziennikarz Jerzy Jacyna.

Adam Kochanowski, dziś osiemdziesięcioczteroletni były

dziennikarz Polskiego Radia i Telewizji Polskiej, a wówczas

szesnastoletni uczeń w Nakle, dobrze zapamiętał wizytę

Fiedlera w mieście nad Notecią. Pierwszą książką pisarza,

jaką przeczytał, była Kanada pachnąca żywicą:

— To było bodaj w 1951 roku. Wszedł na salę szczupły,

wysportowany pan w bluzie jakby wojskowej, ale jednak nie

wojskowej, z pagonami. Rozstawił na widowni mapę, wziął

kijek i zaczął opowiadać o swoich podróżach. To było

wydarzenie! Musiało być lato, bo on był lekko ubrany,


przyjechał w furażerce na głowie. Pamiętam, że był bardzo

pewny siebie w mówieniu, w sformułowaniach, w kontakcie.

Powiedziałbym nawet, że w pewien sposób apodyktyczny,

nieznoszący sprzeciwu.

„Należy podkreślić ogromny dar Fiedlera opanowywania

widowni. W czasie odczytu w przepełnionej sali panowała

absolutna cisza, słuchacze oczarowani zostali słowem,

podanym w prostej i zrozumiałej formie. (…) Nagrodzony

niemilknącymi oklaskami Arkady Fiedler rozdzielił mnóstwo

autografów wśród młodzieży” — relacjonuje spotkanie pisarza

z białostockimi włókniarzami w maju 1949 roku „Życie

Białegostoku”.

W sprawozdaniu poznańskiej delegatury „Czytelnika”

z objazdu autora po Wielkopolsce i ziemi lubuskiej z września

1949 roku podkreśla się, że w „żywej dyskusji (…) p. Fiedler

przeprowadzał przekonywająco ostrą krytykę imperializmów

kolonialnych i wyzysku ludów kolorowych przez

imperialistów”.

W styczniu 1950 roku Fiedler jedzie samochodem tańczącym

po oblodzonej szosie do Olsztyna, by odbyć tam serię 21

spotkań z czytelnikami w nieogrzewanych, często

nieoświetlonych halach przy trzydziestopięciostopniowym

mrozie. Mimo chłodu średnia frekwencja na spotkaniach

wynosi 345 osób.

Wiele lat później Arkady Fiedler oszacuje, że na przełomie lat

czterdziestych i pięćdziesiątych takich spotkań odbył przeszło

trzysta.

„Uczciwy plan, jasna droga”, czyli trzeba się określić


Czasy — a może raczej rządzący — wymagają od ludzi kultury

jasnego określenia się. W maju 1950 roku Fiedler dołącza

z gronem poznańskich literatów — Eugeniuszem Pauksztą,

Stanisławem Hebanowskim, Romanem Brandstaetterem

i Egonem Naganowskim — do apelu II Światowego Kongresu

Obrońców Pokoju, zorganizowanego w listopadzie 1950 roku

w Warszawie z dużym rozgłosem propagandowym. Kongres

potępia Amerykanów i Brytyjczyków, zaangażowanych

w wojnę w Korei. Do Warszawy przybywają komunizujący

intelektualiści z 22 krajów świata, między innymi chilijski

pisarz Pablo Neruda, włoski socjalista Pietro Nenni, Heriberto

Jara z Meksyku, Francuz Gabriel d’Arboussier czy Ives Farge,

francuski laureat Międzynarodowej Nagrody Stalinowskiej. Za

wszystkim stoi interes propagandowy ZSRR. Kongres ma

wywierać presję na kraje zachodnie, by ograniczyły wydatki na

zbrojenia.

Fiedler musi zdawać sobie sprawę z tego, w czym

uczestniczy. „Głos Wielkopolski” drukuje jego osobiste

stanowisko: „Wielką ideą obecnej epoki jest pokój. A raczej

obrona pokoju. Kilka tysięcy prowodyrów na kluczowych

stanowiskach swego ginącego świata — widząc, że

nieodmienny bieg historii zagraża ich dotychczasowym

przywilejom — prowodyrów ogarniętych szałem desperatów —

chciałoby wplątać w nową wojnę resztę ludzkości, przeszło

dwa miliardy ludzi. Od świadomości i postawy tych dwóch

miliardów ludzi zależeć będzie, czy zezwolą na to, by się

wzajemnie zabijać w niewłaściwym interesie, dla dobra wrogiej

sobie garstki podżegaczy”.

Wiosną 1951 roku Fiedler wchodzi w skład Obywatelskiego

Wojewódzkiego Komitetu Obchodów 1 Maja. W maju

1951 roku uczestniczy w Poznaniu w konferencji pracowników

nauki, kultury i sztuki poświęconej Narodowemu Plebiscytowi


Pokoju. „Gazeta Poznańska”, organ PZPR, w relacji

z konferencji przedstawia go jako „delegata” Komitetu

Wojewódzkiego partii — choć Fiedler do PZPR nie należy.

W październiku 1952 roku Fiedler uznaje, że powinien

jeszcze mocniej dostosować się do nowych oczekiwań

i zaangażować po stronie socrealistycznej rzeczywistości. Na

łamach „Nowej Kultury” składa osobliwą samokrytykę własnej

twórczości: w tekście Rękojmia dobrego jutra przyznaje, że

w jego wcześniejszych książkach podróżniczych „obraz spraw

ludzkich, a więc stosunków politycznych, gospodarczych,

etnicznych, kulturalnych przedstawiał się mętnie, opacznie,

wręcz kłamliwie”. Tłumaczy, że przebywał w koloniach

zachodnich mocarstw, przyjmując ich punkt widzenia. „Kto

przemierzał szlaki owego rozkładającego się świata, kto

własnym doświadczeniem doznawał jego matactw (…) ten ze

szczególnym zrozumieniem, więcej: ze szczególną miłością

i podziwem odczuwa to, co dzieje się u nas w Polsce —

tworzenie się nowego, lepszego świata. Nie jest to łatwe

tworzenie i nie ma tu bukolicznych sielanek, bo jakże by miało

być, kiedy toczy się walka — twórcza, pokojowa walka — o tak

wysoki cel, jakim jest przebudowa człowieka na lepszą istotę

i stworzenie mu sprawiedliwych podstaw gospodarczych?

Czego nie ma w tamtym, ginącym świecie, tu u nas jest:

uczciwy plan, jasna droga. A na tej drodze wznoszą się

czytelne dla wszystkich, krzepiące drogowskazy: Plan 6-letni,

uchwalenie Konstytucji, Front Narodowy, wybory do Sejmu” —

pisze Fiedler.

Swój felieton kończy obrazkiem z podróży pociągiem do

Poznania. Wspomina o potężnych zakładach im. Stalina

i „nowej dumie budownictwa socjalistycznego: olbrzymiej

fabryce maszyn rolniczych”. Te zakłady nazywa „rękojmią

dobrego jutra” dla niego i jego rodziny.


Na pewno wie, że najlepszą rękojmią dobrego jutra dla niego

i rodziny jest ten felieton.

W „ideologicznym inkubatorze”

Mimo zakazu wyjazdów, pisarstwa nie porzuca. Robi, co może,

by utrzymać się w obiegu. Za granicą o nim pamiętają —

w kwietniu 1950 roku prestiżowe szwajcarskie wydawnictwo

Otto Walter Verlag drukuje Ryby śpiewają w Ukajali.

W tym samym czasie w Polsce może jedynie wydawać

przeróbki wcześniejszych książek. Rio de Oro to nowsza wersja

książki Wśród Indian Koroadów z 1932 roku, Gorąca wieś

Ambinanitelo to poprawiony Radosny ptak drongo

z 1946 roku, a Wyspa kochających lemurów to kompilacja

Żarliwej wyspy Beniowskiego (1944) i Jutro na Madagaskar

(1939). W ten sposób Fiedler usiłuje utrzymać się na rynku

nowości, korzystając wszakże z dawniej zebranych materiałów.

Jego próby są dobrze oceniane przez krytyków. „W każdym

z nas od wczesnej młodości tkwi żyłka podróżnicza. (…)

Dlatego też z prawdziwą przyjemnością witamy każdą nową

książkę Arkadego Fiedlera, podróżnika, który rzetelną wiedzę

i bystre spojrzenia łączy z dużym talentem narratorskim” —

recenzuje Rio de Oro w 1953 roku Jerzy Rurawski na łamach

„Nowej Kultury”.

Fiedler podejmuje też próbę wyjścia naprzeciw oczekiwaniom

władz, krytykującym jego wcześniejsze powieści podróżnicze

z pozycji socrealistycznych. Zabiera się do „korekty” dawnych

dzieł: Ryb…, Kanady… i Radosnego ptaka drongo. Dopisuje

w nim obszerne fragmenty o tle społeczno-politycznym

i godnych potępienia praktykach kolonialnych. Poprawioną

w duchu socrealistycznym książkę Gorąca wieś Ambinanitelo


kończy słuszne w tamtej epoce zdanie: „Należało mi iść tam,

gdzie były pogmatwane gościńce i przykładać ręki do budowy

nowych sprawiedliwych dróg”.

Już wcześniej, we wstępie do Rio de Oro (1950) odwołuje się

do kołchozów, gdzie „elektryczne traktory orzą ziemię na

pszenicznych polach Ukrainy”. „Można urządzić świat lepiej

i sprawiedliwiej, bez wyzyskiwaczy i ciemiężycieli” — puentuje.

A w innym miejscu zauważa: „Tylko zmiana ustroju może

uratować Indian”. I oczywiście potępia imperialistów

amerykańskich.

Socrealistyczni recenzenci ciągle jednak kręcą nosami.

Ryby…, przerabiane w nowym duchu dla wydawnictwa

„Czytelnik” przepadają, bo — jak stwierdzi autor wewnętrznej

recenzji — Fiedler nadal koncentruje się w nich na sprawach

przyrody, a nie człowieka, ma zły stosunek do „kolorowych”

i „bardzo specyficzny, właściwie niemiły stosunek (…) do

»kolorowej kobiety«”. „Nadmierny seksualizm powiększa

jeszcze to poczucie dystansu i wyższości. Zarówno stosunek

do Dolores, jak i do dziewcząt w Iquitos — jest pełen

zachodnio-europejskich obciążeń” — orzeka socrealistyczny

recenzent nowej wersji książki. Nie podoba mu się także, że

zagadnienie „imperializmu anglosaskiego przepływa (…) obok

autora”, a rewolucji wśród Indian poświęca on zaledwie jedną

stronę. „Klimat ideologiczny tej książki nie uległ zmianie” —

orzeka w końcu recenzent. A wprowadzane przez Fiedlera

„poprawki” uznaje za „nie dość logicznie powiązane z tekstem”.

„Doznaje się wrażenia, że autor chciał staremu ubraniu nadać

nowy fason… ale przez cienką nitkę dostrzegamy starą,

kosmopolityzmem trącącą podszewkę” — głosi wyrok na próbę

przepisania Ryb…

Książka ukaże się jednak ponownie, w 1955 roku, ale we

wstępie Fiedler będzie musiał przyznać, że jej pierwotna,


przedwojenna wersja „posiadała poważne luki”: nie

dostrzegała problemów Indian, a także była „niedociągnięta,

miejscami nawet wadliwa”.

Władze lepiej przyjmują Gorącą wieś Ambinanitelo, która

ukazuje się w 1953 roku. To przepracowana w duchu

socrealizmu książka Radosny ptak drongo. Recenzentom

podoba się, że Fiedler ukazuje mechanizm kolonialnego

wyzysku i ludzi „nowej epoki”, na przykład nauczyciela

Ramaso, który daje nadzieje na rewolucyjną zmianę

u Malgaszów. Nieważne, że we wcześniejszych wydaniach

Ramaso był Bevazahą, który z komunizmem nie miał nic

wspólnego.

Arkady Fiedler „znalazł się na nowych szlakach twórczości”

— chwali go wreszcie w październiku 1954 roku „Nowa

Kultura” piórem Ryszarda Wasity. Dziennikarz przypomina, że

przedwojenne książki podróżnicze Fiedlera raziły „atrofią

problematyki społecznej”. „Dlatego książki Fiedlera były

niepełne, a w niektórych miejscach wręcz szkodliwe, bo

ukazujące kolonialny wyzysk w fałszywym blasku

tropikalnych promieni. Ta nowa istotna cecha pisarstwa

Fiedlera wystąpiła dopiero w jego powojennych książkach” —

analizuje Wasita. Chwali Rio de Oro i Małego Bizona za

ukazanie „tragicznej zagłady Indian” — i Gorącą wieś

Ambinanitelo. „Widzimy tu już dokładnie, jak Fiedler rzutuje

na egzotyczny krajobraz mechanizm systemu kolonialnego” —

podkreśla recenzent. Pisarzowi „na nowych szlakach

twórczości” życzy: „Chcemy, by je lepiej poznawał, zbliżył się

do nich i do czytelnika, który czeka na jego książki”.

Dla stęsknionego powszechnej aprobaty podróżnika-literata

te słowa muszą brzmieć jak nagroda za podjęty trud

przemiany. I zapewne utwierdzają go w przekonaniu, że mimo

wszystko warto próbować. Przed wojną Fiedler nie pisał


zaangażowanych politycznie książek. Teraz akceptuje zgodne

z ideologicznymi oczekiwaniami wtręty, ale ogranicza je

z reguły do potępienia kolonializmu. Zresztą to chyba jedyny

wątek, który Fiedler, w końcu autor książek podróżniczych

z egzotycznych zakątków świata, może twórczo wykorzystać

w duchu zgodnym z marksistowską ideologią postępu.

Tęsknota Fiedlera za egzotyką przebija z nielicznych chwil

szczerości podczas rozmów z dziennikarzami. „Jestem

specjalistą od tropików, muszę mieć wokół siebie brązową

skórę” — wyznaje w rozmowie z dziennikarką „Kuriera

Polskiego” w 1949 roku. „Muszę widzieć tych ludzi

prymitywnych i ich gorące lasy. To już jest we krwi — ta

włóczęga i poznawanie. Sprawa napisania książki jest

sprawą… miłości. Tak się to przecież nazywa. To ciepło,

którym należy objąć temat, by rósł…”.

Większość książek Fiedlera napisanych w latach

pięćdziesiątych — po wyjeździe do ZSRR w końcu 1952 roku

— powstaje nie w Puszczykówku, lecz podczas corocznego

letniego wypoczynku nad morzem, w ciasnym pokoiku Domu

Literatów w Sopocie, albo zimą w Zakopanem; Fiedler chętnie

korzysta z możliwości odpoczynku w tamtejszym Domu Pracy

Twórczej Związku Literatów Polskich. Tu w 1955 roku pracuje

nad Orinoko.

Wśród artystów pod Tatrami bywa wesoło, a nawet frywolnie.

W prywatnym albumie pisarza można się natknąć na

fotografie z Zakopanego z marca 1958 roku przedstawiające

Fiedlera wraz z fotografem Zbigniewem Rogowskim

w towarzystwie półnagiej Barbary Król, pochodzącej

z Wrocławia wicemiss Polonia 1957. Król, muza

zafascynowanego nią fotografa, odziana jest jedynie w majtki,

dumnie prezentuje nagi biust mimo chłodu i śniegu…


W sierpniu 1954 roku dziennikarz „Głosu Wybrzeża”

dostrzega Fiedlera — „wysokiego mężczyznę o młodej twarzy

i z lekka przyprószonych srebrem skroniach” — na molo

w Sopocie. „Gdy dopisuje pogoda, spędza on kilka godzin na

plaży — wieczorem zaś odbywa »obrzędową« przechadzkę na

molo” — relacjonuje „Głos Wybrzeża”. W Sopocie powstają

młodzieżowe powieści Fiedlera. „Bliskość morza ułatwia mi

pisanie, wytwarza korzystny dla pracy nastrój. Z morzem

jestem przecież mocno związany: przez Atlantyk przepływałem

aż 20 razy!” — tłumaczy Fiedler dziennikarzowi w sierpniu

1954 roku.

Zgodnie w ówczesną tendencją, tamtego lata poprawia

Kanadę pachnącą żywicą, dodając książce „nurty walki

o demokrację i postęp w Kanadzie”. Jak wyznaje, marzy

jednak ciągle o książce o krótkim tytule Meksyk.

Mimochodem wspomina też o chęci napisania książki

„o życiu NRD”. Zapewne dlatego, że w Niemczech Wschodnich

jego powieści są bardzo popularne wśród tamtejszych

pionierów. Maria Dąbrowska opowiedziała kiedyś „Życiu

Warszawy”, jak to w NRD podpisywała… podsuwane jej przez

dzieci książki Arkadego.

Tęsknota za Meksykiem towarzyszy mu także rok później,

podczas urlopu nad polskim morzem. „Ze względu na nawał

pracy nie wybieram się obecnie za granicę. Jeszcze nie

pokwitowałem pisarsko swojego pobytu w 1948 roku

w Meksyku, a bardzo pragnę napisać o meksykańskim ruchu

rewolucyjnym…” — deklaruje w rozmowie z „Dziennikiem

Bałtyckim” z 1 sierpnia 1955 roku.

W lipcu 1954 roku „Głos Portowy” drukuje wypowiedź

przebywającego na Wybrzeżu Fiedlera do portowców „z okazji

X-lecia PRL”. Pisarz chwali ich trud, powołując się na własne

życiowe doświadczenia z ludźmi morza.


Z obecności pisarza nad morzem korzystają też miłośnicy

jego twórczości. W prywatnym archiwum Fiedlera znaleźć

można krótki liścik Danuty Paluszkiewicz z Gdańska

z 13 sierpnia 1954 roku. „Nawiązując do rozmowy

telefonicznej, (…) uprzejmie proszę o łaskawe przybycie na

miejsce spotkania tj. w dniu 15 bm. w niedzielę o godz. 14.00

popołudniu na molo w Sopocie. Proszę oczekiwać mnie na

jednej z trzech ławek koło fontanny. Znak rozpoznawczy:

okładka Małego Bizona albo okładka czasopisma »Świat«.

W roku 1948, mając 16 lat, miałam możność zapoznać się

z sz. Panem na Wieczorze Literackim w Gimnazjum

Handlowym w Toruniu. Obecnie pragnę uzyskać Pański

autograf, porozmawiać na temat twórczości literackiej

i wspaniałych podróży egzotycznych po kolibry, orchidee.

Bardzo proszę o parę minut rozmowy” — kończy swój pisany

na maszynie liścik rezolutna Danuta.

Skoro pisarz zachował tę korespondencję, być może spełnił

tę prośbę i dziewczyna zdobyła jego autograf?

Indianie go uratowali

Nie mogąc podróżować, ucieka w wyobraźnię. Zabiera się do

pisania powieści dla młodzieży, osadzając ich akcję wśród

Indian. Wykorzystuje przy tym swoje doświadczenia z wypraw

do obu Ameryk. Tak powstają książki Mały Bizon (wydany

najwcześniej, w 1952), Wyspa Robinsona (wydana w 1954)

i Orinoko (wydrukowana w 1957). Wyspa Robinsona,

wzbogacona ilustracjami Henryka Derwicha, ukazuje się

w odcinkach na łamach „Głosu Wielkopolskiego”, a Rio de Oro

— w prasie młodzieżowej NRD („Der Junge Pionier”).


Książki przygodowe to nowe wyzwanie dla Fiedlera. Idzie mu

całkiem dobrze, a młodzi czytelnicy w kraju odciętym od

świata chłoną powieści Fiedlera jak gąbki wodę. Mały Bizon —

oparty na autentycznej historii awansu Indianina, który

w czasie pierwszej wojny światowej otrzymał stopień kapitana,

ale popełnił samobójstwo, nie wytrzymując presji otoczenia —

przypada do gustu nawet partyjnym recenzentom. Książka

przedstawia bowiem Amerykanów jako agresorów, którzy

niszczą kulturę indiańską i wypychają autochtonów do

rezerwatów.

W czerwcu 1955 roku pracownię Fiedlera w willi

w Puszczykowie odwiedza Zdzisław Beryt, dziennikarz „Gazety

Poznańskiej”. Na biurku pisarza widzi niemieckie wydania

jego książek: Fische singen im Ucayali, Erlebnisse mit

Urwaldtieren i Heisses Dorf auf Madagaskar.

Gdy pyta, nad czym obecnie pracuje pisarz, Fiedler otwiera

brulion, zapisany dużym, wyraźnym pismem. Na pierwszej

stronie widnieje jedno, samotne słowo: „Orinoko”.

— Zamierzam ukończyć ją w ciągu jesieni. Piszę 2–3 strony

dziennie, z rzadka więcej. Wielokrotnie poprawiam i szlifuję

rękopis — wyjaśnia pisarz. I dodaje: — Niechętnie odrywam

się od rozpoczętej pracy, dlatego nie planuję na bieżący rok

żadnego wyjazdu za granicę — unikając sprytnie kłopotliwego

pytania o plany podróżnicze.

W swojej relacji Beryt napisał też, że Fiedler powołał się na

Gorkiego: „Dla młodzieży trzeba pisać tak, jak dla dorosłych —

tylko jeszcze lepiej”.

Młodzieżowe książki przygodowe otwierają przed Fiedlerem

nowe pokolenie czytelników, nieznające jego przedwojennych

dokonań. Fiedler doskonale wie, jak pisać, by utrzymać

zainteresowanie młodych. Serwuje im miks powieści

przygodowych i podróżniczych — i trafia w dziesiątkę.


— Być może te książki nie powstałyby, gdyby ojciec mógł

nadal podróżować — komentuje syn Arkady Radosław.

— Ci Indianie z książek przygodowych w pewnym sensie go

uratowali. Bo ojciec opisywał w książkach, jak ich tępiono

w Ameryce, co było przecież prawdą. To się władzom podobało,

nie miały zastrzeżeń. Więc ojciec mógł jeździć po szkołach

i placówkach kulturalnych i opowiadać o losie Indian —

dodaje Marek Fiedler. Uważa, że choć książki te powstały

w mrocznych czasach, to jednak jest w nich wiele światła

i życia. — Przetrwały zresztą próbę czasu — podkreśla.

Małego Bizona Fiedler dedykuje swoim dwóm synom.

Fragmenty czyta im w swojej pracowni, jeszcze w trakcie

pisania. Arkady Radosław przyznaje, że zarówno on, jak

i brat, czytali książkę z wypiekami na twarzy. Przygody Małego

Bizona, czy Johna Bobera, bohatera Wyspy Robinsona,

wciągały ich po same uszy.

Dziesięć lat później, w kolejnym wydaniu Wyspy…, do

dedykacji dla synów Fiedler dopisze Macieja — przyrodniego

brata Arkadego i Marka.

Maciej, czyli trzeci syn

W aktach poznańskiego Instytutu Pamięci Narodowej znajduje

się teczka z wnioskami paszportowymi Arkadego Fiedlera.

W niej stos formularzy — wniosków o paszport z lat

pięćdziesiątych i późniejszych. Za każdym razem pisarz

skwapliwie wypełniał je piórem, w rubryce dotyczącym rodziny

wpisując daty urodzeń i imiona dwóch synów. Jeszcze na

wnioskach o paszport na wyjazdy do Wietnamu (1956) czy

NRD (1959 i 1960) wspomina wyłącznie o Arkadym

Radosławie i o Marku. Nagle we wniosku o paszport na


wyjazd do Brazylii i Gujany Brytyjskiej z dnia 7 sierpnia

1963 roku w rubryce określającej stan rodziny pojawia się

trzeci syn, Maciej.

Z akt paszportowych wynika, że Maciej Fiedler urodził się

14 kwietnia 1955 roku. W sierpniu 1963 roku, w wieku ośmiu

lat, mieszkał w odległym Krakowie, przy ulicy Zamoyskiego 20

mieszkania 6. Wypełniając w 1964 roku podanie o paszport

na wyjazd do NRD, Arkady Fiedler napisał o trzecim synu

Macieju krótko: „uczeń szkolny”. W kwestionariuszach

z późniejszych lat zaznaczył, że Maciej jest studentem

medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Trzeci syn pisarza został spłodzony latem 1954 roku. Liczący

sobie wówczas prawie sześćdziesiąt lat Arkady Fiedler

przebywał wtedy nad morzem, od końca czerwca do końca

sierpnia 1954 roku pracował w Domu Literata w Sopocie nad

poszerzoną wersją Kanady pachnącej żywicą. Kim była matka

Macieja? I jak doszło do jego narodzin? W rodzinie Fiedlerów

nie jest to żadną tajemnicą — tym bardziej, że Maciej został

przez pisarza uznany, otrzymał jego nazwisko, a ojciec płacił

alimenty. Maciej wielokrotnie gościł potem w domu pisarza

w Puszczykówku, także jako dorosły już człowiek.

— Matką Macieja była Zofia Malik, wówczas mieszkanka

Krakowa. Ojciec jeździł do Krakowa, lubił to miasto, przecież

w nim kiedyś studiował. Tam poznał tę „Zolę”, jak o niej

mówiliśmy, prawdopodobnie podczas jednego ze spotkań

autorskich na początku lat pięćdziesiątych. Z tego, co wiem,

zobaczył ją w jednej z restauracji. Była od ojca dużo młodsza,

bodaj o trzydzieści lat. Ten związek trwał kilka lat. I tak się

jakoś do siebie zbliżyli, że efektem tego był Maciej — wyjaśnia

Arkady Radosław Fiedler.

W rodzinnym albumie Arkadego Fiedlera, założonym przez

niego w potężnym notatniku akademickim i osobiście przez


niego wyklejanym i opisywanym, zdjęcia Macieja pojawiają się

po raz pierwszy w pożółkłej kopercie, zatytułowanej piórem

„Maciej VI.64 1. Komunia”. Są w niej dwie pozowane

fotografie, wykonane w zakładzie Foto Starzyńska

z krakowskiego Stradomia. Dziewięcioletni Maciej ma ciemne

włosy i poważną twarz, na zdjęciach stoi — i klęczy — ubrany

w elegancki biały garnitur z białą muchą i białe półbuty.

W dłoniach trzyma świecę i książeczkę do modlitwy. „Mojemu

Najukochańszemu Tatusiowi Kochający Maciej. Kraków

14.VI.1964” — zadedykował ojcu jedną z fotografii.

Kilka stron dalej, na innych zdjęciach z czerwca 1964 roku,

widać Macieja z wizytą u ojca — ale, zdaje się, jeszcze nie

w Puszczykówku. Maciej z matką gościli u pisarza w jego

pracowni, którą posiadał wtedy przy placu Wolności. Na jednej

z fotografii widać Macieja pod mostem nad Wartą. Na innym

— z motylami w gablotach. Niemal siedemdziesięcioletni

Fiedler siedzi pod nimi uśmiechnięty, na jego kolanach —

Maciek. Na kolejnej fotografii obaj rozrabiają, z kowbojskimi

kapeluszami na głowach. Dobrze się bawią.

Na zdjęciach z albumu rodzinnego Fiedlerów widać też Zofię

Malik. Wysoka brunetka o przeciętnej urodzie, w białej sukni

i płaszczu zarzuconym na ramiona idzie na spacer po

nadwarciańskich łęgach w towarzystwie Arkadego Fiedlera,

doktora Mariana Abrama (przyjaciela Fiedlera) i syna Macieja.

Jest sierpień 1969 roku. Maciej ma już czternaście lat, jest

dużo wyższy niż na zdjęciach z pierwszej komunii, ma na

sobie marynarkę, a na szyi aparat fotograficzny. Z reguły

trzyma się blisko ojca, wpatruje się w niego z sympatią

i szacunkiem.

W prywatnym archiwum Fiedlera zachował się też list

napisany przez Macieja po wizycie u ojca.


„Kochany Tatusiu!” — pisał Maciej 2 grudnia 1969 roku

z Krakowa. „Napisałem krótki reportaż z pobytu w Poznaniu.

Za temat obrałem sobie Rogalińskie dęby. Sądzę, że

dokonałem dobrego wyboru. Co do treści, nie wiem, jak ją

Tatuś oceni. Chciałbym jedynie stwierdzić, że starałem się

pisać, że tak powiem, lekko, unikając sztywnych określeń, bo

wyszłaby całość bardzo sztuczna. W ramach możliwości

Tatusia, proszę przysłać mi dokładną tego ocenę. Piszę

»w ramach możliwości«, bo wiem, że ma Tatuś bardzo

ograniczony czas, lecz ja jedynie znając własne błędy, będę

mógł poprawić się na drugi raz”.

Napisany odręcznie reportaż Macieja liczy cztery strony

i zdradza spory talent:

Sierpień 1969 roku. Za oknami szybko mknącej Syreny migają fragmenty

podpoznańskich okolic. Prowadzący wóz, przemiły człowiek, doktor Abram

dobrze wie, co mogłoby zainteresować mnie i moją Mamę. Toteż zwalnia

samochód podczas mijania szczególnie ciekawych terenów. Cały czas droga

biegnie przez malowniczy las, urozmaicony jasno oświetlonymi polanami, na

których dawne koryta rzeczne wypełnione są mętną, zieloną z wierzchu wodą.

Mój Tato, do niedawna zajęty ładowaniem filmu do Rolleiflexa, obszernie

informuje nas, iż wiele lat temu, będąc jeszcze małym chłopcem, często

chadzał tu wraz z Ojcem, a moim Dziadkiem.

Pomyślałem wtedy, że takie i im podobne spacery wyrabiały już wtedy u Taty

wielkie poczucie piękna przyrody, odnajdywanego w rzeczach, które niestety

wielu innych mija lekceważąco.

(…) Podchodzimy do dębu o pokaźnym obwodzie. Tato ustawia aparat na

trójnogim statywie, a ponieważ trwa to chwilę, z ciekawością przyglądam się

otoczeniu. Niedaleko od nas rozśpiewana grupa pastuszków pasie wolno

skubiące trawę krowy. Scena jakby przed chwilą wyjęta z płótna

Wyczółkowskiego czy też Michałowskiego. Słowa popularnej pieśni nie mącą

zbytnio ciszy, przerywanej jedynie wdzięcznym ćwierkaniem ptaków.


Na kartkach z zeszytu z tekstem chłopca widać drobne

poprawki naniesione ołówkiem przez ojca.

Ten dziecięcy reportażyk opublikowany zostaje w marcu

1970 roku na łamach „Świata Młodych”, popularnego

wówczas pisma dla młodzieży. Towarzyszą mu zdjęcia

Zygmunta Pniewskiego ze wspólnej wyprawy syna z ojcem do

nadwarciańskich dębów. Fiedler idzie na nich w kapeluszu,

z przewieszoną przez ramię wędką. Maciej trzyma w dłoniach

siatki na motyle.

Związek Fiedlera z Zofią był przyczyną oziębienia się jego

relacji z żoną. Arkady Fiedler rzadko bywa wtedy w domu

w Puszczykowie. Mieszka w pracowni przy placu Wolności

w Poznaniu. W listopadzie 1969 roku Maria Fiedler leczy się

w Wonieściu, w sanatorium dla nerwowo chorych. O kryzysie

w małżeństwie swoich rodziców Arkady Radosław Fiedler

mówi wprost.

— Kiedy poznałem „Zolę”, była już wtedy starszą panią. Bo

myśmy się nigdy nie obruszali. Przyjęliśmy to w sposób

naturalny. Najpierw nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi, ale

jak byliśmy już starsi, to było widać, że rodzice są obok siebie,

ale nie ze sobą — opowiada najstarszy z synów Fiedlera. —

Nie było w tym żadnego dramatu. Po prostu w pewnym

momencie ojciec i mama żyli w separacji, ale na przyjacielskiej

stopie. Można powiedzieć, że ta separacja była dla wielu ludzi

niemal niezauważalna. To była taka separacja nieoficjalna,

nikt nie myślał o rozwodzie. Ale ona nastąpiła już wcześniej,

Maciej nie był jej przyczyną. Mama przyjęła sytuację z trzecim

synem ojca niezwykle spokojnie.

Być może Arkady i Maria zaczęli się od siebie oddalać już

wcześniej. Arkady Radosław podkreśla różnicę charakterów

rodziców i stylu ich życia.


— Mama była osobą wycofaną i wyciszoną, a ojciec —

człowiekiem ekspresyjnym. To spowodowało, że to małżeństwo

zaczęło się w pewnym momencie rozchodzić. Słabnąć. Poza

tym realia życia w komunistycznym kraju, zwłaszcza w latach

pięćdziesiątych, źle wpłynęły na stan nerwów mamy —

wyjaśnia.

W albumie rodzinnym Fiedlerów można znaleźć zdjęcie

z Wonieścia, wykonane w maju 1972 roku: Maria Fiedler

prowadzi ożywioną rozmowę z dwiema innymi kuracjuszkami

na ganku sanatorium.

Tomasz Kempiński, autor pracy doktorskiej o twórczości

Fiedlera przypuszcza jednak, że przyczyny gorszej kondycji

psychicznej żony pisarza mogły być trojakiego rodzaju: mogły

wynikać nie tylko z nieporozumień w życiu osobistym

z mężem, ale również z drastycznej dla Marii zmiany

kulturowego otoczenia (przyjazd do obcego, komunistycznego

kraju) i braku możliwości kontaktu z rodziną.

— Z relacji sekretarki Fiedlera wiem, że Maria ustabilizowała

się emocjonalnie dopiero wtedy, gdy u Fiedlerów pojawiły się

wnuki — mówi antropolog z Uniwersytetu Gdańskiego.

Arkady Radosław przypomina sobie, że Zofia Malik — którą

odwiedzał w Krakowie razem z Maciejem — miała wyrzuty

sumienia:

— W starszym wieku trochę się kajała. Próbowała mnie

przepraszać, że tak w naszą rodzinę ingerowała. Byłem z nią

na „pani”. Z czasem odległość spowodowała, że związek ojca

z „Zolą” się rozluźnił, aż w końcu przestał istnieć.

Maciej Fiedler ukończył studia medyczne w Krakowie.

Arkady Radosław, starszy od Macieja o dziesięć lat, przyznaje,

że poznał go bliżej i bardzo się polubili. Tak bardzo, że Maciej

został ojcem chrzestnym syna Arkadego Radosława.


— Był moim bratem! Świetnie się z Maciejem rozumieliśmy,

to był bardzo kulturalny chłopak. Nadawaliśmy na tych

samych falach. Studiował wprawdzie medycynę, ale był

umysłem renesansowym. Interesował się kulturą, ładnie pisał,

miał styl. I miał zdolności rysunkowe. Widać było czucie

w ręce. Był uroczym człowiekiem, bardzo mi bliskim. Bardzo!

Działał w „Solidarności”, w stanie wojennym groziło mu

aresztowanie. Ponieważ ziemia paliła mu się pod stopami,

w 1986 roku, podczas jednej z wizyt u siostry swojej mamy,

właścicielki apteki w Kanadzie, został tam na stałe. Choć

w Polsce był już w lekarzem, aby uzyskać te same

uprawnienia w Kanadzie, musiał przez kilka lat ciężko

pracować w szpitalu za darmo. Na szczęście ciocia mu

pomagała. Ale był zdolnym człowiekiem, znał świetnie

angielski i poradził sobie. W Lindsay, niewielkim mieście

w Ontario, został cenionym przez ludzi lekarzem rodzinnym.

Wszyscy podkreślali, że był człowiekiem otwartym, pogodnym,

miał łatwość kontaktów z ludźmi. Był szalenie lubianym,

rozchwytywanym tam człowiekiem — mówi.

Maciej zmarł nagle, w wieku 49 lat. Latem 2004 roku

przewrócił się w łazience i już go nie uratowano. Rodzina

w Polsce nawet się nie dowiedziała, co właściwie się stało.

Śmierć była natychmiastowa.

Maciej Fiedler miał trzy córki. Wciąż utrzymują kontakt

z przyszywanymi wujkami w Polsce.

„Bo kumał się zdradziecko”

Styczeń 1953 roku, stalinizm w pełnym rozkwicie. Apogeum

pokazowych procesów i walki państwa z Kościołem. W hali

widowiskowej zakładów Szadkowskiego w Krakowie przed


Wojskowym Sądem Rejonowym stają czterej księża z kurii

krajowej i trzy osoby świeckie, oskarżone bezpodstawnie

o działalność szpiegowską na rzecz Stanów Zjednoczonych.

Zarzuty stawia Naczelny Prokurator Wojskowy Stanisław

Zarakowski. Oskarżeni traktowani są jako agenci Watykanu.

Prasa krajowa szeroko relacjonuje zeznania oskarżonych,

wydobywane z nich w wielu przypadkach podczas tortur.

Reżimowe gazety pełne są fotografii dóbr zarekwirowanych

w podziemiach kurii i broni, którą mieli rzekomo

przechowywać księża. Na sali sądowej zapadają surowe

wyroki: trzy wyroki śmierci (zamienione później przez Radę

Państwa na dożywotnie więzienie), a także kary dożywocia, 15,

8 i 6 lat pozbawienia wolności.

8 lutego 1953 roku Związek Literatów Polskich w Krakowie

wydaje rezolucję: „Wyrażamy bezwzględne potępienie dla

zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowe

stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM

działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali —

za amerykańskie pieniądze — szpiegostwo i dywersję.

Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej,

którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom

pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne. Wobec tych

faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej

bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne

problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu

— dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej”. Pod rezolucją

podpisuje się 53 ludzi literatury, wśród nich Julian Przyboś,

Maciej Słomczyński, Sławomir Mrożek, Olgierd Terlecki

i Wisława Szymborska.

Rezolucja literatów ma stwarzać pozór społecznego poparcia

dla rozprawy z Kościołem, ale staje się też elementem nagonki.

Do pisarzy krakowskich dołączają tego samego dnia na


łamach „Nowej Kultury” literaci z innych miast: Leon

Kruczkowski, Gustaw Morcinek czy Konstanty Ildefons

Gałczyński. Obok nich jest też Arkady Fiedler.

Wypowiedź Fiedlera jest jedną z dłuższych. Na tle

napastliwych ataków kolegów po fachu — Gałczyński wyzywa

oskarżonych od „jurgieltników”, „złodziejaszków małych jak

krosty” — słowa pisarza z Puszczykówka są dość

umiarkowane. Ale są. „Działalność kurii szkodliwa i dla

Państwa i dla Kościoła — tak powiedział na procesie

krakowskim nie jakiś wróg Kościoła, lecz wyższy w kościelnej

hierarchii ksiądz-świadek” — zauważa Fiedler. „Ponure

rewelacje, jakie odkrył ów proces, napełnić muszą całe nasze

społeczeństwo, zarówno wierzących jak niewierzących, grozą

i odrazą. Że działalność kurii krakowskiej była szkodliwa dla

Państwa, to zrozumiałe dla wszystkich, natomiast dla

niektórych jest może mniej jasne, jak szkodliwą była także

i dla samego Kościoła” — dodaje i przytacza „niezmiernie

pouczający” przykład Kościoła w dziewiętnastowiecznym

Meksyku. Fiedler uważa, że stracił on wiernych, potępiając

antyhiszpańskie powstanie księdza Hidalgo w 1810 roku

„Kościół w Meksyku przestał być Kościołem mas. Lud stracił

do niego zaufanie, bo Kościół zwalczał odruch postępu, (…) bo

kumał się zdradziecko ze wszystkimi wrogami krajowymi

i zagranicznymi. Gdy czyta się sprawozdanie z procesu

krakowskiego, ileż nasuwa się na myśl uderzających analogii

(…)!” — pisze Arkady Fiedler na łamach „Nowej Kultury”.

Czy wierzył w to, co wtedy napisał? Powoływał się na

prasowe sprawozdania ze sfingowanego procesu, ale czy mógł

być tak naiwny? Literaci stanowili wtedy elitę intelektualną

kraju, zapewne niejeden z nich zdawał sobie sprawę, że

uczestniczy w farsie. Czy niektórzy z nich zostali

zmanipulowani? Przecież nawet „Tygodnik Powszechny” pisał


wtedy o „działaniach przestępczych, szkodliwych dla interesów

państwa”, które „wyrządziły niezmierną szkodę Kościołowi”.

Fiedler zdaje się bliski tej właśnie interpretacji tamtego

procesu. W swoim tekście nie jest agresywny jak inni. Nie

określa skazanych księży mianem „zdrajców”, jak to uczynił

Gustaw Morcinek. Ale jego obszerna wypowiedź widnieje na

łamach razem z wystąpieniami innych kolegów z ZLP. Prasowy

artykuł „Nowej Kultury” z lutego 1953 roku znalazłem w jego

prywatnych zbiorach. Zachował go — nie zniszczył, gdy pod

koniec życia wyklejał cztery wielkie albumy swoimi

pamiątkami.

Może był przekonany, że postąpił wtedy słusznie? Z drugiej

strony — czy gdyby działał z pobudek koniunkturalnych,

zachowałby dla potomnych dowód swojej postawy? Czy może

się jej nie wstydził?

Jedno wszakże nie ulega wątpliwości — gdyby odmówił

zabrania „głosu”, zapewne straciłby szanse na druk

czegokolwiek. A jemu zależało na wydawaniu książek.

Powrót do świata, czyli zgniłe kompromisy

Kilka miesięcy przed śmiercią Stalina, w grudniu 1952 roku,

Jerzy Putrament, prominentny pisarz i członek Polskiej

Zjednoczonej Partii Robotniczej, organizuje oficjalny wyjazd

delegacji polskich literatów do ZSRR i Gruzji, śladami

Wielkiego Wodza. Przyjaciółka Fiedlera Izabela Czajka-

Stachowicz — ta sama, która udzieliła mu wskazówek, jak ma

uciekać przed UB — podpowiada Putramentowi, by zabrał ze

sobą również odsuniętego na boczny tor autora Dywizjonu

303.
Fiedler do partii nie należy, a w delegacji dominują literaci

partyjni. Mimo to dostaje zaproszenie od Putramenta i razem

ze „słusznymi” pisarzami jedzie na przełomie 1952

i 1953 roku do Gruzji. Odwiedzają między innymi Tbilisi,

gruziński kołchoz i miejsce urodzin Stalina.

W archiwach IPN zachowała się teczka z aktami

paszportowymi „Obywatela Fiedlera Arkadiusza”. W teczce

znalazłem też pismo Związku Literatów Polskich do

Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego z 28 listopada

1952 roku: „Zarząd Główny Związku Literatów Polskich

uprzejmie prosi o wydanie paszportu dla Ob. A. Fiedlera,

uczestnika delegacji literatów, mających wyjechać do Z.S.R.R.

Kierownikiem wycieczki będzie Ob. Jerzy Putrament, który

posiada paszport. Wyjazd ma nastąpić 2 grudnia 1952 roku.

Stosunek do służby wojskowej: oficer rezerwy”.

Pod wnioskiem widnieje podpis prezesa ZLP Leona

Kruczkowskiego.

— Wiem, że Putrament ojca na swój sposób lubił. Nie

podkładał mu nogi, wciągnął go do tego. Mówił: „Jedź!”.

Wiedział, że książki ojca, takie jak Dywizjon 303, były na

cenzurowanym i chyba spodziewał się, że po tym wyjeździe

władze spojrzą na niego troszkę inaczej — opowiada Arkady

Radosław.

Putrament rzeczywiście miał do Fiedlera słabość. Kiedy po

powrocie z Gruzji na dworcu w Warszawie pisarz

z Puszczykówka pożyczy od niego pieniądze, a potem dość

długo będzie je zwracał, Putrament odpisze Fiedlerowi

sympatycznie, że ten niepotrzebnie się trudził — i wyzna mu,

że jest szczęśliwy: „Mam dzięki temu list od Was”.

Na razie jest grudzień 1952 roku. Polscy literaci wybierają

się do prawdziwej Ojczyzny Wodza Narodów, Józefa

Wissarionowicza Stalina.
W kwestionariuszu paszportowym, wypełnionym 1 grudnia

1952 roku w związku z pięciotygodniowym wyjazdem

w delegacji Związku Literatów Polskich do ZSRR, w rubryce

zawód Arkady Fiedler podaje „literat”, a w linijce „miejsce

pracy” — „literat u siebie”. W rubryce „przynależność

partyjna” wpisuje: „zarówno do 1939 r., jak podczas okupacji

i obecnie — nie”.

W formularzu musi też odpowiedzieć na pytanie, czy był za

granicą, gdzie i kiedy. Odsyła więc zainteresowanych do opisu

swojej wojennej ścieżki, a także dodaje skromnie: „poza tym

jako literat i przyrodnik w kilkunastu krajach, ostatnio

w Meksyku”.

Ciekawie wygląda załączony do akt życiorys, który napisał

także 1 grudnia 1952 roku: „Podczas I wojny światowej,

zaciągnięty przymusowo, służyłem w armii niemieckiej.

W 1918 r. brałem udział w powstaniu wielkopolskim przeciw

Niemcom, należąc do sztabu powstania”. O swoich podróżach

z okresu międzywojennego — w tym również o wyprawie na

Madagaskar, zainspirowanej przez władze II RP, nadmienia

zwięźle i ostrożnie: „W wyniku powyższych podróży napisałem

szereg książek, głównie o treści osobistych wrażeń

przyrodniczo-etnologicznych”.

Trud się opłaca. Na początku grudnia 1952 roku otrzymuje

paszport nr 151 235, z ważnością do 1 czerwca 1953 roku.

Wyjazd do Gruzji jest zapewne dla Fiedlera testem. Po

powrocie nie napisze z tej podróży żadnej książki, ale zdaniem

synów popełnił „jakiś nieduży tekst w prasie”. Marek Fiedler

puszcza oko:

— Coś tam trzeba było napisać, że Związek Radziecki rozwija

się wspaniale i bujnie…

Artykuł pisarza z 31 maja 1953 roku opublikowany

w „Nowej Kulturze” jest jednak całkiem spory, zajmuje trzy


łamy — całą kolumnę. W tekście Dzieci bez nieśmiałości

Fiedler zauważa: „Nie ma w tym przesady, jeśli Związek

Radziecki nazywamy krajem najszczęśliwszych dzieci”. Fiedler

zachwyca się warunkami panującymi w przedszkolu

kombinatu zakładów im. Stalina w Tbilisi: „W tych pałacach,

w których tysiące dzieci i młodzieży przebywa w godzinach

pozaszkolnych, są do dyspozycji najcudniejsze zabawki, jakie

umysł ludzki wymyślił”. Opisuje z podziwem Muzeum

Podarków dla Stalina, utworzone w Gori w siedemdziesiątą

rocznicę jego urodzin. „Tadeusz Konwicki w »Nowej Kulturze«

nazwał je pięknie i bardzo słusznie Muzeum Miłości do

Człowieka” — podsumowuje. A opisując nadesłane Stalinowi

przez uczennicę Galinę Gorbateńko z gruzińskiego Frunze

świadectwo z samymi piątkami, puentuje: „Jeśli ta lapidarna

prostota, pełna czułości i zarazem patosu, wszystkich tak

głęboko wzruszyła — a wzruszyła już zapewne milion ludzi

przed nami — to dlatego, że z postacią ukochanego Wodza

i Ojca łączyła się tu sprawa, może najbliższa sercu wszystkich

ludzi radzieckich, mianowicie sprawa oświaty, nauki

i kultury”.

