You are on page 1of 78

W ITOLD   G OMBROWICZ  

 
 

Z BRODNIA  Z  
PREMEDYTACJĄ  
 
P RZED RUK  Z   „W YD AW N ICTW A   L ITERACKIEG O ”,  
K RAKÓ W   1989  
 
 
 
 
 
 
Witold  Gombrowicz  urodził  się  w  1904  roku  w  Małoszycach  pod  Opatowem,  
w  środowisku  ziemiańskim.  Egzamin  dojrzałości  złożył  w  warszawskim  gimnazjum.  
W  1927  roku  uzyskał  magisterium  z  zakresu  prawa  na  Uniwersytecie  Warszawskim.  
Studiował  również  w  Paryżu  filozofię  i  ekonomię.  Kilka  lat  pracował  jako  prawnik.  
W  1939  r.  wyjechał  do  Argentyny,  tam  zastała  go  wojna.  Argentynę  opuścił  dopiero  
w   1961   r.   Powrócił   wówczas   do   Europy   Zachodniej.   Zmarł   w   Vence   we   Francji   w  
1969   roku.   Przed   wybuchem   II   wojny   światowej   wydał   tom   opowiadań   pt.  
„Pamiętnik  z  okresu  dojrzewania”  (1933)  i  powieść  „Ferdydurke”  (1938).  Na  łamach  
„Skamandra”   ukazała   się   w   tym   samym   czasie   sztuka   „Iwona,   księżniczka  
Burgunda”.   Powszechne   uznanie   jako   pisarz   i   myśliciel   zyskał   dopiero   po  
zakończeniu   II   wojny   światowej.   W   jego   powieściach   znalazły   wyraz   tendencje  
filozoficzne  wyprzedzające  egzystencjalizm.  Z      dobrym  przyjęciem  spotkały  się  też  
propozycje   nowych   rozwiązań   artystycznych.   Utwory   dramatyczne   obiegły  
najważniejsze   sceny   światowe.   Prozę   przetłumaczono   na   kilkanaście   języków.   W  
Polsce  Ludowej  wznowiono  „Ferdydurke”  (1957),  wydano  po  raz  pierwszy  w  formie  
książkowej  „Iwonę,  księżniczkę  Burgunda”  (1958),  wydrukowano  napisane  po  1939  
roku:   powieść   „Trans-­‐‑atlantyk”   (1957)   i   sztukę   sceniczną   „Ślub”   (1957).   Nowele  
zebrano   w   książce   „Bakakaj”   (1957).   W   roku   1986   ukazało   się   w   Wydawnictwie  
Literackim   9-­‐‑tomowe   wydanie   „Dzieł”   Witolda   Gombrowicza   pod   redakcją  
naukową  Jana  Błońskiego.  
 
 
Tancerz  mecenasa  Kraykowskiego  
 
Trzydziesty   już   i   czwarty   raz   wybrałem   się   na   przedstawienie   operetki  
„Księżna   Czardaszka”   -­‐‑   a   ponieważ   było   późno,   pominąłem   ogonek   i   wprost  
zwróciłem   się   do   kasjerki:   -­‐‑   Kochana   pani,   prędziutko   dla   mnie,   jak   zwykle,   na  
galerię  -­‐‑   wtem  ktoś  wziął  mnie  z  tyłu  za  kołnierz  i  zimno,  tak,  zimno  -­‐‑   odciągnął  od  
okienka   i   popchnął   na   właściwe   miejsce,   tj.   tam,   gdzie   kończył   się   ogonek.   Serce  
zabiło  mi  mocno,  zabrakło  tchu  -­‐‑   czyż  to  nie  jest  mordercze,  gdy  ktoś  zostanie  naraz  
wzięty   za   kołnierz   w   publicznym   lokalu?   -­‐‑   lecz   obejrzałem   się:   był   to   wysoki,  
wyświeżony,   pachnący   jegomość   z   przystrzyżonym   wąsikiem.   Rozmawiając   z  
dwiema  eleganckimi  damami  i  jednym  panem,  oglądał  świeżo  kupione  bilety.  
Wszyscy  spojrzeli  na  mnie  -­‐‑  i  musiałem  coś  powiedzieć.  
-­‐‑   Czy   to   pan   był   łaskaw?   -­‐‑   spytałem   tonem   może   ironicznym,   może   nawet  
złowróżbnym,  lecz  ponieważ  nagle  osłabłem,  spytałem  za  cicho.  
-­‐‑  Hę?  -­‐‑  spytał,  nachylając  się  ku  mnie.  
-­‐‑  Czy  to  pan  był  łaskaw?  -­‐‑  powtórzyłem,  lecz  znowu  -­‐‑  za  cicho.  
-­‐‑   Tak,  ja  byłem  łaskaw.  Tam  na  koniec.  Porządek!  Europa!  -­‐‑   a  zwracając  się  do  
pań,  zauważył:  
-­‐‑   Trzeba   uczyć,   niestrudzenie   uczyć,   inaczej   nie   przestaniemy   być   narodem  
Zulusów.  
Ze   czterdzieści   par   oczu   i   rozmaitych   twarzy   -­‐‑   serce   biło   mi,   głos   zamarł,  
skierowałem   się   do   wyjścia   -­‐‑   w   ostatniej   chwili   (błogosławię   ją,   tę   chwilę)   -­‐‑   coś  
przesunęło   się   we   mnie   i   wróciłem.   Stanąłem   w   ogonku,   kupiłem   bilet   i   zdążyłem  
akurat  na  pierwsze  takty  przygrywki,  ale  tym  razem  nie  utonąłem,  jak  zwykle,  duszą  
w   przedstawieniu.   Podczas   gdy   księżna   Czardaszka   śpiewała,   uderzając   w  
kastaniety,   przeginając   tułów   i   dysząc,   a   wykwintni   młodzieńcy   z   podniesionymi  
kołnierzami  i  w  cylindrach  defilowali  sznurem  pod  jej  wzniesionym  ramieniem  -­‐‑   ja,  
patrząc   na   majaczącą   w   pierwszych   rzędach   parteru   głowę   o   wypomadowanych  
blond  włosach,  powtarzałem  -­‐‑  ach,  to  tak!  
Po  pierwszym  akcie  zeszedłem  na  dół,  oparłem  się  lekko  o  parapet  orkiestry  i  
-­‐‑   poczekałem  trochę.  Wtem  -­‐‑   ukłoniłem  się.  Nie  odpowiedział.  A  więc  jeszcze  jeden  
ukłon  -­‐‑  potem  zacząłem  rozglądać  się  po  lożach  i  znów  -­‐‑  ukłoniłem  się,  gdy  nadszedł  
odpowiedni  moment.  Wróciłem  na  górę,  drżałem,  byłem  wyczerpany.  
Wyszedłszy  z  teatru,  przystanąłem  na  chodniku.  Wkrótce  się  ukazał  -­‐‑   żegnał  
się   z   jedną   z   pań   i   z   jej   mężem:   do   widzenia   się   z   kochanym   państwem,   a   więc  
koniecznie   -­‐‑   ja   proszę!   -­‐‑   jutro   o   dziesiątej   w   Polonii,   moje   uszanowanie.   Po   czym  
umieścił   drugą   damę   w   taksówce   i   sam   miał   wsiadać,   gdy   ja   podszedłem.   -­‐‑  
Przepraszam,  że  się  narzucam,  ale  może  byłby  pan  łaskaw  podwieźć  mnie  kawałek,  
ja  tak  lubię  dobrą  jazdę.  
-­‐‑  Proszę  się  odczepić  ode  mnie!  -­‐‑  krzyknął.  
-­‐‑   Może  pan  by  mnie  poparł  -­‐‑   zwróciłem  się  spokojnie  do  szofera.  Niezwykły  
spokój   czułem   w   sobie.   -­‐‑   Ja   lubię...   -­‐‑   ale   samochód   już   ruszał.   Choć   mam   niewiele  
pieniędzy,   zaledwie   na   konieczne   potrzeby,   wskoczyłem   w   następną   taksówkę   i  
kazałem  jechać  za  nimi.  -­‐‑  Przepraszam  -­‐‑  rzekłem  do  stróża  brązowej,  czteropiętrowej  
kamienicy  -­‐‑  wszak  to  inżynier  Dziubiński  wszedł  przed  chwilą.  
-­‐‑  Skąd,  panie  -­‐‑  odparł  -­‐‑  to  mecenas  Kraykowski  z  żoną.  
Wróciłem   do   siebie.   Tej   nocy   nie   mogłem   zasnąć   -­‐‑   kilkadziesiąt   razy  
przemyślałem  całe  zajście  w  teatrze  i  moje  ukłony  i  odjazd  mecenasa  -­‐‑  przewracałem  
się   z   boku   na   bok   w   stanie   czujności   i   wzmożonej   działalności,   która   nie   pozwala  
zasnąć,  a  jednocześnie  wskutek  uporczywego  kręcenia  się  w  kółko,  jest  jakby  drugim  
snem   na   jawie.   Zaraz   nazajutrz   rano   wysłałem   wspaniały   bukiet   róż   pod   adresem  
mecenasa   Kraykowskiego.   Naprzeciwko   domu,   w   którym   mieszkał,   była   mała  
mleczarnia  z  werandą  -­‐‑  przesiedziałem  tam  cały  ranek  i  wreszcie  zobaczyłem  go  koło  
trzeciej,  w  szarym,  eleganckim  ubraniu,  z  laseczką.  Ach,  ach  -­‐‑  szedł  i  pogwizdywał,  a  
czasem   machał   laseczką,   machał   laseczką...   Natychmiast   zapłaciłem   rachunek   i  
wybiegłem  za  nim  -­‐‑   i  podziwiając  lekko  falisty  ruch  jego  pleców,  rozkoszowałem  się  
tym,   że   nie   wie   o   niczym,   że   to   moje,   wewnętrzne.   Ciągnął   za   sobą   smugę  
toaletowego   zapachu,   był   świeży   -­‐‑   wydawało   się   niemożliwością   uzyskać   z   nim  
jakieś   zbliżenie.   Lecz   i   na   to   znalazła   się   rada!   Postanowiłem:   jeśli   skręci   na   lewo,  
kupisz  sobie  tę  książkę  „Przygodę”  Londona,  o  której  marzysz  tak  dawno  -­‐‑   a  jeśli  na  
prawo,   nigdy   nie   będziesz   jej   miał,   nigdy   już,   choćbyś   ją   dostał   za   darmo,   nie  
przeczytasz   z   niej   jednej   stroniczki!   Będzie   stracona!   O,   godzinami   mógłbym  
wpatrywać   się   w   to   miejsce   na   jego   szyi,   gdzie   kończą   się   włosy   równą   linią,   i  
następuje  biały  kark.  Skręcił  na  lewo.  W  innych  okolicznościach  pobiegłbym  zaraz  do  
księgarni,   lecz   teraz   szedłem   dalej   za   nim   -­‐‑   a   tylko   z   uczuciem   niewysłowionej  
wdzięczności.  
Widok  kwiaciarki  nasunął  mi  nową  ideę  -­‐‑   wszak  mogłem,  zaraz,  natychmiast  
-­‐‑   leżało  to  w  mojej  mocy  -­‐‑   wyprawić  mu  owację,  dyskretny  hołd,  coś,  czego  może  i  
nie   zauważy.   Lecz   cóż   stąd,   że   nie   zauważy?   Wszak   nawet   piękniej   -­‐‑   uczcić   w  
tajemnicy.  Kupiłem  bukiecik,  wyprzedziłem  go  -­‐‑   a  jak  tylko  wszedłem  w  orbitę  jego  
wzroku,   równy,   obojętny   krok   stał   się   dla   mnie   niepodobieństwem   -­‐‑   i   rzuciłem   mu  
nieznacznie   pod   nogi   parę   nieśmiałych   fiołków.   I   oto   znalazłem   się   nagle   w  
przedziwnej  sytuacji:  szedłem  wciąż  dalej  i  dalej,  nie  wiedząc,  czy  on  idzie  za  mną,  
czy   może   skręcił,   lub   wszedł   do   bramy,   a   nie   miałem   siły   się   odwrócić   -­‐‑   nie  
odwróciłbym  się,  choćby  od  tego  zależało  nie  wiem  co,  w  ogóle  wszystko  -­‐‑   a  kiedy  
wreszcie  przemogłem  się,  udałem,  że  gubię  kapelusz  i  zawróciłem  -­‐‑   jego  już  za  mną  
nie  było.  
Do  wieczora  żyłem  tylko  myślą  o  Polonii.  
Wszedłem   tuż   za   nimi   do   bogatej   sali   i   usiadłem   przy   sąsiednim   stoliku.  
Przeczuwałem,   że   to   będzie   mnie   drogo   kosztowało,   lecz   ostatecznie   (myślałem)  
wszystko   jedno   i   może   -­‐‑   nie   pożyję   dłużej   niż   rok,   nie   potrzebuję   oszczędzać.   Od  
razu   mnie   spostrzegli;   panie   były   nawet   na   tyle   nietaktowne,   że   zaczęły   szeptać.  
Natomiast   on   -­‐‑   nie   zawiódł   moich   oczekiwań.   Nie   obdarzył   mnie   cieniem   uwagi,  
emablował,   chylił   się   ku   damom,   to   znów   rozglądał   się,   obserwując   inne   kobiety.  
Mówił  z  wolna,  ze  smakiem,  przeglądając  kartę:  
-­‐‑   Zakąski,   kawior...   majonez...   pularda...   Ananas   na   wety   -­‐‑   czarna   kawa,  
pommard,  chablis,  koniak  i  likiery.  
Zadysponowałem.  
-­‐‑   Kawior   -­‐‑   majonez   -­‐‑   pularda   -­‐‑   ananas   na   wety   -­‐‑   czarna   kawa,   pommard,  
chablis,  koniak  i  likiery.  
Trwało   to   długo.   Mecenas   jadł   dużo,   zwłaszcza   pulardy   -­‐‑   musiałem   się  
zmuszać  -­‐‑   doprawdy,  myślałem,  że  już  nie  będę  mógł  podołać  i  z  trwogą  patrzyłem,  
czy   jeszcze   dobierze.   Dobierał   ciągle   i   jadł   smacznie,   dużymi   kęsami,   jadł   bez  
miłosierdzia,   popijając   winem,   aż   w   końcu   stało   się   to   dla   mnie   prawdziwą  
męczarnią.  Myślę,  że  nigdy  już  nie  będę  mógł  patrzeć  na  pulardę  i  nigdy  nie  zdołam  
przełknąć  majonezu,  chyba  -­‐‑  chyba,  że  znów  pójdziemy  kiedy  razem  do  restauracji,  a  
w   takim   razie   co   innego,   wtedy,   wiem   to   na   pewno,   wtedy   wytrwam.   Wypił   też  
masę   wina,   aż   zaczęło   mi   się   kręcić   w   głowie.   Lustro   odbijało   jego   postać!   Jak  
wspaniale   się   nachylał!   Jak   zręcznie   i   umiejętnie   przyrządzał   sobie   cocktail!   Jak  
elegancko,   z   wykałaczką   w   zębach,   żartował!   Na   ciemieniu   miał   zamaskowaną  
łysinę,   ręce   wypieszczone   z   sygnetem   na   palcu,   głos   głęboki,   baryton,   miękki,  
pieściwy.   Mecenasowa   nie   wyróżniała   się   niczym,   była   -­‐‑   rzec   można   -­‐‑   niegodna,  
natomiast  doktorowa!  
Zauważyłem  od  razu,  że  głos  jego,  gdy  zwracał  się  do  doktorowej,  przybierał  
bardziej   miękkie   i   okrągłe   tony.   Ach,   ach!   Rzecz   jasna!   Doktorowa   była   jak  
stworzona   dla   niego,   wąska,   wężowa,   wytworna,   leniwa,   kotka   z   cudownym  
kobiecym   kaprysem.   A   w   jego   ustach   słowo   -­‐‑   pazurki,   brzmiało   doskonale,   czuć  
było,   że   lubi,   że   umie.   Pazurki,   kobitka,   lumpka,   birbant,   lampart,   bibosz   -­‐‑   ha,   ha,  
bibosz   z   kochanego   doktorka!   I   -­‐‑   „ja   proszę”,   to   „ja   proszę”   tak   wymowne   i  
nieodparte,   tak   kulturalne,   a   nieznoszące   sprzeciwu,   jakby   dwuwyrazowa   kronika  
wszelkich   możliwych   tryumfów.   A   paznokcie   miał   różowe,   jeden   szczególnie,   u  
małego  palca.  -­‐‑   Dopiero  koło  drugiej  po  północy  wróciłem  do  domu  i  rzuciłem  się  w  
ubraniu  na  łóżko.  Byłem  przesycony,  przepełniony,  zmiażdżony,  dostałem  czkawki,  
w   głowie   mi   szumiało,   a   delikatne   potrawy   rozsadzały   żołądek.   Orgia!   Orgia   i  
używanie,  hulanka!  Noc  w  restauracji  -­‐‑  szeptałem  -­‐‑  nocna  hulanka!  Po  raz  pierwszy  -­‐‑  
nocna  hulanka!  Przez  niego  -­‐‑  i  dla  niego!  
Odtąd   codziennie   przesiadywałem   na   werandzie   mleczarni,   czekając   na  
mecenasa   i   szedłem   za   nim,   gdy   się   ukazał.   Kto   inny   nie   mógłby   może   poświęcić  
sześciu,  siedmiu  godzin  na  czekanie.  Lecz  ja  czasu  miałem  pod  dostatkiem.  Choroba,  
epilepsja,  była  jedynym  moim  zajęciem,  a  i  to  -­‐‑   zajęciem  odświętnym,  na  marginesie  
sznureczka   dni,   poza   tym   żadnych   innych   obowiązków,   czas   miałem   wolny.   Nie  
odciągali  mię,  jak  innych,  krewni,  znajomi  i  przyjaciele,  kobiety  i  tańce,  poza  jednym  
jedynym   tańcem   -­‐‑   św.   Walentego   -­‐‑   nie   znałem   tańców   ani   kobiet.   Skromny  
dochodzik  wystarczał  na  moje  potrzeby,  a  zresztą  istniały  dane,  że  wynędzniały  mój  
organizm   nie   wytrzyma   długo   -­‐‑   po   cóż   więc   miałbym   oszczędzać?   Od   rana   do  
wieczora   dzień   wolny,   niezatrudniony,   jakby   nieustające   święto,   czas   w  
nieograniczonej  ilości,  ja  -­‐‑  sułtan,  godziny  -­‐‑  hurysy...  
Ach,  przybądź  nareszcie  -­‐‑  śmierci!  
Mecenas   był   łakomy   i   trudno   wypowiedzieć,   jak   to   było   piękne;   zawsze  
wracając   z   sądu   do   domu   zachodził   do   cukierni   i   zjadał   tam   dwie   napoleonki   -­‐‑  
podpatrywałem  go  przez  szybę  wystawową,  jak  stojąc  przy  bufecie  wsuwał  je  do  ust  
ostrożnie,   by   nie   powalać   się   kremem,   a   potem   oblizywał   delikatnie   palce   lub  
wycierał   papierową   serwetką.   Długo   zastanawiałem   się   nad   tym   i   w   końcu   -­‐‑  
wszedłem  kiedyś  do  cukierni.  
-­‐‑   Pani   zna   mecenasa   Kraykowskiego?   Jada   tu   dwie   napoleonki.   Tak?   Otóż  
płacę  napoleonki  za  miesiąc  z  góry.  Jak  przyjdzie,  proszę  nie  przyjmować  pieniędzy,  
a  tylko  uśmiechnąć  się:  „już  załatwione”.  To  nic,  po  prostu,  widzi  pani,  przegrałem  
zakład.  
Nazajutrz  przyszedł  jak  zwykle,  zjadł  i  chciał  zapłacić  -­‐‑   odmówiono  przyjęcia  
-­‐‑   zirytował   się   i   wrzucił   pieniądz   do   puszki   dobroczynnej.   Cóż   mi   to   szkodzi?   -­‐‑  
Czcza   formalność   -­‐‑   wolno   mu   dawać,   ile   chce,   na   bezdomne   dzieci,   nie   zmieni   to  
faktu,   że   zjadł   dwie   moje   napoleonki.   Lecz   nie   będę   tu   opisywał   wszystkiego,   bo  
zresztą,  czyż  można  opisać  wszystko?  To  było  morze  -­‐‑   od  rana,  do  wieczora,  a  także  
często  i  w  nocy.  Było  dzikie,  jak  na  przykład,  gdy  raz  usiedliśmy  naprzeciwko  siebie,  
oko   w   oko,   w   tramwaju;   i   słodkie,   gdym   mógł   oddać   jaką   przysługę   -­‐‑   a   czasem   i  
śmieszne.   Śmieszne,   słodkie   i   dzikie?   -­‐‑   tak,   nic   nie   jest   tak   trudne   i   delikatne,   tyle  
święte   nawet,   co   osobowość   ludzka   -­‐‑   nic   nie   może   się   równać   tej   zachłanności  
tajemnych   związków,   które   rodzą   się   między   obcymi   nikłe   i   bezprzedmiotowe,   by  
skuć   nieznacznie   potworną   więzią.   Wyobraźcie   sobie   mecenasa,   który   wychodzi   z  
publicznego   pisuaru,   sięga   po   piętnaście   groszy   i   dowiaduje   się,   że   rachunek   -­‐‑   już  
uregulowany.  Cóż  odczuwa  wtedy?  
Wyobraźcie   sobie,   że   na   każdym   kroku   natrafia   na   oznaki   kultu,   na   cześć   i  
służbę  koło  siebie,  na  wierność  i  żelazne  poczucie  obowiązku,  na  zapamiętanie.  Ale  
doktorowa!   Męczyło   mnie   straszliwie   postępowanie   doktorowej.   Czyż   nie  
przemawiały  do  niej  jego  zaloty,  czyż  wykałaczka  i  cocktail  w  Polonii  nie  zrobiły  na  
niej   żadnego   wrażenia?   Najwidoczniej   nie   zgadzała   się   -­‐‑   kiedyś,   zauważyłem,  
wyszedł  od  niej  wściekły,  z  przekrzywionym  krawatem...  Cóż  za  kobieta!  co  zrobić,  
jak  ją  nakłonić,  jak  przekonać,  by  dobrze  od  razu  zrozumiała,  by  pojęła  do  głębi,  jak  
ja  pojmuję,  by  odczuła.  Po  długich  wahaniach  zdecydowałem,  że  najlepszy  będzie  -­‐‑  
anonim.  
„Pani!  
Jakżeż   można?   Postępowanie   pani   jest   niezrozumiałe,   nie,   tak   jak   pani  
postępować   nie   wolno!   Czy   pani   nieczuła   na   te   kształty,   ruchy,   modulacje,   na   ten  
zapach?  Pani  nie  chwyta  tej  doskonałości?  Od  czegóż  pani  jest  kobietą?  Ja  na  miejscu  
pani,   wiedziałbym,   co   do   mnie   należy,   gdyby   raczył   tylko   kiwnąć   palcem   na   moje  
małe,  nędzne,  niemrawe,  kobiece  ciałko”.  
Po   kilku   dniach   mecenas   Kraykowski   (było   to   w   pustej   ulicy,   późnym  
wieczorem)   zatrzymał   się,   odwrócił   i   czekał   z   laską.   Nie   wypadało   się   cofać   -­‐‑  
szedłem   więc   dalej,   choć   jakaś   omdlałość   rozsnuwała   się   po   mnie   -­‐‑   aż   chwycił   za  
ramię,  potrząsnął,  waląc  laską  o  ziemię.  
-­‐‑  Co  znaczą  te  idiotyczne  paszkwile?  Czego  się  pan  czepia?  
-­‐‑   krzyknął.   -­‐‑   Czemu   pan   włóczy   się   za   mną?   Co   to   jest?   Wybiję   laską!   Kości  
połamię!  
Nie   mogłem   mówić.   Byłem   szczęśliwy.   Przyjąłem   to   w   siebie   jak   komunię   i  
zamknąłem   oczy.   Tylko   w   milczeniu   -­‐‑   nachyliłem   się   i   nadstawiłem   pleców.  
Czekałem  -­‐‑  i  przeżyłem  parę  chwil  doskonałych,  jakie  dane  być  mogą  jedynie  komuś,  
kto  już  zaprawdę  niewiele  dni  ma  przed  sobą.  Kiedy  się  wyprostowałem,  odchodził  
prędko,  stukając  laską.  Z  sercem  przepełnionym,  w  nastroju  łaski  i  błogosławieństwa  
wracałem  pustymi  ulicami.  Za  mało  -­‐‑  myślałem  -­‐‑  za  mało!  Wszystko  za  mało!  Jeszcze  
-­‐‑  jeszcze  więcej!  
I   skrucha   domieszała   się   do   wdzięczności.   Oczywiście!   Poczytała   list   mój   za  
nędzny   frazes,   za   głupi   żart   i   pokazała   go   mecenasowi.   Zamiast   pomóc   -­‐‑  
zaszkodziłem,  a  wszystko  dlatego,  żem  zbyt  wygodny,  gnuśny,  za  mało  daję  z  siebie  
-­‐‑  za  mało  powagi  i  odpowiedzialności,  nie  umiem  natchnąć  zrozumieniem.  
„Pani!  
Ażeby  pani  uprzytomnić,  aby  trafić  do  sumienia  -­‐‑   oświadczam,  że  począwszy  
od  dzisiaj  będę  stosował  rozmaite  samoudręczenia  (posty  itp.)  tak  długo,  póki  to  nie  
nastąpi.   Pani   jest   bezczelna!   Jakich   słów   mam   użyć,   by   wytłumaczyć   konieczność,  
powinność,   psi   obowiązek?   Czy   długo   jeszcze   potrwa?   Co   ma   znaczyć   ten   upór?  
Skąd  ta  pycha?!”  
A  nazajutrz,  przypomniawszy  sobie  ważny  szczegół,  napisałem:  
„Perfumy  tylko  „Violette”.  On  to  lubi.”  
Odtąd   mecenas   przestał   odwiedzać   doktorową.   Gryzłem   się,   po   nocach   nie  
spałem.  Nie  jestem  naiwny.  Orientuję  się  dobrze  w  wielu  rzeczach,  o  co  nikt  by  mnie  
nie  posądził  -­‐‑  zdaję  sobie  sprawę  na  przykład,  jakie  wrażenie  wywrzeć  może  taki  list  
na  osobie  światowej  i  świeckiej,  jaką  była  doktorowa.  Umiem  nawet  w  najwyższych  
momentach  uniesienia  uśmiechnąć  się  ścichapęk  -­‐‑  lecz  cóż  stąd?  
Czy   przez   to   moje   cierpienie   mniej   było   dojmujące,   a   męki,   które   sobie  
zadałem,   mniej   bolesne?   Czy   oburzenie   moje   mniej   istotne?   Cześć   dla   mecenasa  
mniej   prawdziwa?   O,   nie!   Cóż   jest   istotne?   Życie,   zdrowie?   więc   przysięgam,   że   z  
tym   samym   ścichapęk   uśmieszkiem   oddałbym   i   życie,   i   zdrowie   za   to,   by   ona...   by  
ona   uczyniła   zadość.   A   może   ta   kobieta   miała   skrupuły   etyczne?   Czym   jest   głupia  
etyka   wobec   mecenasa   Kraykowskiego?   Na   wszelki   wypadek   postanowiłem  
uspokoić  ją  i  pod  tym  względem!  
„Pani  musi!  Doktór  -­‐‑  to  zero,  powietrze.”  
Ale  u  niej  to  nie  była  etyka,  to  była  po  prostu  pycha  lub  wreszcie  bezsensowne  
fochy  samicy  i  brak  zrozumienia  świętych  spraw  elementarnych.  Przechadzałem  się  
pod  jej  oknami  -­‐‑   co  działo  się  tam  za  zapuszczoną  firanką  (gdyż  wstawała  późno),  w  
jakim   znajdowała   się   stadium?   Kobiety   są   zbyt   powierzchowne!   Próbowałem  
magnetyzmu:   -­‐‑   musisz,   musisz   -­‐‑   powtarzałem   raz   za   razem,   spoglądając   w   okno   -­‐‑  
dziś   jeszcze,   jeszcze   dziś   wieczorem,   jeśli   męża   nie   będzie   w   domu.   -­‐‑   Wtem,   nagle,  
przypominam  sobie,  że  przecież  mecenas  pragnął  mnie  obić,  że  jeśli  wtedy  na  ulicy  
nie  uczynił  tego  -­‐‑  to  może  z  powodu  braku  czasu?  Rzucam  więc  wszystko  i  pędzę  do  
sądu,   skąd,   jak   wiem,   wyjdzie   za   chwilę.   Istotnie   wychodzi   po   paru   minutach   z  
dwoma  panami,  a  wówczas  zbliżam  się  i,  milcząc,  nadstawiam  grzbiet.  
Zawisa   nade   mną   zdumienie   obu   panów,   lecz   nie   dbam   o   to   -­‐‑   choćby   i   cały  
świat!  Przymykam  oczy,  tulę  ramiona  i  czekam  ufnie  -­‐‑   lecz  nic  nie  spada.  Wreszcie  
bełkocę,  jąkając  się  w  płyty  chodnika:  
-­‐‑  Może  teraz?  Zawsze,  zawsze,  zawsze...  
-­‐‑   To   jakiś   idiota   -­‐‑   rozciąga   się   nade   mną   głos   jego.   -­‐‑   Co   za   roztargnienie!  
Zapomniałem,  że  mam  konferencją!  Pomówimy  innym  razem,  żegnam  panów,  masz  
tu  parę  groszy,  mój  człowieku.  Moje  uszanowanie!  
I  śpiesznie  wsiadł  do  taksówki.  Ach,  te  taksówki!  
Jeden  z  panów  sięgnął  do  kieszeni.  Wstrzymałem  go  ruchem  ręki.  
-­‐‑   Nie  jestem  żebrakiem  ani  idiotą.  Mam  godność  -­‐‑   a  jałmużnę  przyjmuję  tylko  
od  mecenasa  Kraykowskiego.  
Powziąłem   plan   hipnozy,   stałej,   konsekwentnej   presji   za   pomocą   tysiąca  
drobnych   faktów,   mistycznych   wskazówek,   które   nie   przenikając   do   świadomości  
wytworzyłyby  podświadomy  stan  konieczności.  Rysowałem  kredą  na  murze  domu,  
w  którym  mieszkała,  strzałkę  i  duże  K.  Nie  będę  wyłuszczał  wszystkich  mych  intryg  
mniej   lub   więcej   zręcznych,   została   spowita   siecią   dziwnych   wydarzeń.   Subiekt   w  
magazynie   mód   zwracał   się   do   niej   niby   przez   pomyłkę   -­‐‑   pani   mecenasowo!   Stróż  
spotkany   na   schodach,   powiedział,   że   sędzia   Krajewski...   zapytywał,   czy   odesłano  
parasol.   Krajewski   -­‐‑   Kraykowski,   sędzia   -­‐‑   mecenas,   trzeba   być   ostrożnym,   kropla  
drąży  głaz.  Nie  wiadomo,  jakim  cudem  przynosiła  z  miasta  na  sukni  woń  mecenasa,  
jego   ożywczy   zapach   toaletowy   fiołkowego   mydła   i   wody   kolońskiej.   Lub   na  
przykład   taki   wypadek:   późno   w   nocy   dzwoni   telefon   -­‐‑   zrywa   się   ze   snu,   biegnie   i  
słyszy  nieznajomy,  rozkazujący  głos  -­‐‑   natychmiast!  -­‐‑   i  nic  więcej.  Albo  wetknięty  w  
drzwi  świstek,  a  na  nim  -­‐‑  nic,  urywek  wiersza:  
„Znasz-­‐‑li  ten  kray,  gdzie  cytryna  dojrzewa?”  
Lecz   stopniowo   traciłem   nadzieję.   Mecenas   przestał   ją   odwiedzać   -­‐‑   zdawało  
się,   że   na   nic   moje   wysiłki.   Przewidywałem   już   moment   ostatecznej   kapitulacji   i  
bałem   się;   czułem,   że   nie   będę   mógł   się   z   tym   pogodzić.   Obraza   mecenasa   w   tym  
punkcie   to   byłaby   rzecz,   której   bym   nie   zniósł,   chociażby   on   się   tym   nie   przejął.  
Byłaby   to   dla   mnie   ostateczna   zniewaga,   krzywda   i   hańba.   Ostateczna   -­‐‑   tak,  
ostateczna,   dobrze   się   wyraziłem.   Nie   mogąc   w   nią   wierzyć,   drżałem   jednak   przed  
nieuchronnym  zbliżającym  się  końcem.  
I   rzeczywiście...   Jest   jednak   jakaś   łaskawość!   I,   ach,   jacy   byli   przemyślni   -­‐‑   a  
swoją   drogą   mam   żal   do   mecenasa,   dlaczego   tak   się   z   tym   ukrywał,   czyż   nie  
wiedział,  że  cierpię?  Przypadek?  O  nie,  to  nie  był  przypadek,  serce  raczej!  Wracałem  
wieczorem  Alejami  do  domu  -­‐‑  wtem  coś  mię  tknęło,  by  wstąpić  do  parku.  Właściwie  
powinienem   był   wcześniej   położyć   się   do   łóżka,   gdyż   nazajutrz   o   świcie   miałem  
przybić  do  drzwi  mecenasa  złoconą  tabliczkę  z  napisem  -­‐‑   Mecenas  Kraykowski,  ale  
coś  tknęło  mnie:  do  parku.  Wszedłem  -­‐‑  i  w  samym  końcu,  za  stawem,  ujrzałem...  ach,  
ach!   ujrzałem   jej   duży   kapelusz   i   jego   melonik.   A,   smarkacze,   łobuzy   utrapione,   a  
łotrzyki!  Więc  podczas,  gdy  ja  się  męczyłem,  oni  spotykali  się  tutaj  w  sekrecie  przede  
mną  -­‐‑   i  jak  zręcznie!  Musieli  posługiwać  się  taksówkami!  -­‐‑   skręcili  w  boczną  alejkę  i  
usiedli   na   ławeczce.   Zaczaiłem   się   w   krzakach.   Niczego   się   nie   spodziewałem,   o  
niczym  nie  myślałem  -­‐‑   nie  chciałem  nic  wiedzieć,  skuliłem  się  tylko  pod  krzakiem  i  
liczyłem  liście  prędko,  bez  zastanowienia,  jakby  mnie  wcale  nie  było.  
I  nagle  -­‐‑  mecenas  objął  ją,  przycisnął  i  szepnął:  
-­‐‑   Tutaj   -­‐‑   natura...   Czy   słyszysz?   Słowik.   Teraz,   prędzej   -­‐‑   póki   śpiewa...   Do  
wtóru,  w  takt  pieśni  słowiczej...  Ja  proszę!  
I   potem...   ach,   to   było   kosmiczne,   nie   wytrzymałem   -­‐‑   jakby   wszystkie   moce  
świata   spięły   się   we   mnie   świętym   szaleństwem,   jakby   potworny   stos,   stos  
elektryczny,   stos   pacierzowy,   czy   stos   ofiarny,   użyczył   mi   straszliwego   wstrząsu   -­‐‑  
zerwałem  się  i  zacząłem  krzyczeć  na  cały  głos,  na  cały  park:  
-­‐‑   Mecenas   Kraykowski   ją...!   Mecenas   Kraykowski   ją...!   Mecenas   Kraykowski  
ją...!  
Wszczął   się   alarm.   Ktoś   biegł,   ktoś   uciekał,   ludzie   wysunęli   się   naraz   ze  
wszystkich  stron  -­‐‑   a  mnie  złapało  raz,  drugi,  trzeci,  ścięło  mnie  z  nóg  i  zatańczyłem,  
jak  jeszcze  nigdy,  z  pianą  na  ustach,  w  drgawkach  i  konwulsjach  -­‐‑   bachiczny  taniec.  
Co  się  potem  działo,  nie  pamiętam.  Ocknąłem  się  w  szpitalu.  
Miewam   się   coraz   gorzej.   Ostatnie   przeżycia   zmęczyły   mnie.   Mecenas  
Kraykowski  wyjeżdża  jutro  w  tajemnicy  przede  mną  (lecz  ja  wiem)  do  małej,  górskiej  
miejscowości   w   Karpatach   Wschodnich.   Chce   przypaść   w   górach   na   parę   tygodni   i  
sądzi,   że   może   zapomnę.   Za   nim!   Tak,   za   nim!   Wszędzie   za   tą   moją   gwiazdą  
przewodnią!   Lecz   pytanie,   czy   powrócę   żywy   z   tej   podróży,   wzruszenia   te   są   zbyt  
silne.   Mogę   skonać   nagle   na   ulicy,   pod   płotem,   a   w   takim   razie   -­‐‑   trzeba   napisać  
karteczkę  -­‐‑  niech  trupa  mego  odeślą  pod  adresem  mecenasa  Kraykowskiego.  
 
