Professional Documents
Culture Documents
Gombrowicz - Bakakaj PDF
Gombrowicz - Bakakaj PDF
Z BRODNIA Z
PREMEDYTACJĄ
P RZED RUK Z „W YD AW N ICTW A L ITERACKIEG O ”,
K RAKÓ W 1989
Witold Gombrowicz urodził się w 1904 roku w Małoszycach pod Opatowem,
w środowisku ziemiańskim. Egzamin dojrzałości złożył w warszawskim gimnazjum.
W 1927 roku uzyskał magisterium z zakresu prawa na Uniwersytecie Warszawskim.
Studiował również w Paryżu filozofię i ekonomię. Kilka lat pracował jako prawnik.
W 1939 r. wyjechał do Argentyny, tam zastała go wojna. Argentynę opuścił dopiero
w 1961 r. Powrócił wówczas do Europy Zachodniej. Zmarł w Vence we Francji w
1969 roku. Przed wybuchem II wojny światowej wydał tom opowiadań pt.
„Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) i powieść „Ferdydurke” (1938). Na łamach
„Skamandra” ukazała się w tym samym czasie sztuka „Iwona, księżniczka
Burgunda”. Powszechne uznanie jako pisarz i myśliciel zyskał dopiero po
zakończeniu II wojny światowej. W jego powieściach znalazły wyraz tendencje
filozoficzne wyprzedzające egzystencjalizm. Z dobrym przyjęciem spotkały się też
propozycje nowych rozwiązań artystycznych. Utwory dramatyczne obiegły
najważniejsze sceny światowe. Prozę przetłumaczono na kilkanaście języków. W
Polsce Ludowej wznowiono „Ferdydurke” (1957), wydano po raz pierwszy w formie
książkowej „Iwonę, księżniczkę Burgunda” (1958), wydrukowano napisane po 1939
roku: powieść „Trans-‐‑atlantyk” (1957) i sztukę sceniczną „Ślub” (1957). Nowele
zebrano w książce „Bakakaj” (1957). W roku 1986 ukazało się w Wydawnictwie
Literackim 9-‐‑tomowe wydanie „Dzieł” Witolda Gombrowicza pod redakcją
naukową Jana Błońskiego.
Tancerz mecenasa Kraykowskiego
Trzydziesty już i czwarty raz wybrałem się na przedstawienie operetki
„Księżna Czardaszka” -‐‑ a ponieważ było późno, pominąłem ogonek i wprost
zwróciłem się do kasjerki: -‐‑ Kochana pani, prędziutko dla mnie, jak zwykle, na
galerię -‐‑ wtem ktoś wziął mnie z tyłu za kołnierz i zimno, tak, zimno -‐‑ odciągnął od
okienka i popchnął na właściwe miejsce, tj. tam, gdzie kończył się ogonek. Serce
zabiło mi mocno, zabrakło tchu -‐‑ czyż to nie jest mordercze, gdy ktoś zostanie naraz
wzięty za kołnierz w publicznym lokalu? -‐‑ lecz obejrzałem się: był to wysoki,
wyświeżony, pachnący jegomość z przystrzyżonym wąsikiem. Rozmawiając z
dwiema eleganckimi damami i jednym panem, oglądał świeżo kupione bilety.
Wszyscy spojrzeli na mnie -‐‑ i musiałem coś powiedzieć.
-‐‑ Czy to pan był łaskaw? -‐‑ spytałem tonem może ironicznym, może nawet
złowróżbnym, lecz ponieważ nagle osłabłem, spytałem za cicho.
-‐‑ Hę? -‐‑ spytał, nachylając się ku mnie.
-‐‑ Czy to pan był łaskaw? -‐‑ powtórzyłem, lecz znowu -‐‑ za cicho.
-‐‑ Tak, ja byłem łaskaw. Tam na koniec. Porządek! Europa! -‐‑ a zwracając się do
pań, zauważył:
-‐‑ Trzeba uczyć, niestrudzenie uczyć, inaczej nie przestaniemy być narodem
Zulusów.
Ze czterdzieści par oczu i rozmaitych twarzy -‐‑ serce biło mi, głos zamarł,
skierowałem się do wyjścia -‐‑ w ostatniej chwili (błogosławię ją, tę chwilę) -‐‑ coś
przesunęło się we mnie i wróciłem. Stanąłem w ogonku, kupiłem bilet i zdążyłem
akurat na pierwsze takty przygrywki, ale tym razem nie utonąłem, jak zwykle, duszą
w przedstawieniu. Podczas gdy księżna Czardaszka śpiewała, uderzając w
kastaniety, przeginając tułów i dysząc, a wykwintni młodzieńcy z podniesionymi
kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej wzniesionym ramieniem -‐‑ ja,
patrząc na majaczącą w pierwszych rzędach parteru głowę o wypomadowanych
blond włosach, powtarzałem -‐‑ ach, to tak!
Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem się lekko o parapet orkiestry i
-‐‑ poczekałem trochę. Wtem -‐‑ ukłoniłem się. Nie odpowiedział. A więc jeszcze jeden
ukłon -‐‑ potem zacząłem rozglądać się po lożach i znów -‐‑ ukłoniłem się, gdy nadszedł
odpowiedni moment. Wróciłem na górę, drżałem, byłem wyczerpany.
Wyszedłszy z teatru, przystanąłem na chodniku. Wkrótce się ukazał -‐‑ żegnał
się z jedną z pań i z jej mężem: do widzenia się z kochanym państwem, a więc
koniecznie -‐‑ ja proszę! -‐‑ jutro o dziesiątej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym
umieścił drugą damę w taksówce i sam miał wsiadać, gdy ja podszedłem. -‐‑
Przepraszam, że się narzucam, ale może byłby pan łaskaw podwieźć mnie kawałek,
ja tak lubię dobrą jazdę.
-‐‑ Proszę się odczepić ode mnie! -‐‑ krzyknął.
-‐‑ Może pan by mnie poparł -‐‑ zwróciłem się spokojnie do szofera. Niezwykły
spokój czułem w sobie. -‐‑ Ja lubię... -‐‑ ale samochód już ruszał. Choć mam niewiele
pieniędzy, zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczyłem w następną taksówkę i
kazałem jechać za nimi. -‐‑ Przepraszam -‐‑ rzekłem do stróża brązowej, czteropiętrowej
kamienicy -‐‑ wszak to inżynier Dziubiński wszedł przed chwilą.
-‐‑ Skąd, panie -‐‑ odparł -‐‑ to mecenas Kraykowski z żoną.
Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasnąć -‐‑ kilkadziesiąt razy
przemyślałem całe zajście w teatrze i moje ukłony i odjazd mecenasa -‐‑ przewracałem
się z boku na bok w stanie czujności i wzmożonej działalności, która nie pozwala
zasnąć, a jednocześnie wskutek uporczywego kręcenia się w kółko, jest jakby drugim
snem na jawie. Zaraz nazajutrz rano wysłałem wspaniały bukiet róż pod adresem
mecenasa Kraykowskiego. Naprzeciwko domu, w którym mieszkał, była mała
mleczarnia z werandą -‐‑ przesiedziałem tam cały ranek i wreszcie zobaczyłem go koło
trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z laseczką. Ach, ach -‐‑ szedł i pogwizdywał, a
czasem machał laseczką, machał laseczką... Natychmiast zapłaciłem rachunek i
wybiegłem za nim -‐‑ i podziwiając lekko falisty ruch jego pleców, rozkoszowałem się
tym, że nie wie o niczym, że to moje, wewnętrzne. Ciągnął za sobą smugę
toaletowego zapachu, był świeży -‐‑ wydawało się niemożliwością uzyskać z nim
jakieś zbliżenie. Lecz i na to znalazła się rada! Postanowiłem: jeśli skręci na lewo,
kupisz sobie tę książkę „Przygodę” Londona, o której marzysz tak dawno -‐‑ a jeśli na
prawo, nigdy nie będziesz jej miał, nigdy już, choćbyś ją dostał za darmo, nie
przeczytasz z niej jednej stroniczki! Będzie stracona! O, godzinami mógłbym
wpatrywać się w to miejsce na jego szyi, gdzie kończą się włosy równą linią, i
następuje biały kark. Skręcił na lewo. W innych okolicznościach pobiegłbym zaraz do
księgarni, lecz teraz szedłem dalej za nim -‐‑ a tylko z uczuciem niewysłowionej
wdzięczności.
Widok kwiaciarki nasunął mi nową ideę -‐‑ wszak mogłem, zaraz, natychmiast
-‐‑ leżało to w mojej mocy -‐‑ wyprawić mu owację, dyskretny hołd, coś, czego może i
nie zauważy. Lecz cóż stąd, że nie zauważy? Wszak nawet piękniej -‐‑ uczcić w
tajemnicy. Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem go -‐‑ a jak tylko wszedłem w orbitę jego
wzroku, równy, obojętny krok stał się dla mnie niepodobieństwem -‐‑ i rzuciłem mu
nieznacznie pod nogi parę nieśmiałych fiołków. I oto znalazłem się nagle w
przedziwnej sytuacji: szedłem wciąż dalej i dalej, nie wiedząc, czy on idzie za mną,
czy może skręcił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły się odwrócić -‐‑ nie
odwróciłbym się, choćby od tego zależało nie wiem co, w ogóle wszystko -‐‑ a kiedy
wreszcie przemogłem się, udałem, że gubię kapelusz i zawróciłem -‐‑ jego już za mną
nie było.
Do wieczora żyłem tylko myślą o Polonii.
Wszedłem tuż za nimi do bogatej sali i usiadłem przy sąsiednim stoliku.