„Była to najciekawsza podróż w moim życiu” — mówi tuż po

powrocie z Gruzji w rozmowie z „Expressem Wieczornym”

w styczniu 1953 roku. Zachwyca się rozwojem Gruzji pod

władzą radziecką: „Ileż zdolny jest wspaniałego stworzyć

i zbudować człowiek, gdy strój nie hamuje jego energii, ale jej

dopomaga i rozwija ją”.

We wrześniu 1953 roku, podczas spotkania z uczniami

Szkoły Oficerskiej, Fiedler wyznaje: „Moja podróż do Związku

Radzieckiego była ukoronowaniem podróży całego mojego

życia, dała mi możność skonfrontowania tragicznego losu ludu

pracującego w krajach kapitalistycznych i kolonialnych


z radosnym pięknem życia obywateli państwa budującego

komunizm”.

Niezależnie od szczerości tych wyznań wyjazd na wschód

okazuje się wart zachodu. Po powrocie z ZSRR Fiedler, jak się

zdaje, zostaje uznany przez władzę za przynajmniej częściowo

„swojego”. Słabnie też zainteresowanie jego osobą ze strony

Urzędu Bezpieczeństwa. Synowie pisarza przypisują tę zasługę

Izabeli Czajce-Stachowicz, która miała wpłynąć na

kierowników resortu, by złagodzili inwigilację pisarza.

Fiedler utrzymuje ten kurs. W lutym 1954 roku na łamach

„Świata” chwali ministra Wiaczesława Mołotowa, a także

„pokojową” politykę zagraniczną i „uczciwą wolę” ZSRR.

W maju 1954 roku Fiedlera wzywa do siebie poznański

oddział Polskiego Radia. Od lipca na fali ogólnopolskiej mają

nadawać odcinki Ryb… i Robinsona. Wynagrodzenie: „13 (14)

audycji po 600 zł” — napisano na wezwaniu.

Fiedler nie czuje jeszcze zmiany. W styczniu 1955 roku

skarży się Leonowi Kruczkowskiemu, że mimo wydania rok

wcześniej Wyspy Robinsona w nakładzie 30 tysięcy

egzemplarzy (książka rozeszła się w kilka dni), powieść nie

doczekała się żadnej recenzji w polskiej prasie. W kwietniu

1955 roku ponownie utyskuje listownie Kruczkowskiemu na

„grobową, niepokojącą, jakby zmowną ciszę” wokół niego i jego

książek. Chodzi znowu o brak recenzji w sterowanej przez

państwo prasie.

„Dotychczas w Polsce Ludowej wyszło 605 000 egzemplarzy

moich książek w 19 wydaniach, w tym roku wyjdzie chyba

jakieś 200 tys. egz., poczytność moich książek w bibliotekach

jest niebywała (…), entuzjazm moich czytelników jest

niezwykły — tylko czynniki oficjalne nic z tego nie widzą

i milczą. Czy w tym wypadku to czasem nie trąci czymś

w rodzaju »oderwania od mas«?” — pyta Fiedler prezesa ZLP,


przytaczając coraz modniejszy w odwilżowej Polsce zarzut,

zwykle kierowany w stronę tracącej wszechwładzę bezpieki.

„Jeśli ciążą na mnie jakieś zarzuty z przeszłości czy

z teraźniejszości, to dajcie mi znać o nich, żebym miał uczciwą

sposobność wytłumaczenia się” — prosi Kruczkowskiego. Ale

podkreśla, że do żadnej winy się nie poczuwa („W każdym

razie nie uświadamiam jej sobie”).

Jednocześnie zaznacza, że „sporo lat już minęło” od jego

ostatniej podróży literacko-przyrodniczej, a napisane

w ostatnich latach książki bazują jedynie na starych

materiałach. Liczy na to, że prezes Kruczkowski pomoże mu

wrócić na podróżnicze ścieżki.

„O, Wy informatorzy od siedmiu boleści!” — pisze z kolei do

redakcji „Nowej Kultury” w maju 1955 roku, gdy pismo

„tajemniczym, zawziętym milczeniem” zbywa informacje

o zagranicznych wydaniach jego książek, donosząc za to

obszernie o przedrukach innych polskich autorów.

Odpowiedzią jest telegram z redakcji „Nowej Kultury”

z prośbą o podanie wszelkich danych o tłumaczeniach książek

Fiedlera.

A jaki jest efekt listu do Kruczkowskiego? Niewykluczone, że

prezes ZLP stał za odznaczeniem przyznanym znienacka

pisarzowi z Puszczykówka. 1 sierpnia 1955 roku „Głos

Wielkopolski” informuje: z okazji X-lecia Polski Ludowej Rada

Państwa przyznaje Fiedlerowi Krzyż Oficerski Orderu

Odrodzenia Polski. Fiedler odbiera odznaczenie wraz ze

Stefanem Stuligroszem, dyrygentem chóru Filharmonii

Poznańskiej.

W listopadzie 1955 roku, w rocznicę rewolucji

październikowej, „Gazeta Poznańska”, organ Komitetu

Wojewódzkiego PZPR, zalicza Fiedlera do „ludzi naszej

sześciolatki”. Chodzi o plan sześcioletni, którego


niepowodzenie na polu ekonomicznym doprowadzi niebawem

do upadku frakcji stalinistów w partii.

Wszystko to są oznaki, że władza widzi wysiłki autora

i skraca dystans do Fiedlera.

Czerwiec 1956, czyli stoicki spokój

Nagabywany przez dziennikarzy w latach 1953–1955 Fiedler

cierpliwie odpowiada, że na razie za granicę się nie wybiera.

Żurnaliści nie znają kulis: nie wiedzą, że Fiedler ma

nieoficjalny zakaz wyjazdów w ukochane tropiki.

W lutym 1956 roku pisze znowu list do Kruczkowskiego,

w którym wyznaje, że chciałby wrócić do podróży. Zwierza się,

że planuje roczny wyjazd do Indonezji, „gdzie jest ciekawa

przyroda i dzieją się ciekawe procesy ludzkie” (kraj ten właśnie

przestaje być holenderską kolonią). Fiedler informuje, że

podróż chciałby rozpocząć z końcem lata 1956 roku.

Nadmienia, że chciałby wyjechać na koszt własny.

„Donosząc o powyższym, wyrażam nadzieję, że decydujące

czynniki w naszym Związku, jak i KC PZPR odniosą się

życzliwie do mego zamiaru i umożliwią mi podjęcie na nowo

czynności »podróżnika i literata« — a Pana Prezesa, znając

jego przychylność, gorąco proszę o poparcie mych zamierzeń

i o wskazanie, co mi czynić wypada, by sprawę wszcząć” —

podsumowuje Fiedler.

Na kolejny wyjazd musi jednak poczekać do politycznej

odwilży.

W rządy frakcji stalinowskiej w partii jako pierwsi uderzają

robotnicy z poznańskich zakładów Cegielskiego, ZNTK i wielu

innych fabryk, wychodząc 28 czerwca 1956 roku na ulice

miasta. Oblegają Urząd Bezpieczeństwa i domagają się


przybycia premiera Józefa Cyrankiewicza. Protest ma

charakter ekonomiczny, ale na ulicach Poznania słychać też

hasła polityczne i religijne. Władza nie zamierza jednak

negocjować z proletariatem — wysyła przeciwko

demonstrantom wojsko i czołgi. Bilans tych nierównych starć

to 57 ofiar śmiertelnych.

Co robi Arkady Fiedler 28 czerwca 1956 roku, gdy władza

ludowa strzela na ulicach Poznania do Polaków,

upominających się o godne warunki pracy i życia?

Arkady Radosław Fiedler opowiada:

— Wszystkie te dramatyczne wydarzenia zastały ojca

w Poznaniu, u przyjaciela Tomasza Wolfa, który na Alejach

Marcinkowskiego miał w podwórzu oficynę. Produkował w niej

temperówki, które szły na eksport, między innymi do Bułgarii.

To była taka garsoniera, w której często się spotykali,

rozmawiali, wypili sobie kawę czy drinka. Czasem pojawiały

się tam jakieś dziewczyny, bo Tomek Wolf był trochę bon

vivantem. Z relacji kuzyna Rafała Kłaczyńskiego wiem, że

kiedy demonstranci próbowali już zdobyć Urząd

Bezpieczeństwa na Jeżycach, spotkał on ojca właśnie u Tomka

Wolfa. Ojciec leżał sobie wtedy na kanapie i drzemał. Spał

sobie w ciągu dnia, był zmęczony. Wiem, że na wieść

o zamieszkach w mieście zachował stoicki spokój. To akurat

nie było nic dziwnego u człowieka, który przeżył dwie wojny.

— I nie ciągnęło jego, w końcu reportera, żeby pójść pod

Urząd Bezpieczeństwa na Kochanowskiego i zobaczyć te

wydarzenia na własne oczy? — Nie mogę uwierzyć.

— Nic nam o tym nie opowiadał.

A jak odnosił się do postulatów robotników? Czy o nich

mówił, komentował je?

— Oczywiście wiadomo, po której był wtedy stronie —

zaznacza syn pisarza. — Jednak nigdy nie angażował się


politycznie, trzymał się od polityki z daleka. „Po uszy” siedział

w podróżach, przyrodzie, innych kulturach, nie miał czasu ani

predyspozycji wewnętrznej, by być czynnym opozycjonistą.

Długo zastanawiałem się, dlaczego w „czarny czwartek”

28 czerwca 1956 roku Arkady Fiedler, sławny autor

Dywizjonu 303, nie zaangażował się w żaden sposób, choćby

symbolicznie, w heroiczny i masowy protest poznaniaków.

Dlaczego nie stanął po ich stronie? Wydaje się, że odpowiedź

na to frapujące pytanie znalazłem w jego osobistym

archiwum. 27 czerwca 1956 roku, a więc dzień przed

wydarzeniami w Poznaniu, Fiedler napisał wniosek do

Ministerstwa Finansów o przyznanie mu „zagranicznych

środków płatniczych na koszty podróży”.

Musiał czuć, że wreszcie rosną szanse na powrót do

egzotycznych wypraw. Skoro wnioskował o „środki płatnicze”,

musiał już wiedzieć, że warto to zrobić. Z późniejszych jego

listów wynika, że czynił starania w samym Komitecie

Centralnym PZPR, a sprzyjało mu Państwowe Wydawnictwo

Iskry. Zwyciężył w nim głód podróży. Był zdecydowanie

większy niż pokusa chwilowego nieposłuszeństwa. Pisarz miał

już w głowie konkretny plan wyjazdu. Skoro władza dawała

nadzieję — czy warto się było wychylać?

Indochiny, furtka do nowych podróży

Możliwości wyjazdów otworzy przed Fiedlerem dojście do

władzy Władysława Gomułki jesienią 1956 roku. Fiedler chce

zrealizować projekt, który zrodził się już wiosną lub latem tego

roku: zamiast Indonezji zamierza odwiedzić Wietnam, Laos

i Kambodżę.
Już 12 lipca 1956 roku — a więc jeszcze przed

Październikiem i przejęciem władzy przez towarzysza

„Wiesława” — Fiedler pisze podanie do Biura Paszportów

Zagranicznych Komendy Milicji Obywatelskiej Województwa

Poznańskiego. „W porozumieniu z Wydziałem Zagranicznym

Komitetu Centralnego PZPR, z Departamentem Zagranicznym

Nar. Banku Polskiego oraz z Państw. Wydawnictwem Iskry

mam podjąć na nowo moją działalność podróżniczą w celach

literackich” — informuje. „W połowie września br. zamierzam

odbyć podróż do Wietnamu, Laosu i Kambodży celem

zbierania materiału o tamtejszych ludach i o przyrodzie

i wykorzystania go w formie literackiej (…) Przypuszczalne

trwanie całej podróży: mniej więcej jeden rok” — uściśla dalej

pisarz. W wypełnionym tego samego dnia kwestionariuszu

paszportowym, w rubryce zatytułowanej „U kogo zamieszka

w czasie pobytu zagranicą”, Fiedler pisze: „Nie wiem na razie,

zamieszkam w różnych miejscach”.

24 lipca 1956 roku otrzymuje informację z Biura Obrotów

Zagranicznych Ministerstwa Finansów. „W związku

z podaniem Obywatela z dnia 27.VI.1956 w sprawie

przyznania zagranicznych środków płatniczych na koszty

podróży do Wietnamu, Laosu i Kambodży, Ministerstwo

Finansów zawiadamia, że niezbędne środki płatnicze

w walucie obcej będą Obywatelowi przyznane w najbliższym

czasie” — zawiadamia naczelnik wydziału Klimontowicz.

Mimo tych deklaracji władze nie spieszą się jednak

z wydaniem paszportu. Pod koniec sierpnia Fiedler delikatnie

ponagla więc milicyjne Biuro Paszportów Zagranicznych, by

otrzymać dokument. „Z odnośnymi czynnikami w Warszawie

wyjazd mój z Polski został ustalony na drugą połowę września

i ze względów klimatycznych w południowej Azji nie może być

przekroczony” — wyjaśnia. Mimo załączonych w piśmie


„wyrazów prawdziwego poważania”, sprawa się przeciąga.

A powoływanie się na MSZ i wystawione we wrześniu

1956 roku poparcie dla tej inicjatywy przez ZLP niewiele

pomagają. O tym, czy Fiedler dostanie paszport, decyduje

bowiem znacznie bardziej władny organ. Zanim pisarz

wyjedzie, jest prześwietlany przez bezpiekę. A to musi

potrwać.

W końcu listopada 1956 roku Komitet Bezpieczeństwa

Publicznego informuje Komendę Wojewódzką MO w Poznaniu:

„W odpowiedzi na pismo KWMO dot. wyjazdu prywatnego do

Wietnamu, Laosu i Kambodży Ob. Fiedler Arkadiusz

zawiadamiam, że Komitet do Spraw Bezpieczeństwa

Publicznego nie posiada na w/w materiałów, które

stanowiłyby podstawę do wstrzymania wyjazdu”. Podpisano:

„V-Dyrektor Departamentu X Motyl E, mjr”.

Marzenie Fiedlera o powrocie na egzotyczne szlaki wreszcie

się ziszcza. Władzy jego wyjazd też jest na rękę — wysyła go

wszak w rejon, w którym zachodzą dynamiczne zmiany,

wspierane przez cały obozów socjalistyczny. Fiedler ma opisać

zrzucający władzę francuskich kolonistów Wietnam. Jeśli to

on sam wybierał cel podróży — wstrzelił się świetnie

w oczekiwania władz. Jeśli nie, przystał na wyjazd

z pewnością miły kierownikom PRL.

Wyjeżdża z Polski na przełomie listopada i grudnia

1956 roku, dwa miesiące później, niż planował. Podróżuje

przez Chiny, zatrzymuje się w Pekinie. Potem jedzie pociągiem

na południe. Odwiedza puszcze Kambodży i Laosu, aż

w końcu — już w 1957 roku — dociera do Wietnamu. Po

wsiach widzi ceglane baszty, pozostałości po francuskich

kolonizatorach. W Hanoi wpada w krąg rozdyskutowanych

wietnamskich literatów. I zachwyca się pięknem Wietnamek:

„Jakie nogi mają Wietnamki, nie wiem, bo podobnie jak


Chinki, nigdy nie wychodzą z domu inaczej niż w spodniach.

(…) Kibić mają wąską, nieraz śmiesznie wąziutką, a piersi,

jakkolwiek bardzo foremne, stosunkowo maleńkie, czym

znowu przypominają Chinki”.

Przez azjatycką puszczę przedziera się na słoniach.

„W Wietnamie odbyłem podróż do Laiczau, na pogranicze

Chin, Wietnamu i Laosu. Przebywałem tam w krainie Tajów,

Meów, Manów i narodu Sa. Podobnie w Laosie, ze stolicy

Vientiana udałem się do Yengkuang, gdzie przebywałem wśród

szczepu Mao. Natomiast w Kambodży udało mi się zwiedzić

fantastyczne ruiny Angkora pochodzące z IX wieku i ustronia

górskie, zamieszkałe przez prymitywne szczepy Muong” —

relacjonował po powrocie do kraju w „Gazecie Białostockiej”.

W Wietnamie staje po raz pierwszy w obliczu presji, by

pokazał socrealistyczne zmiany zachodzące w kraju

i społeczeństwie. I styka się z miejscową propagandą. Gdy od

gospodarzy domaga się czegoś egzotycznego, Wietnamczycy

koniecznie chcą mu zaprezentować… nowy szpital.

Na zdjęciu z Wietnamu Fiedler stoi w otoczeniu czterech

znacznie od niego niższych Wietnamczyków. W podpisie

przedstawieni są jako jego „sztab”. On sam w rozmowie

odbytej w kawiarni „Hindus” w Hanoi zwierza się polskiej

dziennikarce ze śmiechem, że roztoczono nad nim „serdeczną

i sympatyczną opiekę; ale też do tego stopnia skuteczną, że

o romantycznym wykorzystaniu podróży mowy nie ma”.

Ale do śmiechu mu zapewne nie jest, czuje się na pewno

dobrze pilnowany, choć pod pozorem troski. W podróży przez

kraj zrywający kolonialne więzy towarzyszy mu stale „zgrana

ekipa czternastu oddanych naszemu podróżnikowi

Wietnamczyków”. Wśród nich są: kucharze, felczer, straż

osobista, żołnierze i tłumacze, oddani Fiedlerowi do dyspozycji

przez Ministerstwo Kultury z Hanoi (w wywiadzie dla „Głosu


Wybrzeża” Fiedler przyzna, że ekipa liczyła nawet 23 osoby,

w tym 4 kucharzy i sanitariusza, który tak dbał o jego

zdrowie, że przypominał mu o porach kąpieli!).

Mówią do niego per „towarzyszu”. Są tak zaangażowani, że

jeden rozdział przyszłej książki, ten poświęcony Wietnamowi,

Fiedler przekornie zatytułuje: „Okrutna troskliwość

towarzyszy”.

Mimo tej asysty Fiedler wielokrotnie wyrywa się w głąb

tropikalnej dziczy. Tubylców zjednuje drobnymi podarkami.

Z Polski zabiera w tym celu 500 sztuk igieł do szycia. Poznaje

szczegóły dwużeństwa w plemieniu Meów — ten zwyczaj

wyraźnie go fascynuje — tańczy miejscowe tańce, ucztuje

z nimi i popija ze wspólnego dzbanka rurkami bambusowymi

wódkę ryżową. Podziwia też wietnamskich „zetempowców”,

remontujących zbombardowane wcześniej przez Francuzów

drogi.

„W okolicy miejscowości Moo Chau do dziś jeszcze zachowały

się wśród szczepu Teiów obyczaje, według których gospodarz

chaty każe swej córce opiekować się gościem przez całą noc,

ale podczas wyprawy Fiedlera do tej opieki nie doszło, gdyż

wietnamscy towarzysze jeszcze skuteczniej niż dziewczyny Tei

czuwali nad jego bezpieczeństwem” — donosi z satysfakcją

polska prasa.

Z późniejszych, niedwuznacznych wzmianek prasowych

wynika, że podczas wietnamskiej wyprawy Fiedler toczył

z towarzyszami podróży spory i sprzeczki o sprawy, które go

interesują, a które niekoniecznie chcieli mu pokazywać czy

objaśniać „asystenci”. „Indochiny francuskie (…) były krajem

wybujałego rozwoju rozmaitych form prostytucji. W wolnym

Wietnamie — prawem prostej reakcji — zapanowała ostra

surowość obyczajów. Ilekroć więc zainteresują Fiedlera

zjawiska obyczajowe łączące się z erotyką — rozpoczynają się


nowe utarczki i spory” — opisywał Andrzej Hamerliński,

recenzent późniejszej książki Fiedlera.

Mimo to Fiedler musi być wdzięczny swoim opiekunom,

skoro w maju 1957 roku ambasada PRL w Hanoi specjalnym

pismem zaświadcza, że „ob. Fiedler Arkady podarował swój

aparat Rolleiflex Panu Tiunowi, ob. wietnamski”, zapewne

towarzyszowi na szlaku.

„Dzikie banany” z domieszką

„Pociągła, spalona południowym słońcem twarz, błyszczące

humorem i radością życia oczy” — takiego Fiedlera tuż po

powrocie z pierwszej po stalinowskim „zamrożeniu” wyprawy

w tropiki opisał dziennikarz „Głosu Wybrzeża”. „Jest tylko

może nieco oszołomiony nagłą zmianą klimatu (…). Zresztą

»duża czarna«, jak zawsze, tak i teraz okazuje się niezawodna

(nie, to nie aluzja do madagaskarskich przygód znanego

podróżnika, chodzi tylko o czarną kawę!)” — nie omieszka

dopisać dowcipny żurnalista.

Ale oszołomienie zmianą klimatu to tylko maskarada:

w rzeczywistości Fiedler jest wychudły, wymizerowany

i schorowany. W Wietnamie, a może już w Kambodży, dopada

go dziwne zakażenie przypominające amebę (objawy: bóle

głowy, gorączka, sztywnienie karku, wymioty i senność).

W tamtych czasach to choroba z reguły śmiertelna, ale Fiedler

ma niesamowite szczęście:

— Ojciec miał przyjaciela z dawnych lat, doktora

Pierożyńskiego, specjalistę od chorób tropikalnych. I on ojca

z tego wyciągnął — przypomina sobie Arkady Radosław.

Marek Fiedler, wówczas dziesięcioletni chłopiec, zapamiętał

moment powrotu ojca z dalekich Indochin do Puszczykowa


w końcu czerwca 1957 roku: — Ojciec wracał statkiem

i przywiózł ze sobą skrzynie. Kiedy zaczął je otwierać, po

domu buchnęły niesamowicie intensywne, korzenne zapachy

przypraw i trociczek. To wszystko niesamowicie rozbudzało

naszą wyobraźnię.

Efektem podróży Fiedlera do Wietnamu jest wreszcie

„świeża” książka zatytułowana Dzikie banany, wydana

w 1960 roku. Ukazuje ona życie plemion Sa i Pouk oraz Tajów

i Meów w północnym Wietnamie.

Zdaniem Arkadego Radosława jego ojciec pokazał w tej

książce wyzwolony, pokolonialny kraj i panujące w nim

socrealistyczne trendy.

Krytyk twórczości Fiedlera Józef Ratajczak, opisując

w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku dokonania pisarza,

ocenił to dzieło znacznie surowiej. „Uznawany i popularny

pisarz zmienia się naraz, chcąc nie chcąc, z przyrodnika

i podróżnika w polityka, z tak ulubionego włóczęgi (…)

w jeszcze jednego funkcjonariusza, który co najwyżej gdzieś

na marginesie swoich specjalnych zadań, służbowych

delegacji, rozkoszuje się samą puszczą i spoza pleców obstawy

popatruje łasym okiem na hoże, kolorowe dziewczyny, które

przypominają mu inny, utracony już los, zagubiony raj” —

podsumował gorzko Ratajczak.

Faktem jest, że podróż Fiedlera przez Wietnam przypomina

nieco propagandową objazdówkę. Oficjalny charakter jego

„wizyty” podkreśla też fakt, że podczas siedmiomiesięcznego

pobytu w Azji Fiedler jest zapraszany przez ambasadorów

Polski Ludowej na oficjalne koktajle, a w Kambodży gości na

kolacji wydanej przez odwiedzającego ten kraj premiera

Cyrankiewicza (zaproszenie od premiera zachował zresztą na

pamiątkę). Zdaje się, że z Cyrankiewiczem poza sprawą dewiz

i ogólną sympatią łączyło go też szczere zainteresowanie tym


regionem Azji. I pewnie nieprzypadkowo w tym samym

terminie, w marcu 1957 roku, Cyrankiewicz odbywał tournée

z żoną Niną Andrycz po Chinach, Birmie, Indiach, Kambodży,

Korei Północnej, Mongolii i właśnie Wietnamie Północnym.

Idąc śladem Fiedlera, Cyrankiewicz zwiedził też słynną

świątynię Angkor Wat.

Z krytyczną oceną Dzikich bananów, dokonaną przez

Ratajczaka, polemizują synowie pisarza. Jak tłumaczą, był to

czas, kiedy z kolonializmu wyzwalały się kolejne państwa Azji.

Ich ojciec uznał, że nowy Wietnam to ciekawy temat.

— Nie był pisarzem politycznym — zapewnia Marek Fiedler.

I tłumaczy, że kiedy na przełomie lat pięćdziesiątych

i sześćdziesiątych z kolonializmu wyrywała się Afryka, jego

ojciec pojechał do Gwinei. Efektem tej wyprawy była Nowa

przygoda: Gwinea[2].

Dzikie banany zostają dobrze przyjęte przez czytelników. Nie

wszyscy krytycy chwalą jednak pierwszą po dłuższej przerwie

książkę podróżniczą Fiedlera. Kiedy ZAIKS w publikowanym

za granicą „Biuletynie nowych książek” zamieszcza lekko

krytyczną recenzję, Fiedler pisze list polemiczny do dyrektora

wydań zagranicznych ZAIKS. „Recenzenta M.L za jego

złośliwe, mało inteligentne zrecenzowanie moich Dzikich

bananów niech gęś kopnie! To ma być zachęta do mojej

książki?” — pyta wprost. Szczególnie boli go uwaga

recenzenta, że autor „nie jest już młodzieńcem z czasów jego

wędrówek po Kanadzie i Peru”. Zdaniem Fiedlera takie

określenie odstrasza od jego osoby potencjalnych wydawców

zagranicznych. „Jak to możliwe, że ZAIKS mógł był przepuścić

tak szkodliwą dla mnie recenzję?” — pyta pisarz i domaga się

wyjaśnień.

ZAIKS początkowo uznaje, że sprawy nie ma, bo recenzja jest

w porządku, ale po kolejnym liście Fiedlera przyznaje, że


problem trzeba wyjaśnić.

„Recenzja, o której Pan pisał, jest moim zdaniem niefortunna

(chociaż w niektórych uwagach Pan, być może, nieco

przesadza). W każdym razie list Pana dał powód do poważnych

rozmów z Komitetem Redakcyjnym i z recenzentami i mam

nadzieję, że wyniki tych rozmów będą pożyteczne

w przyszłości nie tylko dla Pana” — uspokaja Fiedlera sam

dyrektor generalny ZAIKS-u, Walery Jastrzębiec Rudnicki.

Głosów pochwalnych jest jednak zdecydowanie więcej. „To

nie lada przyjemność dla wielbicieli talentu tego pisarza

i podróżnika. Jest to opowieść o ludziach — pełnych

egzotycznego uroku mieszkańcach pięknego, a tak mało

znanego nam kraju” — chwali „Przegląd Kulturalny” w maju

1960 roku.

Zdaje się, że Fiedler był świadom tego, że czytelnicy bacznie

przyglądają się jego nowym książkom i że gra szła o jego

autorską wiarygodność. Nie przypadkiem w Dzikich bananach

zawarł znamienne słowa: „Nikt nie obarczył mnie żadnym

społecznym zamówieniem, żaden czynnik nie udzielał mi

wskazówek, nie wysyłał mnie żaden urząd, żadne

ministerstwo ni Związek Literatów, ni podobna instytucja…

Wysłał mnie ów bezimienny człowiek… on mnie wysłał, bo jest

ciekawy, jak tam ludzie podobni do niego żyją i bawią się,

czym się martwią i o czym marzą. Wysyłali mnie, słowem,

starzy i młodzi czytelnicy moich książek”.

„Z polecenia Obywatela Premiera”

Głód rośnie w miarę jedzenia. Na spotkaniu autorskim

z pracownikami zakładów Cegielskiego w maju 1958 roku

Fiedler opowiada wprawdzie o wizycie w Wietnamie, ale też


śmiało odpowiada na pytanie o kolejne plany podróżnicze.

Mówi o Kanadzie, Ghanie i chęci ponownych odwiedzin na

Tahiti.

Wreszcie wieją dla niego pomyślne wiatry. Władza stopniowo

otwiera się na aktywność Fiedlera, roztaczając przed samym

pisarzem nowe możliwości. W październiku 1959 roku autor

z Puszczykówka wyjeżdża w końcu na wymarzoną wyprawę do

Afryki Zachodniej: do Gwinei i Ghany. W morskiej podróży

i podczas wyprawy lądowej towarzyszy mu fotograf Jan

Kosidowski, syn kuzyna Zenona.

Plany wyjazdu do Afryki Fiedler snuje od dawna. Już

w styczniu 1959 roku wnioskuje do Biura Paszportów MSW

Komendy Wojewódzkiej MO w Poznaniu o wydanie paszportu

na wyjazd do NRD „w celu zakupienia przyborów i sprzętu

potrzebnego do mej podróży do Gwinei i Ghany (Afryka)”.

Fiedler nadmienia: „Do Gwinei i Ghany wyjeżdżam z polecenia

Urzędu Rady Ministrów (Ob. Premier Cyrankiewicz)

w Warszawie finansowany przez Urząd Rady Ministrów i przez

Ministerstwo Kultury i Sztuki w Warszawie”.

— Jak to z tym poleceniem premiera Cyrankiewicza było? —

pytam synów pisarza.

Obaj się uśmiechają.

— Wiosną 1959 roku ojciec pojechał do Urzędu Rady

Ministrów i spotkał się z Cyrankiewiczem. Ale nie po to, by

z nim cokolwiek ustalać w sprawie książki o Gwinei —

wyjaśnia Arkady Radosław Fiedler. — Sprawa była prozaiczna:

chodziło o zdobycie dewiz. Przecież jechał do innego świata.

Przed wojną te dewizy się kupowało. A w PRL nie było

kantorów z obcą walutą. Dlatego musiał zameldować się

u premiera, przedstawić plan wyjazdu i to, o czym chce

napisać. To był akurat temat łatwy do skonsumowania, bo


Afryka wyzwalała się wtedy z kolonializmu, gwałtownie się

zmieniała. Podróżnik chciał to opisać.

Marek Fiedler dopowiada:

— Władza nie dawała ojcu dolarów, które zarabiał za

zagraniczne wydania swoich książek. Dostawał tylko jakieś

bony czy talony. Więc ojciec prosił Cyrankiewicza, czy mógłby

odkupić te honoraria na poczet kosztów wyprawy. Wiem, że

premier poparł ten zamysł. Zależało mu na tym, żeby ojciec

pokazał, jak w Indochinach do władzy dochodzą nowe siły.

Te nowe siły to tamtejsi komuniści.

Afrykański rekonesans Fiedlera jest niewątpliwie bardzo na

rękę Cyrankiewiczowi: władze PRL i cała „wspólnota krajów

socjalistycznych” spoglądają życzliwie na rewolucje społeczne

rozgrywające się na tym kontynencie i wyzwalanie się

kolejnych krajów z zależności kolonialnych. Starają się je

wspierać, kierując tam literatów. Fiedler nie kryje wszak, że

wyjeżdża „z polecenia Urzędu Rady Ministrów”.

Szef rządu PRL szybko załatwia kwestie finansowe; nie tylko

sprawę zakupu dewiz — także stypendium z Ministerstwa

Kultury i Sztuki w wysokości 235 funtów angielskich na

przejazd do Ghany i Gwinei. To jednak ledwie część

wyliczonych przez Fiedlera kosztów podróży, więc 23 kwietnia

1959 roku — „w myśl rozmowy z Ob. Premierem

Cyrankiewiczem” — przedkłada rządowi (ministrowi

Januszowi Wieczorkowi) „brakujące fundusze, potrzebne do

zrealizowania podróży”. Pełny kosztorys planowanej na pięć

miesięcy wyprawy szacuje na 759 funtów angielskich

i 2500 dolarów amerykańskich. Dopisuje do niego także bilety

na przeloty lotnicze w Afryce oraz bilety morskie na trasę

z Polski do Akry i z powrotem.

Rząd nie jest jednak aż tak hojny, by wszystko opłacić. Pod

koniec maja 1959 roku udziela Fiedlerowi pożyczki


1000 dolarów i 122 funtów, a także kredytuje bilety morskie

do Akry i z powrotem. Gdy pisarz z trzydziestosiedmioletnim

Kosidowskim wrócą z Czarnego Lądu, będą musieli rozliczyć

dług do końca października 1960 roku.

Przygotowania do wyjazdu nabierają rozpędu. Arkady Fiedler

wypełnia więc kolejny kwestionariusz podania o paszport.

W rubryce „stan majątkowy” wpisuje: „posiada willę (do

połowy już spłaconą Państwu) w Puszczykówku,

Słowackiego 1”.

W październiku 1959 roku Fiedler wraz z Janem

Kosidowskim wsiadają w Gdyni na pokład statku „Szczecin”,

który płynie do stolicy Gwinei, Konakry. Z Gwinei wraz

z towarzyszącą im grupą „przewodników” płyną do Ghany.

— Z tamtej wyprawy ojciec przywiózł kiść bananów —

przypomina sobie Marek Fiedler. — Wtedy to było wielkie

przeżycie. Banany były zielone, więc ojciec powiesił je na

werandzie, żeby dojrzewały w słońcu. A kiedy już dojrzewały,

to mogliśmy sobie jednego banana dziennie zabierać. Jak to

smakowało! Do dzisiaj pamiętam ten smak. Potem człowiek

jadł wiele bananów w życiu, ale one się nie umywały do tych

zrywanych przez nas na werandzie!

Nie wszystkie przywiezione przez ojca pamiątki były dla

niego tak miłe. Z jednej z wypraw Fiedler przywiózł małą fiolkę

opium. Z czasem o niej zapomniał.

— Podkradłem mu ją i wspólnie z kolegą postanowiliśmy

wypróbować narkotyk. Słyszałem o nim, że „przenosi w krainę

marzeń”. Wymieszaliśmy więc opium z tytoniem

i zapaliliśmy… Przypłaciłem to potężnym zatruciem.

Cierpiałem, ale nie przyznałem się. Nie chciałem zrobić

rodzicom przykrości. — Marek Fiedler uśmiecha się.

„Szczególnie interesująca była dla mnie bardziej pierwotna

Gwinea” — zwierza się Arkady Fiedler po powrocie z Afryki


„Sztandarowi Młodych”. „Po krótkim pobycie w jej stolicy

Konakry odbyłem trzy długie wyprawy w głąb kraju,

docierając aż do samych granic. Na północy w Jukunkun

poznałem pierwotny szczep Koniagwi, który wsławił się wielką

dzielnością” — dodaje. Nie omieszka wspomnieć o pięknie

kobiet innego szczepu, Fula, i o tym, że w okolicy Dabola omal

nie został zaatakowany przez tubylców, gdy fotografował palmę

z gniazdem tkaczy. Miejscowi wzięli go bowiem za inspektora

walczącego z zabronionym wypalaniem lasu i spodziewali się,

że nałoży na nich wysoką karę. Na szczęście nieporozumienie

dało się szybko wyjaśnić.

„Tylko proszę nie myśleć, iż dzisiejsza Afryka to ten sam kraj,

znany wam z różnych starych sensacyjnych i przygodowych

książek, kraj pełen lwów, groźnych ludożerców i czarowników.

Dzisiaj Afrykanie nie sprzedają już kości słoniowej za

bezwartościowe świecidełka. Do Afryki z każdym dniem

wkracza postęp i technika XX wieku. Jeszcze do niedawna

zacofane kraje murzyńskie walczą dziś o swoją samodzielność”

— opisuje swoje wrażenia w „Świecie Młodych”.

Owocem afrykańskiej podróży będzie wydana w 1962 roku

książka Nowa przygoda: Gwinea. W plastyczny sposób Fiedler

opisuje w niej obyczaje i kulturę szczepów zamieszkujących

ten egzotyczny kraj, a także antagonizmy między szczepami

i niechlubną rolę, jaką odegrali w tym zakątku Ziemi biali

kolonizatorzy.

„Błyskotliwy talent pisarski Fiedlera nie jest chyba dosyć

przez naszą krytykę doceniany” — komentuje premierę nowej

książki pisarza Zbigniew Jurkiewicz z „Dookoła Świata”. „Pisze

się o nim mało, ustawia jakby na marginesie. (…) Nowa

przygoda: Gwinea dowodzi, że piękny talent Fiedlera jest nie

tylko wciąż żywy, ale więcej, że czas i doświadczenia

wzbogaciły go o nowe wartości myślowe, szczególnie cenne


w obrazowaniu spraw międzyludzkich. Niech mi Pan Arkady

wybaczy, ale jego nową książkę chciałbym uznać za zapowiedź

jego drugiej młodości pisarskiej” — puentuje Jurkiewicz.

Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek

Współcześni badacze twórczości reporterskiej Fiedlera

nieodmiennie zwracają uwagę na fakt, że jego ówczesne nowe

książki podróżnicze — Dzikie banany i Nowa przygoda:

Gwinea — okupione zostały gorliwym potępieniem

imperializmu państw zachodnich i pochwałą dokonującej się

w odwiedzanych krajach rewolucji.

„Zapewne nie tego oczekiwał i nie tak sobie wyobrażał

upragnione wyprawy w tropiki po ośmiu latach przymusowej

przerwy. Zważywszy na fakt, jak wysoką cenę musiał za to

płacić, chyba nie mógł czuć się usatysfakcjonowany.

Wprawdzie powoli wracał do głównego literackiego nurtu, ale

już jako człowiek zupełnie inny, o przewartościowanym

światopoglądzie oficjalnie podróżującego urzędnika

z socjalistycznego obozu. Prawdopodobnie nawet nie

dostrzegał tego, jak zaczął stawać się produktem PRL-owskiej

propagandy” — pisze Tomasz Kempiński.

Na ile konformizm był wtedy wpisany w postawę Fiedlera?

Oficjalnie rzadko zabierał głos w sprawach politycznych.

Prawdopodobnie pogodził się z sytuacją — taką, jaka ona

wtedy była. Zdawał sobie sprawę, że żyje w Polsce dalekiej od

wolności i doskonałości, ale nawet tak ułomna polska

państwowość dawała mu pewne szanse powrotu — do

czytelników i na szlaki. Uznał, że skoro chce podróżować, nie

osiągnie tego bez swoistej „ugody” z systemem i jego

strażnikami. Stąd dość bliska relacja z premierem


Cyrankiewiczem i stały kontakt z Ministerstwem Kultury

i Sztuki, wspierającym jego kolejne wnioski o paszport

i dewizy. Z czasem pisarz stanie się PRL-owskim celebrytą,

użytecznym również za granicą.

Przed wyjazdem do Wietnamu Fiedler musi złożyć wizytę

w gabinecie ambasadora Wietnamskiej Republiki

Demokratycznej w Warszawie, który częstuje go koniakiem

i cygarami z wyschniętych bananów. Podróżnik dostaje

„obstawę”, a trasa wycieczki musi być oficjalnie ustalona

z ambasadorem. Oznacza to, że pisarz godzi się na rolę

oficjalnego przedstawiciela PRL w tym regionie Azji. Podobnie

wyglądał wyjazd do Ghany, odbywający się za

wstawiennictwem premiera Cyrankiewicza.

Potwierdzają to zresztą dokumenty paszportowe Fiedlera

zgromadzone w IPN, a pobyt w Gwinei konsultowany był

z tamtejszym ministrem informacji Diop Alsano, który

sugerował, co warto zobaczyć (Fiedler złożył mu zresztą wizytę

w towarzystwie polskiego delegata handlowego). „Poza tym

[minister] żywo zapewniał, że komendanci okręgów w głębi

kraju będą wszędzie na me usługi, że pojadę tam rządowymi

samochodami, a towarzyszyć mi będzie osobiście i ułatwiać

podróż Ray Otra, prawa ręka ministra (…). Zaraz też przy nas

minister zatelefonował do Ray Otry” — napisał sam Fiedler

w książce o Gwinei.

Skoro tak — pisarz musiał pogodzić się z tym, że jego

wyprawy stawały się coraz mniej spontaniczne i żywiołowe,

a coraz bardziej wyreżyserowane.

Kompromisy mają swoją gorzką cenę. W Gwinei Fiedler pyta

towarzyszących mu notabli o najciekawsze rzeczy w tym kraju,

by usłyszeć, że najciekawsza jest działalność partii. W jednej

z wiosek spotyka się z prośbą, by w swojej książce pochwalił

władze ze „skrupulatne porządkowanie kraju”. A kiedy we wsi


Kunala chce zobaczyć diabła leśnego i jego taniec,

towarzyszący mu oficjalny przewodnik proponuje:

— Będzie partia, Związek Młodzieży i Związek Kobiet!

— Ależ, na miłość boską! — krzyknąłem rozbawiony, podnosząc ręce na znak

sprzeciwu. — Przecież ja nie żaden dygnitarz!

— Ale pisarz europejski! — pochlebił mi szef.

— To więcej znaczy niż niejeden dygnitarz! — dodał Gozzaga (…)

— Niewymownie mili z was gospodarze — unosiłem się przyjaźnie — ale

przykro mi, że sprawiam wam tyle ambarasu. Więc powiedzcie mi, co tu jeszcze

zobaczę! — kluczyłem ku moim sprawom.

— Nasz postęp! — orzekł Maribo zwięźle a dobitnie.

Nie ulegało wątpliwości, że szefowie wsi Guela i Kunala otrzymali z komendy

okręgu ścisłe i rzeczowe zlecenia, jak postępować.

Ostatecznie diabeł leśny dla Fiedlera zatańczy — ale

nieoficjalnie, poza urzędowym programem — i znajdzie się na

zdjęciach w jego książce. Tyle że podróżnik musi za to

zapłacić. Na szczęście tylko równowartość dwóch dolarów.

Arkady Radosław Fiedler broni ojca. Przytacza przykład

z książki: fragment o pewnej wsi, w której z jednej strony

tańczą ludzie poprzebierani za diabły, a z drugiej obecne są

postacie reprezentujące nowy porządek i ideologię.

— Na styku tych dwóch światów następuje konflikt. Ojciec

opisał to tarcie, nazywając te dwie historie — starą i nową —

tłumaczy syn pisarza. — Nie wchodził tak mocno w przemiany

polityczne, jak zrobił to później Ryszard Kapuściński.

Obserwował, jak zachowują się plemiona, w jaki sposób

zmienia się ich mentalność i obyczaje. Godząc się na „zlecane”

mu kierunki wyjazdów, Fiedler najwyraźniej uznał, że gra jest

warta świeczki. Z jednej strony — mógł wreszcie wyjeżdżać,

a przy tym miał poczucie, że dotyka ważnych tematów,


opisywał wszak „gorący” politycznie kontynent. Z drugiej

strony — mógł pisać i publikować nowe rzeczy. A dla tego celu

gotów był na niejedno wyrzeczenie.

Nic dziwnego, że za wyprawę do Afryki Fiedler czuje się

w obowiązku podziękować jej patronowi — premierowi

Cyrankiewiczowi. W maju 1961 roku, zaraz po powrocie do

kraju, kreśli do niego kilka sympatycznych zdań i prosi

o możliwość spotkania (ostatecznie podejmie go jeden

z wiceministrów kultury).

W kwietniu 1960 roku kolejny już wniosek Fiedlera

o paszport ponownie wspiera Biuro Współpracy Kulturalnej

z Zagranicą, działające przy Ministerstwie Kultury i Sztuki.

Urzędnicy dostrzegają pożytki płynące z wyjazdów znanego

pisarza dla opinii o Polsce Ludowej.

Kiedy w 1963 roku Fiedler wnioskuje o paszport na wyjazd

do Brazylii i Gujany Brytyjskiej, na jego podaniu składa

ręczną adnotację naczelnik Wydziału II nazwiskiem Boczek:

„Poinformowałem tow. W. min. Szlachcica, który polecił mi

jeszcze poinformować tow. Kraśka z KC, który popiera jego

wyjazd” (pismo z 23 sierpnia 1963 roku, podpis nieczytelny).

Widać, że pisarz ma już wtedy wpływowych protektorów

w Komitecie Centralnym, choć sam do partii nie należy.

Najwidoczniej już nie musi.

Brazylia i Gujana, czyli wiza służbowa za pogadanki

Szczelnie zatrzaśnięta w latach pięćdziesiątych furtka z wolna,

acz systematycznie uchyla się. Fiedler zwiedza nie tylko nowe

kraje „demokracji ludowej” w Azji i Afryce. Kilkakrotnie

wyjeżdża też do NRD, zwykle na rozmowy z wydawcami

i w ramach przygotowań do kolejnych wypraw, na przykład do


Kanady. W NRD nawiązuje kontakt z wydawnictwem Neues

Lebens, zainteresowanym jego książkami. Honoraria od tego

wydawnictwa pokrywają koszty pobytu pisarza we wschodnich

Niemczech.

Na wyjazd do Brazylii i Gujany Brytyjskiej (1963–1964)

Fiedler także otrzymuje zgodę Ministerstwa Kultury i Sztuki.

„W Brazylii zamierza on również, w porozumieniu

z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, wygłosić szereg

pogadanek dla tamtejszej Polonii” — informuje wicedyrektor

Biura Współpracy Kulturalnej z zagranicą MKiS Bogusław

Płaza Biuro Paszportów Zagranicznych KW MO w Poznaniu

w lipcu 1963 roku.

Te pogadanki z Polonią były raczej miłym dla władzy

zobowiązaniem pisarza niż obowiązkiem. Marek Fiedler nie

widzi w tym nic złego:

— Myślę, że ojciec sam występował z takimi pomysłami. Był

bardzo ciekawy kontaktów z ludźmi.

— To były rozmowy o Polsce czy o świecie? Władze wymagały

od ojca przekazywania jakichś informacji o Polsce Ludowej? —

pytam.

— Myślę, że chodziło raczej o opowieści o jego podróżach. Na

szczęście było tak, że ojciec był niezależny materialnie. I nigdy

nie było czegoś takiego, że władza mu coś nakazywała

napisać. Albo że musiał odbyć jakieś spotkanie ideologiczne.

To nigdy nie wchodziło w rachubę.

— Nie wiemy o żadnych warunkach. Ojciec był wtedy

dojrzałym człowiekiem, miał ponad sześćdziesiąt lat

i niezależną pozycję — przekonuje drugi z synów, Arkady

Radosław. — Tego rodzaju polecenia władza dawała wtedy

młodszym, „pistoletom”. Ojciec miał na tyle ugruntowaną

pozycję, że nie wypadało mu składać takich propozycji.


W archiwum prywatnym Fiedlera zachowało się pismo

z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, datowane

16 października 1963 roku, a więc z okresu przygotowań do

wyjazdu do Brazylii. Powołując się na rozmowę

przeprowadzoną z pisarzem 9 października tego roku

w Departamencie Konsularnym MSZ, wicedyrektor Zdzisław

Wójcik przesyła Fiedlerowi w załączeniu „wizę służbową,

opiewającą na nazwisko Obywatela”.

„Wykorzystanie w/w. dokumentu uzależnia się od

dochowania warunków, uzgodnionych w przeprowadzonej

rozmowie, a mianowicie w wypadku wygłoszenia pogadanek

wśród Polonii, zamieszkałej w okręgach konsularnych

Kurytyby oraz Porto Alegre” — pisze Wójcik. „Wszelkie

rozliczenia z tego tytułu winny się odbyć w Ambasadzie

PRL w Rio de Janeiro po przedstawieniu rachunków za noclegi

oraz przejazdy autobusowe, o czym powiadomiono

Ambasadę”.