Zbrodnia  z  premedytacją  
 
Zimą   ubiegłego   roku   zmuszony   byłem   odwiedzić   obywatela   ziemskiego  
Ignacego  K.  dla  załatwienia  pewnych  spraw  majątkowych.  Uzyskawszy  parodniowy  
urlop,  powierzyłem  swoje  funkcje  sędziemu-­‐‑asesorowi  i  zadepeszowałem:  -­‐‑   Wtorek,  
szósta  wieczór,  proszę  o  konie.  
-­‐‑  Tymczasem  -­‐‑  przyjeżdżam  na  stację,  a  koni  nie  ma.  Dowiaduję  się  -­‐‑  telegram  
mój  został  wręczony  w  należytym  porządku.  Poprzedniego  dnia  odebrał  go  adresat  
we  własnej  osobie.  
Volens  nolens  musiałem  wynająć  prymitywną  brykę,  załadować  na  nią  walizę  
i  neseser  -­‐‑  a  w  neseserze  miałem  buteleczkę  wody  kolońskiej,  flakon  Vegetalu,  mydło  
toaletowe  z  zapachem  migdałów,  pilnik  i  nożyczki  do  paznokci  -­‐‑   i  oto  przez  cztery  
godziny   tłukę   się   przez   pola   w   nocy,   w   ciszy,   w   czasie   odwilży.   Trzęsę   się   w  
miejskim  palcie,  szczękam  zębami,  patrzę  na  plecy  furmana  i  myślę  -­‐‑   tak  nadstawiać  
pleców!   Tak   wiecznie,   często   w   bezludnej   okolicy,   być   odwróconym   plecami   i  
zdanym  na  wszelki  kaprys  siedzących  z  tyłu!  
Wreszcie   zajeżdżamy   przed   drewniany   dwór   wiejski   -­‐‑   ciemno,   tylko   na  
pierwszym  piętrze  świeci  się  okno.  Stukam  do  drzwi  -­‐‑   zamknięte,  stukam  mocniej  -­‐‑  
nic,   cisza.   Opadają   mię   psy   podwórzowe   i   muszę   rejterować   na   brykę.   Z   kolei  
zaczyna  dobijać  się  mój  woźnica.  
-­‐‑  Niezbyt  gościnnie  -­‐‑  myślę.  
Na   koniec   otwierają   się   drzwi   i   ukazuje   się   wysoki,   wątłej   postawy  
mężczyzna,  około  trzydziestki,  z  blond  wąsikiem,  z  lampą  w  dłoni.  
-­‐‑  A  co  to?  -­‐‑  pyta,  jakby  zbudzony  ze  snu,  podnosząc  lampę.  
-­‐‑  Czy  państwo  nie  odebrali  mojej  depeszy?  Jestem  H.  
-­‐‑   H.?   Jaki   H.?   -­‐‑   wpatruje   się   we   mnie.   -­‐‑   Niech   pan   jedzie   z   Bogiem   -­‐‑   mówi  
nagle   z   cicha,   jakby   dojrzał   jakiś   znak   szczególny   -­‐‑   oczy   jego   uciekają   w   bok,   ręka  
silniej  zaciska  się  koło  lampy.  -­‐‑   Z  Bogiem,  z  Bogiem,  panie!  Niech  Bóg  prowadzi!  -­‐‑   i  
pośpiesznie  cofa  się  do  wnętrza.  
Powiedziałem  już  ostrzej:  
-­‐‑   Przepraszam   pana.   Wczoraj   wysłałem   depeszę   o   moim   przyjeździe.   Jestem  
sędzia   śledczy   H.   Pragnę   się   widzieć   z   panem   K.   -­‐‑   a   jeśli   nie   mogłem   wcześniej  
przyjechać,  to  dlatego,  że  nie  przysłano  po  mnie  koni  na  stację.  
Odstawił  lampę.  
-­‐‑   A   prawda   -­‐‑   odpowiedział   po   chwili,   zamyślony,   ton   mój   nie   zrobił   na   nim  
żadnego  wrażenia.  
-­‐‑  Prawda...  Pan  telegrafował...  
Prosimy  bardzo.  
Co  się  okazało?  Że,  jak  mi  powiedział  w  przedpokoju  młody  człowiek  (który  
był  synem  gospodarza),  że  po  prostu...  zupełnie  zapomnieli  o  moim  przyjeździe  i  o  
depeszy  otrzymanej  poprzedniego  dnia  rano.  Sumitując  się  i  grzecznie  przepraszając  
za   najazd,   zdjąłem   palto   i   powiesiłem   na   kołku.   Zaprowadził   mię   do   małego  
saloniku,   gdzie   na   nasz   widok   zerwała   się   z   sofy,   z   lekkim   „ach”,   młoda   kobieta.   -­‐‑  
Moja   siostra.   -­‐‑   A,   bardzo   mi   miło!   I   rzeczywiście   -­‐‑   bardzo   miło,   gdyż   kobiecość,  
choćby  nawet  i  bez  żadnych  ubocznych  zamiarów,  kobiecość,  powiadam,  nigdy  nie  
zawadzi.   Ale   ręka,   którą   mi   podała,   jest   spocona   -­‐‑   kto   kiedy   widział   podawać  
mężczyźnie  spoconą  rękę?  -­‐‑  a  kobiecość  sama,  pomimo  wdzięcznej  twarzyczki,  jakaś,  
nie  wiem,  spocona  i  obojętna,  bez  żadnej  reakcji,  rozmamłana  i  nieuczesana.  
Zasiadamy   na   czerwonych,   staroświeckich   mebelkach   i   zaczyna   się   wstępna  
konwersacja.  
Lecz   zaraz   pierwsze,   uprzejme   frazesy   natrafiają   na   nieokreślony   opór,   i  
zamiast   pożądanej   potoczystości,   wszystko   się   rwie,   zacina.   Ja:   -­‐‑   Państwo   zapewne  
zdziwili  się,  słysząc  stukanie  do  drzwi  o  tej  porze?  Oni:  -­‐‑  Stukanie?  A,  
rzeczywiście...  Ja,  grzecznie:  -­‐‑  Bardzo  mi  przykro,  że  niepokoiłem  państwa,  ale  
musiałbym  chyba  całą  noc  jeździć  po  polach,  jak  Don  Kiszot,  ha,  ha!  Oni  (sztywno  i  
cicho   i   nie   uważając   za   stosowne   powitać   mego   żarcika   choćby   konwencjonalnym  
uśmiechem):   -­‐‑   Ależ   owszem,   prosimy   bardzo.   -­‐‑   Cóż   to?   Wyglądało   dziwnie  
doprawdy   -­‐‑   jakby   byli   na   mnie   obrażeni,   lub   jakby   się   mnie   bali,   lub   jakby   litowali  
się  nade  mną,  lub  też  jakby  się  za  mnie  wstydzili...  Wciśnięci  w  fotele  unikali  mego  
wzroku,   a   także   nie   patrzyli   na   siebie,   z   najwyższą   przykrością   znosili   moje  
towarzystwo  -­‐‑   zdawało  się,  że  zaprzątnięci  są  jedynie  sobą  i  cały  czas  nic  tylko  drżą,  
abym   nie   powiedział   czegoś,   co   by   ich   mogło   urazić.   Zaczęło   mnie   to   w   końcu  
denerwować.   Czego   oni   się   boją,   co   jest   we   mnie   takiego?   Cóż   to   za   przyjęcie,  
arystokratyczne,   strachliwe   i   dumne?   Gdy   zaś   zapytałem   o   cel   mojej   wizyty,   tj.   o  
pana   K.,   brat   spojrzał   na   siostrę,   a   siostra   na   brata,   jakby   ustępując   sobie  
pierwszeństwa   -­‐‑   wreszcie   brat   przełknął   ślinę   i   rzekł   wyraźnie,   wyraźnie   i  
uroczyście,  jakby  to  nie  wiem  co  było:  -­‐‑  Owszem,  jest  w  domu.  
Zupełnie,  jakby  mówił:  -­‐‑  Król,  Ojciec  mój,  jest  w  domu.  
Kolacja   też   była   nieco   dziwaczna.   Podana   została   niedbale,   nie   bez   wzgardy  
dla  jedzenia  i  dla  mnie.  Apetyt,  z  jakim,  zgłodniały,  zmiatałem  dary  Boże,  zdawał  się  
wzbudzać   zgorszenie   nawet   w   uroczystym   służącym   Szczepanie,   nie   mówiąc   już   o  
rodzeństwie,   które   milcząc,   przysłuchiwało   się   odgłosom,   jakie   wydawałem   nad  
talerzem  -­‐‑   a  wiecie,  jak  ciężko  przełykać,  gdy  ktoś  słucha  -­‐‑   mimo  woli  każdy  kąsek  
zapada   się   w   gardło   z   okropnym   bulgotem.   Brat   miał   na   imię   -­‐‑   Antoni,   a   siostra   -­‐‑  
panna  Cecylia.  
Wtem  patrzę  -­‐‑  któż  to  wchodzi?  Zdetronizowana  królowa?  
Nie,  to  matka,  pani  K.,  sunie  wolno,  podaje  mi  rękę  zimną  jak  lód,  spogląda  z  
cieniem  dostojnego  zdziwienia  i  siada  bez  słowa.  Jest  to  osoba  zażywna,  mała,  nawet  
tłusta,   typu   tych   starych   matron   wiejskich,   nieubłaganych   na   punkcie   wszelkich  
zasad,   a   zwłaszcza   towarzyskich   -­‐‑   i   spogląda   na   mnie   surowo,   z   bezmiernym  
zdziwieniem,   jakbym   miał   nieprzyzwoitą   sentencję   wypisaną   na   czole.   Cecylia   robi  
ruch   ręką   usiłujący   tłumaczyć,   czy   usprawiedliwić   -­‐‑   lecz   ruch   zamiera   w   połowie,  
atmosfera  zaś  staje  się  jeszcze  sztuczniejsza  i  cięższa.  
-­‐‑   Pan   pewnie   bardzo   niezadowolony   z   powodu...   tej   chybionej   podróży   -­‐‑  
rzekła   naraz   pani   K.   -­‐‑   Jakim   tonem?!   Tonem   obrazy,   tonem   królowej,   której  
zaniedbano   złożyć   trzeciego   pokłonu   -­‐‑   jakby   jedzenie   kotletów   stanowić   miało  
crimen  laesae  maiestatis!  
-­‐‑   Kotlety   wieprzowe   w   domu   państwa   są   doskonałe!   -­‐‑   odparłem   w   złości,  
gdyż  mimo  woli  robiło  mi  się  coraz  bardziej  ordynarnie,  głupio  i  nieswojo.  
-­‐‑  Kotlety  -­‐‑  kotlety...  
-­‐‑  Antoś  jeszcze  nic  nie  powiedział,  mamo  -­‐‑  wyrwało  się  naraz  cichej  jak  trusia,  
nieśmiałej  Cecylii.  
-­‐‑  Jak  to  -­‐‑  nie  powiedział?  
Jak  to  -­‐‑  nie  powiedziałeś?  
„Jeszcze”  nie  powiedziałeś?  
-­‐‑  Po  co  to,  mamo?  -­‐‑  Szepnął  
Antoni,  zbladł  i  zacisnął  zęby,  jakby  miał  siadać  na  fotelu  dentysty.  
-­‐‑  Antosiu...  
-­‐‑   Ależ  bo...  Po  co?  To  obojętne...  nie  warto  -­‐‑   zawsze  będzie  czas  -­‐‑   powiedział  i  
zamilkł.  
-­‐‑  Antosiu,  jakże  można,  jakże  
-­‐‑  nie  warto,  co  też  ty,  Antosiu?  
-­‐‑  To  nikogo  nic...  To  wszystko  jedno...  
-­‐‑  Biedaku  ty!  -­‐‑  szepnęła  matka,  gładząc  go  po  włosach;  ale  odtrącił  szorstko  jej  
rękę.  
-­‐‑   Mąż   mój   -­‐‑   rzekła   sucho,   zwracając   się   do   mnie   -­‐‑   umarł   dzisiejszej   nocy.   -­‐‑  
Co?!...   Więc   umarł?   Więc   dlatego!   Przerwałem   jedzenie,   odłożyłem   nóż   i   widelec   -­‐‑  
połknąłem  prędko  kąsek,  który  miałem  w  ustach.  -­‐‑   Jak  to?  Jeszcze  wczoraj  odbierał  
telegram  na  stacji!  Spojrzałem  na  nich:  wszyscy  troje  -­‐‑   czekali,  skromnie  i  poważnie,  
ale   -­‐‑   czekali,   z   twarzami   surowymi,   zamkniętymi,   z   zaciśniętymi   ustami;   czekają  
sztywno  -­‐‑  na  cóż  oni  czekają?  Ach,  prawda,  przecież  trzeba  złożyć  kondolencję!  
Było   to   tak   niespodziewane,   że   w   pierwszej   chwili   zupełnie   straciłem  
kontenans.  Zmieszany,  podniosłem  się  z  krzesła  i  wybełkotałem  niewyraźnie  coś  jak:  
-­‐‑  Bardzo  mi  przykro...  
Bardzo...  Przepraszam.  -­‐‑   Zamilkłem,  ale  oni  jeszcze  nic  na  to,  jeszcze  im  było  
za   mało:   ze   wzrokiem   opuszczonym,   z   twarzami   nieruchomymi,   w   strojach  
zaniedbanych,   on   -­‐‑   nie   ogolony,   one   -­‐‑   nie   uczesane,   o   brudnych   paznokciach,   stali,  
nic   nie   mówiąc.   Chrząknąłem,   szukając   na   gwałt   odpowiedniego   zagajenia,  
właściwego  zwrotu,  ale  w  głowie  akurat,  jak  to  znacie,  kompletna  pustka,  pustynia,  
oni   zaś   -­‐‑   czekają,  pogrążeni  w   cierpieniu.   Czekają,   nie   patrząc  -­‐‑   Antoni  stuka  lekko  
palcami   w   blat   stołu,   Cecylia   skubie   wstydliwie   rąbek   brudnej   sukni,   a   matka   bez  
ruchu,   jak   skamieniała,   z   owym   surowym,   nieustępliwym   wyrazem   matrony.   -­‐‑  
Zrobiło   mi   się   nieprzyjemnie,   choć   przecie,   jako   sędzia   śledczy,   setki   zgonów  
załatwiałem   w   życiu.   Lecz   właśnie...   jak   powiedzieć   -­‐‑   co   innego   brzydki,   przykryty  
kołdrą   trup   zamordowany,   a   co   innego   na   katafalku   szanowny   zmarły   śmiercią  
naturalną,   co   innego   pewna   bezceremonialność,   a   co   innego   śmierć   uczciwa,  
przyzwyczajona   do   względów,   do   manier,   śmierć,   że   tak   powiem,   w   całym   swoim  
majestacie.   Nie,   powtarzam,   nie   zmieszałbym   się   tak   przenigdy,   gdyby   mi   byli   od  
razu  wszystko  powiedzieli.  Ale  zanadto  byli  skrępowani.  Zanadto  się  bali.  Nie  wiem,  
czy  dlatego  po  prostu,  że  byłem  intruzem,  czy  też  odczuwali  może  pewien  wstyd  z  
racji  mego  urzędu  w  tych  okolicznościach,  z  racji  pewnej...  rzeczowości,  jaką  musiała  
we   mnie   wyrobić   długoletnia   praktyka,   lecz   w   każdym   razie   -­‐‑   ten   wstyd   ich   jakoś  
okropnie   mnie   zawstydził,   zawstydził   mnie,   właściwie   biorąc,   zupełnie  
nieproporcjonalnie.  
Wyjąkałem   coś   o   szacunku   i   o   przywiązaniu,   jakie   zawsze   miałem   do  
zmarłego.  Przypomniawszy  sobie,  że  od  czasów  szkolnych  nie  spotkałem  się  z  nim  
nigdy,  o  czym  mogli  wiedzieć,  dodałem:  -­‐‑  w  czasach  szkolnych.  -­‐‑  Ponieważ  ciągle  nic  
nie   odpowiadali,   a   przecież   musiałem   jakoś   zakończyć,   jakoś   zaokrąglić,   więc   nie  
znajdując  już  nic  więcej,  zapytałem:  -­‐‑  Czy  mogę  ujrzeć  zezwłok?  -­‐‑  a  słowo  „zezwłok”  
zabrzmiało  jakoś  bardzo  nieszczęśliwie.  Zmieszanie  moje  najwidoczniej  udobruchało  
wdowę  -­‐‑  rozpłakała  się  boleśnie  i  podała  mi  dłoń,  którą  z  pokorą  ucałowałem.  
-­‐‑  Dziś  -­‐‑  rzekła  półprzytomnie  -­‐‑  dziś  w  nocy...  Rano  wstaję...  wchodzę...  wołam  
-­‐‑   Ignaś   -­‐‑   Ignaś   -­‐‑   nic,   leży...   Zemdlałam...   Zemdlałam...   A   od   tej   chwili   ręce   mi   drżą  
bez  przerwy,  o,  niech  pan  spojrzy!  
-­‐‑  Po  co  to,  mamo?  
-­‐‑  Drżą...  drżą  bez  przerwy  -­‐‑  podnosi  ramiona.  
-­‐‑  Mamo  -­‐‑  znów  odzywa  się  z  boku,  półgłosem,  Antoni.  
-­‐‑  Drżą,  drżą  -­‐‑  drżą  same,  o,  drżą,  jak  osika...  
-­‐‑  To  nic  nikogo...  nikomu  nic...  to  wszystko  jedno.  Wstyd!  
-­‐‑   wyrzuca  z  siebie  brutalnie  i  nagle  odwraca  się,  odchodzi.  -­‐‑   Antosiu!  -­‐‑   woła  z  
przestrachem  matka  -­‐‑   Cecylko,  za  nim...  -­‐‑   A  ja  stoję,  patrzę,  na  roztrzęsione  ręce,  nie  
mam  zupełnie  nic  do  powiedzenia  i  czuję,  że  się  tracę,  mieszam  coraz  bardziej.  
Wdowa  rzekła  naraz  cicho:  -­‐‑   Pan  chciał...  Więc  chodźmy...  tam...  Zaprowadzę  
pana.  -­‐‑   Zasadniczo  uważam  -­‐‑   dzisiaj,  gdy  na  zimno  rozpatruję  tę  sprawę  -­‐‑   że  wtedy  
miałem  prawo  do  siebie  i  do  mych  kotletów,  to  jest,  że  mogłem  i  nawet  powinienem  
był   odpowiedzieć:   -­‐‑   Służę   -­‐‑   ale   naprzód   dokończę   kotletów,   gdyż   od   południa   nie  
miałem   nic   w   ustach.   Może,   gdybym   tak   odpowiedział,   odwróciłby   się   bieg   wielu  
tragicznych   wypadków.   Lecz   czy   moja   wina,   że   tak   mię   sterroryzowała,   iż   kotlety  
moje,   zarówno   jak   ja   sam,   wydały   mi   się   czymś   trywialnym   i   niegodnym  
wspomnienia   i   tak   byłem   z   nagła   zawstydzony   -­‐‑   że   do   dziś   rumienię   się,   myśląc   o  
tym  wstydzie.  
Po   drodze   na   pierwszym   piętrze,   gdzie   leżał   umarły,   szeptała   do   siebie:   -­‐‑  
Straszne   nieszczęście...   Cios,   cios   okropny...   Dzieci   nic   nie   powiedziały.   Dumne   są,  
trudne,   skryte,   nie   chcą   wpuszczać   byle   kogo   do   serc,   wolą   zagryźć   się   same.   Po  
mnie   to   wzięły,   po   mnie...   Ach,   żeby   tylko   Antoś   nie   zrobił   sobie   jakiej   krzywdy!  
Twardy   jest,   zawzięty,   nie   da   nawet   dygotać   rękami.   Nie   pozwolił   tknąć   ciała   -­‐‑   a  
przecież   trzeba   coś   przedsięwziąć,   zarządzić.   Nie   płakał,   wcale   nie   płakał...   Ach,  
żebyż  chociaż  raz  zapłakał!  
Otworzyła   jakieś   drzwi   -­‐‑   i   musiałem   klęknąć   z   pochyloną   głową,   ze  
skupieniem   w   twarzy,   podczas   gdy   ona   stała   z   boku,   uroczysta,   nieruchoma,   jakby  
okazując  Przenajświętszy  Sakrament.  
Zmarły   leżał   na   łóżku   -­‐‑   tak,   jak   umarł,   tyle   tylko,   że   ułożono   go   na   wznak.  
Twarz   sina,   obrzękła,   świadczyła   o   śmierci   wskutek   uduszenia,   jak   zwykle   przy  
atakach  sercowych.  
-­‐‑  Uduszony  -­‐‑  szepnąłem,  choć  wiedziałem  dobrze,  że  atak  sercowy.  
-­‐‑  To  serce,  serce,  panie.  
Umarł  na  serce...  
-­‐‑   O,   serce   umie   czasem   zadusić...   umie...   -­‐‑   rzekłem   ponuro.   Wciąż   stała,  
czekając   -­‐‑   więc   przeżegnawszy   się   -­‐‑   zmówiłem   modlitwę,   a   potem   (wciąż   stała)  
powiedziałem  cicho:  
-­‐‑  Szlachetne  rysy!  
Ręce   jej   tak   zadygotały,   że   wypadało   chyba   znów   je   ucałować.   Nie  
zareagowała   najlżejszym   poruszeniem,   stojąc   w   dalszym   ciągu,   jak   cyprys,  
zapatrzona  gdzieś  w  ścianę  boleśnie  -­‐‑  a  im  dłużej  tak  stała,  tym  trudniej  było  uniknąć  
okazania   choć   cokolwiek   serca.   Wymagała   tego   zwykła   przyzwoitość,   nie   można  
było  się  wymówić.  Podnoszę  się  z  kolan,  strącam  niepotrzebnie  jakiś  pyłek  z  ubrania,  
pokasłuję  cicho  -­‐‑  ona  zaś  wciąż  stoi.  Stoi  w  zapamiętaniu,  milcząca,  z  oczami  w  słup,  
jak   Niobe,   ze   wzrokiem   przykutym   do   wspomnień,   zmięta,   rozmamłana,   a   u   nosa  
pojawia  się  maleńka  kapka  i  dynda,  dynda...  jak  miecz  Damoklesa  -­‐‑   a  świece  kopcą.  
Po   paru   minutach   spróbowałem   się   odezwać   z   cicha   -­‐‑   poderwała   się,   jakby   ją   coś  
ugryzło,   postąpiła   parę   kroków   i   znowu   stanęła.   Ukląkłem..   Cóż   za   nieznośna  
sytuacja!   Cóż   za   dylemat   dla   człowieka   tak   wrażliwego,   a   przede   wszystkim   tak  
drażliwego  jak  ja!  Nie  posądzam  ją  o  świadomą  złośliwość,  niemniej  jednak,  nikt  nie  
zaprzeczy,   była   w   tym   złośliwość.   Nikt   mię   nie   przekona!   Nie   ona   sama   -­‐‑   to   jej  
złośliwość  napawała  się  bezczelnie  tym,  że  ja  tu  kryguję  się  przed  nią  i  przed  trupem.  
Klęcząc   o   dwa   kroki   od   tego   trupa,   pierwszego,   którego   nie   mogłem   się  
dotknąć,   patrzyłem   jałowo   na   kołdrę   okrywającą   go   gładko   aż   po   pachy,   na   ręce  
pieczołowicie  ułożone  na  kołdrze  -­‐‑  kwiaty  doniczkowe  stały  w  nogach  łóżka,  a  twarz  
wyłaniała   się   blado   z   wgłębienia   poduszki.   Przyglądałem   się   kwiatom,   a   potem  
patrzyłem  znów  w  twarz  zmarłemu,  lecz  nic  mi  nie  przychodziło  do  głowy,  jak  tylko  
ta   jedna   natrętna   myśl,   dziwnie   uporczywa,   że   to   jakaś   -­‐‑   z   góry   ułożona,   teatralna  
scena.   Wszystko   wyglądało   jakby   wyreżyserowane   -­‐‑   tam   trup,   dumny,   nietykalny,  
spoglądający  zamkniętymi  oczami  obojętnie  w  sufit,  obok  -­‐‑   bolejąca  wdowa,  tu  -­‐‑   ja,  
sędzia  śledczy,  na  klęczkach,  jak  zły  pies,  któremu  założono  kaganiec.  „Co  by  było,  
gdyby  tak  wstać,  podejść,  ściągnąć  kołdrę  i  obejrzeć  -­‐‑   gdyby  przynajmniej  dotknąć  -­‐‑  
dotknąć  końcem  palca”.  To  ja  myślę  -­‐‑   lecz  poważna  uczciwość  śmierci  przygważdża  
do   miejsca,   boleść   i   cnota   chronią   przed   profanacją.   -­‐‑   Precz!   Nie   wolno!   Wara!   Na  
kolana!   -­‐‑   Co   to   jest?   -­‐‑   pomyślałem   z   wolna   -­‐‑   kto   to   tak   wyreżyserował?   Ja   jestem  
człowiek   zwykły,   pospolity   -­‐‑   nie   nadaję   się   do   takich   występów.   Nie   radzę...   Do  
diabła!  -­‐‑   zastanowiłem  się  nagle  -­‐‑   co  za  głupstwa!  Skąd  mi  się  to  wzięło?  Czyżbym  
się   zgrywał?   Skąd   u   mnie   taka   sztuczność,   afektacja   -­‐‑   przecież   ja   na   ogół   jestem  
zupełnie   inny   -­‐‑   czy   ja   się   od   nich   zaraziłem?   Co   to   jest   -­‐‑   odkąd   tu   przyjechałem,  
wszystko   we   mnie   wypada   sztucznie   i   pretensjonalnie,   jakby   przedstawiane   przez  
marnego  aktora.  Zupełnie  się  straciłem  w  tym  domu  -­‐‑  okropnie  się  zgrywam.  
-­‐‑   Hm   -­‐‑   szepnąłem   i   znowu   nie   bez   pewnej   teatralnej   pozy   (jakbym   już   był  
wciągnięty   w   grę   i   nie   mógł   powrócić   do   normy)   -­‐‑   nie   radzę   nikomu...   Nie   radzę  
nikomu   robić   ze   mnie   demona,   bo   gotów   byłbym   przyjąć   zaproszenie...   Wdowa  
tymczasem  wytarła  nos  i  ruszyła  ku  drzwiom,  mówiąc  coś  do  siebie  i  pochrząkując,  
machając  rękami.  
Gdy   na   koniec   znalazłem   się   sam   w   swoim   pokoju,   zdjąłem   kołnierzyk   i  
zamiast   położyć   go   na   stole   -­‐‑   cisnąłem   o   ziemię,   a   potem   jeszcze   -­‐‑   rozmiażdżyłem  
nogą.   Twarz   wykrzywiła   mi   się   i   nabiegła   krwią,   a   palce   zacisnęły   się   kurczowo   w  
sposób  zupełnie  dla  mnie  niespodziewany.  Najwidoczniej  byłem  w  furii.  Ośmieszyli  
mnie   -­‐‑   szepnąłem   -­‐‑   wściekła   baba...   jak   to   oni   wszystko   zręcznie   urządzili.   Hołdy  
sobie   każą   składać   -­‐‑   po   rękach   całować!   Uczucia   wymagają   ode   mnie!   Uczucia!  
Cackać   się   każą!   A   ja,   powiedzmy   -­‐‑   nienawidzę   tego.   I,   powiedzmy   -­‐‑   nienawidzę,  
gdy   dygotem   zmuszają   do   całowania   rąk,   gdy   zniewalają   do   mamrotania   modlitw,  
do   klękania,   do   wydobywania   z   siebie   dźwięków   fałszywych,   wstrętnie  
uczuciowych,   a   już   nade   wszystko   nienawidzę   łez,   wzdychań   i   kapki   u   nosa;  
natomiast  lubię  czystość  i  porządek.  
-­‐‑   Hm   -­‐‑   chrząknąłem   po   pauzie   z   namysłem,   z   innego   tonu,   ostrożnie   i   jakby  
próbując  -­‐‑   każą  się  całować  po  rękach?  Po  nogach  powinienem  całować,  bo  przecież  
jasne,   czym   jestem   wobec   majestatu   śmierci,   i   tej   boleści   rodzinnej?...   Wulgarnym,  
bezdusznym  szpiclem  policyjnym,  niczym  więcej  -­‐‑  natura  moja  wyszła  na  jaw.  Lecz...  
hm...  nie  wiem,  czy  niezbyt  pochopnie,  tak,  ja  osobiście  byłbym  na  ich  miejscu  nieco  -­‐‑  
ostrożniejszy...  odrobinę  -­‐‑  skromniejszy...  Bo  należałoby  chyba  liczyć  się  trochę  z  tym  
moim  nędznym  charakterem,  a  jeśli  już  nie  z  moim  charakterem...  prywatnym,  to...  
to...  przynajmniej  z  mym  charakterem  urzędowym.  O  tym  zapomnieli.  Bądź  co  bądź,  
jestem   przecież   -­‐‑   sędzią   śledczym,   a   tu   jest   przecie   -­‐‑   trup,   a   pojęcie   trupa   rymuje  
jakoś  i  w  sposób  niezupełnie  niewinny  z  pojęciem  sędziego  śledczego.  I  gdybym  na  
przykład  ujął  bieg  zdarzeń  od  strony  właśnie...  hm...  sędziego  śledczego  -­‐‑  myślałem  z  
wolna   -­‐‑   to   cóż   by   się   okazało?   Proszę:   przyjeżdża   gość,   który   -­‐‑   przypadkowo   -­‐‑   jest  
sędzią  śledczym.  Nie  przysyłają  koni,  nie  otwierają  drzwi  -­‐‑   a  zatem  czynione  mu  są  
wstręty,   a   więc   zależy   komuś   na   tym,   by   nie   wpuścić   go   do   domu.   Potem  
przyjmowany  jest  niechętnie,  ze  źle  maskowanym  gniewem,  z  obawą  -­‐‑   a  któż  to  się  
boi,   któż   gniewa   na   widok   sędziego   śledczego?   Tai   się   coś   przed   nim   i   ukrywa   -­‐‑   a  
wreszcie  okazuje  się,  że  to,  co  się  ukrywało,  to...  trup,  zmarły  wskutek  uduszenia  w  
pokoju   na   górze.   Brzydko!   Kiedy   zaś   trup   wyszedł   na   jaw,   wszelkimi   sposobami  
usiłuje   się   zmuszać   do   klękania   i   do   całowania   rąk,   pod   pozorem,   że   nieboszczyk  
umarł  śmiercią  naturalną!  
Kto   by   zaś   nazwał   tę   koncepcję   niedorzeczną,   śmieszną   nawet   (bo   przecież  
szczerze  mówiąc,  jakże  można  tak  grubo  naciągać),  ten  niech  nie  zapomina,  że  przed  
chwilą   w   złości   rozdeptałem   kołnierzyk   -­‐‑   poczytalność   moja   była   zmniejszona,  
świadomość  przyćmiona  wskutek  doznanej  urazy,  jasne  więc,  że  nie  mogłem  być  w  
pełni  odpowiedzialny  za  moje  wybryki.  
Powiedziałem,  patrząc  przed  siebie,  z  powagą:  
-­‐‑  Coś  tu  nie  jest  w  porządku.  
I  jąłem  z  całą  bystrością  łączyć  łańcuch  faktów,  tworzyć  sylogizmy,  wysnuwać  
nici  i  szukać  poszlak.  Lecz  wkrótce,  znużony  jałowością  tego  zajęcia,  usnąłem.  Tak,  
tak...  Majestat  śmierci  jest  ze  wszech  miar  godzien  szacunku  i  nikt  nie  powie,  abym  
nie   oddał   mu   należnych   honorów,   lecz   nie   każda   śmierć   jest   jednakowo  
majestatyczna  i,  przed  wyjaśnieniem  tej  okoliczności,  nie  byłbym  na  ich  miejscu  tak  
pewny  siebie,  tym  bardziej  że  sprawa  jest  ciemna,  zawikłana  i  wątpliwa,  hm...  hm...  
jak  o  tym  świadczą  wszystkie  poszlaki.  
Nazajutrz  rano,  pijąc  w  łóżku  kawę,  zauważyłem,  że  lokajczyk,  który  palił  w  
piecu,   chłopak   krępy,   senny,   zerka   na   mnie   od   czasu   do   czasu   ze   słabym  
przebłyskiem  ciekawości.  Zapewne  wiedział,  kim  jestem  -­‐‑  zagadnąłem  go  tedy:  
-­‐‑  A  to  wasz  pan  umarł?  
-­‐‑  A  umarł.  
-­‐‑  A  ilu  was  tu  jest  służby?  
-­‐‑   Jest   Szczepan   i   kucharz,   proszę   pana   sędziego.   Beze   mnie.   A   ze   mną   to  
trzech.  
-­‐‑  Pan  umarł  w  pokoju  na  piętrze?  
-­‐‑   Pewnie,   że   na   piętrze   -­‐‑   rzekł   obojętnie   -­‐‑   podsycając   ogień   i   wydymając  
mięsiste  policzki.  
-­‐‑  A  wy  gdzie  śpicie?  
Przestał  dmuchać  i  spojrzał  -­‐‑  a  spojrzał  już  bystrzej.  
-­‐‑  Szczepan  śpi  z  kucharzem  przy  kuchni,  a  ja  sam  w  kredensie.  
-­‐‑   To   znaczy,   że   stamtąd,   gdzie   sypiają   Szczepan   i   kucharz,   nie   ma   innego  
przejścia  do  pokoi,  jak  tylko  przez  kredens?  -­‐‑  zapytałem  dalej  od  niechcenia.  
-­‐‑  Nie  ma  innego  -­‐‑  odpowiedział  i  spojrzał  już  zupełnie  bystro.  
-­‐‑  A  pani  gdzie  sypia?  
-­‐‑  Pani  dawniej  z  panem  -­‐‑  a  tera  to  obok  pana,  w  drugim  pokoju.  
-­‐‑  Odkąd  pan  umarł?  
-­‐‑  A  nie,  dawniej  się  przeniosła,  będzie  już  z  tydzień.  
-­‐‑  A  nie  wiesz,  czemu  pani  przeniosła  się  od  pana?  
-­‐‑  Abo  ja  wiem...  
Zadałem  jeszcze  jedno  pytanie:  
-­‐‑  A  gdzie  sypia  młody  pan?  
-­‐‑  Na  dole,  obok  stołowego.  
Wstałem,   ubrałem   się   starannie.   Hm...   hm...   A   więc,   jeśli   się   nie   mylę,   jedna  
więcej  dająca  do  myślenia  poszlaka  -­‐‑  ciekawy  szczegół.  Bądź  co  bądź  zastanawiające,  
dlaczego  żona  na  tydzień  przed  śmiercią  męża  opuszcza  wspólną  sypialnię.  Czyżby  
bała  się  zarażenia  chorobą  sercową?  To,  co  najmniej,  byłby  strach  przesadny.  Tylko  
żadnych   przedwczesnych   wniosków,   żadnych   zbyt   pośpiesznych   posunięć   -­‐‑   i  
zeszedłem  do  jadalni.  Wdowa  stała  pod  oknem  -­‐‑   z  rękami  splecionymi  wpatrywała  
się  w  kubek  od  kawy  -­‐‑  szeptała  coś  monotonnie,  żarliwie  potrząsając  głową,  z  mokrą  
w   rękach   chusteczką   od   nosa.   Kiedy   zbliżyłem   się,   ruszyła   nagle   naokoło   stołu   w  
przeciwną  stronę,  wciąż  szeptając,  machając  ręką,  jak  niespełna  rozumu  -­‐‑  wszelako  ja  
odzyskałem   już   utraconą   wczoraj   równowagę   i   stanąwszy   z   boku   czekałem  
cierpliwie,  póki  wreszcie  mnie  nie  zauważyła.  
-­‐‑   A,  żegnam,  żegnam  pana  -­‐‑   rzekła  bezmyślnie,  widząc  moje  ukłony  -­‐‑   bardzo  
było  miło...  
-­‐‑   Przepraszam  -­‐‑   szepnąłem  -­‐‑   ja...  ja...  nie  odjeżdżam  jeszcze,  chciałbym  jeszcze  
trochę  pobyć...  
-­‐‑  A,  to  pan  -­‐‑  powiedziała.  
Przebąknęła   coś   o   eksportacji,   zaszczycając   mnie   nawet   bladym   pytaniem   -­‐‑  
czy  zostanę  na  pogrzebie?  
-­‐‑   Łaska   to   wielka   -­‐‑   odparłem   pobożnie.   -­‐‑   Któż   mógłby   odmówić   ostatniej  
posługi?  Czy  wolno  mi  będzie  jeszcze  raz  odwiedzić  zwłoki?  -­‐‑   Bez  odpowiedzi  i  nie  
oglądając  się,  czy  idę  za  nią,  wstąpiła  na  skrzypiące  schody.  
Po   krótkiej   modlitwie   wstałem   i   jakby   dumając   nad   zagadką   życia   i   śmierci,  
popatrzyłem   wokoło.   -­‐‑   To   dziwne!   -­‐‑   rzekłem   do   siebie   -­‐‑   to   ciekawe!   Sądząc   z  
pozorów,   ten   człowiek   bez   wątpienia   umarł   śmiercią   naturalną.   Wprawdzie   twarz  
ma  obrzękłą,  siną  jak  u  uduszonego,  lecz  nigdzie  żadnych  absolutnie  śladów  gwałtu,  
ani  na  ciele,  ani  też  w  pokoju  -­‐‑  naprawdę  zdawać  by  się  mogło,  że  zmarł  spokojnie  w  
ataku   sercowym.   Pomimo   to   jednak   -­‐‑   zbliżyłem   się   nagle   do   łóżka   i   dotknąłem  
palcem  szyi.  
Nieznaczny  ten  ruch  podziałał  na  wdowę  piorunująco.  Podskoczyła.  
-­‐‑  Co  pan?  -­‐‑  zawołała.  -­‐‑  Co  pan?  Co  pan?...  
-­‐‑   Niechże   się   biedna   pani   tak   nie   denerwuje   -­‐‑   odparłem   i   już   bez   dalszych  
ceremonii   rozpatrzyłem   szczegółowo   szyję   trupa,   oraz   cały   pokój.   Ceremonie   są  
dobre  do  czasu!  Niedaleko  byśmy  zajechali,  gdyby  ceremonialność  przeszkadzała  w  
dokonaniu   szczegółowej   inspekcji,   gdy   zajdzie   potrzeba.   Niestety!   -­‐‑   wciąż   żadnych  
literalnie  śladów,  ani  na  ciele,  ani  na  komodzie,  ani  za  szafą,  ani  na  dywaniku  przed  
łóżkiem.   Jedyną   rzeczą,   godną   uwagi,   był   olbrzymi,   zdechły   karaluch.   Natomiast  
ukazał   się   pewien   ślad   na   twarzy   wdowy   -­‐‑   stała   nieruchomo,   patrząc   na   moje  
czynności  z  wyrazem  mętnego  przerażenia.  
Zapytałem   tedy   możliwie   oględnie:   -­‐‑   Dlaczego   pani   przed   tygodniem  
przeniosła  się  do  pokoiku  córki?  
-­‐‑   Ja?   Dlaczego?   Ja?   Dlaczego   ja   się   przeniosłam?   Skąd   pan...   Syn   mnie  
namówił...  Żeby  więcej  powietrza.  Mąż  dusił  się  w  nocy...  Ale  co  pan?...  Właściwie  co  
pan?...  Czego  pan?...  
-­‐‑   Proszę   wybaczyć...   Przykro   mi   -­‐‑   ale...   -­‐‑   resztę   zaś   dopowiedziałem  
wymownym  milczeniem.  
Przejawiła   pewne   zrozumienie   -­‐‑   jakby   uprzytomniła   sobie   naraz   urzędowy  
charakter  tego,  z  kim  mówiła.  
-­‐‑  Ale  przecież...  Jak  to?  
Przecież  -­‐‑  przecież  pan  chyba...  pan  nic  nie  dostrzegł?  
W  pytaniu  tym  dźwięczał  wyraźny  strach.  Chrząknąłem  za  całą  odpowiedź.  -­‐‑  
Jakkolwiek  bądź  -­‐‑   rzekłem  sucho  -­‐‑   chciałbym  prosić  -­‐‑   pani  wspominała  zdaje  się  coś  
o  eksportacji...  Otóż  muszę  prosić,  by  ciało  zostawiono  tutaj  jeszcze  do  jutra  rana.  
-­‐‑  Ignaś!  -­‐‑  wykrzyknęła.  
-­‐‑  Właśnie!  -­‐‑  odparłem.  
-­‐‑  Ignaś!  Jak  to?  
Niepodobieństwo,  niemożliwe  -­‐‑  rzekła,  patrząc  tępo  na  zwłoki.  
-­‐‑  Ignaś!  
I   -­‐‑   ciekawe!   -­‐‑   nagle   urwała   w   pół   słowa,   zesztywniała,   zmiażdżyła   mnie  
wzrokiem,  po  czym  do  głębi  obrażona  opuściła  pokój.  Pytam,  o  cóż  tu  się  obrażać?  
Czy   śmierć   nienaturalna   męża   stanowi   obrazę   dla   żony,   jeśli   nie   maczała   w   tym  
palców?  Cóż  to  obraźliwego  -­‐‑   śmierć  nienaturalna?  Obraźliwa  może  dla  zabójcy,  ale  
chyba  nigdy  dla  trupa  lub  dla  krewnych  jego?  Lecz  miałem  na  razie  coś  pilniejszego  
do  roboty  niż  tym  podobne  retoryczne  pytania.  Pozostawiony  sam  na  sam  z  trupem,  
jeszcze   raz   zabrałem   się   do   drobiazgowych   badań   -­‐‑   w   miarę   jednak   jak   je  
przeprowadzałem,   twarz   moja   coraz   większe   zdradzała   zdziwienie.   -­‐‑   Nic   a   nic   -­‐‑  
szepnąłem.  -­‐‑   Nic,  oprócz  karalucha  za  komodą.  Można  by  zaiste  sądzić,  że  nie  ma  tu  
żadnej  podstawy  do  dalszego  działania.  
Ha!   Oto   szkopuł!   -­‐‑   w   osobie   trupa,   który   głośno   i   wyraźnie   stwierdza  
fachowemu   oku,   że   zmarł   normalnie   w   ataku   sercowym.   Wszystkie   pozory,   konie,  
niechęć,   strach,   ukrywanie,   przemawiają   za   czymś   niewyraźnym,   a   trup,   patrząc   w  
sufit,  obwieszcza  -­‐‑  ja  zmarłem  na  serce!  Była  to  fizyczna  i  medyczna  oczywistość,  był  
to   pewnik   -­‐‑   nikt   go   nie   zamordował   dla   tej   prostej   i   decydującej   przyczyny,   że:   on  
wcale   nie   był   zamordowany.   Musiałem   przyznać,   że   większość   mych   kolegów   po  
fachu  w  tym  punkcie  umorzyłaby  śledztwo.  Lecz  nie  ja!  Ja  byłem  już  zbyt  śmieszny,  
zbyt   mściwy   i   zbyt   daleko   już   się   zapędziłem.   Podniosłem   palec   do   góry,  
zmarszczyłem   brwi.   -­‐‑   Zbrodnia   nie   przychodzi   sama,   panowie,   zbrodnię   trzeba  
wypracować  myślowo,  obmyślić,  wymyślić  -­‐‑   pieczone  gołąbki  nie  wpadają  same  do  
gąbki.  
-­‐‑   Gdy   pozory   świadczą   przeciwko   zbrodni   -­‐‑   rzekłem   mądrze   -­‐‑   bądźmy  
chytrzy,   nie   dajmy   się   wziąć   na   lep   pozorom.   Gdy   zaś   przeciwnie   logika,   zdrowy  
rozsądek,   oczywistość   wreszcie   stają   się   adwokatem   przestępcy,   a   pozory  
przemawiają   przeciw   niemu,   zawierzmy   pozorom,   nie   dajmy   się   brać   na   fundusz  
logice   i   oczywistości.   Dobrze...   ale   przy   wszystkich   pozorach,   jakże   -­‐‑   mówił  
Dostojewski   -­‐‑   przyrządzić   pieczeń   z   zająca,   nie   mając   zająca?   Patrzyłem   na   trupa,  
trup   zaś   patrzył   w   sufit,   głosząc   niewinność   nieskalaną   szyją.   Oto   trudność!   Oto  
szkopuł!  Lecz  czego  się  nie  da  usunąć,  to  trzeba  przeskoczyć  -­‐‑   hic  Rhodus,  hic  salta!  
Czyliż   ten   martwy   przedmiot   o   rysach   ludzkich,   który   mógłbym,   gdybym   chciał  
wziąć   w   rękę   -­‐‑   czyż   zastygła   twarz   ta   może   stawić   istotny   opór   mej   ruchliwej  
zmiennej   fizjonomii,   zdolnej   wynaleźć   minę   odpowiednią   do   każdej   sytuacji.   I   gdy  
oblicze  trupa  pozostało  to  samo  -­‐‑   spokojne,  acz  nieco  obrzękłe  -­‐‑   moja  twarz  wyraziła  
uroczystą  chytrość,  głupią  zarozumiałość  i  pewność  siebie,  zupełnie  jakbym  mówił:  -­‐‑  
Za  stary  ja  wróbel  na  te  plewy!  
-­‐‑  Tak  -­‐‑  rzekłem  z  powagą  -­‐‑  fakt  oczywisty:  zmarły  został  uduszony.  
Wykrętność  adwokacka  może  będzie  usiłowała  twierdzić,  że  udusiło  go  serce?  
Hm,  hm...  Nie  dla  nas  te  kruczki  obrony.  Serce  jest  terminem  bardzo  rozciągliwym,  
nawet   -­‐‑   symbolicznym.   Kogóż   to   zadowoli,   gdy   zrywając   się   na   wieść   o  
popełnionym   przestępstwie,   usłyszy   uspokajającą   odpowiedź,   że   to   nic,   zadusiło  
serce.   Przepraszam,   jakie   serce?   Wiemy,   jak   zagmatwane,   wieloznaczne   może   być  
serce,   o,   serce   to   worek,   w   który   bardzo   wiele   można   zmieścić   -­‐‑   zimne   serce  
mordercy;   spopielałe   serce   rozpustnika;   wierne   serce   kochanki;   serce   gorące,   serce  
niewdzięczne,  serce  zazdrosne,  zawistne  itd.  
Rozdeptany   karaluch   zdaje   się   nie   pozostawać   w   bezpośrednim   związku   z  
przestępstwem.  Na  razie  jedno  jest  ustalone  -­‐‑   zmarły  został  uduszony,  a  uduszenie  
to   ma   charakter   sercowy.   Można   by   także   powiedzieć,   zważywszy   brak   wszelkich  
zewnętrznych   obrażeń,   iż   uduszenie   ma   charakter   typowo   wewnętrzny.   Tak,   oto  
wszystko...  Nic  więcej  -­‐‑  wewnętrzne,  sercowe.  Żadnych  przedwczesnych  wniosków  -­‐‑  
a  teraz  dobrze  by  było  przejść  się  trochę  po  domu.  
Wróciłem  na  dół.  Wchodząc  do  stołowego,  usłyszałem  odgłos  lekkich,  szybko  
pierzchających  kroków  -­‐‑   chyba  panny  Cecylii?  -­‐‑   ej,  niedobrze  uciekać,  dzieweczko  -­‐‑  
prawda   zawsze   zgoni!   Minąwszy   jadalnię   -­‐‑   a   służba   nakrywająca   do   obiadu  
przyglądała   mi   się   po   kryjomu   -­‐‑   zapuściłem   się   wolno   w   dalsze   pokoje,   przy   czym  
gdzieś  w  drzwiach  mignęły  mi  się  uchodzące  plecy  pana  Antoniego.  
-­‐‑  Jeżeli  już  mowa  o  śmierci  wewnętrznej,  sercowej  -­‐‑  rozmyślałem  -­‐‑  to  przyznać  
trzeba,  że  ten  stary  dom  jak  żaden  inny  do  tego  się  nadaje.  Ściśle  mówiąc,  nie  ma  tu  
może  nic  wyraźnie  obciążającego  -­‐‑   wszelako...  -­‐‑   pociągnąłem  nosem  -­‐‑   wszelako  jest  
popłoch,   a   w   atmosferze   jest   jakiś   odór,   odór   swoisty   -­‐‑   odór   z   kategorii   tych,   które  
można  znieść,  gdy  są  własne,  podobnie  jak  odór  potu  -­‐‑   odór,  który  określiłbym  jako  
odór  czułości  rodzinnej...  Wciąż  wąchając,  notowałem  pewne  szczególiki,  które,  acz  
drobne,   nie   wydawały   się   zupełnie   bez   znaczenia.   I   tak   -­‐‑   wypłowiałe,   pożółkłe  
firanki   -­‐‑   ręcznie   haftowane   poduszki   -­‐‑   obfitość   fotografii   i   portretów   -­‐‑   oparcia  
wygniecione   plecami   wielu   pokoleń...   a   oprócz   tego   przerwany   list   na   białym  
liniowanym   papierze   -­‐‑   kawałek   masła   na   nożu   w   salonie   na   oknie   -­‐‑   szklanka   z  
lekarstwem  na  komodzie  -­‐‑  niebieska  wstążka  za  piecem  -­‐‑  pajęczyna,  dużo  szaf  -­‐‑  stare  
zapachy...   Wszystko   to   składało   się   na   atmosferę   szczególnej   pieczołowitości,  
wielkiej  serdeczności  -­‐‑   serce  na  każdym  kroku  znajdowało  tu  pokarm  dla  siebie,  tak,  
serce  mogło  używać  na  starym  maśle,  firankach,  wstążce,  zapachach  (a  chleb  ponosi  
-­‐‑   zauważyłem).   A   także   trzeba   było   uznać,   że   dom   był   wyjątkowo   „wewnętrzny”,  
która   to   wewnętrzność   uwidoczniała   się   głównie   w   wacie   okiennej,   i  
wyszczerbionym  spodku,  z  zeschłym,  jeszcze  z  lata,  plasterkiem  trucizny  na  muchy.  
Ażeby  jednak  nie  powiedziano,  że  zacietrzewiony  w  pewnym  wewnętrznym  
kierunku,   pominąłem   wszelkie   inne   możliwości   -­‐‑   zadałem   sobie   trud   sprawdzenia,  
czy  istotnie  z  części  służbowej  domu  nie  ma  przejścia  do  części  mieszkalnej,  jak  tylko  
przez  kredens  -­‐‑   i  stwierdziłem,  że  nie  ma  -­‐‑   a  nawet  wyszedłem  na  dwór  i  wolno,  na  
pozór   -­‐‑   spacerkiem,   okrążyłem   dom   wokoło   po   rozmokłym   śniegu.   Nie   było   do  
pomyślenia,  aby  przez  drzwi,  lub  też  przez  okna  opatrzone  potężnymi  okiennicami,  
mógł   dostać   się   ktokolwiek   do   środka   w   nocy.   Z   czego   wynika,   że   gdyby   w   nocy  
popełniono   w   tym   domu   jakikolwiek   czyn   -­‐‑   to   nikt   nie   mógłby   być   poszlakowany,  
oprócz  chyba  lokajczyka  Stefana,  który  spał  w  kredensie.  -­‐‑  Tak  -­‐‑  rzekłem  domyślnie  -­‐‑  
to  na  pewno  lokajczyk  Stefan.  Nikt  inny,  tylko  on,  tym  bardziej  że  z  oczu  mu  patrzy  
niedobrze.  
Tak   mówiąc,   nadstawiłem   uszu   -­‐‑   gdyż   przez   uchylony   lufcik   dobiegł   mnie  
głos,   o   jakże   różny   od   tego,   który   słyszałem   jeszcze   niedawno   i   jak   rozkoszny,   jak  
obiecujący,   głos   już   nie   zbolałej   królowej,   lecz   miotany   przerażeniem,   niepokojem,  
roztrzęsiony,   osłabły,   kobiecy   -­‐‑   głos,   który,   zdawało   się,   dodawał   mi   otuchy,   chciał  
mi  iść  na  rękę.  -­‐‑  Cecylko,  Cecylko...  wyjrzyj...  czy  poszedł  już?  Wyjrzyj!  Nie  wychylaj  
się,  nie  wychylaj  -­‐‑   gotów  cię  zobaczyć!  Gotów  jeszcze  tutaj  wejść  -­‐‑   myszkować  -­‐‑   czy  
sprzątnęłaś  bieliznę?  Czego  on  szuka?  Co  zobaczył?  Ignaś!  O  Boże,  po  cóż  on  oglądał  
ten  piec,  czego  chciał  od  komody?  O,  to  okropne,  po  całym  domu!  Ja  to  nic,  ze  mną  
niech   robi   co   chce,   ale   Antoś,   Antoś   tego   nie   zniesie.   Dla   niego   to   jest  
świętokradztwo!  Strasznie  zbladł,  kiedy  mu  powiedziałam  -­‐‑   ach,  lękam  się,  żeby  mu  
nie  zbrakło  siły.  
Jeżeli  jednak  zbrodnia,  jak  można  uważać  za  ustalone  w  drodze  badania,  była  
wewnętrzna   (myślałem   dalej)   -­‐‑   to   obowiązek   nakazuje   przyznać,   że   morderstwo,  
dokonane   przez   lokajczyka   w   celach   rabunkowych   prawdopodobnie,   nie   może   być  
w   żadnym   razie   uważane   za   zbrodnię   o   charakterze   wewnętrznym.   Co   innego  
samobójstwo   -­‐‑   gdy   człowiek   sam   siebie   zabija   i   wszystko   dzieje   się   wewnątrz   -­‐‑   lub  
ojcobójstwo,   gdzie,   bądź   co   bądź,   własna   krew   zabija.   Co   zaś   do   karalucha,   to  
morderca  musiał  zgładzić  go  z  rozpędu.  
Snując   takie   uwagi,   zasiadłem   w   gabinecie   z   papierosem   -­‐‑   wtem   wszedł   pan  
Antoni.   Ujrzawszy   mnie,   przywitał   się,   ale   już   skromniej   trochę   niż   za   pierwszym  
razem;  zdawało  się  nawet,  że  jest  trochę  stropiony.  
-­‐‑   Piękny  państwo  mają  dom  -­‐‑   rzekłem.  -­‐‑   Niesłychanie  zacisznie  tu,  serdecznie  
-­‐‑   dom   co   się   zowie   rodzinny   -­‐‑   ciepły...   Przypominają   mi   się   czasy   dzieciństwa   -­‐‑  
przypomina  się  matka,  matka  w  szlafroku,  obgryzione  paznokcie,  brak  chusteczki  do  
nosa...  
-­‐‑  Dom?  Dom  -­‐‑  naturalnie...  
Myszy  są.  Ale  ja  nie  o  tym.  Matka  mówiła  mi  -­‐‑  podobno  pan...  to  jest...  
-­‐‑  Na  myszy  znam  doskonały  środek  -­‐‑  Ratopex.  
-­‐‑   A,   muszę   koniecznie   zabrać   się   energiczniej   do   nich   -­‐‑   energiczniej,   dużo  
energiczniej...   Podobno   pan   był   dziś   rano   u...   ojca...   to   jest   raczej,   przepraszam   -­‐‑   u  
ciała...  
-­‐‑  Byłem.  
-­‐‑  A!  -­‐‑  I...?  
-­‐‑  I?  Co  -­‐‑  i?  
-­‐‑  Podobno  pan  tam  coś...  znalazł...  
-­‐‑  A  tak,  znalazłem  -­‐‑  zdechłego  karalucha.  
-­‐‑   Zdechłych  karaluchów  też  jest  dużo,  to  jest  -­‐‑   karaluchów  samych...  chciałem  
powiedzieć,  karaluchów  niezdechłych.  
-­‐‑   Pan   bardzo   kochał   ojca?   -­‐‑   zapytałem,   biorąc   ze   stołu   album   z   widokami  
Krakowa?  
Pytanie  to  zaskoczyło  go  wyraźnie.  Nie,  nie  był  na  nie  przygotowany,  pochylił  
głowę,   spojrzał   w   bok,   przełknął   ślinę   i   -­‐‑   wymówił   półgębkiem   z  
niewypowiedzianym  przymusem,  ze  wstrętem  prawie:  
-­‐‑  Dosyć...  
-­‐‑  Dosyć?  To  niewiele.  Dosyć!  
Tylko  tyle?  
-­‐‑  Dlaczego  pan  pyta?  -­‐‑  zagadnął  zduszonym  głosem.  
-­‐‑   Dlaczego  pan  taki  sztuczny?  -­‐‑   odpowiedziałem  współczująco,  nachylając  się  
ku  niemu  po  ojcowsku,  z  albumem  w  rękach.  
-­‐‑  Ja?  Ja  sztuczny?  Skąd...  pan...?  
-­‐‑  Dlaczego  pan  zbladł  w  tej  chwili?  
-­‐‑  Ja?  Ja  -­‐‑  zbladłem?  
-­‐‑   O,   o!   Spogląda   pan   spode   łba...   Nie   kończy   pan   zdań...   Rozprawia   pan   o  
myszach,   karaluchach...   Głos   zbyt   głośny,   to   znów   zbyt   cichy,   ochrypły   lub   jakiś  
piskliwy,   aż   w   uszach   wierci   -­‐‑   mówiłem   poważnie   -­‐‑   a   ruchy   takie   nerwowe...   A  
zresztą   wszyscy   państwo   są   jacyś   -­‐‑   nerwowi   i   sztuczni.   Dlaczego   to   tak,   młody  
człowieku?  Czy  nie  lepiej  prostodusznie  -­‐‑   opłakiwać?  Hm...  kochał  pan...  dosyć?!  A  
dlaczego  skłonił  pan  przed  tygodniem  matkę  do  opuszczenia  ojcowskiej  sypialni?  
Kompletnie  sparaliżowany  mymi  słowami  -­‐‑   nie  śmiejąc  ruszyć  ręką  ani  nogą,  
ledwie  zdołał  wykrztusić:  
-­‐‑  Ja?  Jak  to?  Ojciec...  Ojciec  potrzebował...  świeżego  powietrza...  
-­‐‑  Krytycznej  nocy  pan  spał  w  swoim  pokoju  na  dole?  
-­‐‑  Czy  ja?  Naturalnie,  że  w  pokoju...  w  pokoju  na  dole.  
Chrząknąłem  i  poszedłem  do  siebie,  zostawiając  go  na  krzesełku  z  rękami  na  
kolanach,  ze  szczelnie  zaciśniętymi  ustami  i  ze  sztywno  zsuniętymi  nogami.  
Hm,   najwidoczniej   -­‐‑   nerwowa   natura.   Nerwowa   natura,   wstydliwość,  
nadmierna   czułość,   nadmierna   sercowość...   Lecz   wciąż   jeszcze   trzymałem   się   na  
wodzy,   nie   chcąc   przedwcześnie   nikogo   i   niczego   spłoszyć.   Kiedy   w   swym   pokoju  
myłem  ręce  i  przygotowywałem  się  do  obiadu,  wsunął  się  lokajczyk  Stefan,  pytając,  
czy   mi   czego   nie   potrzeba?   Wyglądał   jak   odrodzony!   Oczy   mu   latały,   postać  
okazywała   służalczą   chytrość,   a   wszystkie   władze   duchowe   pobudzone   były   w  
najwyższym  stopniu!  Zapytałem:  -­‐‑  No,  cóż  mi  tam  powiesz  nowego?  
Odpowiedział   jednym   tchem:   -­‐‑   A,   bo   pan   sędzia   pytał,   czy   ja   spałem  
przedwczorajszej  nocy  w  kredensie?  To  chciałem  powiedzieć,  że  tej  nocy,  wieczorem,  
młody  pan  zamknął  drzwi  kredensu  na  klucz  od  strony  stołowego.  Zapytałem:  -­‐‑  Czy  
pan  nigdy  nie  zamykał  tych  drzwi  na  klucz?  -­‐‑  Nigdy  a  nigdy.  Ten  jeden  raz  zamknął,  
a  i  to  myślał  pewnie,  że  śpię,  bo  już  była  późna  godzina  -­‐‑   ale  ja  jeszcze  nie  spałem  i  
słyszałem,   jak   podszedł   i   zamykał.   Kiedy   odemknął   z   klucza,   to   nie   wiem,   bo  
zasnąłem   -­‐‑   dopiero   nad   ranem   mnie   zbudził,   że   nasz   pan   nieżywy,   a   wtedy   drzwi  
były  już  otwarte.  
-­‐‑   A  więc  w  nocy,  z  niewyjaśnionych  przyczyn,  syn  zmarłego  zamyka  na  klucz  
drzwi  kredensu!  Zamyka  na  klucz  drzwi  kredensu?  -­‐‑  Cóż  to  miało  znaczyć?  
-­‐‑  Tylko  niech  pan  sędzia  nie  mówi,  że  ja  mówiłem.  
Nie  darmo  określiłem  tę  śmierć  jako  wewnętrzną!  
Zamknięto   drzwi,   by   nikt   obcy   nie   miał   do   niej   dostępu!   Sieć   coraz   bardziej  
zacieśniała  się,  coraz  wyraźniej  widać  było  pętlę,  zaciskającą  się  na  szyi  mordercy.  -­‐‑  
Czemuż   jednak,   zamiast   objawić   tryumf,   uśmiechnąłem   się   tylko   dość   głupio?   -­‐‑  
Gdyż   -­‐‑   niestety,   trzeba   było   przyznać   -­‐‑   brakowało   czegoś   równie   przynajmniej  
ważnego,   co   pętla   na   szyi   mordercy,   to   jest   pętli   na   szyi   zamordowanego.  
Przeskoczyłem   wprawdzie   ten   szkopuł,   dałem   skok   naiwny   przez   szyję,   jaśniejącą  
nieskalaną   bielą,   ale   wszak   nie   można   być   wiecznie   w   rozgrzeszającym   stanie  
namiętności.  Dobrze,  zgadzam  się,  (mówiąc  na  stronie),  byłem  w  furii,  z  tych  czy  z  
innych  względów  nienawiść,  wstręt,  uraza,  zaślepiły  mnie  i  kazały  upierać  się  przy  
jaskrawym  absurdzie,  to  ludzkie,  to  każdy  zrozumie;  lecz  wszak  nadejdzie  moment,  
kiedy   trzeba   będzie   -­‐‑   ustatkować   się,   nadejdzie,   jak   mówi   Pismo,   dzień   Sądu.   A  
wtedy...  hm...  ja  powiem  -­‐‑   tu  jest  morderca,  a  trup  powie  -­‐‑   ja  zmarłem  na  serce.  I  co?  
Co  powie  Sąd?  
Przypuśćmy,   że   Sąd   zapyta:   -­‐‑   Pan   twierdzi,   że   zmarły   został   zamordowany?  
Na  jakiej  podstawie?  
Odpowiem:  -­‐‑   Gdyż  rodzina  jego,  proszę  Sądu,  żona  jego  i  dzieci,  a  zwłaszcza  
syn,  zachowują  się  dwuznacznie,  zachowują  się  tak,  jakby  go  zamordowali  -­‐‑   to  rzecz  
niewątpliwa.  
-­‐‑   Dobrze   -­‐‑   lecz   jakimże   sposobem   mógł   zostać   zamordowany,   skoro   nie   jest  
zamordowany,  skoro  z  pełną  oczywistością  wynika  z  ekspertyzy  sądowo-­‐‑lekarskiej,  
że  umarł  po  prostu  w  ataku  sercowym?  
A   wówczas   wstanie   adwokat,   ten   płatny   krętacz,   i   w   długiej   mowie,  
powiewając  rękawami  togi,  pocznie  udowadniać,  że  jest  to  nieporozumienie,  mające  
źródło   w   mym   niskim   sposobie   myślenia,   że   ja   pomieszałem   zbrodnię   i   żałobę,  
albowiem   to,   co   wziąłem   za   wyraz   nieczystego   sumienia,   jest   tylko   wyrazem  
trwożliwości  uczucia,  które  ucieka  i  kurczy  się  przed  zimnym  dotknięciem  obcego.  I  
znów  powróci  nieznośny,  uprzykrzony  refren  -­‐‑  jakimże  cudem  został  zamordowany,  
skoro   wcale   nie   jest   zamordowany?   Skoro   na   ciele   nie   znać   najmniejszych   nawet  
śladów  uduszenia?  
Szkopuł  ten  tak  mnie  dręczył,  że  przy  obiedzie,  po  prostu  dla  siebie  samego,  
by   zagłuszyć   strapienie   i   przynieść   ulgę   dojmującym   wątpliwościom,   bez   żadnych  
poza  tym  intencji,  zacząłem  dowodzić,  iż  zbrodnia  w  istocie  swojej  nie  jest  fizyczna,  
lecz   par   excellence   -­‐‑   psychiczna.   Oprócz   mnie,   jeśli   się   nie   mylę,   nikt   nie   zabierał  
głosu.  Pan  Antoni  nie  odezwał  się  słowem,  nie  wiem,  czy  nie  uznając  mnie  godnym,  
jak   poprzedniego   wieczoru,   czy   też   dlatego,   że   bał   się,   by   głos   nie   wypadł   trochę  
ochryple.   Matka-­‐‑wdowa   siedziała   pontyfikalnie,   wciąż,   zdaje   się,   śmiertelnie  
obrażona,   a   ręce   jej   drżały,   dążąc   do   zapewnienia   sobie   bezkarności.   Panna   Cecylia  
cicho   połykała   zbyt   gorące   płyny.   Ja   zaś   z   wyżej   wymienionych   pobudek  
wewnętrznych,   nie   zdając   sobie   sprawy   z   nietaktu,   jaki   popełniam,   ani   też   z  
pewnych   naprężeń   w   atmosferze,   rozprawiałem   potoczyście,   długo   i   szeroko.   -­‐‑  
Wierzcie   mi,   moi   państwo,   fizyczny   kształt   czynu,   zmaltretowane   ciało,   nieład   w  
pokoju,  wszelkie  tak  zwane  ślady,  to  szczegół  całkiem  drugorzędny,  dodatek,  ściśle  
biorąc,   do   właściwej   zbrodni.   Formalność   sądowo-­‐‑lekarska,   ukłon   zbrodniarza   w  
stronę   władz,   nic   więcej.   Właściwa   zbrodnia   dokonywa   się   zawsze   w   duszy.  
Zewnętrzne   szczegóły...   mój   Boże!   Zacytuję   chociażby   taki   wypadek:   siostrzeniec  
wbija   nagle   w   plecy,   nie   wiadomo   dlaczego,   wujowi-­‐‑dobroczyńcy,   który   przez  
trzydzieści  lat  obsypywał  go  łaskami  -­‐‑  długą,  staromodną  szpilkę  od  kapelusza.  
I  proszę!  -­‐‑  Taka  wielka  zbrodnia  psychiczna,  a  taki  mały,  niedostrzegalny  ślad  
fizyczny,  maleńka  dziurka  w  plecach  od  ukłucia  szpilką.  Siostrzeniec  ten  tłumaczył  
się   potem,   że   przez   roztargnienie   wziął   plecy   wuja   za   kapelusz   kuzynki.   Któż   mu  
uwierzy?  
Tak,   tak,   fizycznie   biorąc,   zbrodnia   jest   drobiazgiem,   tylko   duchowo   jest  
trudna.   Wobec   nadzwyczajnej   kruchości   organizmu,   można   zamordować  
przypadkiem,   jak   ten   siostrzeniec,   przez   roztargnienie   -­‐‑   nie   wiadomo   skąd,   nagle,  
bach,  leży  trup.  
Pewna  kobieta,  najzacniejsza  w  świecie,  zakochana  po  uszy  w  swym  mężu,  w  
pełni   miodowych   miesięcy,   spostrzega   w   malinach,   na   talerzu   małżonka,   białego,  
podługowatego   robaczka   -­‐‑   a   trzeba   wam   wiedzieć,   że   mąż   nienawidził   nade  
wszystko   tych   ohydnych   liszek.   Zamiast   go   ostrzec,   patrzy   z   filuternym  
uśmieszkiem,  a  potem  mówi  -­‐‑  zjadłeś  robaka.  -­‐‑  Nie!  -­‐‑  krzyczy  przerażony  mąż.  -­‐‑  Ależ  
tak   -­‐‑   odpowiada   żona   i   opisuje   go   -­‐‑   był   taki   a   taki,   tłusty,   biały.   Dużo   śmiechu,  
przekomarzania   się,   mąż   niby   zagniewany   wznosi   ręce   do   nieba,   biadając   nad  
złośliwością   żony.   Zapomniano   o   tym.   A   po   tygodniu   lub   dwóch,   żona   wielce  
zdziwiona,  gdy  mąż  chudnie,  schnie,  zrzuca  wszystkie  pokarmy,  brzydzi  się  własną  
ręką,  nogą  i  (wybaczcie  państwo  określenie)  już  nie  jeździ  do  Rygi,  ale  rzec  można  -­‐‑  
stale   przebywa   w   Rydze.   Wzrastający   wstręt   do   siebie   samego,   okropna   choroba!   I  
pewnego  dnia  wielki  płacz,  straszny  jęk,  umarł  nagle,  zwymiotował  siebie,  pozostała  
tylko  głowa  i  gardło,  resztę  zaś  zrzucił  do  kubełka.  Wdowa  w  rozpaczy  -­‐‑   dopiero  w  
ogniu   krzyżowych   pytań   wyszło   na   jaw,   że   w   najtajniejszych   głębinach   jaźni   czuła  
nienaturalną  skłonność  do  wielkiego  buldoga,  którego  jej  mąż  wybił  na  krótko  przed  
zjedzeniem  malin.  
Albo   w   pewnym   arystokratycznym   rodzie   syn,   który   zamordował   matkę   w  
ten   sposób,   że   nieustannie   powtarzał   drażniące   słówko:   -­‐‑   proszę   siadać!   Na  
przewodzie  sądowym  do  ostatka  udawał  niewinnego.  O,  zbrodnia  jest  tak  łatwa,  że  
aż  dziwno,  iż  tyle  osób  umiera  śmiercią  naturalną...  zwłaszcza,  jeśli  przyplącze  się  do  
tego   serce,   serce   -­‐‑   ten   tajemny   łącznik   pomiędzy   ludźmi,   ten   podziemny,   zawiły  
korytarz   pomiędzy   tobą   a   mną,   ta   pompa   ssąco-­‐‑tłocząca,   która   tak   doskonale   umie  
wyssać   i   tak   cudownie   tłoczy...   Potem   dopiero   żałoba,   pogrzebowe   miny,  
dostojeństwo   boleści,   majestat   śmierci   -­‐‑   ha,   ha   -­‐‑   a   wszystko   w   tym   celu,   by  
„uszanowano”   cierpienie   i   przypadkiem   nie   wglądnięto   bliżej   w   to   serce,   które   po  
cichu,  okrutnie  zamordowało!  
Siedzieli,   jak   myszy   pod   miotłą,   nie   śmiejąc   przerywać!   -­‐‑   gdzież   ta   duma   z  
poprzedniego  wieczoru?  -­‐‑  Wtem  wdowa  rzuca  serwetę,  blada,  jak  śmierć,  podwójnie  
dygocąc   rękami   i   wstaje   od   stołu.   Rozkładam   dłonie.   -­‐‑   Bardzo   przepraszam.   Nie  
chciałem  urazić.  Mówię  tylko  ogólnikowo  o  sercu,  o  worku  sercowym,  w  którym  tak  
łatwo  schować  trupa.  
-­‐‑   Nikczemny!  -­‐‑   wyrzuca  z  siebie,  ciężko  falując  piersiami.  Syn,  córka  zrywają  
się  od  stołu.  
-­‐‑   Drzwi!   -­‐‑   wykrzykuję.   -­‐‑   Dobrze   -­‐‑   nikczemny!   Ale   proszę   powiedzieć,  
dlaczego  zamknięto  na  klucz  drzwi  tej  nocy?!  
Pauza.   Nagle   wybucha   nerwowym,   jęczącym   płaczem   Cecylia   i   mówi  
szlochając:  
-­‐‑  Drzwi,  to  nie  mama.  To  ja  zamknęłam.  To  ja!  
-­‐‑   Nieprawda,   córko,   to   ja   kazałam   zamknąć   drzwi!   Dlaczego   poniżasz   się  
przed  tym  człowiekiem?  
-­‐‑  Mama  kazała,  ale  ja  chciałam...  ja  chciałam...  ja  też  chciałam  zamknąć  drzwi  i  
ja  zamknęłam.  
-­‐‑   Przepraszam  -­‐‑   mówię  -­‐‑   zaraz...  Jak  to?  -­‐‑   (przecież  to  Antoni  zamknął  drzwi  
kredensu)...  O  jakich  drzwiach  mowa?  
-­‐‑  Drzwi...  drzwi  od  sypialnego  ojczulka...  To  ja  zamknęłam!  
-­‐‑  To  ja  zamknęłam...  Zabraniam  ci  tak  mówić,  słyszysz?  Ja  kazałam!  
Jak  to?  -­‐‑   Więc  i  one  zamykały  drzwi?  Tej  nocy,  której  ojciec  miał  umrzeć,  syn  
zamyka  na  klucz  drzwi  kredensu,  a  matka  z  córką  zamykają  drzwi  swego  pokoju!  
-­‐‑   A   dlaczego   panie   zamknęły   te   drzwi   -­‐‑   zapytuję   gwałtownie   -­‐‑   wyjątkowo,  
akurat  tej  nocy?  W  jakim  celu?  
Konsternacja!   Milczenie!   Nie   wiedzą!   Opuszczają   głowy!   Teatralna   scena.  
Wtem  odzywa  się  wzburzony  głos  Antoniego.  
-­‐‑  Nie  wstyd  wam  tłumaczyć  się?  
I  to  przed  kim?  Milczcie!  
Chodźmy  stąd!  
-­‐‑   A   to   może   pan   mi   powie,   dlaczego   tej   nocy   zamknął   pan   na   klucz   drzwi  
kredensu,  odcinając  służbie  dostęp  do  pokoi?  
-­‐‑  Ja?  Zamknąłem?  
-­‐‑  A  co?  Może  pan  nie  zamknął?  
Są  świadkowie!  To  może  być  udowodnione!  
Znów  milczenie!  Znów  konsternacja!  Kobiety  patrzą  z  przerażeniem.  Wreszcie  
syn,  jakby  przypominając  sobie  coś,  co  było  dawno,  oświadcza  bezdźwięcznie:  
-­‐‑  Zamknąłem.  
-­‐‑  A  dlaczego?  Dlaczego  pan  zamykał?  Czy  może  z  powodu  przeciągów?  
-­‐‑  Tego  nie  potrafię  wyjaśnić  -­‐‑  odpowiada  z  trudną  do  opisania  wyniosłością  -­‐‑  i  
opuszcza  pokój.  
Resztę   dnia   spędziłem   u   siebie.   Nie   zapalając   świecy,   długo   chodziłem  
wzdłuż  i  wszerz,  od  ściany  do  ściany.  Na  dworze  mrok  gęstniał,  płaty  śniegu  coraz  
jaskrawiej   znaczyły   się   w   opadającym   cieniu   nocy,   a   powikłane   szkielety   drzew  
osaczały   dom   zewsząd.   -­‐‑   A   to   mi   dom!   Dom   morderców,   dom   potworny,   gdzie  
grasuje  zimny,  zamaskowany  mord  z  premedytacją,  dom  dusicieli!  Serce?!  Ja  od  razu  
wiedziałem,   czego   spodziewać   się   po   tym   dobrze   wykarmionym   sercu   i   jakie  
ojcobójstwo   potrafi   sprawić   to   serce,   spęczniałe   na   tłuszczu,   na   maśle   i   cieple  
rodzinnym!   Wiedziałem,   ale   nie   chciałem   mówić   przed   czasem!   A   tak   się   pysznili!  
Takich  żądali  hołdów!  Uczucie?  Niech  powiedzą  raczej,  czemu  zamykali  drzwi?  
Dlaczego   jednak   w   tej   chwili,   kiedy   miałem   już   wszystkie   nici   w   ręku   i  
mogłem   palcem   wytknąć   zbrodniarza   -­‐‑   traciłem   czas   na   darmo,   zamiast   działać?  
Szkopuł,  szkopuł  -­‐‑  szyja  biała,  nietknięta  i  jak  ten  śnieg  na  dworze,  im  mroczniej,  tym  
bielsza.  Trup  najwidoczniej  był  w  zmowie  z  bandą  morderców.  Jeszcze  raz  wysiliłem  
się   i   zaatakowałem   trupa   już   z   frontu,   z   otwartą   przyłbicą   -­‐‑   nazywając   rzeczy   po  
imieniu  i  wyraźnie  wskazując  na  sprawcę.  Było  to  tak  samo,  co  gdybym  walczył  ze  
stołkiem.   Jakkolwiek   wytężałem   wyobraźnię,   intuicję,   logikę,   szyja   pozostawała  
szyją,  a  biel  -­‐‑   bielą,  z  charakterystycznym  uporem  martwego  przedmiotu.  Zatem  nie  
pozostawało  nic  innego,  jak  tylko  do  ostatka  zgrywać  się  i  obstawać  przy  mściwym  
zaślepieniu  i  niedorzeczności  i  czekać,  czekać  -­‐‑  licząc  naiwnie  na  to,  że  skoro  trup  nie  
chce,  może  -­‐‑   może  -­‐‑   zbrodnia  sama  wypłynie  na  wierzch  jak  oliwa.  -­‐‑   Próżnowałem?  
Tak,  lecz  stąpania  moje  rozlegały  się  w  domu,  każdy  słyszał,  że  chodzę  bez  przerwy  i  
zapewne  oni  tam,  na  dole,  nie  próżnowali.  
Minęła   pora   kolacji.   Zbliżała   się   jedenasta,   a   ja   nie   ruszałem   się   z   pokoju,  
wciąż   wymyślając   im   od   łotrów   i   zbrodniarzy,   tryumfując,   a   zarazem   ufając   na  
stronie   resztkami   sił,   że   upór   i   wytrwałość   zostaną   nagrodzone   -­‐‑   że   sytuacja   da   się  
przecież  ubłagać  tyloma  staraniami,  tyloma  rozmaitymi  minami,  takiej  namiętności,  
że   w   końcu   nie   będzie   mogła   się   oprzeć,   że   natężona,   doprowadzona   do  
ostateczności,  musi  się  jakoś  rozwiązać,  urodzić  coś,  urodzić  coś  już  nie  z  dziedziny  
fikcji,  lecz  coś  rzeczywistego.  Wszak  nie  mogliśmy  wiecznie  trwać  tak  -­‐‑   ja  na  górze,  
oni   -­‐‑   na   dole,   musiał   ktoś   zawołać   „pas”,   a   wszystko   zależało   od   tego,   kto   zawoła  
pierwszy.  Cicho  było  i  głucho.  Wyjrzałem  na  korytarz,  ale  z  dołu  nic  nie  dochodziło.  
Co  oni  mogli  tam  robić?  Czy  robią  aby,  co  do  nich  należy,  czy  jeśli  ja  tutaj  tryumfuję  
z   powodu   tych   drzwi   pozamykanych,   oni   tam   ze   swej   strony   dostatecznie   boją   się,  
naradzają,  wytężają  słuch,  łowiąc  odgłosy  mych  kroków,  czy  dusze  ich  nie  lenią  się  
wypracowywać   to   w   sobie?   Ach,   odetchnąłem,   gdy   około   północy   usłyszałem  
wreszcie  stąpanie  w  korytarzu  i  ktoś  zapukał.  -­‐‑  Proszę  -­‐‑  zawołałem.  
-­‐‑   Wybaczy   pan   -­‐‑   rzekł   Antoni,   siadając   na   krześle,   które   mu   wskazałem.  
Wyglądał   niedobrze   -­‐‑   ziemiście   i   blado   -­‐‑   i   widać   było,   że   składna   wymowa   nie  
będzie   jego   najsilniejszą   stroną.   -­‐‑   Pańskie   zachowanie...   a   ostatnio   -­‐‑   te   słowa...  
Słowem  -­‐‑  co  to  ma  znaczyć?!  Albo  niech  pan  wyjedzie...  i  to  natychmiast!...  albo  niech  
pan  powie!  To  szantaż!  -­‐‑  wybuchnął.  
-­‐‑   Nareszcie   pan   zapytał   -­‐‑   rzekłem.   -­‐‑   Późno!   A   i   to   pyta   pan   bardzo  
ogólnikowo.   Co   mam   właściwie   powiedzieć?   Dobrze   jednak   -­‐‑   proszę:   ojciec   pański  
został...  
-­‐‑  Co?  Co  został?  
-­‐‑  Został  uduszony.  
-­‐‑  Uduszony.  Dobrze.  Uduszony  
-­‐‑  żachnął  się  z  jakąś  dziwną  satysfakcją.  
-­‐‑  Pan  się  cieszy?  
-­‐‑  Cieszę  się.  
Przeczekałem  chwilę,  po  czym  rzekłem:  
-­‐‑  Czy  miał  pan  jeszcze  jakie  pytanie?  
Wybuchnął:  
-­‐‑  Ale  przecież  nikt  nie  słyszał  krzyków  ani  hałasu!  
-­‐‑   Po   pierwsze,   w   sąsiedztwie   spały   jedynie   matka   pańska   i   siostra,   które  
szczelnie   zamknęły   drzwi   na   noc.   Po   wtóre,   zbrodniarz   mógł   od   razu   zadławić  
ofiarę,  która...  
-­‐‑   Dobrze,   dobrze   -­‐‑   szepnął   -­‐‑   dobrze.   Zaraz.   Jeszcze   jedno.   Jeszcze   to:   kto  
zdaniem  pana...  kogo  pan  o  czyn  ten...  
-­‐‑  Podejrzewa  -­‐‑  nieprawdaż?  
Kogo  podejrzewam?  Jak  pan  sądzi  -­‐‑   czy,  według  pana,  do  domu  tak  szczelnie  
zamykanego,  strzeżonego  przez  stróża  i  przez  czujne  psy,  mógłby  się  dostać  w  nocy  
ktoś   z   zewnątrz?   Pan   powie   zapewne,   że   psy   usnęły   wraz   ze   stróżem,   a   przez  
zapomnienie   pozostawiono   otworem   wejściowe   drzwi?   Co?   Fatalny   zbieg  
okoliczności?  
-­‐‑   Nikt  nie  mógł  wejść  -­‐‑   odparł  z  dumą.  Siedział  wyprostowany  i  widać  było,  
że  -­‐‑  nieruchomo  -­‐‑  gardzi  mną,  gardzi  z  całej  duszy.  
-­‐‑   Nikt  -­‐‑   potwierdziłem  skwapliwie,  ciesząc  się  z  góry  na  widok  dumy.  -­‐‑   Nikt  
absolutnie!   A   więc   pozostaje   jedynie   troje   państwa   i   trzech   służących.   Ale   służący  
również   mieli   odcięty   dostęp,   gdyż   pan...   nie   wiadomo   czemu...   zamknął   na   klucz  
drzwi  od  kredensu.  Czy  może  będzie  pan  utrzymywał  teraz,  że  pan  nie  zamykał?  
-­‐‑  Zamknąłem!  
-­‐‑  A  dlaczego,  w  jakim  celu  pan  zamykał?  
Zerwał  się  z  krzesła.  -­‐‑   Niech  pan  się  nie  zgrywa!  -­‐‑   rzekłem  i  tą  krótką  uwagą  
osadziłem   go   na   miejscu.   Gniew   jego   zmartwiał,   sparaliżowany,   urywając   się  
piskliwym  tonem.  
-­‐‑   Zamknąłem   -­‐‑   nie   wiem   -­‐‑   machinalnie   -­‐‑   powiedział   z   trudnością   i   szepnął  
dwukrotnie:  
-­‐‑  Uduszony.  Uduszony.  
Nerwowa  natura!  Wszyscy  oni,  to  były  głębokie,  nerwowe  natury.  
-­‐‑   A  ponieważ  matka  pańska  i  siostra  również...  machinalnie  zamknęły  drzwi  
swej   sypialni   (a   zresztą   trudno   przypuszczać   -­‐‑   prawda?),   więc   pozostaje...   pan   wie,  
kto  pozostaje.  Pan  jeden  miał  wolną  drogę  do  ojca  tej  nocy.  Już  miesiąc  zaszedł,  psy  
się  uśpiły  i  ktoś  tam  klaszcze  za  borem.  
Wybuchnął:  
-­‐‑  A  więc  to  ma  znaczyć  niby...  że  ja...  że  ja...  Ha,  ha,  ha!  
-­‐‑   A   ten   śmiech   ma   znaczyć   niby,   że   to   nie   pan   -­‐‑   zauważyłem   i   śmiech   jego  
skończył  się  po  paru  wysiłkach,  przeciągłym  fałszem.  
-­‐‑   Nie  pan?  -­‐‑   ale  w  takim  razie,  młody  człowieku  -­‐‑   zagadnąłem  ciszej  -­‐‑   proszę  
wytłumaczyć  mi  -­‐‑  dlaczego  nie  uronił  pan  ani  jednej  łzy?  
-­‐‑  Łzy?  
-­‐‑   Tak,   łzy.   Tak   mi   wyszeptała   pańska   matka,   o   zaraz   na   początku,   jeszcze  
wczoraj   na   schodach.   To   zwykłe   u   matek,   że   lubią   kompromitować   i   zdradzać   swe  
dzieci.  A  teraz  przed  chwilą  -­‐‑   pan  się  zaśmiał.  Oświadczył  pan,  że  pan  cieszy  się  ze  
śmierci  ojca!  -­‐‑  rzekłem  z  tak  tryumfalną  tępotą,  łapiąc  go  za  słówko,  że  opadłszy  z  sił,  
spojrzał  na  mnie  jak  na  ślepe  narzędzie  tortury.  
Lecz  czując,  że  sprawa  staje  się  poważna,  spróbował,  wytężając  całą  siłę  woli,  
poniżyć  się  do  tłumaczenia  -­‐‑   w  formie  avis  au  lecteur,  komentarza  na  stronie,  który  
ledwie  mu  przeszedł  przez  gardło.  
-­‐‑  To  była...  to  ironia...  Pan  rozumie?...  Na  odwrót...  Umyślnie.  
-­‐‑  Ironizować  śmierć  ojca?  
Milczał,  a  wtedy  szepnąłem  poufnie,  prawie  w  samo  ucho:  
-­‐‑  Dlaczego  pan  się  tak  wstydzi?  Przecież  śmierć  ojca  -­‐‑  to  nic  wstydliwego.  
Wspominając   ten   moment   -­‐‑   cieszę   się,   że   wyszedłem   bez   szwanku   -­‐‑  
aczkolwiek  nie  poruszył  się  wcale.  
-­‐‑  A  może  pan  się  wstydzi,  bo  pan  kochał?  Może  naprawdę  pan  kochał?  
Wyjąkał  z  trudem  -­‐‑  z  obrzydzeniem  -­‐‑  z  rozpaczą:  
-­‐‑  Dobrze.  Jeśli  pan  koniecznie...  jeśli...  to  tak,  niech  będzie...  kochałem.  
I  rzucając  coś  na  stół,  krzyknął:  
-­‐‑  Proszę,  to  jego  włosy!  
Rzeczywiście,   był   to   kosmyk   włosów.   -­‐‑   Dobrze   -­‐‑   rzekłem   -­‐‑   niech   pan   je  
zabierze.  
-­‐‑  Nie  chcę!  Może  pan  je  zabrać!  Daję  panu!  
-­‐‑  Na  cóż  te  wybuchy?  Dobrze  -­‐‑  kochał  pan  -­‐‑  zgoda.  Jeszcze  tylko  jedno  pytanie  
(bo   ja   tam,   jak   pan   widzi,   nic   a   nic   nie   rozumiem   się   na   tych   waszych   romansach).  
Przyznaję,  tym  kosmykiem  pan  mnie  prawie  przekonał,  ale  -­‐‑   widzi  pan  -­‐‑   ja  głównie  
jednej  rzeczy  nie  pojmuję.  
Tu  znów  zniżyłem  głos  i  szepnąłem  do  ucha.  
-­‐‑  Kochał  pan,  dobrze,  ale  dlaczego  w  tej  miłości  tyle  wstydu,  tyle  pogardy?  
Zbladł,  nic  nie  mówił.  
-­‐‑   Tyle   okrucieństwa,   tyle   wstrętu?   Dlaczego   pan   ukrywa   się   z   nią,   jak  
zbrodzień   ze   zbrodnią?   Pan   nie   odpowiada?   Pan   nie   wie?   Może   ja   za   pana   będę  
wiedział.  
Kochał   pan   -­‐‑   owszem   -­‐‑   ale   kiedy   ojciec   się   rozchorował...   nadmienia   pan  
matce  o  potrzebie  świeżego  powietrza.  Matka,  która  zresztą  również  kocha  -­‐‑   słucha,  
kiwa   głową.   Racja,   racja,   dobre   powietrze   nie   zawadzi,   przenosi   się   więc   obok   do  
pokoju  córki  -­‐‑  i  tam  będę  blisko  na  każde  zawołanie  chorego.  Czy  może  nie  tak  było?  
Może  pan  sprostuje?  
-­‐‑  Tak  było!  
-­‐‑   O  właśnie!  Ze  mnie,  wie  pan,  stary  wróbel.  Mija  tydzień.  Pewnego  wieczoru  
matka  z  siostrą  zamykają  na  klucz  drzwi  od  sypialni.  Dlaczego?  Bóg  raczy  wiedzieć!  
Czyż   potrzeba   się   zastanawiać   nad   każdym   przekręceniem   klucza   w   zamku?   Raz,  
dwa   -­‐‑   przekręciły,   machinalnie   i   hop   do   łóżek.   Tak,   a   jednocześnie   pan   zamyka   na  
dole   drzwi   od   kredensu.   Dlaczego?   Czyż   każdą   drobną   czynność   tego   rodzaju  
można   uzasadnić?   Równie   dobrze   można   by   wymagać   uzasadnienia,   dlaczego   pan  
w  tej  chwili  siedzi,  a  nie  stoi.  
Zerwał  się  na  równe  nogi,  a  potem  usiadł  z  powrotem  i  rzekł:  
-­‐‑  Tak,  właśnie  tak  było!  Tak  było,  jak  pan  mówi!  
-­‐‑   A   potem   przychodzi   panu   na   myśl,   że   ojciec   -­‐‑   może   jeszcze   czegoś  
potrzebować.   A   może   -­‐‑   myśli   pan   -­‐‑   matka   i   siostra   zasnęły,   a   ojciec   -­‐‑   czegoś  
potrzebuje.  A  więc  cicho,  bo  po  co  budzić  śpiących,  cicho  idzie  pan  do  pokoju  ojca  po  
skrzypiących   schodach.   No,   a   kiedy   pan   już   znalazł   się   w   pokoju   -­‐‑   dalszy   ciąg   nie  
potrzebuje  komentarzy  -­‐‑  wtedy  już  machinalnie  -­‐‑  jazda  na  całego.  
Słuchał,   nie   wierząc   własnym   uszom,   lecz   nagle   -­‐‑   jakby   się   ocknął   i   jęknął   z  
akcentem  rozpaczliwej  szczerości,  którą  tylko  wielki  strach  potrafi  natchnąć:  
-­‐‑   Ależ   kiedy   ja   wcale   tam   nie   byłem!   Ja   cały   czas   byłem   u   siebie   na   dole!   -­‐‑  
Zamknąłem   nie   tylko   drzwi   kredensu,   ale   także   i   sam   zamknąłem   się   na   klucz   -­‐‑   ja  
także  zamknąłem  się  w  moim  pokoju...  To  jakaś  pomyłka!  
Krzyknąłem:  
-­‐‑   Co?   -­‐‑   więc   i   pan   się   zamknął?   -­‐‑   więc   wreszcie   wszyscy   się   pozamykali?...  
Więc  któż  w  takim  razie?...  
-­‐‑   Nie   wiem,   nie   wiem   -­‐‑   odparł   zdumiony,   trąc   czoło.   -­‐‑   Teraz   dopiero  
zaczynam  rozumieć  -­‐‑  że  może  spodziewaliśmy  się  czegoś  -­‐‑  może  czekaliśmy  na  coś  -­‐‑  
może  przeczuwaliśmy  i  -­‐‑   ze  strachu,  ze  wstydu  -­‐‑   wybuchnął  naraz  brutalnie  -­‐‑   każdy  
u  siebie  na  klucz...  gdyż  chcieliśmy,  żeby  ojciec  -­‐‑  żeby  ojciec  -­‐‑  sam  się  z  tym  załatwił!  
-­‐‑   Ach,   więc   przeczuwając,   że   śmierć   się   zbliża,   pozamykaliście   się   na   klucz  
przed  tą  nadchodzącą  śmiercią?  Więc  jednak  -­‐‑  czekaliście  na  to  morderstwo?  
-­‐‑  Myśmy  czekali?  
-­‐‑   Tak.   Lecz   w   takim   razie   któż   go   zamordował?   Bo   jest   zamordowany,   a  
wyście  tylko  czekali,  a  nikt  obcy  nie  mógł  się  dostać  żadną  miarą.  
Milczał.  
-­‐‑   Ależ   kiedy   ja   rzeczywiście   byłem   w   swoim   pokoju   -­‐‑   zamknięty   -­‐‑   szepnął,  
gnąc  się  pod  ciężarem  nieodpartej  logiki.  -­‐‑  To  jakaś  pomyłka.  
-­‐‑   Lecz   w   takim   razie   któż   go   zamordował?   -­‐‑   rzekłem   pracowicie.   -­‐‑   Któż   go  
zamordował?  
Zamyślił   się   -­‐‑   jakby   czynił   okropny   rachunek   sumienia   -­‐‑   był   blady,  
nieruchomy,   ze   wzrokiem   wycofanym   w   głąb   pod   opuszczonymi   prawie  
powiekami.  
Czy   dojrzał   co,   tam   w   głębi   swojej?   Co   dojrzał?   Może   zobaczył   siebie  
wstającego   z   łóżka   i   ostrożnie   wstępującego   na   zdradliwe   schody,   z   rękami  
gotowymi  do  czynu?  I  może  przez  chwilę  tylko  ogarnęła  go  wątpliwość,  że  jednak,  
kto  wie,  czy  taka  rzecz  -­‐‑   byłaby  absolutnie  nie  do  pomyślenia.  Być  może  w  tej  jednej  
sekundzie  nienawiść  ukazała  mu  się  jako  dopełnienie  miłości,  kto  wie  (to  tylko  moje  
przypuszczenie),   czy   w   tym   jednym   mgnieniu   oka   nie   dojrzał   dwoistości   strasznej  
wszelkiego  uczucia  -­‐‑   iż  miłość  i  nienawiść  są  dwoma  obliczami  tego  samego.  To  zaś  
objawienie   oślepiające   choć   przelotne   (taka   przynajmniej   jest   moja   interpretacja)  
musiało   spustoszyć   w   nim   znienacka   wszystko   -­‐‑   i   on   sam   sobie   stał   się   nie   do  
zniesienia  ze  swoją  litością.  I  choć  to  trwało  tylko  chwilę  -­‐‑   wystarczyło;  wszak  już  od  
dwunastu  godzin  zmuszony  był  walczyć  z  moim  podejrzeniem,  od  dwunastu  godzin  
czuł   za   sobą   bezsensowny,   uporczywy   pościg   i   zapewne   tysiąc   razy   przetrawiał   w  
sobie  absurdalność  myśli  -­‐‑   pochylił  głowę,  jak  człowiek  złamany,  a  potem  podniósł  
ją,   spojrzał   na   mnie   z   bliska   z   niezmierną   zawziętością   i   rzekł   wyraźnie,   w   samą  
twarz:  
-­‐‑  To  ja.  Ja  -­‐‑  pojechałem.  
-­‐‑  Jak  to  -­‐‑  pojechałem?  
-­‐‑  Pojechałem,  mówię,  bo  jazda  
-­‐‑  jak  pan  mówił  -­‐‑  machinalnie  -­‐‑  jazda  na  całego.  
-­‐‑  Co?!  Prawda!  Pan  się  przyznaje?  To  pan?  Pan  -­‐‑  naprawdę?  
-­‐‑  Ja.  Ja  pojechałem.  
-­‐‑  Aa  -­‐‑  właśnie.  A  cała  rzecz  nie  trwała  dłużej  nad  minutę.  
-­‐‑   Nie   dłużej.   Najwyżej   minuta.   I   to   nie   wiem,   czy   nie   za   długo   liczymy   -­‐‑  
minuta.   A   potem   wróciłem   do   siebie,   położyłem   się   do   łóżka   i   zasnąłem   -­‐‑   a   przed  
zaśnięciem   ziewnąłem   i   pomyślałem,   dobrze   pamiętam,   że,   ho,   ho,   jutro   trzeba  
będzie  wstać  rano!  
Zdumiałem   się   -­‐‑   tak   gładko   wszystko   wyznawał;   nie   tyle   nawet   gładko,   bo  
głos  mu  chrypiał,  ile  zajadle,  z  niezwykłą  rozkoszą.  Nie  można  było  wątpić!  Nikt  nie  
mógł   zaprzeczyć!   Tak   -­‐‑   ale   szyja,   co   zrobić   z   szyją,   która   w   pokoju   sypialnym   na  
górze   tępo   obstaje   przy   swoim?   Myśl   moja   pracowała   gorączkowo   -­‐‑   ale   co   poradzi  
myśl  przeciw  bezmyślności  trupiej?  
Zgnębiony   spojrzałem   na   mordercę,   który   jakby   -­‐‑   czekał.   I   trudno   mi  
wytłumaczyć   -­‐‑   lecz   w   tej   chwili   pojąłem,   że   nie   pozostaje   mi   już   nic   innego   jak  
szczere   wyznanie.   Próżne   było   dalsze   walenie   głową   o   mur,   to   jest   o   szyję   -­‐‑  
beznadziejny  był  dalszy  opór  i  wykręty.  I  jak  tylko  to  pojąłem,  od  razu  powziąłem  do  
niego   wielkie   zaufanie.   Pojąłem,   żem   się   zagalopował,   że   nabroiłem   odrobinę   za  
dużo  -­‐‑   i  w  opresji,  zmęczony,  zziajany  tyloma  wysiłkami,  tyloma  minami,  stałem  się  
nagle   dzieckiem,   małym   bezradnym   chłopczykiem   i   zapragnąłem   starszemu   bratu  
zwierzyć  błąd  i  psotę.  Zdawało  mi  się,  że  on  zrozumie...  i  chyba  nie  odmówi  rady...  -­‐‑  
Tak  -­‐‑   myślałem  -­‐‑   nic  innego  nie  pozostaje,  jak  szczere  wyznanie...  On  zrozumie,  on  
pomoże!  On  tu  wynajdzie  sposób!  Lecz  na  wszelki  wypadek  wstałem  i  zbliżyłem  się  
nieznacznie  do  drzwi.  
-­‐‑   Widzi  pan  -­‐‑   rzekłem,  a  wargi  mi  cokolwiek  latały  -­‐‑   jest  tu  pewien  szkopuł...  
pewna  przeszkoda  -­‐‑   czysto  formalna  zresztą  -­‐‑   nic  ważnego.  Chodzi  o  to,  że  -­‐‑   brałem  
już  za  klamkę  -­‐‑  że  właściwie  ciało  nie  wykazuje  śladów  uduszenia.  Fizycznie  biorąc  -­‐‑  
on  wcale  nie  został  uduszony,  lecz  zmarł  zwyczajnie  w  ataku  sercowym.  Szyja,  wie  
pan,  szyja!...  Szyja  jest  nietknięta!  
To   powiedziawszy,   dałem   nura   przez   uchylone   drzwi   i   co   sił   popędziłem  
korytarzem.   Wpadłem   do   pokoju,   gdzie   leżał   umarły,   i   ukryłem   się   w   szafie   -­‐‑   i   z  
pewną   ufnością,   choć   i   ze   strachem,   oczekiwałem.   Czarno   było,   ciasno   i   duszno,   a  
spodnie  nieboszczyka  trącały  mię  w  policzek.  Czekałem  długo,  zacząłem  już  wątpić,  
myślałem,   że   nic   nie   nastąpi   i   że   zostałem   podle   wystrychnięty   na   dudka,   że   mię  
oszukali!   Wtem   cicho   otworzyły   się   drzwi   i   ktoś   wsunął   się   ostrożnie   -­‐‑   po   czym  
doszedł   mię   odgłos   okropny,   łóżko   trzeszczało   jak   szalone,   w   doskonałej   ciszy,   ex  
post   załatwiano   wszystkie   formalności!   Po   czym   kroki   oddaliły   się,   jak   przyszły.  
Kiedy  po  długiej  godzinie  drżący  i  spotniały  wydostałem  się  z  szafy,  gwałt  i  przemoc  
panowały   wśród   pomieszanej   pościeli,   ciało   rzucone   było   na   ukos   przez   zmiętą  
poduszkę,   a   na   szyi   zmarłego   widniały   wyraźne   odciski   wszystkich   dziesięciu  
palców.  Lekarze-­‐‑eksperci  krzywili  się  wprawdzie  na  te  odciski,  mówili,  że  coś  z  tym  
nie  jest  tak,  jak  być  powinno  -­‐‑   jednakże  odciski  te,  łącznie  z  wyraźnym  przyznaniem  
się  zbrodniarza  na  rozprawie,  uznane  zostały  za  dostateczną  podstawę.  
 