Przeczuwałem, że to będzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (myślałem)
wszystko jedno i może -‐‑ nie pożyję dłużej niż rok, nie potrzebuję oszczędzać. Od
razu mnie spostrzegli; panie były nawet na tyle nietaktowne, że zaczęły szeptać.
Natomiast on -‐‑ nie zawiódł moich oczekiwań. Nie obdarzył mnie cieniem uwagi,
emablował, chylił się ku damom, to znów rozglądał się, obserwując inne kobiety.
Mówił z wolna, ze smakiem, przeglądając kartę:
-‐‑ Zakąski, kawior... majonez... pularda... Ananas na wety -‐‑ czarna kawa,
pommard, chablis, koniak i likiery.
Zadysponowałem.
-‐‑ Kawior -‐‑ majonez -‐‑ pularda -‐‑ ananas na wety -‐‑ czarna kawa, pommard,
chablis, koniak i likiery.
Trwało to długo. Mecenas jadł dużo, zwłaszcza pulardy -‐‑ musiałem się
zmuszać -‐‑ doprawdy, myślałem, że już nie będę mógł podołać i z trwogą patrzyłem,
czy jeszcze dobierze. Dobierał ciągle i jadł smacznie, dużymi kęsami, jadł bez
miłosierdzia, popijając winem, aż w końcu stało się to dla mnie prawdziwą
męczarnią. Myślę, że nigdy już nie będę mógł patrzeć na pulardę i nigdy nie zdołam
przełknąć majonezu, chyba -‐‑ chyba, że znów pójdziemy kiedy razem do restauracji, a
w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam. Wypił też
masę wina, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Lustro odbijało jego postać! Jak
wspaniale się nachylał! Jak zręcznie i umiejętnie przyrządzał sobie cocktail! Jak
elegancko, z wykałaczką w zębach, żartował! Na ciemieniu miał zamaskowaną
łysinę, ręce wypieszczone z sygnetem na palcu, głos głęboki, baryton, miękki,
pieściwy. Mecenasowa nie wyróżniała się niczym, była -‐‑ rzec można -‐‑ niegodna,
natomiast doktorowa!
Zauważyłem od razu, że głos jego, gdy zwracał się do doktorowej, przybierał
bardziej miękkie i okrągłe tony. Ach, ach! Rzecz jasna! Doktorowa była jak
stworzona dla niego, wąska, wężowa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym
kobiecym kaprysem. A w jego ustach słowo -‐‑ pazurki, brzmiało doskonale, czuć
było, że lubi, że umie. Pazurki, kobitka, lumpka, birbant, lampart, bibosz -‐‑ ha, ha,
bibosz z kochanego doktorka! I -‐‑ „ja proszę”, to „ja proszę” tak wymowne i
nieodparte, tak kulturalne, a nieznoszące sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa kronika
wszelkich możliwych tryumfów. A paznokcie miał różowe, jeden szczególnie, u
małego palca. -‐‑ Dopiero koło drugiej po północy wróciłem do domu i rzuciłem się w
ubraniu na łóżko. Byłem przesycony, przepełniony, zmiażdżony, dostałem czkawki,
w głowie mi szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia i
używanie, hulanka! Noc w restauracji -‐‑ szeptałem -‐‑ nocna hulanka! Po raz pierwszy -‐‑
nocna hulanka! Przez niego -‐‑ i dla niego!
Odtąd codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekając na
mecenasa i szedłem za nim, gdy się ukazał. Kto inny nie mógłby może poświęcić
sześciu, siedmiu godzin na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba,
epilepsja, była jedynym moim zajęciem, a i to -‐‑ zajęciem odświętnym, na marginesie
sznureczka dni, poza tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie
odciągali mię, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i tańce, poza jednym
jedynym tańcem -‐‑ św. Walentego -‐‑ nie znałem tańców ani kobiet. Skromny
dochodzik wystarczał na moje potrzeby, a zresztą istniały dane, że wynędzniały mój
organizm nie wytrzyma długo -‐‑ po cóż więc miałbym oszczędzać? Od rana do
wieczora dzień wolny, niezatrudniony, jakby nieustające święto, czas w
nieograniczonej ilości, ja -‐‑ sułtan, godziny -‐‑ hurysy...
Ach, przybądź nareszcie -‐‑ śmierci!
Mecenas był łakomy i trudno wypowiedzieć, jak to było piękne; zawsze
wracając z sądu do domu zachodził do cukierni i zjadał tam dwie napoleonki -‐‑
podpatrywałem go przez szybę wystawową, jak stojąc przy bufecie wsuwał je do ust
ostrożnie, by nie powalać się kremem, a potem oblizywał delikatnie palce lub
wycierał papierową serwetką. Długo zastanawiałem się nad tym i w końcu -‐‑
wszedłem kiedyś do cukierni.
-‐‑ Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Otóż
płacę napoleonki za miesiąc z góry. Jak przyjdzie, proszę nie przyjmować pieniędzy,
a tylko uśmiechnąć się: „już załatwione”. To nic, po prostu, widzi pani, przegrałem
zakład.
Nazajutrz przyszedł jak zwykle, zjadł i chciał zapłacić -‐‑ odmówiono przyjęcia
-‐‑ zirytował się i wrzucił pieniądz do puszki dobroczynnej. Cóż mi to szkodzi? -‐‑
Czcza formalność -‐‑ wolno mu dawać, ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to
faktu, że zjadł dwie moje napoleonki. Lecz nie będę tu opisywał wszystkiego, bo
zresztą, czyż można opisać wszystko? To było morze -‐‑ od rana, do wieczora, a także
często i w nocy. Było dzikie, jak na przykład, gdy raz usiedliśmy naprzeciwko siebie,
oko w oko, w tramwaju; i słodkie, gdym mógł oddać jaką przysługę -‐‑ a czasem i
śmieszne. Śmieszne, słodkie i dzikie? -‐‑ tak, nic nie jest tak trudne i delikatne, tyle
święte nawet, co osobowość ludzka -‐‑ nic nie może się równać tej zachłanności
tajemnych związków, które rodzą się między obcymi nikłe i bezprzedmiotowe, by
skuć nieznacznie potworną więzią. Wyobraźcie sobie mecenasa, który wychodzi z
publicznego pisuaru, sięga po piętnaście groszy i dowiaduje się, że rachunek -‐‑ już
uregulowany. Cóż odczuwa wtedy?
Wyobraźcie sobie, że na każdym kroku natrafia na oznaki kultu, na cześć i
służbę koło siebie, na wierność i żelazne poczucie obowiązku, na zapamiętanie. Ale
doktorowa! Męczyło mnie straszliwie postępowanie doktorowej. Czyż nie
przemawiały do niej jego zaloty, czyż wykałaczka i cocktail w Polonii nie zrobiły na
niej żadnego wrażenia? Najwidoczniej nie zgadzała się -‐‑ kiedyś, zauważyłem,
wyszedł od niej wściekły, z przekrzywionym krawatem... Cóż za kobieta! co zrobić,
jak ją nakłonić, jak przekonać, by dobrze od razu zrozumiała, by pojęła do głębi, jak
ja pojmuję, by odczuła. Po długich wahaniach zdecydowałem, że najlepszy będzie -‐‑
anonim.
„Pani!
Jakżeż można? Postępowanie pani jest niezrozumiałe, nie, tak jak pani
postępować nie wolno! Czy pani nieczuła na te kształty, ruchy, modulacje, na ten
zapach? Pani nie chwyta tej doskonałości? Od czegóż pani jest kobietą? Ja na miejscu
pani, wiedziałbym, co do mnie należy, gdyby raczył tylko kiwnąć palcem na moje
małe, nędzne, niemrawe, kobiece ciałko”.
Po kilku dniach mecenas Kraykowski (było to w pustej ulicy, późnym
wieczorem) zatrzymał się, odwrócił i czekał z laską. Nie wypadało się cofać -‐‑
szedłem więc dalej, choć jakaś omdlałość rozsnuwała się po mnie -‐‑ aż chwycił za
ramię, potrząsnął, waląc laską o ziemię.
-‐‑ Co znaczą te idiotyczne paszkwile? Czego się pan czepia?
-‐‑ krzyknął. -‐‑ Czemu pan włóczy się za mną? Co to jest? Wybiję laską! Kości
połamię!
Nie mogłem mówić. Byłem szczęśliwy. Przyjąłem to w siebie jak komunię i
zamknąłem oczy. Tylko w milczeniu -‐‑ nachyliłem się i nadstawiłem pleców.
Czekałem -‐‑ i przeżyłem parę chwil doskonałych, jakie dane być mogą jedynie komuś,
kto już zaprawdę niewiele dni ma przed sobą. Kiedy się wyprostowałem, odchodził
prędko, stukając laską. Z sercem przepełnionym, w nastroju łaski i błogosławieństwa
wracałem pustymi ulicami. Za mało -‐‑ myślałem -‐‑ za mało! Wszystko za mało! Jeszcze
-‐‑ jeszcze więcej!
I skrucha domieszała się do wdzięczności. Oczywiście! Poczytała list mój za
nędzny frazes, za głupi żart i pokazała go mecenasowi. Zamiast pomóc -‐‑
zaszkodziłem, a wszystko dlatego, żem zbyt wygodny, gnuśny, za mało daję z siebie
-‐‑ za mało powagi i odpowiedzialności, nie umiem natchnąć zrozumieniem.
„Pani!
Ażeby pani uprzytomnić, aby trafić do sumienia -‐‑ oświadczam, że począwszy
od dzisiaj będę stosował rozmaite samoudręczenia (posty itp.) tak długo, póki to nie
nastąpi. Pani jest bezczelna! Jakich słów mam użyć, by wytłumaczyć konieczność,
powinność, psi obowiązek? Czy długo jeszcze potrwa? Co ma znaczyć ten upór?