Wynika z tego, że cenę, jaką Arkady Fiedler musiał zapłacić

za ułatwiającą mu podróż wizę służbową z MSZ, były rzeczone

„pogadanki” z brazylijskimi Polakami.

Zgodnie z umową z MSZ Fiedler odbywa wiosną 1964 roku

całą serię takich rozmów. W kwietniu 1964 roku prasa

w Polsce donosi: „Ciekawe spotkanie miał Fiedler z rodakami

w Malecie. Prowadził z nimi serdeczne rozmowy na temat

dwudziestolecia Polski Ludowej. W dniu jego pobytu

wyświetlono film produkcji polskiej pt. Smarkula. W spotkaniu

uczestniczył konsul PRL w Kurytybie Piotr Głowacki, byli też

obecni potomkowie dawnych działaczy polonijnych:

Jeziorowscy, Głuszyńscy i wielu innych”.

Również w Ponta Grossa Fiedler do późnej nocy opowiada

o swoich podróżach „a także o osiągnięciach i rozwoju Polski

w minionym dwudziestoleciu”. A w Kurytybie, jak donosi


„Życie Warszawy”, pisarz chwali Polskę Ludową za to, że

„stworzyła mu — jak zresztą i wszystkim innym pisarzom —

bardzo dobre warunki do pracy i że jego książki ukazują się

w wysokich nakładach”.

Wyjazd pisarza jest więc także elementem budowania opinii

o PRL za oceanem.

Koszt pobytu Fiedlera w Brazylii i Gujanie Brytyjskiej

formalnie pokrywa Ministerstwo Finansów, ale rozliczenie

z pisarzem w dokumentach paszportowych określone zostało

jako „odpłatne przydzielenie kwoty 2 tysiące dolarów USA”.

Fiedler musiał więc dolary kupić.

„Koszt podróży z Polski do Brazylii i z powrotem pokryje Ob.

Fiedler we własnym zakresie, z obciążeniem puli przejazdowej

Ministerstwa Kultury i Sztuki. Przejazd na tej trasie nastąpi

statkiem polskim” — uściśla wzmiankowany już wyżej

Bogusław Płaza, wicedyrektor Biura Współpracy Kulturalnej

z zagranicą w MKiS.

Podobny schemat funkcjonuje, gdy Fiedler w 1965 roku

wybiera się ponownie na Madagaskar. Łaskawym patronem

znowu jest Ministerstwo Kultury i Sztuki. W połowie stycznia

1965 roku Eugeniusz Markowski, dyrektor ministerialnego

Biura Współpracy Kulturalnej z Zagranicą, zawiadamia

Komendę Wojewódzką MO w Poznaniu, że ministerstwo

„popiera starania literata Arkadego Fiedlera o paszport na

wyjazd do Madagaskaru”. I informuje, że ministerstwo

„przyznało pisarzowi odpłatnie dewizy na zrealizowanie

wspomnianej podróży”. „Ob. A. Fiedler posiada zezwolenie

NBP na opłacenie w walucie polskiej przejazdu do

Madagaskaru z równoczesnym obciążeniem puli przejazdowej

Ministerstwa Kultury i Sztuki. W związku z tym uprzejmie

prosimy o wydanie w/w paszportu ulgowego” — pisze dyrektor

Markowski.
Ministerstwo popiera również specjalnym pismem do MO

podania o paszporty dla Arkadego Fiedlera i jego żony

z 26 lipca 1966 roku, gdy wraz z fotografem Zygmuntem

Pniewskim wybierają się do Brazylii i Peru. Także tym razem

Biuro Współpracy Kulturalnej z Zagranicą prosi o wydanie im

„ulgowych paszportów zagranicznych” na okres 6 miesięcy.

Ministerstwo odpłatnie przydziela podróżnikom 2 tysiące

dolarów. Za przejazd statkiem z Gdyni do Ameryki

Południowej Fiedlerowie i Pniewski płacą z własnych kieszeni,

„przy obciążeniu limitu przejazdowego Ministerstwa Kultury

i Sztuki”.

Gdy w 1969 roku autor wyjeżdża z synem Arkadym

Radosławem do Afryki (we wniosku o paszport jest mowa

o Mali, ostatecznie pojadą do Nigerii), Ministerstwo Kultury

i Sztuki przyznaje mu „odpłatnie dewizy w wys. 2 tys. dolarów

na okres pobytu za granicą”. I znowu pisze do MO list,

popierający ten wyjazd.

We wnioskach o paszport Fiedler konsekwentnie zaznacza,

że nie ma krewnych za granicą. To nieprawda: w Anglii, we

Włoszech i Brazylii żyje dość liczna rodzina jego włoskiej żony.

— Ale nie nazywali się oni Fiedler, więc ojciec przezornie

wolał uniknąć kłopotów. — Syn Marek mruga znacząco.

Być może wolał też uniknąć nacisków ze strony służb?

Z akt byłej SB wiemy, że inny wybitny polski reporter

Ryszard Kapuściński, który tak jak Fiedler jeździł po świecie,

współpracował z wywiadem PRL w latach 1965–1972. Był

traktowany przez wywiad jako kontakt operacyjny. W jego

teczce znaleziono kilka politycznych analiz z krajów, do

których jeździł jako reporter, pokwitowania na 350 pesos,

a także charakterystyki ludzi, których Kapuściński spotkał

w swojej dziennikarskiej pracy w ramach Polskiej Agencji


Prasowej. Fakt, że współpracował z wywiadem, ułatwiał mu

między innymi starania o wizy.

Czy Fiedler mógł podróżować po świecie od 1956 roku na

tych samych co Kapuściński warunkach? Znany podróżnik

o niekwestionowanej międzynarodowej sławie mógł być

wywiadowi PRL niezwykle przydatny. Jak wynika ze specyfiki

ówczesnych wyjazdów, praktycznie każdy wyjeżdżający z kraju

obywatel narażony był na naciski i sugestie ze strony służb.

Wielu godziło się na mniej lub bardziej zaawansowaną formę

współpracy dla własnego spokoju czy wygody, a niektórzy

nawet — z pobudek, które uznawali za patriotyczne.

A jednak w zachowanych w IPN aktach paszportowych

Fiedlera (także tych z odtajnionego, tzw. zbioru zastrzeżonego

MSW) nie ma śladu związków pisarza z wywiadem. Nie ma

nawet zwyczajowej w takich przypadkach adnotacji, że jest on

„w zainteresowaniu” polskich służb. W archiwach IPN nie ma

też żadnej osobnej teczki, która poświadczałaby jakikolwiek,

nawet najlichszy status współpracy czy współdziałania

Fiedlera z wywiadem czy bezpieką. Być może więc rację mają

synowie pisarza, twierdzący zdecydowanym tonem, że ojciec

nie przystałby na tego rodzaju propozycje. Inna sprawa, że

wraz z łagodniejącym systemem realne naciski na Fiedlera

również mogły słabnąć. Rosła za to jego pozycja wśród

przedstawicieli partii i rządu (zwłaszcza ciepły stosunek doń

Cyrankiewicza, na który Fiedler lubił się powoływać), co mogło

się przełożyć na łagodniejszą formułę wyjazdów pisarza.

Z czasem władzy wystarczały najwidoczniej drobne usługi czy

wręcz gesty ze strony literata, jak pogadanki dla Polonii

o dobrodziejstwach PRL.

Za własne pieniądze
Fiedlera stać na wykup dewiz i kolejne wyprawy. W latach

siedemdziesiątych swój stan majątkowy określa w jednym

z kwestionariuszy paszportowych następująco: „willa

w Puszczykówku, konto bankowe, książki”.

Na początku maja 1975 roku Narodowy Bank Polski

w Poznaniu (ul. Libelta 18/20) wydaje zaświadczenie: Fiedler

posiada na rachunku banku „środki płatnicze w wysokości $

USA 2 589.00”. Bank szacuje, że to środki wystarczające na

pokrycie kosztów trzymiesięcznego pobytu za granicą.

Zaświadczenie wydano w celu przedłożenia organom

paszportowym w Poznaniu wraz z wnioskiem o wydanie

paszportu na wyjazd do Kanady.

Sam Fiedler w podaniu o paszport w związku z wyjazdem do

Kanady „celem napisania książki o indiańskich szczepach

Cree, Chipewyah, Kwakintl” pisze: „Na własnym utrzymaniu

posiadając 1.608,30 dol. amer. w NBP Oddz. IV. O. Poznań —

które mogę wywieźć”.

Z kolei w podaniu o wydanie zezwolenia na wyjazd do

Kanady statkiem MS „Stefan Batory” (od czerwca do końca

sierpnia 1980 roku) Fiedler notuje: „Posiadam konto »A«

w NBP w Poznaniu, ul. Libelta i czerpię stąd dewizy na

pokrycie kosztów w Kanadzie dla mnie i mojej sekretarki —

pielęgniarki ob. Krystyny Dymaczewskiej”.

W autobiografii Wiek męski — zwycięski Fiedler

z wyczuwalną dumą podkreśla: „To chyba swoisty rekord;

dwadzieścia kilka moich wypraw w świat — z wyjątkiem tych

w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej — odbywałem

zawsze na własny koszt, czerpiąc środki z honorariów za

książki, i nigdy, ani razu nie korzystając z oficjalnej

subwencji”.
Z czasem relacje Fiedlera z Biurem Paszportowym staną się

tak dobre, że nie będzie nawet musiał się fatygować do

urzędu. We wrześniu 1980 roku z paszportem na wyjazd do

Afryki Zachodniej odwiedzą go w jego pracowni na placu

Wolności sam naczelnik Wydziału Paszportów, podpułkownik

Więtkiewicz, i starsza sierżant sztabowa Czesława Grodzka.

Czy Fiedler dał się złamać?

Wydaje się, że po wojnie Fiedler rzeczywiście potrzebował

powrotu do Polski. Na emigracji — zniechęcony awanturą

z Meissnerem — czuł się nad Tamizą coraz gorzej. Bez dwóch

zdań zależało mu na polskim, masowym czytelniku, a to

w realiach 1945 roku mógł mu zagwarantować tylko wydawca

z Polski Ludowej. Fiedler czuł, że pozostając za granicą, nie

zrobi kariery. Poszedł więc na układ z Borejszą i poniekąd

z całym systemem. Nie przewidział (ale czy mógł w ogóle

przewidzieć?), że dobre wiatry i mocny protektor szybko

przeminą i trafi do komunistycznej zamrażarki. Polska do

1947– –1948 roku mogła mu się jeszcze wydawać względnie

bezpieczną przystanią, mimo coraz bardziej represyjnego

ustroju. Ostatecznie głód pisania i głód podróży okazały się

silniejsze niż jakiekolwiek obawy. Nie był zresztą jedynym

pisarzem, który wrócił nad Wisłę.

Szansę powrotu do podróżowania po świecie opłacił

„zgniłymi kompromisami” z Polską Ludową. Dzięki

Putramentowi pojechał na propagandową objazdówkę po

Gruzji, potem wybrał miły władzy kierunek (Wietnam),

w końcu przystał na „polecenie obywatela premiera

Cyrankiewicza” i pojechał do Afryki. Z czasem rosnąca

sympatia włodarzy PRL zaczęła mu sprawiać niemało


satysfakcji i dała względną swobodę ruchów. Aż w końcu mógł

już sam decydować, dokąd chce pojechać.

Czy system go złamał? Śledząc stosunkowo nieliczne zmiany

dokonywane przez niego w początkach lat pięćdziesiątych

w redagowanych na nowo przedwojennych książkach, można

dojść do wniosku, że na pewno go nagiął. Fiedler był jednak

świadomy tego, co robi. Starał się minimalizować koszty. Stąd

nie wszystkie przykrawane do nowej rzeczywistości książki

spodobały się socrealistycznym recenzentom. Zresztą książki

zafascynowanego egzotyką i kolonialnym światem pisarza

zwyczajnie nie nadawały się na flagowe okręty rewolucji.

Czytelnicy w Polsce byli szczęśliwi, że Fiedler wrócił. Jako

człowiek i jako autor. A cena powrotu? Znali ją zapewne tylko

nieliczni.

[2] Cytat za: Oskar Jernas, Arkady Fiedler. Człowiek bez paszportu.
ROZDZIAŁ 7

NIEPOSKROMIONY APETYT
Arkady Fiedler znowu jest gwiazdą

„Zacny pan Arkady”, czyli obrazki z życia celebryty

W latach sześćdziesiątych popularność Fiedlera wciąż rośnie,

do jego willi w Puszczykowie przychodzą liczne listy od

czytelników, a nawet wierszyki, jak ten:

Nie ma w tym za grosz przesady,

Zna go każde polskie dziecię,

Bowiem zacny pan Arkady

Sławny jest po całym świecie.

Różne ludy, różne kraje —

Naoglądał w życiu tyle —

Tańce, folklor i zwyczaje

Faunę, florę i… motyle.

Zawsze czerstwy, zawsze młody

Wciąż przemierza świat daleki

Aby poznać smak przygody —

Tam gdzie palmy i gdzie smreki.


Fiedler staje się bohaterem szeroko rozpowszechnianych

żartów. „Szpilki” z 2 października 1960 roku zamieszczają

w dziale „Anegdota” taki oto kawałek:

Arkady Fiedler, znany z głębokiego szacunku dla każdej złotówki, widzi na

jednej z ulic grupkę robotników.

— Co panowie tu robicie?

— Będziemy kładli szyny tramwajowe.

— Długo to potrwa?

— Około trzech tygodni.

— Aha! — zastanawia się Fiedler. — To raczej wezmę taksówkę…

Słynie również z czarnego humoru. Gdy w trakcie wieczoru

autorskiego jedna z czytelniczek pyta go o zakątek, do którego

jeszcze nie dotarł, odpowiada bez namysłu:

— Moja mogiła.

„Charakterystyczna sylwetka Arkadego Fiedlera znana jest

poznaniakom doskonale. Wysoki, szczupły, długonosy,

ruchliwy, niezwykle żywe, jasne oczy, ubiór z daleka

wyróżniający go z ulicznego tłumu, zimą czarny beret, żółta

»budrysówka«, latem marynarka-wdzianko ze sztruksu bądź

zamszowa kurtka. Przez ramię przewieszona nieodłączna

skórzana torba. Z zasady nie nosi krawatu ani cienkich

koszul, lecz miękkie i kolorowe koszule flanelowe. Widać od

razu, iż ten człowiek nie dba o modę, idzie mu o to, by być

ubranym wygodnie i praktycznie. Właściwie na pierwszy rzut

oka można by powiedzieć, że to podróżnik” — tak pisarza

widzi w 1964 roku Mieczysław Skąpski, dziennikarz „Głosu

Wielkopolskiego”.

Fiedler słynie z ciętego języka i świetnie sobie radzi

w kontaktach z mediami. Potrafi opowiadać o swoich


wyprawach szeroko albo zwięźle, w zależności pod potrzeb.

Jak w tym wywiadzie dla „Kuriera Szczecińskiego”:

— Jakie uczucia nawiedzają pisarza, gdy jego książki osiągają milion nakładu?

— Niewyraźne.

— Pana ideał pisarza?

— Marco Polo.

— Jaka jest najbardziej niezbędna rzecz w podróży?

— Dawniej była szczoteczka do zębów, obecnie — „błogosławieństwo”

ministra finansów.

— Czy odczuwa Pan tzw. Reisefieber?

— Nie. Nigdy nie mam na to czasu.

Jest mistrzem autopromocji. Jak potrafi grać

z dziennikarzami, wzmagając zainteresowanie swoją

twórczością, najlepiej pokazuje jego spotkanie z dziennikarką

„Ilustrowanego Kuriera Polskiego” po powrocie z Brazylii

i Gujany Brytyjskiej wiosną 1964 roku. Pisarz kładzie przed

nią na stół jakiś przedmiot, zapakowany w szary papier.

— Jeśli pani zgadnie, co jest w tej paczce, jej zawartość

będzie należała do pani — zapowiada, popijając kawę.

Dziennikarka podchodzi do tajemniczego pakunku

z rezerwą: „Bo może jest w niej, powiedzmy, zasuszony wąż

albo pająk, lub jakieś inne straszydło przywiezione z Brazylii?

Arkady Fiedler, jak twierdzą jego przyjaciele, jest przecież sam

pełen niespodzianek i lubi robić niespodzianki innym”.

Gdy okazuje się, że w paczce znajduje się piękny naszyjnik

z brazylijskich owoców, Fiedler puentuje z uśmiechem na

twarzy:

— Proszę nie przestraszyć się tego naszyjnika. W paciorkach

znajdują się larwy, które czasami lubią wychodzić na spacer,

a jeżeli są w dobrym humorze — zamieniają się w motyle”.


Takie anegdoty budują legendę „zacnego pana Arkadego”.

Nic dziwnego, że wszelkie kiermasze książki z udziałem

Fiedlera cieszą się ogromny powodzeniem, a do jego stoiska

ustawiają się długie kolejki. Czytelnicy potrafią stać w nich

nawet trzy godziny, byle tylko zdobyć jego autograf.

„Przy Fiedlerze ruch największy” — relacjonuje 29 września

1974 roku „Życie Literackie” z Dni Książki w Poznaniu. „Prosi

o autografy młodzież, proszą rodzice. Dwie ogromnie pracowite

godziny. Nieskończona ilość rozdanych autografów”.

O spotkanie autorskie proszą go czytelnicy z każdego

zakątka kraju. W grudniu 1961 roku o rozmowę podróżnika

z funkcjonariuszami zabiega nawet Komenda Wojewódzka

Milicji Obywatelskiej w Poznaniu. Gdy sławny globtroter

wyraża zgodę, uradowani milicjanci wyznaczają termin

spotkania na 18 stycznia 1962 roku. Ma się odbyć w Domu

Kultury MO. „W proponowanym przez nas dniu przyjedziemy

po Obywatela osobiście” — piszą funkcjonariusze.

W przedświąteczną niedzielę 19 grudnia 1971 roku Fiedler

— wówczas liczący sobie już 77 lat — bije kolejny rekord:

przez cztery bite godziny podpisuje blisko tysiąc swoich

książek podczas spotkania z czytelnikami w Księgarni

Literackiej w Poznaniu. „Jest to najpiękniejszy sprawdzian

stale rosnącej popularności Pana książek” — kieruje do niego

list z podziękowaniami Jerzy Mądrzak, kierownik księgarni.

I dodaje: „Z nie mniejszym podziwem obserwowaliśmy Pańską

fizyczną wytrzymałość, był to ogromny wysiłek i niejeden

Pański młodszy kolega nie wytrzymałby takiego napięcia”.

Tajemnicę stałej popularności Fiedlera wśród czytelników

rozszyfruje w latach siedemdziesiątych Krystyna Goldbergowa,

redaktorka w Iskrach. „Czytelnicy — i przed pół wiekiem,

i dzisiaj — wiedzą, że znajdą w jego książkach nie tylko

egzotykę, która jest dla każdego wciąż poszukiwaną ucieczką


od codzienności, ale także: dobry sposób na życie” — zauważa

na łamach „Kultury”. „Ten sposób to umiejętność patrzenia

przez różowe okulary: dostrzeganie rzeczy pięknych i dobrych,

a odrzucanie brzydkich i złych, przekonanie, że wszyscy ludzie

— niezależnie od koloru skóry — są równi, wiara w dobroć

człowieka, a przede wszystkim pewność, iż harmonijne

współżycie z przyrodą, wrażliwość na jej piękno udoskonalić

mogą każdego. Czy świat jest na pewno taki, jaki chce go

widzieć pisarz? Na pewno nie: jest bardziej złożony,

wielowymiarowy, niejednolity i, po prostu, gorszy. Ale o ileż

byłby smutniejszy, gdyby zabrakło w nim słonecznych,

rozświetlonych wizji Arkadego Fiedlera?” — pyta Goldbergowa.

Inaczej widział to w 1969 roku Feliks Fornalczyk, publicysta

„Głosu Wielkopolskiego”: „Jedno, co nie ulega zmianie

w książkach Fiedlera, to to, że zna gusty swych czytelników

i stara się nade wszystko serwować im odpowiednio

przyrządzoną mieszankę wrażeń, pikantnych ciekawostek,

aktualnych dygresji krajowych, sexu itd. Czytelnicy lubią tego

typu opowieści ludzi bywałych w świecie; stanowi to dla nich

kompensatę własnych niespełnionych marzeń, zwłaszcza jeśli

te opowieści potrafią stworzyć chociaż pozory szczerości,

poufałości i swojskości”.

Analiza dokumentów osobistych pisarza i relacji prasowych

z jego spotkań autorskich nasuwa prosty wniosek: w przaśnej

Polsce epoki Gomułki Fiedler jest celebrytą. Prasa śledzi

każdy jego krok, słowo, zamiar. Dziennikarze prześcigają się

w pisaniu o jego nowym wyjeździe i nowej książce. Wraz

z nimi ekscytuje się rozgorączkowana publiczność. Nie tylko

zresztą w Polsce. Do willi pisarza przy ulicy Słowackiego

w Puszczykówku przychodzą nawet listy od pionierów z ZSRR

i NRD. Fiedler stara się odpisywać, zdarza mu się doradzać

przyszłym podróżnikom, którzy chcą brać z niego przykład.


„Wcześnie zaczyna ćwiczyć, kto chce zostać mistrzem” — pisze

do Leopolda Kuchnberga z Hollsteitz w NRD, który deklaruje,

że chce zostać badaczem przyrody. „A więc zbieraj pan

skrzętnie motyle i owady. Jeśli podejdzie pan do tego z sercem,

znajdzie pan coraz więcej radości i coraz to nowe, cudowne

odkrycia”.

Udziela dziesiątków wywiadów. Stale jest pytany o podróże

i o hobby. „Przebywanie wśród dzikich w tropikalnej puszczy,

którzy są szlachetniejsi od ludzi otaczających mnie w Polsce”

— odpowiada przekornie dziennikarzowi „Życia Literackiego”

w lipcu 1958 roku. „O ile chodzi o inne sprawy, lubię

odkrywać polne kwiaty w każdej formie”.

„W tym momencie Arkady Fiedler zaśmiał się szatańsko

i zaciął się przy goleniu, które poprzedza każde interesujące

wieczorne spotkanie” — kończy swój tekst w „Życiu

Literackim” Jerzy Horodyński.

Fiedler może (prawie) wszystko

O sile popularności Fiedlera przekonuje się na własnej skórze

kontroler biletów z ekspresu relacji Kraków — Poznań, którym

pisarz wraca w marcu 1970 roku do domu.

Głośny incydent zaczyna się od tego, że Fiedler, pasażer

z miejscówką na wagon klasy drugiej, spotyka w Warsie

przyjaciela, a potem przesiada się na moment do przedziału

w pierwszej klasie, którą podróżuje jego wdzięczny

interlokutor. Miłą pogawędkę przerywa im mało uprzejmy

kontroler. Gdy odkrywa, że Fiedler jedzie nie na swoim

miejscu, nakazuje mu zapłacić karę w wysokości 43,20

złotych za przejechany w wyższej klasie odcinek Tarnowskie

Góry — Kluczbork. Za pisarzem wstawiają się inni


współpasażerowie pierwszej klasy, ale kontroler okazuje się

nieugięty. Fiedler musi zapłacić.

Zaraz po powrocie do Poznania odwołuje się od kary. W liście

skierowanym bezpośrednio do ministra kolejnictwa skarży się

na kontrolera, rewidenta nr 415. „Jego pryncypialna oschłość

robota i bezduszność w pełnieniu obowiązków wzbudziła

antypatię, wręcz wrogość do mundurów naszych kolejarzy

wśród wszystkich podróżnych, będących świadkami zajścia” —

argumentuje. Skutecznie. Choć ministerstwo przyznaje, że

kontroler miał podstawy, by wymierzyć pisarzowi karę,

w kwietniu 1970 roku Biuro Kontroli Dochodów

PKP w Krakowie czuje się w obowiązku poinformować

Fiedlera, że PKP zwróci mu przekazem pocztowym pobraną od

niego kwotę. O pozytywnie rozpatrzonej reklamacji

poinformuje Fiedlera osobiście dyrektor Biura Kontroli

Dochodów PKP, magister Kazimierz Jarząbek.

Fiedler jest na tyle popularny i uwielbiany przez Polaków, że

musi uważać, co publicznie zapowiada. Kiedy w styczniu

1958 roku na łamach „Głosu Wielkopolskiego” nieopatrznie

wspomina o tym, że szykuje się do wyprawy do Kanady

i poszukuje towarzysza podróży, którego weźmie na swój

koszt, dopiero się zaczyna! Na jego adres przychodzi kilkaset

listów, telefon się urywa, a willa Fiedlera przeżywa oblężenie.

Jeden z chętnych na wspólną wyprawę za ocean przyjeżdża

specjalnie aż z Dolnego Śląska do Zakopanego, gdzie pisarz

wypoczywa, by osobiście zapewnić go, że będzie najlepszym

kompanem w Kanadzie. Zgłasza się nawet rezolutna,

atrakcyjna siedemnastolatka. Jest niezwykle pewna swego,

nawet nieźle zna angielski, ale kiedy Fiedler pyta ją, czy ma

zgodę rodziców, spieka raka.

— Ale niech mnie pan weźmie do Kanady! — błaga.


Bezskutecznie. Do Kanady pojedzie z Fiedlerem ceniony

fotograf Witold Chromiński.

Znowu pachnie żywicą, czyli powrót do Kanady

Ekipa Władysława Gomułki akceptuje już to, że Fiedler nie

należy do partii, i nie robi mu trudności w wyjazdach. Z każdą

kolejną wyprawą coraz mniej jest ideologicznych oczekiwań

wobec autora, Fiedler może wreszcie wyjeżdżać tam, dokąd

chce, a nie tam, gdzie kierują go władze. Wraca na wydeptane

przed wojną ścieżki. Na przykład do Kanady.

O ponownej wyprawie do tego kraju Fiedler myśli od dawna.

Intensywne przygotowania rozpoczyna już w 1959 roku.

Studiuje literaturę, zabiega o możliwość zakupu dewiz za

pośrednictwem Ministerstwa Kultury i Sztuki, w Ministerstwie

Żeglugi stara się o ulgowe bilety na pokład „Stefana Batorego”,

przygotowuje sprzęt wędkarski i fotograficzny. Koresponduje

też z kanadyjskimi przyjaciółmi i polskimi dyplomatami.

Składa kolejny raz wniosek o paszport.

Zachowała się korespondencja Fiedlera z „obywatelem

ministrem kultury i sztuki Tadeuszem Galińskim”. Pisarz

otrzymuje zgodę na zakup 3 tysięcy dolarów kanadyjskich

i prosi o dofinansowanie wyjazdu fotografa Witolda

Chromińskiego, którego proponuje na swojego towarzysza

podróży. „Przed mniej więcej dziesięcioma dniami rozgłośnia

moskiewskiego radia podawała w języku polskim, że Gorąca

wieś Ambinanitelo wychodzi po rosyjsku w nakładzie 200 000

egzemplarzy. Mam ambicję, ażeby przyszła książka o Kanadzie

doznała w ZSRR co najmniej podobnego powodzenia.

W każdym razie obrany przeze mnie temat na pewno


zainteresuje młodzież radziecką” — przekonuje sprytnie

„obywatela ministra” Arkady Fiedler.

Mimo to ministerstwo pozostaje nieugięte. Fiedler

i Chromiński muszą zmieścić się w przyznanej już pisarzowi

puli 3 tysięcy dolarów kanadyjskich.

Chromiński wpada Fiedlerowi w oko dzięki publikowanym

w „Dookoła Świata” zdjęciom z wyprawy do Afryki

w 1959 roku. Pisarz zaprasza go do Poznania, poznają się

bliżej. Za ocean wyruszają razem w końcu maja 1961 roku na

pokładzie „Stefana Batorego”. Po osiągnięciu Ameryki przez

Ontario, Albertę i Kolumbię Brytyjską docierają do Terytorium

Północno-Zachodniego. Pokonują w sumie 16 tysięcy

kilometrów — samolotem, samochodem, łodzią i na własnych

nogach. Fiedler podziwia bizony, łowi czterdziestokilogramowe

szczupaki i poznaje Indian z prowincji Ontario. Spotykają się

z Polonią w Calgary, w prezencie od polonusów otrzymują

białe kowbojskie kapelusze. W Forcie Wiliam Fiedler odwiedza

Leonarda Ramczykowskiego, nauczyciela w indiańskiej szkole.

To Kanada pachnąca żywicą — jeszcze na długo przed wojną

— sprawiła, że wraz z żoną znalazł się w kraju klonowego

liścia. Dlatego zaprosili pisarza do siebie. Dzięki ich pomocy

poznaje lasy prowincji Ontario.

Wędrówkę pary Polaków po Kanadzie bacznie śledzi polska

prasa. „Zobaczyłem i zbadałem wszystko to, co zamierzałem.

A więc byli i Indianie, i bizony, niedźwiedzie i szczupaki-

olbrzymy. Nie było tylko Eskimosów, do których ostatecznie

nie dotarłem. Ale wobec zebranego bogatego materiału nie

było mi to już potrzebne” — zwierza się Fiedler „Dziennikowi

Bałtyckiemu” w drodze powrotnej do Polski.

Fiedler i Chromiński wracają do kraju „Batorym” we

wrześniu 1961 roku. Przywożą niemal 2 tysiące czarno-

białych zdjęć, a także barwnych negatywów i przezroczy.


Wiozą też bogaty materiał filmowy (kilkaset metrów taśmy).

Fiedler najcenniejsze rzeczy ma jednak w trzech zapisanych

podczas wyjazdu notesach. To dzięki nim między

październikiem 1961 a grudniem 1962 roku pisze książkę pod

tytułem I znowu kusząca Kanada. W wieku sześćdziesięciu

ośmiu lat czuje się znowu wolny, mogąc opisywać Indian

Odżibuejów i żyjących w Kanadzie Polaków.

Sława Fiedlera pomaga mu w pracy. W czerwcu 1962 roku

ambasador Kanady w Polsce przekazuje mu prezent:

dwanaście książek od rządu kanadyjskiego, które „mogą się

przydać przy opracowaniu własnej książki”.

Trzy lata później I znowu kusząca Kanada ukazuje się dzięki

Państwowemu Wydawnictwu Iskry w trzydziestotysięcznym

nakładzie. Nowy tytuł rozchodzi się w trzy tygodnie,

a w plebiscycie „Głosu Pracy” na najciekawsze nowości

zajmuje drugie miejsce — zaraz za Czy foka jest biała

Czesława Centkiewicza, o czym „towarzysza Fiedlera” (tak

określono pisarza w liście) informuje wicenaczelny „Głosu

Pracy” Władysław Frącz.

„Iście młodzieńcza werwa Fiedlera budzi zdumienie i podziw”

— zachwycają się recenzenci.

„Jakże chciałoby się wejść między potężne drzewa

północnoamerykańskiej puszczy, przebyć słynne Góry

Skaliste, stanąć oko w oko z łosiem, bizonem lub

niedźwiedziem grizli, przepłynąć jezioro o egzotycznej nazwie

Athabaska i wstąpić do Uranium City” — rozmarza się krytyk

czasopisma „Książki dla Ciebie”.

Kanadę kocha Fiedler szczególnie mocno. Wróci do niej

jeszcze w 1972 roku, z dwudziestosiedmioletnim wówczas

synem Radosławem, a potem jeszcze dwa razy: w 1975

i 1980 roku — z dwoma synami, Radosławem i Markiem.

W 1972 roku dotrze do prowincji Alberta i Quebecu. Znowu


wraz z nim podróżować będą Ramczykowscy — tym razem

w „ustronia północnego Quebecu” i do Indian Montagnais nad

jeziorem Świętego Jana.

Podczas tej podróży pisarz nabywa za 200 dolarów od Indian

Czarnych Stóp unikat: odręcznie spisane przez

przedstawiciela szczepu Nezpersów losy tej grupy z końca

XIX wieku. To pamiętnik Biegnącego Łosia, ukazujący okrutne

metody eksterminacji Indian przez Amerykanów. Dokument

stanie się podstawą książki Indiański Napoleon Gór Skalistych,

wydanej w 1982 roku. Arkady Fiedler napisze ją razem

z synem Markiem.

Tę wizytę szczególnie zapamięta też kanadyjska Polonia,

pisarz przywiezie bowiem ze sobą w darze tysiąc egzemplarzy

Kanady pachnącej żywicą i Ryby śpiewają w Ukajali. Na

autograf mogą liczyć w pierwszym rzędzie ci, którzy włączyli

się finansowo w dzieło odbudowy Zamku Królewskiego

w Warszawie.

Powrót na Madagaskar, czyli „okropne biustonosze”

W styczniu 1963 roku w holu pierwszego piętra Pałacu

Kultury w Poznaniu kłębi się tłum ciekawskich. Nic dziwnego

— na wystawie można obejrzeć wybór 180 hologramów

z niemal trzytysięcznego zbioru, który przywieźli ze sobą

z Kanady Fiedler i Chromiński.

Choć pisarz zapowiada wtedy wyprawę do Indonezji, los chce

inaczej. W latach 1963–1964 Fiedler odwiedza Brazylię

i Gujanę Brytyjską. W Brazylii spotyka się z przedstawicielami

tamtejszej Polonii, między innymi z literatem Wojciechem

Brezowiczem. Odwiedza też Manaos nad Amazonką, w którym

był już przed wojną. Dzięki życzliwości rządu Gujany po kraju


podróżuje samolotem, za darmo. Poznaje liczne plemiona, ale

prawdziwie zachwyca się Indianami z prymitywnego szczepu

Wai Wai. Pierwsze rozdziały nowej książki pisze już w kabinie

statku „Sienkiewicz”, którym wraca z Rio de Janeiro do Gdyni.

Nada jej tytuł Spotkałem szczęśliwych Indian (ukaże się

w 1968 roku). „Polubiłem ich, więcej: pokochałem ich” —

napisze z sercem o zaprzyjaźnionym plemieniu.

Czytelnicy są w siódmym niebie. Krytycy też, choć nie

wszyscy. Feliks Fornalczyk na łamach „Głosu Wielkopolskiego”

stwierdza: „Ostatnie książki Fiedlera nie dorównują pod

wieloma względami tym, które przywoził on z dawniejszych

podróży; nie inaczej jest również w przypadku Spotkałem

szczęśliwych Indian. (…) Nowa książka Fiedlera wskazuje aż

nadto wyraźnie, że nie wszystko go w tej Gujanie

emocjonowało; starał się przeto o podniety zastępcze, które są

zwykle zawodne”.

Fiedler zapamięta sobie krytykę Fornalczyka i w stosownej

chwili odpowie kontrakcją.

W 1965 roku wreszcie spełnia się jedno z największych

marzeń globtrotera. Po 27 latach wraca na ukochany

Madagaskar. Płynie tam, by — jak zapowiada — zderzyć

wyspę, którą zapamiętał z końca lat trzydziestych, z jej

najnowszym obliczem, a także odwiedzić Hieronima Obsta,

osiadłego tam Polaka, którego poznał podczas przedwojennej

wizyty. I wreszcie jeszcze jedno: zadaje sobie trud, żeby

odnaleźć i złożyć wizytę Kintanie, Malgaszce, która

zafascynowała go podczas przedwojennej podróży na wyspę

Beniowskiego.

Odwiedza też nowe miejsca, choć już nie wioskę

Ambinanitelo, w której posiadał dwie żony. „Wyprawa na

Madagaskar w pełni się udała” — raportował w drodze

powrotnej na łamach „Głosu Wielkopolskiego”. „Było moc


wrażeń i ciekawych przeżyć (blisko 200 stron zapisków

w notesie). Wyspa pozostała równie piękna jak dawniej,

Malgasze równie ujmujący, Malgaszki nic się nie zmieniły,

tylko wszystko teraz droższe, cholernie droższe. (…) Tłukłem

się po różnych wertepach w głębi wyspy, ale wszędzie zdrowie

znakomicie mi służyło, i tak niezmiennie do dnia dzisiejszego”

— pisze z satysfakcją siedemdziesięciojednoletni już

podróżnik.

Pokłosiem tej wizyty będzie książka Madagaskar, okrutny

czarodziej, wydana w 1969 roku. Są tu (znowu!) kształtne

Malgaszki, jest fauna i flora, piękno przyrody — ale i brzydota

wyspy.

„To już nie to, co było dawniej” — tak brzmi pierwsze zdanie

książki, które zawiera w sobie zasadnicze przesłanie

Madagaskaru. Fiedler z właściwą sobie przekorą udowadnia,

że wyspa i jej mieszkańcy zmienili się w ciągu niemal

trzydziestu lat nie do poznania: „A dziewczyny? Młodych było

stosunkowo mało na targowisku, ale wszystkie nieszczęsne

dziewoje nosiły okropne biustonosze, marnie skrojone

i zniekształcające im ciała. I znowu melancholijne

wspomnienie: ongiś, przed trzydziestu laty, z jak przyjemną

dumą ślicznoty tutejsze wystawiały na pokaz swe foremne

piersi!”.

Krytycy są podzieleni w ocenach nowej książki Fiedlera.

Niektórzy kręcą nosem.

„Trudno opędzić się refleksji, oglądając tę mozaikę

z odpowiedniej perspektywy, że jest ona tylko rzemieślniczo

poprawna, lecz w kompozycji brak polotu artysty” — ocenia na

łamach „Nowych Książek” Wojciech Giełżyński. Kompozycji

książki zarzuca chaos. „Jego Madagaskar… składa się

z tysięcznych okruchów. (…) Wszędzie są plemiona (…)

wszędzie są »jędrnopierśne dziewczyny«, przewijające się przez


co trzecią stronę książki Fiedlera, wszędzie są sfrustrowani

byli kolonizatorzy, wszędzie są krokodyle bądź inne zwierzaki

i wszędzie krajowcy wołają o bakszysz (…). Więc ten

Madagaskar, czym w końcu różni się od Senegalu, Jawy,

Cejlonu czy Filipin?” — pyta Giełżyński. Uczciwie podkreśla

wszakże, że książka zawiera też fragmenty znakomite, na

przykład te mówiące o losach białych w Madagaskarze po

upadku ery kolonializmu.

Kolejna wyprawa Fiedlera do Brazylii w 1971 roku i jego

zachwyty nad południowoamerykańskimi motylami opisanymi

w książce Piękna, straszna Amazonia to poza wspaniale

oddaną egzotyką miejsc także okazja do sentymentalnej

podróży w głąb samego siebie: do wspomnień o własnym ojcu,

z którym pisarz jako chłopiec uczył się znajomości motyli na

nadwarciańskich łęgach.

Słabość do motyli pozostanie Fiedlerowi do ostatnich lat

życia. Napisze o nich książkę Motyle mojego życia, pierwszą

część planowanej trylogii. Drugą część poświęci zwierzętom,

a trzecią — kobietom, z którymi zetknął się w swoim długim

życiu. Trudno dopatrywać się w tym zestawieniu jakiegoś

głębszego sensu — po prostu książki te były zredagowanymi

na nowo kompilacjami fragmentów jego wcześniejszych

książek. Choć dwie dalsze części tej trylogii złoży

w Wydawnictwie Poznańskim w latach osiemdziesiątych,

ukażą się dopiero po jego śmierci.

Między pasją i obowiązkami

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku pozycja Fiedlera na

krajowym rynku wydawniczym wreszcie się stabilizuje.

Rządzący nie wywierają już tak wielkiej presji jak dekadę


wcześniej, by nasączył swoją twórczość obowiązującą

ideologią. Wystarcza im okazywana co jakiś czas lojalność

i generalne opowiedzenie się po stronie Polski Ludowej.

Zdaje się, że Fiedler wypracował własny kod swoistego

porozumienia z władzą, który pozwolił mu na nowo realizować

swoje marzenia i pisać książki ze świata. To niewielkie, ale

znaczące passusy w jego twórczości, ukłony w stronę systemu

i jego wykładni — historii lub świata.

W wydanej w 1973 roku autobiograficznej książce Mój ojciec

i dęby Fiedler zamieszcza fragment o krwawo stłumionym

przez policję strajku poznańskich kolejarzy z 26 kwietnia

1920 roku. Historię tę opatruje cytatem z tablicy zawieszonej

za Polski Ludowej w miejscu wydarzeń: „W walce przeciw

zdradzieckiej, antynarodowej polityce rządów burżuazyjno-

obszarniczych w dniu 26 kwietnia 1920 roku przed Zamkiem

w Poznaniu w czasie manifestacji przeciwko napaści na

Związek Radziecki i dekretom głodowym padło 9 robotników

kolejowych (…). Cześć poległym w walce o pokój i prawa ludu

pracującego, synom poznańskiej klasy robotniczej”.

Pisząc o czasach Wielkiego Kryzysu, Fiedler opisuje

gospodarczy krach w sposób, który musiał być miły nie tylko

ówczesnej cenzurze: „W październiku na giełdzie w Nowym

Jorku pękły, niby wrzód jakiś, niedociągnięcia świata

kapitalistycznego i szelmostwo aferzystów, i amerykańska

katastrofa rozlała się na cały świat”.

Kreśląc obraz pierwszych lat wolnej Polski w Poznaniu po

1918 roku z perspektywy epoki Gierka, Fiedler często

dystansuje się od niektórych zjawisk charakterystycznych dla

okresu międzywojennego. Podśmiewa się z poczucia wyższości

kręgów ziemiańskich czy studentów z korporacji „Korona”, kpi

sobie z przejawów megalomanii ówczesnych polskich

wojskowych, zwłaszcza kawalerzystów. Nie pomija też głośnego


skandalu z 1923 roku, związanego z zastrzeleniem przez

oficerów 15. Pułku Ułanów Poznańskich w dansingu „Carlton”

Zdzisława Bilażewskiego. O ówczesnym dowódcy pułku,

pułkowniku Władysławie Andersie, Fiedler napisze: „(…)

stracił na długie lata kontenans i zyskał brawurę dopiero

w czasie drugiej wojny światowej, gdy oddawał się kopaniu

dołków pod generałem Sikorskim, a później, w Londynie,

rojeniom o wkraczaniu na białym koniu do Polski”.

Takie uwagi na pewno były miło widziane przez władze

i cenzurę.

Stać go też na autoironię. W wydanej w 1962 roku Nowej

przygodzie: Gwinei zamieszcza swoją rozmowę z griotem —

miejscowym kronikarzem, poetą i autorem paszkwili. Na

pytanie griota, czy on sam też jest kronikarzem, Fiedler

odpowiada skromnie:

— Jestem literatem, więc twoim kolegą.

— A więc i ty tworzysz hymny na cześć możnowładców? —

dopytuje griot.

— Staram się, jak mogę — odpowiada pół żartem, pół serio

pisarz. Żeby zaraz dodać: — Ale inni mają w tym o wiele

większą rutynę.

Kiedy w PRL wznowiono wydawanie Dywizjonu 303, edycję

z 1964 roku (powtórzoną w 1973) Fiedler opatrzył przedmową.

Zawarł w niej apel do Polaków, by wracali do Polski. „Gdybym

dziś miał od nowa pisać Dywizjon 303 (…) — dziś książce

dałbym inne zakończenie. Dotychczasowy apel do

Brytyjczyków, ażeby uczciwie i rozumnie patrzyli na naród

polski, uzupełniłbym prośbą o przyjazd nad Wisłę, Wartę

i Odrę i o naoczne stwierdzenie, że z tą samą dzielnością,

z jaką ongiś bronili frontu lotniczego nad Anglią, dziś cały

naród zabrał się do odbudowy i rozbudowy zniszczonej

ojczyzny i dzięki dobyciu w nowych warunkach społecznych


wszystkich sił, dotychczas po części bezużytecznie

drzemiących, stwarza dzieło budzące podziw w każdym nie

uprzedzonym obserwatorze” — podsumował Fiedler. I dodał:

„Poszedłbym jeszcze dalej: przecież Dywizjon 303 pisałem dla

Polaków, nie tylko dla cudzoziemców. Toteż serdecznie

wezwałbym wszystkich rodaków rozproszonych po świecie do

zobaczenia jedynego miejsca, gdzie oddycha się własnym

powietrzem pod własnym niebem na własnej glebie, gdzie

własnym językiem porozumiewa się z bracią, buduje się

własne, jedyne szczęście i wykuwa własny los dla siebie

i swych dzieci — czego żaden inny kraj, choćby nie wiem jak

zamożny i gościnny, nam dać nie może”.

Dalej Fiedler wzywa rodaków z zagranicy, by „nie głuszyli

głosu swego serca i uświadomili sobie, czym jest ojczyzna i co

im dać może”. Władze PRL mogły tylko przyklasnąć.

Marzec ’68. Nie popuszczać cugli podżegaczom!

— Nie pamiętam żadnego publicznego wystąpienia Fiedlera.

Miał opinię samotnika, krążącego najczęściej pieszo w okolicy

placu Wolności albo w Puszczykowie — przyznaje Adam

Kochanowski, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych

dziennikarz kulturalny Polskiego Radia i TVP.

Ma rację: w czasach Gomułki i Gierka pisarz rzadko

angażuje się politycznie. Nie ma legitymacji Polskiej

Zjednoczonej Partii Robotniczej, wystarcza mu członkostwo

w Związku Literatów Polskich.

W listopadzie 1971 roku, indagowany przez partyjną „Gazetę

Poznańską” o stosunek do rozpoczynającego się VI Zjazdu

PZPR, Fiedler ucieka w bok — rozwodzi się nad niską jakością


i wydajnością pracy w Polsce. „Uczmy się kochać pracę” —

proponuje.

Ale przed wyborami do Sejmu w 1965 roku w wypowiedzi dla

tej samej „Gazety Poznańskiej” poszedł o krok dalej. Pytany

przez dziennikarkę o to, czy przed wyjazdem na Madagaskar

zdąży wziąć udział w wyborach, odpowiada: „Jakże mógłbym

wyjechać przed tym dniem? Ze wszystkich podróży powracam

zawsze do kraju na wybory. (…) Mam silne poczucie więzi

z narodem. Nie ma innej drogi niż ta, którą reprezentuje

polityka partii i rządu. I za tym oddaję swój głos”.

Piotr Frydryszek, w latach osiemdziesiątych związany

z opozycją demokratyczną między innymi jako

współpracownik Radia „S”, doskonale znał sposób działania

PRL-owskich mediów:

— Najprawdopodobniej to nie Fiedler zgłaszał się do jednej

czy drugiej gazety, raczej dzwonili do niego szefowie

poszczególnych redakcji albo ktoś z komitetu wojewódzkiego

partii, odpowiedzialny za kulturę. „Towarzyszu Fiedler, taka

sprawa, idą wybory i dobrze by było, gdybyście zajęli

stanowisko” — mówił. I Fiedler wiedział, jakie stanowisko

zająć. Bo inne stanowisko oznaczało zakaz wyjazdów.

— Niektórzy jednak potrafili odmówić — zwracam uwagę.