Biesiada  u  hrabiny  Kotłubaj  
 
Trudno  orzec  z  zupełną  pewnością,  co  ugruntowało  zażyłość  moją  z  hrabiną  
Kotłubaj  -­‐‑   naturalnie,  mówiąc  o  zażyłości,  mam  na  myśli  ten  nikły  stopień  zbliżenia,  
jaki   istnieć   może   pomiędzy   rasową   i   w   każdej   swej   kosteczce   arystokratyczną  
członkinią  Towarzystwa  a  jednostką  sfery  zacnie  i  godnie  -­‐‑  lecz  tylko  mieszczańskiej.  
Jak  sobie  pochlebiam,  może  pewna  szczytność,  którą  udaje  mi  się  czasem  przejawić  
w   sprzyjających   okolicznościach,   głębsze   spojrzenie   oraz   pewien   zmysł   dla  
idealizmu,   zniewoliły   ku   mnie   wybredną   sympatię   hrabiny.   -­‐‑   Od   dziecka   bowiem  
czułem   się   myślącą   trzciną   i   cechował   mnie   pociąg   do   spraw   podnioślejszych,   a  
często  długie  godziny  trawię  na  roztrząsaniu  spraw  pięknych  i  wzniosłych.  
Tak   więc   bezinteresowna   dociekliwość,   ta   szlachetność   myślenia,   to  
romantyczne,   arystokratyczne,   idealistyczne,   anachroniczne   z   lekka   w   dzisiejszej  
dobie   nastawienie   umysłu   zyskało   mi,   jak   przypuszczam,   dostęp   do   ptifurków  
hrabiny   i   do   jej   nieprawdopodobnych   obiadów   piątkowych.   Gdyż   hrabina   była   z  
tego  typu  kobiet  wyższych,  z  jednej  strony  -­‐‑   ewangeliczna,  z  drugiej  -­‐‑   renesansowa,  
patronowała   na   dobroczynnych   wentach,   a   zarazem   hołdowała   muzom.   Budziły  
podziw   jej   rozliczne   dzieła   miłosierdzia   -­‐‑   słynęły   szeroko   jej   dobroczynne   herbatki,  
artystyczne  five  o’clock’i,  na  których  występowała  jak  jaka  Medyceuszka  -­‐‑  a  zarazem  
nęcił  swą  ekskluzywnością  mniejszy  salon  jej  pałacu,  w  którym  to  mniejszym  salonie  
hrabina  przyjmowała  tylko  szczupłą  garstkę  prawdziwie  bliskich  i  zaufanych  gości.  
Lecz  najsłynniejsze  były  postne  obiady  piątkowe  hrabiny.  
Obiady   te   miały   -­‐‑   jak   sama   mówiła   -­‐‑   charakter   wytchnienia   w   pasmie  
codziennej   filantropii,   były   one   czymś   w   rodzaju   święta   i   odlotu.   -­‐‑   Chcę   mieć   coś  
także   dla   siebie   -­‐‑   rzekła   hrabina   ze   smętnym   uśmiechem,   zapraszając   mnie   po   raz  
pierwszy,   przed   dwoma   miesiącami,   na   jeden   z   tych   obiadów.   -­‐‑   Proszę   przyjść   do  
mnie   w   piątek.   Trochę   śpiewu,   muzyki,   trochę   osób   najbliższych   -­‐‑   no   i   pan...   a  
dlatego  w  piątek,  aby  nie  było  nawet  cienia  myśli  o  tym  mięsie  -­‐‑  
wzdrygnęła  się  lekko  -­‐‑   o  tym  waszym  wiecznym  mięsie  i  o  tej  krwi.  Za  dużo  
mięsożerności!  Za  dużo  oparów  mięsnych!  Nie  widzicie  już  szczęścia  poza  krwistym  
befsztykiem   -­‐‑   uciekacie   od   postów   -­‐‑   wstrętne   ochłapy   mięsne   żarlibyście   bez  
przerwy   dzień   cały.   Rzucam   rękawicę   -­‐‑   dodała   z   subtelnym   zmrużeniem   oczu,   jak  
zawsze   znacząco   i   symbolicznie.   -­‐‑   Pragnę   przekonać,   że   post   nie   jest   dietą,   lecz   -­‐‑  
ucztą  dla  ducha.  -­‐‑   Co  za  zaszczyt  -­‐‑   być  w  liczbie  dziesięciu,  piętnastu  najwyżej  osób,  
które  dostąpiły  postnych  obiadów  hrabiny!  
Wyższy  świat  zawsze  pociągał  mię  i  magnetyzował,  a  cóż  dopiero  świat  tych  
obiadów.  
Zdaje  się,  że  ukrytą  myślą  hrabiny  Kotłubaj  były  niejako  nowe  okopy  Świętej  
Trójcy  przeciw  współczesnemu  barbarzyństwu  (nie  darmo  krew  
Krasińskich   płynęła   w   jej   żyłach)   -­‐‑   zdaje   się,   że   hołdowała   ona   temu  
głębokiemu   przekonaniu,   iż   arystokracja   rodowa   nie   tylko   powołana   jest   do  
zewnętrznego   uświetniania   zabaw   i   przyjęć,   lecz   że   we   wszelkich   dziedzinach,  
również   duchowych   i   artystycznych,   mocą   swej   wyższości   rasowej   zdolna   jest  
zapewnić   sobie   samowystarczalność   -­‐‑   że   przeto,   dla   urzeczywistnienia   prawdziwie  
wzniosłego  salonu,  wystarczy  pod  każdym  względem  salon  arystokratyczny.  Była  to  
myśl   archaiczna,   nieco   z   Bożej   łaski,   lecz   w   każdym   razie   -­‐‑   w   czcigodnym   swym  
archaizmie   niesłychanie   śmiała   i   głęboka,   taka,   jakiej   bezwzględnie   należało  
spodziewać   się   po   potomkini   hetmanów.   I   rzeczywiście,   kiedy   przy   stole,   w  
antycznej   jadalni,   z   dala   od   trupów   i   mordu,   od   miliarda   zarzynanych   wołów,  
przedstawiciele   najstarszych   rodów   pod   przewodnictwem   hrabiny   wskrzeszali  
platońskie   sympozjony   -­‐‑   zdawało   się,   że   duch   poezji   i   filozofii   unosi   się   pośród  
kryształów  i  kwiatów,  a  oczarowane  słowa  same  układały  się  w  rymy.  
Był   tam   na   przykład   jeden   książę,   który   na   prośbę   hrabiny   objął   rolę  
intelektualisty   i   filozofa,   a   czynił   to   tak   po   książęcemu,   tak   piękne   i   szlachetne  
wygłaszał  idee,  że  zawstydzony  Platon,  słysząc  to,  stanąłby  chyba  z  serwetą  za  jego  
krzesłem,  by  zmieniać  półmiski.  Była  baronowa,  która  podjęła  się  uświetnić  zebrania  
śpiewem,   chociaż   nigdy   przedtem   nie   uczyła   się   śpiewu   i   wątpię,   czy   Ada   Sari  
dobyłaby   z   siebie   z   tej   okazji   tyle   dobrego   tonu.   Coś   nad   wyraz   cudownego,  
cudownie   jarskiego,   powiedziałbym   -­‐‑   luksusowo   jarskiego,   zawierała  
gastronomiczna   wstrzemięźliwość   tych   przyjęć,   a   olbrzymie   fortuny   skromnie  
pochylone   nad   porcją   kalarepki   czyniły   niezapomniane   wrażenie,   zwłaszcza   na   tle  
straszliwej   mięsożerności   współczesnych   stosunków.   Nawet   zęby   nasze,   zęby  
gryzoniów,  zdawały  się  tracić  tutaj  swoje  Kainowe  piętno...  Co  się  zaś  tyczy  kuchni,  
to   bezsprzecznie   kuchnia   jarska   hrabiny   nie   miała   sobie   równych;   nadzwyczaj  
zawiesisty  był  smak  jej  faszerowanych  ryżem  pomidorów,  a  jej  omlety  ze  szparagami  
były  zjawiskowe  pod  względem  jędrności  i  woni.  
Tego   piątku,   o   którym   mowa,   zostałem   ponownie   po   paru   miesiącach  
zaszczycony   zaproszeniem   i   nie   bez   nieuniknionej   tremy   wjeżdżałem   skromną  
dorożką  pod  starożytny  fronton  pałacu  położonego  tuż  pod  Warszawą.  Ale  zamiast  
spodziewanych  kilkunastu  osób,  zastałem  jedynie  z  gości  dwoje  i  to  bynajmniej  nie  
najznakomitszych   -­‐‑   starą   bezzębną   markizę,   która   z   konieczności   oddawała   się  
jarzynom  przez  wszystkie  dni  tygodnia,  oraz  pewnego  barona,  a  mianowicie  barona  
de   Apfelbaum,   z   rodziny   nieco   wątpliwej,   który   liczbą   milionów   oraz   matką   -­‐‑   z  
domu   książąt   Pstryczyńskich   -­‐‑   okupywał   liczbę   przodków   oraz   fatalny   nos.  
Wyczułem   też   zaraz   na   wstępie   niedostrzegalny   prawie   dysonans...   jakby   pewne  
niedostrojenie...   a   co   więcej   zupa   z   dyni   pasztetowej   -­‐‑   sp~ecialit~e   de   la   maison   -­‐‑  
zupa   z   dyni   na   słodko   -­‐‑   duszonej   do   miękkości,   którą   podano   na   pierwsze   danie,  
okazała   się   nadspodziewanie   mizerna,   wodnista   i   beztreściwa.   Pomimo   to   nie  
zdradziłem   najmniejszego   zdziwienia   ani   zawodu   (tego   rodzaju   objawy   były  
wszędzie  na  miejscu,  lecz  nie  u  hrabiny  Kotłubaj),  a  natomiast  z  twarzą  rozjaśnioną  i  
wniebowziętą  zdobyłem  się  na  komplement:  
Cóż  za  doskonała  zupa  i  to  bez  żadnego  mordu,  ani  trupa.  
Jak   zaznaczyłem,   na   przyjęciach   piątkowych   hrabiny   mowa   wiązana   sama  
wypływała  na  usta  w  następstwie  wyjątkowej  harmonii  i  polotu  tych  zebrań  -­‐‑  byłoby  
wprost   niewłaściwością   nie   przeplatać   rymem   okresów   prozy.   Wtem   -­‐‑   moje  
przerażenie!  
-­‐‑   Baron   de   Apfelbaum,   który,   jako   niezmiernie   delikatny   poeta   i   wybredny  
smakosz,   był   podwójnym   wielbicielem   uskrzydlonej   gastronomii   naszej   gospodyni,  
nachyla  się  do  mnie  i  szepce  do  ucha  ze  źle  skrywanym  wstrętem  i  ze  złością  -­‐‑  której  
nigdy  się  po  nim  nie  spodziewałem:  
Dobra  byłaby  ta  zupa,    
gdyby  kucharz  nie  był...  
 