Skąd ta pycha?!”
A nazajutrz, przypomniawszy sobie ważny szczegół, napisałem:
„Perfumy tylko „Violette”. On to lubi.”
Odtąd mecenas przestał odwiedzać doktorową. Gryzłem się, po nocach nie
spałem. Nie jestem naiwny. Orientuję się dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie
nie posądził -‐‑ zdaję sobie sprawę na przykład, jakie wrażenie wywrzeć może taki list
na osobie światowej i świeckiej, jaką była doktorowa. Umiem nawet w najwyższych
momentach uniesienia uśmiechnąć się ścichapęk -‐‑ lecz cóż stąd?
Czy przez to moje cierpienie mniej było dojmujące, a męki, które sobie
zadałem, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne? Cześć dla mecenasa
mniej prawdziwa? O, nie! Cóż jest istotne? Życie, zdrowie? więc przysięgam, że z
tym samym ścichapęk uśmieszkiem oddałbym i życie, i zdrowie za to, by ona... by
ona uczyniła zadość. A może ta kobieta miała skrupuły etyczne? Czym jest głupia
etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowiłem
uspokoić ją i pod tym względem!
„Pani musi! Doktór -‐‑ to zero, powietrze.”
Ale u niej to nie była etyka, to była po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne
fochy samicy i brak zrozumienia świętych spraw elementarnych. Przechadzałem się
pod jej oknami -‐‑ co działo się tam za zapuszczoną firanką (gdyż wstawała późno), w
jakim znajdowała się stadium? Kobiety są zbyt powierzchowne! Próbowałem
magnetyzmu: -‐‑ musisz, musisz -‐‑ powtarzałem raz za razem, spoglądając w okno -‐‑
dziś jeszcze, jeszcze dziś wieczorem, jeśli męża nie będzie w domu. -‐‑ Wtem, nagle,
przypominam sobie, że przecież mecenas pragnął mnie obić, że jeśli wtedy na ulicy
nie uczynił tego -‐‑ to może z powodu braku czasu? Rzucam więc wszystko i pędzę do
sądu, skąd, jak wiem, wyjdzie za chwilę. Istotnie wychodzi po paru minutach z
dwoma panami, a wówczas zbliżam się i, milcząc, nadstawiam grzbiet.
Zawisa nade mną zdumienie obu panów, lecz nie dbam o to -‐‑ choćby i cały
świat! Przymykam oczy, tulę ramiona i czekam ufnie -‐‑ lecz nic nie spada. Wreszcie
bełkocę, jąkając się w płyty chodnika:
-‐‑ Może teraz? Zawsze, zawsze, zawsze...
-‐‑ To jakiś idiota -‐‑ rozciąga się nade mną głos jego. -‐‑ Co za roztargnienie!
Zapomniałem, że mam konferencją! Pomówimy innym razem, żegnam panów, masz
tu parę groszy, mój człowieku. Moje uszanowanie!
I śpiesznie wsiadł do taksówki. Ach, te taksówki!
Jeden z panów sięgnął do kieszeni. Wstrzymałem go ruchem ręki.
-‐‑ Nie jestem żebrakiem ani idiotą. Mam godność -‐‑ a jałmużnę przyjmuję tylko
od mecenasa Kraykowskiego.
Powziąłem plan hipnozy, stałej, konsekwentnej presji za pomocą tysiąca
drobnych faktów, mistycznych wskazówek, które nie przenikając do świadomości
wytworzyłyby podświadomy stan konieczności. Rysowałem kredą na murze domu,
w którym mieszkała, strzałkę i duże K. Nie będę wyłuszczał wszystkich mych intryg
mniej lub więcej zręcznych, została spowita siecią dziwnych wydarzeń. Subiekt w
magazynie mód zwracał się do niej niby przez pomyłkę -‐‑ pani mecenasowo! Stróż
spotkany na schodach, powiedział, że sędzia Krajewski... zapytywał, czy odesłano
parasol. Krajewski -‐‑ Kraykowski, sędzia -‐‑ mecenas, trzeba być ostrożnym, kropla
drąży głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni woń mecenasa,
jego ożywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolońskiej. Lub na
przykład taki wypadek: późno w nocy dzwoni telefon -‐‑ zrywa się ze snu, biegnie i
słyszy nieznajomy, rozkazujący głos -‐‑ natychmiast! -‐‑ i nic więcej. Albo wetknięty w
drzwi świstek, a na nim -‐‑ nic, urywek wiersza:
„Znasz-‐‑li ten kray, gdzie cytryna dojrzewa?”
Lecz stopniowo traciłem nadzieję. Mecenas przestał ją odwiedzać -‐‑ zdawało
się, że na nic moje wysiłki. Przewidywałem już moment ostatecznej kapitulacji i
bałem się; czułem, że nie będę mógł się z tym pogodzić. Obraza mecenasa w tym
punkcie to byłaby rzecz, której bym nie zniósł, chociażby on się tym nie przejął.
Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i hańba. Ostateczna -‐‑ tak,
ostateczna, dobrze się wyraziłem. Nie mogąc w nią wierzyć, drżałem jednak przed
nieuchronnym zbliżającym się końcem.
I rzeczywiście... Jest jednak jakaś łaskawość! I, ach, jacy byli przemyślni -‐‑ a
swoją drogą mam żal do mecenasa, dlaczego tak się z tym ukrywał, czyż nie
wiedział, że cierpię? Przypadek? O nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem
wieczorem Alejami do domu -‐‑ wtem coś mię tknęło, by wstąpić do parku. Właściwie
powinienem był wcześniej położyć się do łóżka, gdyż nazajutrz o świcie miałem
przybić do drzwi mecenasa złoconą tabliczkę z napisem -‐‑ Mecenas Kraykowski, ale
coś tknęło mnie: do parku. Wszedłem -‐‑ i w samym końcu, za stawem, ujrzałem... ach,
ach! ujrzałem jej duży kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a
łotrzyki! Więc podczas, gdy ja się męczyłem, oni spotykali się tutaj w sekrecie przede
mną -‐‑ i jak zręcznie! Musieli posługiwać się taksówkami! -‐‑ skręcili w boczną alejkę i
usiedli na ławeczce. Zaczaiłem się w krzakach. Niczego się nie spodziewałem, o
niczym nie myślałem -‐‑ nie chciałem nic wiedzieć, skuliłem się tylko pod krzakiem i
liczyłem liście prędko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie było.
I nagle -‐‑ mecenas objął ją, przycisnął i szepnął:
-‐‑ Tutaj -‐‑ natura... Czy słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej -‐‑ póki śpiewa... Do
wtóru, w takt pieśni słowiczej... Ja proszę!
I potem... ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem -‐‑ jakby wszystkie moce
świata spięły się we mnie świętym szaleństwem, jakby potworny stos, stos
elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, użyczył mi straszliwego wstrząsu -‐‑
zerwałem się i zacząłem krzyczeć na cały głos, na cały park:
-‐‑ Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski
ją...!
Wszczął się alarm. Ktoś biegł, ktoś uciekał, ludzie wysunęli się naraz ze
wszystkich stron -‐‑ a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg i zatańczyłem,
jak jeszcze nigdy, z pianą na ustach, w drgawkach i konwulsjach -‐‑ bachiczny taniec.
Co się potem działo, nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu.
Miewam się coraz gorzej. Ostatnie przeżycia zmęczyły mnie. Mecenas
Kraykowski wyjeżdża jutro w tajemnicy przede mną (lecz ja wiem) do małej, górskiej
miejscowości w Karpatach Wschodnich. Chce przypaść w górach na parę tygodni i
sądzi, że może zapomnę. Za nim! Tak, za nim! Wszędzie za tą moją gwiazdą
przewodnią! Lecz pytanie, czy powrócę żywy z tej podróży, wzruszenia te są zbyt
silne. Mogę skonać nagle na ulicy, pod płotem, a w takim razie -‐‑ trzeba napisać
karteczkę -‐‑ niech trupa mego odeślą pod adresem mecenasa Kraykowskiego.
Zbrodnia z premedytacją
Zimą ubiegłego roku zmuszony byłem odwiedzić obywatela ziemskiego
Ignacego K. dla załatwienia pewnych spraw majątkowych. Uzyskawszy parodniowy
urlop, powierzyłem swoje funkcje sędziemu-‐‑asesorowi i zadepeszowałem: -‐‑ Wtorek,
szósta wieczór, proszę o konie.
-‐‑ Tymczasem -‐‑ przyjeżdżam na stację, a koni nie ma. Dowiaduję się -‐‑ telegram
mój został wręczony w należytym porządku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat
we własnej osobie.
Volens nolens musiałem wynająć prymitywną brykę, załadować na nią walizę
i neseser -‐‑ a w neseserze miałem buteleczkę wody kolońskiej, flakon Vegetalu, mydło
toaletowe z zapachem migdałów, pilnik i nożyczki do paznokci -‐‑ i oto przez cztery
godziny tłukę się przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwilży. Trzęsę się w
miejskim palcie, szczękam zębami, patrzę na plecy furmana i myślę -‐‑ tak nadstawiać
pleców! Tak wiecznie, często w bezludnej okolicy, być odwróconym plecami i
zdanym na wszelki kaprys siedzących z tyłu!
Wreszcie zajeżdżamy przed drewniany dwór wiejski -‐‑ ciemno, tylko na
pierwszym piętrze świeci się okno. Stukam do drzwi -‐‑ zamknięte, stukam mocniej -‐‑
nic, cisza. Opadają mię psy podwórzowe i muszę rejterować na brykę. Z kolei
zaczyna dobijać się mój woźnica.
-‐‑ Niezbyt gościnnie -‐‑ myślę.