— Ale on nie odmawiał — podkreśla Frydryszek. — Tych,

którzy odmawiali, władza szykanowała. A spolegliwych

licencjonowała. Klasycznym przykładem jest tu Stefan

Stuligrosz [twórca i dyrygent chóru „Poznańskie Słowiki”,

który miał swoją pozycję i był związany z Kościołem. Choć do

pewnego momentu nie był związany z opozycją. Władza

potrzebowała takich ludzi i Fiedler też był jej potrzebny. Mieli

co prawda swojego pisarza, Eugeniusza Pauksztę, który był

sercem i duszą po ich stronie. I mieli Czesława

Chruszczewskiego, sekretarza partii i kierownika redakcji


literackiej w Polskim Radiu. Ale doskonale wiedzieli, że to nie

był ten kaliber. Dla środowisk nieprzyjaznych czy

dystansujących się od nich potrzebni byli właśnie tacy jak

Arkady Fiedler.

Jeszcze dalej idzie Fiedler w marcu 1968 roku. Sądząc z jego

reakcji, śledzi studenckie protesty marcowe na polskich

uczelniach wywołane zdjęciem ze sceny warszawskiego teatru

Dziadów w reżyserii Kazimierza Dejmka. Pewnie wie o pobiciu

żaków w Warszawie czy Poznaniu. Słucha też zapewne

słynnego wystąpienia Władysława Gomułki w Sali

Kongresowej z 19 marca. Towarzysz „Wiesław” rozkręca

antysemicką histerię, której następstwem będzie fala zwolnień

z pracy Polaków pochodzenia żydowskiego i masowe wyjazdy

polskich Żydów za granicę.

10 kwietnia 1968 roku „Gazeta Poznańska”, organ PZPR,

publikuje w ramce list Arkadego Fiedlera do redakcji. Zajmuje

niemal ćwierć kolumny. „Dla uczciwego Polaka i rzetelnego

patrioty nie może ulegać wątpliwości zupełna słuszność tego,

co powiedział I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka” —

pisze Fiedler do czytelników gazety. „Przekonany jestem, że

miliony Polaków słuchało jego trafnych słów w radio

i w telewizji i czytało je w gazetach zarówno z wielkim

zrozumieniem, jak i z serdecznym przyjęciem. Władysław

Gomułka przemawiał Polakom do serca i do rozumu. Chodziło

o przygwożdżenie warcholstwa tych wichrzycieli, którzy okazali

się wrogami nie tylko Polski Ludowej, lecz i Polski w ogóle

i Polaków”.

Fiedler przypomina, że Rzeczpospolita szlachecka za swoje

„warcholstwo” zapłaciła utratą państwa. „Dziś tym bardziej nie

stać nas na to, by cugle popuszczać podżegaczom” —

tłumaczy pisarz i ostrzega, że „tylko wierna przyjaźń i uczciwy


sojusz z silnym sąsiadem na wschodzie daje nam jedyną

rękojmię, że nie dojdzie do nowego Września”.

Fiedler zdaje się szczerze wierzyć w enigmatyczne

zapewnienia Gomułki, zapowiadającego dyskusje

o „demokracji, wolności słowa, praworządności oraz

twórczości naukowej”. Chwali go za szczerość: „Odważne

wyjawianie prawdy także o własnych minusach i o sprawach

wstydliwych budzi zawsze zaufanie u ludzi dobrej woli,

a wrogom wytrąca demagogiczną broń z ręki”.

Fiedler nie zauważa, że 19 marca 1968 roku towarzysz

„Wiesław” zaatakował z mównicy środowisko pisarzy, Stefana

Kisielewskiego, Pawła Jasienicę i Związek Literatów Polskich.

Choć pisarz z Puszczykówka jest członkiem ZLP, zdecydowanie

stoi po stronie sekretarza partii.

Gomułka nigdy nie zrealizuje swoich zapowiedzi, w które

uwierzył Fiedler. Dwa lata później straci władzę na rzecz

sekretarza ze Śląska, bardziej elastycznego Edwarda Gierka.

— W marcu 1968 roku wielu poznańskich pisarzy było

kompletnie pogubionych. To propagandowe hasło: „Pisarze do

piór” wydawało się takie konkretne i proste. Ludzi pokroju

Stanisława Barańczaka można tu było policzyć na palcach

jednej ręki — komentuje Bronisław Kledzik, wówczas redaktor

w Wydawnictwie Poznańskim. — Marzec to były wystąpienia

ludzi młodych. Ci ze starszego pokolenia się nie angażowali.

Jestem absolutnie przekonany, że Fiedler trzymał się od tego

z daleka, a jak mógł jeszcze władzy podkadzić, że dobrze robi,

to na pewno to uczynił.

Argumentu o syjonistach Fiedler użyje niespodziewanie we

wrześniu 1968 roku, gdy będzie spierał się z redaktorami

Wydawnictwa Poznańskiego o książkę Madagaskar, okrutny

czarodziej. Gdy cenzura zaproponuje mu wycięcie fragmentu

odnoszącego się do postaci Oskara Altmanna, wiedeńskiego


Żyda spotkanego przez podróżnika na afrykańskiej wyspie (nie

znamy oryginalnego brzmienia tekstu, prawdopodobnie

chodziło o potoczną opinię o biedzie panującej rzekomo

w Polsce), Fiedler odpisuje: „To, co cenzura chce skreślić, jest

typowym poglądem syjonistów, więc nie widzę powodu, żeby to

wykreślać. Pozwalam sobie przypomnieć, że syjoniści na

całym świecie wciąż obrzucają Polskę i Polaków błotem”.

Czy Fiedler był antysemitą? Legendarny dowódca Dywizjonu

303 i przyjaciel Fiedlera Witold Urbanowicz w napisanym po

śmierci pisarza wspomnieniu zauważył, że w czasie wojny

Fiedler oskarżany był w Anglii o antysemityzm przez „tak

zwaną klikę intelektualistów” w polskim rządzie (tak według

Urbanowicza mówił o nich sam Fiedler). Niewykluczone, że

było to pokłosie sporu honorowego z Terleckim i Meissnerem.

„To są ci, którzy mieli się bardzo dobrze w Polsce, nie orząc

i siejąc. I tu zorganizowali się, obsiedli różnego rodzaju

posadki po tak zwanych ministerstwach, nie mając nic do

roboty z wyjątkiem brydża i plotkowania. Atakują mnie za

antysemityzm. Powiedziałem im, że są przecież pochodzenia

żydowskiego i powinni być z tego zadowoleni, bo historia

Żydów jest bardzo stara. I powiedzenie, że są Żydami, to wcale

nie jest antysemityzm. Udowodniłem im, że to właśnie oni

produkują wszelkiego rodzaju dowcipy i historyjki o Żydach,

nie zawsze w dobrym stylu. I że Polska przyjęła Żydów, kiedy

inne kraje pozbywały się ich. I że raczej należy wziąć pod

uwagę, że wielu Żydów jest antypolskich właśnie przez te

kłamstwa, jakoby Polacy byli antysemitami” — tłumaczył

Fiedler Urbanowiczowi podczas pobytu w Anglii.

„I tak faktycznie było” — podsumował to wspomnienie

słynny pilot. „W polskim rządzie w Londynie było wielu Żydów

na wysokich stanowiskach, średnich i niższych. Wśród nich


wielu młodych, którzy nie służyli w Polskich Siłach Zbrojnych,

więc żołnierz walczący mało ich obchodził”.

Wygląda na to, że Fiedler miał w czasie wojny jakieś spięcia

z Polakami pochodzenia żydowskiego w Londynie. Nie wiemy

jednak, na jakim tle. W jego dwóch autobiograficznych

książkach nie widać żadnych antyżydowskich uprzedzeń.

A zachowanie Fiedlera w marcu 1968 roku? Wygląda na

czysto koniunkturalne. Najwyraźniej uznał, że w napiętej

atmosferze Marca należy zabrać głos. Że trzeba znowu się

określić. Może ktoś z prasy zadzwonił z propozycją, a może

Fiedler chciał zaistnieć z własnej woli — tego nie sposób już

ustalić. A że mówił rzeczy miłe Gomułce? Cóż, przed nim były

przecież kolejne wyprawy.

Darowizna na Centrum Zdrowia Dziecka

Na zdjęciu z 1 maja 1966 roku widać Arkadego Fiedlera

w drugim rzędzie kolumny pochodu utworzonej przez

członków Związku Literatów Polskich. Idzie dostojnie,

w prochowcu ulicą Czerwonej Armii (dziś poznański Święty

Marcin). Za nim, na fasadzie gmachu Akademii Muzycznej,

wiszą transparenty opiewające polsko-radzieckie braterstwo

broni spod Lenino.

Nie utyskuje publicznie na prozę życia w socjalizmie. Może

dlatego, że równie często żyje poza granicami PRL. W ankiecie

„Trybuny Ludu” z września 1968 roku, którą — jak zaznacza

— uważa za „rzecz zbędną”, wyznaje: „Staram się w życiu tak

urządzać, żeby właściwie nie tracić wcale czasu. Ktoś zapyta:

A na przykład kolejki po bułgarskie winogrona? Ja: Rezygnuję

z winogron, w takiej sytuacji zawsze wolę polskie jabłka”.


Nie uchyla się od udziału w życiu publicznym. Wspiera te

inicjatywy, które uważa za sensowne — i ma gest (który lubi

szeroko nagłośnić).

29 lutego 1968 roku na biurko doktora Jerzego Ziołka,

ówczesnego dyrektora i redaktora naczelnego Wydawnictwa

Poznańskiego, trafia list od Fiedlera. Pisarz komunikuje

w nim, że za „rzecz godną najgorętszego poparcia” uważa

inicjatywę budowy w Warszawie Instytutu „Pomnik —

Centrum Zdrowia Dziecka”, „zapoczątkowaną przez koleżankę

Ewę Szelburg-Zarembinę, a tak skutecznie podjętą obecnie

pod wysokim protektoratem Marszałka Polski Mariana

Spychalskiego”.

„Poczuwam się do miłego obowiązku, by zakomunikować

Panu Dyrektorowi, że rezygnuję na rzecz powyższego Pomnika

— Centrum Zdrowia Dziecka z całkowitego honorarium, jakie

mam otrzymać za XIII wydanie mej książki Dywizjon 303,

wydawanej w tym roku przez Wydawnictwo Poznańskie

w wysokości nakładu 100 000 egzemplarzy” — deklaruje

Fiedler. „Byłbym wdzięczny, gdyby Dyrekcja Wydawnictwa

Poznańskiego zechciała przekazać Komitetowi Pomnika —

Centrum Zdrowia Dziecka powyższe honorarium”. Podobne

w treści pismo Fiedler wysyła do samego marszałka

Spychalskiego, przewodniczącego komitetu honorowego

budowy szpitala.

Jeszcze tego samego dnia dyrektor Ziołek informuje

osobnym pismem o geście pisarza I sekretarza Komitetu

Wojewódzkiego partii i członka KC, towarzysza Jana Szydlaka.

Wysokość darowizny Fiedlera Ziołek określa w nim na „około

120 000 zł”. Wkład Arkadego Fiedlera w budowę szpitala jest

więc znaczący.
Lawina zaszczytów

Na Fiedlera spada deszcz nagród. Już w lutym 1958 roku

w rocznicę wyzwolenia miasta w Sali Lubrańskiego

poznańskiego uniwersytetu otrzymuje ponownie Nagrodę

Literacką Miasta Poznania. Podczas swojego wystąpienia

wspomina enigmatycznie, bez podania nazwiska, o „swoim

poznańskim koledze neoficie”, który w 1950 roku chciał go

wraz z UB „wsadzić do ciupy”.

— Że poznański kolega po piórze okazał się fałszywym

prorokiem i że UB dało mi spokój, zawdzięczam po prostu

komuś potężnemu i wpływowemu, który zdecydowanie stanął

po mej stronie: zawdzięczam wielotysięcznej rzeszy

czytelników mych książek, a zwłaszcza czytelników wśród

młodzieży — mówi Fiedler, zbierając burzę oklasków.

Nawiązując do niedawnych jeszcze trudności, dodaje: —

Wierzę, że prędzej czy później, raczej prędzej, nastanie

w Polsce znowu atmosfera pisania dobrych książek.

Kto miał chcieć w 1950 roku wsadzić Fiedlera „do ciupy”?

Bronisław Kledzik przypuszcza, że chodzi zapewne o jednego

z partyjnych pisarzy. Przyznaje, że taka sytuacja mogła mieć

miejsce:

— Jeśli ktoś tak jak Fiedler wrócił wtedy do kraju w pełni

zachodniej chwały, to jak to się mogło mieścić w glorii

wschodniej, komunistycznej? Ktoś, kto tak pisał, z pewnością

oczekiwał na miejsce przy stole prezydialnym.

Marek Fiedler potwierdza:

— Ojciec podejrzewał, że donosi na niego jeden z pisarzy

partyjnych. Nazwisko? Nie zdradzę, nie ma sensu do tego

wracać i robić przykrość rodzinie.

Pisarz po raz kolejny okazuje gest. Całą kwotę nagrody,

w sumie 10 tysięcy złotych, przekazuje Wydziałowi Oświaty


Prezydium Rady Narodowej na zakup książek podróżniczych

dla poznańskich szkół.

Honorarium za spotkanie autorskie w poznańskich

zakładach Cegielskiego w maju 1958 roku ofiarowuje szkole

podstawowej w Puszczykówku.

W 1963 roku minister kultury i sztuki przyznaje mu

nagrodę II stopnia za literaturę podróżniczą.

W 1967 roku zostaje uhonorowany nagrodą literacką im.

Mariusza Zaruskiego, a rok później nagrodą Orlego Pióra.

Jego książka Spotkałem szczęśliwych Indian wygrywa

w plebiscycie „Głosu Pracy”, otrzymuje też tytuł Złotej Książki

w plebiscycie „Gazety Poznańskiej” w 1969 roku.

Rok później zdobywa kolejną Złotą Książkę, a także tytuł

Najpopularniejszego Wielkopolanina roku 1970 i nagrodę

Złotego Kłosa w plebiscycie „Dziennika Ludowego”.

Dwa lata później — kolejny triumf w plebiscycie czytelniczym

„Głosu Pracy”.

Gdy we wrześniu 1967 roku w Szczecinie obraduje X zjazd

Pisarzy Ziem Zachodnich i Północnych, „Gazeta Poznańska”

drukuje kilka fraszek o poznańskich literatach. Fiedlerowi

dostaje się taka:

Madagaskary, żary, komary,

item Kanady, gady, cykady,

Gwineje, reje, keje, Pigmeje,

i Orinoco foka z karioką —

na zakończenie na wędce okoń.

Od zaszczytów może się zakręcić w głowie.

W 1973 roku pisarz otrzymuje Honorową Odznakę miasta

Poznania. Rok później — 30 maja 1974 roku — w Urzędzie

Rady Ministrów odbiera nagrodę premiera za twórczość dla


dzieci i młodzieży. „Partia z uznaniem obserwuje Pańską

działalność literacką i społeczną wyróżniającą się wielkimi

walorami społecznymi” — gratuluje Fiedlerowi w specjalnym

liście Bogdan Gawroński, sekretarz z Wydziału Propagandy

i Kultury Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu.

W 1978 roku otrzymuje nagrodę Centralnej Rady Związków

Zawodowych i nagrodę państwową I stopnia za całokształt

twórczości. I jeszcze Order Uśmiechu, przyznany w 1969 roku

przez dzieci. Odbiera go podczas wielkiej imprezy

zorganizowanej przez „Kurier Polski w Trzciance”.

— Uśmiech jest wielki darem człowieka, danym mu przez

naturę — mówi do zebranej tam młodzieży. — Uśmiech na

twarzy jest odbiciem innego uśmiechu, uśmiechu w duszy,

sercu. Nie ma ludzi na świecie, obojętne z jakiej rasy czy

narodu by pochodzili, którzy by się nie uśmiechali. Szczery

uśmiech na twarzy pokazuje, że uśmiechający się człowiek

jest dobry, jest nam życzliwy, chce nam pomóc, chce naszego

dobra. Chociaż są także inne uśmiechy, złośliwe, ironiczne,

fałszywe, mające ukryć złe zamysły jakiegoś człowieka, ale te

są raczej rzadkie. Giną w wielkim potoku uśmiechów

przyjaznych.

Za nagrodami idą też odznaczenia państwowe.

Już w 1955 roku zostaje odznaczony Krzyżem Oficerskim

i Komandorskim Polonia Restituta (ponownie w 1964).

W 1959 roku — Orderem Sztandaru Pracy II Klasy,

a w 1974 roku — I klasy. Po drodze jest medal Stulecia

Turystyki Polskiej, przyznany mu w 1976 roku. Wreszcie,

w 1979 roku, otrzymuje Order Budowniczego Polski Ludowej.

Ale nie na wszystkie zaszczyty się godzi. Z planowanej przez

Państwowe Wydawnictwo Iskry fety z okazji siedemdziesiątych

urodzin pisarza nic nie wychodzi, bo Fiedler stawia opór. Pisze

w tej sprawie długi list do dyrektora Iskier, Jerzego Wittlina.


„Wpływ głośnej uroczystości siedemdziesięciolecia na moich

czytelników, będących przeważnie w wieku 12–16 lat — byłby

na pewno ujemny” — tłumaczy. „Powodzenie moje i moich

książek w wielkiej mierze polega na tym, że umiałem wyrobić

u moich czytelników przekonanie, iż jestem ich — stosunkowo

bliskim — kolegą-przyjacielem (…). Otóż gdyby teraz

młodocianym czytelnikom uroczyście, z huczkiem i całą tą

szopą (…) podkreślono, że ten ich brykający (…) towarzysz

ciekawych podróży (…) ma 70 lat — wywołałoby to

konsternację i rozczarowanie. (…) W utartym pojęciu ludzi

człowiek siedemdziesięcioletni to staruszek, zgrzybiały,

bezzębny, trochę zdziecinniały, wymagający już pobłażania

otoczenia (…). Otóż jakimś »cudem« biologicznym ja właściwie

nie mam 70 lat, ani fizycznie, ani umysłowo — więc po co to

z pompą, urbi et orbi, wykładać na patelnię?”.

Wahającego się Wittlina Fiedler przekonuje chyba

ostatecznie argumentem, że planowana impreza zaburzyłaby

mu pracę pisarską nad książką o Gujanie i przygotowania do

kolejnej podróży na Madagaskar.

Bambusy „blisko nieba”

Latem 1958 roku Fiedler skarży się prasie, że

w Puszczykówku może pracować tylko rano, a i to nie zawsze,

bo przytłaczają go sprawy bytowe.

— Marzę o jakimś wygodnym pokoju w Poznaniu, który by

mógł mi służyć jako podręczne miejsce pracy — mówi

dziennikarzowi „Życia Literackiego”.

Jeszcze w końcu lat pięćdziesiątych oficjalny adres

zamieszkania Fiedlera zmienia się na Poznań, plac Wolności 7

mieszkania 13. Tam, na piątym piętrze kamienicy, Fiedler ma


swoją pracownię literacką. On sam mówi na nią żartobliwie —

„namiot”. Dostaje nawet telefon — numer do Fiedlera to 528–

66.

— To był strych, własność komunalna. Załatwił to

z władzami miasta w ten sposób, że zaadaptował ten strych na

potrzeby swojej pracowni — opowiada Marek Fiedler. — Ojciec

przeniósł się z pracą do Poznania, bo miał tam bliżej do

przyjaciół, do Tomka Wolfa czy do lekarza Mariana Abrama.

I miał pod ręką wszystkie biblioteki, zwłaszcza uniwersytecką

[przy ul. Ratajczaka], a przecież pisząc swoje książki, cały czas

zbierał materiały. Funkcjonowanie w Poznaniu znacznie

ułatwiało mu pracę.

— Mieszkanie było na piątym piętrze, kamienica nie miała

windy, więc trzeba się było za każdym razem tam wdrapać —

dodaje Arkady Radosław Fiedler. — Lokum ozdobione było

różnymi artefaktami: bambusami, pająkami, motylami. Było

ładne, od razu widać było, że to mieszkanie podróżnika. Była

w nim fajna atmosfera.

„Zastałam ogromne biurko ze stosem papierów, ołówków,

kanapę, nad którą wisiała czerwona makata z napisem »Kitin

Kikali Kwa Utomwu Wake«. Okazało się, że to w języku suahili

i pochodzi z Afryki. Co oznacza? Nikt do tej pory nie

przetłumaczył… Pokoik wypełniony jest przede wszystkim

książkami Fiedlera, figurkami, fotografiami, a także…

bambusami! Mieni się wszystkimi kolorami” — tak pracownię

pisarza opisała w 1974 roku Iwona Rajewska z „Gazety

Poznańskiej”.

— Bardzo lubił tam zaglądać dziennikarz Zdzisław Beryt,

młody wówczas dziennikarz „Gazety Poznańskiej” —

przypomina sobie Arkady Radosław Fiedler. — Ojciec lubił

dziennikarzy, więc przypadli sobie do gustu i bardzo się

zaprzyjaźnili. Zawsze, gdy Zdzichu przychodził, była kawa


i whisky. A że za kołnierz nie wylewali, była rozmowa i było

wesoło. Powstała taka konfraternia, która z czasem przeniosła

się na całą rodzinę Berytów. Zdarzało się, że ojciec nocował na

strychu. On tam mieszkał.

— Tu, blisko nieba, dobrze mi się pracuje — wyznaje sam

Fiedler w rozmowie z Piotrem Frydryszkiem dla Polskiego

Radia w 1979 roku. — Tu napisałem więcej niż połowę

książek. Nie uganiam się za komfortową willą w Poznaniu, jak

ów nieszczęsny kolega literat poznański, który ciężko harował

przez całe lata, by dochrapać się willi i zawału serca [Fiedler

ma tu na myśli Eugeniusza Pauksztę — pisarza, który

budował willę na Sołaczu i zmarł 20 maja 1979 roku]. Jestem

po prostu człowiekiem skromnym i dobrze mi z tym.

Piotr Frydryszek zapamiętał, że jemu, wówczas

trzydziestotrzyletniemu dziennikarzowi radia, bardzo trudno

było uzyskać zgodę na spotkanie z Fiedlerem.

— Pomogła mi w tym Kaja Kamińska, dziennikarka

z Polskiego Radia — wspomina. — Poszedłem na ten wywiad

i Fiedler, mówiąc łagodnie, okazał się bardzo „kanciasty”. Nie

był miły ani na początku, ani na końcu. Nie był to rodzaj

rozmówcy, z którym w miarę rozmowy wchodzi się na poziom

lepszego kontaktu. Kostyczny, suchy typ, cały czas

utrzymywał bardzo silny dystans. Czy to się brało z poczucia

wyższości? On miał zupełnie nienarracyjny styl rozmowy.

W rozmowie twarzą w twarz nie czuło się u niego talentu do

snucia opowieści. To był typowy ping-pong: pytanie,

odpowiedź, pytanie, odpowiedź. Bardzo się pilnował! Stwarzał

wrażenie, jakby nie miał żadnego życia emocjonalnego. To

wyglądało trochę tak, jakbym rozmawiał z cyborgiem — śmieje

się Frydryszek.

— Ojciec nie lubił kamery, mikrofonu. Stojąc przed nimi,

często się spinał — tłumaczy syn pisarza Marek Fiedler. —


Fiedler zawsze budził we mnie respekt swoim chłodnym

dystansem. Zawsze wypowiadał się ex cathedra. Czasami

rzucił jakiś żart, ale był to dowcip, z którego trzeba się było

zaśmiać grzecznościowo — mówi Adam Kochanowski, w latach

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych znany w Poznaniu

dziennikarz radiowy i telewizyjny.

Oprócz niezbyt miłej atmosfery wywiadu z jedynej swojej

wizyty w pracowni Fiedlera przy placu Wolności Frydryszek

zapamiętał jeszcze zeszyty, w których pisarz zapisywał całe

frazy z cudzych tekstów.

— Pokazał mi te zeszyty. Mówił z dumą, że zapisuje to sobie

jako rodzaj wzoru do adaptacji w swojej twórczości —

opowiada.

Zeszyty z frazami obcych autorów — cienkie, w żółtych

tekturowych oprawach — widział też u Fiedlera Kochanowski.

— Jego styl pisania był dość wyszukany, niepotrzebnie

napuszony — uważa. — Na siłę szukał synonimów, które

wcale nie były potrzebne. Nie wiedziałem, dlaczego to robił.

Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem, z jakim trudem pisał.

Z ogromny trudem. W jego pracowni znalazłem cztery czy pięć

słowników wyrazów bliskoznacznych, w dodatku mocno

zaczytanych, z oślimi uszami. Musiał z nich intensywnie

korzystać.

Kochanowski poznał nieco tajemnic warsztatu Fiedlera.

— On pisał odręcznie tak: „Wszedłem w gęsty las deszczowy,

zobaczyłem siedzącego na liściu motyla”. A nad tym zdaniem

szedł drugi dukt jego zapisu: „Ten las był dyszący, jarzyło się

(a już nie świeciło) słońce…”. Na module zwykłej prozy

budował prozę bardziej wyszukaną, zastępując ją słowami

rzadziej używanymi. Nie zawsze szczęśliwie. Popisywał się

raczej epicko, nie sięgał w głąb sprawy. W kontakcie


z przyrodą on jej nie ulegał, raczej ją opisywał. To była

literatura oczu.

Kochanowski często odwiedzał Fiedlera w jego pracowni, gdy

w 1978 roku przygotowywał w Bibliotece Raczyńskich

wystawę Arkady Fiedler na świecie. Przekłady 1942–1977.

— Biurko miał dość zaśmiecone — przypomina sobie. —

Kiedy rozmawialiśmy o wystawie, zawsze zaczynał od

zapytania: „To co, panie Adasiu? Cuba Libre?”. Kiedy

przytakiwałem, to mi nalewał. Ale zawsze był taki łotr, że tego

Johnnie Walkera nalewał tylko tyle — Kochanowski pokazuje

palcami cienką warstwę — a reszta to była pepsi-cola! Wysyłał

też panią sekretarkę po ciasteczka. Przynosiła pięć. Skąpstwo

Fiedlera było bowiem legendarne. I jeszcze te tortowe

ciasteczka kroił na mniejsze kawałki, na takie tartinki, żeby

starczyło — śmieje się Kochanowski.

O ile jest aktualnie w kraju, rytm dnia roboczego Fiedlera

jest stabilny: codziennie rano o 6.30 przecina płytę placu

Wolności w drodze po bułki, mleko i gazety. Gdy ma już

osiemdziesiątkę, na poranne zakupy wychodzi nieco później,

około 7.

— Kobieciny, które mnie tam widzą w SAM-ie, szepczą do

siebie o mnie: Łuj, to dziwak! Taki stary i podobno ma

piniądze, a sam lata po mleko. Dziwak! Sknyra! Czasem

uśmiecham się do nich, jeśli nie mają zbyt odpychającego

wyglądu — opowiadał Fiedler w rozmowie z Piotrem

Frydryszkiem dla Polskiego Radia. — Po śniadaniu, które sam

sobie robię, zabieram się do pracy, pijąc kawę. Mam niskie

ciśnienie krwi. [W pracy] staram się być bardzo skrupulatny,

a przede wszystkim zdyscyplinowany. Rzecz, której nam

w Polsce tak bardzo brak.

Nieco inaczej zapamiętał rozkład dnia pisarza Adam

Kochanowski:
— Fiedler miał taki rytuał: przyjeżdżał do swojej pracowni

przy placu Wolności, wchodził na to wysokie piętro, tam była

pani sekretarka. A potem szedł do Empiku, znajdującego się

na pierwszym piętrze kamienicy na narożniku ulic 27

Grudnia i Ratajczaka, którego szefem był Czesiu Romiński,

i tam w saloniku prasowym wypijał kawę. Działo się to jeszcze

przed południem.

Szczególnie w pamięć wryła mu się rozmowa, jaką prowadził

w Empiku z Fiedlerem i Romińskim na tematy erotyczne.

— Oni byli starsi ode mnie, ale ja też już miałem swoje

doświadczenia — opowiada. — Zagadnąłem Fiedlera o to, że

w Gorącej wsi Ambinanitelo czy w Radosnym ptaku drongo

sfotografował się z Malgaszką Velomody, która pokazała się

półnaga. Dyskusja zeszła na temat kształtu biustów. To była

długa rozmowa erotyczna dwóch starszych panów i jednego

w średnim wieku. Wymienialiśmy poglądy, jakie to biusty

lubimy: czy w kształcie gruszki, czy mniejsze, obficie przy tym

demonstrując…

— Fiedler był znawcą tej tematyki? — podpytuję

zaintrygowany.

— Uuuu! Znawcą, koneserem! — śmieje się Kochanowski.

— A zatem jakie biusty lubił?

— Maleńkie, jędrne, egzotyczne piersi. Zachwycał się nimi,

często się zresztą fotografował z tymi egzotycznymi

pięknościami — podkreśla ubawiony dziennikarz.

Po kawie wypitej u Romińskiego w Empiku — lub we własnej

pracowni — Fiedler siada do pisania. Swoje książki poprawia

w nieskończoność. W wywiadzie dla Polskiego Radia wyznaje,

że bardzo to lubi:

— Piszę bardzo trudno. Rękopisy moje mają okrutnie wiele

skreśleń i dopisków, bo wciąż szukam lepszego, prostszego

wysłowienia na wciąż lepszą i oryginalniejszą myśl. Przy


pisaniu nie rozstaję się ze słownikami — mówi. — Pracuję

zupełnie normalnie i tylko dość często, choć nie zawsze,

pobudzam polot myśli i wenę wypiciem szklanki dobrej kawy

czy kieliszka koniaku. Chwileczkę! Wydaje mi się, że to brzmi

trochę zbyt dumnie — mityguje się pisarz. I koryguje: —

Często bywa Żytnia lub Klubowa.

W dalszej części wywiadu Fiedler opowiada: obiad na swoim

piątym piętrze jada codziennie „w towarzystwie dwóch

uroczych niewiast”, które przychodzą do niego przed

południem i „są czymś w rodzaju sekretarek”. Jedna z nich

przygotowuje obiad, druga na maszynie przepisuje

manuskrypt.

Kochanowski bywał częstym gościem w pracowni Fiedlera

przy placu Wolności. Fiedler poświęcił mu nawet nieco uwagi

w książkach Piękna straszna Amazonia i Motyle mego życia:

— Z racji moich obowiązków wielokrotnie przeprowadzałem

rozmowy z wszystkimi ówczesnymi pisarzami. A Fiedler się

z tego jakoś wymykał, nie był chętny. Zarzekał się, żeby nie

robić z nim żadnych wywiadów ani go nie fotografować. Był nie

do zjedzenia.

— Dlaczego?

— On mi się potem z tego wytłumaczył: po prostu chciał

zachować postać macho, który się nie zestarzał. Który miał

sylwetkę, który chodził stanowczym, zamaszystym krokiem po

Poznaniu, z przewieszoną na ramieniu torbą. Wędrował na

plac Wolności, nie zwracając na nikogo uwagi. Szedł dumnie

i stanowczo, jakby podkreślając swoją wartość. I to było widać.

Oczywiście nie demonstrował żadnej próżności, tak go

wykreowano i on to przyjął. Chciał ten wizerunek zachować.

Ale był też inny powód, bardziej prozaiczny.

— On nie najlepiej mówił — wyjaśnia Kochanowski. —

Wypowiadał się bardzo rzeczowo, z poznańska konkretnie, ale


mało błyskotliwe. Bez żadnych ozdobników. Jego elokwencja

nie była błyskotliwa. Sam Fiedler był tego świadom.

Zdzisław Beryt, nieżyjący już dziennikarz „Gazety

Poznańskiej”, lubił wracać wspomnieniami do spotkań

w „garsonierze Fiedlera” — jak się wtedy mówiło o pracowni

pisarza przy placu Wolności 7. „Niejednokrotnie

otrzymywałem telefoniczne zaproszenie do towarzyskich

odwiedzin. (…) Nielicho się zawsze zasapałem, pokonując

wysokie stopnie klatki schodowej bez windy. Ale skoro sam

Mistrz je pokonywał — i to do ostatnich lat życia… Potem była

gawęda ilustrowana przeglądaniem fotografii. Były

wspomnienia nieopublikowane (Arkady Fiedler dokonywał

surowej selekcji materiału, z którego powstawały jego książki),

a przecież nie mniej barwne i ciekawe” — wspominał Beryt na

łamach „Gazety Poznańskiej” w 1994 roku.

Miłość do przeszłości

W latach sześćdziesiątych książek Arkadego Fiedlera szybko

przybywa. W 1965 roku w księgarniach pojawia się I znowu

kusząca Kanada, w 1968 — Spotkałem szczęśliwych Indian,

a rok później Madagaskar, okrutny czarodziej. W 1971 roku

czytelnicy otrzymują do rąk Piękną, straszną Amazonię.

Kiedy Fiedler zbliża się do osiemdziesiątki, postanawia

zadbać o pamięć o sobie i o swoim ojcu. W latach 1973 i 1976

ukazują się dwa tomy autobiografii: Mój ojciec i dęby oraz

Wiek męski — zwycięski.

W pierwszej książce składa hołd swojemu przedwcześnie

zmarłemu ojcu. Jest w niej wszystko to, co ukształtowało

Arkadego Fiedlera: nadwarciańskie dęby, motyle,

Puszczykowo, wydawnicza pasja ojca, pierwsze próby


literackie Fiedlera. Bez lektury tej książki nie sposób

zrozumieć fenomenu jego sukcesu i popularności.

Autobiografie Fiedlera czytelnicy i krytycy przyjmują na ogół

dobrze. Zwłaszcza tom Mój ojciec i dęby.

„Choć książka nie jest pisana dla dzieci i mówi o poważnych

sprawach życia — radzę ją przeczytać nawet najmłodszym.

Wszak właśnie najmłodszym nieobce są wzruszenia na widok

zieleni, lasu, barwnego motyla, kwiatu czy zwierzęcia. Dawno

też w naszej literaturze nikt tak serdecznie nie mówił

o przyjaźni ojca z synem” — ocenia dziennikarz „Świata

Młodych”.

„W tej właśnie książce [Fiedler] odsłania źródła fascynacji,

która zdeterminowała jego drogę człowieka, pisarza,

przyrodnika, podróżnika. Nad Wartą, w cieniu rogalińskich

dębów, w obcowaniu z takimi ludźmi jak ojciec pisarza czy

stary Szulc, rodziły się owe wszystkie pasje, owa ciekawość

świata, które stanowią o niepowtarzalnym uroku i ogromnej

popularności pisarstwa Arkadego Fiedlera” — pisze Zdzisław

Wróblewski w „Dookoła Świata”.

„Piękne to epitafium, a zarazem świadectwo, jakie syn po

latach wystawia własnemu ojcu” — podsumowuje Lesław

Bartelski w „Expressie Wieczornym”.

Za pióro zaczynają też sięgać synowie pisarza. Wraz

z Markiem pisze i wydaje Indiańskiego Napoleona Gór

Skalistych (1982) i Ród Indian Algonkinów (1984).

Posiłkując się danymi publikowanymi przez współczesną

Fiedlerowi prasę, można się pokusić się o prześledzenie

lawinowo rosnących nakładów książek i wznowień dzieł

Fiedlera. Nakłady te już w końcu lat sześćdziesiątych mogły

przyprawić o zawrót głowy. Do samej tylko jesieni 1967 roku

w Polsce ukazało się 89 wydań książek Fiedlera w Polsce i 106

za granicą. W sumie było to ponad 4 miliony egzemplarzy.


W 1973 roku nakłady książek Fiedlera szacowano już na

6,5 milionów sztuk; zaznaczano przy tym, że przetłumaczono

je na 21 języków. W 1978 roku nakład wszystkich dzieł

Fiedlera przekroczył 8 milionów egzemplarzy, a w 1979 roku

— 9 milionów. Jego książki przetłumaczono wtedy już na 23

języki. W latach osiemdziesiątych na całym świecie będzie już

ponad 10 milionów książek Fiedlera.

Autor już wie, jak omijać rafy. Gdy w pierwopisie książki

Madagaskar, okrutny czarodziej umieszcza cytat i postać

Kazimierza Wierzyńskiego, wówczas emigracyjnego poety na

indeksie (tego samego, który odkrył przed wojną Fiedlera dla

szerokiej publiczności i pomógł mu wejść na łamy „Gazety

Polskiej”), jego nazwisko zostaje skreślone przez cenzurę.

W odpowiedzi na naciski z Głównego Urzędu Kontroli Prasy,

Publikacji i Widowisk — państwowych cenzorów z ulicy Mysiej

w Warszawie — Fiedler proponuje dwa rozwiązania: albo

opatrzyć nazwisko Wierzyńskiego dodatkiem: „tym, który nie

zatruty jeszcze oparami emigracji, był »jak szampan lekki«”

albo zastąpić zakwestionowany fragment wpisem: „Gdy

przebudziłem się w Tananariwie pierwszego poranka,

w pamięci stanęły mi słowa jakiegoś naszego młodego poety

(nie przypominam już sobie którego) piszącego o sobie dość

szumnie, że był »jak szampan lekki, doskonały«”.

W wydanej w 1969 roku książce przechodzi druga

autocenzorska propozycja Fiedlera. Wierzyński zostaje

wygumkowany.

Tę osobliwą zamianę tekstu odkrył Józef Ratajczak, badacz

dzieł Fiedlera. Podkreślił jednak, że z czasem „przerabiactwo”

książek Fiedlera na zgodne z linią oficjalną ustało. „Być może

dlatego, iż proces ten został już de facto zakończony. A może

i z tego powodu, że w tym czasie mniejszą wywierano presję


na pisarza czy w ogóle na twórczość artystyczną” —

przypuszczał.

Ratajczak uważał wszakże, że Fiedler przerabiał po wojnie

swoje książki nie tylko z przyczyn politycznych. Drugim

powodem przejścia z książek reporterskich na fabularno-

reporterskie była zmiana jego klienteli: „Po powieści Fiedlera

sięgali teraz inni czytelnicy, mniej wybredni, niżej

wykształceni, a nade wszystko — coraz młodsi, zwabieni do tej

lektury egzotyką, przyrodą, indiańskim pióropuszem

i murzyńską maską. Trzeba było zatem w mniejszym stopniu

dbać o reporterską wiarygodność relacji, rezygnować nawet

niekiedy ze spostrzeżeń przyrodnika i »leśnego człowieka«,

mającego zapewne bardzo wiele do zaoferowania czytelnikowi

dorosłemu, by trafiać raczej do ludzi młodych, żądnych

doznań i przygód, ciekawych świata i szukających po nim

doborowych przewodników”.

Zwłaszcza że nawet w latach siedemdziesiątych, gdy z Polski

można było wyjechać łatwiej niż wcześniej, mało który

obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej był w stanie —

i miał szansę — poznawać świat tak szeroko jak Fiedler.

Żale do towarzysza Pomarańczko

Choć w latach sześćdziesiątych Fiedler zdaje się mieć świat

u swych stóp, sam autor nie sprawia wrażenia w pełni

usatysfakcjonowanego. Być może dlatego, że recenzenci

i krytycy, choć z reguły życzliwi, nie zaliczają go do literackiego

parnasu. Traktują jego książki jako literaturę popularną

i młodzieżową, a wielomilionowe nakłady nie wszystkim

działają na wyobraźnię. Fiedler uważnie śledzi, co pisze się na

temat jego twórczości. Opłaca złożoną w Robotniczej


Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch usługę,

polegająca na nadsyłaniu mu wszelkich, nawet najmniejszych

wycinków prasowych na swój temat — i żywo reaguje na

najmniejsze nawet uwagi czy zastrzeżenia. Albo na ich brak.

W czerwcu 1964 roku pisze list do I sekretarza Komitetu

Wojewódzkiego PZPR Jana Szydlaka. Powód: I sekretarz

pominął jego nazwisko w wywiadzie na temat poznańskiego

życia kulturalnego udzielonym tygodnikowi „Kultura”. Fiedler

szczegółowo, w punktach wyłuszcza Szydlakowi, od ilu lat

pisze książki, ile ich już popełnił, jakie zdobył nagrody i co dla

Poznania wynikło z jego podróży: „Wobec powyższych faktów

gorliwie zachodzę w głowę, dlaczego moją działalność literacką

pominięto w »Kulturze«. Niestety, dzieje się to nie pierwszy raz,

bo przeszło rok temu, w podobnym zestawieniu dorobku

kulturalnego Poznania, dokonanym przez ob. Stef.

Olszowskiego, ówczesnego sekretarza tutejszego KW PZPR —

w taki sam sposób pominięto milczeniem moje nazwisko, gdy

wyliczano poznańskich literatów-kolegów” — wytyka szefowi

partii Fiedler. „To wszystko wydaje mi się jakoś niezwykłe

i zastanawiające. Jest mi bardzo przykro, że w tych sprawach,

które przecież powinny być tak oczywiste i samo przez się

rozumiejące, zmusza się mnie do kłopotliwej obrony swej

pozycji, zamiast zachęcać do twórczej pracy” — puentuje.

Odpis tego listu rozsyła do Związku Literatów Polskich i do

Wincentego Kraśki, wówczas kierownika Wydziału Kultury

Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie. Nie dostaje jednak

odpowiedzi.

W styczniu 1969 roku na łamach dwutygodnika

„Współczesność”, wydawanego w latach 1956–1971 pisma

literacko-artystycznego, pojawia się zgryźliwa, mocno

krytyczna recenzja książki Spotkałem szczęśliwych Indian. Jej

autor Marek Jaworski nie patyczkuje się z dziełem Fiedlera,


określając jego narrację „żałosnym międleniem”,

„grzęzawiskiem banalnych opisów, egocentrycznych rozważań

i nieznośnie kokieteryjnych uwag”. Podśmiewa się też

z przebijających z kart książki fascynacji sferą intymnego

życia tubylców. Jaworski nie ma nic przeciwko ich

analizowaniu, ale fragmentom tym zarzuca, że są ubogie

i płytkie. „Wobec książki Fiedlera czytelnik staje bezradny: ani

celu, ani zdecydowanych zainteresowań, ani szerokiej

informacji, ani przygód, ani interesującej rzeczywistości, ani

ciekawego narratora, ani spostrzeżeń, ani myśli” — ocenia

Jaworski.

Najbardziej bolesną szpilę wbija wszakże pisarzowi na

końcu: „W jednym z pisemek można było przeczytać

niedawno, iż zamierza Fiedler wyuczyć sztuki zagranicznego

reportażu swojego syna. Osobiście radziłbym sięgnąć po inne

wzory niż Spotkałem szczęśliwych Indian” — podsumowuje

Jaworski.

Fiedler reaguje na krytykę kontratakiem. Interweniuje, gdzie

się da. Pisze list do władz Związku Literatów Polski,

dopytując, kim jest Jaworski. Jest tak wzburzony, że musi go

uspokajać sam Jarosław Iwaszkiewicz, wówczas prezes ZLP.

„Otóż jeśli chodzi o mój ludzki odruch — to jest nim

zdziwienie, że pisarz, który jednocześnie w swojej notatce

zdaje sobie sprawę z tak oszałamiających sukcesów krajowych

i zagranicznych, dających się porównać jedynie z sukcesami

Henryka Sienkiewicza, tak bardzo przejmuje się tym, co

napisano o nim we »Współczesności« i czego nie napisano

o nim w biuletynie ZLP” — pisze Iwaszkiewicz do Fiedlera.

„Trochę mnie to martwi, że jest Pan tak wrażliwy, osiągnąwszy

tak pewną pozycję. No, ale trudno, takie ma Pan widocznie

usposobienie” — tonuje nastroje.


Podnosi się ogromny rwetes, sprawa ociera się nawet

o Komitet Centralny PZPR, który bierze literata w obronę.

W imieniu kierownictwa partii głos zabiera Jan Szydlak,

wówczas już członek KC — ten sam, który pięć lat wcześniej

pominął Fiedlera w wywiadzie dla „Kultury”. „W pełni

podzielam Pana oburzenie na niepoważną enuncjację

zamieszczoną w czasopiśmie »Współczesność«, o czym

poinformowałem redaktora naczelnego J. Lenarta” —

informuje Fiedlera w lutym 1969 roku.

Tę recenzję Fiedler zapamięta Jaworskiemu na długo. Gdy

w marcu 1970 roku inny tekst tego samego recenzenta ukaże

się na łamach magazynowego wydania „Gazety Poznańskiej”,

pisarz wystosuje do redakcji list z pretensjami. Zapyta

dziennikarzy wprost: czy znają francuskie powiedzenie:

„Przyjaciele naszych nieprzyjaciół nie są naszymi

przyjaciółmi?”. „A kim jest Marek Jaworski? Rębacz, który we

»Współczesności« chciał literacko zakatrupić Arkadego

Fiedlera, waszego przyjaciela, a nie wyszło mu dlatego, że użył

zbyt wielkiej, ordynarnej maczugi. Dziwna Wasza przyjaźń!” —

zakończył swój list do redakcji urażony autor, nie omieszkując

wszakże dołączyć serdecznych pozdrowień.

Podobnie wielkie emocje pisarza wzbudza krytyczna recenzja

tomu wspomnień Mój ojciec i dęby, wygłoszona w kwietniu

1974 roku na antenie poznańskiego radia, a potem

opublikowana w „Głosie Wielkopolskim” przez Feliksa

Fornalczyka, krytyka literackiego i sekretarza Podstawowej

Organizacji Partyjnej w poznańskim oddziale ZLP. Fornalczyk

podszczypuje Fiedlera, zarzucając mu brak skromności,

marginalizowanie we wspomnieniach swojej matki i złośliwe

opisy swoich dawnych znajomych i przyjaciół.

Fiedler znowu reaguje nerwowo: pismem skierowanym

9 maja 1974 roku do Mariana Jakubowicza, kierownika


Wydziału Propagandy i Kultury KW PZPR. Jak wspomina

Adam Kochanowski, Jakubowicz miał w środowisku literatów

ksywę „towarzysz Pomarańczko”:

— Bo kiedy kończyła się jakaś kulturalna impreza, zwykle

kazał pakować sobie ostatnie pomarańcze.

W liście do „towarzysza Pomarańczko” Fiedler wytacza

ciężkie działa. „Od przeszło 25 lat, od czasu mego powrotu po

wojnie z obczyzny do Poznania, nie miałem szczęścia do swych

kolegów literatów w Poznaniu. Nie podobałem im się” — pisze

do sekretarza partii. Wylicza długą listę zarzutów. Ma

pretensje, że w 1966 roku pominięto go w siedmioosobowej

delegacji Związku Literatów Polskich z Poznania na Kongres

Kultury Polskiej w Warszawie. Narzeka, że Fornalczyk go

atakuje, a tymczasem „inna, niepoznańska, lecz warszawska

krytyka wręcz przeciwnie, wysoko oceniła walory tej książki

i autora”.