Zdumiony  tym  wybrykiem,  zakaszlałem.  Co  chciał  powiedzieć?  Na  szczęście  
baron  opamiętał  się  w  ostatniej  chwili.  Cóż  tu  się  stało  od  mojej  poprzedniej  bytności  
-­‐‑   obiad   wydawał   się   zaledwie   widmem   obiadu,   jedzenie   było   kiepskie,   a   nosy  
zwieszone   na   kwintę.   Po   zupie   podano   drugie   danie   -­‐‑   półmisek   chudej   i   skąpej  
marchewki  w  zaprażce.  Podziwiałem  siłę  duchową  hrabiny!  Blada,  w  czarnej  toalecie  
z   rodowymi   brylantami,   wchłaniała   z   całą   odwagą   nijaką   potrawę,   zmuszając   do  
pójścia  w  jej  ślady  -­‐‑   i  ze  zwykłą  umiejętnością  skierowała  rozmowę  w  podobłoczne  
rejony.  Zagaiła  wdzięcznie,  choć  nie  bez  melancholii,  powiewając  serwetą.  
Niech  głębsze  myśli  pociekną!  
Powiedzcież  mi  -­‐‑  w  czym  jest  Piękno?  
 
Odparłem  natychmiast,  krygując  się  w  miarę  i  połyskując  gorsem  fraka:  
-­‐‑   Najpiękniejsza   jest   Miłość   bez   wątpienia,   ona   to   nas   opromienia,   nas,  
ptactwo,  co  nie  sieje,  ani  orze,  wyfraczone  baranki  Boże.  
Hrabina  podziękowała  uśmiechem  za  nieskalane  piękno  tej  myśli.  Baron  -­‐‑   jak  
rasowy   rumak   owładnięty   duchem   szlachetnej   rywalizacji,   podjął   -­‐‑   przebierając  
palcami,   siejąc   iskry   z   drogich   kamieni   i   sypiąc   rymami,   których   kunszt   on   jeden  
posiadał:  
-­‐‑   Piękna  róża  piękna  -­‐‑   burza  (itd.)  lecz  piękniejsze  od  nich  jest  uczucie  litości.  
Patrzcie,   biada!   Na   dworze   deszcz   wciąż   pada!   Plucha,   wiatr,   zimno   panują   już   od  
trzech  dni,  nieszczęśliwi  ubodzy  i  biedni  -­‐‑   tak,  łza  współczucia,  ten  deszczyk  litości  
oto  sekret  Piękna  i  szlachetności!  
-­‐‑   Doskonale   kochany   pan   się   wyraził   -­‐‑   wysepleniła   z   zachwytem   bezzębna  
markiza.   -­‐‑   Cudownie!   Litość!   Św.   Franciszek   z   Asyżu!   Ja   także   mam   swoich  
biednych,   małe   dzieci,   chore   na   angielską   chorobę,   którym   poświęciłam   całą  
bezzębną   starość   moją!   Winniśmy   nieustannie   pamiętać   o   biednych,  
nieszczęśliwych...  
-­‐‑  O  więźniach  i  kalekach,  którzy  nie  mają  na  sztuczne  członki  -­‐‑  dodał  baron.  
-­‐‑  O  starych,  wynędzniałych,  emerytowanych,  chudych  nauczycielkach  -­‐‑  rzekła  
ze  współczuciem  hrabina.  
-­‐‑   O  fryzjerach  chorych  na  rozdęcie  żył  i  o  zgłodniałych  górnikach  cierpiących  
na  ischias  -­‐‑  uzupełniłem  wzruszony.  
-­‐‑  Tak  -­‐‑  rzekła  hrabina,  a  oko  jej  zabłysło  i  pobiegło  w  dale  -­‐‑  tak!  Miłość  i  Litość,  
dwa  kwiaty  -­‐‑   roses  de  the  -­‐‑   róże  herbaciane  życia...  Lecz  nie  należy  także  zapominać  
o   obowiązkach   względem   siebie   samego!   -­‐‑   i,   pomyślawszy   chwilę,   parafrazując  
słynne  powiedzenie  księcia  Józefa  Poniatowskiego,  rzekła:  -­‐‑   Bóg  mi  powierzył  Marię  
Kotłubaj  i  Jemu  tylko  ją  oddam!  
Trzeba  mi  wzbudzać  w  sobie  porywy,  ideały,  znicz  wiecznotrwały!  
-­‐‑   Brawo!   Niezrównane!   Co   za   myśl!   -­‐‑   głęboka!   mądra!   dumna!   Bóg   mi  
powierzył   Marię   Kotłubaj   i   Jemu   tylko   ją   oddam!   -­‐‑   zawołali   wszyscy,   ja   zaś  
pozwoliłem   sobie   półgłosem   zabrząknąć   na   strunie   patriotyzmu   (zważywszy,   że  
mowa  była  o  księciu  Józefie).  
-­‐‑  I  pamiętać  zawsze  -­‐‑  Orzeł  Biały!  
Lokaje   wnieśli   olbrzymiego   kalafiora   oblanego   świeżym   masełkiem,  
cudownie   zrumienionego   -­‐‑   niestety,   na   zasadzie   poprzednich   doświadczeń   można  
było   przypuszczać,   że   są   to   suchotnicze   rumieńce.   Oto   czym   była   konwersacja   u  
hrabiny   -­‐‑   oto   jaką   była   ucztą   nawet   w   jej   niesprzyjających   okolicznościach  
kulinarnych.   Pochlebiam   sobie,   że   twierdzenie   moje,   jakoby   najpiękniejsza   była  
Miłość,  nie  należało  do  najpłytszych  twierdzeń,  sądzę  nawet,  że  stanowić  ono  może  
koroną   niejednego   filozoficznego   poematu.   Lecz   zaraz   drugi   z   biesiadników,  
licytując   in   plus,   rzuca   aforyzm,   iż   Litość   piękniejsza   jest   nawet   od   Miłości.  
Wspaniałe!  -­‐‑   I  prawdziwe!  Bo  rzeczywiście,  gdy  się  zastanowić  głębiej.  Litość  szerzej  
jeszcze  ogarnia,  więcej  płaszczem  swym  okrywa  od  szczytnej  Miłości.  Nie  koniec  na  
tym,   hrabina,   mądra   amfitrionka   nasza,   drżąc   byśmy   nie   roztopili   się   bez   śladu   w  
Miłości   i   Litości,   napomyka   o   wzniosłych   obowiązkach   wobec   siebie   samego   -­‐‑   a  
wtedy  ja,  wykorzystując  subtelnie  końcowy  rym  na  „ały”,  jedno  tylko  dodaję:  „Orzeł  
Biały”.   A   forma,   maniery,   sposób   wypowiadania   się,   szlachetna   i   wytworna  
wstrzemięźliwość  uczty  walczą  o  lepsze  z  treścią!  Nie!  
-­‐‑   myślałem   zachwycony.   -­‐‑   Ten,   kto   nie   był   na   piątkowym   przyjęciu   hrabiny,  
ten,  właściwie  mówiąc,  nie  zna  arystokracji!  
-­‐‑   Doskonały  kalafior  -­‐‑   mruknął  nagle  baron,  gastronom,  poeta,  a  w  głosie  jego  
dźwięczało  miłe  rozczarowanie.  
-­‐‑   Rzeczywiście   -­‐‑   potwierdziła   hrabina,   patrząc   podejrzliwie   na   talerz.   Co   do  
mnie,   nie   spostrzegłem   nic   nadzwyczajnego   w   smaku   kalafiora:   wydał   mi   się   on  
równie  blady  jak  poprzednie  dania.  
-­‐‑  Czyżby  Filip?  -­‐‑  zapytała  hrabina,  a  oczy  jej  cisnęły  pioruny.  
-­‐‑  Należałoby  to  sprawdzić!  -­‐‑  rzekła  nieufnie  markiza.  
-­‐‑  Zawołać  Filipa!  -­‐‑  rozkazała  hrabina.  
-­‐‑   Nie   ma   powodu   ukrywać   przed   panem,   drogi   przyjacielu   -­‐‑   rzekł   baron   de  
Apfelbaum  i  wyjaśnił  mi  po  cichu,  nie  bez  skrywanej  irytacji,  o  co  chodziło.  O  to,  ni  
mniej   ni   więcej,   tylko   w   zaprzeszły   piątek,   hrabina   zdybała   przypadkiem   kucharza  
Filipa,   jak   przyprawiał   ideę   postu   bulionem   i   smakami   z   mięsa!   Co   za   nikczemnik!  
Wierzyć  mi  się  nie  chciało!  Na  taką  rzecz,  zaiste,  zdobyć  się  mógł  tylko  kucharz!  Co  
gorzej,   krnąbrny   kuchta   nie   okazał   podobno   żadnej   skruchy,   lecz   miał   czelność  
wysunąć  ku  swej  obronie  dziwaczną  tezę,  iż  „chciał,  żeby  wilk  był  syty  i  koza  cała”.  
Co   przez   to   rozumiał?   (Podobno   dawniej   był   kucharzem   biskupa).   Dopiero,   gdy  
hrabina  zagroziła  mu  natychmiastowym  wydaleniem,  poprzysiągł,  że  tego  zaniecha!  
-­‐‑   gapa!  -­‐‑   zakończył  baron  z  gniewem  tę  wiadomość.  -­‐‑   Gapa!  Dał  się  złapać!  Dlatego  
też,   jak   pan   widzi,   dzisiaj   większość   osób   nie   przyszła   i...   hm...   gdyby   nie   ten  
kalafior,  obawiam  się  doprawdy,  że  mieliby  rację.  
-­‐‑   Nie  -­‐‑   rzekła  bezzębna  markiza,  żując  dziąsłami  jarzynę  -­‐‑   nie,  to  nie  jest  smak  
mięsny...   Mlam,   mlam...   to   nie   jest   smak   mięsny,   raczej,   comment   dirais-­‐‑je   -­‐‑  
nadzwyczaj  ożywcze  -­‐‑  musi  mieć  masę  witamin.  
-­‐‑   Coś  pieprznego  -­‐‑   zaznaczył  baron,  dyskretnie  dobierając  drugą  porcję.  -­‐‑   Coś  
delikatnie  pieprznego  -­‐‑   mlam,  mlam  -­‐‑   ale  bezmięsne  -­‐‑   dodał  pośpiesznie  -­‐‑   wyraźnie  
jarskie,   pieprzno-­‐‑kalafiorowate.   Na   mym   podniebieniu   można   polegać,   hrabino,   w  
rzeczach  smaku  jestem  drugą  Pytią!  
Lecz   hrabina   nie   uspokoiła   się,   póki   nie   stawił   się   kucharz,   długi,   chudy,  
rudawy   osobnik   z   kosym   wejrzeniem   -­‐‑   i   nie   zaprzysiągł   na   cień   zmarłej   żony,   że  
kalafior  czysty  jest  i  bez  zmazy.  
-­‐‑   Kucharze   wszyscy   tacy!   -­‐‑   rzekłem   współczująco   i   także   dołożyłem   sobie  
cieszącej  się  takim  powodzeniem  potrawy  (choć  wciąż  nie  mogłem  w  niej  dopatrzeć  
się  żadnej  wybitnej  zalety).  O,  kucharzy  należy  dobrze  pilnować!  (Nie  wiem,  czy  tego  
rodzaju  uwagi  były  dostatecznie  taktowne,  ale  opanowało  mnie  podniecenie,  lekkie  
jak  pianka  szampana).  -­‐‑  Kucharz  w  tej  swojej  mycce  i  białym  fartuchu!  
-­‐‑   Filip   wygląda   tak   poczciwie   -­‐‑   powiedziała   z   podźwiękiem   żalu   i   niemego  
wyrzutu  hrabina,  sięgając  po  sosjerkę  z  masłem.  
-­‐‑   Poczciwie,  poczciwie  -­‐‑   zapewne...  -­‐‑   obstawałem  przy  swoim  ze  zbytecznym  
może  uporem.  
-­‐‑   Wszelako   kucharz...   Kucharz,   niech   państwo   zważą,   to   człowiek   z   gminu,  
homo  vulgaris,  którego  zadaniem  jest  przyrządzać  wykwintne,  wytworne  potrawy  -­‐‑  
w   tym   tkwi   jakiś   niebezpieczny   paradoks.   Chamstwo   wykwint   przyrządza   -­‐‑   cóż   to  
znaczy?  
-­‐‑   Zapach   nadzwyczajny!   -­‐‑   rzekła   hrabina   wdychając   rozszerzonymi  
nozdrzami   zapach   kalafiora   (nie   czułem   tego   zapachu)   i   nie   wypuszczając   z   rąk  
widelca,  lecz  wciąż  migając  nim  żwawo.  
-­‐‑  Nadzwyczajny!  -­‐‑  powtórzył  bankier  i  aby  nie  poplamić  się  masłem,  zawiązał  
serwetę   na   gorsie.   -­‐‑   Jeszcze   odrobinę,   jeśli   wolno   prosić,   hrabino.   Odżywam  
doprawdy  po  tej...  hm...  zupce...  Mlam,  mlam...  
Rzeczywiście,  kucharzom  nie  można  wierzyć.  Miałem  kucharza,  który  jak  nikt  
przyrządzał   makaron   włoski   -­‐‑   zajadałem   się   po   prostu!   I,   proszę   sobie   wyobrazić,  
wchodzę  kiedyś  do  kuchni  i  widzę  w  garnku  mój  makaron,  który  roi  się  -­‐‑   roi  się  po  
prostu!  -­‐‑   a  to  były  glisty  -­‐‑   mlam,  mlam  -­‐‑   glisty  z  mego  ogrodu,  które  łajdak  podawał  
jako  makaron!  Odtąd  nigdy  nie  zaglądam  -­‐‑  mlam,  mlam  -­‐‑  do  garnków!  
-­‐‑  Otóż  to  -­‐‑  rzekłem  -­‐‑  właśnie!  -­‐‑  I  mówiłem  coś  dalej  o  kucharzach,  że  oprawcy,  
mordercy  na  małą  skalę,  że  wszystko  im  jedno  co  i  jak,  byle  tylko  opieprzyć,  okrasić,  
przyrządzić  -­‐‑   uwagi  niezupełnie  właściwe  i  zgoła  rażące,  ale  rozgadałem  się.  -­‐‑   Pani,  
hrabino,   która   nigdy   nie   dotknęłabyś   jego   czupryny,   w   zupie   -­‐‑   włos   jego   zjadasz!  
Mówiłbym   tak   dłużej,   gdyż   znienacka   ogarnął   mię   przypływ   jakiejś   zdradnej  
elokwencji,   lecz   nagle   -­‐‑   urwałem,   bo   nikt   mnie   nie   słuchał!   Nadzwyczajny   widok  
hrabiny,  widok  dogaressy  i  patronessy,  pożerającej  w  milczeniu  i  tak  zachłannie,  że  
aż   jej   się   uszy   trzęsły,   przestraszył   mnie   i   zdumiał.   Baron   sekundował   jej   dzielnie,  
pochylony   nad   talerzem,   siorpając   i   mlaskając   z   całej   duszy   -­‐‑   a   stara   markiza  
usiłowała  nadążyć,  żując  i  łykając  ogromne  kawałki,  najwidoczniej  w  obawie,  by  nie  
sprzątnęli  jej  sprzed  nosa  co  najlepszych  kąsków!  
Ten  niesłychany  i  nagły  obraz  żarcia  -­‐‑   nie  mogłem  się  inaczej  wyrazić,  takiego  
żarcia,  w  takim  domu,  ten  okropny  przeskok,  ten  zmniejszony  akord  septymowy,  do  
tego  stopnia  wstrząsnął  podstawami  mego  jestestwa,  że  nie  mogąc  się  powstrzymać  -­‐‑  
kichnąłem,   a   ponieważ   chusteczkę   zostawiłem   w   kieszeni   palta,   zmuszony   byłem  
przeprosić   towarzystwo   i   powstać   od   stołu.   W   przedpokoju,   opadłszy   nieruchomo  
na  krzesło,  usiłowałem  doprowadzić  do  równowagi  zachwiane  zmysły.  Ten  jedynie,  
kto  jak  ja  znał  hrabinę,  markizę  i  barona,  od  tak  dawna  wytworności  ich  ruchów,  w  
delikatności,   wstrzemięźliwości   i   subtelności   wszystkich   ich   funkcji,   a   zwłaszcza  
funkcji   jedzenia,   w   nieporównanej   szlachetności   ich   rysów,   może   ocenić   potworne  
wrażenie,   jakiemu   uległem.   Jednocześnie   rzuciłem   przypadkowe   spojrzenie   na  
egzemplarz  „Kuriera  Czerwonego”,  wystający  z  kieszeni  mego  palta,  i  wpadł  mi  w  
oczy  sensacyjny  tytuł:  
„Tajemnicze  zniknięcie  Kalafiora”  tudzież  podtytuł:  
„Kalafiorowi  grozi  zamarznięcie”  oraz  notatka  następującej  treści:  
Fornal   Walenty   Kalafior   ze   wsi   Rudka   (należącej   do   dóbr   zaszczytnie   znanej  
hrabiny  Kotłubaj)  zgłosił  się  do  policji  z  zameldowaniem,  że  uciekł  mu  z  domu  syn  
Bolek,  lat  osiem,  nos  okrągły,  włosy  płowe.  Jak  stwierdziła  policja,  chłopak  uciekł,  bo  
ojciec   łoił   go   pasem   po   pijanemu   a   matka   morzyła   głodem   (nagminne   niestety  
zjawisko  w  dobie  panującego  kryzysu).  Zachodzi  obawa,  by  chłopiec  nie  zamarzł  na  
śmierć,  błąkając  się  po  polach  w  czasie  jesiennej  słoty.  
-­‐‑   Tss   -­‐‑   zasyczałem   -­‐‑   tss...   -­‐‑   rzuciłem   okiem   przez   szybę   na   pola,   zasnute  
cieniutką   warstwą   deszczu.   I   powróciłem   do   jadalni,   gdzie   ogromny,   srebrny  
półmisek  ział  resztkami  kalafiora.  Natomiast  brzuch  hrabiny  wyglądał,  jakby  była  w  
siódmym   miesiącu   -­‐‑   baron   topił   prawie   w   talerzu   swój   narząd   jedzenia   -­‐‑   a   stara  
markiza  żuła  niestrudzenie,  poruszając  szczękami  -­‐‑   zaiste,  muszę  to  powiedzieć  -­‐‑   jak  
krowa!  -­‐‑  Boskie,  cudowne  -­‐‑  powtarzali  -­‐‑  szampańskie,  nieporównane!  
Doszczętnie   stropiony,   jeszcze   raz   skosztowałem   kalafiora   z   namysłem   i  
uwagą   -­‐‑   ale   na   próżno   usiłowałem   doszukać   się   czegoś,   co   by   choć   w   części  
usprawiedliwiało  ten  niesłychany  wygląd  towarzystwa.  
-­‐‑  Co  też  państwo  w  tym  widzą?  
-­‐‑  chrząknąłem  nieśmiało,  nieco  zawstydzony.  
-­‐‑   Ha,   ha,   ha,   on   się   pyta!   -­‐‑   zawołał   baron   krzykliwie,   zajadając   się,   w  
doskonałym  humorze.  
-­‐‑   Czyż   pan   doprawdy   nie   czuje...   młody   człowieku?   -­‐‑   spytała   markiza,   nie  
przerywając  konsumpcji  ani  na  chwilę.  
-­‐‑   Pan   nie   jest   gastronomem   -­‐‑   zaznaczył   baron,   jakby   z   cieniem   grzecznego  
ubolewania  -­‐‑  a  ja...  Et  moi,  je  ne  suis  pas  gastronome  -­‐‑  je  suis  gastrosophe!  -­‐‑  I  czy  mię  
słuch   nie   mylił   -­‐‑   czy   też   w   miarę,   jak   wymawiał   ten   frazes   francuski,   coś   w   nim  
pęczniało,   tak   iż   ostatnie   słowo   „gastrosophe”   wyrzucił   ze   wzdętych   policzków   z  
nadzwyczajną  niespotykaną  u  niego  przedtem  wyniosłością.  
-­‐‑   Dobrze   przyrządzone,   zapewne...   bardzo   smaczne,   tak,   bardzo...   ale...   -­‐‑  
wybąkałem.  
-­‐‑   Ale?...  Co  -­‐‑   ale?  Więc  naprawdę  nie  chwyta  pan  tego  smaku?  Tej  delikatnej  
świeżości,   tej...   mlam...   nieokreślonej   jędrności,   tego...   swoistego   pieprzu...   tego  
zapaszku,   tego   alkoholu?   Ależ   dhogi   pan   (po   raz   pierwszy   odkąd   się   znamy  
zostałem   nazwany   tak   z   wysoka   „dhogim   panem”)   -­‐‑   chyba   udaje?   Chyba   chce   nas  
zmahtwić?  
-­‐‑   Nie   mówcie   mu!   -­‐‑   przerwała   kokieteryjnie   hrabina,   pokładając   się   ze  
śmiechu.  -­‐‑  Nie  mówcie  mu!  Przecież  on  i  tak  tego  nie  zrozumie!  
-­‐‑  Gust,  młody  człowieku,  wysysa  się  z  mlekiem  matki  -­‐‑  wysepleniła  markiza  z  
dobrocią,  dając  mi,  jak  się  zdaje,  do  zrozumienia,  iż  matka  moja  była  z  domu  Dróbek,  
cześć  jej  pamięci!  
I  wszyscy,  porzucając  dalszy  ciąg  obiadu,  przetoczyli  wypełnione  żołądki  do  
złoconego  buduaru  Louis  XVI,  gdzie  porozwalawszy  się  na  co  najmiększych  fotelach  
zaczęli   się   zaśmiewać   i   to   bez   żadnej   wątpliwości,   ze   mnie,   właśnie   jakbym  
naprawdę  dał  powód  do  szczególnego  wesela.  Od  dawna  stykam  się  z  arystokracją  
na   five’ach   i   koncertach   dobroczynnych   -­‐‑   lecz,   daję   słowo,   nigdy   nie   widziałem  
podobnego   zachowania,   nigdy   -­‐‑   tak   gwałtownego   przejścia,   tak   niczym   nie  
umotywowanej   przemiany.   Nie   wiedząc,   czy   usiąść,   czy   stać,   czy   być   poważnym,  
czy  też  raczej  faire  bonne  mine  ~a  mauvais  jeu  i  uśmiechać  się  głupio  -­‐‑   spróbowałem  
niewyraźnie  i  nieśmiało  powrócić  do  Arkadii,  tj.  do  Piękna,  tj.  do  zupy  z  dyni:  
-­‐‑  Wracając  do  tego,  co  Piękne...  
-­‐‑   Dość,  dość!  -­‐‑   zawołał  baron  de  Apfelbaum,  zatykając  uszy.  -­‐‑   A  to  nudziara!  
Teraz  -­‐‑  zabawa!  -­‐‑  S’encanailler!  Zaśpiewam  wam  coś  lepszego!  Z  operetki!  
- A  to  mi  zabawny  fryc!  
Nie rozumie nic a nic  
Uświadamiać   ja   go   zacznę:   Nie   to   jest   piękne,   co   piękne,   ale   piękne,   to,   co  
smaczne.  Smak!  
Smak!  Dobry  smak!  Oto  Piękna  znak!  
-­‐‑   Brawo!   -­‐‑   zawołała   hrabina,   a   markiza   wtórowała   jej,   ukazując   dziąsła   w  
starczym  chichocie.  -­‐‑  Brawo!  Cocasse!  Charmant!  
-­‐‑   Ależ   zdaje   mi   się...   że   to...   że   to   nie   tak...   -­‐‑   wyjąkałem,   a   zbaraniały   mój  
wzrok  nie  licował  absolutnie  z  mym  strojem  frakowym.  
-­‐‑   My,   arystokracja   -­‐‑   markiza   dobrotliwie   nachyliła   się   do   mnie   -­‐‑   hołdujemy  
wielkiej   swobodzie   obyczajów   w   najściślejszym   kółku,   a   wówczas,   jak   to   pan   może  
słyszał,   używamy   nawet   czasami   gruboskórnych   wyrażeń   i   bywamy   frywolni,   a  
nierzadko  i  swoiście  ordynarni.  Ale  nie  trzeba  się  zaraz  przerażać!  Trzeba  się  oswoić  
z  nami!  
-­‐‑  Nie  jesteśmy  tacy  sthaszni  
-­‐‑   dorzucił   baron   protekcjonalnie   -­‐‑   choć   ohdynahyjność   nasza   thudniejsza   jest  
do  przyswojenia  niż  nasza  wytwohność!  
-­‐‑  Nie,  nie  jesteśmy  straszni!  
-­‐‑  pisnęła  hrabina.  -­‐‑  Nikogo  nie  zjadamy  żywcem!  
-­‐‑  Nikogo  nie  zjadamy  z  wyjątkiem...  
-­‐‑  Ophócz...!  
-­‐‑   Fi   donc,   ha,   ha,   ha   -­‐‑   wybuchnęli   śmiechem,   podrzucając   w   górę   haftowane  
poduszki,  a  hrabina  zaśpiewała:  
-­‐‑   Tak,   tak,   wszystko   -­‐‑   dobry   smak!   Wszystko   -­‐‑   dobry   gust!   Aby   raki   były  
dobre,   trzeba   troszkę   je   pomęczyć,   aby   indyk   był   dość   tłusty,   trzeba   troszkę   go  
podręczyć   czy   znacie   smak   mych   ust?   Kto   inny   smak   ma   niż   my,   z   tym   nigdy   nie  
będziemy  per  ty!  
-­‐‑  Ależ  -­‐‑  szepnąłem  -­‐‑  hrabino...  Groszek,  marchewka,  selery,  kalarepka.  
-­‐‑  Kalafior!  -­‐‑  dodał  baron,  krztusząc  się  podejrzanie.  
-­‐‑   Właśnie!   -­‐‑   rzekłem   w   zupełnym   pomieszaniu.   -­‐‑   Właśnie!...   Kalafior!...  
Kalafior...  post...  jarskie  jarzyny...  
-­‐‑   No   cóż,   ten   kalafior   -­‐‑   smakował?   Co?   -­‐‑   Dobre?   Co?   Spodziewam   się,   że  
zrozumiał  pan  na  koniec  smak  tego  kalafiora?  -­‐‑   cóż  to  za  ton!  Jaka  protekcjonalność,  
jakie  ledwie  widoczne  a  groźne,  pańskie  zniecierpliwienie  w  tym  tonie!  
Zacząłem  się  jąkać  -­‐‑   nie  wiedziałem,  co  odpowiedzieć  -­‐‑   jakże  tu  zaprzeczyć?  -­‐‑  
a   jak   potwierdzić?   -­‐‑   a   wtedy   (o,   nigdy   bym   nie   uwierzył,   że   ta   szlachetna,  
humanitarna  jednostka,  ten  brat  poeta,  potrafi  do  tego  stopnia  dać  odczuć,  że  łaska  
pańska   na   pstrym   koniu   jeździ!)   -­‐‑   Wtedy,   rozparłszy   się   na   fotelu   i   gładząc   cienką,  
długą   swą   nogę,   odziedziczoną   po   księżniczce   Pstryczyńskiej,   rzekł   do   pań   tonem,  
który  mię  dosłownie  unicestwił:  -­‐‑  Dophawdy  hhabino,  nie  wahto  zaphaszać  na  obiad  
indywidua,  któhych  smak  pozostaje  jeszcze  w  stadium  zupełnego  phymitywu!  
I  nie  zwracając  na  mnie  więcej  uwagi,  zaczęli  dowcipkować  pomiędzy  sobą  z  
kieliszkiem   w   dłoni,   w   ten   sposób,   że   stałem   się   nagle   quantite   negligeable   -­‐‑   o  
„Alice”   i   jej   chimerach,   o   „Gabie”   i   o   „Bubie”,   o   księżnej   „Mary”,   o   jakichś  
„Bażantach”,   o   tym,   że   ten   jest   niemożliwy,   a   owa   jest   impossible.   Opowiadali  
anegdoty  i  ploteczki  w  dwóch  słowach,  w  wyższym  języku,  za  pomocą  wyrażeń,  jak  
„oszalała”,   „fantastyczne”,   „niephawdopodobne”,   „ghoteska”,   a   nawet   stosując  
gęsto   przekleństwa   gminne   jak   „psiakhew”   i   „choleha”,   aż   zdawało   się,   że   tego  
rodzaju   rozmowa   jest   szczytem   możliwości   ludzkich,   a   ja   z   moim   Pięknem,  
człowieczeństwem   i   wszystkimi   tematami   myślącej   trzciny,   nie   wiadomo   jakim  
cudem   zniweczony   i   odsunięty   na   bok   jak   sprzęt   bezużyteczny   nie   miałem   z   czym  
ust   otworzyć.   Wypowiadali   też   w   paru   słowach   jakieś   zagadkowe   arystokratyczne  
dowcipy,   które   budziły   nadzwyczajną   wesołość,   lecz   z   których   ja   -­‐‑   nie   znając   ich  
rodowodu  -­‐‑  zaledwie  mogłem  z  przymusem  się  uśmiechać.  O,  Boże,  cóż  to  się  stało?!  
Co   to   za   nagła   a   tak   okrutna   przemiana!   Dlaczego   przy   zupie   z   dyni   inni,   a   teraz  
inni?   Czyż   to   z   nimi   rozsiewałem   w   najwyższej   harmonii   humanitarne   blaski  
niedawno   wszak   jeszcze   -­‐‑   jeszcze   przy   zupie   z   dyni?   Skąd   nagle   i   bez   żadnego  
widomego   powodu   -­‐‑   tyle   jakiegoś   fatalnego   pierwiastka,   tyle   obcości   i   mrozu,   tyle  
ironii   w   humorze,   tyle   niepojętej   skłonności   do   bolesnego   pośmiewiska   w   samym  
wyglądzie,   taki   dystans,   takie   oddalenie,   że   ani   przystąp!   Nie   umiałem   sobie  
wytłumaczyć  tej  metamorfozy  -­‐‑  a  słowa  markizy  o  „swoim  kółku”  przywiodły  mi  na  
myśl   te   wszystkie   okropne   gadki,   które   rozpowiadano   w   mym   mieszczańskim  
środowisku,  a  którym  nie  dawałem  wiary  -­‐‑  o  dwoistym  obliczu  i  o  wewnętrznym,  na  
cztery  spusty  zamkniętym  przed  niepowołanymi  oczyma,  życiu  arystokracji.  
Nie   mogąc   znieść   dłużej   własnego   milczenia   -­‐‑   które   z   każdą   chwilą   strącało  
mię   głębiej   w   przepaść   potworną   -­‐‑   rzekłem   na   koniec   do   hrabiny   ni   w   pięć,   ni   w  
dziewięć,  jak  nieaktualne  echo  przeszłości:  
-­‐‑   Przepraszam,   że   przeszkadzam...   Obiecała   mi   pani,   hrabino,   dedykować  
swoje  triolety:  „Gędzenia  mej  duszy”.  
-­‐‑  Że  jak?  -­‐‑  spytała,  nie  słysząc,  rozbawiona.  -­‐‑  Że  -­‐‑  co?  Pan  coś  mówi?  
-­‐‑   Przepraszam   najmocniej   -­‐‑   obiecała   mi   pani,   hrabino,   dedykować   utwór  
„Gędzenia  mej  duszy”.  
-­‐‑   A,   prawda,   prawda   -­‐‑   odrzekła   hrabina   z   roztargnieniem,   lecz   ze   zwykłą  
sobie   uprzejmością   (zwykłą   sobie?   Czy   inną?   Czy   nową   do   tyla,   że   policzek   mój,  
zaiste,   bez   mego   świadomego   współudziału   -­‐‑   nabrzmiał   krwią)   -­‐‑   i   wziąwszy   biało  
oprawny   tomik   ze   stoliczka,   nakreśliła   od   niechcenia   na   tytułowej   stronicy   kilka  
uprzejmych  słów  i  podpisała:  
Hrabina  Podłubaj  
 