Na koniec otwierają się drzwi i ukazuje się wysoki, wątłej postawy
mężczyzna, około trzydziestki, z blond wąsikiem, z lampą w dłoni.
-‐‑ A co to? -‐‑ pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosząc lampę.
-‐‑ Czy państwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.
-‐‑ H.? Jaki H.? -‐‑ wpatruje się we mnie. -‐‑ Niech pan jedzie z Bogiem -‐‑ mówi
nagle z cicha, jakby dojrzał jakiś znak szczególny -‐‑ oczy jego uciekają w bok, ręka
silniej zaciska się koło lampy. -‐‑ Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech Bóg prowadzi! -‐‑ i
pośpiesznie cofa się do wnętrza.
Powiedziałem już ostrzej:
-‐‑ Przepraszam pana. Wczoraj wysłałem depeszę o moim przyjeździe. Jestem
sędzia śledczy H. Pragnę się widzieć z panem K. -‐‑ a jeśli nie mogłem wcześniej
przyjechać, to dlatego, że nie przysłano po mnie koni na stację.
Odstawił lampę.
-‐‑ A prawda -‐‑ odpowiedział po chwili, zamyślony, ton mój nie zrobił na nim
żadnego wrażenia.
-‐‑ Prawda... Pan telegrafował...
Prosimy bardzo.
Co się okazało? Że, jak mi powiedział w przedpokoju młody człowiek (który
był synem gospodarza), że po prostu... zupełnie zapomnieli o moim przyjeździe i o
depeszy otrzymanej poprzedniego dnia rano. Sumitując się i grzecznie przepraszając
za najazd, zdjąłem palto i powiesiłem na kołku. Zaprowadził mię do małego
saloniku, gdzie na nasz widok zerwała się z sofy, z lekkim „ach”, młoda kobieta. -‐‑
Moja siostra. -‐‑ A, bardzo mi miło! I rzeczywiście -‐‑ bardzo miło, gdyż kobiecość,
choćby nawet i bez żadnych ubocznych zamiarów, kobiecość, powiadam, nigdy nie
zawadzi. Ale ręka, którą mi podała, jest spocona -‐‑ kto kiedy widział podawać
mężczyźnie spoconą rękę? -‐‑ a kobiecość sama, pomimo wdzięcznej twarzyczki, jakaś,
nie wiem, spocona i obojętna, bez żadnej reakcji, rozmamłana i nieuczesana.
Zasiadamy na czerwonych, staroświeckich mebelkach i zaczyna się wstępna
konwersacja.
Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiają na nieokreślony opór, i
zamiast pożądanej potoczystości, wszystko się rwie, zacina. Ja: -‐‑ Państwo zapewne
zdziwili się, słysząc stukanie do drzwi o tej porze? Oni: -‐‑ Stukanie? A,
rzeczywiście... Ja, grzecznie: -‐‑ Bardzo mi przykro, że niepokoiłem państwa, ale
musiałbym chyba całą noc jeździć po polach, jak Don Kiszot, ha, ha! Oni (sztywno i
cicho i nie uważając za stosowne powitać mego żarcika choćby konwencjonalnym
uśmiechem): -‐‑ Ależ owszem, prosimy bardzo. -‐‑ Cóż to? Wyglądało dziwnie
doprawdy -‐‑ jakby byli na mnie obrażeni, lub jakby się mnie bali, lub jakby litowali
się nade mną, lub też jakby się za mnie wstydzili... Wciśnięci w fotele unikali mego
wzroku, a także nie patrzyli na siebie, z najwyższą przykrością znosili moje
towarzystwo -‐‑ zdawało się, że zaprzątnięci są jedynie sobą i cały czas nic tylko drżą,
abym nie powiedział czegoś, co by ich mogło urazić. Zaczęło mnie to w końcu
denerwować. Czego oni się boją, co jest we mnie takiego? Cóż to za przyjęcie,
arystokratyczne, strachliwe i dumne? Gdy zaś zapytałem o cel mojej wizyty, tj. o
pana K., brat spojrzał na siostrę, a siostra na brata, jakby ustępując sobie
pierwszeństwa -‐‑ wreszcie brat przełknął ślinę i rzekł wyraźnie, wyraźnie i
uroczyście, jakby to nie wiem co było: -‐‑ Owszem, jest w domu.
Zupełnie, jakby mówił: -‐‑ Król, Ojciec mój, jest w domu.
Kolacja też była nieco dziwaczna. Podana została niedbale, nie bez wzgardy
dla jedzenia i dla mnie. Apetyt, z jakim, zgłodniały, zmiatałem dary Boże, zdawał się
wzbudzać zgorszenie nawet w uroczystym służącym Szczepanie, nie mówiąc już o
rodzeństwie, które milcząc, przysłuchiwało się odgłosom, jakie wydawałem nad
talerzem -‐‑ a wiecie, jak ciężko przełykać, gdy ktoś słucha -‐‑ mimo woli każdy kąsek
zapada się w gardło z okropnym bulgotem. Brat miał na imię -‐‑ Antoni, a siostra -‐‑
panna Cecylia.
Wtem patrzę -‐‑ któż to wchodzi? Zdetronizowana królowa?
Nie, to matka, pani K., sunie wolno, podaje mi rękę zimną jak lód, spogląda z
cieniem dostojnego zdziwienia i siada bez słowa. Jest to osoba zażywna, mała, nawet
tłusta, typu tych starych matron wiejskich, nieubłaganych na punkcie wszelkich
zasad, a zwłaszcza towarzyskich -‐‑ i spogląda na mnie surowo, z bezmiernym
zdziwieniem, jakbym miał nieprzyzwoitą sentencję wypisaną na czole. Cecylia robi
ruch ręką usiłujący tłumaczyć, czy usprawiedliwić -‐‑ lecz ruch zamiera w połowie,
atmosfera zaś staje się jeszcze sztuczniejsza i cięższa.
-‐‑ Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu... tej chybionej podróży -‐‑
rzekła naraz pani K. -‐‑ Jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której
zaniedbano złożyć trzeciego pokłonu -‐‑ jakby jedzenie kotletów stanowić miało
crimen laesae maiestatis!
-‐‑ Kotlety wieprzowe w domu państwa są doskonałe! -‐‑ odparłem w złości,
gdyż mimo woli robiło mi się coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.
-‐‑ Kotlety -‐‑ kotlety...
-‐‑ Antoś jeszcze nic nie powiedział, mamo -‐‑ wyrwało się naraz cichej jak trusia,
nieśmiałej Cecylii.
-‐‑ Jak to -‐‑ nie powiedział?
Jak to -‐‑ nie powiedziałeś?
„Jeszcze” nie powiedziałeś?
-‐‑ Po co to, mamo? -‐‑ Szepnął
Antoni, zbladł i zacisnął zęby, jakby miał siadać na fotelu dentysty.
-‐‑ Antosiu...
-‐‑ Ależ bo... Po co? To obojętne... nie warto -‐‑ zawsze będzie czas -‐‑ powiedział i
zamilkł.
-‐‑ Antosiu, jakże można, jakże
-‐‑ nie warto, co też ty, Antosiu?
-‐‑ To nikogo nic... To wszystko jedno...
-‐‑ Biedaku ty! -‐‑ szepnęła matka, gładząc go po włosach; ale odtrącił szorstko jej
rękę.
-‐‑ Mąż mój -‐‑ rzekła sucho, zwracając się do mnie -‐‑ umarł dzisiejszej nocy. -‐‑
Co?!... Więc umarł? Więc dlatego! Przerwałem jedzenie, odłożyłem nóż i widelec -‐‑
połknąłem prędko kąsek, który miałem w ustach. -‐‑ Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał
telegram na stacji! Spojrzałem na nich: wszyscy troje -‐‑ czekali, skromnie i poważnie,
ale -‐‑ czekali, z twarzami surowymi, zamkniętymi, z zaciśniętymi ustami; czekają
sztywno -‐‑ na cóż oni czekają? Ach, prawda, przecież trzeba złożyć kondolencję!
Było to tak niespodziewane, że w pierwszej chwili zupełnie straciłem
kontenans. Zmieszany, podniosłem się z krzesła i wybełkotałem niewyraźnie coś jak:
-‐‑ Bardzo mi przykro...
Bardzo... Przepraszam. -‐‑ Zamilkłem, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im było
za mało: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach
zaniedbanych, on -‐‑ nie ogolony, one -‐‑ nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali,
nic nie mówiąc. Chrząknąłem, szukając na gwałt odpowiedniego zagajenia,
właściwego zwrotu, ale w głowie akurat, jak to znacie, kompletna pustka, pustynia,
oni zaś -‐‑ czekają, pogrążeni w cierpieniu. Czekają, nie patrząc -‐‑ Antoni stuka lekko
palcami w blat stołu, Cecylia skubie wstydliwie rąbek brudnej sukni, a matka bez
ruchu, jak skamieniała, z owym surowym, nieustępliwym wyrazem matrony. -‐‑
Zrobiło mi się nieprzyjemnie, choć przecie, jako sędzia śledczy, setki zgonów
załatwiałem w życiu. Lecz właśnie... jak powiedzieć -‐‑ co innego brzydki, przykryty
kołdrą trup zamordowany, a co innego na katafalku szanowny zmarły śmiercią
naturalną, co innego pewna bezceremonialność, a co innego śmierć uczciwa,
przyzwyczajona do względów, do manier, śmierć, że tak powiem, w całym swoim
majestacie. Nie, powtarzam, nie zmieszałbym się tak przenigdy, gdyby mi byli od
razu wszystko powiedzieli. Ale zanadto byli skrępowani. Zanadto się bali. Nie wiem,
czy dlatego po prostu, że byłem intruzem, czy też odczuwali może pewien wstyd z
racji mego urzędu w tych okolicznościach, z racji pewnej... rzeczowości, jaką musiała
we mnie wyrobić długoletnia praktyka, lecz w każdym razie -‐‑ ten wstyd ich jakoś
okropnie mnie zawstydził, zawstydził mnie, właściwie biorąc, zupełnie
nieproporcjonalnie.