Do listu do KW PZPR urażony Fiedler załącza zarówno

przesłany mu przez Fornalczyka wydruk zapisu audycji, jak

i cztery strony z fragmentami recenzji jego autobiograficznej

książki, pomieszczonymi w różnych tytułach prasowych. Na

wydruku i w recenzjach zaznacza czerwonym flamastrem

fragmenty z Fornalczyka, z którymi się nie zgadza lub

szczególnie korzystne dla niego sformułowania z innych

recenzji. Do korespondencji załącza nawet list czytelniczki

z Konina, oburzonej agresywnością i zjadliwością oceny

Fornalczyka. „Mam wszelkie dane po temu, by nie wątpić, że

Partia dodatnio ocenia moją działalność i sprzyja moim

poczynaniom. Przecież gdy [w] 1969 dwutygodnik

»Współczesność« brutalnie mnie zaatakował, Komitet

Centralny wziął mnie dobitnie w obronę, a otrzymany wtedy

serdeczny list od Sekretarza Jana Szydlaka stanowi trwałą

dumę mego archiwum. Tak samo list z 1973 Podsekretarza


Stanu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, Aleksandra

Syczewskiego. (…) Znam Feliksa Fornalczyka od wielu lat

osobiście i był czas, kiedy ów krytyk pięknie mnie chwalił

i lubił moje książki. Jestem przekonany, że w dniu, kiedy teraz

spuścił mej książce i mnie takie manto, pan Felek wstał lewą

nogą z łóżka i giez go ukąsił. Całkiem niepotrzebnie. Ale bywa

i tak w życiu” — pisze Fiedler.

Najbardziej jednak zaskakujący jest fragment jego listu,

w którym zauważa: „Nieuzasadnione i naciągane schlastanie

mnie przez poznańskiego krytyka byłoby rzeczą normalną, do

czego już się przyzwyczaiłem w poznańskim ZLP, gdyby

w obecnym przypadku nie zachodziły specjalnie obciążające

okoliczności: mianowicie polityczna ranga krytyka i nazwisko

krytykowanego” — pisze do partii Fiedler. „Przecież Feliks

Fornalczyk jest sekretarzem POP oddziału poznańskiego ZLP

i tym samym stoi za nim niewątpliwie autorytet Partii, a ów

krytyk, uderzając publicznie w Poznaniu Arkadego Fiedlera,

musiał wiedzieć, że uderza jednocześnie w placówkę

kulturalną pod mianem Muzeum — Pracownia Literacka

Arkadego Fiedlera. Taka zaczepność wydaje mi się wysoce

szkodliwa z punktu widzenia społecznego i wymaga chyba

napiętnowania”.

Zdaniem synów Fiedlera Fornalczyk skrytykował dzieło

pisarza, bo miał do niego żal. To on miał bowiem napisać

biografię podróżnika.

— Fornalczyk już nawet przystąpił do pracy, ale ojcu nie

spodobały się pierwsze próby jego tekstu. I wtedy ojciec

doszedł do wniosku, że sam powinien spisać swoje

wspomnienia. Fornalczyk nie mógł mu tego darować —

wyjaśnia Marek Fiedler.

Nie wiadomo, czy partia kiedykolwiek ukarała Fornalczyka

za atak na książkę Fiedlera. W zachowanej w poznańskim


Archiwum Państwowym teczce Wydziału Propagandy i Kultury

KW PZPR w Poznaniu brak dowodów, że Fornalczyka

napiętnowano.

A żale Fiedlera?

— To był klasyczny zespół niedopieszczenia — komentuje

krótko Piotr Frydryszek.

Awantura o kałużę na placu Wolności

— Fiedler nie był pisarzem partyjnym, ale potrafił sobie

wywalczyć pozycję najwyższą. Sekretarze w Komitecie

Wojewódzkim partii rzeczywiście go honorowali. Jak wiedzieli,

że będzie Fiedler, to zaraz odchodziło czyszczenie butów… —

Bronisław Kledzik, wówczas redaktor w Wydawnictwie

Poznańskim, uśmiecha się. — On nie myślał jak władza, miał

jednak w genach przedwojenne pochodzenie. To nie był

Tadeusz Becela, tak zwany pisarz z ludu, a na co dzień

hodowca owiec, którego władza ludowa wykreowała i który

miał pisać książki zgodne z linią władzy. Bądź co bądź Fiedler

miał w sobie takie przekonanie, że należy do wybrańców

narodu. I to nie on jest sługą władzy, ale władza ludowa jest

w jakimś stopniu jego sługą.

Przypomina sobie krążącą po Poznaniu w czasach PRL

anegdotę o Fiedlerze. Jej ślad znalazłem w domowym

archiwum Arkadego Fiedlera. Pisarz poskarżył się bowiem

listownie na zachowanie milicji „obywatelowi Stanisławowi

Cozasiowi”, wówczas przewodniczącemu Prezydium Rady

Narodowej Miasta Poznania. „Jako rodzony poznańczyk

i miłośnik naszego miasta z przerażonym niedowierzaniem

obserwowałem (wraz z setkami tysięcy przechodniów)

dwuletnią tragikomedię budowy Placu Wolności — by obecnie,


w kilka miesięcy po ukończeniu prac, stwierdzić, że płyty

cementowe się łamią, kołyszą i wysiadają. Czy temu są winni

tylko »kolesie« i »chochoły«, a nie przełożeni i nadzorujący

tychże fuszerów?” — pyta przewodniczącego Cozasia Fiedler.

Z załączonego do tego pisma listu do komendanta miejskiego

MO wynika, że 4 września 1971 roku około godz. 6.30 idący

po bułki, mleko i gazety Fiedler znalazł się w kłopocie,

„zmuszony przekroczyć jeziorko wody rozlanej z fontann, tego

dnia wyjątkowo rozległe i głębokie przeważnie na parę

centymetrów”. Niewiele się namyślając, zagadnął sierżanta

i porucznika MO, siedzących w milicyjnym wozie przed

pobliską komendą MO. Zwrócił im mianowicie grzecznie

uwagę, że milicja powinna coś zrobić z „nieporządkami” na

placu. I nie dał się zbyć opryskliwym pytaniem: „To obywatel

nie wie, kto jest gospodarzem miasta?”.

Gdy po raz wtóry upomniał się o interwencję, rozsierdził

sierżanta, który wyskoczył z auta i zachowując się agresywnie

wobec starszego mężczyzny, zażądał od Fiedlera dowodu

osobistego. Pisarz nie miał go przy sobie, więc wybuchowy

podoficer MO skierował go rozkazującym tonem do komendy.

W milicyjnych kwaterach Fiedler przeszedł do ofensywy,

domagając się kategorycznie rozmowy z „kierownikiem”. Gdy

okazało się, że go nie ma, a Klein jest zastępcą dowódcy, po

mało przyjemnych przepychankach, nie tylko słownych,

Fiedler wyjawił milicjantom, kim jest.

— To obywatel powinien wiedzieć, jak się zachować! —

obsztorcował go nerwowy sierżant.

Stracił jednak nieco rezon, bo Fiedlerowi udało się wyrwać

z objęć milicjantów i wydostać na ulicę.

— Pan się awanturuje! — zaatakował go tam porucznik,

towarzysz sierżanta z samochodu.


— Nie awanturuję się, lecz mówię tylko głośno: tak mnie

nauczyło życie. Proszę o nazwisko pana sierżanta! —

odparował Fiedler.

— Klein! — rzucił niechętnie sierżant i milicjanci odjechali.

A pisarz poszedł po bułki.

„Dlaczego tak nietaktowne traktowanie człowieka? Dlaczego

to łapanie go przemocą za ramię, to wpychanie do hallu?

Sugerowanie mi awanturnictwa?” — pytał Fiedler komendanta

miejskiego MO w liście załączonym do korespondencji

z Cozasiem. „Gdy to pisałem w godzinę po zajściu,

odczuwałem ostry ból w żołądku i w sercu; byłem tak

osłabiony, że musiałem się położyć (…) Mam zbyt głęboko

zakorzenione poczucie obywatelskości, żeby nie uświadamiać

sobie, jak ważne obowiązki spełnia w Państwie Milicja

Obywatelska” — podsumował swoje żale

siedemdziesięciosześcioletni zdobywca Ukajali. „Jestem

absolutnie po jej stronie, gdy zwalcza przestępstwa i przejawy

chuligaństwa. Ale przekonany jestem, że znakomita większość

obywateli, traktowana w sposób, w jaki mnie traktowano,

wyniosłaby z tego zajścia żal i niedobrą opinię o stróżach

ładu”.

Z braku jakiejkolwiek odpowiedzi zarówno ze strony

komendanta MO, jak i „obywatela przewodniczącego” Cozasia

w prywatnym archiwum Fiedlera wnioskować można jedno:

ani milicjantów, ani wyższej władzy pisarz kultury nie

nauczył.

Przeciwko „młóceniu słomy”

Jak można wywnioskować z pełnych żalu listów Fiedlera do

komitetu wojewódzkiego partii, jego relacje z poznańskimi


kolegami po piórze są zimne i czysto formalne, nie tylko

z powodu krytycznej recenzji Fornalczyka, sekretarza

poznańskiego Związku Literatów Polskich. Z kontekstu listów

pisarza do Związku Literatów Polskich wynika, że Fiedler

raczej niespecjalnie kwapił się do bliższej współpracy —

aktywnej, zdaje się, tylko we wczesnych latach pięćdziesiątych.

Nawet wtedy jednak bywał na zebraniach związku stosunkowo

rzadko, nie lubił też zabierać głosu. Przez kolegów pisarzy

i poetów uważany był za „element osobny” i nie miał wśród

nich przyjaciół.

Fiedler uważa, że w środowisku poznańskiego ZLP panuje

niezdrowa atmosfera, a spotkania koła tutejszych pisarzy stoją

na niskim poziomie. Skąd ten krytycyzm i niechęć? Jeśli

wierzyć relacjom pisarza, w 1966 roku władze poznańskiego

Związku Literatów Polskich wybrały delegację na Kongres

Kultury Polskiej, celowo pomijając jego osobę. Pisarz ma o to

żal i wypomina to kolegom literatom niemal przy każdej okazji.

— Ojciec miał żal do środowiska literatów już od 1949 roku,

gdy fragmenty jego książki o Meksyku poddano miażdżącej

krytyce, bo nie pisał jej w duchu socrealizmu — tłumaczy

Marek Fiedler. — Ojciec czuł, że chcą go ukatrupić jako

pisarza. Proszę zrozumieć: w krytycznym momencie koledzy

po piórze go zawiedli. Zamiast wsparcia w trudnych chwilach,

chcieli go wyrzucić za burtę.

Jednak zdaniem Bronisława Kledzika niesnaski Fiedlera

z kolegami po piórze miały inny powód.

— Wynikały z bardzo prostej przyczyny: Fiedler miał się za

wielkiego pisarza, właściwie za największego; nie było

większego od niego, również wzrostem. Jeżeli ktoś próbował

zająć jego miejsce, natychmiast go ofuknął. To były kwestie

ambicjonalne, powszechne w środowisku literatów —

opowiada Kledzik. — Jego ego było tak duże, że nie mogło


ścierpieć sytuacji, w której byłby pominięty. Chyba że chodziło

o imprezę pierwszomajową w jakiejś pipidówce.

— Fiedler był kimś: autorem książek, które się świetnie

sprzedawały — tłumaczy Piotr Frydryszek. — Fiedler na

pewno miał więc poczucie wyższości w stosunku do literatów,

niewątpliwie na tle poznańskiego środowiska literackiego czuł

się kimś lepszym. A w środowisku artystycznym, szeroko

rozumianym, mieć poczucie wyższości — to pierwszy

przyczynek do tego, by być nielubianym.

— On całe środowisko literackie traktował z góry —

potwierdza Adam Kochanowski, były członek poznańskiego

ZLP w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. — Fiedler

nigdy nie zjawiał się na zebraniach związku. Nigdy! Podobnie

zresztą jak Kazimiera Iłłakowiczówna, którą bezskutecznie

starano się obłaskawić. Fiedler był jakby na obrzeżu życia

literackiego w Poznaniu. Szanował swoją wartość, cenił się.

Jeździł po świecie, w dalszym ciągu zabiegał o możliwości

wyjazdów, co nie było w tamtych czasach takie proste. Miał

konto dewizowe, ale strasznie oszczędnie nim dysponował,

licząc na jakieś dotacje.

— Nie lubił się z żadnym z pisarzy? — Nie mogę uwierzyć.

— Z nikim. Funkcjonował tak świadomie, z wyboru. Poza

tym to nie był brat łata. Ale zawsze był postacią znaczącą.

Jedni nie wiedzieli, co o nim sądzić, inni sądzili po swojemu,

a jeszcze inni go nie lubili i mu zazdrościli, jak to zwykle

w środowiskach literackich bywa.

W październiku 1969 roku Fiedler odpowiada listownie na

inicjatywę zarządu poznańskiego ZLP, by zbierać się raz na

kwartał. Nie odmawia sobie przy okazji kilku kąśliwych uwag

pod adresem „Kolegów” od pióra, których konsekwentnie

tytułował z wielkiej litery. Opowiada się przede wszystkim za

ukróceniem „gadulstwa”. „Jak Koledzy niewątpliwie sobie


przypominają, koszmarem zebrań Oddziału Poznańskiego

w pierwszych dziesięciu (mniej więcej) latach po wojnie

światowej było rozhulane młócenie słomy — koszmarem tym

szkodliwszym, że kazano nam wtedy wierzyć, iż owa czcza

gadanina to właśnie wyraz postępu i twórczej myśli. Jesteśmy

o 20 lat dojrzalsi, więc może teraz będzie mniej drętwoty przy

ulicy Noskowskiego?” — pyta złośliwie (przy ul. Noskowskiego

mieścił się oddział ZLP). „Dopóki nie stworzymy zgranego na

zasadach rzetelnej przyzwoitości zespołu, w którym nie będą

pustym pojęciem życzliwość i koleżeńska kultura — to

środowisko poznańskich literatów będzie chromało” —

zauważa. I życząc „Kolegom z całego serca dobrych wyników

i powodzenia”, rzuca postulat: „Dżunglę pozostawmy

Amazonce, wilcze nawyki — wilkom nad Mackenzie”. Ale i to

nie koniec — w dopisku ma pretensje do „Kolegów”, że nie

poinformowali go o posiedzeniu ZLP z udziałem „literatów

z ZSRR”. A przecież on dopiero co wrócił z radzieckiej Jakucji.

„Nikomu z Was nie przyszło do głowy, że także i ja powinienem

być na tym spotkaniu? Ej Koledzy, Koledzy!!” — rzuca z żalem.

I skarży się na nich w liście do I sekretarza Komitetu

Wojewódzkiego PZPR Kazimierza Barcikowskiego.

W czerwcu 1976 roku dochodzi do kolejnego spięcia Fiedlera

z „Kolegami”. W liście do poznańskiego ZLP pisarz skarży się,

że w wydanym przez Wydawnictwo Poznańskie opracowaniu

„50 lat Oddziału Poznańskiego Związku Literatów Polskich”

zakradły się „przykre błędy i dziwne zapomnienia” w stosunku

do jego osoby. Ma żal, że pamięta się o „blisko 20

wyróżnieniach kolegów”, a w nocie na jego temat zabrakło

wielu mniej lub bardziej prestiżowych nagród z ostatnich lat.

„Zapomniano o moim przekazaniu honorarium w wysokości

81.934 złotych. za XIII wydanie Dywizjonu 303 na rzecz

budowy Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie” — wylicza.


Nie zapomina poinformować o tym także władzy — Prezydium

Rady Narodowej Miasta Poznania.

Gdy w 1972 roku profesor Wacław Kubacki, pracownik

naukowy UAM i były prezes Związku Zawodowego Literatów

Polskich (późniejszego ZLP) w Poznaniu, poświęca mu

w swoich Dziennikach raptem pięć krótkich zdań,

podsumowując: „Nie bierze udziału w życiu kulturalnym

Poznania”, pisarz wpada w złość. Materializuje się ona

w postaci długiego listu z pretensjami adresowanego do

Kubackiego. Fiedler pieczołowicie wylicza w nim swoje zasługi

dla miasta i regionu, swoje nagrody i dary dla lokalnej

społeczności. „Więc czy rzeczywiście nie brałem udziału

w życiu kulturalnym Poznania?” — pyta na końcu. I dorzuca

z grubej rury: „A czy takie Pańskie pisanie nie zakrawa

czasem na zbyt dużą złośliwość? I czy taka złośliwość sprzyja

rozwojowi życia kulturalnego w Polsce Ludowej?”. List ma

nawet postscriptum. Fiedler wytyka w nim Kubackiemu

pominięcie „błahostki”: że dzięki swoim pisanym

w Puszczykówku i Poznaniu książkom należy do czołówki

najpoczytniejszych w Polsce Ludowej autorów.

Z wszystkich tych listów przebija jeden element wspólny:

Fiedler czuł się niedoceniony przez środowisko literackie

i recenzentów swojej twórczości. Krytykom odpowiadał zawsze

litanią swoich zasług i sukcesów, a pociechy i uznania szukał

u władz — i tam je otrzymywał.

A kogo czytał i poważał sam Arkady Fiedler? Synowie

pisarza zapamiętali, że w domu czytało się i komentowało

fragmenty książek Ryszarda Kapuścińskiego i Jana

Parandowskiego. O innych Fiedler wypowiadał się

w pobłażliwym tonie.

„Czytam Waldorffa Taniec życia ze śmiercią, bardzo miłe

i ludzkie, ale podziwiam, że ten urzekający mówca pełen


wdzięku umie popełniać tak urocze błędy stylistyczne i nawet

gramatyczne. Czytam także Bratnego Rozstrzelane wesele,

znakomitego autora, ale piszącego często tak rozstrzelanym

stylem, że uczę się na nim, jak nie powinno się pisać” —

zwierza się w rozmowie z Polskim Radiem w 1979 roku.

I nadmienia, że chętnie czyta również pięknie wydane książki

zachodnich autorów o motylach drukowane w Czechosłowacji.

Przy okazji nie omieszkuje wbić szpili polskim wydawcom:

„Jakże trzeba podziwiać Czechów, że mają tak świetną

poligrafię!”.

Fiedler był szczerze zafascynowany młodszym o całe 38 lat

Kapuścińskim. Choć bywali i pisali o podobnych rejonach

świata (Afryka, Azja), to jednak korespondent PAP i „Polityki”

jest dziś uważany za klasyka polskiego reportażu. Dlaczego

nie Fiedler?

— Myślę, że Kapuściński sięgał głębiej w przestrzeń

społeczną, w którą wchodził, a Fiedler zajmował się tym

bardziej powierzchownie — ocenia Tomasz Kempiński. —

Fiedlera bardziej interesowały własne odczucia, to, jak coś

odbiera. Nie wchodził głębiej w sprawy społeczne, a tym

bardziej polityczne. To go nie interesowało. Dlatego gdy byli

z Pniewskim w Brazylii, Fiedler nawet zakazywał mu

fotografować fawele. Uważał, że oni przyjechali tam

fotografować motyle. Starał się więc omijać te kwestie.

— Robił to z ostrożności czy takie przyjął założenie? —

pytam.

— Myślę, że trochę jedno i drugie. Podchodził do tematu

bardziej impresjonistycznie.

— Liczyło się bardziej wrażenie niż głębia?

— Tak myślę.

Kapuściński jako dziennikarz był też zdecydowanie mocniej

zaangażowany w to, co robił. Choć należał do partii (do


1981 roku), potrafił napisać krytyczny, szokujący reportaż

o warunkach życia robotników na budowie Nowej Huty czy

stracić pracę w „Sztandarze Młodych”, broniąc skasowanego

przez komunistów, opozycyjnego tygodnika „Po Prostu”.

Fiedler z władzą nigdy nie zadarł.

„Niebywała obsesja”, szał podróży i teatralne napady złości

„Kiedy [ojciec] wracał z podróży, to siedział w domu nawet rok.

Miał w Puszczykowie pracownię, potem w Poznaniu, kręcił się

po mieście, jeździł do Sopotu [do Domu Literata] i pisał.

W końcu przychodził moment, kiedy książka, plon poprzedniej

podróży, była już skończona i zaczynało go nosić. Rozpoczynał

wtedy konkretne, merytoryczne przygotowania do kolejnej

podróży” — opowiadał w „Kronice Miasta Poznania” najstarszy

syn pisarza.

Sam pisarz ujmował swój problem krócej: „Jestem Cygan,

który przed podróżą żyje najbliższą wędrówką po świecie, po

podróży zaś — pisząc o niej — znowu nią żyje, a kiedy to się

skończy, cały cykl zaczyna od nowa”.

Im bliżej do schyłku życia, tym podróże Fiedlera stają się

ważniejsze — włóczęgi bez żadnego uzasadnienia

przyrodniczego, myśliwskiego czy pisarskiego. Syn Marek

zwraca uwagę, że ojciec coraz częściej wyjeżdżał wtedy po

eksponaty do przyszłego muzeum w Puszczykowie. Pomiędzy

siedemdziesiątym a dziewięćdziesiątym rokiem życia Fiedler

odbywa w sumie trzynaście wielkich podróży. Dla porównania:

w ciągu poprzednich niemal 40 lat odbył tych wypraw

piętnaście.

„W pracowni Fiedlera przy placu Wolności w Poznaniu bez

ustanku stały kufry podróżne, rozpakowywane wciąż


i pakowane na powrót, zaś ledwo ukończona została jedna

podróż, już mówiło się z zachwytem o następnej” —

wspominał Józef Ratajczak, który w pracowni pisarza na

piątym piętrze przy placu Wolności zjawił się pierwszy raz

w 1959 roku, tuż przed wyjazdem Fiedlera do Afryki

Zachodniej: Gwinei i Ghany. „To doprawdy wyglądało na jakąś

niebywałą obsesję, opętańczą manię” — zauważył.

— Przygotowania ojca do wyprawy trwały czasem nawet i rok

— opowiada Arkady Radosław Fiedler. Pisarz czytał książki na

temat kraju, do którego się wybierał, robił z tych lektur

wypisy, konsultował się z ludźmi, którzy już tam byli. — Ojciec

był mistrzem planowania, najczęściej jeździł przecież sam.

Wielką przyjemnością było już dla niego samo przygotowanie

do podróży. Od ojca nauczyłem się zasady, że im człowiek

bardziej jest przygotowany do danej wyprawy, tym więcej może

w jej trakcie zobaczyć. Z podziwem obserwowałem, jak ojciec

się przygotowuje.

„Bagażu zabiera jak najmniej. Kilka aparatów

fotograficznych, czasami aparat filmowy (…), zapas filmów,

siatki na motyle, apteczkę z niektórymi lekami, kompasy,

mapy, lekką sportową odzież, to w zasadzie cały jego

ekwipunek. Resztę kupuje na miejscu” — opowiadała „Gazecie

Poznańskiej” Maria Fiedler, żona podróżnika, w 1963 roku.

— Czy nie boi się pani o męża, kiedy tak stale wybiera się na

dalekie wyprawy? — dopytywał dziennikarz.

— Dawniej bałam się bardziej i podczas każdej jego

nieobecności niepokoiłam się — odpowiedziała małżonka

Fiedlera. — Teraz jednak nabrałam zaufania i wierzę, że

potrafi on dać sobie radę w różnych okolicznościach. Uważam

go za bardzo dzielnego człowieka i jestem dla niego pełna

najwyższego podziwu.
W 1967 roku pisarza ciągnie znowu do brazylijskiej

Amazonii. W lutym wyrusza do Brazylii z żoną, która chce

odwiedzić swoją włoską rodzinę — siostrę i brata w Rio de

Janeiro, oraz z poznańskim przyrodnikiem i fotografem

Zygmuntem Pniewskim. Płyną statkiem z Gdyni, bo Fiedler

nie przepada za długimi lotami samolotem. To, jak

perfekcyjnie opracowuje swoje wyprawy, pokazuje przykład

„przygotowania” do podróży samego Pniewskiego.

„Polecił swojemu przyjacielowi, doktorowi Marianowi

Abramowi, żeby ten »trochę mnie podregulował«. Chodziło o to,

żebym trochę przybrał na wadze i nie zachorował podczas

podróży. Co drugi dzień nie jadałem obiadów w domu, tylko

u Fiedlera w pracowni” — wspominał w 2003 roku na łamach

„Gazety Wyborczej” Pniewski. Aby jego towarzysz mógł

w trakcie wyprawy utrzymać rodzinę, pisarz wpłacił na

książeczkę oszczędnościową żony Pniewskiego jako zaliczkę

równowartość dwunastu pensji, jakie Pniewski zarobiłby

w PAN, w której pracował (na płatny urlop nie miał bowiem

szans). Do przygotowań zaliczały się także wspólne wyprawy

pod Poznań, gdzie Pniewski oswajał się z kamerą.

Po trzytygodniowym rejsie docierają do Ameryki Południowej.

W Brazylii mieszkają w Rio de Janeiro, u rodziny żony

Fiedlera. Robią stamtąd wycieczki. „Kiedyś zdarzyła nam się

dość niebezpieczna przygoda, która mogła zakończyć się

tragicznie” — relacjonował po latach Pniewski. „Pewnego razu,

wałęsając się nad brzegiem Araguai w Sao Felix, natknęliśmy

się na Uata-u — osławionego miejscowego watażkę. Nagle za

zrobienie zdjęcia zażądał od nas 5 tysięcy cruzeirów, czyli

dużej sumy pieniędzy. Wyrwał mi aparat i rzucił swojemu

synowi, który siedział w łodzi. Zrobiło się niebezpiecznie. Ale

Fiedler nie stracił zimnej krwi: zaczął krzyczeć na bandytę.

Zbiegli się ludzie z pobliskiej wioski, którzy stanęli po naszej


stronie. Uata-u stracił pewność siebie, oddał nam aparat

i zwiał”.

Fiedler opisze to zdarzenie w Pięknej, strasznej Amazonii,

choć na kartach książki wygląda ono mniej groźnie niż

w relacji Pniewskiego. Prawdopodobnie z jakichś względów

Fiedler nie zdecydował się zrelacjonować incydentu „na ostrzu

noża”. Może zatarg powstał częściowo z jego winy?

Zygmunt Pniewski wspominał, że cel podróży do Brazylii był

z góry określony. „Chodziło o napisanie książki, której tytuł

powstał jeszcze przed… wyjazdem. W Brazylii obaj robiliśmy

zdjęcia. Bardzo wiele wykonanych przeze mnie zdjęć zostało

opublikowanych. Ale prawa autorskie należały do Fiedlera —

taką podpisaliśmy umowę: on pokrywał koszty podróży, a ja

dla niego pracowałem, dlatego oddawałem mu moje negatywy.

I one były jego własnością. Poza zbieraniem materiału do

książki, łowiłem motyle i preparowałem je. Potem 40 gablot

z nimi trafiło do poznańskich szkół”.

„Fiedler miał wtedy 73 lata, ja — 36. Ci, którzy znali

Fiedlera, nie mogli się nadziwić, że wyjechaliśmy i wróciliśmy

w zgodzie” — relacjonował szczerze Pniewski. „Dlaczego? Bo

pan Arkady znany był z wybuchów złości, zresztą bardzo

teatralnych. Czasem ta złość obracała się przeciwko mnie

i wtedy miałem na niego sposób: spokojnie go wysłuchiwałem

i powstrzymywałem się od jakiejkolwiek riposty, a po kilku

dniach wracałem do sprawy i jeśli uważałem, że mam

słuszność, to mu to mówiłem”.

Wybuchy złości Fiedlera mają to do siebie, że szybko

przechodzą. Dość powiedzieć, że po powrocie z Brazylii

Zygmunt Pniewski dostanie od pisarza egzemplarz Pięknej,

strasznej Amazonii z dedykacją: „Cherubinkowi o złotawej

czuprynie… a miłemu towarzyszowi naszej brazylijskiej

peregrynacji z wyrazem szczerej sympatii”. „Przyjaźniliśmy się


do końca życia, ale zawsze mówiliśmy sobie na pan” —

wspominał Pniewski. W artykule w „Głosie Wielkopolskim”

z 2010 roku dodał: „Do końca byliśmy na per pan, bo on

z nikim nie przechodził na ty. To był wspaniały człowiek, ale

trzeba powiedzieć, że… despota”.

Tej frapującej relacji Pniewski już nie poszerzy. Ma 87 lat,

mieszka w Mosinie pod Poznaniem. Gdy chcę go odwiedzić

i dopytać o „teatralne wybuchy złości” pisarza, odradza mi to

przez telefon.

— Nie pamiętam już tego, co było kilka dni temu, a co

dopiero przed laty. Pamięć mi szwankuje, bardzo

przepraszam… — usprawiedliwia się.

Po powrocie z Brazylii w styczniu 1968 roku Fiedler

ofiarowuje Szkole Podstawowej nr 82 w Poznaniu 47 gablot

z trofeami z podróży, przede wszystkim z motylami. Opowiada

młodzieży o kłopotach aklimatyzacyjnych, które spadły na

niego i Pniewskiego nad rzeką Madeirą — przez trzy tygodnie

męczyli się ze swędzącymi wrzodami, oznaką osłabienia

organizmów.

Syberia, Jakuci i cholerne meszki

Latem 1968 roku Arkady Fiedler zabiera ze sobą po raz

pierwszy w podróż syna Arkadego Radosława. Chce go

wprowadzić „w warsztat”. Wspólnie jadą na Syberię. On ma

wtedy 74 lata, syn — 23. Podróżują razem przez lipiec

i sierpień. Najpierw lecą do Moskwy, tam przez dwa tygodnie

załatwiają formalności. Potem do Irkucka, a stamtąd do

Jakucka. Dlaczego pojechali razem akurat do ZSRR?

„To wyszło trochę przypadkiem” — opowiadał syn pisarza

w „Kronice Miasta Poznania”. „Związek Radziecki nie uznawał


praw autorskich i często wydawał książki nie tylko bez

konsultacji z autorem, ale nawet bez jego wiedzy. Ale jeżeli się

ich przycisnęło i miało zaprzyjaźnione wydawnictwo, to oni

w końcu płacili. W tym czasie wydali jakieś książki ojca i ileś

tam rubli nam dali. To było jednym z powodów zorganizowania

tej wyprawy, bo zużyliśmy te ruble, które i tak były przydatne

tylko na miejscu. Drugim powodem, dla którego wybraliśmy

Syberię, był fakt, że uczyłem się wtedy w Studium

Nauczycielskim. Studiowałem geografię z wychowaniem

fizycznym i pisałem pracę dyplomową o jeziorze Bajkał. To był

dodatkowy doping. Chcieliśmy też zobaczyć zupełnie inny

świat. Nawet dla ojca było to całkowicie nowe doświadczenie”.

Ojciec i syn są gośćmi Związku Literatów Radzieckich, który

udostępnia im bezpłatnie najlepsze hotele i służbowe

samochody. W podróży towarzyszy im Białorusin, poeta Anatol

Kłyszka. Arkady Fiedler nie zna rosyjskiego, jego syn tyle, co

ze szkoły — pomoc Kłyszki okazuje się więc bezcenna. Tym

bardziej, że potrafi przełamywać biurokratyczne lody. Ale

z opieką czasem przesadza — gdy w Jakucku miejscowi chcą

koniecznie poznać Fiedlerów, Kłyszka staje okoniem. Wtedy

Fiedlerowie tłumaczą mu, że takie rozmowy z tubylcami są

najcenniejsze, a ich nie interesuje polityka, tylko miejscowe

zwyczaje i przyroda.

„A ojciec rzeczywiście najbardziej lubił rozmawiać

i przebywać ze zwykłymi ludźmi (…). Nie lubił przebywać

z elitami, jakimikolwiek, elitami władzy, decydentami.

Oczywiście Związek Radziecki był takim krajem, w którym nie

był możliwy brak tego kontaktu, ale on z reguły nic nie wnosił

w sensie poznawczym. Najczęściej zapraszali nas na jakieś

uczty członkowie lokalnych organizacji partyjnych. Tośmy je

odbębniali, choć z drugiej strony były to nawet miłe spotkania”

— opowiadał po latach Arkady Radosław Fiedler.


Na Syberii są serdecznie przyjmowani przez Jakutów, którzy

zachowali wdzięczną pamięć o polskich zesłańcach

z dziewiętnastego wieku. „Dzięki tym naszym zesłańcom

myśmy tam byli podejmowani jak książęta — uczty, doskonałe

jedzenie, zaproszono nas nawet na wesele jakuckie” —

wspominał syn pisarza. W jego pamięci Sybiracy zapisali się

jako ludzie pogodni, życzliwi, otwarci i serdeczni.

W przeciwieństwie do mieszkańców Moskwy, których określił

jako „bardziej zawistnych” i „kombinujących”.

Noc w Jakucji trwa pół roku, więc Arkady Radosław żartuje

przy gospodarzach, że kiedy się ożeni, przyjedzie do nich na

noc poślubną. Według syna pisarza, podczas ich pierwszej

wspólnej wyprawy ojciec stara się być „dyskretnym

mentorem”. Do spięcia dochodzi tylko raz, gdy mieszkają

w namiocie nad rzeką Usuri. Syn hojnie ofiarowuje

Udehejcom udającym się na polowanie całą butelkę

skutecznego płynu przeciwko komarom. Gdy przychodzi noc,

podczas której komary wdzierają się hurmem do namiotu i nie

dają spać, Fiedler wścieka się na syna.

Dopytywany o ten incydent, Arkady Radosław dodaje:

— To były nie tylko komary, ale i meszki. Strasznie nas

wtedy żarły. Pamiętam, że kiedy wróciłem do Polski, moja

pogryziona ręka była spuchnięta jak baleron.

Syn pisarza podkreśla, że podczas wypraw z ojcem nauczył

się, że z ludźmi należy rozmawiać z pokorą.

— Bo się jest u nich i trzeba szanować ich obyczaje. Nie

można do nich jechać z poczuciem wyższości, bo ci ludzie są

często bogatsi duchowo niż Europejczycy — przekonuje.

Z powodu braku dobrych dróg robią z Jakucka wypady

małymi samolotami lub łazikami w tajgę. W osadach z reguły

są już oczekiwani, bo informacja o wizycie Fiedlerów roznosi

się szybko. Wszędzie są goszczeni przez lokalne oddziały


Związku Literatów Radzieckich. W jednej z jakuckich bibliotek

na prowincji, w miejscowości Czurapcza, bibliotekarka

pokazuje Fiedlerowi mocno zużyte przekłady jego książek.

Fiedler jest niewątpliwie pod wrażeniem gościnności —

i odwdzięcza się w relacjach prasowych drukowanych

w „Gazecie Poznańskiej”. Podziwia w nich radzieckie koleje

podziemne, jego zdaniem lepsze i wygodniejsze od londyńskich

i nowojorskich. I wychwala skok cywilizacyjny, jaki nastąpił

w Jakucji po rewolucji październikowej. Pisze, że dawni

koczownicy znaleźli szczęście w sowchozach, noszą eleganckie

ubrania, studiują na moskiewskich uniwersytetach,

a z wdzięczności dla Związku Radzieckiego pozmieniali swoje

nazwiska na rosyjskie.

Fiedler jest z tej podróży bardzo zadowolony.

W sprawozdaniu dla Związku Literatów Polskich napisze:

„Miło mi zawiadomić, że była to podróż ze wszech miar udana

(…). Miałem okazję nawiązania bardzo przyjaznych kontaktów

z wielu literatami radzieckimi oraz z przedstawicielami władz

partyjnych, a wszyscy okazywali mi wielką serdeczność i szli

mi bardzo na rękę”.

Ale ma też żal do kolegów: „Związek Literatów Polskich

w Warszawie nie poinformował Związku Pisarzy Radzieckich

o terminie mego przylotu do Moskwy”.

W liście snuje wizję ponownego wyjazdu do Jakucji, by

napisać „pożyteczną książkę” o kraju nadamurskim,

sygnalizując zamiar ubiegania się o fundusze od ZLP. Jak

argumentuje, książka taka miałaby szanse powodzenia wśród

czytelników, skoro w ZSRR wydano już dziewięć jego tytułów

w nakładzie przekraczającym milion egzemplarzy. Plany te

jednak na zawsze pozostaną na papierze.


Kryzys w Nigerii, czyli starcie z synem

W styczniu 1969 roku Fiedler — znowu z Arkadym

Radosławem — wyjeżdża do Nigerii. Kraj ogarnięty jest wojną

z Biafrą, bogatą w ropę naftową wschodnią prowincją, która

dokonała secesji. Po stronie Biafry na bombowcu walczy…

Jan Zumbach, legendarny pilot Dywizjonu 303, którego

Fiedler poznał w Northolt w 1940 roku.

Przypływają do Lagos, mieszkają u Polaków na kontraktach

— inżynierów, lekarzy. Dzięki ich pomocy zwiedzają kraj. Mogą

przyjrzeć się bliżej plemieniu Fulbejów. Samolotem małych

linii lotniczych lecą do Kano na granicy Sahary. To świat

muzułmański, ludzie niechętnie dają się fotografować.

„Uczyłem się przy ojcu, że trzeba mieć oko myśliwego, który

umie »upolować« człowieka w naturalnej pozie” — wspominał

syn pisarza.

Z pobytu w Nigerii nie powstaje żadna książka.

Siedemdziesięciopięcioletni pisarz wraca za to z Afryki w złej

kondycji. Nie pozwala mu ona przyjechać do Bielska-Białej na

finał plebiscytu „Głosu Pracy”, w którym jego książka

Spotkałem szczęśliwych Indian zajęła pierwsze miejsce. „Przed

blisko trzema tygodniami wróciłem z Nigerii, gdzie przez kilka

miesięcy przebywałem w głębi Afryki w niezwykle ciężkich

warunkach klimatycznych” — pisze Fiedler w czerwcu

1969 roku do Tadeusza Lipskiego, redaktora naczelnego

„Głosu Pracy”. „Obecnie, po powrocie do Kraju, dość przykro

przeżywam zmianę klimatu, a między innymi ciśnienie krwi

spadło mi do 40 i lekarz nakazał mi ścisłą kurację

wypoczynkową przez następne tygodnie. Miałem z nim

dyskusję, ale on stanowczo zakazał mi wyjazdu do Bielska-

Białej” — usprawiedliwia się.


To bodaj pierwszy sygnał o zdrowotnych problemach pisarza.

Ma już 75 lat, wcześniej świetnie znosił trudy dalekich

wypraw. Zdaje się jednak, że nie tylko klimat Nigerii jest

powodem gorszego samopoczucia pisarza. W Afryce dochodzi

też do ojcowskiego konfliktu z synem. W liście z lipca

1969 roku do siostry żony, mieszkającej w Londynie Concetty,

Fiedler ma pretensje, że zaprosiła Arkadego Radosława do

Londynu bez konsultacji z nim. Zwierza się, że jego relacja

z synem podczas podróży po Afryce była „kompletnym

fiaskiem”. Z listu wynika, że dwudziestoczteroletni syn

zbuntował się wobec — jak można przypuszczać — dość

apodyktycznego ojca i gwałtownie porzucił deklarowane

wcześniej plany zostania nauczycielem, dziennikarzem lub

pisarzem. Postanowił za to wyjechać do Londynu, by tam

w ciągu pół roku zapracować na samochód.

Fiedler nie wyraża w liście sprzeciwu wobec planów syna.

Prosi jednak Concettę, by syn nie miał w Londynie taryfy

ulgowej i by nauczył się zarabiać na siebie i swoje utrzymanie.

„Mam nadzieję, że zatroszczysz się o niego we właściwy sposób

podczas jego pobytu w Londynie. (…) Byłoby

błogosławieństwem dla Arkadego, gdyby w Londynie nauczył

się ciężko pracować, gdyby mógł doświadczyć trudów życia

(których dotychczas na nieszczęście nie doświadczył, mając

zawsze życzliwy dom i kieszeń ojca do dyspozycji)” — wykłada

Fiedler siostrze Marii.

Arkady Fiedler miał przejścia wychowawcze z pierworodnym

już wcześniej. Arkady Radosław dopiero za trzecim podejściem

zdał maturę, głównie z powodu wagarów (z uwagi na liczne

nieobecności za pierwszym razem nie dopuszczono go do

egzaminu dojrzałości w III LO w Poznaniu). Ojca musiało

boleć, że jego syn podchodzi do obowiązków zbyt lekko. Gdy

w końcu zaliczył maturę, rozpoczął studium nauczycielskie


z myślą o nauczaniu geografii. Ale i wtedy przez kilka lat się

wahał: uczyć się czy podróżować jak ojciec — i pisać.

Arkady Radosław Fiedler zaprzecza, by nieporozumienia

z ojcem były czymś więcej niż typowym sporem pokoleniowym.

— To nie był konflikt — tłumaczy krótko. — Jako młody

człowiek chciałem pojechać do Londynu i zarobić własne

pieniądze, a przy tym nauczyć się porządnie angielskiego. To

miało być wzięcie życia we własne ręce.

Syn ostatecznie wyjeżdża do Londynu. Z listu, który pisarz

wysyła w listopadzie 1969 roku do Arkadego Radosława,

wynika, że jego syn pracuje, powodzi mu się dobrze i zamierza

jeszcze trochę zostać nad Tamizą, by zarobić na wymarzony

samochód. Ojciec mu to odradza, wskazuje na wysokie koszty

cła i utrzymania auta w Polsce. „Rób co uważasz, ja niestety

muszę od tego całego interesu umyć ręce; te kombinacje

z autem dobre są da innych, ale nie dla Fiedlerów” —

zaznacza.

Ostrzega też syna, by sprawdził, czy jego wiza jest nadal

aktualna. Bo „krążą pogłoski, jakobyś wcale nie chciał wracać

z zagranicy do Polski” — pisze Fiedler. I dodaje, że sam im

gorąco zaprzecza. Udziela też synowi wskazówek, jak notować

spostrzeżenia z hotelu, w którym mieszka Arkady Radosław.

Jak widać, najstarszy syn nie porzucił jednak definitywnie

planów pisarskich.

W kolejnym liście — ze stycznia 1970 roku — Fiedler wydaje

się już spokojny o los Arkadego Radosława. Cieszy się, że ten

twardo pracuje i dojrzewa. „Piszesz, że pracujesz ciężko. To

zawsze dobra rzecz” — wykłada synowi. „Te 300 funtów,

o których piszesz, to ładna suma! Widzę, że powoli poznajesz

kłopoty posiadaczy, mianowicie ambaras, jak to najlepiej,

najkorzystniej zużyć. Nic ci nie radzę, sam musisz to

przemyśleć i zdecydować. Masz na myśli wyjazd do Kanady na


4–5 miesięcy? Czemu nie. Ale skoro chcesz tam wyjechać (za

jakieś 2 lata), to przede wszystkim musisz wypracować,

wykombinować jakiś rozumny, pożyteczny plan działania”.

Pisarz zwierza się też synowi ze swoich kłopotów: nie może

kupić żonie futra, bo Urząd Skarbowy nie uwzględnił jego

reklamacji i między grudniem 1969 i marcem 1970 roku musi

spłacić blisko 140 tysięcy złotych zaległego podatku za lata

1968–1969. W dodatku planuje wyjazd do Peru, który, jak

szacuje, będzie go kosztował około 70 tysięcy złotych.

„Szorstkości zostały zasypane popiołem” — podsumowuje

naprawę stosunków z synem. „Teraz wszystko jest na

najlepszej drodze (…) i tak przechodzimy do nowego rozdziału

naszego życia” — podkreśla Fiedler. „Cały Twój los wkładam

w Twoje ręce i Ty sam tylko zdecydujesz o sobie”.

Burza z Nigerii ostatecznie wygasa.

Najstarszy syn pisarza nie przykłada do tamtych wydarzeń

dużej wagi.

— Nasze relacje z ojcem zawsze były dobre — komentuje po

latach. — A pobyt w Londynie wspominam bardzo, bardzo

dobrze. Był ciekawy, nauczył mnie samodzielności, pewności

siebie.

Dziesięć lat później, w 1980 roku, Arkady Fiedler weźmie

udział w ankiecie czasopisma „Rodzina i Szkoła”. Na pytanie,

jak kochać dziecko, odpowie: „Ze wszystkich sił, całą

zdolnością swego serca, całą mądrością swego umysłu, wiele

wybaczać, natomiast wystrzegać się bałwochwalczej miłości”.

„Zabijanie kury znoszącej złote jajka”

Zamieszanie o zaległe podatki angażuje Fiedlera, psując mu

humor mimo kolejnej wyprawy do Ameryki Południowej.


Zaczyna się od tego, że w marcu 1969 roku Urząd Skarbowy

Warszawa Śródmieście przysyła mu ponaglenie do zapłaty

zaległości podatkowych za lata 1968–1969. Fiedler

w cierpliwej korespondencji z urzędnikami skarbówki oblicza

kwotę zaległości na 127 tysięcy złotych — i spłaca ją w kilku

transzach. Tłumaczy, że kłopoty z rozliczeniem wzięły się

z błędów jego, wydawnictw i samego urzędu.

Urząd Skarbowy jest jednak głuchy na wyjaśnienia Fiedlera,

że cały dochód z trzynastego wydania Dywizjonu 303 (w sumie

ponad 81 tysięcy złotych) przeznaczył w 1968 roku na budowę

Centrum Zdrowia Dziecka — i domaga się również 15 tysięcy

złotych podatku od tej sumy. Wtedy Fiedler się wścieka. Pisze

emocjonalny list do przewodniczącego Rady Państwa Mariana

Spychalskiego. „Jest to jakiś przykry zgrzyt w tej pięknej

i szlachetnej sprawie” — żali się. I prosi go o „łaskawą pomoc

i obronę”.

A w liście do bezdusznych urzędników fiskusa kontratakuje.

„Dlaczego Urząd Skarbowy nie chce przyjąć do wiadomości

faktu, że, ażeby mieć te honoraria, musiałem na własny koszt

odbywać uciążliwe podróże, pochłaniające trzy czwarte moich

dochodów — wydatki, których inni literaci w Polsce nie mieli?”

— pyta. Dalej dodaje z naciskiem: „Partia, Rząd, Państwo,

Społeczeństwo idą mi na każdym kroku wielkodusznie na

rękę, uznając moją pracę i wiedząc, że do twórczej pracy

potrzebny jest ogromny spokój i życzliwa opieka. Dają mi tę

opiekę”.

Urząd Skarbowy odpuszcza w końcu sprawę podatku

wyrównawczego o darowizny Fiedlera, ale w listopadzie

oskarża go o przestępstwo niezłożenia zeznań podatkowych za

sporne lata w terminie.

Doprowadzony do szewskiej pasji pisarz zarzuca urzędnikom

błędy, złą wolę i wytacza kolejne działa. Odwołuje się do


Wincentego Kraśki, kierownika Wydziału Kultury KC PZPR,

Ministerstwa Finansów, Ministerstwa Kultury i Sztuki,

wreszcie do władz Związku Literatów Polskich.

„Książki moje, wydane w PRL w okresie 1946–1970,

stanowiły dotychczas obiekt wartości około 75.000.000 zł (…).

W porównaniu z tym męczenie mnie całymi miesiącami

o kilka czy kilkanaście tysięcy złotych nawet z punktu

widzenia Wydziału Finansowego (…) jest rzeczą nierozsądną

i krótkowzroczną, jak zabijanie kury znoszącej złote jajka —

a tym bardziej nierozsądną, że Wydział Finansowy żądał tych

kilku tysięcy złotych bezpodstawnie” — pisze rozsierdzony

pisarz.

I załącza szczegółowy wykaz darów, jakie w swej pisarskiej

przeszłości ofiarował różnym państwowym instytucjom —

muzeom i szkołom — począwszy od 1929 do 1968 roku.

To w końcu skutkuje — w domowym archiwum pisarza nie

ma już dalszych śladów podatkowej batalii.