-­‐‑   Ależ,   hrabino!   -­‐‑   zawołałem,   dotknięty   boleśnie,   widząc   tak   przekręcone  
historyczne  nazwisko  -­‐‑  Kotłubaj.  
-­‐‑   Cóż  za  roztargnienie!  -­‐‑   wykrzyknęła  hrabina  wśród  ogólnej  wesołości.  -­‐‑   Cóż  
za   roztargnienie!   -­‐‑   Mnie   jednak   nie   było   do   śmiechu.   -­‐‑   Tsss...   tsss...   omal   znów   nie  
zasyczałem.   Hrabina   śmiała   się   rozgłośnie   i   dumnie   -­‐‑   ale   jednocześnie   rasowa   jej  
nóżka   wykonywała   na   dywanie   w   sposób   niezmiernie   łechcący   i   nęcący  
najróżniejsze   esy-­‐‑floresy,   jakby   lubując   się   szczupłością   własnej   pęciny   -­‐‑   raz   w  
prawo,   raz   w   lewo,   lub   w   kółko;   baron,   przechylony   na   fotelu,   zdawał   się   właśnie  
przygotowywać   do   znakomitego   bom-­‐‑mot   -­‐‑   ale   typowe   dla   książąt   Pstryczyńskich  
małe  ucho  jego  mniejsze  jeszcze  było  niż  zazwyczaj,  podczas  gdy  palce  wsuwały  w  
wargi   jedno   winogrono.   Markiza   siedziała   z   właściwym   sobie   wykwintem   -­‐‑   ale   jej  
cienka,   długa   szyja   grande   dame’y   jakby   jeszcze   bardziej   się   wydłużyła   i   jakby   z  
lekka   zwiędłą   swoją   powierzchnią   zerkała   w   mą   stronę.   A   trzeba   dodać   szczegół  
nieobojętny,   że   na   dworze   deszcz,   niesiony   wiatrem,   wciąż   zacinał   w   szyby,   jak  
cienkim  bacikiem.  
Być   może   zbytnio   wziąłem   do   serca   piorunującą   a   niezasłużoną   mą  
degrengoladę   -­‐‑   być   może   też   pod   jej   wpływem   uległem   tej   manii   prześladowczej  
osobnika   z   niższej   sfery,   dopuszczonego   do   towarzystwa,   a   także   pewne  
przypadkowe  związki,  pewne,  powiedzmy,  analogie  podnieciły  mą  wrażliwość  -­‐‑   nie  
chcę   przeczyć,   być   może...   lecz   nagle   powiało   od   nich   ku   mnie   czymś   zgoła  
nadzwyczajnym!  I  nie  zaprzeczam,  że  wytworność,  subtelność,  grzeczność,  elegancja  
w   dalszym   ciągu   były   wytworne,   subtelne,   eleganckie   i   grzeczne,   jak   nie   można  
więcej,  bez  wątpienia  -­‐‑  ale  zarazem  i  nie  wiadomo  czemu  tak  dusicielskie,  że  skłonny  
byłem   przypuszczać,   iż   wszystkie   te   świetne   i   humanitarne   zalety   powściekały   się,  
jakby  je  giez  ukąsił!  Co  więcej,  zdało  mi  się  nagle  (był  to  niezaprzeczenie  efekt  nóżki,  
uszka   i   szyi),   że   nie   patrząc,   z   wielkopańska   ignorując,   widzą   jednak   moje  
pomieszanie   i   nie   mogą   się   nim   nacieszyć!   A   zarazem   tknęło   mnie   podejrzenie,   że  
Podłubaj...  Podłubaj  niekoniecznie  było  tylko  lapsusem  linguae,  że,  słowem,  jeśli  się  
jasno  wyrażam,  Podłubaj,  czyli  podłubaj!  Podłubać?  Podłubać  w  hrabinie?  Tak,  tak,  
błyszczące   noski   lakierków   jeszcze   utwierdziły   mię   w   tym   przerażającym  
przekonaniu!  -­‐‑  zdaje  się,  że  wciąż  jeszcze  pękali  po  cichu  z  tego,  że  ja  nie  uchwyciłem  
smaku   kalafiora   -­‐‑   że   dla   mnie   ten   kalafior   był   zwykłą   jarzyną   -­‐‑   że   dałem   dowód  
świętej   prostoduszności   i   godnej   pożałowania   mieszczańskości,   nie   rozkoszując   się  
jak  należy  kalafiorem  -­‐‑  pękali  z  tego  po  cichu,  a  gotowali  się  pęknąć  głośno,  byle  bym  
tylko   dał   wyraz   miotającym   mną   wzruszeniom.   Tak,   tak   -­‐‑   ignorowali,   nie  
dostrzegali,  a  zarazem  ubocznie,  poszczególnymi  arystokratycznymi  częściami  ciała,  
nóżką,  uchem,  szyjką  prowokowali  i  kusili  do  zerwania  pieczęci  sekretu.  
Nie  potrzebuję  chyba  dodawać,  jak  wstrząsnęło  to  ciche  kuszenie,  ten  utajony,  
niezdrowy   flirt   wszystkim,   co   było   we   mnie   z   myślącej   trzciny.   Wspomniałem  
niejasno   „sekret”   arystokracji,   ten   sekret   smaku,   tę   tajemnicę,   której   nikt   nie  
posiędzie,  kto  nie  jest  wybrańcem,  choćby,  jak  mówi  Schopenhauer,  znał  na  pamięć  
300  reguł  savoir  vivre’u.  
A   jeśli   nawet   olśniła   mię   przez   chwilę   nadzieja,   że   poznawszy   sekret   ten  
zostanę  dopuszczony  do  ich  kółka  i  będę  tak  grassejował,  tak  mówił  „fantastyczny”  i  
„oszalała”   jak   oni,   to   przecież,   pomijając   inne   względy,   strach   i   obawa   przed   -­‐‑  
czemuż   nie   powiedzieć   otwarcie   -­‐‑   przed   tym,   aby   mnie   nie   wypoliczkowano,  
sparaliżowały   zupełnie   palącą   żądzę   wiedzy.   Z   arystokracją   nigdy   nie   jest   się  
pewnym,   z   arystokracją   trzeba   ostrożniej   niż   z   oswojonym   lampartem.   Ktoś   z  
mieszczaństwa,   zapytany   raz   przez   księżnę   X.,   jak   jego   matka   jest   z   domu,  
rozzuchwalony  pozorną  swobodą,  jaka  w  owym  salonie  panowała,  i  tolerancją,  jakiej  
doznały  poprzednie  jego  dwa  dowcipy,  sądząc,  że  może  sobie  na  wszystko  pozwolić,  
odpowiedział:  
-­‐‑   Za  przeproszeniem,  Piędzik!  -­‐‑   i  za  to  „za  przeproszeniem”  (które  okazało  się  
wulgarne)  został  natychmiast  wyrzucony  za  drzwi.  
-­‐‑  Filip  -­‐‑  myślałem  ostrożnie  
-­‐‑  wszak  Filip  zaprzysiągł!...  
Kucharz  jest  przecież  kucharzem!  Kucharz  -­‐‑   kucharzem,  kalafior  -­‐‑   kalafiorem,  
a  hrabina  -­‐‑  hrabiną  i  o  tym  ostatnim  nie  życzyłbym  nikomu  zapomnieć!  Tak,  hrabina  
jest   hrabiną,   baron   -­‐‑   baronem,   a   porywy   wichru   i   wstrętna   szaruga   za   oknami   -­‐‑  
wichrem   i   szarugą,   a   dziecinne   rączki   w   ciemnościach   i   posiniaczony   ojcowskim  
rzemieniem  grzbiet  pod  siekącą  falą  dżdżu  -­‐‑   dziecinnymi  rączkami  i  posiniaczonym  
grzbietem,   niczym   innym...   a   hrabina   jest   bez   wątpienia   -­‐‑   hrabiną.   Hrabina   jest  
hrabiną  i  oby  nie  dała  po  nosie!  
Widząc,  że  trwam  w  zupełnej,  paralitycznej  nieledwie  bierności,  zaczęli,  niby  
to   niepostrzeżenie,   coraz   bliżej   koło   mnie   krążyć,   coraz   wyraźniej   mnie   zaczepiać   i  
coraz   jawniej   zdradzać   chętkę   mopsowania.   -­‐‑   Patrzcie   no   na   tę   przerażoną   minę!   -­‐‑  
zawołała   znienacka   hrabina   i   jęli   przekpiwać,   że   na   pewno   muszę   być   szalenie  
„zgohszony”   i   „przehażony”,   gdyż   w   mojej   sferze   bez   wątpienia   nikt   tak   nie  
„bhedzi”   i   nie   dokazuje,   że   panują   tam   bez   porównania   lepsze   i   nie   tak   dzikie  
maniery   jak   u   nich,   w   arystokracji.   Udając   lęk   przed   moją   surowością   -­‐‑   zaczęli   się  
wzajem   żartobliwie   napominać   i   strofować,   niby   że   nade   wszystko   zależy   im   na  
mojej  opinii.  
-­‐‑  Nie  gadaj  pan  głupstw!  Jest  pan  okropny!  -­‐‑  zawołała  hrabina  (choć  baron  nie  
był  przecież  okropny;  nie  było  w  nim  żadnej  okropności,  oprócz  tego  małego  ucha,  
którego  nie  bez  zadowolenia  dotykał  końcami  cienkich,  kościstych  palców).  
-­‐‑   Zachowywać   mi   się   przyzwoicie!   -­‐‑   zakrzyknął   baron   (hrabina   z   markizą  
zachowywały  się  zupełnie  przyzwoicie).  
-­‐‑   Nie  bredzić  -­‐‑   nie  rozwalać  się  na  kanapie  -­‐‑   nie  fajtać  i  nie  wyjeżdżać  nogami  
na  stół!  (Broń  Boże!  Hrabina  bynajmniej  nie  miała  tego  zamiaru).  Obrażacie  uczucia  
tego   nieszczęśliwca!   Nosek   pani,   hrabino,   jest   już   doprawdy   zbyt   rasowy!   Miejże  
pani  litości!  (Nad  kim  -­‐‑  pytam  -­‐‑  hrabina  miała  litować  się  z  powodu  noska?)  Markiza,  
milcząc,  roniła  łzy  uciechy.  To  jednak,  że  jak  struś  chowałem  głowę  w  piasek,  coraz  
bardziej   ich   podniecało   -­‐‑   wyglądali,   jakby   wyzbyli   się   resztek   ostrożności   -­‐‑   jakby  
chcieli   koniecznie,   abym   zrozumiał   -­‐‑   i   nie   mogąc   wytrzymać   coraz   przejrzystsze  
robili   aluzje.   Aluzje?   Do   czego?   Ach,   naturalnie   wciąż   do   tego   samego,   a   coraz  
wyraźniej,  coraz  bliżej  i  bliżej  kołowali,  coraz  bezczelniej...  
-­‐‑   Czy  wolno  zapalić?  -­‐‑   zapytał  baron  z  afektacją,  wyjmując  złotą  papierośnicę.  
(Czy   wolno   zapalić?!   Zupełnie,   jakby   nie   wiedział,   że   na   dworze   wilgoć   i   deszcz,   i  
mroźny,   okropny   wiatr   mogą   lada   chwila   przyprawić   o   skostnienie   z   zimna.   Czy  
wolno  zapalić?!)  
-­‐‑   Słyszycie,   jak   deszcz   siecze?   -­‐‑   zasepleniła   naiwnie   markiza.   (Siecze?  
Zapewne,  że  siecze!  Musiał  tam  doskonale  posiekać).  -­‐‑   Ach,  słuchajcie  tego  puk-­‐‑puk  
pojedynczych   kropelek,   słuchajcie   tego   puk,   puk,   puk,   puk,   posłuchajcie,  
posłuchajcie-­‐‑że,  ja  was  proszę,  tych  kropelek!  
-­‐‑  Ach,  jaka  okropna  szaruga,  jaki  straszny  wiatr  -­‐‑  zawołała  hrabina.  -­‐‑  Ach,  ach,  
ach  -­‐‑  ha,  ha,  ha  -­‐‑  jaka  straszna  zawierucha!  Aż  przykro  patrzeć!  Na  sam  widok  śmiać  
mi  się  chce  i  dostaję  gęsiej  skórki!  
-­‐‑   Ha,   ha,   ha   -­‐‑   zawtórował   baron   -­‐‑   patrzcie,   jak   wspaniale   wszystko   ocieka!  
Patrzcie  na  rozmaitość  arabesek,  które  kreśli  woda!  Patrzcie,  jak  to  błotko  doskonale  
się   ciągnie,   jak   tłusto   oblepia,   jak   ono   się   maże,   zupełnie   sos   Cumberland,   i   jak   ten  
deszczyk   ćwiczy,   ćwiczy   -­‐‑   doskonale   ćwiczy,   a   ten   wiaterek   kąsa,   kąsa   -­‐‑   jak   on  
rumieni,  jak  on  szczypie,  jak  on  doskonale  kruszy!  Aż  ślinka  do  ust  idzie,  daję  słowo!  
-­‐‑  Dophawdy,  bahdzo  smaczne,  bahdzo,  bahdzo  smakowite!  
-­‐‑  Ogromnie  gustowne!  
-­‐‑  Zupełnie  jak  cotelette  de  volaille!  
-­‐‑  Albo  jak  fhicasseeala  
Heine!  
-­‐‑  Albo  jak  haki  w  pothawce!  
A   w   ślad   za   tymi   bons   mots,   rzuconymi   ze   swobodą,   na   jaką   tylko   rodowa  
arystokracja   się   zdobędzie,   nastąpiły   ruchy   i   gesty,   które...   których   znaczenia  
chciałbym,   wtulony   w   krzesło,   w   zupełnym   bezruchu,   o,   chciałbym   nie   rozumieć.  
Nie   mówię   już   o   tym,   że   ucho,   nosek,   szyja,   stópka   dochodziły   do   zapamiętania   i  
frenezji  -­‐‑  ale  ponadto  baron,  zaciągnąwszy  się  głęboko  dymem  papierosa,  puszczał  w  
powietrze   małe,   błękitne   kółka.   Żebyż   chociaż   jedno,   chociaż   dwa,   na   Boga!   Ale  
puszczał   i   puszczał,   jedno   za   drugim,   złożywszy   usta   w   ryjek,   a   hrabina   z   markizą  
biły  oklaski!  A  każde  kółko  wzbijało  się  w  górę  i  rozpływało  wolno,  w  melodyjnych  
skrętach!   Biała,   długa,   wężowa   dłoń   hrabiny   spoczywała   podczas   tego   na  
wzorzystym  atłasie  fotela  -­‐‑   nerwowa  jej  pęcina  kręciła  się  pod  stołem,  zła,  jak  żmija,  
czarna,   kąśliwa.   Zrobiło   mi   się   niezupełnie   wyraźnie.   Nie   dosyć   na   tym   -­‐‑  
przysięgam,  że  nie  przesadzam!  -­‐‑   baron  posunął  się  tak  daleko  w  swej  efronterii,  że  
uniósłszy   górną   wargę,   dobył   z   kieszeni   wykałaczką   i   zaczął   nią   dłubać   w   zębach,  
tak,  w  zębach  -­‐‑  bogatych,  zepsutych,  gęsto  przetykanych  złotem!  
Osłupiały,   w   zupełnej   niewiedzy,   co   począć   i   gdzie   uciekać,   zwróciłem   się  
błagalnie   do   markizy,   która   najwięcej   jeszcze   okazała   mi   dobroci,   a   przy   stole  
biesiadnym   tak   wzruszająco   wielbiła   Litość   i   dzieci   chore   na   angielską   chorobę   -­‐‑   i  
jąłem  mówić  coś  o  litości,  nieledwie  -­‐‑   błagać  o  litość.  -­‐‑   Pani  -­‐‑   rzekłem  -­‐‑   która  takim  
poświęceniem  darzyłaś  nieszczęśliwe  dzieci!  Pani!  -­‐‑   Na  miłość  Boską!  Czy  wiecie,  co  
mi  odpowiedziała?  Spojrzała  na  mnie  zdziwiona,  wyblakłymi  źrenicami  -­‐‑   otarła  łzy,  
wywołane  nadmierną  wesołością,  po  czym,  jakby  przypominając  sobie,  rzekła:  
-­‐‑   A,   pan   mówi   o   moich   małych   anglikach?...   A   tak,   w   samej   rzeczy,   gdy  
spojrzeć,   jak   one   się   niezdarnie   ruszają   na   tych   powykręcanych   nożynach,   jak   się  
grzebią  i  przewracają,  to  człowiek  czuje  się  jeszcze  jary!  
Stary,   ale   jary!   Dawnymi   czasy   jeździłam   konnno,   w   czarnej   amazonce   i  
lśniących   botfortach,   na   angielskich   folblutach,   a   teraz   helas,   les   beaux   temps   sont  
passes   -­‐‑   teraz   kiedy   już   nie   mogę,   bo   jestem   stara,   to   jeżdżę   sobie   wesoło   na   moich  
małych,   powykręcanych   anglikach!   I   nagle   ręką   sięgnęła   w   dół,   a   ja   odskoczyłem,  
gdyż   przysięgam,   chciała   mi   pokazać   swoją   starą,   ale   prostą,   zdrową,   jarą   jeszcze  
nogę!  
-­‐‑   Chryste   Panie!   -­‐‑   zawołałem   ledwie   żywy.   -­‐‑   Ależ   Miłość,   Litość,   Piękno,  
więźniowie,  kaleki,  emerytowane  wynędzniałe  nauczycielki...  
-­‐‑   Ależ   pamiętamy   o   nich,   pamiętamy!   -­‐‑   rzekła   ze   śmiechem   hrabina,   aż   mię  
ciarki  przeszły.  
-­‐‑  Te  kochane  biedne  nauczycielki.  
-­‐‑  Pamiętamy!  -­‐‑  uspokajała  mnie  stara  markiza.  
-­‐‑  Pamiętamy!  -­‐‑  powtórzył  baron  de  Apfelbaum  -­‐‑  pamiętamy!  
-­‐‑  aż  zdrętwiałem  ze  strachu.  -­‐‑  Ci  dhodzy,  poczciwi  więźniowie!  
Nie   patrzyli   na   mnie   -­‐‑   patrzyli   gdzieś   w   sufit,   zadzierając   głowy,   jakby   to  
jedno  mogło  zahamować  gwałtowne  skurcze  mięśni  policzkowych.  Ha!  Nie  miałem  
już   żadnych   wątpliwości,   na   koniec   zrozumiałem,   gdzie   jestem,   i   ogarnęło   mnie  
niepowstrzymane   drżenie   dolnej   szczęki.   A   deszcz   ciągle   zacinał   w   szyby,   jak  
cienkim  bacikiem.  
-­‐‑  Ależ  Bóg,  Bóg  istnieje!  -­‐‑  wyjąkałem  w  końcu,  ostatkiem  sił,  szukając  na  gwałt  
jakiejś  ostoi  -­‐‑   Bóg  istnieje  -­‐‑   dodałem  ciszej  -­‐‑   gdyż  imię  Boskie  rozległo  się  tak  nie  ~a  
propos,   że   nastąpiło   milczenie   i   na   twarzach   ukazały   się   wszelkie   złowróżbne  
oznaki,  zwiastujące  popełniony  nietakt  -­‐‑  i  czekałem  tylko,  kiedy  ukażą  mi  drzwi!  
-­‐‑   A   tak   -­‐‑   odparł   po   chwili   baron   de   Apfelbaum,   druzgocąc   mię   w   proch  
nieporównanym  taktem.  -­‐‑  Bug?  -­‐‑  Bug  istnieje  -­‐‑  i  wpada  do  Wisły!  
Kto   zdobyłby   się   na   replikę?   Kto   nie   zapomniałby,   jak   to   mówią,   języka   w  
gębie?  Zamilkłem  -­‐‑   a  markiza  zasiadła  do  fortepianu  i  baron  z  hrabiną  puścili  się  w  
pląs   -­‐‑   a   z   każdego   ich   ruchu   tyle   wypływało   smaku,   gustu,   elegancji,   że   -­‐‑   ha!   -­‐‑  
chciałem   uciekać,   lecz   jakże   tu   oddalić   się   bez   pożegnania?   A   jak   się   żegnać,   gdy  
tańczą?   Patrzyłem   tedy   z   kąta   i   zaiste   -­‐‑   nigdy,   nigdy   nie   śniło   mi   się   o   tak  
ostatecznym  bezwstydzie,  o  tak  miedzianych  czołach!  Nie  mogę  zadawać  gwałtu  mej  
naturze   opisując   co   się   działo   -­‐‑   nie,   nikt   tego   nie   może   wymagać   ode   mnie.   Dość  
będzie,   jeśli   powiem,   że   kiedy   hrabina   wysuwała   nóżkę,   baron   cofał   swoją,   wiele,  
wiele  razy  -­‐‑  i  to  z  minami  skończenie  układnymi,  z  wyrazem  twarzy  takim,  jakby  ten  
taniec   był   sobie   ot   zwykłym   tango   Milonga   -­‐‑   a   markiza   na   fortepianie   wyprawiała  
pasaże,  arpegia  i  tryle!  Lecz  ja  już  wiedziałem,  co  to  jest  -­‐‑   przemocą  wtłoczyli  mi  w  
duszę  -­‐‑  taniec  kannibalów!  
Taniec   kannibalów!   -­‐‑   ze   smakiem,   z   gustem   i   z   elegancją   -­‐‑   i   szukałem   tylko  
bożka,   murzyńskiego   potwora   o   kwadratowej   czaszce,   wywiniętych   wargach,  
okrągłych   policzkach,   rozpłaszczonym   nosie,   patronującego   gdzieś   z   góry  
bachanaliom.  I,  zwróciwszy  wzrok  w  stronę  okna,  ujrzałem  za  szybą  coś  właśnie  w  
tym   rodzaju   -­‐‑   okrągłą   dziecinną   buzię,   z   rozpłaszczonym   nosem,   z   podniesionymi  
brwiami,   z   odstającymi   uszami,   wychudłą   i   rozgorączkowaną,   a   zapatrzoną   z   tak  
kosmicznym  idiotyzmem  murzyńskiej  boskości,  z  tak  zaświatowym  zachwytem  -­‐‑   że  
w  ciągu  następnej  godziny  (albo  dwóch)  jak  zahipnotyzowany  nie  odrywałem  oczu  
od  guzików  mej  kamizelki.  
A  kiedy  nareszcie  o  świcie  wymknąłem  się  po  oślizgłych  schodach  podjazdu,  
w   szarzejącą   pluchę,   spostrzegłem   pod   oknem,   w   klombie   zeschniętych   irysów  
leżące  ciało.  -­‐‑  Był  to,  rzecz  prosta,  trup,  trup  ośmioletniego  chłopczyka,  włosy  płowe,  
nos   okrągły,   boso,   wychudzony,   do   tego   stopnia,   że   można   by   rzec   -­‐‑   doszczętnie  
pożarty  -­‐‑   zaledwie  tu  i  ówdzie  pod  brudną  skórą  pozostał  kawałeczek  mięsa.  Ha,  a  
więc   nieszczęsny   Bolek   Kalafior   aż   tutaj   zawędrował,   skuszony   jasnością   okien   z  
daleka   widocznych   na   rozmokłym   polu.   A   kiedy   wybiegałem   z   bramy,   wyłonił   się  
nagle   skądsiś   kucharz   Filip,   biały,   w   okrągłej   czapeczce,   z   rudawym   zarostem   i  
kosym  wejrzeniem,  chudy  i  wykwintny,  tym  wykwintem  mistrza  sztuki  kulinarnej,  
który  naprzód  zarzyna  kury,  ażeby  potem  podać  je  do  stołu  w  potrawce  -­‐‑  i  łasząc  się,  
kłaniając,   merdając   ogonem,   rzekł   służalczo:   -­‐‑   mam   nadzieję,   że   Jaśnie   Panu  
smakowało  z  postem!  
 
Dziewictwo    

Nic   sztuczniejszego   nad   opisy   młodych   dziewcząt   i   wyszukane   porównania,  


jakie   tworzy   się   przy   tej   okazji.   Usta   jak   wiśnie,   piersi   -­‐‑   różyczki,   o,   gdybyż  
wystarczyło  kupić  w  sklepie  trochę  owoców  i  kwiatów!  
I  gdyby  usta  rzeczywiście  miały  smak  dojrzałej  wiśni,  któż  miałby  odwagę  się  
kochać?   Kogóż   skusiłby   karmelek   -­‐‑   dosłownie   słodki   pocałunek?   -­‐‑   Ale   cyt,   dosyć,  
tajemnica,   tabu,   nie   mówmy   za   dużo   o   ustach.   -­‐‑   Łokieć   Alicji,   widziany   przez  
pryzmat   uczucia,   był   to   raz   biały,   gładki   dziewiczy   szpic,   spływający   w   cieplejsze  
tony   ramienia,   to   znów,   przy   biernie   opuszczonej   ręce,   okrągły,   słodki   dołek,   cichy  
zakątek,  boczna  kaplica  jej  ciała.  Poza  tym  Alicja  podobna  była  do  każdej  innej  córki  
emerytowanego  majora,  wychowanej  przez  kochającą  matkę  w  podmiejskim  cottage.  
Jak  inne  -­‐‑  gładziła  czasem  łokieć,  zamyślona,  jak  inne  -­‐‑  nauczyła  się  wcześnie  grzebać  
nóżką  w  piasku...  
Lecz  mniejsza  z  tym...  
Życie  dorastających  dziewcząt  nie  da  się  porównać  ani  z  życiem  inżyniera  czy  
adwokata,   ani   też   z   życiem   gospodyni,   żony   i   matki.   Weźmy   chociażby   tęsknotę   i  
szmer  krwi,  nieustający,  jak  tykanie  zegarka.  Gdzieś  już  wypowiedziano  tę  myśl,  że  
nie   ma   nic   dziwniejszego   nad   -­‐‑   być   ponętnym.   Niełatwo   ustrzec   istotę,   której   racją  
bytu   -­‐‑   nęcić.   Alicja   jednak   strzeżona   była   dobrze   przez   kanarka   Fifi,   przez   matkę  
majorową   i   przez   pinczerka   Bibi,   którego   prowadziła   na   smyczy   podczas  
popołudniowego   spaceru.   Ciekawa   była   zmowa   tych   zwierząt   pokojowych   ku  
ochronie   Alicji.   Bibi   -­‐‑   śpiewał   kanarek   -­‐‑   Bibi   piesku,   strzeż   dobrze   naszej   panienki.  
Służ  na  dwóch  łapkach!  Służ  na  dwóch  łapkach!  -­‐‑   odpędzając  złe  myśli.  Uważaj  na  
parasolkę,  ona  taka  leniwa,  niech  dobrze  chroni  od  słońca  naszą  kochaną  panienkę!  
Jednego  pogodnego  sierpniowego  wieczoru,  o  zachodzie,  Alicja  przechadzała  
się   po   alejce   ogródka,   zabawiając   się   drążeniem   w   żwirze   małych,   okrągłych  
otworów   końcem   parasolki.   Ogródek   niewielki,   lecz   miły,   okolony   był   murem  
spowitym   w   pnące   różyczki;   jakiś   włóczęga,   wylegujący   się   na   murze   w   słońcu,  
odłupał   kawał   cegły   i   cisnął   w   Alicję.   Uderzona   w   łopatkę   zachwiała   się,   omal   nie  
upadła   -­‐‑   i   już   miała   krzyczeć,   gdy   spostrzegła,   że   prześladowca   nie   zdradza   ani  
gniewu,  ani  zadowolenia,  a  tylko  drugim  kawałkiem  cegły  nowy  cios  zadaje  w  plecy.  
Twarz  brutala  wyrażała  jedynie  lenistwo  popołudniowej  sjesty,  obojętność  i  cynizm,  
Alicja   przeto   uśmiechnęła   się   lekko   do   niego   ustami   drżącymi   z   bólu,   po   czym  
włóczęga  zsunął  się  z  muru  i  zniknął  -­‐‑  ona  zaś  wróciła  do  domu,  powtarzając:  
-­‐‑  Uśmiechnęłam  się...  
-­‐‑  Alicjo!  Alicjo!  -­‐‑  zawołała  pani  S.,  jej  matka  -­‐‑  podwieczorek,  Alicjo!  
-­‐‑  Idę,  mamo  -­‐‑  odparła  Alicja.  
-­‐‑  Dlaczego  tak  chlipiesz,  moje  dziecko?  Któż  widział  pić  tak  herbatę?  
-­‐‑  To  dlatego,  mamo,  że  bardzo  gorąca  -­‐‑  odpowiedziała  Alicja.  
-­‐‑  Ależ,  Alicjo,  nie  jedzże  tego  kawałka  chleba,  który  upadł  na  podłogę.  
-­‐‑  To  przez  oszczędność,  mamo.  
-­‐‑   Spójrz,   jak   Bibi   służy   i   dopomina   się   o   swój   chlebek   z   masłem.   Wstydź   się  
być   egoistką,   moje   dziecko   -­‐‑   o,   o,   dlaczego   przydeptałaś   nogę   psinie?   Jakiż   to   giez  
ugryzł  cię  dzisiaj?  Co  ci  się  stało?  
-­‐‑  Ach,  jestem  taka  roztargniona  -­‐‑  powiedziała  marząco  Alicja.  
-­‐‑   Mamo,  dlaczego  mężczyźni  chodzą  w  spodniach,  przecież  i  my  mamy  nogi?  
A   dlaczego,   mamo,   mężczyźni   mają   krótkie   włosy?   Czy   mężczyźni   strzygą   się  
dlatego,  że...  że...  muszą,  czy  dlatego,  że  chcą?  
-­‐‑  Nie  byłoby  im  do  twarzy  z  długimi  włosami,  Alicjo.  
-­‐‑  A  dlaczego,  mamo,  mężczyźni  chcą,  żeby  im  było  do  twarzy?  
Mówiąc   to   chowała   ukradkiem   w   rękawie   srebrną   łyżeczkę,   którą   piła  
herbatę.  -­‐‑  Dlaczego?  
-­‐‑   mówiła   pani   S.   -­‐‑   A   dlaczego   ty   fryzujesz   sobie   loczki?   Ażeby   świat   był  
piękniejszy   i   żeby   słonko   nie   żałowało   ludziom   swoich   promieni.   -­‐‑   Lecz   Alicja   już  
wstała  i  wyszła  do  ogrodu.  Wyciągnęła  łyżeczkę  z  rękawa  i  czas  jakiś  patrzyła  na  nią  
niezdecydowana.  -­‐‑   Ukradłam  ją  -­‐‑   szepnęła  zdumiona  -­‐‑   ukradłam!  Ale  co  teraz  z  nią  
pocznę?   -­‐‑   I   wreszcie   zakopała   ją   pod   drzewem.   Ach,   gdyby   Alicji   nie   uderzono  
kamieniem,   nigdy   nie   ukradłaby   łyżeczki.   Kobiety   nie   lubią   może   ostateczności   w  
życiu   zewnętrznym   -­‐‑   ale   wewnętrznie   każdą   sytuację   potrafią   wyczerpać   do   dna,  
jeżeli  chcą.  
Tymczasem  major  S.,  tęgi,  zażywny  mężczyzna  ukazał  się  w  drzwiach  domu,  
wołając:  -­‐‑  Alicjo!  Jutro  przyjeżdża  twój  narzeczony,  który  wrócił  z  podróży  do  Chin!  
Zaręczyny   Alicji   odbyły   się   przed   czterema   laty,   gdy   była   jeszcze   w  
siedemnastej  wiośnie.  
-­‐‑   Czy   pani   -­‐‑   pytał   niewyraźnie   młody   człowiek   -­‐‑   czy   pozwoli   pani,   ażeby   ta  
rączka  -­‐‑   była  moją?  -­‐‑   Jak  to?  -­‐‑   zapytała.  -­‐‑   Proszę  o  rękę  pani,  Alicjo  -­‐‑   wyjąkał  młody  
amant.   -­‐‑   Wszak   nie   chce   pan   chyba,   abym   ucięła   sobie   rączkę   -­‐‑   rzekła   naiwna  
dziewczyna,   oblewając   się   jednak   rumieńcem.   -­‐‑   Więc   nie   chcesz   być   moją  
narzeczoną?  -­‐‑   Owszem  -­‐‑   odparła  -­‐‑   lecz  pod  warunkiem,  że  dasz  mi  słowo,  iż  nigdy  
nie  będziesz  nagabywał  mię  o  żaden  z  mych  członków,  to  nie  ma  sensu!  
-­‐‑   Cudowne!  -­‐‑   wykrzyknął.  -­‐‑   Pani  sama  nie  wie,  jak  jesteś  urocza.  Upajające!  -­‐‑   I  
cały   wieczór   spędził,   błądząc   po   ulicach   i   powtarzając:   -­‐‑   Ona   to   zrozumiała  
dosłownie,   ona   myślała,   że   ja...   pragnę   wziąć   jej   rękę,   jak   się   bierze   kawałek   tortu.  
Chciałoby  się  paść  na  kolana!  
Bez   kwestii   był   on   bardzo   przystojnym   młodzieńcem,   miał   białą   cerę   i  
kontrastowe   czerwone   wargi,   zaś   duch   jego   w   niczym   nie   ustępował   fizycznej  
urodzie.  Jakże  bogaty  i  urozmaicony  jest  duch  ludzki!  
Jedni  budują  swą  moralność  na  prawości,  inni  na  dobroci  serca,  a  u  Pawła  alfą  
i   omegą,   fundamentem   i   szczytem   była   dziewiczość.   Ona   to   stanowiła   zasadę   jego  
duszy   i   koło   niej   owijały   się   wszystkie   jego   wyższe   instynkty.   Chateaubriand  
również   uważał   dziewiczość   za   coś   doskonałego   i   wzdychał   do   niej,   mówiąc:  
„Widzimy  więc,  że  dziewictwo,  które  wznosi  się  od  najniższego  członka  w  łańcuchu  
jestestw,  rozciąga  się  wzwyż  do  człowieka,  od  człowieka  do  aniołów,  a  od  aniołów  
do   Boga,   u   którego   gubi   się.   Bóg   sam   jest   wielkim   samotnikiem   we   wszechświecie,  
wiekuistym  młodzianem  światów”.  
Jeśli   Paweł   pokochał   Alicję,   to   dlatego,   iż   łokieć,   rączki,   nóżki   bardziej   były  
dziewicze,   niż   się   zazwyczaj   spotyka,   może   z   natury,   a   może   skutkiem   troskliwej  
pieczy  rodziców;  i  że  wydała  mu  się  dziewiczością  samą.  
-­‐‑   Dziewica  -­‐‑   myślał.  -­‐‑   Ona  -­‐‑   nic  nie  rozumie.  Bocian.  Nie,  to  zbyt  piękne,  by  o  
tym  myśleć,  chyba  -­‐‑  na  kolanach.  
A  przechodząc  koło  rzeźni  miejskiej,  dodał:  -­‐‑   Może  ona  sądzi,  że  także  i  małe,  
gotowe   cielęta   przynosi   bocian?...   Pieczeń   cielęcą   prosto   na   stół   mamy?...   Ba,   to  
wzniosłe!  Jak  jej  nie  kochać?  
Jakże   nie   wielbić   Stwórcy?!   Niepojęte!   Jakże   cudowna   jest   natura,   że   coś  
takiego,  jak  dziewictwo,  w  ogóle  dopuszczalne  jest  na  tym  padole  łez.  Dziewictwo  -­‐‑  a  
zatem   osobna   kategoria   istot   zamkniętych,   izolowanych,   nieświadomych,  
odgrodzonych  cieniutką  ścianką.  
Drżą  w  trwożnym  oczekiwaniu,  oddychają  głęboko,  ocierają  się,  nie  wnikając  
-­‐‑   odrębne   od   tego   co   je   otacza,   zamknięte   na   klucz   przed   sprośnością,  
zapieczętowane  i  nie  jest  to  li  tylko  frazes,  retoryka,  lecz  pieczęć  prawdziwa,  równie  
dobra   jak   i   każda   inna.   Oszałamiające   połączenie   fizyki   i   metafizyki,   abstraktu   i  
konkretu  -­‐‑   z  drobnego  czysto  cielesnego  szczegółu  wypływa  całe  morze  idealizmu  i  
cudów,  rażąco  sprzecznych  ze  smutną  naszą  rzeczywistością.  
Jedząc  pieczeń  cielęcą  nie  wie  o  niczym,  nie  domyśla  się  niczego,  je  niewinnie,  
i   tak   samo   -­‐‑   w   każdej   rzeczy,   od   rana   do   wieczora.   Kiedyż   to   powiedziała   zamiast  
pająk   -­‐‑   pajączek,   pajączek   zjada   muszki?   O   cudzie!   Niewinna   i   w   salonie   i   w  
jadalnym   i   w   panieńskim   pokoiku   za   białą   firanką   i   w   klo...   cicho!   Straszna   myśl!   -­‐‑  
Zacisnął   szczęki,   a   twarz   cała   drgała   nerwowo.   -­‐‑   Nie,   nie   -­‐‑   szeptał.   -­‐‑   Ona   tego   w  
ogóle  nie  robi,  ona  tego  nie  zna,  inaczej  nie  byłoby  chyba  Boga  w  niebiosach.  -­‐‑   Lecz  
czuł,  że  kłamie.  -­‐‑   A  w  każdym  razie  to  się  odbywa  poza  nią,  ona  wówczas  duchem  
jest  nieobecna,  niejako  -­‐‑  machinalnie...  
-­‐‑  Tak,  ale  bądź  co  bądź  -­‐‑  co  za  myśl  okropna!  
Ach!  A  ja?  Ja,  który  o  tym  myślę,  który  mogę  o  czymś  takim  myśleć,  który  nie  
głuchnę   i   ślepnę   w   obliczu   tej   okropności,   lecz   przyglądam   się   mentalnie.   Co   za  
podłość!  To  nie  jej  wina,  że  na  nią  to  spadło,  lecz  moja,  żem  zepsuty  i  brudny  i  nie  
umiem  duchowo  przemilczać.  Czyliż  nie  jestem  winien  ze  swej  strony  jej  dziewictwu  
trochę   nieświadomości?   Tak   -­‐‑   by   godnie   ukochać   dziewicę,   trzeba   samemu   być  
dziewiczym  i  nieświadomym,  inaczej  nic  z  naszej  sielanki.  
Więc   pragnę   być   dziewiczym,   lecz   jak   tego   dokazać?   Nie   jestem   dziewicą.  
Mógłbym   wprawdzie   jak   ksiądz   lub   mnich   otoczyć   się   czernią,   postem   i   sutanną,  
zachować   wstrzemięźliwość   płciową,   ale   cóż   mi   po   tym?   Czyż   mnich,   czyż   ksiądz  
jest   dziewiczy?   Nie,   po   stokroć,   gdzie   indziej   leży   sekret   męskiego   dziewictwa.  
Przede  wszystkim  szczelnie  zamknąć  oczy,  a  po  wtóre  zdać  się  na  instynkt.  Czuję,  że  
instynkt   wskaże   mi   drogę.   Tak,   jak   wyczuwam   instynktem,   choć   nie   umiałbym  
powiedzieć  czemu,  że  uszy  jej  bardziej  dziewicze  niż  nos,  a  bardziej  jeszcze  niż  uszy  
-­‐‑   łagodny  spadek  bark,  że  wielki  palec  mniej  od  wskazującego,  jak  mogę  ocenić  pod  
tym   względem   każdy   szczegół   jej   postaci,   tak   samo   instynkt   będzie   mi  
drogowskazem,  jak  uzyskać  męskie  dziewictwo  i  stać  się  godnym  Alicji.  
Czyż   trzeba   rozwodzić   się,   dokąd   zaprowadził   go   instynkt?   Wszak   każdy  
przeżywał   coś   podobnego   pomiędzy   trzynastym   a   czternastym   rokiem   życia.  
Rodzice   przeznaczyli   go   do   zawodu   kupieckiego,   lecz   on   wahał   się   tylko   między  
dwoma   -­‐‑   żołnierza   albo   marynarza.   W   zawodzie   żołnierskim   jest   wprawdzie   ślepa  
karność   i   twarde   łoże,   lecz   za   to   brak   jest   przestrzeni.   Natomiast   marynarze   tym  
górują   nad   innymi,   że   pozbawieni   towarzystwa   płci   odmiennej,   mają   przestrzeń,  
żywioł  i  swobodę  -­‐‑   a  nadto  woda  morska  jest  słona.  Okręt,  kołysząc  lekko,  unosi  ich  
w   dalekie   kraje,   pomiędzy   fantastyczne   palmy   i   kolorowych   ludzi,   w   świat   równie  
nierealny,  jak  ten,  który  śnią  w  białych  łóżkach  Alicja  i  jej  rówieśnice.  
Nie   bez   głębszej   racji   odległe   krainy   te   zwane   są   dziewiczymi,   krainy,   gdzie  
mężczyźni   noszą   warkocze,   gdzie   uszy,   obciążone   metalowymi   obrączkami,  
wydłużają  się  aż  do  łopatek  i  gdzie  pod  baobabem  bożki  pożerają  niewolników  lub  
niemowlęta,   podczas   gdy   ludność   cała   oddaje   się   rytualnym   łamańcom.   Czyż  
pocałunek  przez  potarcie  nosów,  praktykowany  wśród  dzikich  plemion,  nie  jest  jak  
żywcem   wyjęty   z   marzącej,   niewinnej   główki?   Długie   lata   spędził   tam   Paweł.  
Uderzyło   go,   że   tamtejsze   dziewice,   nie   mając   spódnicy   ani   bluzki,   całe   są   na  
wierzchu.  Ohyda...  -­‐‑   myślał.  -­‐‑   Zniweczenie  uroków...  Co  prawda  kolor  sam  przez  się  
przesądza  sprawę...  Gdy  się  jest  czerwonym,  czarnym  lub  żółtym  -­‐‑   trudno  i  darmo,  
ze  spódnicą  czy  bez  -­‐‑  nie  można  pretendować  do  tytułu  dziewicy.  
-­‐‑   Ty  Moni  -­‐‑   Buatu  -­‐‑   mawiał  do  jednej  Murzynki  -­‐‑   ty  goła...  nie  rumienić  się...  
czarna,  wyszczerzona,  groteskowa  -­‐‑   ty  nie  możesz  pojąć  tego  boskiego  zażenowania  
niewinności,  spowitej  materią,  która  lękliwie  odwraca  głowę.  
Spódniczka,   bluzka,   mała   parasolka,   szczebiot,   święta   naiwność   dyktowana  
instynktem   -­‐‑   błogie,   ale   nie   dla   mnie.   Będąc   mężczyzną   nie   mogę   ani   tulić   ramion,  
ani   sromać   się   niewinnie.   Przeciwnie,   honor,   odwaga,   godność,   małomówność,   to  
atrybuty   męskiego   dziewictwa.   Ale   winienem   zachować   w   stosunku   do   świata  
pewną   męską   naiwność   stanowiącą   analogię   naiwności   dziewiczej.   Wszystko  
ogarniać   muszę   jasnym   spojrzeniem.   Muszę   jadać   sałatę.   Sałata   bardziej   dziewicza  
jest   niż   rzodkiewka   -­‐‑   czemu,   kto   zgadnie?   Dlatego   może,   że   bardziej   kwaśna.   Ale  
znów  cytryna  mniej  jest  dziewicza,  nawet  od  rzodkiewki.  
Istnieją   i   po   męskiej   stronie   cudne   tajemnice,   sprawy   zamknięte   na   siedem  
pieczęci  -­‐‑   sztandar,  śmierć  pod  sztandarem.  Co  dalej?  Wiara  jest  wielkim  misterium,  
ślepa  wiara.  
Bezbożnik  jest  jak  kobieta  publiczna,  do  której  każdy  ma  dostęp.  Powinienem  
podnieść   coś   do   godności   mego   ideału,   ukochać,   uwierzyć   na   ślepo   i   być   gotowym  
życie   oddać   w   ofierze   -­‐‑   ale   co?   Cokolwiek.   Byle   mieć   ideał.   Ja,   męska   dziewica,  
zaszpuntowana  swoim  ideałem!  
I   oto,   po   czterech   latach   nieobecności,   przechadzał   się   z   narzeczoną   po  
ścieżkach  ogródka.  Była  z  nich  dorodna  para.  Pani  S.  przyglądała  się  im  z  lubością  z  
okna,  haftując  serwetę,  a  Bibi  uganiał  się  po  trawniku  za  ptaszkami,  które  świergocąc  
uciekały  przed  jego  czerwonym  języczkiem.  
-­‐‑   Zmieniłaś   się   -­‐‑   mówił   ze   smutkiem   młody   człowiek   -­‐‑   nie   szczebioczesz   jak  
dawniej  i  nie  machasz  rączką...  
-­‐‑  Nie,  nie,  kocham  cię  zawsze  tak  samo  -­‐‑  odparła  z  roztargnieniem  Alicja.  
-­‐‑   O,   widzisz!   Dawniej   nie   powiedziałabyś,   że   mnie   kochasz.   Nie  
spodziewałem  się  tego  po  tobie,  Alicjo  -­‐‑   że  to  ci  przejdzie  przez  gardło,  że  twój  język  
i   wargi   uformują   ten   wyraz   wstydliwy.   W   ogóle   jesteś   jakaś   niespokojna,  
podniecona,  czy  nie  masz  przypadkiem  anginy?  
-­‐‑  Kocham  cię,  tylko...  
-­‐‑  Co  tylko?  
-­‐‑  A  nie  będziesz  wyśmiewał  się  ze  mnie?  
-­‐‑   Wiesz  o  tym,  że  ja  -­‐‑   nigdy  się  nie  śmieję.  Uśmiecham  się  tylko  i  to  -­‐‑   jasnym  
uśmiechem.  
-­‐‑  Wytłumacz  mi,  co  znaczy  miłość  i  co  ja  znaczę?  
-­‐‑   O,  dawno  czekałem  na  tę  chwilę  -­‐‑   wykrzyknął.  -­‐‑   Co  znaczy  miłość?  Pójdź  na  
tę  ławeczkę.  
Gdy   pierwsi   rodzice   w   raju   skosztowali   za   podszeptem   szatańskim   drzewa  
wiadomości,  jak  wiesz,  wszystko  zmieniło  się  na  gorsze.  -­‐‑   O,  Boże!  -­‐‑   błagali  ludzie  -­‐‑  
użycz   nam   choć   odrobiny   utraconej   czystości   i   niewinności.   Pan   Bóg   patrzył   na   tę  
zgraję  bezradnie  i  nie  wiedział,  jak  i  gdzie  umieścić  
Czystość   i   Niewinność   w   tym   plugawym   stadzie.   Wówczas   to   stworzył  
dziewicę,   naczynie   niewinności,   zamknął   ją   szczelnie   i   puścił   między   ludzi,   którzy  
zapałali  ku  niej  nostalgiczną  tęsknotą.  
-­‐‑  A  mężatki?  
-­‐‑  Mężatki  to  nic,  to  blaga,  otwarta,  zwietrzała  butelka.  
-­‐‑  A  czemu,  powiedz  mi,  czemu  mężczyźni  rzucają  na  dziewice  kamieniami?  
-­‐‑  Co  takiego,  Alicjo?  
-­‐‑   Nieraz   mi   się   zdarzyło   -­‐‑   rzekła   Alicja,   oblewając   się   pąsem   -­‐‑   że   ten   i   ów  
mężczyzna   spotkany   na   pustej   ulicy,   gdy   nikt   nie   widział...   rzucał   na   mnie  
kamieniem.  
-­‐‑  Co  ty  mówisz?  -­‐‑  rzekł  Paweł  zdumiony.  -­‐‑  O  tym  nie  słyszałem  -­‐‑  szepnął.  -­‐‑  Jak  
to?  Rzucał  kamieniem?  
-­‐‑  Brał  kamień,  dużą  cegłę  i  ciskał  we  mnie.  Bolało  -­‐‑  szepnęła  cichutko  Alicja.  
-­‐‑   To...   to   nic...   To   pewnie   źli   ludzie...   dla   zabawy,   albo   dla   wprawy   do   celu.  
Nie  myśl  więcej  o  tym.  
-­‐‑  Ale  dlaczego  dziewice  muszą  się  wtedy  uśmiechać?  -­‐‑  nastawała  Alicja.  
-­‐‑   Dlaczego  uśmiechają  się?  Jak  to?  Co  ty  mówisz,  dziecko?  Czy  często  ci  się  to  
zdarzało,  Alicjo?  
-­‐‑  O,  bardzo  często,  prawie  codziennie,  gdy  byłam  sama,  lub  z  Bibi.  
-­‐‑  A  twoje  przyjaciółki?  
-­‐‑   I  one  skarżą  się  na  to.  Nie  sposób  się  nie  uśmiechnąć  -­‐‑   ciągnęła  zamyślona  -­‐‑  
choć  boli.  
-­‐‑   Oryginalne   -­‐‑   myślał   Paweł,   wracając   do   domu.   -­‐‑   Przejmujące,   nawet  
brutalne.   Kamieniem   w   dziewicę   -­‐‑   nigdy   o   niczym   podobnym   nie   słyszałem.   Co  
prawda,  te  rzeczy  bywają  zwykle  trzymane  w  sekrecie.  Ona  sama  mówi,  że  dzieje  się  
to  tylko  wówczas,  gdy  nikt  nie  widzi.  Brutalne  -­‐‑   tak,  lecz  zarazem  urocze,  a  czemu?  
Bo  instynktowne.  Jestem  wzruszony,  dziwnie  podniecony.  O,  świat  dziewiczy,  świat  
miłości  pełen  jest  tych  czarodziejskich  dziwactw.  
Nieznajomi  uśmiechają  się  do  siebie  na  ulicy,  ktoś  gładzi  czyjś  łokieć,  uśmiech  
przez  łzy,  lub  pocałunek  przez  potarcie  nosów  nie  jest  wcale  mniej  dziwny  niż  rzut  
kamieniem.   Możliwe,   że   istnieje   cały   kodeks   znaków   umówionych   i   sposobów,   o  
których  ja,  przebywając  stale  w  Chinach  i  w  Afryce,  pośród  dzikusów,  nic  nie  wiem.  
Dziewiczość   tym   się   odznacza,   że   każda   rzecz   nabiera   dla   niej   innego  
znaczenia,   niż   ma   w   rzeczywistości.   Rzut   kamieniem   nie   jest   dla   dziewiczego  
mężczyzny   w   tym   stopniu   kamieniem   obrazy,   co   najlżejsze   choćby   muśnięcie   ręką  
policzka.   Zwykły   człowiek,   normalna   kobieta   uciekłaby   z   wrzaskiem,   ona   zaś   -­‐‑  
uśmiechnęła   się   gwoli   jakimś   niezbadanym   głębiom.   Zwykły   człowiek   myślałby  
tylko  o  tym,  by  uciec  z  placu  boju  unosząc,  o  ile  to  możliwe,  całą  skórę,  podczas  gdy  
dla   mnie,   przeciwnie,   wszystkim   jest   honor   i   sztandar   -­‐‑   chorągiew,   czyli   ściśle  
mówiąc  kolorowa  szmata  na  wietrze.  
Monarchia  bardziej  jest  dziewicza  niż  republika,  gdyż  więcej  w  niej  tajemnicy  
niż   w   gadatliwych   członkach   parlamentu.   Monarcha,   wywyższony,   bezgrzeszny,  
nieskazitelny,  nieodpowiedzialny,  jest  dziewicą,  a  w  mniejszych  rozmiarach  -­‐‑   także  i  
generał  jest  dziewicą.  
O,  święta  tajemnico  bytu,  o,  cudzie  istnienia,  nie  ja,  przyjmując  dary  twe,  będę  
patrzył  ci  na  ręce.  Przeciwnie  -­‐‑  tylko  korne  pochylenie  głowy,  głęboki  oddech,  cześć  i  
wdzięczność,   panteizm   i   kontemplacja,   nie   zaś   fatalne   w   skutkach   analizy.  
Dziewiczość  i  tajemnica  -­‐‑  to  jedno,  strzeżmy  się  więc  uchylenia  świętej  zasłony.  
Alicja  zaś  ze  swej  strony  także  oddawała  się  rozmyślaniom.  
-­‐‑   Jak   dziwny   jest   świat!   Nikt   nie   odpowie   na   nim   wprost,   lecz   zawsze  
symbolicznie.   Niczego   nie   można   się   dowiedzieć.   Paweł,   naturalnie,   opowiedział  
legendę.   Wszędzie   otaczają   mnie   symbole   i   legendy,   jakby   wszyscy   zmówili   się  
przeciwko  mnie.  Raj,  Bóg...  kto  wie,  czy  i  to  nie  zostało  zmyślone  specjalnie  dla  mnie,  
dla   nas   -­‐‑   młodych   panienek.   Mam   przekonanie,   że   wszyscy   kryją   się   i   udają,   a  
wszystko  opiera  się  na  zmowie.  I  mama  jest  z  Pawłem  w  porozumieniu.  Słodko  jest  
chlipać,   pijąc   herbatę   i   przydeptywać   ogony   pieskom...   Tak...   Religia,   obowiązek   i  
cnota,   a   mnie   się   zdaje,   że   poza   tym,   jak   za   parawanem,   istnieją   jakieś   ściśle  
określone  gesty,  jakieś  ruchy,  że  każde  takie  podniosłe  hasło  sprowadza  się  do  ściśle  
określonego  gestu  i  ściśle  określonego  punktu.  
Ach,  wyobrażam  sobie!  Na  ogół  wszyscy  są  ubrani  i  zachowują  się  uprzejmie  -­‐‑  
ale,   gdy   zostaną   sam   na   sam,   mężczyźni   rzucają   kamieniami   na   kobiety,   a   te  
uśmiechają   się,   ponieważ   boli.   Następnie   -­‐‑   kradną...   czyż   ja   sama   nie   ukradłam  
srebrnej   łyżki   i   nie   zakopałam   w   ogrodzie,   nie   wiedząc   co   z   nią   począć?   -­‐‑   Mama  
nieraz   czytała   głośno   o   kradzieży   w   dziennikach,   rozumiem   teraz,   co   to   znaczy.  
Kradną,  chlipią  pijąc  herbatę,  nadeptują  nogi  psom  i  w  ogóle  postępują  na  przekór  i  
to  jest  miłość  -­‐‑   a  dziewice  chowane  są  w  nieświadomości,  ażeby...  było  przyjemniej.  
Drżę  cała.  
Alicja  do  Pawła:  
„Pawle!   To   jakoś   jest   inaczej,   niż   mówisz.   Tak   mię   jakoś   rozciąga!   Wczoraj  
słyszałam,  jak  mama  mówiła  ojcu,  że  bezroboczy  „mnożą  się”  okropnie  -­‐‑   że  chodzą  
„półnago”,   zjadają   wstrętne   jakieś   ochłapy   i   że   liczba   kradzieży,   bójek,   rozbojów  
rośnie  jak  na  drożdżach.  Powiedz  mi  wszystko  -­‐‑   powiedz,  co  to  znaczy,  na  co  im  te  
„ochłapy”,  dlaczego  -­‐‑  „półnago”,  Pawle,  proszę  cię  koniecznie,  niech  wiem  nareszcie,  
czego  się  trzymać,  twoja  na  zawsze  Alicja.”  
Paweł  do  Alicji:  
„Najdroższa  moja!  Co  się  to  roi  w  tej  głowinie  mojej!  Zaklinam  cię  na  miłość  
naszą,   nie   myśl   nigdy   o   tym.   Są   wprawdzie   takie   rzeczy,   widuje   się   czasem,   lecz  
rozmyślając   nad   nimi,   jak   nic   można   stracić   dziewictwo   -­‐‑   i   co   wtedy   będzie?   Od  
brudów   rzeczywistości   wyższa   o   niebo   prawda   zawarta   w   czystości!   Bądźmy  
nieświadomi,   żyjmy   niewinnością,   żyjmy   instynktem   naszym   młodzieńczo-­‐‑
dziewiczym,  a  strzeżmy  się  wglądać  mentalnie  tam,  gdzie  nie  potrzeba,  jak  to  mnie  
raz   zdarzyło   się   swego   czasu,   kiedy   cię   poznałem.   Świadomość   oszpeca,  
nieświadomość  zdobi,  twój  na  wieki  -­‐‑  Paweł.”  
-­‐‑   Instynkt  -­‐‑   myślała  Alicja  -­‐‑   instynkt...  tak...  ale  czego  chce  ten  instynkt,  czego  
ja  chcę  właściwie?  Sama  nie  wiem...  umrzeć,  albo  zjeść  coś  cierpkiego.  Nie  odzyskam  
spokoju,  póki...  Jestem  tak  nieświadoma,  mam  opaskę  na  oczach,  jak  mówi  Paweł  -­‐‑  
aż  strach  czasem  bierze...  Instynkt,  mój  instynkt  dziewiczy  -­‐‑  on  mi  wskaże  drogę!  
Następnego   dnia   odezwała   się   do   narzeczonego,   który   wpatrywał   się   z  
upojeniem  w  jej  łokieć:  
-­‐‑  Pawle...  ja  miewam  takie  dzikie  fantazje!  
-­‐‑   Tym  lepiej,  najdroższa,  tego  właśnie  spodziewałem  się  po  tobie  -­‐‑   odrzekł.  -­‐‑  
Czymże  byłabyś  bez  kaprysów  i  fantazji.  Uwielbiam  ten  czysty  nierozsądek!  
-­‐‑  Ale  moje  fantazje  są  dziwne,  Pawle...  takie,  że  wstydzę  się  powiedzieć.  
-­‐‑   Nie   możesz   mieć   innych,   będąc   nieświadomą   -­‐‑   odparł.   -­‐‑   Im   dziksza   i  
dziwniejsza  fantazja,  z  tym  większym  zapałem  wypełnię  ją,  moje  ty  kwiecie.  Ulegając  
jej,  oddam  hołd  twemu  i  memu  dziewictwu.  
-­‐‑   Ale...   bo   widzisz,   to   -­‐‑   właściwie,   to   jakoś   inaczej...   Mnie   przynajmniej   jakoś  
tak  rozciąga.  Powiedz  mi,  czy...  czy  ty  także...  jak  inni...  czy  kradłeś  kiedy?  
-­‐‑  Za  kogo  mnie  masz,  Alicjo?  
Co   znaczą   te   słowa?   Czy   mogłabyś   choć   przez   chwilę   upodobać   sobie   w  
mężczyźnie   zbrukanym   podobnym   występkiem?   Zawsze   starałem   się   być   godnym  
ciebie  i  czystym,  oczywiście  w  swoim,  męskim  zakresie.  
-­‐‑   Nie   wiem,   nie   wiem,   Pawle   -­‐‑   ale   powiedz   mi,   tylko   szczerze,   bardzo   cię  
proszę   -­‐‑   powiedz   mi,   czy   kiedykolwiek,   wiesz   -­‐‑   oszukałeś   kogo,   albo   gryzłeś,   albo  
chodziłeś...  półnago,  albo  czy  sypiałeś  na  murze,  albo  czy  biłeś  kogo,  albo  czy  lizałeś,  
albo  czy  jadłeś  jakie  obrzydlistwa?  
-­‐‑   Dziecko!   Co   ty   mówisz?   Skąd   ci   się   to   wzięło?   Alicjo,   zastanów   się...   Ja  
miałbym  lizać  albo  oszukiwać?  A  mój  honor?  Oszalałaś  chyba!  
-­‐‑   Ach,   Pawle   -­‐‑   rzekła   Alicja   -­‐‑   jaki   dzień   cudowny   -­‐‑   ani   jednej   chmurki,   a   od  
słońca  trzeba  daszek  robić  nad  oczami.  
Pochłonięci   rozmową   obeszli   cały   dom   naokoło   i   znaleźli   się   przed   kuchnią,  
gdzie   na   kupie   śmieci   walała   się   porzucona   przez   Bibi   kość   z   resztkami   różowego  
mięsa.  
-­‐‑  Patrz,  Pawle  -­‐‑  kość  -­‐‑  rzekła  
Alicja.  
-­‐‑  Chodźmy  stąd  -­‐‑  rzekł  Paweł.  
-­‐‑   Chodźmy   stąd,   tu   złe   zapachy   i   jazgot   dziewek   kuchennych.   Nie,   Alicjo,  
dziwię  się,  jak  w  tej  główce  słodkiej  mogły  powstać  takie  myśli.  
-­‐‑   Czekaj,  czekaj,  Pawle  -­‐‑   nie  odchodźmy  jeszcze  -­‐‑   widać  Bibi  nie  obgryzł  jej  do  
końca...  Pawle...  ach,  jaka  ja  jestem  -­‐‑  sama  nie  wiem...  Pawle...  
-­‐‑  A  co,  najdroższa,  może  ci  słabo?  Może  upał  cię  zmęczył,  tak  gorąco.  
-­‐‑  Ależ  nie,  gdzie  tam...  
Patrz,  jak  spogląda  na  nas  -­‐‑   jakby  chciała  nas  ugryźć  -­‐‑   pożreć  nas.  Czy  bardzo  
mię  kochasz?  
Stanęli  przed  kością,  którą  Bibi  powąchał  i  liznął,  wskrzeszając  wspomnienia.  
-­‐‑   Czy   ja   cię   kocham?   -­‐‑   Tak   kocham,   że   chyba   tylko   w   górach   znaleźć   można  
równą  miłość.  
-­‐‑   A   ja   tak   bym   pragnęła,   Pawle,   żebyś   obgryzł   -­‐‑   to   jest,   żebyśmy   obgryźli  
razem  tę  kość  na  śmietniku.  Nie  patrz,  zarumieniłam  się  -­‐‑  przytuliła  się  do  niego  -­‐‑  nie  
patrz  na  mnie  teraz.  
-­‐‑  Kość?  Co,  Alicjo,  co?  Co  powiedziałaś?  
-­‐‑   Pawle   -­‐‑   rzekła   Alicja,   tuląc   się   do   niego   -­‐‑   ten...   kamień,   wiesz,   rozniecił   we  
mnie  szczególny  niepokój.  Nie  chcę  o  niczym  wiedzieć,  nic  mi  nie  mów  -­‐‑   lecz  męczy  
mnie  ogródek  i  róże,  i  mur,  i  biel  mej  sukienki,  i  ach,  czy  ja  wiem,  chciałabym  może  
mieć  posiniaczone  plecy...  Kamień  mi  podszepnął,  podszepnął  mym  plecom,  że  tam  
za  murem  jest  coś  -­‐‑   i  ja  to  coś  zjem,  obgryzę  w  tej  kości,  to  jest  obgryziemy  wspólnie,  
Pawle,  ty  ze  mną,  ja  z  tobą,  muszę,  muszę  -­‐‑   nalegała  gwałtownie  -­‐‑   ja  bez  tego  muszę  
umrzeć  młodo!  
Paweł  się  zdumiał.  
-­‐‑   Dziecko,   na   co   ci   kość?   Ty   zwariowałaś!   Jeśli   już   chcesz   koniecznie,   to   każ  
sobie  podać  świeżą  kość  z  rosołu.  
-­‐‑   Ależ   o   to   chodzi   właśnie,   żeby   tę,   ze   śmietnika!   -­‐‑   krzyknęła   Alicja,   tupiąc  
nóżką.  -­‐‑  I  to  ukradkiem,  w  strachu  przed  kucharką!  
I   znienacka   powstała   między   nimi   sprzeczka,   równie   gorąca   i   omdlała   jak  
skwar   lipcowego   słońca,   które   chyliło   się   ku   zachodowi.   -­‐‑   Ależ,   Alicjo,   to   wstrętne,  
cuchnące,   fuj,   to   mdli   mnie   po   prostu,   przecież   tutaj   właśnie   kucharka   wylewa  
pomyje!  
-­‐‑   Pomyje?  I  mnie  także  mdli  i  ja  omdlewam  -­‐‑   na  pomyje  także  mam  oskomę!  
Wierz  mi,  na  pewno,  to  się  obgryza,  Pawle,  to  się  jada!  
-­‐‑  tak  robią  wszyscy,  ja  to  czuję  
-­‐‑  kiedy  nikt  nie  widzi.  
Kłócili  się  długo.  -­‐‑   To  wstrętne!  -­‐‑   To  ślepe,  dziwne,  tajemne,  wstydliwe  i  lube!  
-­‐‑   Alicjo   -­‐‑   wykrzyknął   Paweł   wreszcie,   przecierając   oczy   -­‐‑   na   miłość   Boga...   -­‐‑   ja  
zaczynam   wątpić.   Jak   to?   Sen   czy   jawa?   Nie   chcę   się   dopytywać,   broń   Boże,   nie  
jestem  ciekawy,  ale...  Czy  ty  może  żartujesz,  kpisz  ze  mnie,  Alicjo?  Co  się  tutaj  stało?  
Kamień,   mówisz?   Czyż   możliwe   -­‐‑   by   rzucano   kamieniami   i   by   z   tego...   by   stąd  
wynikała   jakaś   niezdrowa   pazerność   na   kości?   Ależ   to   zbyt   dzikie,   zbyt   -­‐‑   nieczyste  
jakieś,   nie,   szanuję   twe   fantazje,   lecz   to   już   -­‐‑   nie   instynkt   dziewiczy,   to,   wyssane   z  
palca.  
-­‐‑   Z   palca?   -­‐‑   odrzekła   Alicja.   -­‐‑   Pawle,   a   palce   moje   czy   nie   są   dziewicze?  
Przecież  sam  mówiłeś,  że  trzeba  zamknąć  oczy,  bezmyślnie  i  cicho,  naiwnie  i  czysto  i  
-­‐‑   ach,   Pawle,   prędzej,   patrz   jak   słońce   lśni,   a   ten   robaczek   tak   ospale   czołga   się   po  
liściu,  a  mnie  tak  rozciąga!  Mówię  ci,  wszyscy  robią  tak  samo,  a  tylko  my...  tylko  my  
nie   wiemy!   Ach,   tobie   się   zdaje,   że   nigdy   nikt   nikomu...   a   ja   ci   mówię,   że   kamienie  
wieczorami   świszczą,   jak   rzęsista   ulewa,   aż   nie   można   zmrużyć   oczu   i,   w   cieniu  
drzew,  kości  i  inne  odpadki  bywają  obgryzane  z  głodu  i  półnago!  To  jest  miłość!  
Miłość.  
-­‐‑  Ha!  Ty  oszalałaś!  
-­‐‑  Przestań!  -­‐‑  krzyknęła  ciągnąc  go  za  rękaw.  -­‐‑  Chodź,  chodźmy  do  kości!  
-­‐‑  Za  nic!  Za  nic!  
I  w  rozpaczy  byłby  może  ją  uderzył!  Lecz  w  tej  chwili  usłyszeli  za  murem  coś  
jak  uderzenie  i  jęk.  Podbiegli,  wychylili  głowy  z  pnących  różyczek:  tam,  na  ulicy  pod  
drzewem  młoda  i  bosa  dziewczyna  wpijała  się  ustami  we  własne  podniesione  kolano  
-­‐‑  boleśnie  skurczona.  
-­‐‑  Co  to?  -­‐‑  szepnął.  
Wtem   nowy   kamień   przeszył   powietrze   i   ugodził   ją   w   kark   -­‐‑   upadła   -­‐‑   ale  
zaraz  zerwała  się  i  uskoczyła  za  drzewo  -­‐‑  a  z  głębi  skądś  doszedł  wrzask  męski:  
-­‐‑  Ja  ci  dam!  Ja  ci  jeszcze  dołożę!  Zobaczysz!  Złodziejka!  
Powietrze   było   pieściwe,   palące,   nastąpiło   milczenie   w   przyrodzie,   jedno   z  
tych  drżących,  wonnych  zapamiętań...  
-­‐‑  Widzisz?  -­‐‑  szepnęła  Alicja.  
-­‐‑  Co  to?  
-­‐‑   Rzucają   w   dziewczyny...   rzucają   kamieniami...   dla   przyjemności   tylko,   dla  
rozkoszy...  
-­‐‑  Nie,  nie...  Niemożliwe...  
-­‐‑  Przecież  sam  widziałeś...  
Chodź,   kość   na   nas   czeka,   chodźmy   do   tej   kości!   Razem   ją   obgryziemy   -­‐‑  
chcesz?  -­‐‑  razem!  Ja  z  tobą,  ty  ze  mną!  Patrz,  już  ją  mam  w  ustach!  A  teraz  ty!  Teraz  ty!  
 