Wyjąkałem coś o szacunku i o przywiązaniu, jakie zawsze miałem do
zmarłego. Przypomniawszy sobie, że od czasów szkolnych nie spotkałem się z nim
nigdy, o czym mogli wiedzieć, dodałem: -‐‑ w czasach szkolnych. -‐‑ Ponieważ ciągle nic
nie odpowiadali, a przecież musiałem jakoś zakończyć, jakoś zaokrąglić, więc nie
znajdując już nic więcej, zapytałem: -‐‑ Czy mogę ujrzeć zezwłok? -‐‑ a słowo „zezwłok”
zabrzmiało jakoś bardzo nieszczęśliwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobruchało
wdowę -‐‑ rozpłakała się boleśnie i podała mi dłoń, którą z pokorą ucałowałem.
-‐‑ Dziś -‐‑ rzekła półprzytomnie -‐‑ dziś w nocy... Rano wstaję... wchodzę... wołam
-‐‑ Ignaś -‐‑ Ignaś -‐‑ nic, leży... Zemdlałam... Zemdlałam... A od tej chwili ręce mi drżą
bez przerwy, o, niech pan spojrzy!
-‐‑ Po co to, mamo?
-‐‑ Drżą... drżą bez przerwy -‐‑ podnosi ramiona.
-‐‑ Mamo -‐‑ znów odzywa się z boku, półgłosem, Antoni.
-‐‑ Drżą, drżą -‐‑ drżą same, o, drżą, jak osika...
-‐‑ To nic nikogo... nikomu nic... to wszystko jedno. Wstyd!
-‐‑ wyrzuca z siebie brutalnie i nagle odwraca się, odchodzi. -‐‑ Antosiu! -‐‑ woła z
przestrachem matka -‐‑ Cecylko, za nim... -‐‑ A ja stoję, patrzę, na roztrzęsione ręce, nie
mam zupełnie nic do powiedzenia i czuję, że się tracę, mieszam coraz bardziej.
Wdowa rzekła naraz cicho: -‐‑ Pan chciał... Więc chodźmy... tam... Zaprowadzę
pana. -‐‑ Zasadniczo uważam -‐‑ dzisiaj, gdy na zimno rozpatruję tę sprawę -‐‑ że wtedy
miałem prawo do siebie i do mych kotletów, to jest, że mogłem i nawet powinienem
był odpowiedzieć: -‐‑ Służę -‐‑ ale naprzód dokończę kotletów, gdyż od południa nie
miałem nic w ustach. Może, gdybym tak odpowiedział, odwróciłby się bieg wielu
tragicznych wypadków. Lecz czy moja wina, że tak mię sterroryzowała, iż kotlety
moje, zarówno jak ja sam, wydały mi się czymś trywialnym i niegodnym
wspomnienia i tak byłem z nagła zawstydzony -‐‑ że do dziś rumienię się, myśląc o
tym wstydzie.
Po drodze na pierwszym piętrze, gdzie leżał umarły, szeptała do siebie: -‐‑
Straszne nieszczęście... Cios, cios okropny... Dzieci nic nie powiedziały. Dumne są,
trudne, skryte, nie chcą wpuszczać byle kogo do serc, wolą zagryźć się same. Po
mnie to wzięły, po mnie... Ach, żeby tylko Antoś nie zrobił sobie jakiej krzywdy!
Twardy jest, zawzięty, nie da nawet dygotać rękami. Nie pozwolił tknąć ciała -‐‑ a
przecież trzeba coś przedsięwziąć, zarządzić. Nie płakał, wcale nie płakał... Ach,
żebyż chociaż raz zapłakał!
Otworzyła jakieś drzwi -‐‑ i musiałem klęknąć z pochyloną głową, ze
skupieniem w twarzy, podczas gdy ona stała z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby
okazując Przenajświętszy Sakrament.
Zmarły leżał na łóżku -‐‑ tak, jak umarł, tyle tylko, że ułożono go na wznak.
Twarz sina, obrzękła, świadczyła o śmierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy
atakach sercowych.
-‐‑ Uduszony -‐‑ szepnąłem, choć wiedziałem dobrze, że atak sercowy.
-‐‑ To serce, serce, panie.
Umarł na serce...
-‐‑ O, serce umie czasem zadusić... umie... -‐‑ rzekłem ponuro. Wciąż stała,
czekając -‐‑ więc przeżegnawszy się -‐‑ zmówiłem modlitwę, a potem (wciąż stała)
powiedziałem cicho:
-‐‑ Szlachetne rysy!
Ręce jej tak zadygotały, że wypadało chyba znów je ucałować. Nie
zareagowała najlżejszym poruszeniem, stojąc w dalszym ciągu, jak cyprys,
zapatrzona gdzieś w ścianę boleśnie -‐‑ a im dłużej tak stała, tym trudniej było uniknąć
okazania choć cokolwiek serca. Wymagała tego zwykła przyzwoitość, nie można
było się wymówić. Podnoszę się z kolan, strącam niepotrzebnie jakiś pyłek z ubrania,
pokasłuję cicho -‐‑ ona zaś wciąż stoi. Stoi w zapamiętaniu, milcząca, z oczami w słup,
jak Niobe, ze wzrokiem przykutym do wspomnień, zmięta, rozmamłana, a u nosa
pojawia się maleńka kapka i dynda, dynda... jak miecz Damoklesa -‐‑ a świece kopcą.
Po paru minutach spróbowałem się odezwać z cicha -‐‑ poderwała się, jakby ją coś
ugryzło, postąpiła parę kroków i znowu stanęła. Ukląkłem.. Cóż za nieznośna
sytuacja! Cóż za dylemat dla człowieka tak wrażliwego, a przede wszystkim tak
drażliwego jak ja! Nie posądzam ją o świadomą złośliwość, niemniej jednak, nikt nie
zaprzeczy, była w tym złośliwość. Nikt mię nie przekona! Nie ona sama -‐‑ to jej
złośliwość napawała się bezczelnie tym, że ja tu kryguję się przed nią i przed trupem.
Klęcząc o dwa kroki od tego trupa, pierwszego, którego nie mogłem się
dotknąć, patrzyłem jałowo na kołdrę okrywającą go gładko aż po pachy, na ręce
pieczołowicie ułożone na kołdrze -‐‑ kwiaty doniczkowe stały w nogach łóżka, a twarz
wyłaniała się blado z wgłębienia poduszki. Przyglądałem się kwiatom, a potem
patrzyłem znów w twarz zmarłemu, lecz nic mi nie przychodziło do głowy, jak tylko
ta jedna natrętna myśl, dziwnie uporczywa, że to jakaś -‐‑ z góry ułożona, teatralna
scena. Wszystko wyglądało jakby wyreżyserowane -‐‑ tam trup, dumny, nietykalny,
spoglądający zamkniętymi oczami obojętnie w sufit, obok -‐‑ bolejąca wdowa, tu -‐‑ ja,
sędzia śledczy, na klęczkach, jak zły pies, któremu założono kaganiec. „Co by było,
gdyby tak wstać, podejść, ściągnąć kołdrę i obejrzeć -‐‑ gdyby przynajmniej dotknąć -‐‑
dotknąć końcem palca”. To ja myślę -‐‑ lecz poważna uczciwość śmierci przygważdża
do miejsca, boleść i cnota chronią przed profanacją. -‐‑ Precz! Nie wolno! Wara! Na
kolana! -‐‑ Co to jest? -‐‑ pomyślałem z wolna -‐‑ kto to tak wyreżyserował? Ja jestem
człowiek zwykły, pospolity -‐‑ nie nadaję się do takich występów. Nie radzę... Do
diabła! -‐‑ zastanowiłem się nagle -‐‑ co za głupstwa! Skąd mi się to wzięło? Czyżbym
się zgrywał? Skąd u mnie taka sztuczność, afektacja -‐‑ przecież ja na ogół jestem
zupełnie inny -‐‑ czy ja się od nich zaraziłem? Co to jest -‐‑ odkąd tu przyjechałem,
wszystko we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez
marnego aktora. Zupełnie się straciłem w tym domu -‐‑ okropnie się zgrywam.
-‐‑ Hm -‐‑ szepnąłem i znowu nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym już był
wciągnięty w grę i nie mógł powrócić do normy) -‐‑ nie radzę nikomu... Nie radzę
nikomu robić ze mnie demona, bo gotów byłbym przyjąć zaproszenie... Wdowa
tymczasem wytarła nos i ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do siebie i pochrząkując,
machając rękami.
Gdy na koniec znalazłem się sam w swoim pokoju, zdjąłem kołnierzyk i
zamiast położyć go na stole -‐‑ cisnąłem o ziemię, a potem jeszcze -‐‑ rozmiażdżyłem
nogą. Twarz wykrzywiła mi się i nabiegła krwią, a palce zacisnęły się kurczowo w
sposób zupełnie dla mnie niespodziewany. Najwidoczniej byłem w furii. Ośmieszyli
mnie -‐‑ szepnąłem -‐‑ wściekła baba... jak to oni wszystko zręcznie urządzili. Hołdy
sobie każą składać -‐‑ po rękach całować! Uczucia wymagają ode mnie! Uczucia!