Do Peru z przygodami i zachwytem

Choć psychika pisarza niewątpliwie cierpi, kuracja zapisana

przez lekarza powoli stawia Fiedlera na nogi. Już

w następnym roku — 1970 — liczący sobie wówczas ponad 75

lat autor wyprawia się do Peru. Tym razem jedzie

w towarzystwie młodego, trzydziestoczteroletniego taternika

i fotografa Centralnej Agencji Fotograficznej Zbigniewa

Staszyszyna. To w pewnej mierze wyprawa sentymentalna —

Fiedler chce ponownie dotrzeć nad Ukajali, od której

rozpoczęła się jego wielka międzynarodowa kariera pisarska

i podróżnicza.
Przygotowania postępują z problemami: sytuacja dewizowa

kraju jest tak zła, że Ministerstwo Kultury i Sztuki odmawia

pisarzowi możliwości zakupu walut w Narodowym Banku

Polskim, a tym bardziej — zakupu biletów-voucherów

lotniczych na trzy loty wewnątrz Peru (Fiedlerowi udaje się

ostatecznie kupić bilet na jedną z tras, podczas gdy RSW

Prasa przyzna Staszyszynowi prawo do zakupu biletów na

wszystkie trzy trasy). W liście napisanym w kwietniu

1970 roku do ministra kultury Fiedler rzuca więc kąśliwą

uwagę: „W ostatnich latach wyszły moje 3 nowe książki (…),

wyszły już za granicą i przysporzyły nam dewiz. Ach, nie

zapominajmy o tym!”. Sławny globtroter ma już na tyle mocną

pozycję w kraju, że może napisać do ministra wprost: „Jest mi

wstyd!”. Ostatecznie obcą walutę udaje się załatwić.

Do Peru płyną na pokładzie MS „Henryk Jendza”. Z pokładu

statku Fiedler musi pisać wyjaśnienia dla Biura Współpracy

Kulturalnej z Zagranicą — dla uniknięcia „błędnej

interpretacji” zachowania swojego towarzysza Staszyszyna.

Chodzi o incydent, do którego doszło w Hamburgu. 8 maja

1970 roku fotograf wyszedł w miasto wraz z „literatem

Przemysławem Burchardem”. Nieoficjalnie wiadomo było, że

MS „Henryk Jendza” będzie miał dwudniowy postój

w hamburskim porcie, ale w trakcie dnia okazało się, że

statek odpłynie jednak już po południu. Fiedler, który także

zszedł tego dnia na ląd, wrócił na czas na pokład. Staszyszyn

i Burchard nie zdążyli.

Z pomocą „ob. Pawlika, przedstawiciela PLO w Hamburgu”,

u którego przenocowali, dogonili jednak polski statek koleją

w belgijskiej Antwerpii.

Zbigniew Staszyszyn był wtedy w świetnej formie. Dziś ma

82 lata i jest schorowany. Opowiada, że tak naprawdę polski

armator w Hamburgu nie chciał im pomóc.


— Mówił, że trzeba wrócić do kraju, bo poszła fama, że

razem z Burchardem wybraliśmy wolność. Wtedy zwróciliśmy

się do Niemców i ci nam pomogli. Dowiedzieli się, że nasz

statek zatrzyma się na trzydniowy postój na załadunek

w Antwerpii — relacjonuje. — Ostatecznie przenocowaliśmy

więc na innym polskim statku i dogoniliśmy „Jendzę”

w Antwerpii.

A jak na całą sytuację zareagował Fiedler? Czy ta historia

wyprowadziła go z równowagi?

— Nie, Fiedler wierzył w nas. Wierzył, że to był przypadek, że

nie wybraliśmy wolności. Specjalnie się tym nie przejął —

komentuje Staszyszyn.

W sierpniu 1970 roku Fiedler jest już w Limie, stolicy Peru.

Na łamach „Życia Warszawy” sprawozdaje: „Wracanie po

latach do obcego kraju zawsze jest rzeczą podniecającą,

zabawną i pouczającą”.

We wspomnianym tekście swoje podróżowanie po Peru

przeciwstawia napotkanym tam „młodym łazikom” z całego

świata, którzy prześcigają się w zaliczaniu coraz to nowych

miejsc na globie, do których nigdy więcej nie wracają. „Ja

należę do innej ferajny włóczęgów: chętnie powracam do

obcego kraju. Tak powracałem do Kanady, do Brazylii, na

Madagaskar, a oto teraz wpadłem do Peru. Obok mnie typowy

młody człowiek dzisiejszych czasów, tak tęgi w swym zawodzie

i tak doskonały fizycznie, a inteligentny, że chętnie zapomina

się o jego egzotyzmie i kusej nieco dyscyplinie — tarzanowaty

brodacz fotografik: Zbigniew Staszyszyn, przede mną

legendarny kraj Inków” — pisze do czytelników „Życia

Warszawy”.

W Andach idą ze Staszyszynem tropem Inków. „W tym kraju

wszystko obrasta legendą i dziwnością, jak żelazo obrasta tu

rdzą, a tutejsi politycy nimbem chwały lub kirem potępienia…


Środka ani przeciętności tu nie ma” — pisze Fiedler na gorąco

na łamach „Życia Warszawy”. Odwiedzają legendarne Machu

Picchu (gdzie fotograf wykonuje sesję niesamowitych zdjęć

pisarza, które można dziś podziwiać w muzeum Fiedlera

w Puszczykowie), a także położone na wysokości 3400 m

n.p.m. Cusco, byłą stolicę państwa inkaskiego. „Przybyszowi

pęka głowa i puls wściekle się rozpędza, ale następnego dnia

człowiek przychodzi do siebie i znowu świat mu się podoba” —

relacjonuje Fiedler.

— Dawał sobie radę, choć droga wiodła czasem powyżej

czterech tysięcy metrów. Był jeszcze wtedy w dobrej formie —

opowiada dziś Staszyszyn.

Potem lecą samolotem przez Andy — i po niemal półwiecznej

przerwie Fiedler znowu dociera do brzegów Ukajali, której

„śpiewające ryby” przyniosły mu przed wojną taki rozgłos.

I znowu staje oko w oko z Indianami ze szczepu Czamów.

„W okolicach Pucallpy — jakże ci Indianie się zmienili!” —

zachwyca się w korespondencji prasowej. „Stanęli na własnych

nogach, nie mają już nad sobą patronów — hacjendadów,

pobudowali sobie szkoły, sami zarządzają własnymi wsiami,

nawet przyswoili sobie różne łatwiejsze zawody, dawniej im

nieznane”.

Jak układała się współpraca wiekowego pisarza i o połowę

młodszego fotografa?

— Coś nie przypadli sobie do gustu, zdaje się, że o coś się

pokłócili — przypomina sobie Marek Fiedler.

— Nic takiego, układało nam się dobrze. Jakoś dawaliśmy

sobie radę — prostuje Zbigniew Staszyszyn. Ale dodaje: —

Fiedler był trudny. Miał swoje przyzwyczajenia, twarde zasady,

których się trzymał. Był bardzo oszczędny, aż do przesady.

Wszędzie chciał być za darmo, jak najmniej wydawać.

A przecież pieniędzy mieliśmy w bród, dwa tysiące dolarów.


— Może chciał zaoszczędzić, przywieźć pieniądze do domu?

— Chyba nie, taki po prostu był.

Staszyszyn zapamiętał, że Fiedler nie brał czynnego udziału

w podróży.

— Raczej był bierny, a mnie wszystko ciekawiło. Byłem

bardziej poznawczy. On ciągle kontynuował pisanie. Miał

żelazną zasadę: codziennie coś napisać. Podczas podróży do

Ameryki ja w każdym porcie wychodziłem na ląd i zwiedzałem,

a on siedział na statku i pisał. W trakcie wyprawy też był

z reguły zamknięty w sobie, skupiony na pisaniu. Co ciekawe,

on pisał atramentem i stalówką, piórem. Zrobiłem mu nawet

kiedyś takie portretowe zdjęcie z piórem w dłoni.

Ze wspólnej wyprawy do Peru zapamiętał szczególnie

zabawne zdarzenie związane z Iquitos, miastem nad

Amazonką:

— Wszędzie, gdzie byliśmy, braliśmy pokój dwuosobowy. Ale

kiedy jechaliśmy do Iquitos, Fiedler zapowiedział, że tam

weźmiemy pokoje jednoosobowe. Gdy zapytałem go, dlaczego,

odpowiedział: „Byłem tam przed wojną, mają tam hotel

»Excelsior«. Przychodzą do niego praczki — piorą, prasują”.

Dawał mi przy tym do zrozumienia, że czasem zostają też na

dłużej, na przykład na noc. I że z tego powodu byłoby lepiej,

żebyśmy tam mieszkali każdy sam. Na miejscu okazało się, że

rzeczywiście, hotel nadal stał, ale — jak to w krajach

tropikalnych — był już trochę zapleśniały. I rzeczywiście,

praczki przyszły. Ale Fiedler był rozczarowany.

„Zmarnowaliśmy pieniądze, panie Zbigniewie” — mówił.

„Praczki przyszły, ale te same, które widziałem tu przed wojną.

Ich wnuczki poszły chyba na uniwersytety…” — śmieje się

Staszyszyn.

Gwoli ścisłości, wspomniany hotel w Iquitos, opisany przez

Fiedlera w Rybach śpiewają w Ukajali, nazywał się


„Cosmopolita”. W książce pisarz istotnie przedstawił dwie

młode praczki — pracownice hotelu, które niedwuznacznie

zabiegały o jego zainteresowanie: Indiankę ze szczepu Uitota

i czolę (pół Indiankę, pół białą). Obie chciały być Fiedlerowi

„kompanierą”, obie jednak pisarz spławił, wręczając im

buteleczki tanich perfum. Jedna z nich wróciła jednak

wieczorem. „Przyszłam się odwzajemnić” — oświadczyła.

Pisarz jednak — jeśli wierzyć książce — jej podziękował. „Nie

chciała wierzyć. (Ja później także nie)” — przyznał sam Fiedler

w Rybach…

Wyprawę do Peru Staszyszyn podsumował wielką wystawą

w poznańskiej galerii BWA. A potem? Choć utrzymywali

oficjalne kontakty, drogi Fiedlera i Staszyszyna się rozeszły:

— On miał swój świat, ja swój. On swoje wyprawy, ja swoje.

Staszyszyn stara się być dyplomatyczny, nie jest bowiem

tajemnicą, że współpraca z wielkim podróżnikiem nie układała

się w trasie zupełnie różowo. Powód niesnasek ujawnia Adam

Kochanowski, były dziennikarz TVP i przyjaciel Staszyszyna:

— Zbyszek mi kiedyś opowiadał, że Fiedler stanął raz na

rufie i mówi: „Proszę mnie fotografować”. A Staszyszyn na to:

„Ja nie przyjechałem tu pana fotografować, ale jako towarzysz

wyprawy. I będę fotografował, co będę chciał”. Taki był

Staszyszyn, zbuntowany i nagradzany, między innymi za

album o Wietnamie — podsumowuje Kochanowski. —

Zupełnie inaczej niż Zygmunt Pniewski [towarzysz Fiedlera

podczas wyprawy do Brazylii kilka lat wcześniej]. Jak Fiedler

mu mówił: „Proszę zrobić zdjęcie, jak Fiedler siusia”, to

Zygmunt robił. Albo jak mu kazał włożyć rękę do dziupli, to

Zygmunt wkładał… — śmieje się Kochanowski. — Ze

Staszyszynem to już nie przeszło.


ROZDZIAŁ 8

PRZESYT
Świat ciągle kusi, ale sił coraz mniej…

Dobiegający osiemdziesiątki pisarz nie zwalnia tempa. Już

w 1971 roku jest znowu w Afryce Zachodniej, płynie na

pokładzie MS „Częstochowa” w długi rejs przez Wybrzeże Kości

Słoniowej i Dahomej do Kamerunu.

Odwiedzający Fiedlera we wrześniu tamtego roku Władysław

Huzik, dziennikarz „Kierunków”, jest „oszołomiony” impetem

starzejącego się przecież literata: „Ten człowiek zadziwia

i imponuje swoją żywotnością” — napisze w swojej relacji.

Rok później Fiedler jest po raz kolejny w Kanadzie. Jedzie

tam znowu ze starszym synem — co oznacza, że ich wzajemne

relacje uległy trwałej poprawie. Oglądają Wybrzeże Kolumbii

Brytyjskiej, interior prowincji Quebec i północną część

prowincji Saskatchewan, na północ od jeziora Athabaska.

W przygotowaniach do tej wyprawy pomaga znajomość

z Ramczykowskimi oraz korespondencja z księdzem Moskwą,

który na dalekiej Północy prowadzi internat dla dzieci

kanadyjskich Indian.
Późnym latem 1975 roku wytwórnia filmowa „Czołówka”

kręci film o Arkadym Fiedlerze w reżyserii Kazimierza

Sheybala. W filmie pisarz osobiście czyta fragmenty swoich

wspomnień. Operator kamery uwiecznił chwile spotkań

Fiedlera z młodzieżą w puszczykowskim muzeum, a także

prywatne momenty w otoczeniu rodziny: synów, ich żon

i wnuków. Gdy we wspomnieniach pisarza jest mowa o roli,

jaką w jego dzieciństwie odegrało słońce, Sheybal każe

nakręcić sekwencję, w której wiekowy autor patrzy prosto

w słońce, mrużąc oczy.

— Ojciec strasznie się z tego powodu zdenerwował na

reżysera. Bardzo mu się nie podobało, że musi wyczyniać

takie cuda — przypomina sobie Marek Fiedler.

Na filmie widać, że Fiedler jest zły, ale posłusznie mruży oczy

i patrzy w słońce.

W dokumencie znalazły się też ujęcia nakręcone na

nadwarciańskiej łące, w których wystąpił syn sąsiadów,

Piotruś. Ilustrują one opowiadanie pisarza o jego dziecięcych

wyprawach z ojcem na motyle.

„Arkady Fiedler (…) to pan w sile — zaawansowanego jedynie

w rachubie lat — wieku, wspaniałej postawy, pełen humoru

i ciepła, o ujmującym obejściu człowieka wielkiego świata” —

takim opisuje go w 1972 roku dziennikarka

niemieckojęzycznej „Urody”, której pisarz poświęca w swojej

pracowni w Poznaniu kilka godzin. „Postawa sportowca,

elastyczność ruchów i, co najważniejsze, pamięć bezbłędna,

ostra, pozwalająca pisarzowi na sypanie jak z rękawa datami,

nazwami plemion, miejscowości, nazwiskami ludzi, świadczy,

że czas przeszedł nad nim, nie naruszając tej potężnej

indywidualności”.

Ciekawy jest dopisek w artystycznym biogramie Fiedlera

załączonym do tekstu wywiadu: „A. Fiedler jest pisarzem


niezależnym, niezwiązanym z żadną partią polityczną”. Czyżby

literat nalegał, by go zamieścić? A jeśli tak, to dlaczego?

W warunkach PRL Edwarda Gierka mogło wszak chodzić tylko

o jedną partię — Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą.

Fiedler przedstawia „Urodzie” swój plan dnia (tego polskiego):

najpierw cztery godziny pisania, potem 4–5 godzin planowania

i przygotowań do kolejnej podróży. Bo ulubiony bohater gazet

i ich czytelników nie ustaje w dalekich wyprawach.

W 1973 roku wraz z doktorem Marianem Abramem ogląda

karnawał w Rio de Janeiro, a w 1975 roku wraca do Kanady

po raz czwarty, tym razem z obydwoma synami. Docierają nad

jezioro Marmette w północnym Quebecu, do Indian

Algonkinów, których Fiedler opisał już 40 lat wcześniej

w książce Kanada pachnąca żywicą. Dla Fiedlera jest to więc

wyprawa sentymentalna.

Dzięki hydroplanowi docierają do indiańskiej wsi Obidżuan,

którą Arkady Fiedler poznał w 1935 roku. Pisarz spotyka

dawnych indiańskich przyjaciół, a pokłosiem tej wyprawy

będzie napisana wspólnie z synem Markiem książka Ród

Indian Algonkinów.

„Oglądają się za nim dziewczyny”

Czytelnicy są pełni podziwu dla żywotności „zacnego pana

Arkadego”. „Jest jedną z najbardziej znanych postaci

w Poznaniu. Szczupły, wysoki, o pogodnym wyrazie twarzy.

Kiedy chodzi ulicami miasta, oglądają się za nim dziewczyny”

— opisuje Fiedlera „Gazeta Poznańska” tuż przed

osiemdziesiątymi urodzinami. „Niejeden dwudziestolatek może

mu pozazdrościć elastyczności ruchów, sprężystości kroku.


(…) Widać go często na placu Wolności, kiedy wychodzi

z kawiarni Wrzos lub czeka na przystanku tramwajowym”.

Dziennikarz czasopisma „Tydzień” w osiemdziesiąte urodziny

Fiedlera relacjonuje: „Kipi życiem. Wybiera się znowu z synem

Arkadym Radosławem do Afryki, potem do Mongolii. Dzień

przed wyjazdem w ostatnią podróż do Ameryki Południowej

miałem okazję przyglądać się ostatnim przygotowaniom.

Towarzysz podróży doktor Marian Abram przyniósł całą

walizeczkę lekarstw. Arkady Fiedler skrzywił się na ten bagaż,

lecz po krótkiej dyskusji z pobłażliwym uśmiechem ustąpił. Po

ich powrocie dowiedziałem się, że lekarstwa doskonale służyły

marynarzom i… doktorowi Abramowi”.

Sam Fiedler lubi opowiadać prasie, jak przed kolejnymi

wyprawami nosi w skórzanej torbie na ramieniu dwie cegły,

żeby nie wyjść z formy fizycznej. Poznaniacy widują go

najczęściej w furażerce na głowie, kurtce i wytartych,

spłowiałych dżinsach. W nich czuje się najlepiej.

Ciągłe wyprawy w egzotyczne strony wymagają od Fiedlera

żelaznej kondycji, której po osiemdziesiątce zaczyna mu

brakować. „Niestety, tym razem dotarł tylko na granicę,

prawdziwej egzotyki nie zobaczył, chociaż bardzo się starał,

żadnego z plemion Indian żyjących w wolności pierwotnego

prymitywu. (…) Fiedler, świetny majster w reporterskim fachu,

ratuje się, jak może: pod jego piórem nawet nocne spotkania

z chodzącymi luzem, zaniedbanymi chabetami, urastają do

rangi przygody” — komentował książkę Piękna, straszna

Amazonia Stefan Kozicki w „Kulturze”.

Nadal jest szalenie popularny. Któregoś dnia w latach

siedemdziesiątych przychodzi na spotkanie autorskie swojego

kuzyna Zenona Kosidowskiego, autora Opowieści biblijnych,

zorganizowane w Księgarni Literackiej przy ulicy Lampego

(dziś Gwarna).
— Brylował tam, choć nie wypowiedział ani słowa. Wszyscy

krążyli wokół niego jak satelity — śmieje się Adam

Kochanowski.

W pisarstwo coraz częściej Fiedler wciąga synów. Gdy

w 1968 roku wraca z Brazylii, Arkady Radosław zapisuje jego

wrażenia, a tekst drukuje „Gazeta Poznańska”. Ze wspólnej

wyprawy na Syberię biorą się pisane równolegle przez ojca

i syna relacje publikowane w „Gazecie Poznańskiej”. A także

audycje radiowe, w których opisują oni swoje syberyjskie

przygody. W 1974 roku pisarz zapowiada książkę syna

Radosława — wychodzi w 1975 roku pod tytułem Barwny

świat Arkadego Fiedlera. Pięć lat później Arkady Radosław

napisze i wyda kolejną książkę, Wabiła nas Afryka Zachodnia,

zapis wspólnych z ojcem podróży (odbył ich w sumie sześć).

Marek napisze wspólnie z ojcem Indiańskiego Napoleona Gór

Skalistych (wyd. 1982) oraz Ród Indian Algonkinów (1984).

A w 1988 roku — już samodzielnie — wyda książkę Szalony

koń, która da początek jego własnej serii indiańskiej.

Muzeum, sanktuarium pamięci

Starzejący się Fiedler zaczyna odczuwać potrzebę domu, który

byłby oparciem w jego podróżniczych szaleństwach,

i stworzenia rodzinnej sagi. Nie przypadkiem pierwszy tom

autobiografii, zatytułowany Mój ojciec i dęby, poprzedza

otwarcie Muzeum — Pracowni Arkadego Fiedlera

w Puszczykowie (w latach 70. ub. wieku Puszczykówko stało

się fragmentem Puszczykowa). Potem będzie ono nazywane też

Muzeum „Pod Totemem”.

Na marginesie: Mój ojciec i dęby wychodzą nakładem Iskier.

Zachował się list Fiedlera do warszawskiego wydawnictwa,


wyrażający zgodę na tę wyłączność, ale obwarowaną wieloma

warunkami jakościowymi i technicznymi. Fiedler domaga się

dobrego, kredowego papieru i porządnych mapek. „Nakład

powinien być nie mniejszy niż 50.000 egz., gdy się uwzględni,

że będzie to około 10 arkuszów wydawniczych, a nie giganty

pustosłowne Paukszt i Meissnerów” — docina przy okazji

swoim literackim — i nie tylko literackim — antagonistom.

W dwudziestolecie Iskier Fiedler z satysfakcją zakreśla

piórem prasową wzmiankę, z której wynika, że wydał tam 12

tytułów o łącznym nakładzie 2 070 000 egzemplarzy. Za nim

uplasował się Meissner: 19 książek o łącznym

nakładzie 1 715 000 sztuk. Zimna wojna toczy się więc nadal,

przeniesiona z Wysp do Polski. Teraz to rywalizacja na

popularność.

Wróćmy jednak do muzeum: jak to było z jego powstaniem?

— Pamiętam, że kiedyś siedzieliśmy wszyscy przy stole

i chyba ojciec rzucił pomysł, że warto by wyciągnąć i pokazać

ludziom pamiątki z podróży, które wcześniej spoczywały

w skrzyniach na strychu — przypomina sobie Marek Fiedler,

dziś kustosz muzeum. — To był początek lat

siedemdziesiątych, ja się wtedy ożeniłem z Krystyną, a jej

ojciec Feliks Skrzypczak był bardzo serdecznym człowiekiem,

w dodatku budowlańcem. Właśnie przechodził na emeryturę,

miał więcej czasu i zaczął remontować willę ojca, w której dziś

mieści się muzeum. I to się dobrze zbiegło, bo ten dom był —

co tu dużo mówić — trochę zapuszczony. Waliły się drewniane

stropy. Wcześniej, zanim nabył ją od państwa mój ojciec,

mieścił się tu sierociniec. Póki były tu dzieci, często puszczały

wodę na podłogę i strop nad kuchnią zaczął gnić i się walić.

Mój teść Feliks Skrzypczak wszystko to naprawił

i wyremontował. Dzięki temu w willi mogło powstać muzeum.


Początkowo pisarz i jego synowie planują otwarcie placówki

w końcu 1972 roku, ostatecznie jednak muzeum startuje

21 grudnia 1973 roku. Z wielką pompą — uroczystość

połączona jest bowiem z 55. rocznicą powstania

wielkopolskiego, w którym Arkady Fiedler odegrał

niepoślednią rolę.

— Wtedy nie było jeszcze szans na prywatne muzeum.

Dlatego powstało ono jako filia miejscowej biblioteki —

opowiada Marek Fiedler. — Opiekował się nami Wydział

Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego. Jego ówczesny

dyrektor Maciej Frajtak [potem wieloletni dyrektor

poznańskiego Domu Książki, zmarł w 2012 roku] był nam

zawsze przyjazny. Zależało mu, żeby ta placówka przetrwała.

— Muzeum było dla władzy dowodem na to, że ta

komunistyczna Polska jest jednak krajem otwartym? —

podpytuję.

— Na pewno. Im też zależało, żeby pokazać, że także u nas

możliwe są dalekie podróże. Nie mogę nic złego o nich

powiedzieć.

Gdy w Polsce wywróci się komunizm, Muzeum — Pracownia

Literacka Arkadego Fiedlera utraci kuratelę Urzędu

Wojewódzkiego, przejdzie na własny rozrachunek i stanie się

prywatnym przedsięwzięciem Fiedlerów. Marek Fiedler

zostanie kustoszem, wraz z żoną opiekując się zbiorami, jego

brat Arkady Radosław, wcześniej pomagający pisarzowi jako

jego nieformalny sekretarz, będzie wspomagał brata.

Od swojego początku w latach siedemdziesiątych muzeum

eksponuje kolekcję motyli, dzieła artystów z różnych plemion

i narodów, totemy i maski. Zawiera ponadto imponujący

księgozbiór. Fiedler ma nadzieję, że na działce przy domu

powstanie pawilon z ekspozycją indiańską.


„Wielkie kolorowe maski, strzały (niektóre podobno jeszcze

zatrute), łuki, fetysze, skóry zwierząt, motyle — to wszystko

przesiąknięte i pachnące nadal zapachem Madagaskaru,

Gujany czy Ukajali — spoczywa w gablotach. Arkady Fiedler

potrafi o każdym z przedmiotów długo i ciekawie opowiadać.

Zwiedzających zawsze najbardziej przyciąga maleńka ludzka

główka… Wykrzywiona, o niezwykłym wyrazie… Pochodzi

z Peru. Wykonali ją Żiwarosi [Hivarosi, Jivarosi], wyjmując

zawartość głowy, wsypując weń gorący piasek i umiejętnie

masując, tak, aby twarzy nadać ludzkie kształty, bo jest ona

imitacją zrobioną z koziej skóry…” — relacjonuje atrakcje

muzeum „Gazeta Poznańska” niespełna rok po jego otwarciu.

Z pomocą synów przy schodach do willi w Puszczykowie

Arkady Fiedler ustawił wielki drogowskaz, na który naniósł

miejsca, do których osobiście dotarł, wraz z liczbą kilometrów,

które musiał pokonać. A Arkady Radosław napisał Barwny

świat Arkadego Fiedlera, rodzaj przewodnika po muzeum ku

czci ojca.

Fakt powstania muzeum tłumaczy kolejne dwie wyprawy

Fiedlera — w 1973 roku do Ameryki Południowej i w 1975 do

Afryki Zachodniej. W obu przypadkach oficjalnym celem

podróży jest zdobycie nowych eksponatów dla muzeum.

W podróży do Ameryki na pokładzie „Żeromskiego” pisarz

kończy drugi tom autobiografii, Wiek męski — zwycięski. Ma

też mniej przyjemną przygodę — zjedzony jeszcze w Gdyni

specjał (w korespondencji dla „Gazety Poznańskiej” nie podaje,

co konkretnie) męczy go aż do Lizbony. Dopiero tam pomagają

mu podawane przez towarzysza podróży doktora Mariana

Abrama leki.

W 1975 roku płynie z synem Arkadym Radosławem w tzw.

rejsie okrężnym polskim statkiem handlowym do Afryki.

Znowu drobiazgowe przygotowanie do podróży okazuje się


bezcenne. Dzięki kontaktom z innymi podróżnikami

i Polakami z Afryki pisarz doskonale wie, co musi ze sobą

zabrać, aby zdobyć jak najwięcej eksponatów dla muzeum.

Fiedlerowie wiozą więc kilkadziesiąt butelek wody kolońskiej

„Prastara”. Każda z butelek znajduje się w plecionym

koszyczku, a zapach „Prastarej” — mocny i wyraźny — bardzo

przypada do gustu Afrykanom. W zamian za wodę kolońską

Fiedlerowie otrzymują rzeźby i maski. Dla lepszego efektu

handlowych negocjacji wiozą też do Afryki krem Nivea

i kolorowe, flanelowe koszule. „Myśmy nigdy nie płacili

pieniędzmi, ale przebicie było ogromne” — wspominał Arkady

Radosław Fiedler. I wyjaśniał, że w latach siedemdziesiątych

nie było żadnych problemów z wwozem zdobytych eksponatów

do kraju, bo z ojcem nabywali je na targowiskach — nie jako

dzieła sztuki, tylko jako ludowe rękodzieło.

Starszy syn Fiedlera sugestywnie opowiedział w rozmowie

z „Kroniką Miasta Poznania”, jak wyglądały takie handlowe

negocjacje na targowiskach w Senegalu czy Gambii.

„Zdobywanie takiej maski czy rzeźby to był cały rytuał. Jeżeli

wpadła nam w oko jakaś rzeźba, absolutnie nie mogliśmy

wykazać jakiegokolwiek zainteresowania, bo cena natychmiast

rosła kilkadziesiąt razy i potem trudno ją było zbić, ponieważ

handlarz, kuty na cztery nogi cwaniak, dobrze widział ten

błysk w oku i wiedział, że to nam się podoba i że prędzej czy

później ten biały to kupi za wszelką cenę. Trzeba było się

handlu z nimi nauczyć. To był teatr, to była gra… Jeżeli coś mi

wpadło w oko, to nawet na to nie zwróciłem uwagi. Zwracałem

za to uwagę na coś, co leżało z boku, czym absolutnie nie

byłem zainteresowany. Brałem to do ręki, żeby odwrócić jego

uwagę. Potem ze skrzywioną twarzą oglądałem kilka innych

rzeczy, a dopiero na końcu, niby przez przypadek, brałem do

ręki to, co nas naprawdę interesowało, od niechcenia,


znudzony, pytałem o cenę. On rzucał jakąś sumę, z reguły

dużo wyższą, niż to było warte, a ja podawałem cenę kilka

razy niższą. Teraz on z kolei robił teatr — wpadał w święte

oburzenie, zaczynał krzyczeć, wywracał oczami, wyrywał mi

ten przedmiot… Nie to nie, mówiłem, odwracałem się na pięcie

i odchodziłem. Ale wtedy handlarz nas wołał i obniżał cenę…”

Specyficznemu handlowaniu w Afryce Arkady Fiedler

poświęci w książce o Gwinei osobny rozdział.

Zgromadzona w muzeum w Puszczykowie kolekcja

potwierdza jego słowa. Jej ozdobą są maski murzyńskie

szczepów Guro i Baule (używane przy tańcu, pogrzebie, wojnie

i ceremoniach medyczno-magicznych) czy bogato rzeźbiona

tykwa szczepu Nupe ze środkowej Nigerii.

„Przypominał starszego druha”

Gdy w listopadzie 1974 roku pisarz kończy 80 lat, list

gratulacyjny przesyła mu przewodniczący Rady Państwa

Henryk Jabłoński, a członek Komitetu Centralnego PZPR

Wincenty Kraśko odznacza go Orderem Sztandaru Pracy

I klasy. „Dziękując ze wzruszeniem za zaszczytne wyróżnienie

oraz za urodzinowe życzenia, Arkady Fiedler wyraził swoją

wdzięczność za niezmienną życzliwości i pomoc okazywaną

mu przez instancje partyjne i władze państwowe Polski

Ludowej” — relacjonuje „Głos Wielkopolski”.

Mniej więcej w tym samym czasie Arkady Fiedler udziela

wywiadu „Expressowi Ilustrowanemu”. Choć jest nadal

aktywny, jubileusz skłania go do podsumowań. „Uważam, że

potrafiłem trafnie pokierować własnym życiem. Zrealizowałem

marzenia lat dziecinnych i młodzieńczych, poznałem świat,

wielu wspaniałych ludzi, przeżyłem pasjonujące przygody” —


wyznaje. Podaje też swoją receptę na sukces: „Praca bez taryfy

ulgowej, intensywna nauka”.

Józef Ratajczak poznał sześćdziesięciopięcioletniego wówczas

Arkadego Fiedlera, gdy pisał pracę magisterską na temat

dziejów czasopisma i grupy „Zdrój”. Odkrył wtedy, że także

autor z Puszczykowa wpisał się w tę grupę cyklem poetyckim

Czerwone światło ogniska (1917–1918). Na spotkanie

z pisarzem szedł z dużym respektem dla Fiedlera. „Jednak nie

odczuwało się dystansu” — napisał po latach o ich spotkaniu.

„Przypominał raczej starszego druha z drużyny harcerskiej, co

to nie unika wysiłku, otwarty jest na przyrodę, przejawia

wciąż ogromną ciekawość świata i ludzi, unika sztampy

i patosu, traktując także o wiele młodszych znajomych po

partnersku jak dobrych kolegów”.

Ratajczak zaznaczył, że takie podejście „jednało od razu

z pisarzem, kazało doceniać prowadzony przez niego trening

zarówno ciała, jak i duszy (do czego przyznawał się zresztą),

aby zdobywać odporność na trudy i zwiększać duchową

pojemność wrażeń”.

W środowisku literackim w Polsce Fiedler uchodzi za rzadką

osobowość. Stanisław Zieliński, który poznał pisarza

w Zakopanem, opisał to w „Nowych Książkach” z 1962 tak:

„Z zakopiańskiego tła, z rozmów i spotkań, z »przemiłych

gawęd wieczornych« (…) wyłania się sylwetka człowieka

pełnego wdzięku i uroku. Humor Fiedlera jest równie

dyskretny, jak jego sposób bycia. Pewna tłumaczka przyparła

kiedyś Fiedlera domagając się szczegółów z życia erotycznego

Malgaszów. Fiedler nie śpieszył się z odpowiedzią, zwlekał,

kluczył. Wreszcie, nie widząc innego wyjścia, udzielił

wyjaśnień. Oniemieliśmy z zachwytu. Informacja była

rzeczowa, wyczerpująca, lecz ubrana w formę tak wyszukaną,

że najbardziej lepkie oko nie mogło wypatrzeć ani pikanterii,


ani oczekiwanych, drastycznych szczególików. »Ach, więc tylko

tyle?« — tłumaczka nie ukrywała rozczarowania. »A dlaczego

pan wspomniał także o ping–pongu?« Fiedler rozłożył ręce

i grzecznie uwolnił się od towarzystwa”.

Adama Kochanowskiego zbliżyła do Fiedlera wspólna

pasja — motyle.

— Przed domem miał budleję [ozdobny krzew z rodziny

trędownikowatych, zwany potocznie motylim krzewem], przy

której chętnie gromadziły się motyle — opowiada. — Chciał

wydobyć ode mnie agriasy, bardzo rzadkie motyle brazylijskie,

które latają tylko w koronach drzew lasów deszczowych,

bardzo piękne i trudne do złapania. Naprawdę rzadkie.

Miałem cztery, on żadnego. Kupiłem je we Wrocławiu ze

zbiorów niemieckich. Fiedler ciągle mnie o te agriasy męczył.

Dziś żałuję, że nie dałem mu chociaż jednego.

Gdy Kochanowski łapał motyle w Pieninach czy w Puszczy

Białowieskiej, był pytany przez postronnych turystów, czy ma

ich tyle, co Fiedler.

— Proszę zobaczyć, jak dzięki jego dziełom szeroko

funkcjonowała ta legenda Fiedlera-motylarza — komentuje. —

Muszę powiedzieć, że Fiedler znał się na motylach

egzotycznych. Ale jeśli chodzi o krajowe, tu już było gorzej.

Miałem raz pozwolenie na odłów przezierników

w Wielkopolskim Parku Narodowym. A Fiedler chadzał tam na

spacery. Więc łowiłem sobie przezierniki, małe motylki żyjące

w pniu drzew, na zawciągu [rodzaj byliny]. Łowiłem je we

fiolki, żeby żywe przywieźć do Poznania. Miałem już kilka

takich fiolek, a tu nagle na torze kolejowym, na zboczu

pojawia się Fiedler. Idzie z teczką. I woła tym swoim tubalnym

głosem: „Panie Adasiu, co pan tu robi?”. Ja mówię: „Łowię

motyle”. „Jakie? Co pan tu ma?”. Wyciągam te fiolki,


pokazuję. Fiedler tak patrzy, patrzy i mówi: „Jakie tam motyle,

to są jakieś muchy”.

Kochanowski chwali się, że Fiedler poszedł za jego radą

i posadził przed domem żółtą przytulię, zwaną też miodunką:

— Ona spowodowała, że motyli przed domem Fiedlera

przybyło. „Miał pan rację, przysiadują na tej miodunce”,

powiedział mi potem zadowolony.

„Paskudnie spiczasty nos”, czyli autor ma pretensje

W 1978 roku Miejska Biblioteka Publiczna im. Edwarda

Raczyńskiego w Poznaniu organizuje wystawę z okazji

sześćdziesięciolecia pracy twórczej Fiedlera. Przygotowuje ją

Adam Kochanowski, który opatruje ją stosownym katalogiem.

Przy okazji do rąk pisarza trafia ministerialna nagroda

i osobisty list od Edwarda Gierka. „Pańskie książki weszły na

trwałe do skarbnicy kultury polskiej” — pisze pierwszy

sekretarz. „Pańska twórczość dobrze służy umacnianiu

patriotycznych uczuć naszego społeczeństwa, a równocześnie

zrozumieniu i przyjaźni do innych narodów”.

Z tej okazji do Fiedlera pisze też jego kolega, literat Wojciech

Żukrowski. „Kochany Arkady! Gdyby nie te jubileusze, które

nad Tobą odprawiają, nigdy bym się nie spostrzegł, że tyle

czasu upłynęło. Zresztą podobnie jak babki, bo nadal je

czarujesz, Indiański Totemie!” — podkreśla Żukrowski. „Nawet

mi się zdawało, że prawie żadnej nie ma między nami różnicy

wieku, bo Ty się nie zmieniasz, a ja żwawo pierniczeję, aż dziś

znowu ten dystans zaznaczyli nagłym bobkowym wieńcem.

Kurczę blade, Arkady, na fotce wyglądasz jak własny syn! Aż

zazdrość bierze! (…) Żyj nam i twórz, a także — i to już

serdecznym szeptem — ciesz się prostymi uciechami, jakich


nam życie skąpi, i innych ucz, aby umieli się nimi radować.

Niech Bóg Ci darzy! A czasem pomyśl z ulgą, że oprócz

wiernych czytelników masz jeszcze paru przyjaciół, chociaż to

pisarze. Twój Wojtek”.

W tym samym 1978 roku z okazji przyznania Fiedlerowi

nagrody państwowej w jego „namiocie” na piątym piętrze

kamienicy przy placu Wolności — i w Puszczykowie — gości

Krystyna Goldbergowa. „Autor tych wszystkich książek pisze

ręcznie (Przy maszynie nie umiem myśleć — mawia), i to tak

zwanym zwykłym piórem (stalówka umocowana w obsadce

i maczana w atramencie) w grubych brulionach kratkowanych

lub gładkich” — zdradza tajniki warsztatu pisarza na łamach

„Kultury”. „Niełatwo rozszyfrować treść owych zeszytów — tyle

w nich przekreśleń i dopisków, hieroglificznych znaków

niemal. O to jednak martwi się maszynistka — wydawnictwa

otrzymują porządnie przepisane maszynopisy wraz z całym

skrupulatnie dobranym materiałem fotograficznym”.

Krystyna Goldbergowa jest redaktorką książek pisarza

i zastępcą redaktora naczelnego w Państwowym Wydawnictwie

Iskry. W swojej relacji podkreśla, jak wielką wagę przywiązuje

Fiedler do sposobu edycji swoich książek. „Szata graficzna

tych dzieł obrazuje osobowość Fiedlera. Powiedział mi kiedyś:

»Jestem pisarzem pogodnym, optymistycznym. I to właśnie

muszą wyrażać okładki moich książek. A więc nie mogą być

szare, smutne i ponure«”.

Fiedler jest bardzo wymagający dla swoich

współpracowników w wydawnictwach. Kiedy jest

niezadowolony, nie owija w bawełnę. Latem 1954 roku w liście

do Iskier ostro recenzuje planowane ilustracje do nowego

wydania Wyspy Robinsona. „Główny błąd: artysta źle robi

zwierzęta i koniecznie [słowo podkreślone] musi poprawić,

gdyż inaczej wychodzą karykatury” — pisze Fiedler. „Drugi


błąd: wegetacja jest jakaś fantastyczna, zmyślona, tak mniej

więcej naiwniaczek wyobraża sobie przyrodę tropikalną. (…)

Nasz bohater Jan ma jakiś paskudnie spiczasty nos. Lepiej

mu go zaokrąglić, że[by] facet był bardziej ludzki” — naciska.

I wysyła wydawnictwu dodatkowo trzy książki „z ilustracjami

prawidłowych jaguarów” i z wężami — jako materiał

pomocniczy.

W marcu 1955 roku strofuje Iskry za to, że wydają jego

książki, nie licząc się z jego sugestiami. I zarzuca

wydawnictwu, że zaniża jego honorarium, stosując tak zwane

„wydanie masowe”. „Przysłaliście mi 10 egzemplarzy obecnej

książki [Gorącej wsi Ambinanitelo], prawdopodobnie egz.

autorskich. 10 egz. na nakład 50.000 egzemplarzy? Czy to nie

wstyd?” — łaja wydawnictwo Fiedler.

W 1960 roku spiera się o wysokość honorarium z „Gazetą

Poznańską”, drukującą w odcinkach Nową przygodę: Gwineę.

Gdy redakcja chce płacić 2 tysiące złotych za odcinek na całą

kolumnę, a „za mniejsze lub większe odcinki odpowiednio

mniej i więcej”, odpowiada emocjonalnie: „Jeśli z jakichś

powodów dacie mniej niż całą stronicę, to już Wasza sprawa,

a honorarium pozostaje stale to samo”.

Niezadowolony z szaty graficznej swoich książek jest także

w latach sześćdziesiątych. Wielokrotnie wypomina to

ówczesnemu szefowi Iskier Jerzemu Wittlinowi. W liście

z kwietnia 1965 roku przypomina kierownictwu wydawnictwa,

że ostatnie wydania Kanady pachnącej żywicą, Wyspy

kochających lemurów i Dzikich bananów były „fatalnie wydane

graficznie, po prostu zawstydzająco podle”. I żali się na jego

zdaniem zbyt niskie nakłady swoich nowych książek, Nowej

przygody: Gwinei czy I znowu kuszącej Kanady. Wydanie po

30 tysięcy sztuk każdej z nich uważa za „zduszenie tych


książek do nakładu niewspółmiernie niskiego w stosunku do

popytu na nie na rynku księgarskim”.

„Że nakłady te są zbyt niskie, świadczą szybkie rozsprzedaże

książek. Jak to możliwe, że okazuje się w ten sposób jakąś

dość wyraźną niechęć do autora, a równocześnie tego samego

autora zaszczyca się Nagrodą Ministra K. i S. i Krzyżem

Komandorskim Pol.[onia] Rest.[ituta] za te same książki?” —

pyta rozdrażniony Fiedler. „Rozumiem, że ktoś w Iskrach nie

ma do mnie sympatii, że się komuś naraziłem — ale czy to

wystarczające, żeby uprawiać coś, co przy pewnej fantazji

można by określić jako sabotaż?”

W maju 1965 roku krytycznie recenzuje nadesłany mu

z Iskier egzemplarz autorski I znowu kuszącej Kanady. Jest

niezadowolony z obwoluty, która jego zdaniem brudzi dłonie.

I w ogóle z szaty graficznej książki. Szczególnie obrywa się

rysownikowi: „Zwłaszcza fatalnie wypadły rysunki zwierząt,

np. łosia na str. 5, wychudzonego bizona na str. 95, szczupaka

na str. 247. Rysownik chciał widocznie udowodnić, że jest

innego zdania niż autor co do tężyzny i majestatyczności

bizonów — ale wtedy, proszę Iskry, niech wydawnictwo nie

umieszcza jego rysunków w mej [poprzednie słowo

podkreślone] książce”.

Fiedler ponownie domaga się od wydawnictwa wyższych

nakładów (niż 30 tysięcy sztuk) — i „przyjazno-

humanitarnego stosunku do autora”.

W lutym 1969 roku od pisarza obrywa się z kolei dyrekcji

Wydawnictwa MON. „Jest taka krzepiąca zasada w Polsce

Ludowej, że rok w rok, miesiąc w miesiąc postępujemy

naprzód, poprawiamy to, co było wczoraj, i od tej zasady nikt

się nie powinien uchylać — także wydawnictwo” — strofuje

dyrektora Wydawnictwa MON już w pierwszych słowach listu.

„Czy wydawnictwo MON — wydając teraz znacznie gorzej,


ubożej, IX. wydanie mej książki Dziękuję ci, kapitanie!, niż

wydało ją w VIII wydaniu — chciało dać wyraz swego

pejoratywnego stosunku do tej książki albo do jej autora?

Z przykrością przychodzi mi stwierdzić, że w poprzednim

wydaniu ta książka miała płócienną oprawę, dwie piękne

wklejki-mapki i kosztowała 20 złotych, a teraz w IX. wydaniu,

nie ma płóciennej oprawy, nie ma wklejek-mapek, jest liche

broszurowanie ze śladami wyciekającego kleju

introligatorskiego, a pomimo tych redukcji cena książki tylko

o 4 złotych niższa niż poprzednio” — utyskuje autor. „Nie

zależy mi wcale na wydaniu mych książek, jeśli mają być

wydane byle jak” — podsumowuje Fiedler. I niechlujnemu

dziełu Wydawnictwa MON przeciwstawia — o dziwo — swoje

książki wydane w Iskrach, a także w Wydawnictwie

Poznańskim, które to wydawnictwa wcześniej krytykował.

Teraz chwali je za „rzetelne wysiłki” i „twórczy, życzliwy

stosunek do autora”.

To tylko chwilowa zmiana frontu. Dziesięć lat później,

w rozmowie z radiowcem Piotrem Frydryszkiem, wyznaje:

„A o czym najwięcej marzę? Chyba o tym, żeby, do diaska,

nasze wydawnictwa nareszcie piękniej wydawały książki i to

ładnymi, normalnie dużymi czcionkami, niepsującymi oczu

naszym młodym czytelnikom”.

„Z Arkadym jak z jajkiem”

Fiedler ma co porównywać, bo od końca lat sześćdziesiątych

zaczyna też wydawać swoje książki w Poznaniu,

w mieszczącym się przy ulicy Fredry 8 Wydawnictwie

Poznańskim.
„Staraliśmy się do grona »naszych« pisarzy pozyskać

Arkadego Fiedlera. Uważaliśmy, że wydawanie jego książek

dodałoby nam splendoru, bo to i poznaniak, i pisze bardzo

ciekawie. Poza tym wiedzieliśmy, że książki tego pisarza

bardzo dobrze się sprzedają, co również było bardzo ważne” —

wspominał Miłosz Głowacki, długoletni kierownik techniczny

w Wydawnictwie Poznańskim. „Kiedy więc Fiedler przyszedł

z jedną książką, trzeba go było namówić do wydawania u nas

kolejnych. Miałem z nim różne przygody, ale po czasie nieźle

się już dogadywaliśmy. Łączył nas wspólny temat — produkcja

książki. Fiedler był chemigrafem. (…) Nie był łatwym autorem,

nie lubił, gdy redaktorzy poprawiali jego tekst. Mówił, że

powinienem zrobić im kurs dokształcania. Miał swoistą

interpretację interpunkcji, przecinek stawiał co oddech,

a ponieważ był coraz starszy, to oddech też miał coraz krótszy,

więc przecinki w jego tekstach się mnożyły. Jak naczelny coś

mu poprawił, to były wojny” — opowiadał Głowacki w książce

pod redakcją Marka Rezera, zatytułowanej Fredry 8.