Zdarzenia  na  brygu  „Banbury”    
1  
 
Wiosną   1930   r.   zdecydowałem   się   odbyć   podróż   morską   -­‐‑   ze   względów  
osobistych  -­‐‑  zdrowotnych  i  wypoczynkowych.  
Chodziło  głównie  o  to,  że  sytuacja  moja  na  kontynencie  europejskim  stawała  
się   z   każdym   dniem   przykrzejsza   i   bardziej   niewyraźna.   Zwróciłem   się   więc  
listownie   do   znajomego   armatora   Mr.   Cecila   Burnett   z   Birmingham   z   prośbą,   aby  
umieścił   mię   na   którym   z   licznych   swoich   okrętów   -­‐‑   i   zaraz   otrzymałem   krótką  
odpowiedź   telegraficzną:   „(Berenice”   Bringhton   17   kwietnia,   godz.   punkt  
dziewiąta”.   Ale   w   Bringhton,   w   porcie,   tyle   stało   zakotwiczonych   żaglowców   i  
parostatków,   pakunki   zaś   tak   utrudniały   swobodę   ruchów,   że   spóźniłem   się   o  
niespełna  15  minut,  a  marynarze  i  tragarze  zaczęli  wołać  gorączkowo,  jak  to  zawsze  -­‐‑  
tam,   tam,   prędzej,   jeszcze   ją   pan   dogoni,   prędzej,   prędzej   -­‐‑   niech   się   pan   śpieszy!  
Jeszcze   ją   pan   złapie!   Dogoniłem   „Berenice”   motorówką,   lecz   już   bez   pakunków.  
Spuszczono   drabinkę   sznurową,   po   której   nie   zdążywszy   w   pośpiechu   przeczytać  
nazwy  wymalowanej  wielkimi  literami  po  lewej  stronie  kadłuba,  wydrapałem  się  na  
pokład.  
Był   to   duży   bryg   trzymasztowy,   pojemności   co   najmniej   4000   ton   -­‐‑   a   jak  
wywnioskowałem  z  układu  żagli  oraz  budowy  bukszprytu,  płynął  do  Walparaiso  z  
ładunkiem  szprotów  i  śledzi.  Kapitan  Clarke,  suchy  wilk  morski  o  zaczerwienionych  
od  wiatru  policzkach,  rzekł  z  prostotą:  
-­‐‑  Witam  na  „Banbury’m”,  sir.  
Pierwszy  oficer  zgodził  się  za  niewielką  opłatą  odstąpić  mi  swojej  kajuty.  Ale  
wkrótce   morze   zaczęło   się   wzdymać   i   napadła   mię   morska   choroba   z   siłą,   o   jakiej  
dotychczas  nigdy  nie  słyszałem.  Oddałem  morzu  wszystko,  co  miałem  do  oddania,  i  
jęczałem,   będąc   próżny   jak   pusta   butelka   i   nie   mogąc   zadośćuczynić   żądaniom  
żywiołu,   który   domagał   się   jeszcze,   jeszcze...   W   udręce   fizycznej   i   moralnej,   z  
powodu   nieznośnej   czczości,   pożarłem   kołdrę,   poduszkę   i   roletę   -­‐‑   ale   żadna   z   tych  
rzeczy  nie  pozostała  we  mnie  dłużej  nad  sekundę.  Pożarłem  jeszcze  pościel  i  bieliznę  
pierwszego  oficera,  którą  miał  w  kuferku,  znaczoną  literami  B.  B.  S.  -­‐‑  lecz  i  to  było  w  
mym   wnętrzu   gościem   jedynie.   Jęki   przeniknęły   przez   ścianę   kajuty   do   kapitana,  
który   ulitował   się   nade   mną   i   kazał   wytoczyć   beczkę   śledzi   oraz   beczkę   szprotów.  
Dopiero  pod  wieczór  trzeciego  dnia,  po  zużyciu  ¾  baryłki  śledzi  i  połowy  szprotów,  
przyszedłem  jako  tako  do  siebie  i  ustał  ruch  pomp  oczyszczających  statek.  
Mijaliśmy   północno-­‐‑zachodnie   brzegi   Portugalii.   „Banbury”   dryfował   z  
przeciętną   szybkością   11   węzłów,   pod   przychylnym   beidewindem.   Marynarze  
szorowali   pokład.   Patrzyłem   na   uciekającą   skalistą   ziemię   Europy.   Żegnaj,   Europo!  
Czułem   się   pusty,   aseptyczny   i   lekki,   tylko   w   gardle   piekło.   Żegnaj   Europo!  
Wyciągnąłem  chusteczkę  z  kieszeni  i  machnąłem  parę  razy  -­‐‑   na  co  mały  człowieczek  
stojący   w   górskim   wąwozie   również   odpowiedział   machnięciem.   Statek   szedł  
szparko,   woda   bulgotała   u   dziobu   i   za   rufą,   a   jak   okiem   sięgnąć   wyrastały   pieniste  
bałwany.  
Majtkowie,   którzy   szorowali   dotąd   przedni   pomost,   zaczęli   teraz   szorować  
tylny  -­‐‑  schylone  ich  plecy  zbliżały  się  do  mnie  i  musiałem  się  usunąć.  Kapitan  ukazał  
się   przez   chwilę   na   mostku   kapitańskim   i   podniósł   zwilżony   palec,   by   zbadać  
natężenie   wiatru.   Tego   samego   dnia   pod   wieczór   zdarzył   się   ciekawy,   jakby  
ostrzegawczy  wypadek,  pozostający  w  pewnym  bliżej  nie  ustalonym  związku  z  moją  
niedawną   chorobą   -­‐‑   oto   jeden   z   marynarzy,   niejaki   Dick   Harties   ze   środkowej  
Kaledonii,   połknął   przez   nieuwagę   koniec   cienkiej   liny   zwisającej   z   bezanmasztu.  
Wskutek,   jak   sądzę,   robaczkowej   działalności   przewodu   pokarmowego   jął  
gwałtownie  wciągać  w  siebie  linę  -­‐‑   i  zanim  się  spostrzeżono,  wyjechał  po  niej  aż  do  
szczytu   jak   górski   wagonik,   z   szeroko   otwartą,   przerażającą   gębą.   Robaczkowa  
natura   przewodu   okazała   się   tak   silna,   że   nie   było   sposobu   ściągnąć   go   na   dół;  
daremnie   po   dwóch   majtków   uczepiło   się   każdej   z   jego   nóg.   Po   długich   naradach  
dopiero  pierwszy  oficer  nazwiskiem  Smith,  wpadł  na  pomysł  zastosowania  środków  
wonitalnych  -­‐‑   lecz  tu  znów  powstało  pytanie  -­‐‑   jak  wprowadzić  środek  do  przełyku,  
całkowicie   wypełnionego   liną?   Wreszcie,   po   dłuższych   jeszcze   niż   poprzednie  
naradach,   poprzestano   na   działaniu   przez   oczy   i   nos   na   wyobraźnię.   Na   rozkaz  
oficera   jeden   z   majtków   wdrapał   się   na   maszt   i   przedstawił   pacjentowi   na   talerzu  
garść   uciętych   szczurzych   ogonów.   Nieszczęśliwy   patrzył   na   nie   wybałuszonymi  
oczami   -­‐‑   lecz   kiedy   dołączono   do   ogonów   mały   widelczyk,   przypomniał   mu   się  
nagle   makaron   włoski   jeszcze   z   lat   dziecinnych   i   zjechał   na   pokład   tak   prędko,   że  
omal   nie   połamał   sobie   nóg.   Wypadek   ten   powinien   był   mnie   zastanowić,   jako,  
powtarzam,  pozostający  w  pewnej  analogii  z  moją  chorobą  -­‐‑   nie  było  to  właściwie  to  
samo,   ale   jednak   obie   przypadłości   polegały   na   nudzeniu,   z   tą   różnicą,   że   jego  
przypadłość   miała   charakter   chłonny,   dośrodkowy,   a   moja   wręcz   przeciwnie,  
odśrodkowy.  Zachodziła  tu  opaczna  tożsamość,  podobnie  jak  w  lustrze  -­‐‑  prawe  ucho  
wypada  po  lewej  stronie,  choć  twarz  jest  ta  sama.  Poza  tym  ogony  szczurze  również  
skłaniały  do  zastanowienia.  
Jednakże   na   razie   nie   poświęciłem   temu   dość   uwagi   -­‐‑   jak   również   temu,   że  
okręt  i  grzbiety  marynarzy  nie  były  mi  tak  obce,  jak  by  należało,  zważywszy  krótki  
mój  pobyt  na  statku.  
Nazajutrz   zapytałem   przy   lunchu   kapitana   Clarkego   i   porucznika   Smitha   o  
statek  i  horoskopy  dalszej  podróży.  
-­‐‑  Statek  jest  dobry  -­‐‑  odparł  ufnie  kapitan  pykając  z  fajki.  
-­‐‑  Doskonały!  -­‐‑  Potwierdził  sarkastycznie  porucznik  Smith.  
-­‐‑   A   choćby   i   nie   był   doskonały!   -­‐‑   rzekł   kapitan   mierząc   władczo   dumnym  
spojrzeniem   roztocz   wód.   -­‐‑   Choćby   i   nie   był   doskonały!   Przypuśćmy,   że   jest   gdzie  
szpara!  
-­‐‑  Właśnie  -­‐‑  rzekł  pierwszy  oficer  spoglądając  na  mnie  zaczepnie.  -­‐‑  Choćby  i  nie  
był   doskonały.   Kto   się   boi   zmoknąć,   może   w   każdej   chwili   -­‐‑   opuścić   okręt.   Bardzo  
prosimy!  -­‐‑  ukazał  fale.  -­‐‑  Zmokła  kura!  Do  ciężkiej,  jasnej,  to  jest  te...  do  ja...  
-­‐‑   Panie  Smith  -­‐‑   rzekł  kapitan  dłubiąc  palcem  w  uchu  -­‐‑   rozkaż  pan,  by  załoga  
zawołała  trzykrotnie:  Niech  żyje  kapitan  Clarke,  hip,  hip,  hurra!  -­‐‑   Płynęliśmy  dalej.  
Pogoda   dopisywała.   „Banbury”   torował   sobie   drogę   równo   na   pełnym   kliwrze  
pośród   jednostajnego   falowania.   Na   horyzoncie   ukazała   się   krowa   morska.  
Marynarze   szorowali   teraz   do   czysta   mosiężne   okucia   burty.   Dozorował   ich   drugi  
oficer,  a  kapitan  wyglądał  przez  okno  kajuty,  z  wykałaczką  w  zębach.  
Minęło   w   ten   sposób   kilka   dni,   w   ciągu   których   rozejrzałem   się   po   statku.  
Okręt  był  stary,  mocno  nadżarty  przez  szczury,  które  w  ogromnych  ilościach  pleniły  
się   pod   pokładem   -­‐‑   miał   miejscami   zupełnie   wyjedzone   boki,   to   znów   rufa,   jak   na  
złość,   pełna   była   szczurzych   bobków.   W   ogóle   przypominał   dawne   fregaty  
hiszpańskie.   Nadmiar   szczurów   bynajmniej   mię   nie   zachwycił   -­‐‑   te   gryzonie   mają  
niemiłe  obyczaje,  tłusty  ogon  ich  jest  tak  długi,  spiczasty  koniec  tak  daleko,  że  tracą  
poczucie  łączności  jego  z  resztą  ciała,  skutkiem  czego  wciąż  podlegają  nieznośnemu  
złudzeniu,  że  wloką  za  sobą  smakowity  kawał  mięsa  zupełnie  obcy  i  w  sam  raz  do  
pożarcia.  To  czyni  je  bardzo  nerwowymi.  Czasem  wpijają  zęby  w  ogon,  skręcając  się  
z   piskiem,   jak   oszalałe   z   żądzy   i   z   okropnego   bólu.   UKład   olinowania,  
rozmieszczenie  takielunku,  zarówno  jak  konstrukcja  babortu,  wcale  nie  zyskały  mej  
aprobaty  -­‐‑  a  kiedy  zobaczyłem  kształt,  rozmiar  i  barwę  otworów  rur  wentylacyjnych,  
odszedłem  do  kajuty  z  oznakami  wielkiego  niezadowolenia  i  zabawiłem  w  niej  aż  do  
wieczora.  
Zastanawiała   mnie   załoga.   Pomijam   stoicyzm,   z   jakim   marynarze   szorowali  
do  czysta  wyznaczoną  część  statku,  nie  troszcząc  się  zgoła,  że  zalewają  brudną  wodą  
część   poprzednio   oczyszczoną.   Ale   za   każdym   razem,   gdy   odrywałem   wzrok   od  
morza  i  przenosiłem  na  bryg,  uderzał  mnie  widok  nieoczekiwany.  I  tak  na  przykład  
ujrzałem   czterech   majtków   siedzących   na   pokładzie   ze   skrzyżowanymi   nogami,   i  
wpatrzonych   we   własne   stopy.   KIedy   indziej   zobaczyłem   paru   majtków  
wpatrzonych   we   własne   ręce.   Wieczorami   zaś   dolatywały   mię   skandowane   po  
całych  godzinach  wyrazy:  
-­‐‑  Ryby  i  morskie  ptaki  żerują  za  okrętem.  
Ogromna  czystość  panowała  na  statku,  bez  przerwy  prawie  stosowano  wodę  i  
mydło.   Gdy   przechodziłem   obok   marynarzy,   nie   podnosili   oczu,   przeciwnie,   tym  
gorliwiej  nachylali  się  nad  pracą,  tak  iż  widziałem  jedynie  zgięte  w  kabłąk  grzbiety.  
Natomiast  miałem  niejasne  wrażenie,  że  ilekroć  pogrążam  się  w  kontemplacji  
horyzontu,   majtkowie   zaczynają   rozmowy,   jeśli   ma   się   rozumieć   w   pobliżu   nie   ma  
żadnego   z   oficerów   -­‐‑   na   lądzie   widywałem   ulicznych   stróżów,   którzy   tak   samo  
odstawiali   miotły   i   sikawki,   gdy   nikt   się   nie   patrzył.   Kapitan   z   porucznikiem  
przeważnie   grają   w   domino   albo   też   siadłszy   naprzeciwko   siebie   za   stołem  
wyśpiewują  stare  kuplety  z  1897  roku  -­‐‑  gdyż  nawigacja  przy  równym  i  przychylnym  
wietrze   nie   nastręcza   żadnych   trudności.   Jednakowoż   nie   wszystko   na   brygu   idzie  
jak   po   maśle.   Grzbiety   marynarzy   zanadto   kulą   się,   gdy   przechodzę   obok,  
kręgosłupy   wydają   się   zestrachane,   a   wielkie   chamskie   łapy,   którymi   niemrawo  
poruszają   pod   sobą,   zbyt   łatwo   puchną   i   nabiegają   krwią.   Spotkawszy   Smitha  
wałęsającego   się   na   pokładzie,   wyraziłem   głęboką   ufność   i   wiarę,   że   załoga  
„Banbury”  składa  się  bez  wyjątku  z  zacnych  i  dzielnych  chłopców.  
-­‐‑   Tym   ich   trzymam,   sir   -­‐‑   odparł   porucznik,   pokazując   w   żylastej   ręce   mały  
świderek  i  połykając  przekleństwa,  które  mnożyły  mu  się  na  końcu  języka.  
-­‐‑  Trzymam  za  mordę...  
Najtrudniej,   to   żeby   nie   kopnąć   którego   w   tyłek   -­‐‑   pan   widzi,   jak   się  
nadstawiają.   Ps...   kr...   -­‐‑   a   gdybym   kopnął   jednego,   to   musiałbym   dla   równości  
pokopać   wszystkich   bez   wyjątku,   a   to   byłoby   głupie,   głupie   do   zara...   to   jest   te...   -­‐‑  
Rozłożył   bezradnie   ręce.   Zdumiewające   poczucie   własnej   bezsiły   wobec  
nadzwyczajnej  idiotyczności  faktu  uderzyło  go  jak  obuchem  w  głowę.  Okręt  posuwa  
się,   ale   monotonnie,   fala   bieży   za   falą.   Na   mostku   kapitańskim   dojrzałem   blady  
ognik  fajeczki  -­‐‑  kapitan  przechadzał  się  w  gumowym  płaszczu,  tam  i  z  powrotem.  
 
 
-­‐‑   Panie   -­‐‑   rzekł   -­‐‑   czy   pan   wie,   co   znaczy   być   panem   życia   i   śmierci?   Hallo,  
Smith,  chodź  no  pan  tutaj,  spójrz  no  pan  -­‐‑  ha,  ha...  
-­‐‑  Ha,  ha...  -­‐‑  zaśmiał  się  
Smith  spoglądając  na  mnie  przekrwionymi  oczkami  -­‐‑  papa  i  mama...  do  pior...  
to  jest  te...  
-­‐‑  Papa  i  mama  -­‐‑  powtórzył  kapitan  trzęsąc  ramionami  z  tłumionego  śmiechu  -­‐‑  
a   tu   właśnie   nie   ma   papy   i   mamy!   Tu   jest   bryg,   panie   -­‐‑   bryg   na   morzu!   Z   dala   od  
konsulatów!  
-­‐‑  Na  babkę  babki  -­‐‑  zaklął  
Smith   z   uciechą.   -­‐‑   Tu   nie   ma   pierniczków   ani   ciasteczek,   ani   do   chol...  
chciałem  powiedzieć,  że  te...  dyscyplina  i  koniec.  Karność  i  kwita  -­‐‑  ee...  Za  mor...  
-­‐‑   No,   no,   dosyć   już,   dosyć,   panie   Smith.   Pan   Zantman   jest   ostatecznie  
pasażerem...   Ale   swoją   drogą   nie   zawadziłoby   pokazać   mu,   czym   jest   kapitan   na  
morzu,   co   znaczy   to   słowo   ogromne,   złożone   z   samych   zachcianek.   Hi,   hi,   pan  
Zantman   pewnie   wyobraża   sobie   kapitana   w   czapce   z   galonami   i   w   czyściutkich  
białych  zaprasowanych  pantalonach,  jak  jest  wymalowane  na  pocztówkach.  Wymyśl  
pan  co  dobrego,  panie  Smith.  
Zastanowił  się,  pyknął  parę  razy  z  fajki.  
-­‐‑  Każę,  co?  Jeśli  każę  skakać,  to  będą  skakali  -­‐‑  rzekł.  -­‐‑  Jutro  i  pojutrze.  
-­‐‑  To  już  było  -­‐‑  mruknął  Smith.  
-­‐‑  Każę  -­‐‑  co,  panie  Smith?  Każę  co  obciąć  -­‐‑  każę  obciąć  ucho...  
-­‐‑   Można  -­‐‑   rzekł  Smith  -­‐‑   ale  to  diablo  delikatna  operacja...  to  jest...  hm...  Potem.  
Kłopot.  
-­‐‑   Więc   każę   -­‐‑   co?   Wszystko   mogę   kazać!   Do   kroćset   diabłów   -­‐‑   ja   jestem  
kapitanem!  Te  diabły  poczują  to  -­‐‑  zawołaj  pan  któregoś  z  marynarzy.  
-­‐‑   Marynarze   wszyscy   już   czują   to   -­‐‑   rzekł   Smith   po   chwili,   nie   kwapiąc   się   -­‐‑  
wypluł  na  dłoń  gumę,  przypatrzył  się  jej  dobrze  i  wsunął  z  powrotem  do  ust.  
-­‐‑  Wybierz  pan  takiego,  który  czuje  najmniej  -­‐‑  niecierpliwił  się  kapitan  Clarke.  -­‐‑  
Prędzej   -­‐‑   chcę   pokazać   panu   Zantmanowi...   Wymyśl   pan   coś,   panie   Smith.   Pan   jest  
dosyć  ograniczony.  Przypomnij  pan  sobie  ziemię  Baffina  i  fokę.  
-­‐‑   Ja   już   nie   wiem   co   -­‐‑   rzekł   Smith,   spoglądając   tępo   mętnymi   źrenicami  
amatora  ginu.  -­‐‑  Wszystko  zużyte.  Wszyscy  już  zużyci,  zmięci,  zaświ...  to  jest...  te...  
-­‐‑  Głupiec  z  pana  -­‐‑  zżymał  się  kapitan.  -­‐‑  Prędzej  -­‐‑  prędzej  -­‐‑  potrzebuję,  aby  ktoś  
mnie  uczuł.  Czasem  czuję  zwątpienie.  Czasem  ogarnia  mię  zwątpienie.  
W  tej  chwili  niepotrzebnie  poruszyłem  się  -­‐‑   ale  zaświerzbiała  mię  pięta,  a  jest  
to  u  mnie  wrodzone,  że  zawsze  wtedy  świerzbi,  kiedy  nie  potrzeba.  
-­‐‑   Może   by   użyć   pana   Zantmana   -­‐‑   mruknął   Smith,   przypatrując   mi   się   z   nie  
tajoną  złośliwością.  
-­‐‑  A  wie  pan,  to  niezły  pomysł  
-­‐‑   zawołał  kapitan.  -­‐‑   Użyjemy  pana  Zantmana.  Jest  jeszcze  świeży.  Jeszcze  nie  
poczuł   mnie   dotąd   -­‐‑   najlepiej   poczuje   mnie   na   własnej   skórze...   Racja   -­‐‑   to   będzie  
najprościej.  
-­‐‑   Jeśli   kapitan   rozkaże   -­‐‑   rzekł   Smith,   i   ujął   mię   ciepło   za   rękę   i   ścisnął   jak   w  
kleszczach   (zupełnie   tak   samo   ujął   mię   raz   na   lądzie   jeden   sierżant   -­‐‑   z   początku  
ciepło,  a  potem  bardzo  mocno)  -­‐‑   to  zmajstrujemy  wielką  wędkę,  wbijemy  na  haczyk  
pana  Zantmana  i  złowimy  na  tę  przynętę  wielką  rybę  głębinową.  Ryba  połknie  pana  
Zantmana,   a   my   rozpłatamy   jej   brzuch   i   wyciągniemy   go   jeszcze   żywego,   jak  
Jonasza.   To   będziesz   pas.   Ba,   ba,   pamięta   pan,   panie   kapitanie,   nie   takie   hece  
wyprawialiśmy  w  Zatoce  Karaimskiej  -­‐‑  tam  było  dopiero  -­‐‑  ho,  ho...  
-­‐‑   Głupiś  pan  -­‐‑   powtórzył  kapitan.  -­‐‑   To  są  ot  -­‐‑   banialuki.  Co  on  w  ten  sposób  
poczuje?   Nic   nie   poczuje.   Poza   tym   jest   pasażerem...   hm...   Tylko   bez   brutalności,  
Smith,   bez   brutalności.   Głupiś   pan   -­‐‑   wrzasnął   -­‐‑   milcz   pan!   Ja   już   mam   potąd  
pańskich  szpasów  i  kawałów,  prawdę  mówiąc,  rzygam  nimi!  Nie  ma  w  nich  sensu  za  
grosz.   Ja   potrzebuję,   żeby   poczuł,   żeby   poczuł   kapitana   Clarke,   poczuł   bez   listka  
figowego   i   bez   żadnych   dodatków,   jak   go   Pan   Bóg   stworzył.   Pluję   na   białe,  
zaprasowane  spodnie  i  kapitańską  czapkę  z  galonami!  Ja  chcę  rozebrać  się,  chcę  być  
goły  -­‐‑   rozumiesz  pan!  -­‐‑   goły  i  włochaty!  A  czy  pan  Zantman  po  tym  całym  pańskim  
idiotycznym  Jonaszu  pozna  mnie,  mnie,  Clarkego,  gdy  się  rozbiorę?!  
-­‐‑   My   tu   nie   potrzebujemy   się   krępować   -­‐‑   zamamrotał   Smith   ustami   pełnymi  
gumy.  -­‐‑  Nie  ma  pensjonarek.  Ani  konsulatów!  
-­‐‑   Nie   pozna   mnie   -­‐‑   rzekł   kapitan   z   namysłem   -­‐‑   ale   jeśli   nie   pozwolę   mu  
zapinać   podwiązki?   Jeśli   nie   pozwolę   zapinać   podwiązki,   Smith,   i   będzie   chodził   z  
opadającą   skarpetką?   Cóż   wtedy?   Do   pioruna!   Wtenczas   pozna   mnie,   wtenczas  
będzie  wiedział,  kto  jestem,  bo  łydka  jest  włochata!  Do  diabła!  Te  szczury  lądowe  ze  
swoimi   białymi   portkami   i   pocztówkami   biało-­‐‑niebieskimi   zapominają,   że  
kapitańska   łydka   jest   włochata.   Prędzej,   panie   Zantman,   słyszał   pan?   Prędzej!  
Żywiej,  panie!  
-­‐‑  Prędzej,  panie!  -­‐‑  powtórzył  
Smith  i  ścisnął  mi  rękę.  
-­‐‑  Tak  to  lubię  -­‐‑  rzekł  kapitan  spokojniej  po  chwili.  -­‐‑  Widzę,  że  z  panem  można  
trafić  do  ładu,  panie  Zantman,  choć  nie  ma  pan  kołyszącego  się  chodu.  Mieliśmy  tu  
dwa   lata   temu   jednego   szczura   lądowego   -­‐‑   beznadziejnie   zakutego.   Trzeba   było  
wyprosić   go   ze   statku   prosto   do   wody,   gdyż   kiedy   kazałem   mu   -­‐‑   głupstwo   -­‐‑  
podnieść   kołnierz   od   marynarki,   kwiczał   jak   zarzynane   prosię,   a   my,   żeglarze,   wie  
pan,  nie  lubimy  kwiczołów.  
-­‐‑   Myślę,   że   już   teraz   dosyć   -­‐‑   rzekłem,   gdy   Clarke   odszedł   zostawiając   mię  
samego  z  porucznikiem.  -­‐‑   Myślę,  że  teraz  można  by  już  zapiąć  skarpetkę  -­‐‑   dodałem  
poufale,  chcąc  załatwić  rzecz  polubownie,  tonem  pochlebnym  i  porozumiewawczym  
dyskretnej  tolerancji  dla  niewybrednych  dziwactw  kapitana.  
-­‐‑   Co?  -­‐‑   rzekł  na  to  Smith,  odstępując  ode  mnie  na  dystans  ramienia.  -­‐‑   Co?  Co  
pan   sobie   myśli?   Nie   radzę   panu   -­‐‑   nie   radzę   panu   nawet,   jak   pan   będzie   sam   w  
kajucie.  A  to  co  -­‐‑  huknął  groźnie,  aż  dostałem  gęsiej  skórki.  -­‐‑  Niech  no  pan  nie  będzie  
zbyt   dowcipny!   Do   chol...   zssr...   -­‐‑   Zmieszałem   się   i   zaczerwieniony   po   same   uszy  
bąkałem   tylko:   -­‐‑   Ależ   nie,   nie,   nie...   ja   tylko   tak   sobie...   Ta,   ta...   gdzieżby?   Nic  
podobnego!  -­‐‑  zupełnie  jak  raz  w  tramwaju  i  jak  raz  na  majówce...  
Płyniemy   dalej,   pogoda   cudowna,   niebo   przejrzyste,   gdzieniegdzie   wśród  
srebrnych  i  szmaragdowych  fal  pojawia  się  raja  lub  piła,  chmara  rekinów  ugania  się  
za   rufą,   małe   rybki   latają   nad   wodą,   ale   też   okręt   posuwa   się   coraz   wolniej,   jakby  
zastanawiając   się,   czy   na   dobre   nie   stanąć   -­‐‑   a   załoga   pod   nadzorem  
niezmordowanego  drugiego  oficera,  po  omyciu  nawietrznej  strony  brygu,  zwraca  się  
ze   ścierkami   ku   podwietrznej.   Drugi   oficer   jest   młodzieńcem   lat   dwudziestu   kilku,  
płowym,  pilnym,  bez  wyrazu  i  nie  dopuszczanym  do  poufałości.  W  zasadzie  istnieje  
on   tylko   pro   forma,   na   to,   aby   istniał   pierwszy   oficer.   Kapitan   i   Smith   spędzają  
prawie  całe  dnie  w  kajucie,  gdyż  morze  jest  spokojne.  Przechadzając  się  po  pokładzie  
widuję   ich   przez   okienko,   siedzących   za   stołem   i   celujących   w   coś   małymi  
gałeczkami   jakiejś   substancji   -­‐‑   prawdopodobnie   chleba.   Wydaje   się,   że   nuda   dosyć  
silnie   dolega   -­‐‑   niekiedy   kłócą   się   strasznie   i   wymyślają   sobie,   a   pewnie   sami   nie  
wiedzą   o   co.   Mieszają   też   cocktaile   z   likierów   Bolsa   i   przyprawiają   whisky  
korzeniami   imbiru.   Od   czasu   do   czasu   załoga   na   dany   sygnał   zaczyna   skandować:  
„Ryby   i   morskie   ptaki   żerują   za   okrętem”.   Ostatnio   spostrzegłem,   że   marynarze  
wykonują  dziwaczne  ruchy  tułowiem,  mianowicie,  pochyleni  nad  ścierką,  znienacka  
opierają   się   na   rękach,   wyprężają   nogi   i   zginają   plecy,   podobnie   jak   to   czynią  
niektóre  ziemne  glisty.  
Nie  proszę  jednak  nikogo  o  wyjaśnienia.  Zakwalifikowałem  to  po  prostu  jako  
„oryginalny   sposób   spędzenia   czasu”.   Prawdę   powiedziawszy   unikam   w   ogóle  
rozmów,  ponieważ  uważam,  że  linia  grot-­‐‑rei  niepotrzebnie  skręca  się  w  literę  S.  Na  
literę   S   zaczyna   się   jedno   słowo,   które   sam   wymyśliłem,   a   którego   wolałbym   nie  
znać.   Nie   tylko   zresztą   ona   -­‐‑   poza   tym   są   na   okręcie   inne   nieprzyjemne   kształty   i  
rysy;  jest  on  cały  spękany  od  gorąca.  Nie  ja  więc  zacząłem  rozmowę  ze  Smithem  -­‐‑  ale  
właśnie   Smith   podszedł   do   mnie,   gdy   stałem   oparty   o   burtę,   i   prosto   z   mostu  
zapytał,  czy  nie  znam  jakich  dobrych  gier  karcianych,  w  kości,  albo  innych,  lub  też,  
czy  nie  mam  do  rozwiązania  jakich  zagadek?  
Pierwsze  -­‐‑  drugie  Ojcze,  Matko,  a  zaś  trzecie  na  ostatku.  
-­‐‑   Przedtem  graliśmy  w  domino,  w  durnia,  w  chlusta  i  w  klipę  i  śpiewaliśmy  
na   przemiany   stare   kuplety   z   operetek.   Potem   przeglądaliśmy   kalendarz   hodowli  
koni.   Przez   kilka   ostatnich   dni   -­‐‑   rzekł   szczerze,   połykając   luźne   przekleństwa   -­‐‑  
rzucaliśmy   gałkami   z   chleba   w   pierońskiego   małego   robaczka,   którego  
wyciągnęliśmy   spod   szafy.   Ale   to   nam   się   przejadło.   Potem   (ponieważ   zawsze  
siadujemy   naprzeciwko   za   stołem)   zaczęliśmy   fiksować   się,   pan   wie?   -­‐‑   wpatrywać  
się   w   siebie   -­‐‑   kto   dłużej   wytrzyma.   Jak   zaczęliśmy   wpatrywać   się   w   siebie,   tak  
zaczęliśmy   kłuć   się   szpilkami   -­‐‑   kto   dłużej   wytrzyma.   Teraz   ciężko   nam   przestać,   a  
kłujemy  się  coraz  mocniej.  Kapitan  -­‐‑   ciach  i  ja  -­‐‑   ciach,  raz  za  razem.  Może  pan  by  coś  
wymyślił  -­‐‑  może  pan  zna  co  dobrego,  panie  Zantman?  Jestem  już  cały  pokłuty.  
Zapomniałem  się  i  rzekłem  nieopatrznie:  -­‐‑   To  stąd  pochodzi,  że  stworzyliście  
rodzaj   zaklętego   koła   i   nie   ma   żadnego   bocznego   spustu.   Szpilka   wymaga  
poduszeczki   -­‐‑   weźcie   poduszeczkę   od   szpilki   i   połóżcie   ją   na   stole   pomiędzy   sobą.  
Smith  otworzył  usta  i  spojrzał  na  mnie  z  szacunkiem.  -­‐‑   Do  kr...  Ale  panie  Zantman!  -­‐‑  
myśmy   pana   mieli   za   fryca,   a   pan   jest,   jak   widzę,   starym   żeglarzem.   Pan   ma  
doświadczenie!  
-­‐‑   Ależ  broń  Boże!  Zapewniam  pana...  To  zupełnie  przypadkiem...  Co  też  pan,  
panie  Smith?  Bo  pogniewam  się  na  pana.  Daję  słowo  honoru,  że  pierwszy  raz  jestem  
na  morzu!  -­‐‑  wyjąkałem  okropnie  zawstydzony.  
-­‐‑   Pan   jest   diabelnym   starym   żeglarzem!   -­‐‑   powtórzył   porucznik,   składając   mi  
pokłon.  
-­‐‑   Ba,  ba,  panie!  Niech  pan  nie  udaje  Greka!  Musiał  pan  żeglować  do  woli  po  
tych  przeklętych  bajorach,  po  Czerwonym  i  Żółtym,  i  po  Ochockim,  i  po  Sargaskim,  i  
po   Chińskim,   i   po   Arabskim.   -­‐‑   Pan   nie   żeglował?   Ba,   panie,   pan   ma   węch   starego  
wilka   morskiego,   pan   wchodzi   od   razu,   jak   mówią,   w   sam   środek   kwestii.  
Poduszeczka   -­‐‑   rzeczywiście!   To   najlepsza   rada!   Gdy   położymy   poduszeczkę,   zaraz  
przestaniemy  się  ciachać.  
-­‐‑   Przepraszam   pana,   ale   przypomniałem   sobie,   że   zostawiłem   w   kajucie  
zapaloną  maszynkę  spirytusową,  kawa  gotowa  wykipieć  -­‐‑   przepraszam  pana,  panie  
Smith.  
Około   czwartej   po   południu   widziałem   igraszki   pelikanów   z   rybami  
głębinowymi.   Nadleciały   dwa   z   południowego   zachodu   i   jęły   krążyć   nad   okrętem.  
Pelikany  są  to  ptaki  duże,  śnieżnobiałe,  z  wielkim  podgardlem  i  o  dziobie  metrowej  
długości,  niesłychanie  ostrym.  Oczywiście  nie  mogą  marzyć,  by  zdołały  pożreć  nim  
rekina  albo  wieloryba,  ale  korci  ich  absolutna  przewaga  nad  olbrzymami  morskimi,  
polegająca   na   tym,   że   rekiny   ani   wieloryby   nie   umieją   fruwać.   Korci   ich   i   nie   daje  
spokoju.  Dlatego  nadlatują  cicho  i  -­‐‑   pac  -­‐‑   zagłębiają  ostry  jak  sztylet  dziób  w  grzbiet  
ryby   głębinowej,   która   uchodzi   pod   wodę   albo   miota   się,   usiłując   wyskoczyć   i  
pogonić   za   pelikanem   w   niedostępny   powietrzny   żywioł.   Majtkowie   przerwali  
pracę,  by  się  pogapić,  czym  ściągnęli  na  siebie  okropne  przekleństwa  Smitha.  
-­‐‑  Łajdaki  -­‐‑  wydzierał  się  przed  zbitą  i  milczącą  gromadą  -­‐‑  wielmożni  panowie!  
Wielmożni  panowie!  Thompson!  -­‐‑  ty  jesteś  najgorszy,  ja  mam  na  ciebie  oko,  ty  bydlę,  
Thompson!  Ja  z  tobą  pogadam  dziś  wieczór!  Ja  z  tobą  -­‐‑   Thompson  -­‐‑   pogadam  -­‐‑   dziś  
wieczór  -­‐‑  zobaczysz.  
Potem   zaczął   mi   się   zwierzać,   co   do   załogi,   że   to   stare   wygi,   wyjadacze,  
wycirusy,   pozbierane   ze   wszystkich   portów,   których   trzeba   trzymać   mocno   za  
mordę.  -­‐‑   Oni  tylko  myślą,  jak  się  wykręcić  od  roboty  i  leżeć  do  góry  brzuchem.  Jest  
tam  na  przykład  niejaki  Thompson,  ten  jest  najgorszy.  
-­‐‑  Najgorszy?  
-­‐‑   Thompson?  To  pijawka.  Niech  pan  zauważy  jego  usta  -­‐‑   układają  się  zawsze  
w  ryjek,  jak  do  ssania.  Maskuje  się,  pracuje  jak  każdy,  ale  powiedziałem  sobie,  że  mu  
pokażę   przy   najbliższej   sposobności   i   pokażę   mu   dziś   wieczór.   Przysiądzie   ze  
strachu,  gdy  mu  pokażę.  
-­‐‑   Usta  -­‐‑   rzekłem  pojednawczo  -­‐‑   to  pewnie  dlatego,  że  jest  ssakiem.  Każdy  jest  
ssakiem.  Należymy  do  rodziny  ssaków.  
Wyraziłem   delikatnie   wątpliwość   co   do   ruchów   tułowia,   oglądania   nóg   i  
recytacji:  -­‐‑   Ryby  i  morskie  ptaki  żerują  za  okrętem.  -­‐‑   Wypowiedziałem  się  ostrożnie  
za  pewnym  wymiarem  i  zaznaczyłem,  niby  mimochodem,  że  jednak  co  za  dużo,  to  
niezdrowo.   Na   to   Smith   odpowiedział,   że   sądzi,   iż   ja,   stary   żeglarz,   kpię   sobie   z  
niego.   Nie   takie   rzeczy   dzieją   się   przecież   na   wodach   wschodnioazjatyckich   z  
Chińczykami.  Albo  na  linii  Port  Aden  -­‐‑  Pernambuco,  gdzie  używają  stale  roztopionej  
stearyny.   Ruchy   tułowiem   zmierzają   do   wyrobienia   giętkości   kręgosłupa,  
wpatrywanie   się   w   nogi   jest   karą   za   brak   należytej   czystości   -­‐‑   kto   ma   brudne   nogi,  
ten   musi   wpatrywać   się   w   nie   pełną   godzinę.   Co   zaś   do   wersetu:   -­‐‑   Ryby   i   morskie  
ptaki  żerują  za  okrętem  -­‐‑   to  brzmi  on  jak  wzór  kaligraficzny  i  w  istocie  chodzi  o  to,  
by  wypisać  go  w  mózgach  marynarzy  perłowym  rondem.  
-­‐‑   Taki   bryg,   jak   ten,   idzie   sam   bez   niczyjej   pomocy,   chyba   że   jest   sztorm.  
Marynarze   nie   mogą   przecież   szorować   bez   przerwy   tego   krr...   prr...   pokładu,  
wyszorowaliby   go   do   cna.   A   karność   musi   być   zachowana,   te   łajdaki   muszą   być  
trzymane  w  ryzach,  kapitan  więc  wybrał  to  raczej  niż  cośkolwiek  innego.  
-­‐‑  A,  raczej  to  niż  cośkolwiek  innego.  
-­‐‑   O,   kapitan   jest   także   starym   doświadczonym   żeglarzem,   wilkiem   morskim  
co   się   zowie.   Pan   powinien   się   z   nim   lepiej   zaznajomić,   panie   Zantman,   na   pewno  
panowie  mieliby  sobie  niejedno  do  powiedzenia.  
-­‐‑   Stary  mówił  mi  niejednokrotnie...  ciągnął  poufale  Smith.  -­‐‑   Panie  Smith,  jakie  
są   obowiązki   kapitana   na   statku:   musi   on   wymyślać,   bo   inaczej   wszystko   by   się  
wściekło   z   nudów.   Pan,   panie   Smith,   musi   wymyślać   gębą,   a   ja   muszę   wymyślać  
głową,  i  to  jest  cała  między  nami  różnica.  A  teraz  co  ja  mam  wymyślać,  panie  Smith?  
Przecież,   do   zarazy,   nie   możemy   bawić   się   w   piłeczkę,   panie   Smith.   Przecież,   do  
choroby,  nie  jesteśmy  dziećmi,  panie  Smith,  w  krótkich  majteczkach.  
-­‐‑  Hem,  hem  -­‐‑  zatem  zabawa  w  piłkę  jest  dziecinna,  a  te  hem,  hem...  nogi...  nie  -­‐‑  
rzekłem,  pokasłując.  
-­‐‑   Pewnie  -­‐‑   odparł  chełpliwie  -­‐‑   nogi  -­‐‑   nie,  bo  któż  z  nas  nie  ma  odcisków?  -­‐‑   a  
przy   tym   podtrzymują   karność   w   załodze.   Oni   muszą   spełniać   wszystko   bez  
gadania.   Tak   samo   szpilka   -­‐‑   jak   Boga!...   to   było   zupełnie   wściekłe   -­‐‑   szalone   -­‐‑  
bałwańskie.   Jak   panu   się   to   podoba,   panie   Zantman?   Ba,   ba!   Pan,   z   pańskim  
doświadczeniem,   nie   może   nie   przyznać   racji.   Tak   jest   zawsze   i   wszędzie.   Bez   tego  
pozdychalibyśmy  z  nudów.  
Oblizał  palec  i  wystawił  na  wiatr.  
-­‐‑   Tym   bardziej   że   wiatr   ustaje   i   zagraża,   zdaje   się,   cisza   morska.   Do   cięż...  
parr...   jasn...   doł...   To   zawsze   tak.   Pan   zna   przysłowie   -­‐‑   woda   i   nuda   to   żywioł  
żeglarza.  
Pod  wieczór  widziałem  tłuste  flądry  oraz  rozróżniłem  głowę  rekina  młota  na  
jakie  3,  4  cale  pod  powierzchnią.  
Kapitan   Clarke   ukazał   się   na   mostku   kapitańskim   i   zaczął   na   mnie   kiwać.  
Widocznie   Smith   musiał   naplotkować   o   poduszeczce   i   jakobym   był   starym  
żeglarzem  -­‐‑   gdyż  kapitan  odnosi  się  do  mnie  obecnie  zgoła  inaczej  niż  poprzednio,  a  
nawet   sprawia   wrażenie,   jakby   chciał   mnie   wysondować.   Widocznie   myśli,   że   ja  
wiem  coś,  czego  on  nie  wie,  lub  że  umiem  się  tak  jakoś  urządzić,  że  mi  mniej  dolega.  
Gdy  wdrapałem  się  na  mostek,  Clarke  rzekł:  
-­‐‑  Nuda,  panie.  Morska  nuda.  
-­‐‑  Hm  -­‐‑  odparłem.  
-­‐‑  Niemiła  rzecz  -­‐‑  nuda.  
Co?  Niemiła.  Nudno.  Nie  wiadomo  co.  
-­‐‑  Można  wytrzymać  -­‐‑  powiedziałem.  -­‐‑  Nie  tak  znów  nudno.  Jest  woda  -­‐‑  ryby...  
-­‐‑   Ba,  panie,  Smith  mi  mówił  -­‐‑   rzekł  kapitan  łaskawie,  trącając  mnie  łokciem.  -­‐‑  
Pan  tam  na  pewno  ma  swoje  sposoby  na  nudę,  to  panu  nie  nudno.  Jakbym  wiedział.  
Ta  poduszeczka,  ho,  ho.  Tylko  pan  nie  chce  ich  udzielić,  skąpiec  z  pana...  he,  he...  pan  
wszystko  chowa  dla  siebie.  
-­‐‑   Ależ  nic  podobnego.  Bo  pogniewam  się  na  pana,  panie  kapitanie.  Smith  coś  
nabajdurzył.  
-­‐‑   No,   no,   bez   urazy!   Chciałem   tylko   zaznaczyć,   że   z   panem   można   pogadać,  
panie   Zantman,   nie   jak   z   byle   szczurem   lądowym   -­‐‑   i   niepotrzebnie   pan   się   kryje  
przed  nami  -­‐‑  nie  rozumiem,  co  panu  zależy...  No,  ale  wolna  wola.  
Byłem  w  bardzo  niemiłym  i  trudnym  położeniu  i  kręciłem  uważnie  guzik  od  
marynarki,   gdyż   Clarke   miał   żyłę   na   skroni,   wyraźnie   odznaczającą   się   na   tle  
wyłysiałych  kątów  czoła.  Nagle  zmarkotniał  i  zaczął  drapać  się  za  uchem.  
-­‐‑   Nuda   -­‐‑   powrócił   znów   do   swego,   kopiąc   coś   nogami   -­‐‑   nuda.   Podpisałem  
kontrakt   z   towarzystwem   i   muszę   kursować   Birmingham   -­‐‑   Valparaiso,   tam   i   z  
powrotem.   Co   jest,   do   cholery?   Na   lądzie   nudno   -­‐‑   tramwaje,   bary   -­‐‑   nuda   lądowa  
wypycha  na  morze.  A  na  morzu  co?  Już  pan  ruszył  -­‐‑   już  pan  wypłynął  pod  pełnym  
żaglem   -­‐‑   już   ginie   brzeg   -­‐‑   już   pan   się   rozkołysał   -­‐‑   już   pieni   się   szlak   za   rufą   -­‐‑   a   tu  
naraz  nuda,  co?  Morska  nuda.  
-­‐‑  Natura  stoi  na  zawadzie  -­‐‑  mruknąłem  chrząkając.  -­‐‑  Natura  jest  taka.  
-­‐‑  Jak  to?  -­‐‑  rzekł  Clarke.  
-­‐‑  Natura  nie  lubi  -­‐‑  mruknąłem  
-­‐‑  nie  lubi.  
-­‐‑   Najlepsza   na   nudę   jest   fajka-­‐‑przyjaciółka   -­‐‑   rzekł   sentymentalnie.   -­‐‑   Whisky  
także   jest   dobra   -­‐‑   obgryzanie   paznokci   -­‐‑   zażywanie   tabaki...   Jeśli   kto   ma   dziurę   w  
zębie,  wiercenie  językiem.  Jeśli  zaswędzi,  można  się  drapać  -­‐‑   wie  pan,  w  Mukdenie  
wchodzę   do   klubu,   czterech   kapitanów   przy   lunchu,   wszyscy   podrapani   do   krwi,  
podrapani,  jakby  mieli  wysypkę.  A  pan  co,  panie  Zantman?  
-­‐‑  Ja?  -­‐‑  Ja  czasem...  
-­‐‑   Właśnie   uważam,   że   pan   wygląda   świeżo   i   rumiano   -­‐‑   rzekł   z   ciekawością  
kapitan.   -­‐‑   Daję   słowo   -­‐‑   jakby   pan   nigdy   nie   puszczał   maminej   spódnicy.   Jak   pan   to  
robi?  
-­‐‑  Ależ  bo  ja,  panie  kapitanie,  rzeczywiście...  Zapewniam  pana.  
-­‐‑   Ha,  ha,  ha,  ha,  ha  -­‐‑   roześmiał  się  przeciągle.  -­‐‑   Ho,  ho,  ho,  z  pana  filut,  panie  
Zantman.  No,  ale  ja  nie  zmuszam,  skoro  pan  nie  chce,  ostatecznie  niech  i  tak  będzie,  
że  pan  pierwszy  raz  -­‐‑  ha,  ha,  ha...  Przydałby  się  nam  jaki  sztormik,  co?  -­‐‑  dodał,  znów  
trącając  mnie  łokciem.  -­‐‑   Wtedy,  do  cholery,  przejechalibyśmy  się  porządnie,  co?  A  tu  
wlecz  się,  człowieku  -­‐‑   i  jeszcze  w  dodatku  wiatr  ustaje.  Skręcam  się  -­‐‑   nudno  -­‐‑   diabli  
biorą  -­‐‑  nie  mogę  wytrzy...  
-­‐‑  To  niezdrowo  -­‐‑  rzekłem.  -­‐‑  Bardzo  niezdrowo.  Złe  myśli  przychodzą.  
-­‐‑  Do  zarazy  -­‐‑  mruknął  kapitan.  
-­‐‑   Spójrz   pan   na   te   maszty.   Jak   one   głupio   stoją.   To   głupie.   A   ja   też   stoję   -­‐‑  
głupio.   Stoję   ja   i   kieliszek.   Powiedz   pan,   co   można   zrobić   z   kieliszkiem   -­‐‑   potłuc   go  
tylko,  co?  Tak  też  zrobiłem  wczoraj  wieczorem.  Na  tym  zasr...  brygu  nic  się  nie  dzieje  
od  rana  do  wieczora.  Gdy  patrzę  na  tę  poręcz  -­‐‑   uderzył  ręką  -­‐‑   i  widzę,  że  ona  ciągle  
połyskuje  tak  głupio  -­‐‑  to  patrzę  i  chciałbym  wyskoczyć  ze  skóry.  
-­‐‑   Zaczął  się  skarżyć  boleśnie,  przyciszonym  głosem,  że  wszystko  jest  głupie  -­‐‑  
głupie.   -­‐‑   Wszystko   musi   być   wyczyszczone   -­‐‑   każda   rzecz   na   swoim   miejscu,  
marynarze   nic   innego   nie   robią   tylko   szorują   i   czyszczą   po   całych   dniach.   Na  
statkach,   jak   pan   wie,   obowiązuje   nadmierna,   wprost   przesadna   czystość.   Po  
cholerę?   Albo   te   ryby   latające...   Powiedz   pan   tylko,   dlaczego   one   tak   głupio  
wyskakują   z   wody,   o,   niech   pan   spojrzy,   ukazał   mi   jedną,   która   ostrym   łukiem  
przeleciała  nad  pokładem  -­‐‑  to  też  głupie,  głupie  jak  nie  wiem.  Powiedz  pan,  dlaczego  
one  to  robią,  co?  Przecież  nie  mają  skrzydeł.  
Odpowiedziałem   po   namyśle,   że   zjawisko   to   należy   przypisać   specyficznym  
właściwościom   tych   oskrzelowatych,   które   umieją   nadąć   się   do   tego   stopnia,   że   w  
pewnym  momencie  woda,  nie  mogąc  wytrzymać  nerwowo,  wyrzuca  je,  ze  strachu,  
aby   nie   pękły.   Tak   samo   ropuchy   ziemne   nadymają   się   powietrzem   często   do  
rozmiarów   przerażających,   lecz   ziemia,   gorsza   pod   tym   względem   od   wody,   nie  
popuszcza  i  dlatego  pękają.  
-­‐‑   Słowo  daję!  -­‐‑   zawołał  kapitan  z  niezrozumiałym  podnieceniem.  -­‐‑   Ha,  ha,  ha!  
Racja!  To,  to!  Ale  z  pana!  
Naturalnie!   A   to   łajdaczki,   no!   Nadąć   się,   przestraszyć,   a   ta   spietrana   k...a  
woda  boi  się  i  wyrzuca  -­‐‑   ha,  ha!  Boi  się,  do  diabła  -­‐‑   boja  ma,  boja  ma!  W  mordę!  W  
mordę  i  za  mordę!  -­‐‑  krzyczał  zachwycony.  Zdaje  się,  że  słowa  moje  połechtały  w  nim  
jakąś  żyłkę  terrorystyczną.  -­‐‑   Brawo,  doskonale!  Że  też  mi  nie  przyszło  do  głowy.  Ale  
z  pana  znawca.  Z  pana  przyrodnik  -­‐‑  dodał,  nadymając  się  z  lekka  i  patrząc  na  mnie  z  
podziwem.  -­‐‑  I  pan  mówi,  że  pan  nie  podróżował?  
-­‐‑   Trochę   się   znam   na   przyrodzie   -­‐‑   rzekłem   -­‐‑   ale   teoretycznie.   -­‐‑   Zacząłem  
kaszleć,   powiedziałem,   że   robi   się   chłodno,   i   wróciłem   do   kajuty,   skąd   nie  
wydalałem  się  przez  cały  dzień  następny.  
Tego   (następnego)   dnia   znów   zdarzył   się   ciekawy   wypadek,   którego   jednak  
nie   widziałem   (gdyż   byłem   w   kajucie).   Wiadomo,   że   żarłacze   są   niesłychanie  
żarłoczne,   stąd   też   ich   nazwa   -­‐‑   żarłacze.   Otóż   kuchcik   okrętowy   upuścił  
przypadkiem   do   wody   wielki   miedziany   rondel   i   rondel   -­‐‑   chaps   -­‐‑   natychmiast  
zniknął   w   łakomej   czeluści.   Fakt   ten   dostarczył   mu   tyle   przyjemności   i   tyle  
przedziwnej   rozkoszy,   że   nie   mógł   się   powstrzymać   i   wyrzucił   jeszcze   parę  
widelców,  które  zostały  schwytane  w  lot,  a  potem  zaczął  wyrzucać  wszystko,  co  miał  
pod   ręką,   a   więc   talerze,   noże   kuchenne   i   stołowe,   filiżanki,   własny   zegarek  
kieszonkowy,   kompas,   barometr,   trzymiesięczną   pensję   oraz   komplet   encyklopedii  
żeglarskiej.  Smith  przyłapał  go  w  chwili,  gdy  odrywał  półkę  w  całkowicie  ogołoconej  
kajucie.  
Można   sobie   wyobrazić,   co   się   działo.   Chłopak   tego   samego   wieczoru  
zachorował  na  malarię,  i  jak  się  zdaje,  nie  pokaże  się  więcej  do  końca  podróży.  Tak  
czy   owak,   jesteśmy   pozbawieni   przedmiotów   pierwszej   potrzeby   i   omlet   musimy  
jeść   wprost   z   patelni.   Dowiedziawszy   się   o   tym   zdarzeniu,   zmarszczyłem   brwi   i  
powiedziałem   do   siebie,   ale   dosyć   głośno   i   mądrze,   jakby   mi   zależało,   aby   ktoś  
słyszał:  -­‐‑   Aha,  no  tak  -­‐‑   to  bardzo  mądre.  Bardzo  dobrze  pomyślane.  Jest  to  znana  w  
medycynie   choroba,   polegająca   na   pewnym   zacietrzewieniu   -­‐‑   jest   to,   wyrażając   się  
naukowo,  specyficzny  „tuman”,  zrodzony  z  pewnego  nieopanowania  -­‐‑  jest  to  pewna  
rozkosz   czerpana   z   niedoskonałości   zmysłów   i   z   pomyłek   instynktu   zaślepionego  
zbytnią   żarłocznością,   niejakie,   można   by   powiedzieć,   urzeczenie   automatyzmem,  
słowem   choroba   poniekąd   automatyczna,   wynikająca   z   zastosowania   wielkich,  
powszechnych  sił  ciążenia,  wyrzutu  i  głodu  do  gry  w  ciuciubabkę.  A  przy  tym  -­‐‑   jak  
też  te  przedmioty  będą  dolegały  w  brzuchu?  -­‐‑   Po  chwili  jednak  muskuły  twarzy  mi  
zelżały,  ukazała  się  na  niej  okropna  beznadziejna  głupota  i  rzekłem  ciszej:  -­‐‑   O,  Boże!  
Dobrze,   ale   dlaczego   tak   głupio?   Dlaczego   tak   głupio,   jałowo,   ciągle,   bez   przerwy,  
bez   jednej   chwili   wypoczynku,   dlaczego   tak   jakoś   głupio-­‐‑mądrze,   i   mądrze-­‐‑głupio?  
Ktoś   tu   się   mądrzy   i   ktoś   wygłupia,   o   Boże,   ześlij   choć   z   pięć   minut   przerwy.   -­‐‑   I  
pozwoliłem   sobie   dodać   nawet:   -­‐‑   Jestem   jak   w   ciemnym   lesie,   gdzie   cudaczne  
kształty  drzew,  upierzenie  i  jazgot  ptaków  wabią  i  śmieszą  dziwną  maskaradą,  lecz  z  
głębi  dochodzi  daleki  ryk  lwa,  kłus  bawołu  i  skradający  się  krok  jaguara.  
 