Cackać się każą! A ja, powiedzmy -‐‑ nienawidzę tego. I, powiedzmy -‐‑ nienawidzę,
gdy dygotem zmuszają do całowania rąk, gdy zniewalają do mamrotania modlitw,
do klękania, do wydobywania z siebie dźwięków fałszywych, wstrętnie
uczuciowych, a już nade wszystko nienawidzę łez, wzdychań i kapki u nosa;
natomiast lubię czystość i porządek.
-‐‑ Hm -‐‑ chrząknąłem po pauzie z namysłem, z innego tonu, ostrożnie i jakby
próbując -‐‑ każą się całować po rękach? Po nogach powinienem całować, bo przecież
jasne, czym jestem wobec majestatu śmierci, i tej boleści rodzinnej?... Wulgarnym,
bezdusznym szpiclem policyjnym, niczym więcej -‐‑ natura moja wyszła na jaw. Lecz...
hm... nie wiem, czy niezbyt pochopnie, tak, ja osobiście byłbym na ich miejscu nieco -‐‑
ostrożniejszy... odrobinę -‐‑ skromniejszy... Bo należałoby chyba liczyć się trochę z tym
moim nędznym charakterem, a jeśli już nie z moim charakterem... prywatnym, to...
to... przynajmniej z mym charakterem urzędowym. O tym zapomnieli. Bądź co bądź,
jestem przecież -‐‑ sędzią śledczym, a tu jest przecie -‐‑ trup, a pojęcie trupa rymuje
jakoś i w sposób niezupełnie niewinny z pojęciem sędziego śledczego. I gdybym na
przykład ujął bieg zdarzeń od strony właśnie... hm... sędziego śledczego -‐‑ myślałem z
wolna -‐‑ to cóż by się okazało? Proszę: przyjeżdża gość, który -‐‑ przypadkowo -‐‑ jest
sędzią śledczym. Nie przysyłają koni, nie otwierają drzwi -‐‑ a zatem czynione mu są
wstręty, a więc zależy komuś na tym, by nie wpuścić go do domu. Potem
przyjmowany jest niechętnie, ze źle maskowanym gniewem, z obawą -‐‑ a któż to się
boi, któż gniewa na widok sędziego śledczego? Tai się coś przed nim i ukrywa -‐‑ a
wreszcie okazuje się, że to, co się ukrywało, to... trup, zmarły wskutek uduszenia w
pokoju na górze. Brzydko! Kiedy zaś trup wyszedł na jaw, wszelkimi sposobami
usiłuje się zmuszać do klękania i do całowania rąk, pod pozorem, że nieboszczyk
umarł śmiercią naturalną!
Kto by zaś nazwał tę koncepcję niedorzeczną, śmieszną nawet (bo przecież
szczerze mówiąc, jakże można tak grubo naciągać), ten niech nie zapomina, że przed
chwilą w złości rozdeptałem kołnierzyk -‐‑ poczytalność moja była zmniejszona,
świadomość przyćmiona wskutek doznanej urazy, jasne więc, że nie mogłem być w
pełni odpowiedzialny za moje wybryki.
Powiedziałem, patrząc przed siebie, z powagą:
-‐‑ Coś tu nie jest w porządku.
I jąłem z całą bystrością łączyć łańcuch faktów, tworzyć sylogizmy, wysnuwać
nici i szukać poszlak. Lecz wkrótce, znużony jałowością tego zajęcia, usnąłem. Tak,
tak... Majestat śmierci jest ze wszech miar godzien szacunku i nikt nie powie, abym
nie oddał mu należnych honorów, lecz nie każda śmierć jest jednakowo
majestatyczna i, przed wyjaśnieniem tej okoliczności, nie byłbym na ich miejscu tak
pewny siebie, tym bardziej że sprawa jest ciemna, zawikłana i wątpliwa, hm... hm...
jak o tym świadczą wszystkie poszlaki.
Nazajutrz rano, pijąc w łóżku kawę, zauważyłem, że lokajczyk, który palił w
piecu, chłopak krępy, senny, zerka na mnie od czasu do czasu ze słabym
przebłyskiem ciekawości. Zapewne wiedział, kim jestem -‐‑ zagadnąłem go tedy:
-‐‑ A to wasz pan umarł?
-‐‑ A umarł.
-‐‑ A ilu was tu jest służby?
-‐‑ Jest Szczepan i kucharz, proszę pana sędziego. Beze mnie. A ze mną to
trzech.
-‐‑ Pan umarł w pokoju na piętrze?
-‐‑ Pewnie, że na piętrze -‐‑ rzekł obojętnie -‐‑ podsycając ogień i wydymając
mięsiste policzki.
-‐‑ A wy gdzie śpicie?
Przestał dmuchać i spojrzał -‐‑ a spojrzał już bystrzej.
-‐‑ Szczepan śpi z kucharzem przy kuchni, a ja sam w kredensie.
-‐‑ To znaczy, że stamtąd, gdzie sypiają Szczepan i kucharz, nie ma innego
przejścia do pokoi, jak tylko przez kredens? -‐‑ zapytałem dalej od niechcenia.
-‐‑ Nie ma innego -‐‑ odpowiedział i spojrzał już zupełnie bystro.
-‐‑ A pani gdzie sypia?
-‐‑ Pani dawniej z panem -‐‑ a tera to obok pana, w drugim pokoju.
-‐‑ Odkąd pan umarł?
-‐‑ A nie, dawniej się przeniosła, będzie już z tydzień.
-‐‑ A nie wiesz, czemu pani przeniosła się od pana?
-‐‑ Abo ja wiem...
Zadałem jeszcze jedno pytanie:
-‐‑ A gdzie sypia młody pan?
-‐‑ Na dole, obok stołowego.
Wstałem, ubrałem się starannie. Hm... hm... A więc, jeśli się nie mylę, jedna
więcej dająca do myślenia poszlaka -‐‑ ciekawy szczegół. Bądź co bądź zastanawiające,
dlaczego żona na tydzień przed śmiercią męża opuszcza wspólną sypialnię. Czyżby
bała się zarażenia chorobą sercową? To, co najmniej, byłby strach przesadny. Tylko
żadnych przedwczesnych wniosków, żadnych zbyt pośpiesznych posunięć -‐‑ i
zeszedłem do jadalni. Wdowa stała pod oknem -‐‑ z rękami splecionymi wpatrywała
się w kubek od kawy -‐‑ szeptała coś monotonnie, żarliwie potrząsając głową, z mokrą
w rękach chusteczką od nosa. Kiedy zbliżyłem się, ruszyła nagle naokoło stołu w
przeciwną stronę, wciąż szeptając, machając ręką, jak niespełna rozumu -‐‑ wszelako ja
odzyskałem już utraconą wczoraj równowagę i stanąwszy z boku czekałem
cierpliwie, póki wreszcie mnie nie zauważyła.
-‐‑ A, żegnam, żegnam pana -‐‑ rzekła bezmyślnie, widząc moje ukłony -‐‑ bardzo
było miło...
-‐‑ Przepraszam -‐‑ szepnąłem -‐‑ ja... ja... nie odjeżdżam jeszcze, chciałbym jeszcze
trochę pobyć...
-‐‑ A, to pan -‐‑ powiedziała.
Przebąknęła coś o eksportacji, zaszczycając mnie nawet bladym pytaniem -‐‑
czy zostanę na pogrzebie?
-‐‑ Łaska to wielka -‐‑ odparłem pobożnie. -‐‑ Któż mógłby odmówić ostatniej
posługi? Czy wolno mi będzie jeszcze raz odwiedzić zwłoki? -‐‑ Bez odpowiedzi i nie
oglądając się, czy idę za nią, wstąpiła na skrzypiące schody.
Po krótkiej modlitwie wstałem i jakby dumając nad zagadką życia i śmierci,
popatrzyłem wokoło. -‐‑ To dziwne! -‐‑ rzekłem do siebie -‐‑ to ciekawe! Sądząc z
pozorów, ten człowiek bez wątpienia umarł śmiercią naturalną. Wprawdzie twarz
ma obrzękłą, siną jak u uduszonego, lecz nigdzie żadnych absolutnie śladów gwałtu,
ani na ciele, ani też w pokoju -‐‑ naprawdę zdawać by się mogło, że zmarł spokojnie w
ataku sercowym. Pomimo to jednak -‐‑ zbliżyłem się nagle do łóżka i dotknąłem
palcem szyi.
Nieznaczny ten ruch podziałał na wdowę piorunująco. Podskoczyła.
-‐‑ Co pan? -‐‑ zawołała. -‐‑ Co pan? Co pan?...
-‐‑ Niechże się biedna pani tak nie denerwuje -‐‑ odparłem i już bez dalszych
ceremonii rozpatrzyłem szczegółowo szyję trupa, oraz cały pokój. Ceremonie są
dobre do czasu! Niedaleko byśmy zajechali, gdyby ceremonialność przeszkadzała w
dokonaniu szczegółowej inspekcji, gdy zajdzie potrzeba. Niestety! -‐‑ wciąż żadnych
literalnie śladów, ani na ciele, ani na komodzie, ani za szafą, ani na dywaniku przed
łóżkiem. Jedyną rzeczą, godną uwagi, był olbrzymi, zdechły karaluch. Natomiast
ukazał się pewien ślad na twarzy wdowy -‐‑ stała nieruchomo, patrząc na moje
czynności z wyrazem mętnego przerażenia.
Zapytałem tedy możliwie oględnie: -‐‑ Dlaczego pani przed tygodniem
przeniosła się do pokoiku córki?
-‐‑ Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego ja się przeniosłam? Skąd pan... Syn mnie
namówił... Żeby więcej powietrza. Mąż dusił się w nocy... Ale co pan?... Właściwie co
pan?... Czego pan?...
-‐‑ Proszę wybaczyć... Przykro mi -‐‑ ale... -‐‑ resztę zaś dopowiedziałem
wymownym milczeniem.