— Tłumaczył: „Tam, gdzie ja w trakcie czytania wypuszczę

powietrze i zrobię większą pauzę, tam jest kropka. A jeśli

zawieszę oddech w pół, to stawiamy przecinek. Jeśli jeszcze

wyżej pojadę z oddechem — dajemy średnik. I tylko według

tego proszę czytać moje zdania, oddychać, i w ten sposób

stosować znaki interpunkcyjne”. A kiedy ktoś zwracał mu

uwagę: „Panie Arkady, ale przecież przed »który« musi być

przecinek!”, on odpowiadał: „Ale ja, jak pan zauważył,

jechałem z oddechem równo, bez przecinka” — potwierdza

Bronisław Kledzik, wieloletni redaktor w Wydawnictwie

Poznańskim.

— W jego książkach przed „który” są jednak przecinki —

zwracam uwagę.
— Oczywiście, że tak. A potem on się awanturował. „Co,

znowu postawiliście na swoim!”, mówił tym swoim tubalnym

głosem. Bo on, jak się wnerwił, to zaraz było bardzo głośno

i hałaśliwie. Krótko mówiąc, było wtedy nieprzyjemnie.

— Dzwonił czy przychodził do wydawnictwa?

— Przychodził, bywał u nas bardzo często. Jego redaktorem

bezpośrednim, najczęściej się z nim kontaktującym, była

nieżyjąca już redaktor Aleksandra Karska, osoba

doświadczona i dobry psycholog. „Z Arkadym to musimy

ostrożnie, jak z jajkiem”, mówiła.

Fiedler wydaje w Poznaniu w sumie kilkanaście tytułów,

z bardzo popularnym Dywizjonem 303 na czele. Pracownicy

wydawnictwa zapamiętali go jako niełatwego partnera, który

z trudem znosił wszelkie ingerencje w jego tekst.

W archiwum Wydawnictwa Poznańskiego zachował się list

Fiedlera, utyskujący na „aktyw wydawnictwa”. Chodzi

o krytykę graficznej strony poznańskiego wydania Kanady

pachnącej żywicą, której pisarz nie szczędził pracownikom

wydawnictwa podczas spotkania w redakcji. „Niestety, na

konferencji z aktywem Wydawnictwa (…) wyszło na jaw, że

taka zasada krytycznej dyskusji nie trafiła aktywowi do gustu.

Aktyw postępował, jakby gdyby uważał siebie za będącego

poza krytyką — ach, jak widać, wciąż pokutujące, a jakże

szkodliwe, powiewy i ciągoty z okresu kultu jednostki” —

komentuje Fiedler.

— Fiedler znał się na sprawach technicznych i dlatego

wytykał błędy. I dobrze, że to robił. W tym czasie, w latach

Gierka, upadek drukarstwa był ewidentny. Normą był papier

klasy piątej, szycie książek nikomu nie przychodziło nawet do

głowy — podkreśla Bronisław Kledzik. — Pamiętam takie

zdarzenie z Łysiakiem, kiedy zdobył on nagrodę w konkursie

literackim Wydawnictwa Poznańskiego za Kolebkę. Bardzo mi


się podobało, że w umowie, którą podpisał z dyrektorem

Ziołkiem, zaznaczył i podkreślił w uwagach: „I worek nici.

Książka ma być szyta”. Klej był wtedy fatalny, książki się

rozpadały, dlatego tak walczył o to szycie. Więc chwała

Fiedlerowi za to, że zwracał uwagę na jakość druku. Nie była

to sprawa polityczna, krytyka w tym temacie była do przyjęcia

przez władzę ludową. Gorzej, jeśli ktoś miał zastrzeżenia

ideowe.

— Osobiście bardzo przeżywałem chwile, gdy trzeba było

zająć się okładkami książek Fiedlera — wyznaje doświadczony

redaktor. — Jeżeli zobaczył, że jego nazwisko było na dole

okładki, natychmiast interweniował. Nazwisko musiało być

zawsze na górze; nie znajdzie pan chyba książki Fiedlera

z jego nazwiskiem na dole okładki. Fiedler od razu dodawał:

„Czcionka nazwiska musi mieć minimum 4 centymetry

wysokości! Bo moje nazwisko sprzedaje książkę. Wy sobie

w tej redakcji zapamiętajcie: nazwisko minimum 4

centymetry! A czcionka musi być klarowna”.

Zaintrygowany, zmierzyłem wysokość czcionki nazwiska

Fiedlera na okładce Dywizjonu 303 wydanego przez

Wydawnictwo Poznańskie. I tu zaskoczenie — ma zaledwie 1,8

centymetra — choć, oczywiście, nazwisko znajduje się na

szczycie. A Ryby śpiewają w Ukajali czy I znowu kusząca

Kanada, wydane w Wydawnictwie Poznańskim? Tu nazwisko

autora jest wysokie na 2,5 centymetra. Widać redaktorzy nie

dali się przekonać do większej czcionki.

Dywizjon 303 był pierwszą pozycją Fiedlera wydaną przez

wydawnictwo z Poznania. Fiedler podsumował ją dość surowo:

„Papier zbyt cienki, przebijający: układ ilustracji

nieszczególny: fatalna strona trzecia z tą niebieską pręgą,

świadcząca o czyimś poziomie kulturalnym godnym Pipidówki;

usterki obwoluty (…); druk na płóciennej okładce, zalatujący


staroświecczyzną”. Niezadowolony jest nawet z okładki

projektu Józefa Skorackiego. Fiedler jest bowiem od zawsze

niezwykle wymagający w kwestiach ilustracji. W zbiorach

Wydawnictwa Poznańskiego zachowały się zrecenzowane przez

niego projekty rysunków do innych książek. „Te przepaski

mają tylko Akawoje (a ten na rysunku jest Arawakjem)” —

zwraca uwagę autorowi ilustracji w specjalnym dopisku. Na

innym rysunku koryguje strój Indianki stanowczą uwagą:

„przepaski nie!”. Obok — kolejna korekta, odnosząca się do

skąpego okrycia bioder dziewoi: „Powinien być także z tyłu

fartuszek peju”. I strzałka wędrująca w kierunku ozdobionych

farbą pleców indiańskiego wojownika — z dopiskiem: „Bez

malowideł”.

— Nowe książki Fiedlera, które wydawaliśmy — poza

Dywizjonem 303 — miały, jak wszystkie inne, wewnętrzne

recenzje. Pamiętam, że przy tych okazjach Fiedlerowi troszkę

dogryzano. Bo jego wielkie ego było wszystkim znane, więc jak

ktoś mógł mu trochę to ego utemperować, wytknąć błąd, to

chętnie to robił. Jezu drogi, jaka była wtedy awantura! —

śmieje się Bronisław Kledzik.

W archiwum Wydawnictwa Poznańskiego mieszczącym się

w staromiejskiej kamienicy Domu Literatury przy

ulicy Wronieckiej w Poznaniu można znaleźć wewnętrzne

recenzje książek Fiedlera. Rzeczywiście, nie wszystkie są

pochlebne.

„Rzecz w tym, iż ten pomysł i jego realizacja są bardzo

ubogie” — napisał o Białym Jaguarze, dostarczonym do

wydawnictwa jesienią 1977 roku, recenzent Marek Ruszczyc

z Warszawy. „Wszystko układa się w znany, a wysoce naiwny

schemat; Arawakowie są absolutnie szlachetni, dobrzy i bez

skazy, Karibowie również absolutnie źli, przewrotni i godni

jedynie śmierci. Wszyscy w tej opowieści są natomiast głupi:


Arawakowie, Karibowie, Holendrzy, Hiszpanie, monopol na

mądrość ma jedynie Bober. Czyli wielki biały człowiek wśród

naiwnych dzieci. Bober uzurpuje sobie prawo do naprawiania

świata (jeszcze jeden kuzyn Zorro!), a naprawia go metodami

wątpliwymi. (…) Przy tym wszystkim wyraźnie brak autorowi

oddechu: aby doprowadzić swą rzecz do blisko 200 stron

maszynopisu, powtarza wciąż te same opisy puszczy, co

najmniej dziesięć razy czytamy, jak wampiry piją krew ludzką,

a są to opisy dość obrzydliwe. (…) Pisarz odpowiada nie tylko

za artystyczny kształt swego dzieła, a ten jest żenująco słaby.

(…) Przykro powiedzieć to w przypadku pisarza tak

renomowanego jak Arkady Fiedler, iż jedynym tytułem do

wydania Białego Jaguara jest fakt, iż jeśli już wydano dwie

poprzednie części, można rozważać wydanie trzeciej (z tym, że

tamte dwie są zdecydowanie lepsze). No i znane nazwisko

pisarza. A może właśnie dlatego, iż napisał Fiedler tyle

dobrych książek, nie należy wydawać tej złej…” —

podsumowuje Ruszczyc.

Mimo tej miażdżącej recenzji Biały Jaguar ukaże się

w 1980 roku w imponującym nakładzie 130 tysięcy

egzemplarzy (drugi nakład z 1984 roku to 100 tysięcy sztuk).

„Autor poprawił maszynopis po dyskusji, w myśl wskazań

Redakcji. Wykazał, że wiele zastrzeżeń M. Ruszczyca jest

niesłusznych, poparł swoje argumenty dokumentami. Obecnie

powieść jest dobra, nadaje się do wydania” — czytamy

w protokole sporządzonym dla Wydawnictwa Poznańskiego

w styczniu 1978 roku.

Zanim jednak Biały Jaguar przybierze postać książki,

Fiedler stoczy z wydawnictwem (w którym wyczuwa „fluidy

antyfiedlerowskie”) bój o mapkę na wyklejce. I o to, by nie

musiał na własny koszt przepisać maszynopisu, który przesłał

na zbyt cienkim, przebitkowym papierze. „Ambarasowanie


autora i obarczanie go przez Wyd. Pozn. dodatkowym kosztem

(…) zalatuje dziwnym, nieprzyjaznym biurokratyzmem” —

skarży się Fiedler dyrektorowi Ziołkowi, szefowi wydawnictwa.

„Dziwnym, bo w razie wydania Białego Jaguara Wydawnictwo

Pozn. prawdopodobnie zarobi tak sporą sumę na czysto, że ów

koszt przepisywania maszynopisu (…) będzie w porównaniu

z zarobkami Wydawnictwa wprost śmieszną sumą. Więcej

rozumu, logiki, zrozumienia istotnego własnego interesu, moi

Panowie” — apeluje Fiedler. I sugeruje wprost: „A może — do

licha! — dajmy pokój Białemu Jaguarowi, jeśli Wydawnictwu

i mnie wciąż tyle kłopotu sprawia? Przecież wciąż w mocy jest

moje zastrzeżenie, dane Pani red. Zofii Szmajsowej, wycofania

mego podpisu na umowie Białego Jaguara; i w ten sposób

nareszcie pozbędziemy się dokuczliwego kłopotu Wy, Panowie

Wydawcy, i ja, autor!”.

Groźba Fiedlera skutkuje, wydawnictwo zleca przepisanie

książki na swój koszt.

Powodów do sporów z autorem było więcej. Kledzik

wspomina:

— Ktoś inny zakwestionował te liczne pamiątki, które Fiedler

rzekomo przywoził z głębokiej puszczy. Fama szła taka, że

pisarz kupował je w turystycznych sklepikach. A wtedy to

kosztowało paczkę papierosów. Te docinki na temat jego

podróży były dość częste, ale daleki byłbym od tego, żeby

twierdzić, że Fiedler nie był w miejscach, o których pisał. Czy

rzeczywiście miał takie przygody, jakie opisał? Myślę, że wiele

w tym jest fabuły. Nie mam tego pisarzowi za złe, to należy do

warsztatu literackiego. Ważne, że to się czytelnikom podobało.

— Gdzie była ta granica między reportażem a fikcją

literacką? Między tym, co było odtwarzane, a tym, co

kreowane przez autora? — pytam.


— Jest prawdą, że trudno było udowodnić, zwłaszcza wtedy,

że Fiedler konfabuluje, a jeszcze trudniej było udowodnić, że

pisze prawdę. Więc człowiek był skazany na to, co czytał —

odpowiada Kledzik.

Czy Fiedler podbarwiał historie zawarte w swoich książkach?

Wśród badaczy jego twórczości autor Dywizjonu 303 nie

uchodzi za wzorzec reporterskiej rzetelności. Zdarzało mu się

wszak zmieniać i przerabiać książki, na przykład te

madagaskarskie, przede wszystkim ze względów politycznych.

Inna sprawa, że twórca reportażu literackiego ma zwykle

pewną dowolność w sposobie opisu rzeczywistości. Czy Fiedler

nie za nadto beletryzował swoje książki, wprowadzając do nich

postaci fikcyjne i ich przygody? Z biegiem lat w naturalny

sposób skłaniał się w stronę powieściopisarstwa — ze

wszystkimi idącymi za tym wyborem konsekwencjami. Nawet

jeśli jego książki podróżnicze czasem bywały ubarwione, ciągle

mieściły się w granicach reportażu. Lekko pogardliwe słowa

Iwaszkiewicza o „miłych, trzygroszowych reportażach” Fiedlera

były z pewnością krzywdzące.

„Może się mylę, ale chyba nie”, czyli honoraria

Z wszystkimi wydawnictwami Fiedler toczy twarde,

bezpardonowe boje o nakłady. Jak tłumaczył Miłosz Głowacki,

zmarły niedawno pracownik Wydawnictwa Poznańskiego,

w PRL przyjęto dla beletrystyki podstawowy nakład

w wysokości 10 tysięcy egzemplarzy — i od tego nakładu

płacono autorowi należne honoraria ze sprzedaży detalicznej.

Jeśli jednak ten sam tytuł wychodził w nakładzie 20 tysięcy

sztuk (częsty powód niezadowolenia Fiedlera), to za kolejne 10

tysięcy sprzedanych książek autor otrzymywał tylko 1080


złotych honorarium. Stąd wieczne starania Fiedlera o nakłady

masowe, w wysokości na przykład 50 tysięcy egzemplarzy.

Wtedy autor otrzymywał nawet 50 procent wartości

sprzedanych książek. Biorąc pod uwagę popularność dzieł

Fiedlera, tylko masowe nakłady gwarantowały mu dobre

pieniądze.

„Z kolei za reprodukcję zdjęcia, taki był przepis, płaciliśmy

tylko raz, w jednym wydaniu” — opowiadał Miłosz Głowacki,

redaktor Wydawnictwa Poznańskiego, w książce Fredry 8.

„Fiedler był bystry, jeździł z fotografami i robili dużo zdjęć,

dlatego w każdym nowym wydaniu były nowe zdjęcia. Wciąż je

wymieniał, żeby dostać honorarium”.

Gdy Wydawnictwo Poznańskie przygotowuje do druku

książkę Madagaskar, okrutny czarodziej, Fiedler recenzuje

poprawki: „Na stronie 225 hulały dążności ascetyczne

w zakamarkach Wydawnictwa i ofiarą ich padła miła

dziewuszka Antandrojka z ładnymi piersiami. Czy były zbyt

ładne?” — pyta.

Redakcja Madagaskaru… kosztowała z pewnością obie

strony dużo nerwów. W archiwum wydawnictwa znalazłem

świstek papieru, podpisany 24 stycznia 1968 roku przez

Fiedlera, kończący — zdaje się — ciężkie boje. „Aprobuję

opracowanie redakcyjne Madagaskaru” — notuje odręcznie

pisarz. „W korekcie nie poczynię większych poprawek ani

w tekście, ani w materiale ilustracyjnym. Boże kochany,

podpisuję. Arkady Fiedler”.

Fiedler jest bardzo czuły na punkcie honorariów. W maju

1968 roku w liście do Wydawnictwa Poznańskiego w sprawie

objętości Zwierząt z lasu dziewiczego pisze: „Administracja

(nie tylko Redakcja) Wydawnictwa powinna odnosić się do

mnie jako autora przyjaźnie [słowo podkreślone]. Drobna

rzecz, a przykra i wstydliwa: podajecie, że Zwierzęta mają 4,4


arkusza aut.[orskiego], a ja doliczam się 4,54 ark.[usza] aut.

[orskiego]. Może się mylę, ale chyba nie, bo to liczenie moich

książek robiłem już b. dawno”. I zarzuca administracji

„kramarskie naleciałości”.

Gdy pod wpływem „okrutnej czarodziejki” (jak sam ją

nazwie), redaktor Aleksandry Karskiej, Fiedler zgadza się

nieopatrznie zapłacić 5 tysięcy złotych za koszty swoich

poprawek do Zwierząt…, wysyła do dyrekcji Wydawnictwa

Poznańskiego liścik: „No trudno. Ale jeśli tyle jest zmian

w stosunku do poprzedniego tekstu, to proszę — o ile chodzi

o honorarium — policzyć tak, jak gdyby to był nowy tekst, tj.

o poprawkach przekraczających 25 proc. dawnego tekstu”.

Głowacki wspominał, że kiedy pisarz wybierał się za granicę,

„przychodził do dyrektora Ziołka i komunikował mu, że

potrzebuje tyle a tyle dolarów po cenie państwowej, bo to było

dla niego korzystniejsze. Ziołek wysłał Fiedlera do

Ministerstwa Kultury, gdzie minister powiedział mu, że kwota,

której się domagał, to limit na rok dla wszystkich

dziennikarzy. Ale w końcu Fiedler dostał tyle, ile chciał”.

Głowacki zapamiętał też, że pisarz bywał konfliktowy

w relacjach z fotografami, z którymi zwiedzał świat: „Kiedyś

(…) wybrał się w podróż z Michałem Chełmickim, doskonałym

fotografem, dyrektorem stoczni w Szczecinie, ale wrócił z nim

skłócony. Zresztą, z kimkolwiek jechał, zawsze tak się

kończyło”.

Relacja ta nie jest do końca prawdziwa. I chodzi w niej

zapewne nie o Chełmickiego, tylko o Witolda Chromińskiego,

który towarzyszył Fiedlerowi w podróży po Kanadzie w 1960

i 1961 roku. Fiedler wrócił z nim z Ameryki zasadniczo

w zgodzie. Nieporozumienia pojawiły się dopiero po powrocie.

Choć i za oceanem bywało różnie.


— Ojciec opowiadał, że przed wyjazdem Chromiński wydawał

się rzutki i przedsiębiorczy, ale na miejscu kanadyjska

puszcza go przytłoczyła i opadł z sił — przypomina sobie

Marek Fiedler.

Zdaje się, że panowie byli po prostu mocno odmiennych

charakterów. „Była to diabelnie samoistna osobowość,

wyraźny egocentryk, swego życia wewnętrznego strzegący

przed światem. Również przede mną, i to była nieraz przykre.

Witold nie lubił dzielić się swymi myślami (…). Gdy ocierało

się o niespodziewane skarby leśnej urody, dobrze byłoby

dzielić z kimś radość, uzgadniać spostrzeżenia. Witold tego nie

umiał” — napisał z żalem Fiedler o swoim towarzyszu

w I znowu kuszącej Kanadzie.

Główny powód nieporozumień między Fiedlerem

i Chromińskim zdradza Adam Kochanowski, wówczas ceniony

dziennikarz kulturalny:

— Fiedler pokłócił się z Chromińskim, bo fotograf zachował

się brzydko. W kolorowym magazynie „Świat” opisał po

powrocie z Kanady Fiedlera jako człowieka strachliwego. Zdarł

z niego portret dzielnego bohatera, który wita się

z niedźwiedziami w Yellowstone. Bo, zdaje się, Fiedler chciał

się sfotografować z niedźwiedziami, a Chromiński wtedy

odmówił.

Między Fiedlerem i Chromińskim pozostała jakaś zadra.

Kiedy kilka lat później wybiorą się wspólnie na Madagaskar,

nie dotrą na wyspę razem. Po drodze z nieznanych przyczyn

rozstaną się. Fiedler nie wspomni o tym w książce

Madagaskar, okrutny czarodziej ani słowem.

Podczas swoich wypraw Fiedler również fotografował,

a nawet filmował.

— Choć na wystawie w naszym muzeum jest kamera

filmowa, ojciec korzystał z niej rzadko. Za to posługiwał się


zawsze aparatem marki Rolleiflex, pyszną lustrzanką. To były

świetne zdjęcia 6x6 — objaśnia Arkady Radosław Fiedler.

„Obawiałem się, czy ojciec da radę”

Im Fiedler jest starszy, tym chętniej wyjeżdża w towarzystwie

synów. Marek Fiedler jest obok ojca podczas jednej z jego

ostatnich podróży, do Kanady w 1980 roku.

— Ojciec miał już wtedy prawie osiemdziesiąt sześć lat.

Pojechaliśmy pod namiot do kanadyjskich lasów. Indianie

wywieźli nas w zupełną głuszę, nad jeziora. Obozowaliśmy

tam cały tydzień, łowiliśmy ryby, pływaliśmy prymitywnymi

łódkami. Obawiałem się trochę, czy ojciec da radę. Dał, czuł

się tam świetnie. Może dlatego, że mawiał o sobie, że jest

człowiekiem lasu — wspomina Marek Fiedler.

„We wspólnych przeżyciach cementowała się nasza

synowsko-ojcowska przyjaźń. I jakby spełniały się dawne

marzenia mego ojca i jego ojca o wspólnych wyprawach

egzotycznych — spełniały się w nowym pokoleniu” —

podsumował Arkady Radosław Fiedler w książce Barwny

świat Arkadego Fiedlera. — Zachęcał nas do pisania —

podkreśla dziś. — Choć z naszej wspólnej wyprawy na Syberię

pisaliśmy równoległe relacje zamieszczane w „Gazecie

Poznańskiej” i one się ludziom podobały, miałem jakieś

wewnętrzne opory przed pisaniem. Nie wierzyłem w siebie.

Gdy powstało muzeum w Puszczykowie, to ojciec mnie

namówił, żebym napisał coś w rodzaju literackiego

przewodnika. Usiadłem i zacząłem pisać o poszczególnych

eksponatach. Potem dałem brudnopis ojcu i on naniósł w nim

pewne uwagi. I to mi się przydało, te uwagi pamiętam do

dzisiaj.
— Ojciec zawsze był człowiekiem pełnym pasji. Ciągle tym

żył. Prowadził nas pod rogalińskie dęby. I zawsze powtarzał, że

trzeba mieć marzenia. I że trzeba kochać Polskę — opowiada

Marek Fiedler. — Nigdy nie przytłaczał nas swoimi

dokonaniami. Był człowiekiem skromnym, człowiekiem od

Indian. Jego wielki świat aż tak bardzo nie interesował, jak ci

skromni ludzie w przyrodzie. Gdyby ojciec był kimś

wyniosłym, Indianie nie chcieliby z nim rozmawiać. Pamiętam,

jak w 1980 roku byliśmy w jakieś wiosce indiańskiej

w Kanadzie. I wszyscy Indianie wokół nas byli pijani, bo był to

dzień wypłat zapomogi i wszyscy zamówili sobie piwo. Mieli ze

sobą karabiny, strzelby. I nagle nas zobaczyli. Wściekli, że

chcemy ich pokazać światu pijanych, kazali nam się wynosić.

A wtedy ojciec mi zaimponował: potrafił ich przekonać, że jest

wręcz przeciwnie. Wyciągnął książkę Kanada pachnąca żywicą

i pokazał im na zdjęciach ich dawnych wodzów, z którymi

chodził na polowanie. Przyglądali się z takim

zainteresowaniem, że potem nawet ofiarowali nam mokasyny,

żeby załagodzić zamieszanie.

Marek Fiedler przypomina sobie inny incydent, także

w Kanadzie:

— Siedzieliśmy u starszego małżeństwa z ich synem,

dwumetrowym drągalem. Wszyscy byli podpici i ten osiłek

poderwał się nagle z nożem, zaczął tańczyć taniec wojenny

i grozić, że poderżnie nam gardła. A wtedy ojciec zapytał go,

jak ma na imię. Młody Indianin zbaraniał, ale przyznał się:

Koczis. I wtedy ojciec zrobił mu cały wykład, jak wspaniałe

imię nosi, bo to było imię wielkiego wodza Apaczów.

Wojowniczy osiłek zgłupiał i się wycofał. I już nam gardeł nie

podrzynał. Ojciec miał umiejętność radzenia sobie z Indianami

w najtrudniejszych sytuacjach.
„Ojciec był zawsze bardzo naturalny — nigdy nie występował

z pozycji wyższości cywilizacyjnej” — tak ujął to Arkady

Radosław Fiedler w rozmowie z „Głosem Wielkopolskim”.

„Pokazywał, ale też naprawdę tak się czuł — że jest równy

wobec ludzi, do których przybywał. Oni to mocno odczuwali

i bardziej się otwierali. To jest pierwsza i najważniejsza

zasada, którą trzeba stosować zawsze i wszędzie, dokąd się

jedzie: jestem jednym z was. Mało tego — jak się już do innych

ludzi dojedzie, trzeba się podporządkować ich regułom, nawet

jeżeli coś mi się nie podoba. No trudno — to jest ich życie, ich

ziemia, ich dom, ich tradycje. To ja jestem ich gościem”.

Wielki kochanek życia

20 lipca 1979 roku — z okazji zbliżającego się

trzydziestopięciolecia Polski Ludowej —

osiemdziesięciopięcioletni pisarz stoi dumnie w Belwederze

wśród „ludzi dobrej roboty, przodowników pracy, twórców

postępowej myśli technicznej i naukowej, działaczy

społecznych” — jak napisała „Trybuna Ludu”. Wszyscy

przyjmują z rąk władz państwa i partii „wysokie odznaczenia

państwowe”. Fiedler zostaje odznaczony przez premiera Piotra

Jaroszewicza Orderem Budowniczych Polski Ludowej —

najwyższym orderem w PRL. Gdy „Głos Wielkopolski” jako

jedyne pismo w Poznaniu nie wspomina o tym ani słowem,

pisarz wysyła list do redaktora naczelnego gazety. „Taktyka

unicestwiania kogoś milczeniem w tym moim wypadku

rzeczywiście chybia celu. Sprawa — powtarzam — zabawna

i trochę śmieszna, ale czy to przystoi dziennikowi

poznańskiemu, mającemu pewne ambicje?” — pyta.


Mimo przekroczenia osiemdziesiątki Fiedler ciągle dobrze się

trzyma, co umożliwia mu utrzymanie tempa podróży. „W moim

życiu najistotniejszy jest wielki wysiłek, bezustanny. Jestem

człowiekiem emocjonalnym, pełnym entuzjazmu do tego, co

robię. Chyba stąd bierze się moje dobre fizyczne

samopoczucie, że unikam złych myśli i przeczuć” — opowiada

dziennikarce „Gazety Poznańskiej” Romie Brzezińskiej w swoje

osiemdziesiąte piąte urodziny. Dodaje: „Mogę powiedzieć, że

mam wyjątkowo piękne życie. Powtórzyłbym je raz jeszcze.

Umiałem mieć przeżycia, bo byłem głodny życia we wszystkich

jego przejawach”.

„Jestem wielkim optymistą, wielkim kochankiem życia” —

mówi rok później „Expressowi Wieczornemu”.

W 1980 roku na rynku księgarskim ukazuje się — po wielu

latach przerwy — kolejna powieść przygodowa Fiedlera pod

tytułem Biały Jaguar. To ukłon w stronę miłośników Wyspy

Robinsona i Orinoko — dopełnienie trylogii. To jednocześnie

kontynuacja losów półlegendarnego potomka polskich

rzemieślników w Ameryce, Jana Bobera. Bohater zostaje

w niej przywódcą Indian.

Janusz Maruszewski, recenzent „Nowych Książek”, opisując

w 1980 roku Białego Jaguara — tego samego, który wzbudził

kontrowersje recenzenta wewnętrznego wydawnictwa —

przyznaje, że osobiście zdecydowanie bardziej woli

reporterskie dokonania Fiedlera. Ale jednocześnie wyznaje

swój podziw dla wiedzy i sprawności pisarskiej autora.

„Z pewnością istnieje coś niecodziennego w tej barwnej, jakże

różnorodnej prozie, skoro czytelnik z reguły niezmiernie łatwo

identyfikuje się z postaciami jej bohaterów, czuje się im bliski,

jednocześnie odnajdując poza nimi raz po raz osobę samego

autora. Być może sprawia to bardzo osobisty stosunek

Fiedlera do własnego tekstu, do angażujących nie tylko


czytelnika, ale przede wszystkim jego samego spraw, o których

opowiada, czy wreszcie do ukazywanych postaci, tych

autentycznych i tych powstałych w pisarskiej wyobraźni” —

podsumowuje Maruszewski.

Zator, afazja i agrafia

Nadal snuje plany wypraw. W prasie wspomina o planie

wyjazdu z synem Markiem i radzieckim tłumaczem swoich

książek Władimirem Kisieliowem do Jakucji na połowy

gigantycznych tajmieni. Kryzys przychodzi nagle, gwałtownie,

w 1981 roku, podczas rejsu — podróży okrężnej wokół Afryki

Zachodniej. Wyprawa omal nie kończy się dramatem.

Fiedler ma wtedy 87 lat. Na okręcie, którym płynie — MS

„Radom” — dochodzi do awarii klimatyzacji. W gorącym

podrównikowym klimacie, przy 50 stopniach Celsjusza,

Arkady Fiedler dostaje udaru.

— Ojciec miał zawsze niskie ciśnienie, a wtedy było bardzo

gorąco. Mimo upałów miał zwyczaj spożywania niewielkich

ilości napojów. Mówił, że mu nie potrzeba, że jak nie pije, to

się nie poci — opowiada syn Arkady Radosław. —

Podejrzewam, że to zdecydowało. Przecież to była Afryka!

Bardzo możliwe, że miał z tego powodu gęstszą krew i doszło

do zatoru naczynia mózgowego. Poczuł się źle i zaczął

niewyraźnie mówić.

Zaraz potem Fiedler traci mowę — dosięga go

charakterystyczna dla zatorów afazja. Dołącza do tego agrafia,

czyli niemożność pisania.

Na szczęście na pokładzie jest z pisarzem zaufany przyjaciel,

doktor Marian Abram. Płyną w jednej kabinie, więc Abram od

razu organizuje pomoc. Stan pisarza jest jednak bardzo


poważny. Zostaje sprowadzony na ląd, trafia najpierw do

szpitala na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Kilku tygodni później

zostaje przetransportowany samolotem do Warszawy. Tam

spędza w szpitalu kolejne miesiące. Kontakt z nim jest

utrudniony.

— Gdy pojechałem odebrać ojca ze szpitala w Warszawie,

ledwo chodził. Głównie leżał. Bardzo trudno mu się

rozmawiało. A opiekujący się nim profesor mnie dobił. „To już

jest bardzo ciężka sytuacja. Mózg nie pracuje, połowa mózgu

jest martwa”, powiedział, pokazując mi jakieś zdjęcia.

Myślałem, że to już koniec — relacjonuje Marek Fiedler. —

Okazuje się jednak, że mózg jest tak niesamowitym organem,

że funkcje tych obszarów, które zostały zniszczone, przejmują

inne, zdrowe. A ojciec zawsze miał tę pasję życia! On, który

napisał trzydzieści książek, teraz musiał się uczyć pisać na

nowo. To, co się wydarzyło, było dla niego ciosem. To już nie

był ten Fiedler pełen wigoru, siły, pomysłów. To był już

człowiek mocno schorowany. Ale walczył i choć początkowo nie

potrafił napisać nawet jednego wyrazu, pod koniec życia wrócił

do pisania.

Ze stolicy do Poznania przewozi go śmigłowiec transportu

medycznego. W swojej willi w Puszczykowie, otoczony rodziną,

z żelazną konsekwencją uczy się wszystkiego od nowa, na

nowo poznaje nazwy przedmiotów codziennego użytku, uczy

się czytania i pisania z elementarzy Mariana Falskiego.

„Do końca życia popełniał już błędy ortograficzne, ale

wytrwale tworzył dalej. Wkrótce powrócił do pisania książki

Ród Indian Algonkinów. Nie umiał już niestety, tak jak

dawniej, objąć całości tekstu i zapanować nad jego fabułą.

Podczas przepisywania poszczególnych rozdziałów książki —

jak wspominała jego sekretarka — zauważyć można było coraz

większy chaos” — zanotował Tomasz Kempiński.


Zawziętość Fiedlera raz jeszcze czyni cuda. Wiekowy pisarz

robi postępy w ponownej nauce pisania. Wraca do

redagowania książek.

Przygotowuje teraz fragmenty z różnych poprzednich

powieści pod wspólnym tytułem Kobiety mej młodości. Myśli

też o autobiograficznej książce o swoich doświadczeniach

z motylami.

— Ojciec był już w stanie nie tylko składać dawne teksty, ale

zaczął znowu do nich coś dopisywać — wspomina Marek

Fiedler.

Motyle mego życia ukazują się w 1983 roku. To dowód, że

sędziwy autor przezwyciężył najgorsze chwile słabości. „Jest to

książka ze wszystkich moich książek najosobistsza

i najemocjonalniejsza” — wyznaje Fiedler w słowie wstępnym.

— Przez ostatnie pięć lat swojego życia już nigdzie nie jeździł.

I to był bardzo ciekawy okres, bo dla ojca zaczęło się wtedy

inne życie. Żeby się nie nudził, organizowaliśmy mu dużo

spotkań towarzyskich i rodzinnych — opowiada Arkady

Radosław Fiedler. — Ciągle wymyślaliśmy jakieś preteksty:

a to jedne urodziny, a to drugie. Albo czyjeś imieniny, święta.

Albo u nas, w Puszczykowie, albo w pracowni na placu

Wolności. Bardzo dobrze wspominam ten czas, bo to był okres

naszego braterskiego zbliżenia się. Lała się wódka, ojciec jadł

dobre jedzenie. Zawsze pił whisky albo czystą wódkę. Kiedy

wydawało mi się, że może tych kielichów jest za dużo, to mnie

strofował, że wszystko jest OK — śmieje się najstarszy syn

Fiedlera. — Ojciec miał teraz dużo więcej czasu dla siebie i dla

nas, więc zagospodarowaliśmy go intensywnie towarzysko.

PRON, czyli telefon z Warszawy


Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych

w Polsce zachodzą zmiany, które z czasem wywrócą rządy

komunistów do góry nogami. Jak Arkady Fiedler postrzegał te

procesy? Jak oceniał „Solidarność”? Obawiał się jej, czy

widział w niej nadzieję? I czy poparł stan wojenny?

Synowie pisarza zgodnie powtarzają, że ich ojciec stronił od

politycznego zaangażowania: od PZPR trzymał się na dystans.

— A „Solidarność”? — pytam wprost.

— Na pewno o tym rozmawialiśmy, choć nie były to częste

rozmowy — opowiada Arkady Radosław Fiedler. — Ojciec

uważał, że w Polsce działo się wiele złego i gdy dochodziły do

nas informacje o KOR-ze [Komitecie Obrony Robotników],

„Solidarności” i zmianach, to nie pamiętam, żeby powiedział

o tym coś złego. Bolał nad tym, że takie rzeczy muszą się

dziać, bo wymusza je sytuacja w kraju. Ale proszę zrozumieć,

jak wyglądało wtedy życie ojca. Najpierw były miesiące

przygotowań do podróży. To były intensywne przygotowania:

czytanie książek, próby nawiązania kontaktu z placówkami

w danym kraju, najczęściej z Polakami. Potem była

kilkumiesięczna podróż. A później około rok trwało pisanie

książki. A więc był to czas bardzo silnego skupienia twórczego.

On nie miał czasu na inne rzeczy.

— Ojciec żył trochę innym światem: światem Indian

i podróży — tłumaczy Marek Fiedler. — Oczywiście

interesował się sytuacją w kraju. Pamiętam, że gdzieś w latach

osiemdziesiątych nasze muzeum odwiedził ze szkolną

wycieczką najstarszy syn Lecha Wałęsy. Dowiedzieliśmy się

o tym od jego nauczycieli. Ojciec bardziej jednak żył innymi

sprawami. A w ostatnich dwóch latach był już poważnie

schorowany i trudno mu było aktywnie uczestniczyć w tym, co

się działo w kraju.


W grudniu 1979 roku Fiedler wystosowuje publiczny list,

w którym protestuje przeciwko rozmieszczaniu w Republice

Federalnej Niemiec nowych amerykańskich rakiet jądrowych

— „ludobójczej broni atomowej produkowanej w USA”.

Amerykanie w ten sposób starają się zbudować równowagę

militarną na kontynencie, którego zachodnia część jest

zagrożona przez przewagę Układu Warszawskiego w broni

konwencjonalnej. „Szaleńcy z USA zamierzają obecnie

zarzucić świat produkowaną przez siebie bronią —

zapominając o nędznym losie końcowym innego szaleńca spod

znaku swastyki i o losie swego podopiecznego z Iranu” —

przestrzega pisarz. Chwilę później USA będą wspierać rodzącą

się „Solidarność”.

Choć do partii Fiedler nigdy nie należał, u schyłku życia

angażuje się w Patriotyczny Ruch Ocalenia Narodowego —

organizację teoretycznie społeczną, powołaną w połowie

1982 roku dla wspierania ekipy generała Wojciecha

Jaruzelskiego i polityki stanu wojennego. PRON zastępuje

istniejący wcześniej i już skompromitowany — Front Jedności

Narodowej.

— Wiem, że niektórzy to ojcu wypominają. Ale ojciec był

wtedy w kiepskiej formie, na nowo uczył się mówić. Do PRON-

u wciągnął go chyba Jan Dobraczyński [pisarz, lider Ruchu].

Zdaje się, że ktoś zadzwonił do ojca z Warszawy z pytaniem,

czy zgodziłby się na wpisanie jego nazwiska na jakąś listę.

Ojciec się zgodził, ale chyba do końca nie zdawał sobie nawet

sprawy, o co chodzi. A już na pewno nie przejawiał w tym

żadnej aktywności — opowiada Arkady Radosław.

Telefon z Warszawy musiał nastąpić zimą lub wiosną

1983 roku, gdy wiekowy pisarz walczył z afazją, a PRON się

organizował.
Nazwisko Fiedlera pojawia się wśród 400 członków Rady

Krajowej PRON, a więc szerokiej czołówki nowej inicjatywy.

Rada powołana zostaje oficjalnie podczas I kongresu PRON

8 maja 1983 roku. W następnych latach działacze PRON

decydują, kto pojawia się na listach w wyborach do rad

narodowych i do Sejmu.

— Arkady był zawsze legalistą — podkreśla Bronisław

Kledzik. — Bez względu na to, skąd ta władza pochodziła,

zawsze to była władza. Proszę spojrzeć na podobny przypadek:

Wojciech Żukrowski. Też bezpartyjny, a jednak się

zaangażował po stronie władzy. Albo Jan Dobraczyński,

zresztą założyciel PRON-u…

Arkady Radosław Fiedler ma inne zdanie — uważa, że

działacze PRON w Warszawie po prostu wykorzystali dobrze

kojarzące się Polakom nazwisko jego ojca, by uwiarygodnić tę

inicjatywę.

— Ojciec nie mógł być aktywny w tej organizacji, bo po

prostu zdrowie mu nie pozwalało — dopowiada Marek Fiedler.

— Wypominanie dzisiaj, że ojciec należał do PRON-u, to

czepianie się człowieka, który stał nad grobem i już bardzo

słabo orientował się w sprawach tego świata.

— Bogiem a prawdą, ojciec miał już swój wiek i nie do końca

zdawał sobie sprawę, jaką to ma wagę — potwierdza Arkady

Radosław Fiedler. Uważa, że Dobraczyński po prostu ojca

„nabajerował”.

— A stan wojenny? Ojciec go popierał?

— Nie — zaprzecza zdecydowanie Arkady Radosław.

Bronisław Kledzik patrzy na ten okres w życiu pisarza nieco

inaczej.

— W sprawie „Solidarności” Fiedler nie miał nic do

powiedzenia — podkreśla z naciskiem. — Pamiętam, że kiedy

wiosną 1981 roku w Wydawnictwie Poznańskim


przygotowywaliśmy książkę Poznański Czerwiec 1956, Fiedler

jak gdyby znikł, w wydawnictwie ani razu się nie pokazał.

O ile nazwiska Krynickiego czy Barańczaka znajdywały się co

jakiś czas na listach autorów ocenzurowanych, to Arkady

korzystał z pełnych przywilejów. Kilka razy powoływał się na

to, że wielka trójka przedwojennych reporterów to byli

Wańkowicz, Prószyński, Fiedler. I z tego korzystał.

Dlatego Kledzik nie nazwałby Fiedlera opozycjonistą.

— On na pewno wiedział jedno: jego paszport mają władze.

Każdego roku korzystał z bonusu, który rzadko kto

otrzymywał — bo kto mógł wyjechać wtedy za granicę? Fiedler

nie był Iłłakowiczówną. Ona miała twardy charakter i nie

ulegała wpływom. Fiedler nie napisałby czegoś takiego jak

Rozstrzelano moje serce w Poznaniu. Fiedler był… — Kledzik

zawiesza głos, namyśla się. — … był konformistą.

Tomasz Kempiński, antropolog z Uniwersytetu Gdańskiego,

broni Fiedlera:

— Wyjazdy były jego życiowym celem. Już po sukcesie

książki Ryby śpiewają w Ukajali wyznał, że bez podróży nie

byłoby go jako pisarza. Żeby funkcjonować, musiał jeździć.

Piotr Frydryszek, w 1981 roku sympatyzujący z opozycją

radiowiec:

— Fiedler miał najprawdopodobniej w głębokim poważaniu

„Solidarność”. To go w ogóle nie interesowało, bo to nie

dotyczyło jego świata. To na pewno nie był typ pisarza-

podróżnika, jak Kapuściński, który chłonął świat wszystkimi

zmysłami. To był facet, który był popularny, wydawał kolejne

książki, ciągle gdzieś wyjeżdżał albo skądś wracał. Miał swój

świat. Miał określone potrzeby podróżnicze i pisarskie. To był

egotyzm połączony z egoizmem. W związku z tym nie

interesowała go jakakolwiek działalność opozycyjna. Wiadomo

było, że to zamykałoby szansę na jakiekolwiek wyjazdy —


podsumowuje Frydryszek. — Nie pamiętam, żeby Fiedler

w jakikolwiek sposób reagował na zmiany polityczne,

demokratyczne, jakie w Polsce następowały.

— I nie szkodziło to jego popularności? — dziwię się.

— Nie, bo on żył zupełnie obok tych spraw. Trzeba też

pamiętać, że do momentu, kiedy rozwinął się cały rynek

prasowy, a telewizja zagospodarowała świat reportażami,

Fiedler był — jak większość podróżników — okiem na inne

lądy, na innych ludzi. Zwłaszcza dla ludzi żyjących

w komunizmie.

„Na piękne, wieczne łowiska”

Fiedler ma świadomość, że jest coraz bliżej kresu. Jesienią

1979 roku — a więc jeszcze przed dramatycznym wyjazdem do

Afryki — w wywiadzie dla Polskiego Radia rzuca przy końcu,

że chciałby jeszcze pojechać do wschodniej Syberii. „Chyba

że…” — zawiesza głos. „Chyba że w tym czasie pojadę gdzie

indziej: na piękne, wieczne łowiska! Przecież i tam trzeba

będzie kiedyś pojechać”.

Mimo ograniczeń związanych z przebytym udarem pozostaje

witalny do końca. Jeszcze w 1984 roku zwierza się

„Sztandarowi Ludu”, że pracuje nad trzecim tomem

„autobiograficznej trylogii”, w której zamierza przedstawić

swoje losy od momentu wybuchu wojny — a więc od wyjazdu

z Tahiti — po lata osiemdziesiąte. Coraz lepiej radzi sobie

z mówieniem i pisaniem. Wolno, acz sukcesywnie, wraca do

dawnej pisarskiej aktywności.

W listopadzie 1984 roku — tuż przed wielkim jubileuszem

dziewięćdziesiątych urodzin — Marek Fiedler wyznaje

dziennikarzowi „Expresu Wieczornego”, że ojciec jest ciągle


zapracowany: siedzi nad poprawkami wznowień książek i nad

dwiema książkami, które złożył w Wydawnictwie Poznańskim.

To w zasadzie kompilacje rozszerzonych fragmentów z jego

wcześniejszych tytułów. Obie — Zwierzęta mego życia (1985)

i Kobiety mej młodości (1989) — ukażą się już po śmierci

pisarza.

„Ukazując milionom czytelników dzieje swych młodzieńczych

romansów, stworzył Arkady Fiedler tym samym pierwszą

i jedyną w bogatym swym dorobku pisarskim… książkę

o miłości. Ukazuje się ona w czasie, kiedy pisanie na ten

temat jakby wyszło z mody (…). Pisarz ukazuje nam tej miłości

różne odcienie. Prezentuje nam więc miłość naiwną

i sentymentalną, zmysłową i »niedobrą«, gorącą i frywolnie

przelotną” — napisał w przedmowie do ostatniej książki

przyjaciel sędziwego Fiedlera, Zdzisław Beryt. „Udajmy się

zatem z autorem w kolejną, pasjonującą podróż. W najbardziej

egzotyczną krainę ludzkich uczuć i ich meandrów”.

Z Fiedlerem — ale jako byłym powstańcem wielkopolskim,

nie literatem — zetknął się też Andrzej Wituski, w latach

osiemdziesiątych prezydent Poznania. Zapamiętał swoją

rozmowę z pisarzem o Dywizjonie 303.

— Powiedział do mnie: „Pan sobie nie wyobraża, panie

prezydencie, jaką markę mieli w Anglii polscy lotnicy. Byli to

Kozietulscy w powietrzu”. Od tamtej pory to sformułowanie

zostało w mojej pamięci na stałe — relacjonuje Wituski.

Dodaje: — Lubiliśmy się, widziałem to w jego oczach. To się

widzi, kiedy oczy się komuś śmieją. Fiedler był wtedy istotą

magiczną, do której przyklejało się wiele postaci różnego

autoramentu.

— Co to znaczy? — dopytuję zaintrygowany.

— Wiele osób ogrzewało się jego sławą. On był skromny,

ciepły, nikomu nie chciał uczynić przykrości, odmawiając.


Właśnie dlatego został członkiem PRON. To nie była ideologia.

Po prostu nie potrafił odmówić, a działaczom Ruchu zależało

tylko na jego nazwisku — uważa Wituski. — W rozmowach

prywatnych mówił językiem Ukajali. Był człowiekiem,

z którym nie można było porozmawiać na tematy polityczne,

natychmiast przechodził bowiem na temat przyrody. Uciekał

od czegokolwiek, co oznaczałoby zajęcie stanowiska,

popierającego kogokolwiek. Znakomicie uciekał w swoje

ulubione rewiry, takie jak Madagaskar…

Były prezydent Poznania był kilka razy gościem u Fiedlerów

w Puszczykowie. Z tych wizyt szczególnie dobrze zapamiętał

czarnowłosą włoską żonę pisarza. I gorące zachęty wszystkich

wokół, by Maria Fiedler zaśpiewała którąś z neapolitańskich

pieśni:

— Słyszałem, że miała piękny głos. Niestety, nigdy nie dała

się namówić.