2  
 
„Banbury”   posuwa   się   coraz   wolniej.   Słonko   przygrzewa   coraz   silniej,  
roztopiona   smoła   kapie   z   boków   okrętu   do   morza,   morze   jest   szafirowe,   a   woda,  
użyta   do   szorowania   pokładu,   paruje   prosto   w   również   szafirowe   niebo.   Kapitan  
Clarke  ukazał  się  na  mostku  kapitańskim,  oblizał  palec  i  rzekł:  
-­‐‑   Jakbym  wiedział  -­‐‑   bryza  ustaje.  A  bardzo  możliwe,  że  będziemy  mieli  wiatr  
przeciwny.  Panie  Smith,  każ  pan  założyć  boczny  kliwer.  Na  tym  szlaku  zawsze  tak  -­‐‑  
zawsze,   czy   do   Valparaiso,   czy   z   Valparaiso,   wiatr   przeciwny.   I   to   się   nazywa  
żegluga?  To  jest  żegluga!  To  ma  być  żegluga  -­‐‑  wrzeszczał  rozzłoszczony.  
Stadko   delfinów   nie   odstępuje   rufy.   Nie   chcą   one   mięsa   -­‐‑   jedynym   ich  
marzeniem   jest   podrapać   się   trochę   o   ster   okrętu,   gdyż   cierpią   strasznie   wskutek  
wodnych  wszy.  Nie  zawsze  trafia  im  się  taka  gratka  -­‐‑  twardy  przedmiot  w  bezkresie  
wód,   o   który   można   się   potrzeć.   Często   tygodniami   całymi   płyną   przez   ocean   w  
poszukiwaniu   takiego   przedmiotu.   Nie   widzą   jednak   tego,   że   okręt,   chodź   bardzo  
wolno,   przecież   posuwa   się   naprzód   i   wiecznie   chybiają   kant   steru   o   parę   cali.  
Nieszczęśliwe   ryby   nie   rozumiejąc   przyczyny,   wciąż   powtarzają   manewr  
bezskutecznie.  
Na  kawałku  papieru  zanotowałem  co  następuje:  -­‐‑  „Uważam,  że  tego  trochę  za  
dużo.   Delfiny   chybiające   kant   steru,   szczury   gryzące   własne   ogony,   marynarze,  
którzy   wpatrują   się   we   własne   nogi   i   odginają   zgięte   grzbiety,   pelikany   kłujące  
grzbiety   wielorybów,   kapitan   kłujący   się   szpilką   z   porucznikiem,   wieloryby   nie  
mogące  wzlecieć  nad  wodę,  ryby  latające,  które  natomiast  nadymają  się  tak  dalece,  iż  
woda   nie   wytrzymując   napięcia,   wyrzuca   je   ze   strachu   w   powietrze   -­‐‑   to   jest  
stanowczo  zbyt  monotonne.  Przypuszczam,  że  można  by  od  czasu  do  czasu  pokazać  
coś  innego.  Gdybym  wiedział,  że  tak  będzie,  nigdy  bym  nie  wybierał  się  w  podróż.  
Nie   zawadziłoby   trochę   więcej   taktu.   Powtarzać   wciąż   w   kółko   jedno   i   to   samo,   to  
jest  stawianie  kropki  nad  i,  zupełnie  zbędne,  jeszcze  się  kto  domyśli.”  
„Widoki   zresztą   jak   widoki,   ale   ze   strony   kapitana   i   Smitha   zachodzi   już  
rażący  brak  taktu,  te  nogi  i  te  szelki  niemożliwe,  a  gorzej  jeszcze  z  rozmowami.  Co  
mają   znaczyć   -­‐‑   przepraszam   -­‐‑   te   zwierzenia?   „My   żeglarze”   -­‐‑   co   znaczy   „my  
żeglarze”?   Kto   tu   się   chce   „kołysać”,   co   znaczy   „pęd”   i   „pożerczość”,   co   znaczy  
„nuda”  i  to,  że  „ponosi”?  Ja  wcale  nie  jestem  ciekawy.  To  było  wyraźnie  pite  do  mnie  
-­‐‑  to  wszystko  pijacy.  To  pijacy  i  ludzie  o  fatalnych  skłonnościach,  o  zakład,  kokainiści  
albo  morfiniści,  zepsuci  doszczętnie  gdzieś  w  jakimś  Pernambuco.  Nie  będę  więcej  z  
nimi   rozmawiał.   Nie   jestem   żeglarzem   i   nie   chcę   mieć   do   czynienia   z   żeglarską  
„fantazją”   kapitana   i   z   jego   marynarską   „śmiałością”.   Postaram   się   oględnie   (gdyż  
jednak  skarpetka  wciąż  jest  opuszczona)  rozluźnić  nasze  stosunki.  Również  i  Smitha  
z   jego   pomysłami   i   świderkiem   osadzę   na   miejscu.   To   nie   racja,   że   powiedziałem   o  
poduszce   albo   o   latającej   rybie   (czasem   oczywiście   coś   musi   się   wypsnąć,   skoro  
nagabują),  aby  zaraz  ogłaszać  mię  „starym  żeglarzem”  i  wtajemniczać  we  wszystko,  
czy  ja  chcę,  czy  nie  chcę.”  
„Przyznam   się,   że   wyobrażałem   sobie   życie   na   statku   zupełnie   inaczej.   A   to  
jakieś  bajorko.  Nie  ma  żadnego  przewiewu.  
Liczyłem   na   słony   zapach   morza,   przestrzeni   etc.,   o   ileż   zdrowszy   od  
lądowych  zaduchów,  a  tu  tymczasem,  widzę,  ciasno  -­‐‑   ciasno,  natrętnie  i  w  dodatku  
jakieś  małpowanie.  Przede  wszystkim  nie  ma  za  grosz  taktu.  Przedwczoraj,  nie  chcąc  
kontynuować  dłużej  rozmowy  z  Clarkiem,  wróciłem  do  kajuty,  ale  jakiś  duży  robak,  
zdaje   się   skorpion,   wylazł   ze   szpary   w   podłodze,   przyglądał   mi   się   czas   jakiś,  
poruszając   wąsikami,   a   potem   ni   stąd   ni   zowąd   zwinął   się   w   kłębek   i   zastrzyknął  
sobie   wszystek   jad   odwłoka   -­‐‑   popełniając   samobójstwo.   Słyszałem,   że   jest   to   na  
porządku   dziennym   u   tych   błonkoskrzydłych.   Ale   dlaczego   wybrał   się   z   tym   do  
mnie?   Czy   nie   mógł   załatwić   się   w   szparze?   Udałem,   że   nie   widzę.   Na   lądzie   też  
widuje  się  czasem  psy  albo  konie,  ale  przecież  jest  większa  dyskrecja  i  nikt  nie  będzie  
wyłaził  specjalnie  do  kogoś,  żeby  mu  pokazać.”  
„Obyśmy   jak   najprędzej   dopłynęli   do   Valparaiso.   Czy   tylko   dopłyniemy   do  
Valparaiso?   Nie   wiem,   może   to   zresztą   jest   normalne   i   przewidziane   rozkładem  
jazdy  -­‐‑   ja  nie  znam  się  na  gwiazdozbiorach  i  nie  umiem  posługiwać  się  sekstansem,  
ani  kompasem,  lecz  jeśli  konstelacja  (jak  się  zdaje)  jest  nieprzychylna,  a  nawet  małpio  
złośliwa   jakaś,   i   weszliśmy   w   niedobry   znak   Barana,   albo   Koziorożca,   to   zdaniem  
moim  kapitan  i  Smith  zanadto  rzucają  się  i  pozwalają  sobie.  Ja  zawsze  bałem  się  tej  
oficerskiej,   marynarskiej   fantazji,   co   to   na   nic   nie   zważać,   tylko   za   mordę   i   po  
kawalersku   -­‐‑   kawalerska   fantazja   i   kawalerska   jazda.   Trzeba   czasem   przycichnąć,  
przeczekać.   Trzeba   wiedzieć,   kiedy   i   co.   Tu   jest   ciasno,   zupełnie   jak   w   pudełku   i  
może   wyniknąć   jaki   skandal,   twarze   marynarzy   nie   podobają   mi   się,   choć   widuję  
tylko  ich  grzbiety.”  
Napisawszy   to,   spaliłem   czym   prędzej   papier   nad   świecą.   Potem   wziąłem  
kawałek  papieru  i  dopisałem  jeszcze.  -­‐‑   „Tak,  twarze  marynarzy  nie  podobają  mi  się,  
choć   widuję   tylko   ich   grzbiety.   Grzbiety,   oczywista   rzecz,   są   potulne   i   zestrachane,  
jak   to   zwykle   grzbiety,   ale   wieczorami   dochodzi   mię   przez   podłogę   kajuty   spod  
pokładu   jednostajne,   natrętne   brzęczenie,   ni   to   szum   rojowiska   owadów.   Szum   ten  
pochodzi   od   marynarzy.   A   zatem   Smith   trzyma   ich   za   mordę   w   dzień,   ale   nie   w  
nocy.   Czy   chrapią?   Czy   mówią?   A   jeśli   mówią,   to   o   czym   mogą   mówić,   i   czy  
przypadkiem   nie   zanadto   plotkują,   jak   to   się   zdarza   w   czasie   długich   morskich  
podróży.   Możliwe   bowiem,   że   z   nudów   rozpowiadają   sobie   jakieś   rozwlekłe,  
niestworzone   historie,   w   których   nie   ma   ani   słowa   prawdy.   Smith   wspomniał   mi  
przecież  -­‐‑  to  są  obieżyświaty,  stare  portowe  wygi  i  na  pewno  tam  niemało  nasłuchali  
się  w  życiu.  Znałem  jednego  takiego  -­‐‑   opowiadał  on  zawsze  z  wielką  uciechą,  że  w  
Tokio   słyszał   u   fryzjera,   jak   pewien   pan   „bardzo   porządnie   ubrany,   na   pewno   z  
wyższej   sfery”,   przestrzegał   manicurzystkę,   „aby   nie   obcinała   za   krótko   paznokci,  
gdyż   nie   będzie   miał   czym   dłubać   w   nosie”.   Oto   jest   próbka   ich   stosunku   do  
inteligencji.  Oni  tylko  takie  rzeczy  umieją  podchwycić  -­‐‑   nic  więcej.  A  gotowi  gadać  o  
tym  -­‐‑  godzinami,  wciąż  z  tym  samym  obrzydliwym  szyderskim  prześmiechem”.  
I  ten  papier  spaliłem  -­‐‑   jednakże  nie  znaczy  to,  abym  nie  wprowadził  w  czyn  
postanowień   odnośnie   do   Clarkego   i   Smitha.   Trzymałem   się   od   nich   z   daleka,   a  
kiedy  widziałem  ich  na  jednej  stronie  okrętu,  przechodziłem  na  drugą.  Gorzej  było,  
nie  przeczę,  gdy  jeden  był  po  jednej,  a  drugi  po  drugiej  stronie  brygu.  
Tymczasem   zerwała   się   morka,   lecz   zamiast   dąć   z   boku   lub   z   tyłu,   jęła  
dmuchać  lekko  w  sam  dziób.  „Banbury”  nie  cofał  się,  ale  było  to  niewypowiedzianie  
drażniące  -­‐‑  niewielkie  fale  pluskały  mu  w  nos.  
Na  domiar  okazało  się,  że  Thompson  rzeczywiście  ma  usta  w  ryjek  -­‐‑   widząc  
to,   nie   mogłem   się   powstrzymać   (wyrzucam   sobie   tę   nieoględność)   i   zapytałem:   -­‐‑  
Thompson.   Dlaczego   to   robicie?   Przecież   tak   nie   trzeba,   Thompson.   -­‐‑   Był   to   rosły,  
barczysty   drab,   z   ogorzałą   twarzą,   włochatą   piersią,   kolczykami   w   uszach   i   z   małą  
grzywką   nad   czołem   -­‐‑   zbyt   małą   w   stosunku   do   całej   postaci.   Rozejrzał   się,   czy  
nikogo   w   pobliżu   nie   ma,   przysunął   się   do   mnie   bardzo   blisko   i   powiedział,  
wysuwając  usta:  -­‐‑  Ja  lubię,  sir.  
-­‐‑   No,   no,   Thompson   -­‐‑   rzekłem   pośpiesznie.   -­‐‑   Macie   tu   5   szylingów   na   tytoń,  
Thompson.  -­‐‑  Thompson  zamknął  łapę,  w  którą  wsunąłem  pieniądze  i  rzekł:  
-­‐‑  To  na  nic  się  nie  zda.  
-­‐‑  Pewnie  nudno  wam  na  pokładzie,  Thompson  -­‐‑  rzekłem  życzliwie.  
-­‐‑  Oj  nudno,  nudno  -­‐‑  jęknął  
Thompson   -­‐‑   aż   trudno   wytrzymać,   sir.   Muszę   chodzić   spać   o   dziewiątej   jak  
grzeczne  dzidzi,  sir,  a  we  dnie  śpiewać  piosenki.  Kapitan  i  porucznik  są  zbyt  surowi,  
sir.   Nie   mogę   sobie   użyć,   nie   mogę   sobie   wygodzić   -­‐‑   zdycham,   sir.   Dawniej   byłem  
krwisty,  czerwony  jak  ogień,  dobrze  się  miałem,  a  teraz  jestem  blady  i  wycieńczony  -­‐‑  
diabli  mię  biorą,  sir,  marnuję  się,  sir.  
Wyniosłem  mu  na  miseczce  trochę  mleka,  które  wychłeptał.  
-­‐‑   To   wam   dobrze   zrobi,   Thompson.   Mleko   jest   białe,   to   na   czerwoność  
najlepsza  rzecz  -­‐‑  codziennie  wystawię  dla  was  taką  miseczkę  przed  drzwi  kajuty.  
MLeko   i   dużo   owoców.   Tylko   na   miłość   Boga,   nie   róbcież   skandalu,  
Thompson.  Postarajcie  się  wytrzymać  do  Valparaiso.  Okręt  zwalnia,  lecz  kapitan  mi  
mówił,  że  wkrótce  powieje  przychylna  morka.  Bardzo  was  proszę,  tylko  bez  żadnych  
głupstw,  Thompson,  macie  tu  jeszcze  pięć  szylingów.  
Stoimy  wciąż  pod  76)  szer.  geogr.,  o  dobre  450  mil  na  południowy  zachód  od  
Wysp   Kanaryjskich,   nie   widuje   się   jednak   kanarków.   Te   złotopióre   i   małe   ptaszki  
boją   się   widać   nadmiernych   odległości,   wolą   przeskakiwać   z   gałęzi   na   gałąź   w  
plamistym   gąszczu   rozłożystych   południowych   drzew,   gdzie   świergot   ich   rozlega  
się   znacznie   głośniej   niż   na   morzu.   Nie   są   to   ptaki   morskie,   lecz   lądowe.   Wiatr  
dmucha  lekko,  lecz  stale,  w  sam  dziób  okrętu,  drobne  fale  dają  raz  za  razem  drobne  
szczutki,  na  fiołkowym  niebie  przesuwają  się  gęsiego  białe,  pogodne  obłoczki.  
Widocznie  Thompson  opowiedział,  że  ja  dałem  mu  parę  szylingów  -­‐‑   gdyż  po  
południu  zaczepił  mię  na  śródokręciu  mat,  wielki,  astmatyczny,  gruby  mężczyzna  o  
obwisłych,   nalanych   policzkach,   wyłupiastym,   bladym,   zmęczonym   spojrzeniu.  
Skarżył  się  na  nudę,  powiedział,  że  ma  brudne  nogi  -­‐‑  że  to  go  bardzo  męczy  i  prosił  o  
parę  szylingów.  Kiedy  skarciłem  go  ostro,  odezwał  się  ciszej:  
-­‐‑   Dobrze,  dobrze.  Życie  już  jest  takie.  Ja  wiem.  Mam  czterdzieści  siedem  lat,  a  
nigdy  nie  miałem  czystych  nóg  -­‐‑   nigdy,  nie  dało  się  zrobić.  Inni  to  mogą  mieć  czyste  
nogi,  ale  ja  nie  -­‐‑  nigdy  -­‐‑  taki  już  mój  psi  los.  Zawsze  to  to,  to  tamto  wejdzie  w  paradę  
i  nie  można  -­‐‑  a  jak  można,  to  się  nie  chce.  Właściwie  to  ja  chcę  -­‐‑  ale  mi  się  nie  chce  i  -­‐‑  
dodał   niemrawo   -­‐‑   znalazłem   inne   sposoby,   tutaj   -­‐‑   stuknął   palcem   w   czoło   z   miną  
domyślną  i  spoglądając  na  mnie.  
Co   prędzej   dałem   mu   5   szylingów   na   piwo   i   poradziłem,   żeby   przynajmniej  
pudrował   sobie   nogi   -­‐‑   to   praktyczniejsze,   mniej   zabiera   czasu.   Prosiłem,   żeby  
nikomu  o  tym  nie  mówił,  że  ja  daję  pieniądze.  Ale  widocznie  nie  wytrzymał.  Jeden  z  
marynarzy,  nie  znany  mi  z  nazwiska,  szepnął  niby  do  siebie,  przechodząc  w  pobliżu  
i  obejrzawszy  się,  czy  nikt  nie  słucha:  
-­‐‑  Nasturcje.  
I  temu  dałem  parę  szylingów.  Hm...  Zaczynam  się  poważnie  niepokoić,  gdyż  
uważam,   że   załoga   staje   się   zbyt   nachalna.   Nie   upłynęło   dwóch   dni   od   rozmowy  
mojej   z   Thompsonem,   a   notatnik,   w   którym   zapisuję   codzienne   wydatki,   zaczernił  
się   szeregiem   nowych   pozycji.   Wyglądało   to   prawie   tak,   jak   gdyby   załoga   znalazła  
jakieś  moje  wiersze  pod  poduszką,  ale  ja  żadnych  wierszy  nie  miałem,  gdyż  przecie  
wdrapałem  się  na  „Banbury”  z  motorówki,  bez  żadnych  pakunków.  
Thompsonowi  za  lubię  i  ryjek  -­‐‑  10  szyl.  
Matowi  za  nogi  -­‐‑  5  szyl.  
N.  N.  za  nasturcje  -­‐‑  2  szyl.  
Steevensowi  za  pewne  pomidory  oraz  pąkowie  -­‐‑  5  szyl.  
Busterowi  za  nieśmiałość  -­‐‑  5  szyl.  
Dickowi   za   grządki   uprawiane   ręczną   łopatką   pośród   wysokich   łodyg  
trzcinowych  -­‐‑  1  szyl.  6  pens.  
O’brienowi   za   ogromne   dojne   krowy   pasące   się   na   łące   pełnej   okrągłych  
kamyczków  -­‐‑  3  szyl.  
(Chciałem  dać  mniej,  ale  wiedział  jeszcze  o  „kluczyku”)  
O’brienowi   powtórnie   za   warząchew,   z   zaleceniem,   żeby   się   hamował   aż   do  
Valparaiso.  (Nb.  On  nie  chce,  mówi,  że  znowu  wczoraj  spłynął  krwią.  Za  to  znów  6  
pens.  dodatkowo)  
Do  przeniesienia  -­‐‑  31  szyl.  6  pens.  
 
 
Rachunek  powyższy  opatrzyłem  następującym  komentarzem:  
„Płacę,   bo   moje.   Gdyby   nie   było   moje,   nie   płaciłbym.   Niepotrzebnie  
zadawałem   się   z   tym   typem   (Thompsonem),   teraz   wszyscy   zaczepiają   jeden   przez  
drugiego.   Nie   ma   gorszej   rzeczy,   jak   wejść   w   kontakt   z   hołotą,   która   ględzi  
bezmyślnie,  z  głupim  pochlebianiem  się,  byle  ciągnąć  pieniądze.  Na  pewno  między  
sobą  wyśmiewają  się,  że  udało  im  się  naciągnąć  pasażera  i  te  same  słowa  powtarzają  
w  sposób  wulgarny  -­‐‑   rycząc  ze  śmiechu  i  trzymając  się  za  brzuchy.  Ciekawe  jednak,  
skąd   wpadli   na   nie.   Już   to   trzeba   przyznać,   że   na   statku   zachodzi   rażący   brak  
dyskrecji  i  pod  tym  względem  mógłbym  mieć  pretensje  nie  tylko  do  majtków,  ale  i  
do   rur   okrętowych,   które   wyprawiają   dziwne   jakieś   zawijasy,   również   moje.   Oni  
małpują  i  przekręcają,  a  z  każdej  rzeczy  robią  zaraz  brudy  albo  głupotę,  tak  że  trzeba  
się  rumienić.”  
„Sytuacja  wymaga  ogromnego  taktu.  Kapitan  ma  za  dużo  żeglarskiej  fantazji,  
a  Smith  umie  ciepło  ścisnąć  za  rękę  -­‐‑   aż  miło.  Mogą  każdej  chwili  wyrzucić  za  burtę.  
Wyjeżdżając   zapomniałem   o   absolutnej   władzy   kapitana,   a   to   ważny   punkt,   o  
którym   nie   należało   zapominać.   Zapomniałem   też,   że   na   morzu   są   sami   mężczyźni  
(nie   mówię   o   wielkich   pasażerskich   parostatkach).   To   wszystko   mężczyźni   i  
skarpetka   była   na   czasie.   Co   do   załogi,   to   składa   się   ona   ze   starych   wyjadaczy,  
starszych   jeszcze   niż   myślałem   i   trzeba   z   nimi   bardzo   politykować,   bo   dla   nich   nie  
ma   nic   świętego,   oni   są   jak   bursze   niemieccy   albo   jak   żołnierze   w   koszarach.   To  
widać  po  nich.  
Dobrze,   że   Smith   trzyma   ich   za   mordę.   Dziś,   stojąc   na   dziobie,   zobaczyłem  
nieznane  zwierzę  wielkości  i  kształtu  mrówkojada,  które  wysunęło  wąski  jak  taśma  i  
długi   język   i   usiłowało   polizać   nim   kawałek   drzewa,   pływający   w   odległości   paru  
metrów   -­‐‑   poszedłem   więc   na   rufę,   ale   tam   znowu   roiło   się   od   ostryg   -­‐‑   a   te   ślimaki  
połykane  są  żywcem  i  zdychają  odarte  ze  skorup  w  ciemnej  jamie  żołądka.  Nikt  nie  
może  być  bardziej  od  nich  pożarty  żywcem  i  niczego  się  tak  nie  boją  jak  cytryny.  (Bać  
się   cytryny!)   Odwróciłem   się   tedy   od   morza   i   spojrzałem   na   pokład,   ale   tu   znów  
jeden  z  majtków  położył  szczotkę,  podniósł  nogę  i  podrapał  się  w  piętę,  zupełnie  jak  
mały   piesek,   który   załatwia   się   pod   krzakiem.   Skończyło   się   na   tym,   że   ponownie  
zamknąłem  się  w  kajucie  na  parę  godzin,  pod  pozorem  wilgoci.  Zachodzi  potrzeba  
ogromnego   taktu,   nie   można   się   niczemu   dziwić,   nie   można   okazywać   zdziwienia,  
zdziwienie  byłoby  zupełnie  nie  na  miejscu,  gdyż  wszystko  jest  takie  -­‐‑   wszystko  jest  
takie,  a  ja  nie  mam  żadnej  podstawy  do  zdziwienia  i  jeśli  wyrzucą  mię  za  burtę,  to  
wylecę   bez   zdziwienia   -­‐‑   zdziwienie   w   tych   warunkach   byłoby   bez   wątpienia  
ogromną  niewłaściwością,  rażącym  nietaktem.  W  każdym  razie  trzeba  być  oględnym  
i  unikać  scysji,  poruszać  się  bardzo  ostrożnie,  gdyż  nuda  ciśnie,  a  słońce  przypieka.  
Obyśmy,  obyśmy  dopłynęli  do  Valparaiso  -­‐‑  niestety,  wiatr  dmucha  na  przekór.”  
-­‐‑   „Porządek,   karność   i   czystość   na   tym   statku   to   cienka   błonka,   która   lada  
chwila  może  prysnąć  i  ma  się  ku  temu.”  
Po   napisaniu   papier   spaliłem.   Wkrótce   okazało   się,   że   obawy   moje   były  
uzasadnione  -­‐‑   i  źle  zrobiłem,  rozdając  pieniądze  marynarzom,  gdyż  wpłynęło  to  na  
nich  judząco  i  rozzuchwalająco.  
Bierze  się  pieniądze,  a  potem  -­‐‑   dalejże,  już  z  pieniędzmi  w  kieszeni!  (Kiedyś,  
już   dawno,   rozdawałem   w   ten   sam   sposób   karmelki   i   z   nie   lepszym   skutkiem.)   -­‐‑  
Któregoś   dnia,   spacerując   po   rufie,   spostrzegłem   na   deskach   pokładu   ludzkie   oko.  
Było   zupełnie   pusto,   tylko   przy   sterze   marynarz   żuł   gumę,   cały   pokład   zalany   był  
podzwrotnikowym  słońcem  i  pocięty  ukośnie  niebieskawą  siatką  cieniów  olinowania  
fok-­‐‑masztu.  Zapytałem  sternika:  
-­‐‑  Czyje  to  oko?  
Wzruszył  ramionami.  
-­‐‑  Nie  wiem,  sir.  
-­‐‑  Czy  komu  wypadło,  czy  też  zostało  wyjęte?  
-­‐‑   Nie   widziałem,   sir.   Leży   tutaj   od   rana.   Byłbym   podniósł   i   schował   do  
pudełka,  ale  nie  wolno  mi  odchodzić  od  steru.  
-­‐‑   Tam   pod   burtą   -­‐‑   rzekłem   -­‐‑   leży   drugie   oko.   Ale   inne.   Innego   człowieka.  
Niech  Barnes  pozbiera  je,  jak  będzie  odchodził  od  steru.  
-­‐‑  Słucham,  sir.  
Podjąłem   przerwany   spacer   zastanawiając   się,   czy   powiadomić   kapitana   i  
Smitha,  który  ukazał  się  na  schodkach  przedniego  luku.  
-­‐‑  Tam  na  pokładzie  leży  ludzkie  oko.  
Zainteresował  się  żywo.  Do  kr...  ro...  Gdzie?  Czy  do  pary?  
-­‐‑   Czy   pan   myśli,   panie   poruczniku,   że   komu   wypadło,   czy   też   że   zostało  
wyjęte?  
Usłyszeliśmy  głos  kapitana  z  górnego  pomostu:  
-­‐‑  Czy  co  się  stało,  panie  
Smith?  Dlaczego  pan  zaklął?  
-­‐‑   Te...   chr...   przekl...   -­‐‑   odparł   ze   złością   Smith   -­‐‑   te...   bar...   krr...   zaczynają   się  
bawić  w  oczko.  
-­‐‑   Czy   pan   chce   przez   to   powiedzieć   -­‐‑   zapytałem   -­‐‑   że   marynarze   z   nudów  
wymyślili  taką  zabawę,  że  jeden  drugiemu  znienacka  kciukiem  stara  się  wybić  oko  -­‐‑  
tak  mniej  więcej,  jak  chłopcy  w  szkole  podstawiają  sobie  nogi?  
Z  góry  rozległ  się  głos  kapitana:  
-­‐‑  Nie  zapomnij  pan,  panie  
Smith,  by  niezależnie  od  kary  sprawca  zjadł  wybite  oko.  Tego  chcą  zwyczaje  
żeglugi.  
-­‐‑   Diabli   -­‐‑   zaklął   porucznik.   -­‐‑   Jak   raz   zaczęli,   to   już   nie   będzie   spokoju.   Na  
wodach  południowego  Pacyfiku  straciliśmy  w  ten  sposób  w  czasie  ciszy  morskiej  ¾  
oczu  całej  załogi.  Boją  się  tego  jak  wszystkich  diabłów,  ale  jak  raz  zaczną,  nie  mogą  
się   powstrzymać.   Już   ja   im   sprawię   -­‐‑   a,   a,   wielmożni   panowie   -­‐‑   popamiętają   mnie,  
popamiętają  mnie  wielmożni  paaa...  aaa...  paa...  
-­‐‑  To  raczej  coś  jak  łechtanie  
-­‐‑   rzekłem.   -­‐‑   Chłopiec   w   szkole   panicznie   boi   się   łechtania   i   dlatego   też   nie  
może   się   powstrzymać   od   połechtania   swego   towarzysza,   wtenczas   tamten   jego  
znów  zaczyna  łechtać  i  rozpoczyna  się  ogólne  łechtanie.  
-­‐‑   Już  ja  ich  połechcę  -­‐‑   zamamrotał  Smith,  pieniąc  się  i  gwałtownie  macając  po  
kieszeniach.  Dodałem  tylko  smutno  i  prawie  boleśnie:  
Przepraszam.   To   słabo   przytwierdzony   organ,   kulka   wsadzona   w   dołek  
człowieka,  nic  więcej.  
Poszedłem   do   siebie,   położyłem   się   na   łóżku   i   napisałem   palcem   na   ścianie  
kajuty:   -­‐‑   Ładna   sprawa.   -­‐‑   Teraz   Smith   ich   połechce,   a   potem   znów   oni   połechcą  
Smitha.   To   dużo   gorzej   niż   myślałem.   To   niby   jednostajnie   i   głupio,   ale   coraz  
doraźniej   i   ciaśniej   -­‐‑   to   już   osobiste   zaczepki   -­‐‑   to   niebezpieczne.   Jestem   jak   jagnię  
pomiędzy   wilkami,   jak   osieł   w   jaskini   lwów.   Trzeba   jednak   będzie   rozmówić   się  
poważnie  z  Clarkem.  
Sposobność   do   rozmowy   nadarzyła   się   jeszcze   tego   samego   wieczoru   na  
mostku  kapitańskim.  Clarke  stał  oparty  o  poręcz  i  konferował  z  porucznikiem,  a  obaj  
mieli  bardzo  zafrasowane  i  zirytowane  miny.  Widocznie  naradzali  się  nad  sytuacją,  
gdyż   dosłyszałem,   jak   Clarke   mówił:   -­‐‑   Tak,   ale   jeżeli   tak   dalej   pójdzie,   to   może  
zabraknąć   oczu.   Coś   ich   musiało   podjudzić   -­‐‑   coś   musiało   ośmielić   tę   bandę   -­‐‑   sami  
nigdy  by  nie  zaczynali.  Teraz  nie  będzie  spokoju.  
-­‐‑  Kto  ich  podjudził?!  -­‐‑  wrzeszczał  wpadając  w  gniew.  
Morze  było  przezroczyste  -­‐‑   zachodzące  słońce  nie  zdążyło  jeszcze  skryć  się  za  
horyzontem,   a   już   ciemność   z   ogromną   szybkością   spowijała   wody.   Na   niebie  
ukazały   się   bociany   w   corocznej   wędrówce   z   północnej   Szkocji   do   wschodnich  
brzegów   Brazylii.   Te   swojskie   ptaki   są   w   największym   kłopocie   wówczas,   gdy   w  
porze  odlotu  pisklęta  ich  nie  są  jeszcze  dostatecznie  wyćwiczone  w  lataniu  -­‐‑   z  jednej  
strony   potężny   instynkt   wędrowny   pcha   za   morze,   z   drugiej   równie   potężny  
instynkt   macierzyński   przykuwa   do   nieszczęsnych   piskląt   podfruwajek   -­‐‑   wydają  
wtedy  przeraźliwe  krzyki.  
-­‐‑   Oko   jest   prawie   najczulszym   organem   ciała   -­‐‑   nadmieniłem   po   chwili.   -­‐‑  
Bardzo   łatwo   wyjąć   oko.   -­‐‑   Dodałem   jeszcze,   że   na   punkcie   oczu   jestem   specjalnie  
drażliwy.  -­‐‑   Osobiście  nie  znoszę  nawet,  gdy  mi  ktoś  słomką  celuje  w  oko.  Zdaje  się,  
że   załoga   jest   trochę   niespokojna.   Zdaje   się,   że   im   tam   trochę   ciasno,   czy  
niewygodnie,  czegoś  im  brakuje  -­‐‑  czy  nie  można  by  trochę  uspokoić?  
-­‐‑  Teraz  ten  znowu!  -­‐‑  krzyknął  
Clarke  grubiańsko,  niespodziewanym  głosem  człowieka  mającego  ważniejsze  
sprawy.   -­‐‑   Do   diabła.   Tchórz   pana   obleciał?   Czasem   robi   pan   wrażenie   śmiałego  
żeglarza,  a  czasem  wygląda  pan  płaczliwie  jak  baba.  
Był  bardzo  zirytowany.  
-­‐‑  Załoga  się  wściekła,  a  pan  nam  głowę  zawraca.  Co  pan  jest  -­‐‑  baba?  
-­‐‑  Ja  nie  -­‐‑  odrzekłem  urażony.  
-­‐‑   Ale   jak   przyplączą   się   do   tego   baby,   to   będzie   gorzej.   Chciałem   tylko  
zaznaczyć,  że  wiem,  iż  na  okręcie  tworzy  się  spisek.  
-­‐‑  Spisek?  -­‐‑  wykrzyknął  zdumiony.  
-­‐‑   Tworzy   się   spisek   ogólny   -­‐‑   rzekłem   niechętnie.   -­‐‑   Niewątpliwie   zachodzi  
spisek,  choć  na  pozór  go  nie  ma,  wszyst-­‐‑ko  kombinuje  się  i  porozumiewa  za  plecami.  
Już  ja  wiem  z  góry,  jak  to  się  skończy.  Bardzo  niedobrze  się  skończy.  
-­‐‑   Co?  Co?  -­‐‑   zawołał  Clarke  ciekawie.  -­‐‑   Spisek?  Na  „Banbury’m”?  Pan  coś  wie.  
Co  pan  wie,  panie  Zantman?  Spisek?  
Spojrzałem  mu  w  oczy.  
-­‐‑  Pan  wie,  tak  samo  dobrze,  jak  ja  -­‐‑  odrzekłem.  -­‐‑  Dolega  czystość  i  skromność  -­‐‑  
moja  czystość  i  skromność.  
-­‐‑  Jak  to?  -­‐‑  zapytał.  
-­‐‑   Ja  wiem  -­‐‑   odrzekłem.  -­‐‑   To  dlatego,  że  jestem  czysty  i  skromny.  Gdybym  nie  
był   skromny,   nie   byłoby   tyle   nieskromności.   Już   ja   was   znam   -­‐‑   dodałem   -­‐‑   wam  
wszystkim  to  samo  w  głowie.  Zachciewa  się  nie  wiadomo  czego,  a  ja  przeszkadzam  -­‐‑  
ja  zawadzam,  nieprawdaż?  -­‐‑  moja  skromność  zawadza.  Dlatego  wszystko  tu  naokoło  
podlizuje  się  lub  grozi,  podgląda  i  przedrzeźnia,  dlatego  nieustanne  zaczepki  i  ciągle  
jedna  i  ta  sama  myśl  -­‐‑  ach,  jedna  i  ta  sama  myśl!  
-­‐‑   Co?   -­‐‑   rzekł   kapitan   rozdziawiając   gębę.   -­‐‑   Nieprzyzwoite,   mówisz   pan?  
Nieskromne?   Ależ   z   pana...   Chodź   pan,   napijemy   się,   mam   koniaczek   prima   -­‐‑  
krzyknął  podniecony.  
Byłem  bardzo  rozgoryczony  zachowaniem  się  kapitana,  gdyż  poczerwieniał,  a  
małe  żeglarskie  oczki  błyszczały  mu  jak  ogarki,  zorientowałem  się,  że  powiedziałem  
w  ferworze  za  dużo  i  zawstydzony,  prędko  odszedłem.  
 