Przejawiła pewne zrozumienie -‐‑ jakby uprzytomniła sobie naraz urzędowy
charakter tego, z kim mówiła.
-‐‑ Ale przecież... Jak to?
Przecież -‐‑ przecież pan chyba... pan nic nie dostrzegł?
W pytaniu tym dźwięczał wyraźny strach. Chrząknąłem za całą odpowiedź. -‐‑
Jakkolwiek bądź -‐‑ rzekłem sucho -‐‑ chciałbym prosić -‐‑ pani wspominała zdaje się coś
o eksportacji... Otóż muszę prosić, by ciało zostawiono tutaj jeszcze do jutra rana.
-‐‑ Ignaś! -‐‑ wykrzyknęła.
-‐‑ Właśnie! -‐‑ odparłem.
-‐‑ Ignaś! Jak to?
Niepodobieństwo, niemożliwe -‐‑ rzekła, patrząc tępo na zwłoki.
-‐‑ Ignaś!
I -‐‑ ciekawe! -‐‑ nagle urwała w pół słowa, zesztywniała, zmiażdżyła mnie
wzrokiem, po czym do głębi obrażona opuściła pokój. Pytam, o cóż tu się obrażać?
Czy śmierć nienaturalna męża stanowi obrazę dla żony, jeśli nie maczała w tym
palców? Cóż to obraźliwego -‐‑ śmierć nienaturalna? Obraźliwa może dla zabójcy, ale
chyba nigdy dla trupa lub dla krewnych jego? Lecz miałem na razie coś pilniejszego
do roboty niż tym podobne retoryczne pytania. Pozostawiony sam na sam z trupem,
jeszcze raz zabrałem się do drobiazgowych badań -‐‑ w miarę jednak jak je
przeprowadzałem, twarz moja coraz większe zdradzała zdziwienie. -‐‑ Nic a nic -‐‑
szepnąłem. -‐‑ Nic, oprócz karalucha za komodą. Można by zaiste sądzić, że nie ma tu
żadnej podstawy do dalszego działania.
Ha! Oto szkopuł! -‐‑ w osobie trupa, który głośno i wyraźnie stwierdza
fachowemu oku, że zmarł normalnie w ataku sercowym. Wszystkie pozory, konie,
niechęć, strach, ukrywanie, przemawiają za czymś niewyraźnym, a trup, patrząc w
sufit, obwieszcza -‐‑ ja zmarłem na serce! Była to fizyczna i medyczna oczywistość, był
to pewnik -‐‑ nikt go nie zamordował dla tej prostej i decydującej przyczyny, że: on
wcale nie był zamordowany. Musiałem przyznać, że większość mych kolegów po
fachu w tym punkcie umorzyłaby śledztwo. Lecz nie ja! Ja byłem już zbyt śmieszny,
zbyt mściwy i zbyt daleko już się zapędziłem. Podniosłem palec do góry,
zmarszczyłem brwi. -‐‑ Zbrodnia nie przychodzi sama, panowie, zbrodnię trzeba
wypracować myślowo, obmyślić, wymyślić -‐‑ pieczone gołąbki nie wpadają same do
gąbki.
-‐‑ Gdy pozory świadczą przeciwko zbrodni -‐‑ rzekłem mądrze -‐‑ bądźmy
chytrzy, nie dajmy się wziąć na lep pozorom. Gdy zaś przeciwnie logika, zdrowy
rozsądek, oczywistość wreszcie stają się adwokatem przestępcy, a pozory
przemawiają przeciw niemu, zawierzmy pozorom, nie dajmy się brać na fundusz
logice i oczywistości. Dobrze... ale przy wszystkich pozorach, jakże -‐‑ mówił
Dostojewski -‐‑ przyrządzić pieczeń z zająca, nie mając zająca? Patrzyłem na trupa,
trup zaś patrzył w sufit, głosząc niewinność nieskalaną szyją. Oto trudność! Oto
szkopuł! Lecz czego się nie da usunąć, to trzeba przeskoczyć -‐‑ hic Rhodus, hic salta!
Czyliż ten martwy przedmiot o rysach ludzkich, który mógłbym, gdybym chciał
wziąć w rękę -‐‑ czyż zastygła twarz ta może stawić istotny opór mej ruchliwej
zmiennej fizjonomii, zdolnej wynaleźć minę odpowiednią do każdej sytuacji. I gdy
oblicze trupa pozostało to samo -‐‑ spokojne, acz nieco obrzękłe -‐‑ moja twarz wyraziła
uroczystą chytrość, głupią zarozumiałość i pewność siebie, zupełnie jakbym mówił: -‐‑
Za stary ja wróbel na te plewy!
-‐‑ Tak -‐‑ rzekłem z powagą -‐‑ fakt oczywisty: zmarły został uduszony.
Wykrętność adwokacka może będzie usiłowała twierdzić, że udusiło go serce?
Hm, hm... Nie dla nas te kruczki obrony. Serce jest terminem bardzo rozciągliwym,
nawet -‐‑ symbolicznym. Kogóż to zadowoli, gdy zrywając się na wieść o
popełnionym przestępstwie, usłyszy uspokajającą odpowiedź, że to nic, zadusiło
serce. Przepraszam, jakie serce? Wiemy, jak zagmatwane, wieloznaczne może być
serce, o, serce to worek, w który bardzo wiele można zmieścić -‐‑ zimne serce
mordercy; spopielałe serce rozpustnika; wierne serce kochanki; serce gorące, serce
niewdzięczne, serce zazdrosne, zawistne itd.
Rozdeptany karaluch zdaje się nie pozostawać w bezpośrednim związku z
przestępstwem. Na razie jedno jest ustalone -‐‑ zmarły został uduszony, a uduszenie
to ma charakter sercowy. Można by także powiedzieć, zważywszy brak wszelkich
zewnętrznych obrażeń, iż uduszenie ma charakter typowo wewnętrzny. Tak, oto
wszystko... Nic więcej -‐‑ wewnętrzne, sercowe. Żadnych przedwczesnych wniosków -‐‑
a teraz dobrze by było przejść się trochę po domu.
Wróciłem na dół. Wchodząc do stołowego, usłyszałem odgłos lekkich, szybko
pierzchających kroków -‐‑ chyba panny Cecylii? -‐‑ ej, niedobrze uciekać, dzieweczko -‐‑
prawda zawsze zgoni! Minąwszy jadalnię -‐‑ a służba nakrywająca do obiadu
przyglądała mi się po kryjomu -‐‑ zapuściłem się wolno w dalsze pokoje, przy czym
gdzieś w drzwiach mignęły mi się uchodzące plecy pana Antoniego.
-‐‑ Jeżeli już mowa o śmierci wewnętrznej, sercowej -‐‑ rozmyślałem -‐‑ to przyznać
trzeba, że ten stary dom jak żaden inny do tego się nadaje. Ściśle mówiąc, nie ma tu
może nic wyraźnie obciążającego -‐‑ wszelako... -‐‑ pociągnąłem nosem -‐‑ wszelako jest
popłoch, a w atmosferze jest jakiś odór, odór swoisty -‐‑ odór z kategorii tych, które
można znieść, gdy są własne, podobnie jak odór potu -‐‑ odór, który określiłbym jako
odór czułości rodzinnej... Wciąż wąchając, notowałem pewne szczególiki, które, acz
drobne, nie wydawały się zupełnie bez znaczenia. I tak -‐‑ wypłowiałe, pożółkłe
firanki -‐‑ ręcznie haftowane poduszki -‐‑ obfitość fotografii i portretów -‐‑ oparcia
wygniecione plecami wielu pokoleń... a oprócz tego przerwany list na białym
liniowanym papierze -‐‑ kawałek masła na nożu w salonie na oknie -‐‑ szklanka z
lekarstwem na komodzie -‐‑ niebieska wstążka za piecem -‐‑ pajęczyna, dużo szaf -‐‑ stare
zapachy... Wszystko to składało się na atmosferę szczególnej pieczołowitości,
wielkiej serdeczności -‐‑ serce na każdym kroku znajdowało tu pokarm dla siebie, tak,
serce mogło używać na starym maśle, firankach, wstążce, zapachach (a chleb ponosi
-‐‑ zauważyłem). A także trzeba było uznać, że dom był wyjątkowo „wewnętrzny”,
która to wewnętrzność uwidoczniała się głównie w wacie okiennej, i
wyszczerbionym spodku, z zeschłym, jeszcze z lata, plasterkiem trucizny na muchy.
Ażeby jednak nie powiedziano, że zacietrzewiony w pewnym wewnętrznym
kierunku, pominąłem wszelkie inne możliwości -‐‑ zadałem sobie trud sprawdzenia,
czy istotnie z części służbowej domu nie ma przejścia do części mieszkalnej, jak tylko
przez kredens -‐‑ i stwierdziłem, że nie ma -‐‑ a nawet wyszedłem na dwór i wolno, na
pozór -‐‑ spacerkiem, okrążyłem dom wokoło po rozmokłym śniegu. Nie było do
pomyślenia, aby przez drzwi, lub też przez okna opatrzone potężnymi okiennicami,
mógł dostać się ktokolwiek do środka w nocy. Z czego wynika, że gdyby w nocy
popełniono w tym domu jakikolwiek czyn -‐‑ to nikt nie mógłby być poszlakowany,
oprócz chyba lokajczyka Stefana, który spał w kredensie. -‐‑ Tak -‐‑ rzekłem domyślnie -‐‑
to na pewno lokajczyk Stefan. Nikt inny, tylko on, tym bardziej że z oczu mu patrzy
niedobrze.