Zdaniem Wituskiego w czasach PRL Arkady Fiedler był —

obok Karola Urbanowicza (wieloletniego solisty i reżysera

Opery Poznańskiej), poetki Kazimiery Iłłakowiczówny, Witalisa

Dorożały (guru chóralistyki, dyrygenta chóru męskiego Arion)

i Stanisława Hebanowskiego (reżysera, kierownika literackiego

Teatru Polskiego) — jedną z pięciu ikon kulturalnego

Poznania.

W końcu listopada 1984 roku rodzina wyprawia uroczyste

dziewięćdziesiąte urodziny pisarza w Muzeum — Pracowni

Literackiej w Puszczykowie.

— Przyjechali z Warszawy i z województwa, nie wiem, czy

przypadkiem nie ówczesny minister kultury. Było duże

przyjęcie — opowiada Arkady Radosław Fiedler.

Syn Fiedlera ma dobrą pamięć. „Trybuna Ludu” donosi:

obok bibliotekarzy, ludzi kultury, wydawców i twórców,

sędziwego pisarza odwiedzają także sekretarz KC PZPR


Kazimierz Świrgoń, minister kultury i sztuki profesor

Kazimierz Żygulski, oraz „gospodarze regionu z I sekretarzem

KW PZPR w Poznaniu gen. bryg. Edwardem Łukasikiem

i wojewodą Marianem Królem”.

„Jubilatowi wręczono list gratulacyjny od I sekretarza KC

PZPR, prezesa Rady Ministrów gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

(…) K. Żygulski udekorował A. Fiedlera medalem 40-lecia PRL

(…)” — napisali następnego dnia dziennikarze „Trybuny”.

Marian Król, wówczas wojewoda poznański, zapamiętał, że

w swoim liście do pisarza gen. Jaruzelski podkreślił

„patriotyczny udział Arkadego Fiedlera w Powstaniu

Wielkopolskim oraz w II wojnie światowej”. „Te piękne i mądre

książki działają na wyobraźnię szczególnie młodego pokolenia

Polaków” — napisał Wojciech Jaruzelski. I dołączył

„serdecznie życzenia w imieniu Biura Politycznego KC PZPR”.

Król, podobnie jak Wituski, również bywał wtedy częstym

gościem u Fiedlerów w Puszczykowie (zapamiętał zwłaszcza

pyszny placek, pieczony przez Marię Fiedler). Co pamięta

z uroczystości dziewięćdziesiątych urodzin pisarza?

— Fiedler był w bardzo dobrej formie, żywotny — super!

Błyszczał dowcipem. Wręczyłem mu jego portret, był bardzo

zadowolony z podobieństwa — opowiada były wojewoda. —

Toast wzniesiono lampką czerwonego wina, chyba

bułgarskiego. Po życzeniach dla jubilata czekaliśmy na jego

wystąpienie. Było barwne, krótkie, ujmujące za serce. Pokazał

się jako wspaniały człowiek, ojciec rodziny i wielki przyjaciel

ludzi.

Andrzej Wituski też był wtedy gościem w Puszczykowie.

Pisarza zapamiętał jednak inaczej niż Król:

— Fiedler był w kiepskiej formie. Bardziej mówił już oczami

niż ustami.

Arkady Radosław:
— Ojciec miał wystąpienie i mówił całkiem dobrze, nic nie

przekręcał. Widać było, że w ciągu tych kilku lat wyzwolił się

z ograniczeń afazji. Miał ciągle silny organizm.

Fiedler na pewno starał się tego dnia dobrze wypaść. Na

zdjęciu z uroczystości widać lekko uśmiechniętą, pochyłą

sylwetkę wychudzonego dziewięćdziesięciolatka z mocno

przerzedzonymi włosami na skroniach. To już nie jest

obdarzony nieprzeciętnym wigorem podróżnik; to człowiek

wyraźnie zmęczony życiem.

— Po tym afrykańskim zatorze nie był to już na pewno ten

sprężysty Fiedler, ale on ciągle walczył. Był wojownikiem.

Dlatego zresztą tak świetnie dogadywał się z lotnikami

z Dywizjonu 303 — opowiada Marek Fiedler.

„Życie Literackie” opisywało go tak: „Spontaniczny, ruchliwy,

niespożyty. Na rok przed śmiercią, gdy zaproponowano mu

w Poznaniu odwiezienie do domu samochodem — prawie się

obraził. — Ja? Samochodem? Trzeba chodzić piechotą — to

się zachowuje siły do późnej starości”.

Ostatnie odnotowane przez dziennikarzy podróżnicze

marzenie Fiedlera: raz jeszcze wrócić na Madagaskar. Ale sam

pisarz zdaje już chyba sobie sprawę, że to niemożliwe.

„Świeczka się wypaliła”

Zima z 1984 na 1985 roku jest wyjątkowo paskudna: mroźna

i nieprzyjemna. Arkady Fiedler zapada na grypę, pojawiają się

powikłania. Dochodzi do poważnego zapalenia pęcherza.

Antybiotyki już nie skutkują.

— Organizm zaczął gasnąć, ta świeczka wypalała się

w naturalny sposób — mówi Arkady Radosław Fiedler. —

Organizm ojca nie wytrzymał już kolejnej choroby, po prostu


się poddał. Myślę, że gdyby nie ten udar w Afryce, pożyłby

jeszcze dobrych kilka lat. I jeszcze by coś napisał.

Kilka miesięcy przed śmiercią Arkady Fiedler decyduje się

wziąć ślub kościelny z Marią. Nakłania go do tego

zaprzyjaźniony z nimi miejscowy proboszcz.

Czy Fiedler był osobą wierzącą? O życiu duchowym pisarza

wiadomo niewiele. Choć przyszedł na świat w katolickiej

rodzinie, w wieku dorosłym, w życiu pędzonym między

wyjazdami i liberalnym środowiskiem artystycznym, jego

związek z wiarą i Kościołem uległ osłabieniu. Z jego

autobiograficznych, zdawkowych wspomnień na ten temat

można wywnioskować, że — mówiąc oględnie — nie był

bigotem. W powojennej Polsce dystans zapewne się pogłębił.

— Ojciec nie był osobą praktykującą — potwierdza Marek

Fiedler. Ale dorzuca, że miał dobre relacje z misjonarzami.

— Jeśli chodzi o rozmowy z Bogiem, to w jego książkach ich

nie ma — zauważa Adam Kochanowski, przyjaciel Fiedlera. —

Nawet kiedy opisuje przyrodę, nie odwołuje się do Boga.

Stan zdrowia pisarza pogarsza się gwałtownie, w ciągu kilka

dni. Umiera w czwartek, 7 marca 1985 roku, w swojej willi

w Puszczykowie.

„W 91. roku życia zmarł Arkady Fiedler — podróżnik i pisarz,

którego imię stało się firmowym znakiem jakości nie tylko

w dziedzinie literackiego reportażu podróżniczego. (…) Ze

śmiercią Arkadego Fiedlera utraciliśmy wybitnego pisarza

i wspaniałego człowieka, który współtworzył epokę,

w właściwie kilka kolejnych epok naszego życia literackiego” —

informuje następnego dnia „Trybuna Ludu” w niewielkiej

notatce, zamieszczonej dopiero na piątej stronie.

To zaskakuje — chodzi wszak o śmierć autora, wielokrotnie

honorowanego przez władze Polski Ludowej wysokimi


odznaczeniami państwowymi. Być może ważną rolę odegrał

fakt, że Fiedler nigdy nie zapisał się do partii.

11 marca w „Trybunie” pojawia się nekrolog, podpisany

przez Komitet Centralny partii, a 12 marca — informacja

o pogrzebie. Obydwie notatki znowu lądują na piątej stronie.

„Głos Wielkopolski” publikuje 8 marca krótką informację na

drugiej stronie wydania — wraz z nekrologiem zamieszczonym

przez Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa-Książka-

Ruch”.

Ostatnie pożegnanie Arkadego Fiedlera odbywa się 11 marca

1985 roku w Poznaniu i w Puszczykowie. Trumna ze zwłokami

pisarza wystawiona zostaje najpierw o godzinie jedenastej

w holu Auli Uniwersyteckiej w Poznaniu, gdzie z Fiedlerem

mogą się pożegnać jego poznańscy czytelnicy. Przemówienie

pożegnalne wygłasza Andrzej Wituski, ówczesny prezydent

Poznania. W imieniu Związku Literatów Polski Fiedlera

żegnają Janusz Roszko, wiceprezes Zarządu Głównego, i Łucja

Danielewska, wiceprezes poznańskiego oddziału związku.

Po południu, o godzinie piętnastej ciało pisarza zostaje

pochowane na cmentarzu parafialnym w Puszczykowie.

— Pamiętam dobrze ten dzień. Było zimno, paskudnie —

wspomina Marek Fiedler. — Przyjechało dużo ludzi. Choć

przed cmentarzem jest dość duży parking, nie mogliśmy tam

wjechać, tyle było samochodów. Milicja pozwoliła nam stanąć

samochodem gdzieś z boku.

— Ktoś z władz przyjechał?

— Pewnie tak, ale już nie pamiętam.

W uroczystości pogrzebowej uczestniczy wojewoda poznański

Marian Król.

Bronisław Kledzik zapamiętał wieniec od Wydawnictwa

Poznańskiego:
— Składał go dyrektor Ziołek. Pogrzeb był wzniosły, ludzi

bardzo dużo, orkiestra, chyba nawet wojsko, choć tego nie

jestem pewien. Fiedlera żegnano z pompą — przypomina

sobie.

„Na cmentarzu w Puszczykowie pod Poznaniem, pośród

topniejącego śniegu stał wielki tłum. Naprawdę wielki. Milicja

regulowała ruch samochodów w małej wsi. Przenikliwy chłód

w niosącym wiosnę, marcowym wietrze. Stałem koło kaplicy

i w głowie kołatało mi zdanie z Mackiewicza: »Odchodzą wielcy

pisarze mego dziecinnego pokoju«” — wspominał pogrzeb

w kwietniu 1985 roku Janusz Roszko, wiceprezes ZLP na

łamach „Życia Literackiego”.

Pięknie żegna pisarza na łamach „Gazety Poznańskiej” jego

przyjaciel, redaktor Zdzisław Beryt: „Arkady Fiedler (…) tak

gorąco umiłował życie i takim był jego namiętnym piewcą!

Niechże więc pamięć o nim oświetlą promienie słońca, które

uwięził na kartkach swych książek. Wiem, że wiele jeszcze

pokoleń będzie się nimi ogrzewało…”.

Jeszcze w 1985 roku z inicjatywy proboszcza miejscowej

parafii dwustumetrowy fragment leżącej na terenie kościelnym

ulicy — nomen omen — Kościelnej, przylegającej do posesji

Fiedlerów w Puszczykowie, przemianowany zostaje na ulicę

Arkadego Fiedlera.

W marcu 1986 roku imię Arkadego Fiedlera otrzymuje

szkoła podstawowa nr 16 na poznańskim osiedlu Tysiąclecia

(już nie istnieje). Dziś pisarz jest patronem ponad trzydziestu

szkół w całym kraju.

„Dla rozważnych, stosujących nowoczesne kryteria badaczy,

którym zaimponować może tylko nowoczesność warsztatu,

nowy sposób narracji, wszystko to, co rodzi się

w laboratorium literatury pięknej — Fiedler nie był pisarzem

wielkim. Był pisarzem nader popularnym. Jednakże jego


poczytność była fenomenem, (…) a każdy fenomen to wielkość”

— napisał w kwietniu 1985 roku Janusz Roszko, wiceprezes

ZLP.
ROZDZIAŁ 9

GŁÓD PRZEKAZANY W GENACH


W ślady Arkadego Fiedlera

Wielki mały chłopiec

U schyłku życia podróżował już wyłącznie pociągiem na linii

Poznań — Puszczykowo. Wśród licznych pasażerów, którzy go

wtedy widywali, byli też moi teściowie, Krystyna i Czesław

Przybyłowie, wówczas mieszkańcy podpoznańskiego Lubonia.

Jak opowiadali, pisarz siedział zwykle samotny, zamyślony,

wpatrzony w krajobraz za oknem. Chyba przeczuwał, że jego

wieczna wędrówka dobiega końca.

„Od najwcześniejszej młodości wymarzyłem sobie Wielką

Przygodę, potem uparcie jej szukałem w różnych zakątkach

świata i wszędzie ją znajdowałem” — napisał w 1958 roku

w wykładzie dla Instytutu Geografii Uniwersytetu

Poznańskiego, którego jednak nie wygłosił. „Wyrobiłem

w sobie instynkt łowcy, wrażliwego na wszystko, co ciekawe

i piękne w przyrodzie, a że przy tym posiadałem trzy

podstawowe rzeczy, nieodzowne przy takim trybie życia,

mianowicie: zdrowe, uodpornione ciało, zdolność namiętnego


marzenia i wytrwałą, silną wolę — więc nie dziw, że dane mi

było osiągnąć pewne wyniki. (…) Z moich przeżyć tylko drobna

część przedostała się do książek”.

To poszukiwanie przygody, ten głód świata towarzyszył mu

niemal do ostatnich dni, póki jeszcze miał zdrowie. W wieku

87 lat ciało — wcześniej ponadprzeciętnie sprawne, mimo

sporadycznych słabości — ostatecznie odmówiło mu

posłuszeństwa. „Silna wola” i „namiętne marzenie” nie

wystarczyły już wtedy, by głód świata nadal zaspokajać. Ale

nawet wówczas gdy ponownie uczył się mówić i składać litery

jak pierwszoklasista, namiętność do świata, egzotyki

i przyrody trzymała go przy życiu. Nawet wtedy „podróżował”,

choć już tylko konstruując kompilacje swoich jakże licznych

i popularnych książek.

To niebywałe pragnienie ciągłego poznawania i doznawania

było tym, co napędzało jego długie życie. Co go niszczyło

w życiu prywatnym i jednocześnie budowało w życiu

zawodowym. Dla realizacji swojego marzenia, które bez dwóch

zdań rozbudził w nim jego przedwcześnie zmarły ojciec, gotów

był poświęcić wiele. Przed wojną, kładąc na szali szczęście

rodzinne i własną realizację, wybrał to drugie. Dla świata, dla

nieposkromionej wędrówki w tropiki rozszedł się z żoną.

Zapłacił tym, co w życiu każdego zwykłego śmiertelnika

wydaje się wartością nadrzędną: świadomym odcięciem od

szczęścia w życiu rodzinnym.

Ale ten niesamowity, wielki głód świata zmusił go także do

równie trudnego wyboru, którego dokonał zaraz po wojnie.

Opowiedział się za powrotem do kraju, będącego wtedy wielką

niewiadomą, hybrydą, która dopiero nabierała groźnych cech

stalinowskiego państwa opresyjnego. Inna sprawa, że wracał

do nowej Polski na bardzo korzystnych warunkach, niemal jak

celebryta. I choć ledwie kilka lat później został dosłownie


zamrożony przez rosnących w siłę ideologów literatury, nigdy

nie wyzbył się przywiązania do tej nowej, ludowej rzekomo

ojczyzny. Cierpliwość, pokora, wielka chęć powrotu do świata

i pisania zwyciężyły. Władza doceniła w nim chęć „przemiany”

i od 1956 roku z wolna zaczęła znowu uważać za swojego,

otwierając przed nim nowe możliwości podróżowania

i realizowania się, niedostępne dla każdego obywatela PRL.

I choć nie zapisał się do partii, wykonał w życiu wiele gestów

w stronę „kierowniczej siły”. Kilka razy manifestował poparcie

dla jej liderów w momentach z dzisiejszej perspektywy

zawstydzających. Widocznie uznał, że w ogólnym rozrachunku

warto było. Świat znowu stanął przed nim otworem.

A czytelnikom, sądząc z popularności jego książek, tak bardzo

to nie przeszkadzało.

Czym zaskarbił sobie tak potężną przychylność czytelników?

Po prostu potrafił ich zainteresować. Jego książki, także te

wojenne, trudno jednak nazwać typowymi reportażami. Zbyt

wiele w nich beletrystyki, o co zresztą niektórzy mieli do niego

pretensje. Dywizjon 303 czy Dziękuję ci, kapitanie pisane były

w jednym, jasno sprecyzowanym celu propagandowym —

miały budzić dumę narodową i mobilizować do walki

z wrogiem. Z tego zadania Fiedler wywiązał się brawurowo, nie

wpadając wszakże w pułapkę łatwych uproszczeń. Z kolei jego

książki podróżnicze zjednywały mu odbiorców specyficznym

stylem i otwartością, a także humorem. Fiedler

niejednokrotnie puszczał w nich do czytelników oko,

kokietował, czasem podniecał rubaszną, śmiałą uwagą,

stawiał sam siebie w roli ich przewodnika po świecie, po

którym sami podróżować nie mogli. Robił to jednak na tyle

subtelnie, że przyjmowali go jak brata łatę, wierząc mu na

słowo i oczekując na kolejne „widokówki” z egzotycznych

stron.
Płyta na grobie Arkadego Fiedlera przypomina otwartą

księgę, w której wyżłobiono kontury rzek, nad które dotarł.

Odbył ponad 30 podróży, napisał 32 książki, które wydano

w 23 językach na całym świecie. Ich nakłady przekroczyły

10 milionów sztuk, był więc wówczas najczęściej czytanym

polskim pisarzem na świecie. Sześć razy był w Kanadzie,

chyba jego ukochanym miejscu na ziemi, dwa razy na

Madagaskarze, wielokrotnie w obu Amerykach, w Afryce i Azji.

Nie dotarł tylko do Australii, Indii, Japonii i na Grenlandię.

Jak opowiada jego najstarszy syn, kontynent na antypodach

nigdy go nie pociągał, być może z powodu dramatu

Aborygenów, traktowanych bezlitośnie przez białych.

W trudnych, powojennych czasach doświadczył tego, czego nie

mogli w większej liczbie przeżyć jego rodacy, obywatele

Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ale to dla nich pisał. Zawsze

podkreślał, że wybiera się w kolejną podróż dla swoich

czytelników. Miał zresztą z nimi niesamowity jak na tamte

czasy kontakt, zawsze oblegany na spotkaniach autorskich

i na kiermaszach książek. Można powiedzieć, że był pisarzem

kilku pokoleń.

Fenomen czytelniczy książek Fiedlera najtrafniej ujął chyba

Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”. „Cudowną

formułą Fiedlera stało się adresowanie książek do chłopców

(choćby byli ukryci w ciele dorosłego). Jako autora w ogóle nie

interesowały go żadne dociekania. Przemierzał świat nie po to,

żeby się czegoś o nim dowiedzieć, lecz dla samych przygód —

a to raczej motywacja chłopca niż dorosłego. Pięknie jest

zachować chłopięcego ducha aż do dziewięćdziesiątki” —

zauważył Orliński. „Kiedy wyrosłem z chłopięctwa, książki

Fiedlera wydawały mi się strasznie naiwne. Kiedy jednak

wyrosłem z wyrośnięcia, spojrzałem na nie inaczej. (..)


Książkom Fiedlera wróżę długi żywot, niezależnie bowiem od

koniunktur chłopcy zawsze będą chłopcami…”.

Świadomość niebywałego, silnego związku pisarza z jego

czytelnikami mieli najbliżsi Arkadego Fiedlera. Dlatego

7 marca 1996 roku — w sto drugą rocznicę urodzin pisarza —

w Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie po raz pierwszy

wręczono nagrodę Bursztynowego Motyla dla najlepszej

polskiej książki o tematyce podróżniczej i krajoznawczej.

Piękny motyl wyszedł z pracowni jubilera Wojciecha Kruka, by

upamiętnić postać wielkiego podróżnika z Puszczykowa.

Pierwszym laureatem nagrody został Stanisław Szwarc-

Bronikowski za książkę W poszukiwaniu zagubionych

światów.

Awantura o ulicę

Po upadku komunizmu, w tym samym okresie, gdy władze

gminy decydują o ucięciu dotacji dla muzeum Fiedlera i staje

się ono niezależne, w 1992 roku jeden z puszczykowskich

radnych — działacz „Solidarności” — zgłasza postulat, by

ulicy prowadzącej do muzeum pisarza odebrać imię Arkadego

Fiedlera.

— Bo podróżował po świecie za komuny, korzystał za

niesłusznych czasów — uzasadniał.

— Korzystał, bo na to zasługiwał — obrusza się Adam

Kochanowski, gdy o tym rozmawiamy.

Do krytyki dołącza jednak inna radna, która zaczyna

publicznie kwestionować wartość Dywizjonu 303.

„Zwyczajne polskie piekło” — komentował w 1992 roku na

łamach prasy oburzony syn pisarza Marek Fiedler. I tłumaczył

czytelnikom, że ojciec podróżował po świecie już przed wojną,


a za PRL jeździł za swoje — za honoraria z licznych wydań

swoich książek w kraju i za granicą.

— Chciano nie tylko odebrać ojcu ulicę, ale także zabrać

nam dom. Bo rozeszła się plotka, że ojciec dostał willę od

komunistów — opowiada dziś Marek Fiedler. — Byliśmy

z żoną na sesji rady miasta. Padały tam różne idiotyczne

zarzuty. Czepiano się Dywizjonu 303, że ojciec rzekomo kogoś

w książce celowo pominął, co było dla mnie szczególnie

przykre. Willa została ostatecznie przy nas. Mieliśmy

dokumenty, że ojciec dom kupił i spłacił państwu

w dwudziestu pięciu ratach. Wiem, bo sam zapłaciłem

ostatnią.

Kwestia zmiany nazwy ulicy nie zostaje ostatecznie poddana

pod głosowanie, większość rajców nie uważa, by to było

potrzebne. Do dziś ulica Fiedlera prowadzi zatem gości do

muzeum pisarza.

— Myślę, że krytyka Fiedlera poszła wtedy za daleko —

komentuje antropolog Tomasz Kempiński. — Krytykować

powinno się ludzi, którzy współpracowali z komunistami,

wyrządzając innym ludziom krzywdę. A nie sądzę, aby Fiedler

swoją działalnością kogokolwiek skrzywdził.

Warto podkreślić, że w aktach IPN, także w tak zwanym

zasobie zastrzeżonym, odtajnionym wiosną 2019 roku, nie

zachował się żaden, nawet najmniejszy ślad współpracy

pisarza ze służbami PRL. Zaskakujące u człowieka, który od

lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku miał rzadki wówczas

przywilej wyjazdów z Polski Ludowej za granicę niemal na

życzenie.

Marek Fiedler podkreśla, że cała ta historia była dla niego

przykrym doświadczeniem, ale sprawa w końcu przycichła,

a muzeum przeszło ostatecznie na własny rozrachunek.


— I dobrze się stało, bo nie czuliśmy już żadnej zależności —

komentuje jego brat Arkady Radosław.

W 1994 roku — w stulecie urodzin pisarza — Biblioteka

Raczyńskich w Poznaniu organizuje cykl spotkań

gromadzących przyjaciół Fiedlera, czytelników jego książek

i towarzyszy jego zamorskich wypraw. Właśnie wtedy, dzięki

bibliotece, na rogu ulicy Murnej zawieszona zostaje tablica

przypominająca, że w pustym miejscu, gdzie niegdyś stała

kamienica, przyszedł na świat pisarz-podróżnik. Tablicę

funduje wojewoda poznański Włodzimierz Łęcki.

Drugie i trzecie pokolenie w trasie

„Ludzie nad Mekongiem wierzą niezłomnie, że duch umarłego

ojca czuwa nad dziećmi. Są chwile, że i ja skłonny jestem w to

wierzyć” — powiedział Arkady Fiedler w jednym z wywiadów

prasowych w latach sześćdziesiątych.

— Z piszącymi Fiedlerami to jest tak… — Marek Fiedler

uśmiecha się dyskretnie. — Ojciec zaczął pisać książki, ale

Arkady i ja także mamy w dorobku po kilka książek

podróżniczych. Mój starszy syn jest profesorem politologii i też

pisze książki, więc jest już czwartym piszącym Fiedlerem.

A piątym jest syn Arkadego. I z pokolenia na pokolenie

przekazujemy sobie te fascynacje podróżnicze. Sam na

przykład byłem z młodszym synem na Wyspie Wielkanocnej

i napisałem wraz z nim książkę o tym, jak odkrywamy

tajemnice wyspy. A syn nakręcił z tej wyprawy film.

Marek Fiedler, choć z wykształcenia prawnik, nie podjął

praktyki w zawodzie. Zajął się wraz z żoną Krystyną

prowadzeniem muzeum w Puszczykowie. Jego pasją — co za


niespodzianka! — są podróże i Indianie. Do dziś się nimi

fascynuje, na koncie ma cykl powieści indiańskich.

— Pierwszą książkę napisałem o Szalonym Koniu, potem

o Siedzącym Byku. Wcześniej napisałem dwie książki z ojcem.

On pisał jeden rozdział, ja drugi. Chociaż na co dzień bywał

apodyktyczny, nie odczułem tego podczas wspólnej pracy nad

książkami. Uwielbiałem z nim pisać. Wspólnie tworzyliśmy

książkę o niezwykłym, sławnym wodzu Józefie z plemienia

Nazpersów z Gór Skalistych [był wodzem plemienia Przekłute

Nosy od 1871 do 1904 roku. Nazywano go „czerwonoskórym

Napoleonem”].

Z każdej wyprawy tak samo jak ojciec Marek Fiedler

przywozi nowe eksponaty do muzeum. Z podróży do Indonezji

— śmiejącego się, długowłosego demona.

Arkady Radosław Fiedler miał być nauczycielem, skończył

nawet Studium Nauczycielskie i przez rok uczył geografii

i wuefu. Nie wytrzymał — też poszedł w pisarstwo

podróżnicze. Napisał między innymi książkę o niezwykłej,

długowiecznej ludności ekwadorskiej doliny Vilcabamba, gdzie

stulatek uchodzi za młodzieńca. Potem powstały kolejne.

Ostatnia z nich, Sumienie Amazonii, dostała wyróżnienie na

targach książki w Warszawie w 2018 roku w kategorii książek

podróżniczych. Syn pisarza napisał ją, gdy w 2015 roku

wyruszył — tak jak jego ojciec — do Amazonii. Tyle że Arkady

Radosław wybrał inny rejon: pogranicze Peru i Boliwii. Ale tak

jak jego ojciec zaszył się w puszczy, chłonąc przyrodę —

i konfrontując swoje wrażenia z relacją Fiedlera.

Kiedy rozmawiamy latem 2017 roku, Arkady Radosław

wzorem ojca przygotowuje się do kolejnej podróży, do Boliwii.

Czyta intensywnie materiały na temat tego kraju.

— Planowania uczyłem się od ojca — przyznaje. — Miał

zawsze przy sobie aparat fotograficzny i notes. I w tym notesie


— to była jego żelazna zasada — zapisywało się wszystko, co

się widzi, kogo się widzi, z kim się rozmawia, co się obserwuje,

jakie ma się w danym momencie refleksje. Należało je zapisać.

Ojciec mówił: „Pisz wszystko, nawet jak ci się wydaje, że to

głupie. Bo ta głupia myśl też ci się może w jakimś kontekście

przydać”. I przyznam, że to była dla mnie duża szkoła. Teraz,

jak już sam jeżdżę, to zawsze mam na sobie koszulę z dużą

kieszenią na piersi. I w tej kieszeni trzymam notes i długopis

— i na gorąco notuję, co się wydarzyło. Bo potem to się

świetnie odtwarza, także chronologicznie.

Arkady Radosław był z ojcem sześciokrotnie, na czterech

kontynentach: w Azji (Syberia) w 1968 roku, w Afryce w 1969,

potem w Ameryce Południowej i znowu w Afryce.

Sławny pisarz-podróżnik szczególnie ukochał Kanadę

i Madagaskar. Dla synów szczególnym miejscem stała się

Ameryka Południowa.

— Chyba dostaliśmy to w spadku. Byliśmy tam już wiele

razy. — Arkady Radosław uśmiecha się. On także przywozi do

puszczykowskiego muzeum ojca nowe eksponaty. Z wyprawy

do Afryki nie bez trudu dostarczył niegdyś olbrzymi tam-tam.

Od śmierci Arkadego Fiedlera wspaniale rozrósł się Ogród

Kultur i Tolerancji, położony wokół dawnej willi literata.

Stanęła tu replika sfinksa (wykonał go z betonu Zygmunt

Konarski, przyjaciel pisarza) czy oddana w skali 1:1 kopia

statku „Santa Maria”, na którym Kolumb dotarł do Ameryki.

Gości wita Brama Słońca z Tiahuanaco, Moai — tajemniczy

posąg z Wysp Wielkanocnych, i Guro, symbolizujący przyjaźń

i miłość.

— Chcemy pokazać, że świat jest wielokulturowy i to jest

ważne, żeby tego Innego, o którym pisał Kapuściński, widzieć,

szanować, cenić, a nie zwalczać, bo jest inny, bo wyznaje inną


religię albo ma inny kolor skóry. To idea zaczerpnięta także

z książek ojca — podkreśla Arkady Radosław Fiedler.

W 2011 roku w ogrodzie pojawił się myśliwiec RAF. Replikę

w skali 1:1 w oparciu o brytyjskie plany wykonał Jan

Bromski, który wcześniej postawił na działce Fiedlerów

piramidę i „Santa Marię”.

„Jakaś wielka tęsknota…”

A dzieci synów Fiedlera, wnuki i wnuczki sławnego pisarza-

globtrotera? Można o nich napisać krótko: niedaleko pada

jabłko od jabłoni.

Syn Arkadego Radosława, Arkady Paweł, przez jedenaście lat

robił karierę korporacyjną w sieci kin w Anglii. Jednak…

„Coraz bardziej odczuwałem jakąś wielką tęsknotę, jeszcze

wtedy nie do końca wiedziałem za czym. Praca zaczęła mnie

strasznie denerwować i pomimo kilku sukcesów zawodowych

i możliwości awansu czułem, że się nie realizuję, nie spełniam,

że marnuję swój czas, robiąc coś na siłę (…)” — wspomina

w jednej ze swoich książek. Arkady Paweł porzucił karierę nad

Tamizą i wrócił do Puszczykowa.

A potem wszystko już stało się jasne: odezwały się geny po

dziadku. Dwukrotnie przejechał Afrykę — najpierw małym

fiatem w 2014 roku, a w 2018 — samochodem o napędzie

elektrycznym. W 2016 roku z kolei maluchem poskromił Azję

— poznał między innymi Turcję, Gruzję, Azerbejdżan,

Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan (tu spodobały mu się

szczególnie góry), wreszcie Kazachstan, Mongolię i Rosję.

Zorganizował też wyprawy samochodowe do Namibii,

Botswany i Zambii. Dziś jest producentem filmów


podróżniczych i fotografem. Woli kręcić filmy niż pisać, choć

z jego afrykańskiej wyprawy również powstała książka.

Śladem dziadka idzie też syn Marka Fiedlera, Marek Oliwier.

Wybrał się z ojcem do Wielkiej Brytanii, tropem lotniczej

przygody dziadka z Dywizjonem 303. We dwójkę byli także na

Wyspie Wielkanocnej, na którą Arkady Fiedler nie dotarł. Syn

Marka Fiedlera nakręcił z tej wyprawy film.

W 2015 roku Marek Fiedler z synami Radosławem

i Markiem Oliwierem oraz grupą przyjaciół wyruszyli UAZ-em

na Ukrainę, w podróż szlakiem pierwszej wyprawy Arkadego

Fiedlera — spływu od Sambora do Zaleszczyk. Mimo upływu

90 lat odnaleźli miejsca, które opisał Fiedler w swoim debiucie

Przez wiry i porohy Dniestru — na przykład most kolejowy

w Haliczu, przy którym odpoczywali uczestnicy wyprawy

z 1924 roku. Współczesna wycieczka dotarła aż do niegdyś

granicznych Zaleszczyk.

A czwarte pokolenie Fiedlerów? Syn Arkadego Pawła, a więc

prawnuk pisarza, nosi imiona Arkady Antoni. Oczywiście na

cześć sławnego pradziadka i jego ojca, któremu nie było dane

pojechać nad Amazonkę. A to zobowiązuje…


PODZIĘKOWANIA

Ta książka nie powstałaby, gdyby nie inspiracja i pomoc wielu

osób.

W pierwszej kolejności chciałbym podziękować rodzinie

Arkadego Fiedlera, jego synom Arkademu Radosławowi oraz

Markowi i jego żonie Krystynie za życzliwość i otwartość,

udostępnienie mi prywatnego archiwum pisarza oraz wielu

jego zdjęć. Dziesiątki godzin spędzonych w muzeum Arkadego

Fiedlera nad jego listami i dokumentami dzięki egzotycznej

(a jakże!) kawie lub herbacie pani Krystyny były dla mnie

ciekawą nauką i doświadczeniem. Pozwoliły też lepiej

zrozumieć ducha tego miejsca — i samego Arkadego Fiedlera.

Dziękuję również Monice Długiej, szefowej redakcji

Wydawnictwa Poznańskiego, za zaufanie, które spowodowało,

że otrzymałem propozycję napisania tej biografii. A także:

Adrianowi Stachowskiemu i Paulinie Jeske-Choińskiej za

wnikliwą redakcję i cenne uwagi, Markowi Daroszewskiemu za

pomoc merytoryczną (także podczas niezapomnianego

wertowania wydawniczego archiwum w Poznaniu przy


ul. Wronieckiej) oraz Adrianowi Tomczykowi i Grecie

Kaczmarek za wszelkie wsparcie techniczno-organizacyjne.

Osobne słowa wdzięczności kieruję do wszystkich moich

rozmówców, z którymi przyszło mi zamienić choć parę zdań,

a często zaabsorbować ich na nieco dłużej. Grono osób, które

pamięta Arkadego Fiedlera, kurczy się z każdym rokiem

w dramatycznym tempie. Tym bardziej jestem wdzięczny tym

wszystkim, którzy zechcieli się spotkać i dać świadectwo.

Piotr Bojarski
PODRÓŻE ARKADEGO FIEDLERA

1927 — Norwegia

1928–1929 — południowa Brazylia

1933–1934 — Amazonia i Peru

1935 — Kanada

1937–1938 — Madagaskar

1939 — Tahiti

1940 — Francja, Wielka Brytania (w Wojsku Polskim)

1942–1943 — USA, Trynidad, Gujana, Brazylia

1945 — Kanada

1948 — Meksyk

1952–1953 — ZSRR, Gruzja

1956–1957 — Indochiny (Wietnam, Laos, Kambodża)

1959–1960 — Gwinea i Ghana

1961 — Kanada

1963–1964 — Brazylia, Gujana Brytyjska

1965–1966 — Madagaskar

1967 — Brazylia (Amazonia)

1968 — ZSRR (Syberia)


1969 — Nigeria

1970 — Peru

1971 — Afryka Zachodnia

1972 — Kanada

1973 — Ameryka Południowa

1975 — Afryka Zachodnia

1975 — Kanada

1977 — Afryka Zachodnia

1979 — Ameryka Południowa: Wenezuela, Kolumbia,

Ekwador, Peru

1980 — Kanada

1981 — Afryka Zachodnia


KSIĄŻKI ARKADEGO FIEDLERA

1926 — Przez wiry i porohy Dniestru

1931 — Bichos, moi brazylijscy przyjaciele

1932 — Wśród Indian Koroadów

1935 — Ryby śpiewają w Ukajali

1935 — Kanada pachnąca żywicą

1936 — Zwierzęta z lasu dziewiczego

1937 — Zdobywamy Amazonkę

1939 — Jutro na Madagaskar

1942 — Dywizjon 303

1944 — Dziękuję ci, kapitanie

1944 — Żarliwa wyspa Beniowskiego

1946 — Radosny ptak drongo

1950 — Rio de Oro

1952 — Mały Bizon

1953 — Gorąca wieś Ambinanitelo

1954 — Wyspa Robinsona

1957 — Orinoko

1957 — Wyspa kochających lemurów


1960 — Dzikie banany

1962 — Nowa przygoda: Gwinea

1965 — I znowu kusząca Kanada

1968 — Spotkałem szczęśliwych Indian

1969 — Madagaskar, okrutny czarodziej

1971 — Piękna, straszna Amazonia

1973 — Mój ojciec i dęby

1976 — Wiek męski — zwycięski

1980 — Biały Jaguar

1983 — Motyle mego życia

1985 — Zwierzęta mego życia

1989 — Kobiety mej młodości

Z Markiem Fiedlerem napisał ponadto:

1982 — Indiański Napoleon Gór Skalistych

1984 — Ród Indian Algonkinów.


WYBRANA BIBLIOGRAFIA

Bożena Aksamit, Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na

transatlantyku, Agora, Warszawa 2016

Jerzy W. Borejsza, Ostaniec czyli ostatni świadek, Wielka

Litera, Warszawa 2018

Był czyn i chwała!… Józef Gabriel Jęczkowiak. Wspomnienia

harcerza 1913–1918, oprac. M. Frankel, P. Gut, Naczelna

Dyrekcja Archiwów Państwowych, Warszawa 2015

Władysław Czarnecki, Wspomnienia architekta, Wydawnictwo

Miejskie Posnania, Poznań 2015

Filip Czekała, Historie warte Poznania. Od Pewuki i Baltony do

kapitana Wrony, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2016

Arkady Radosław Fiedler, Barwny świat Arkadego Fiedlera,

Iskry, Warszawa 1975

Oskar Jernas, Arkady Fiedler. Człowiek bez paszportu, Polskie

Towarzystwo Artystów, Autorów, Animatorów Kultury

PTAAAK, Poznań 2013

Izolda Kiec, Czy chce pan być powieszony w sympatycznem

towarzystwie? Czyli poznańskie kabarety artystyczne


dwudziestolecia międzywojennego, Instytut Kultury

Popularnej, Poznań 2015

Angelika Kuźniak, Stryjeńska. Diabli nadali, Czarne, Wołowiec

2015

Marian Król, Zapiski wojewody poznańskiego 1981–1986,

Towarzystwo im. Hipolita Cegielskiego, Poznań 2019

Danuta Książkiewicz-Bartkowiak, Jakub Skutecki, Miasto

z wizją. Poznań w dwudziestoleciu międzywojennym,

Wydawnictwo Miejskie, Poznań 2009

Sławomir Orłowski, Pokolenia dywizjonu 303. Od gen.

Skalskiego do gen. Błasika, Dom Wydawniczy Harasimowicz,

Poznań 2012

Józef Ratajczak, Gdy Warta wpadała do Ukajali. Szkice

o Arkadym Fiedlerze, Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań

1994

Marek Rezler, Fredry 8. Historia Wydawnictwa Poznańskiego,

Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2018

Dorota Ronge-Juszczyk, Andrzej Wituski, Przecież to mój

Poznań. Andrzej Wituski w rozmowie z Dorotą Ronge-

Juszczyk, Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 2014

Magdalena Samozwaniec, Moich listów nie pal! Listy do rodziny

i przyjaciół, W.A.B., Warszawa 2014

Barbara Tylicka, Arkady Fiedler, Wydawnictwa Szkolne

i Pedagogiczne, Warszawa 1989

Wiesława Walkowska, Podróże z Arkadym Fiedlerem,

Warszawska Firma Wydawnicza, Warszawa 2014

Wielkie Garbary, „Kronika Miasta Poznania” 3/2017,

Wydawnictwo Miejskie Posnania, Poznań 2017

Tadeusz Wittlin, Ostatnia cyganeria, Czytelnik, Warszawa

1989

Monika Żeromska, Wspomnienia, tom 1, Czytelnik, Warszawa

1993
Archiwalia

Prywatne archiwum Arkadego Fiedlera, Muzeum

w Puszczykowie

Archiwum Państwowe Poznań, Korespondencja Wydziału

(Kultury KW PZPR) 1968–1987

Archiwum Państwowe Poznań, Korespondencja i notatki do

osobistej wiadomości I sekretarza KW PZPR 1968–1970

Archiwum Akt Nowych Warszawa, Fiedler Arkady 1953–2009

Archiwum Akt Nowych Warszawa, Sprawy konsularne 1942–

1945

Archiwum Akt Nowych Warszawa, Poselstwo w Rio de Janeiro

Archiwum Akt Nowych Warszawa, Ekspedycje naukowe. Pobyt

na Madagaskarze

Archiwum Instytutu Hoovera, California, USA, Teczki

personalne Fiedler Arkady, Folder 9/1943

Archiwum Wydawnictwa Poznańskiego, Teczki Arkady Fiedler,

Dom Literatury w Poznaniu

Instytut Pamięci Narodowej w Poznaniu, Akta paszportowe

Arkadego Fiedlera

Instytut Pamięci Narodowej, Akta byłego Zbioru Zastrzeżonego

aparatu bezpieczeństwa PRL

Artykuły

Lech Bojarski, Hurricane wylądował obok Santa Marii,

„Gazeta Wyborcza Poznań” 17.09.2011

Małgorzata Jańczak, Tajfunem w komara, „Przewodnik

Katolicki” 28/2015

Tomasz Kempiński, Arkady Fiedler w obliczu powojennej

rzeczywistości Polski, w: Władza z perspektywy historycznej,


prawnej i społecznej, red. Tomasz Bojarowicz, Wojciech

Kotowicz i Paweł Schmidt, Instytut Nauk Politycznych

Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, Olsztyn 2016

Tomasz Kempiński, Aspiracje kolonialne Drugiej

Rzeczypospolitej w działalności Arkadego Fiedlera, w:

Historia a media. Zbiór studiów, red. Anna Krygier, Piotr

Lewandowski, Wydawnictwo internetowe e-bookowo, 2015

Tomasz Kempiński, Egzotyczny świat Arkadego Fiedlera,

„Argumenta Historica” 3/2016

Daina Kolbuszewska, Piękna i straszna, „Gazeta Wyborcza

Poznań” 19.12.2003

Anna Kot, Fiedlerowie dość długo dojrzewają… Rozmowa

z Arkadym Radosławem Fiedlerem, „Głos Wielkopolski”

25.09.2015

Andrzej Krajewski, Powroty polskich twórców z emigracji,

„Polityka. Pomocnik Historyczny” 5.06.2018

Danuta Książkiewicz-Bartkowiak, Potęga słońca, „Kronika

Miasta Poznania” 3/2010

Sławomir Lechna, Arkady Fiedler: piękna straszna Amazonia

wabiła mnie od dziecka, „Głos Wielkopolski” 1.07.2010

Narodziny ery samochodu, „Poznański Prestiż” 06/2019

Radosław Nawrot, Dwa filmy na podstawie Dywizjonu 303

Arkadego Fiedlera. „Ojciec nie latał, ale był jednym z nich”.

Rozmowa z Markiem Fiedlerem i Markiem Oliwierem

Fiedlerem, „Gazeta Wyborcza Poznań” 17.08.2018

Wojciech Orliński, Poznałem nawet kształtne Indianki, „Gazeta

Wyborcza” 26.01.2000

Angelika Swoboda, Syn Arkadego Fiedlera: po wojnie ojciec

zaczął się zacinać w mowie, weekend.gazeta.pl

Arkadiusz Uljasz, Klasyczny reportaż podróżniczy jako forma

propagandy politycznej oraz przekazu wiedzy o świecie


i kulturze. Książki Arkadego Fiedlera o Madagaskarze,

„Toruńskie Studia Bibliologiczne” 2(21)/2018

Wybrane książki Arkadego Fiedlera

Dywizjon 303, Bernardinum, Pelplin 2009

Dziękuję ci, kapitanie, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1972

Dzikie banany, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1988

I znowu kusząca Kanada, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań

1971

Kanada pachnąca żywicą, Iskry, Warszawa 1977

Kobiety mej młodości, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1989

Madagaskar, okrutny czarodziej, Wydawnictwo Poznańskie,

Poznań 1969

Motyle mego życia, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1983

Mój ojciec i dęby, Iskry, Warszawa 1973

Nowa przygoda Gwinea, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań

1989

Przez wiry i porohy Dniestru, Zakład Chemigraficzny

Antoniego Fiedlera w Poznaniu 1926. Reprint wydany w 80.

rocznicę druku I wydania, Wydawnictwo Bernardinum,

Pelplin 2006

Ryby śpiewają w Ukajali, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań

1988

Wiek męski — zwycięski, Iskry, Warszawa 1976

Zwierzęta z lasu dziewiczego, Wydawnictwo Poznańskie,

Poznań 1969
Antoni Fiedler, ojciec Arkadego.
Mały Arkady w wieku 2 lat.
Arkady (pierwszy z lewej, siedzi obok mamy Franciszki

z d. Krajewicz) z rodziną i znajomymi w Puszczykowie, ok.

1904 r.
Arkady w wieku 14 lat. Około 1908 r.
Pierwsza wyprawa Fiedlera – spływ Dniestrem. Lato 1924.
Fiedler (w środku) w Brazylii, rok 1929.
Z Antonim Wiśniewskim w brazylijskiej Paranie. 1928/1929 r.
Fiedler (ze sztucerem) obok Michała Budasza, trzymającego

sępa. Brazylia 1929.


Na pokładzie „Batorego” z Moniką Żeromską w 1936 r.
Córka Basia z kapucynkiem Mikusiem, prezentem od ojca

z Brazylii. Rok 1929.


Fiedler z dwiema malgaskimi żonami: Benaczehina

i Velomody. Madagaskar 1937 r.


Fiedler na Madagaskarze podczas misji z ramienia MSZ.

1938 r.
Zabawy z lemurem. Madagaskar 1937/1938.
Arkady i Kintana. Madagaskar 1937/1938.
Z malgaskim wojownikiem. Madagaskar 1937/1938.
Z tahitańską żoną Hutią. On ma 44 lata, ona 17. Tahiti 1939.
Arkady Fiedler w mundurze Wojska Polskiego w Szkocji,

1940 r.
Z Marią Macciarello, przyszłą żoną w Londynie, 1940 r.
Z żoną Marią i synkiem Arkadym Radosławem, Londyn 1945.
Pierwszy przyjazd do powojennej Polski. Gdynia 1946. Po

prawej Marian Brandys, w środku (stoi) Jerzy Borejsza.


Z żoną Marią na placu Wolności w Poznaniu, jesien 1948 r.
Z synami Markiem i Arkadym Radosławem przy domu

w Puszczykówku. Wiosna 1953.


Pierwsza podróż po odwilży. Fiedler przed ambasadą PRL

w Pekinie, maj 1957.


Z synami na spacerze nad Wartą. Rok 1959.
Fiedler podpisuje książki podczas kiermaszu w Warszawie,

czerwiec 1960 r.
Za występ diabła leśnego trzeba było zapłacić. Gwinea 1960 r.
Na afrykańskim szlaku. Gwinea lub Ghana, 1959/1960 r.
Z trzecim synem Maciejem w swojej pracowni przy pl.

Wolności w Poznaniu, czerwiec 1964 r.


Fiedler w pochodzie pierwszomajowym, w drugim rzędzie

Związku Literatów Polskich. Poznań, ul. Czerwonej Armii,

1966 r.
Spotkanie z czytelnikami ze Szkoły Podstawowej nr 65 w

Poznaniu, styczeń 1968 r.


Arkady Fiedler na Łęgach Rogalińskich, 1972 r.
Na wodach wielkich jezior Kanady, 1972 r.

You might also like