3  
 
Wiatr   dmie   ostro,   wąskie   poszarpane   chmurki   gnają   górą   -­‐‑   maszty   i   te   z   lin,  
które  są  stalowe,  jęczą,  mewy  walczą  z  prądem,  który  znosi  je  ku  nawietrznej,  a  na  
pokładzie   rozbrzmiewają   tęskne,   żałosne   nawoływania,   pieśni...   Powiedziałem  
przecie,   że   wiem,   na   czym   się   skończy   -­‐‑   i   dlatego   nie   dziwię   się,   widząc   coś   jak  
początek   końca.   Powiedziałem   nawet,   zdaje   się,   że   jak   przyłączą   się   do   tego   baby,  
będzie  gorzej.  Więc  proszę:  marynarze,  szorując  bom-­‐‑bloki,  zawodzą:  
-­‐‑  Hej,  hej,  kochać  mię  chciej!  
A   z   rufy   odpowiada   im   dziki   i   namiętny   odzew   tych,   którzy   tam   pozostali  
przy  kubłach  i  szczotkach:  
-­‐‑  Ucałuj  -­‐‑  ucałuj!  
Nie   należało   mówić   o   kobietach.   Nie   należało   poruszać   tego   tematu.   Ściany  
mają  uszy.  
Dziób   okrętu   nurza   się   w   wielkich,   wełnistych   grzywaczach,   zapada   się   i  
wznosi,   ale   nie   cofa   się   na   krok,   pomimo   że   morka   wieje   wprost   z   przodu   w   tył.  
Śpiewy   załogi   nie   ustają.   Smith   zapowiedział   wprawdzie   marynarzom,   że   jeśli   nie  
zaprzestaną,  to  on  sprawi,  że  będą  zmuszeni  połknąć  te  słowa  i  połkną  je  -­‐‑   ale  stare  
wygi,   starzy   wyjadacze,   umieją   sobie   poradzić.   Zamiast   śpiewać   jawnie   miłosne  
pieśni,   kładą   całą   duszę   w   zwykłe   marynarskie   zawołania   i   na   jedno   wychodzi.   Aż  
wstyd.  Podając  linę  wołają  na  wiatr:  -­‐‑   zaplataj,  zaplataj!  -­‐‑   Pochylając  się  nad  szczotką  
i  kubłem:  -­‐‑  myj,  szoruj  -­‐‑  czyść,  polewaj!  -­‐‑  żywiołowo,  z  całym  utęsknieniem.  
Tego   już   Smith   nie   może   im   zabronić,   gdyż   prawo   żeglugi   zezwala  
marynarzom   na   marynarskie   okrzyki.   Naokoło   statku   krąży   wściekle   olbrzymi  
samiec   wielorybi,   tryskając   fontannami   wody   powyżej   głównego   masztu,   rekiny  
skuliły   się   ze   strachu,   a   pies   morski   wyprowadził   swe   potomstwo   na   falę   -­‐‑   cała  
rodzina  gapi  się  na  okręt.  
Jakież   widowisko   dajemy   z   siebie   -­‐‑   ileż   upokorzenia   i   śmieszności,   dobrze  
chociaż,   że   nie   ma   nikogo   ze   znajomych.   Właściwie   wszystkiemu   winna  
lekkomyślność   Smitha;   wszystko   dlatego,   że   wczoraj   nad   ranem   Smith   z   nudów  
kazał   założyć   na   kotwicę   kawał   solonego   mięsa   i   na   tę   przynętę   złowiono   wielką  
samicę  wieloryba.  Załoga  zbiegła  się  wyciągać  olbrzymią  rybę  i  przypatrywać  się  jej  
przedśmiertnym   tanom   na   pokładzie.   Przybiegł   i   Smith   -­‐‑   momentalnie   wybuchnął  
najbrudniejszymi   słowy:   -­‐‑   Wyrzucić   mi   natychmiast   to   ścierwo,   tę   padlinę,   tę   górę  
łoju  do  niczego  nie  podobną  -­‐‑   patrzeć  nie  mogę  na  ten  wzdęty  kadłub!  Ale  już  było  
za   późno.   Marynarze   przyglądali   się   raczej   z   pieszczotą,   a   Thompson   rzekł,  
przeciągając  się:  
-­‐‑  Hej,  hej...  
Wieloryb,   jak   wiadomo,   jest   ssakiem,   dlatego   też   samica   ssaka   tak   ich  
podnieciła   -­‐‑   gdyby   to   była   inna   jaka   ryba,   zimnokrwista,   nie   podziałałaby   wcale.  
Zwłaszcza   Thompson,   który   też   jest   ssakiem,   silnie   zareagował.   Smith   znów  
wybuchnął   szyderstwem   i   przekleństwami.   -­‐‑   O!   Jak   cuchnie!   Wstrętna!   Nie   znoszę  
jełkiego  odoru.  MUsi  być  stara,  już  ja  się  znam  na  tym  -­‐‑  musi  mieć  co  najmniej  17  lat.  
-­‐‑   Niebaczny!  17  lat!  Dla  samicy  wieloryba  był  to  rzeczywiście  wiek  starczy,  ale  -­‐‑   17  
lat!  
Niepotrzebnie   wspomniał   o   17   latach.   Majtkowie   w   milczeniu   zepchnęli  
olbrzymkę  do  wody,  a  w  pół  godziny  potem  już  zaczęły  się  nostalgiczne,  namiętne  
zawodzenia,  nieukój  dziwnie  drażniący  nerwy.  
Około   południa   ukazał   się   na   mostku   kapitan,   rozejrzał   się   po   spienionym  
morzu,  skinął  i  rzekł:  
-­‐‑   OKręt   trzyma   się   pod   wiatr   z   oślim   uporem.   Bardzo   dobrze.   Panie   Smith!  
Niech  pan  wydzieli  marynarzom  po  jednej  stołowej  łyżce  tranu.  
Marynarze,  jak  mogli,  wykręcali  się  od  tranu  -­‐‑   nie  chcieli  psuć  sobie  marzeń  -­‐‑  
lecz  Smith  każdemu  zaaplikował  pełną  łyżkę.  Po  tranie  cokolwiek  się  uciszyło.  Ale  to  
są  stare  wygi,  wycirusy  wszystkich  kątów  świata,  dość  spojrzeć  na  nich  -­‐‑   najedli  się  
razowego   chleba   z   solą,   aby   zagłuszyć   smak   tranu   i   znów   zaczęli   da   capo,   jeszcze  
gwałtowniej.   Cała   rzecz   w   tym,   że   od   wyjazdu   nie   widzieli   kobiety.   -­‐‑   My   -­‐‑   tak  
stawiają  sprawę  -­‐‑  my  od  wyjazdu  nie  widzieliśmy  kobiety,  więc  tęsknota  powstała  w  
nas   nagle   z   żywiołową   siłą.   Naturalnie   cierpią   od   tęsknoty   -­‐‑   ale   to   nie   przeszkadza  
im   rozbudzać   ją   w   sobie   wszelkimi   sposobami,   jeden   judzi   i   roztęsknia   drugiego,   a  
tamten   znów   odwzajemnia   się   podwójną   dawką   i   tak   dalej.   Cierpienia   wieloryba-­‐‑
samca,   który   nie   przestaje   krążyć   obłędnie   i   tryskać   jak   gejzer,   są   dla   nich   tylko  
zachętą  i  podnietą.  
-­‐‑  On  może  tęsknić  -­‐‑  myślą  -­‐‑  a  my  nie  możemy?  
Cóż  to  za  dranie!  Co  to  za  filuci,  co  to  za  kombinatorzy,  aż  przykro  patrzeć  i  
staram   się   jak   najwięcej   przebywać   w   kajucie.   Wiedziałem   wprawdzie,   że   to   banda  
kombinatorów,   ale   nie   myślałem,   żeby   aż   do   tego   stopnia.   Ponieważ   Smith   nie  
odstępuje  ich,  a  z  bocznej  kieszeni  wygląda  koniec  świderka,  nie  mogą  ani  śpiewać,  
ani   nazywać   rzeczy   po   imieniu   -­‐‑   niechby   który   sobie   pozwolił,   zaraz   Smith  
poprosiłby   go   do   luku   na   słówko.   -­‐‑   Ale   trzeba   widzieć,   jak   umieją   roztęskniać   się  
wszystkim,  co  im  wpadnie  w  rękę.  Ujmują  pieszczotliwie  szczotkę  i  spoglądają  sobie  
wiernie   w   oczy.   Albo,   ciągnąc   linę,   gną   się   umyślnie,   jak   gałęzie   leszczyny   -­‐‑   jakby  
byli   zupełnie   młodymi   chłopcami.   Nie   jestem   w   stanie   spoglądać   na   to.   Chciałbym  
dać   mleka   całej   załodze,   ale   wiem,   że   nie   zostałoby   wypite.   Miseczka   Thompsona  
stoi  nietknięta,  choć  podłożyłem  pod  nią  nie  jeden,  a  dwa  szylingi.  Pobiegłem  na  tył  
okrętu  i  napisałem  palcem  na  ścianie  babortu:  
-­‐‑  Ba,  ba!  Matko  święta!  To  są  niewiarygodne  łajdaki.  Lecz  co  będzie  ze  mną?  
Kapitan  rzekł  surowo:  
-­‐‑   Panie   Smith   -­‐‑   na   noc   zatkać   szczelnie   wszystkie   otwory.   Niech   pan   da  
każdemu  jeszcze  po  jednej  łyżce  tranu  i  zabroni  szeptów.  
Kapitan   i   Smith   wyglądają   na   poważnie   zaniepokojonych,   wiem   nawet,   że  
kapitan   wykrzyczał   ostro   Smitha   za   jego   lekkomyślność.   Lecz   pomimo   zakazów,  
pomimo   szumu   morza   i   trzeszczenia   brygu,   zwykłe   nocne   brzęczenie   i   rojenie  
ozwało   się   przez   podłogę   kajuty   ze   wzmożoną   siłą   i   znacznie   wyraźniej   niż  
poprzednich   nocy.   Nie   mogłem   wytrzymać.   Niezdolny   oprzeć   się   niewskazanej   i  
fatalnej   ciekawości,   co   mówią   i   jak   pomiędzy   sobą,   przekonany   zresztą,   że   w   80  
procentach   musi   być   o   mnie   mowa   -­‐‑   wydłubałem   otwór   pomiędzy   deskami   i  
przyłożyłem  ucho.  Dźwięki  buchnęły  od  razu  wraz  z  zaduchem  tytoniu  i  tranu,  ale  z  
początku  nie  mogłem  nic  rozeznać.  
Przewracali   się,   stękali,   jęczeli,   przeklinając   Smitha   i   tran,   który   ich   męczył   i  
przeszkadzał   im   -­‐‑   niektórzy   śpiewali   półgłosem,   inni   toczyli   jakieś   zmieszane,  
udręczone  gawędy.  Dopiero  po  chwili  usłyszałem:  
-­‐‑  Dziewki  z  Singapore.  
A  potem:  
-­‐‑  Dziewki  z  Madras...  
-­‐‑  Dziewki  z  Mindoro...  
-­‐‑  Z  S.  Paolo  de  Loamin...  
Znów   jęki,   bolesne   tarzanie   się   w   tłustych   objęciach   tranu.   Potem   wybił   się  
jeden  głos.  
-­‐‑  Byleby  nie  miały  parchów.  
-­‐‑  Nie  mogą  mieć  parchów!  
Wiadomo!  
Potem  znów  -­‐‑  ciągle  tak  samo:  
-­‐‑  Rączka...  
-­‐‑  Nóżka...  
(Jakaż  gra  wyobraźni!)  
Gwar  wzmógł  się,  a  po  chwili  znów  rozległ  się  jeden  głos:  
-­‐‑   Ja   byłem   kochany.   Nie   dałem   ani   szylinga.   Byłem   kochany   za   darmo.   Nie  
wzięła  ani  peseta.  
Powstał  hałas:  
-­‐‑  Ale,  ale!  Za  to  pewnie  dałeś  kolczyki,  albo  korale  na  szyję!  
-­‐‑   Kto   nie   mógł   być   kochany?   -­‐‑   mruknął   ociężałym,   grubym   głosem   mat.   -­‐‑  
Tylko  nie  każdemu  się  chce.  Żeby  kochać,  trzeba  umyć  nogi.  Teraz,  kiedy  muszę  myć  
nogi,   nie   mam   kobiety,   a   kiedy   mam   kobietę,   to   nie   potrzebuję   myć   nóg   i   tak   w  
kółko.  Pasażer  dał  mi  za  to  5  szylingów.  
-­‐‑  To  nie  to  -­‐‑  rzekł  inny.  -­‐‑  Wiadomo  -­‐‑  każdy  mógłby  być  kochany.  Ale  czasu  nie  
ma.  Czasu  nie  ma,  bracia,  powiadam  -­‐‑   bo  jak  masz  czas,  to  masz  i  forsę,  a  jak  masz  
forsę,  to  idziesz  do  burdelu,  gdzie  bez  miłości  się  załatwiasz.  A  jak  nie  masz  forsy,  to  
musisz  siadać  na  okręt  i  zarabiać.  To  takie  świństwo.  
(Ileż  w  tym  prawdy!)  
I  znów  -­‐‑  goręcej  jeszcze:  
-­‐‑  Ząbki...  
-­‐‑  Oczki...  
(Ile  namiętności!  Ile  żaru!)  
-­‐‑  To  nie  to,  bracia  -­‐‑  rzekł  
Thomspon,   przewracając   się,   ponuro   -­‐‑   nie   to,   bracia,   tylko   ta   przeklęta   reise-­‐‑
fieber.  Jak  mnie  widzicie  -­‐‑   niejedna  leciała  na  mnie;  w  San  Francisco,  albo  w  Aden  w  
niedzielę,  idę  ulicą,  bielizna,  bracia,  suszy  się  na  sznurach,  a  one  zerkają...  
-­‐‑  Kto  by  na  ciebie  nie  zerkał  
-­‐‑   powiedział   przymilnie   chłopiec   okrętowy.   (Co?   Jakaż   bezczelność!   Co  
prawda,   ten   chłopiec   okrętowy   nie   podobał   mi   się   od   pierwszego   wejrzenia   -­‐‑  
wyłudził  ode  mnie  ze  20  szylingów  za  „kokieterię”,  jak  zaznaczyłem  w  notatniku.)  
-­‐‑  Przeklęty  nasz  los,  powiadam  
-­‐‑  zamamrotał  mat  -­‐‑  przeklęty.  
Szorować  i  szorować!  Mam  już  50  lat  -­‐‑  przeklęty  los,  powiadam.  
-­‐‑  Bracia  -­‐‑  powtórzył  Thompson  ponuro  -­‐‑  ja  wam  mówię  -­‐‑  to  wszystko  ta  reise-­‐‑
fieber.   To   ta   przeklęta   świerzbiączka,   co   to   korci,   roznosi   -­‐‑   wiecie,   po   kościach  
chodzi,  spać  nie  daje,  bracia!  Ile  razy  byłem  na  kobiecie!  Za  każdym  razem  myślałem,  
że  poniesie  mnie,  jak  statek  -­‐‑   przejadę  się,  myślałem,  ale  gdzie  tam  -­‐‑   w  miejscu  stała.  
To  coś  mię  rozpierało,  ponosiło,  mówię  wam!  Cholera!  Leciałem  do  portu,  by  zdążyć  
na  najpierwszy  okręt  i  na  morze  -­‐‑   wszystko  jedno  -­‐‑   żeby  rozkołysać  się,  jak  należy,  
żeby  się  pobujać!  To  jest  główna  przyczyna.  Kobiety,  widzicie,  udzielają  wam  reise-­‐‑
fieber.  
-­‐‑   Dalekoś   zajechał   -­‐‑   roześmiał   się   któryś.   -­‐‑   Od   dwóch   tygodni   zrobiliśmy   ze  
trzydzieści  węzłów.  
-­‐‑  Ani  się  ruszy  -­‐‑  zaklął  któryś  z  kąta.  -­‐‑  Morka  odwróciła  się.  
-­‐‑   A  choćby  i  ruszył,  to  co?  -­‐‑   sarknął  inny.  -­‐‑   W  Valparaiso  jest  ta  sama  stara  k...  
co  w  Bombaju,  tylko  pod  inną  latarnią.  
-­‐‑   Ja   już   nie   wiem   -­‐‑   rzekł   mat   przez   nos   niepewnie,   jęcząc   -­‐‑   cały   dzień   tylko  
sprzątać,  szorować,  myć  nogi.  Dlaczego  każą  myć  nogi,  a  nie  pozwalają  chociażby  na  
jedną  kobietę?  Czy  to  umyślnie?  Czy  to  zawsze  tak?  
Zaczął  kląć  ohydnie,  wolno  i  z  rozmysłem,  dobierając  wyrazów.  
-­‐‑   Człowiek  się  marnuje  -­‐‑   rzekł  cienko  chłopiec  okrętowy  -­‐‑   prawda,  Thommy?  
O  czym  myślisz,  Thommy?  
-­‐‑   A   pasażer   karmi   nas   mleczkiem,   jak   szczeniaków!   -­‐‑   wybuchnął   ordynarnie  
Thompson.   -­‐‑   Gdyby   tak   zmienić   kurs   o   pół   rumbu   -­‐‑   wykręcić   bokiem   do   wiatru   -­‐‑  
tobyśmy   się   przejechali,   bracia   -­‐‑   zaraz   by   ruszyło.   Tam   na   południe   są   podobno  
zupełnie  nieznane  wody  i  są  tam  podobno  krowy  morskie,  wielkie  jak  góry,  porosłe  
gajem,  a  w  tych  gajach  -­‐‑  ho,  ho...  
(O,  o!  -­‐‑  co  to  im  się  marzy!  Jakieś  spacery!  Nie  można  pozwolić!)  
-­‐‑  Są  tam  cudności  -­‐‑  rzekł  chłopiec.  
-­‐‑  I  cieplej  -­‐‑  mruknął  mat.  -­‐‑  Słońce  lepiej  grzeje.  
-­‐‑  Pod  modrym  niebem  
Argentyny,   gdzie   zmysły   poją   cud   dziewczyny.   Zaśpiewajmy,   bracia!   Na  
tęsknotę  śpiew  najlepsze  lekarstwo,  a  tęsknotę  każdy  ma!  
-­‐‑   Popłynęła   pieśń   cicha,   zduszona,   podobna   do   jęku.   Pod   modrym   niebem  
Argentyny...   Zatkałem   szparę,   położyłem   się   do   łóżka   i   próbowałem   zasnąć,   ale   po  
chwili  zerwałem  się  i  wybiegłem  na  pokład,  gdyż  kajuta  nasiąknęła  odorem  tranu  i  
było  duszno.  
Niewątpliwie   marynarze   oddali   się   całą   duszą   tym   nie   kończącym   się   nigdy  
baśniom,   marynarskim   rojeniom   o   nieznanych   wodach,   cudach,   dziwach  
tropikalnych,  przygodach  Sindbada-­‐‑żeglarza.  
Niewątpliwie  jęli  opowiadać  te  tysiąc  razy  słyszane  historie  o  górach,  gajach  i  
skałach  w  stylu  biblijnym  Salomona  -­‐‑   piersi  jak  stado  baranków,  włosy  jak  grzmiąca  
kaskada,  oczy  jak  para  jelonków.  Wyobraźnia,  niby  zły  pies  spuszczony  z  łańcucha,  
szczerzyła   zęby   i   warczała   głucho,   czając   się   po   zakamarkach.   Pokład   stał   pustką  
zupełną.   Morze   wzburzyło   się   przejmująco,   morka   dęła   z   podwójną   siłą,   na  
mrocznych   wodach   majaczył   rozwścieczony   kadłub   wielorybi,   niezmordowany   w  
swoim  ruchu  dookolnym.  Hm...  Po  prawej  ręce  miałem  Afrykę,  po  lewej  -­‐‑   Amerykę;  
pośrodku  nurzały  się  w  odmętach  jakieś  rybki  z  gatunku  małych  kiełbików.  Te  małe  
rybki  tak  panicznie  boją  się  samotności,  że  nigdy  inaczej  nie  wyruszają  na  morze,  jak  
ławicami,   po   10   tysięcy   i   więcej   sztuk,   a   jeśli   złowić   jedną   z   nich   i   potrzymać   nad  
wodą,  to  pozostałe  wystawiają  żałośnie  pyski  z  fal  i  zdychają  -­‐‑  podobnie  jak  owce!  
-­‐‑   Dobrze  -­‐‑   szepnąłem  -­‐‑   że  nie  ma  kobiet,  bo  gdyby  choć  jedna  znalazła  się  na  
statku...  Brr...  któż  by  mię  ochronił.  Ale  na  szczęście  jesteśmy  daleko  i  nie  ma  kobiety  
i  nie  może  jej  być  -­‐‑  choćby  nie  wiem  co,  nie  może,  bo  nie  ma  i  oni  nie  mogą.  Dzięki  ci,  
Boże!  
W   tym   momencie   usłyszałem   z   tyłu,   gdzieś   z   lewej   strony,   wyraźny   dźwięk  
soczystego   całusa.   Obejrzałem   się,   sądząc,   że   to   plaśnięcie   żagla   -­‐‑   nikogo   nie   było   -­‐‑  
ale   po   chwili   znów   doszedł   mię   ten   sam   dźwięk   z   większą   jeszcze   wyrazistością.   -­‐‑  
Całus?   Całus   na   okręcie?   Jakim   cudem   skoro   nie   ma   kobiet?   Chrząknąłem   i  
przeszedłem   wolno   na   podwietrzną,   czyli   na   dziób.   Tu   znów   usłyszałem   ten   sam,  
wielce   niewłaściwy   dźwięk,   wyraźnie,   jakby   tuż   nad   moim   lewym   uchem.  
Postanowiłem  natychmiast  wrócić  do  kajuty.  
Ponieważ   nie   było   kobiet,   więc   nie   mogło   być   i   całusów   -­‐‑   a   zatem   nie  
powinienem  słyszeć  tego,  czego  nie  ma.  Jeżeli  zaś  rzeczywiście  zachodził  jakikolwiek  
spisek,  należało  się  wycofać.  -­‐‑  Nie  chcę  się  mieszać  do  niczego.  Niech  już  oni  sami...  
Jednakowoż   tuż   przed   drzwiami   kajuty   zatrzymałem   się,   słysząc   za   fok-­‐‑
masztem,  nie  dalej  niż  o  trzy  kroki,  pieszczotliwy,  cienki  głos  chłopca  okrętowego.  
-­‐‑  Thommy,  Thommy  -­‐‑  daj  mi  szalik,  a  pójdę  z  tobą  do  cyrku.  
-­‐‑   Thompson   -­‐‑   zawołałem   -­‐‑   Thompson!   Co   wy   robicie?   Bójcie   się   Boga,  
Thompson,  miejcie  zastanowienie.  
-­‐‑   Czego?  -­‐‑   warknął  Thompson,  nie  puszczając  chłopca  okrętowego,  który  tulił  
się  do  niego.  
-­‐‑   Thompson,   przecież   to   nie   jest   kobieta!   Macie   tu   funt   szterling,   Thompson,  
funt  szterling!  Ja  was  proszę!  
-­‐‑  Ale  przypominam  kobietę  -­‐‑  zapiszczał  chłopiec  okrętowy.  -­‐‑  Mam  cienki  głos,  
jak  kobieta  -­‐‑  a  Thompson  naraz  bezczelnie  wysunął  kciuk  wprost  ku  moim  oczom  -­‐‑  i  
przestali   na   mnie   zważać.   Udałem,   że   zapomniałem   chuteczki   do   nosa,   i   szybko  
odszedłem.  Ale  koło  przedniego  luku  ujrzałem  naraz  w  cieniach  nocy  dwóch  innych  
marynarzy  idących  pod  rękę.  Odwróciłem  się  więc  -­‐‑  i  znów  dojrzałem  dwóch  innych  
marynarzy,   w   pobliżu   kambuza,   szepcących   ze   sobą.   -­‐‑   To   niemiłe   -­‐‑   szepnąłem   -­‐‑   że  
odtąd   nie   będę   mógł   patrzeć   bez   wstydu   na   dwóch   marynarzy,   a   nawet   może   i   na  
jednego   marynarza.   Będę   musiał   odwracać   głowę.   W   każdym   razie   byłoby   dobrze  
obudzić  kapitana.  Oni  coś  szepcą  i  porozumiewają  się.  
Ale  Clarke  nie  spał.  Ze  zdziwieniem  spostrzegłem  błędny  ognik  jego  fajeczki  
na   mostku   kapitańskim.   Widocznie   więc   postanowił   czuwać   nad   brygiem   w   nocy.  
Stał,  patrząc  z  wielką  uwagą  na  koniec  zgiętego  palca.  
Dobry   kapitan   -­‐‑   pomyślałem   błagalnie   -­‐‑   zacny   kapitan,   z   pozoru   trochę  
ekscentryczny,   ale   obowiązkowy   i   doświadczony,   dzielny   kapitan.   On   nie   dopuści!  
On  nie  pozwoli!  Zbliżyłem  się  i  zaznaczyłem  mimochodem  w  paru  słowach  -­‐‑   że  na  
statku  pojawiły  się  całusy,  a  załoga  roi  się  na  pokładzie  i  przewraca  się  na  twardych  
posłaniach   kasztelu.   Poza   tym   marynarze   chodzą   razem   -­‐‑   i   mówią   coś   do   siebie   -­‐‑  
nachylają  się  ku  sobie  i  obejmują  się.  
-­‐‑   Co?  Bunt  załogi?  -­‐‑   zawołał  kapitan,  budząc  się  z  zamyślenia.  -­‐‑   Panie  Smith  -­‐‑  
każ   pan   mi   dać   mój   hełm   sztormowy!   Bunt   winien   być   ukarany   według   wszelkich  
praw   morskich   i   żeglugi.   Sprawcy   zostaną   zaszyci   w   worki,   odczytam   nad   nimi   z  
Ewangelii  przepisany  ustęp,  po  czym  z  kamieniem  u  szyi  rzuceni  zostaną  w  morze.  
Cała  trudność  polega  na  złowieniu  ich  w  worki.  Trzeba  będzie  na  spodzie  worków  
założyć  przynętę.  
(Co  za  głupota!  W  takiej  chwili!  Co  jest  w  tym,  że  głupota  nie  odstępuje  mię  na  
krok?  Straszne  znużenie  rozlało  się  po  mnie  jak  oliwa).  
-­‐‑  Jeżeli  okręt  płynie  do  
Valparaiso,  to  ja,  jako  kapitan  okrętu,  winienem  dbać,  aby  okręt  dopłynął  do  
Valparaiso.   Muszę   przestrzegać   czystości,   porządku.   Czy   nie   tak?   Panie   Zantman   -­‐‑  
czy  nie  słuszne  jest  to  rozumowanie?  
Spojrzał  na  mnie  z  niesłychaną  pychą,  nadął  się,  oczy  mu  wyszły  na  wierzch,  
spurpurowiał.   Zeszkarłatniał   tak   okropnie,   że   cofnąłem   się   i   zatkałem   mimo   woli  
uszy   w   obawie,   że   trzaśnie   -­‐‑   i   nagle   poderwał   się,   przeleciał   w   powietrzu   parę  
kroków  i  opadł.  
Co   to   było?   Zupełnie   jak   latająca   ryba.   Po   cóż   mówiłem   mu   wtedy   o   niej.  
Widać   niedobrze   jest   mówić,   gdyż   zasięg   słów   jest   nieprzewidziany,   a   granica  
marzenia  zaciera  się...  Boi  się  -­‐‑  wyrzęził  tryumfalnie,  opadając.  -­‐‑  Boi  się  -­‐‑  k...a  natura!  
W  mordę!  W  mordę!  Dalejże!  Naprzód!  Hurra!  -­‐‑   Zdawało  się,  że  oszalał.  -­‐‑   Niech  pan  
spojrzy  tu,  panie  Zantman  -­‐‑   ukazał  mi  wielki,  wskazujący  palec  prawej  ręki  -­‐‑   co  pan  
widzi?  Mały  pajączek.  
-­‐‑   Niech   pan   sobie   wyobrazi   -­‐‑   ciągnął,   nadymając   się   znowu   machinalnie   i  
krzycząc   mi   do   ucha,   gdyż   wiatr   wzmagał   się,   ciężkie   chmury   skupiały   się   na  
północy,   a   fajka   zgasła.   -­‐‑   Znalazłem   go   przed   chwilą   tu,   na   mostku.   Widziałem  
olbrzymią   pajęczycę,   do   której   skradał   się   ten   mały   pajączek.   Do   pioruna!   O   dwa  
kroki   ode   mnie.   Trzeba   było   widzieć,   jak   ona   czarna,   rozkraczona,   nieruchoma  
czekała  hipnotycznie.  Jak  Mane,  Tekel,  Fares,  i  jak  on  się  prosił,  żeby  go  nie  pożarła.  
Skomlał,  mówię  panu!  Co  pan  na  to?  Jak  Boga  kocham  -­‐‑  pan  miał  rację,  że  tu  naokoło  
wszystko  używa  sobie,  jak  samo  chce,  a  tylko  ja,  głupi...  Ja,  głupi!  Co  pan  na  to  -­‐‑   co  
pan  na  tego  pająka?  
-­‐‑  Gorzej  -­‐‑  szepnąłem,  patrząc  w  bok,  ze  drżeniem  -­‐‑  że  tak  samo  zupełnie  węże  
postępują   z   małymi   ptaszkami.   Mam   słaby   umysł.   Mam   słaby   umysł.   Przez   to  
zaciera  się  różnica  pomiędzy  rzeczami,  a  także  pomiędzy  dobrem  i  złem.  
Kapitan  wytrzeszczył  oczy.  -­‐‑   Co?  Panie  Zantman?  Racja!  Małe  ptaszki  -­‐‑   węże,  
że  też  mi  nie  przyszło  do  głowy.  Aż  ciarki  przechodzą.  A  to  łajdaki,  no!  Wszystko  się  
kombinuje,   wszystko   się   parzy   między   sobą,   pająki,   ptaszki   z   wężami,   marynarze,  
wszystko   używa   -­‐‑   a   ja...   Nawet   tutaj   na   statku,   pod   nosem,   a   ja...   Ba,   a   przecież   w  
morzu  są  ryby,  przecież  u  diabła  ryby,  ryby  -­‐‑  są  obojnakie!  -­‐‑  Ryczał  -­‐‑  o  tym  nigdy  nie  
pomyślałem!  Do  miliona  siarczystych  piorunów!  
Czy  pan  zastanowił  się  nad  tym,  że  ryba  obojnaka,  mając  w  sobie  wszystko,  co  
potrzeba,   dopiero   musi   używać?!   A   ja   jeden   mam   stać   -­‐‑   ja   jeden   mam   sterczeć   jak  
kołek?  
-­‐‑   To   małżeństwo   -­‐‑   rzekłem   ostrożnie,   ponieważ   wszystkie   włosy   stawały   mi  
dęba   na   głowie   i   bałem   się   którego   urazić.   -­‐‑   To   na   pewno   małżeństwo   -­‐‑   w   każdej  
rybie  jest  mężczyzna  i  kobieta  i  malutki  ksiądz.  -­‐‑   Po  co  wywoływać  wilka  z  lasu?  Po  
co  znów  tak  głośno?  Ale,  ale,  panie  kapitanie  -­‐‑  dodałem  przechylając  się  przez  poręcz  
-­‐‑  tam  na  pokładzie  jest  już  nie  kilku,  a  wielu  marynarzy  -­‐‑  zdaje  się  nawet,  że  wszyscy  
marynarze  są  razem,  szepczą,  obejmują  się  i  idą  tu  -­‐‑   przepraszam,  ja  chyba  wrócę  do  
kajuty.  
-­‐‑   A  -­‐‑   rzekł  kapitan  zacierając  ręce.  -­‐‑   A!  Idą  tu?  Bardzo  dobrze.  Panie  Smith,  do  
mnie,  prędzej.  Zawołaj  pan  drugiego  oficera.  Prędko.  Idą  tu?  No,  to  potańczymy  -­‐‑   i  
zanim  zdołałem  krzyknąć,  gestem,  obrażającym  w  najwyższym  stopniu  przystojność  
publiczną,  wyciągnął  z  kieszeni  cichy,  niebieskawy  browning.  
Przyśpieszonym  krokiem  udałem  się  do  kajuty,  gdzie  położyłem  się  do  łóżka  i  
co  prędzej  zasnąłem.  Ale  sny  miałem  niespokojne,  a  mianowicie,  że  wszyscy  skupili  
się   na   pokładzie   bardzo   blisko,   że   nastąpiło   pomieszanie,   obejmowanie   się,  
ordynarne   przewalanie,   zduszone   szepty,   jęki,   ohydne   przekleństwa   i   wyzwiska.  
Coś   poczęło   tłamsić   się   w   okolicach   mostku   kapitańskiego,   po   czym   przewaliło   się  
na  tył  okrętu,  ale  nie  byłem  pewny,  czy  to  bunt,  gdyż  nie  słyszałem  strzałów.  Zdaje  
mi  się  także,  jakoby  doleciało  mię  we  śnie  kilkakrotnie  moje  nazwisko,  wymówione  
przy   akompaniamencie   dzikich   śmiechów,   wrzasków,   kpin,   i   zacierania   rąk   -­‐‑  
Zantman,   Zantman   -­‐‑   jakbym   to   ja   fundował.   Jakby   to   wszystko   było   za   moje  
pieniądze.  
Okręt   chwiał   się   i   windował   powoli   w   górę   i   słyszałem,   jak   ktoś   wyjaśniał  
obleśnie,  że  to  stąd  pochodzi,  iż  pęd  okrętu  napotkał  przeciwny  sobie  wiatr  -­‐‑   przez  
co   spiętrza   się   i   pęd,   i   wiatr,   a   okręt   winduje   się   w   górę   na   wielką   wysokość.  
Chciałem  zawołać,  ale  nie  mogłem  wydobyć  głosu,  gdyż  spałem,  a  tymczasem  ktoś  
dotknął  palcem  koła  sterowego,  nastąpił  skręt  i  „Banbury”  bokiem  do  wiatru  ruszył  
nagle  tak  gwałtownie,  że  spadłem  z  łóżka  na  ziemię.  
 
4  
 
Około   północy   morka   przeszła   w   sztorm.   Bryg   rozkołysał   się   jak   huśtawka,  
pędził  trzeszcząc,  a  pęd  wzmógł  się  niezadługo  tak  dalece,  że  nie  mogłem  oderwać  
się   od   tylnej   ściany   kajuty.   „Banbury”   trzymał   się   dzielnie,   przyjmując   sztorm   w  
ostry   bajdewind   na   prawym   halsie.   Po   dwudziestu   sześciu   godzinach   kołysanie  
ustało,  lecz  wolałem  nie  wychodzić  na  pokład.  Niewątpliwie  bowiem  zaszedł  bunt,  a  
jeśli   nie   bunt,   to   w   każdym   razie   coś   w   tym   rodzaju   -­‐‑   uważałem   więc   za  
roztropniejsze   nie   udzielać   się,   póki   nie   będę   wiedział   na   pewno,   co   zastanę   na  
zewnątrz.   Zamknąłem   drzwi   na   klucz   i   zastawiłem   szafą;   w   kącie   miałem   paczkę  
biszkoptów  i  11  butelek  piwa.  
Nad   ranem   wyjrzałem   ostrożnie   przez   okno,   ale   natychmiast   cofnąłem   się   i  
zapuściłem  roletę,  a  nawet  dodatkowo  zasłoniłem  okno  paltem.  To,  co  zobaczyłem,  
utwierdziło  mię  jeszcze  w  decyzji  nieopuszczania  kajuty,  póki  sami  nie  przyjdą  i  nie  
sforsują   drzwi.   Położenie   moje   było   bardzo   niedobre,   gdyż   mogło   zabraknąć  
biszkoptów.   Co   więcej,   pomimo   że   na   palto   założyłem   kołdrę,   przez   szczeliny  
przesączało   się   światło   -­‐‑   światło   wielce   niewłaściwe,   nasycone   jakieś,   jaskrawe   -­‐‑   a  
ściany   kajuty   popękały   i   powykrzywiały   się   wskutek   burzy,   tworząc   liczne   rysy   i  
szpary,   wszystkie   skręcone.   Rysy   te   niepotrzebnie   miały   charakter   mędrkowaty,  
mózgowy   i   niepotrzebnie   wszystkie   były   skręcone   i   kończyły   się   śpiczasto.   Bardzo  
mózgowe  i  śpiczaste  rysy.  To  również  skłaniało  mnie  do  ostrożności.  
Jednakże  nie  wiem  -­‐‑   czy  zapomnieli,  czy  sądzili,  że  zmiotła  mnie  fala  podczas  
sztormu,  czy  też  może  co  innego  mieli  do  roboty  -­‐‑   dość,  że  w  ciągu  trzech  dni  nikt  
nie   dał   znaku   życia.   Stawało   się   upalnie   gorąco.   Znowu   zajrzałem   przez   okno,   ale  
cofnąłem   się   szybko   w   przeciwległy   kąt   kajuty;   zobaczyłem   bowiem   jakieś   bardzo  
jaskrawe  seledyny,  a  okazało  się  na  pierwszy  rzut  oka,  że  bardzo  jaskrawe  seledyny  
mogą   być   gorsze   od   ciemnych,   ponurych   nocy.   Poza   tym   na   burcie   przysiadł  
maleńki,   zbyt   jaskrawy   koliber,   a   widnokrąg   mienił   się   wspaniałością   wszystkich  
barw   tęczy,   czego   nie   lubię;   owszem,   nasycenie   światła,   bogactwo   dekoracji,  
świetność   kolorów   usposabiają   niechętnie   -­‐‑   co   do   mnie,   wolę   szary   zmierzch  
jesienny,  albo  i  mglisty  poranek  -­‐‑   nie  lubię  ostentacji  -­‐‑   przedkładam  nad  nią  cichy  i  
skromny  kącik,  gdyż  zawsze  wiem,  na  czym  się  skończy.  
I   oto   już   czwarty   dzień   nie   ruszam   się   z   kąta,   pomimo   że   suchary   są   na  
wyczerpaniu.   Okręt,   jak   się   zdaje,   płynie   coraz   prędzej,   lecz   bez   najmniejszego  
kołysania,   równo,   jak   łódka   po   stawie   -­‐‑   a   światło,   sączące   się   przez   szczeliny,  
przybiera   nieustannie   na   wyrazistości.   Już   na   pewno   wielkie   bolesne   kondory   -­‐‑   i  
cudaczne,   krzykliwe   papugi   -­‐‑   i   złote   rybki   jak   w   akwarium   -­‐‑   i   być   może   w   dali  
baobaby,  palmy  i  kaskady...  Tak,  tak...  Bez  kwestii  bowiem  buntownicy  wyzyskując  
siłę  wiatru,  skierowali  „Banbury”  na  nieznane,  tropikalne  wody  -­‐‑   lecz  wolałbym  nie  
domyślać  się,  przez  jakie  to  seledyny  i  ku  jakim  fantastycznym  archipelagom  sunie  
statek   niesiony   podwodnym   prądem.   I   wolałbym   nie   słyszeć   dzikich,   wyuzdanych  
wrzasków,   którymi   załoga   wita   te   kolibry,   papugi   i   inne   znaki   na   niebie   i   ziemi,  
zwiastujące  (mówiąc  bez  osłonek)  rychłą  i  wspaniałą  frajdę.  
Nie,   nie   chcę   wiedzieć.   Nie   chcę   wiedzieć   i   wcale   nie   pragnę   upału   ani  
przepychu,  luksusu.  I  wolę  nie  wychodzić  na  pokład  z  obawy,  by  nie  ujrzeć  czegoś...  
czegoś,   co   dotychczas   było   mętne,   osłonięte   i   niedomówione,   rozpanoszonym   w  
całym   bezwstydzie   wśród   pawich   piór   i   gorących   blasków.   Gdyż   od   początku  
wszystko   było   moje,   a   ja,   ja   byłem   taki   właśnie   jak   wszystko   -­‐‑   zewnętrzność   jest  
zwierciadłem,  w  którym  przegląda  się  wnętrze!  

You might also like