Tak mówiąc, nadstawiłem uszu -‐‑ gdyż przez uchylony lufcik dobiegł mnie
głos, o jakże różny od tego, który słyszałem jeszcze niedawno i jak rozkoszny, jak
obiecujący, głos już nie zbolałej królowej, lecz miotany przerażeniem, niepokojem,
roztrzęsiony, osłabły, kobiecy -‐‑ głos, który, zdawało się, dodawał mi otuchy, chciał
mi iść na rękę. -‐‑ Cecylko, Cecylko... wyjrzyj... czy poszedł już? Wyjrzyj! Nie wychylaj
się, nie wychylaj -‐‑ gotów cię zobaczyć! Gotów jeszcze tutaj wejść -‐‑ myszkować -‐‑ czy
sprzątnęłaś bieliznę? Czego on szuka? Co zobaczył? Ignaś! O Boże, po cóż on oglądał
ten piec, czego chciał od komody? O, to okropne, po całym domu! Ja to nic, ze mną
niech robi co chce, ale Antoś, Antoś tego nie zniesie. Dla niego to jest
świętokradztwo! Strasznie zbladł, kiedy mu powiedziałam -‐‑ ach, lękam się, żeby mu
nie zbrakło siły.
Jeżeli jednak zbrodnia, jak można uważać za ustalone w drodze badania, była
wewnętrzna (myślałem dalej) -‐‑ to obowiązek nakazuje przyznać, że morderstwo,
dokonane przez lokajczyka w celach rabunkowych prawdopodobnie, nie może być
w żadnym razie uważane za zbrodnię o charakterze wewnętrznym. Co innego
samobójstwo -‐‑ gdy człowiek sam siebie zabija i wszystko dzieje się wewnątrz -‐‑ lub
ojcobójstwo, gdzie, bądź co bądź, własna krew zabija. Co zaś do karalucha, to
morderca musiał zgładzić go z rozpędu.
Snując takie uwagi, zasiadłem w gabinecie z papierosem -‐‑ wtem wszedł pan
Antoni. Ujrzawszy mnie, przywitał się, ale już skromniej trochę niż za pierwszym
razem; zdawało się nawet, że jest trochę stropiony.
-‐‑ Piękny państwo mają dom -‐‑ rzekłem. -‐‑ Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie
-‐‑ dom co się zowie rodzinny -‐‑ ciepły... Przypominają mi się czasy dzieciństwa -‐‑
przypomina się matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do
nosa...
-‐‑ Dom? Dom -‐‑ naturalnie...
Myszy są. Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi -‐‑ podobno pan... to jest...
-‐‑ Na myszy znam doskonały środek -‐‑ Ratopex.
-‐‑ A, muszę koniecznie zabrać się energiczniej do nich -‐‑ energiczniej, dużo
energiczniej... Podobno pan był dziś rano u... ojca... to jest raczej, przepraszam -‐‑ u
ciała...
-‐‑ Byłem.
-‐‑ A! -‐‑ I...?
-‐‑ I? Co -‐‑ i?
-‐‑ Podobno pan tam coś... znalazł...
-‐‑ A tak, znalazłem -‐‑ zdechłego karalucha.
-‐‑ Zdechłych karaluchów też jest dużo, to jest -‐‑ karaluchów samych... chciałem
powiedzieć, karaluchów niezdechłych.
-‐‑ Pan bardzo kochał ojca? -‐‑ zapytałem, biorąc ze stołu album z widokami
Krakowa?
Pytanie to zaskoczyło go wyraźnie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił
głowę, spojrzał w bok, przełknął ślinę i -‐‑ wymówił półgębkiem z
niewypowiedzianym przymusem, ze wstrętem prawie:
-‐‑ Dosyć...
-‐‑ Dosyć? To niewiele. Dosyć!
Tylko tyle?
-‐‑ Dlaczego pan pyta? -‐‑ zagadnął zduszonym głosem.
-‐‑ Dlaczego pan taki sztuczny? -‐‑ odpowiedziałem współczująco, nachylając się
ku niemu po ojcowsku, z albumem w rękach.
-‐‑ Ja? Ja sztuczny? Skąd... pan...?
-‐‑ Dlaczego pan zbladł w tej chwili?
-‐‑ Ja? Ja -‐‑ zbladłem?
-‐‑ O, o! Spogląda pan spode łba... Nie kończy pan zdań... Rozprawia pan o
myszach, karaluchach... Głos zbyt głośny, to znów zbyt cichy, ochrypły lub jakiś
piskliwy, aż w uszach wierci -‐‑ mówiłem poważnie -‐‑ a ruchy takie nerwowe... A
zresztą wszyscy państwo są jacyś -‐‑ nerwowi i sztuczni. Dlaczego to tak, młody
człowieku? Czy nie lepiej prostodusznie -‐‑ opłakiwać? Hm... kochał pan... dosyć?! A
dlaczego skłonił pan przed tygodniem matkę do opuszczenia ojcowskiej sypialni?
Kompletnie sparaliżowany mymi słowami -‐‑ nie śmiejąc ruszyć ręką ani nogą,
ledwie zdołał wykrztusić:
-‐‑ Ja? Jak to? Ojciec... Ojciec potrzebował... świeżego powietrza...
-‐‑ Krytycznej nocy pan spał w swoim pokoju na dole?
-‐‑ Czy ja? Naturalnie, że w pokoju... w pokoju na dole.
Chrząknąłem i poszedłem do siebie, zostawiając go na krzesełku z rękami na
kolanach, ze szczelnie zaciśniętymi ustami i ze sztywno zsuniętymi nogami.
Hm, najwidoczniej -‐‑ nerwowa natura. Nerwowa natura, wstydliwość,
nadmierna czułość, nadmierna sercowość... Lecz wciąż jeszcze trzymałem się na
wodzy, nie chcąc przedwcześnie nikogo i niczego spłoszyć. Kiedy w swym pokoju
myłem ręce i przygotowywałem się do obiadu, wsunął się lokajczyk Stefan, pytając,
czy mi czego nie potrzeba? Wyglądał jak odrodzony! Oczy mu latały, postać
okazywała służalczą chytrość, a wszystkie władze duchowe pobudzone były w
najwyższym stopniu! Zapytałem: -‐‑ No, cóż mi tam powiesz nowego?
Odpowiedział jednym tchem: -‐‑ A, bo pan sędzia pytał, czy ja spałem
przedwczorajszej nocy w kredensie? To chciałem powiedzieć, że tej nocy, wieczorem,
młody pan zamknął drzwi kredensu na klucz od strony stołowego. Zapytałem: -‐‑ Czy
pan nigdy nie zamykał tych drzwi na klucz? -‐‑ Nigdy a nigdy. Ten jeden raz zamknął,
a i to myślał pewnie, że śpię, bo już była późna godzina -‐‑ ale ja jeszcze nie spałem i
słyszałem, jak podszedł i zamykał. Kiedy odemknął z klucza, to nie wiem, bo
zasnąłem -‐‑ dopiero nad ranem mnie zbudził, że nasz pan nieżywy, a wtedy drzwi
były już otwarte.
-‐‑ A więc w nocy, z niewyjaśnionych przyczyn, syn zmarłego zamyka na klucz
drzwi kredensu! Zamyka na klucz drzwi kredensu? -‐‑ Cóż to miało znaczyć?
-‐‑ Tylko niech pan sędzia nie mówi, że ja mówiłem.
Nie darmo określiłem tę śmierć jako wewnętrzną!
Zamknięto drzwi, by nikt obcy nie miał do niej dostępu! Sieć coraz bardziej
zacieśniała się, coraz wyraźniej widać było pętlę, zaciskającą się na szyi mordercy. -‐‑
Czemuż jednak, zamiast objawić tryumf, uśmiechnąłem się tylko dość głupio? -‐‑
Gdyż -‐‑ niestety, trzeba było przyznać -‐‑ brakowało czegoś równie przynajmniej
ważnego, co pętla na szyi mordercy, to jest pętli na szyi zamordowanego.
Przeskoczyłem wprawdzie ten szkopuł, dałem skok naiwny przez szyję, jaśniejącą
nieskalaną bielą, ale wszak nie można być wiecznie w rozgrzeszającym stanie
namiętności. Dobrze, zgadzam się, (mówiąc na stronie), byłem w furii, z tych czy z
innych względów nienawiść, wstręt, uraza, zaślepiły mnie i kazały upierać się przy
jaskrawym absurdzie, to ludzkie, to każdy zrozumie; lecz wszak nadejdzie moment,
kiedy trzeba będzie -‐‑ ustatkować się, nadejdzie, jak mówi Pismo, dzień Sądu. A
wtedy... hm... ja powiem -‐‑ tu jest morderca, a trup powie -‐‑ ja zmarłem na serce. I co?
Co powie Sąd?
Przypuśćmy, że Sąd zapyta: -‐‑ Pan twierdzi, że zmarły został zamordowany?
Na jakiej podstawie?
Odpowiem: -‐‑ Gdyż rodzina jego, proszę Sądu, żona jego i dzieci, a zwłaszcza
syn, zachowują się dwuznacznie, zachowują się tak, jakby go zamordowali -‐‑ to rzecz
niewątpliwa.
-‐‑ Dobrze -‐‑ lecz jakimże sposobem mógł zostać zamordowany, skoro nie jest
zamordowany, skoro z pełną oczywistością wynika z ekspertyzy sądowo-‐‑lekarskiej,
że umarł po prostu w ataku sercowym?
A wówczas wstanie adwokat, ten płatny krętacz, i w długiej mowie,
powiewając rękawami togi, pocznie udowadniać, że jest to nieporozumienie, mające
źródło w mym niskim sposobie myślenia, że ja pomieszałem zbrodnię i żałobę,
albowiem to, co wziąłem za wyraz nieczystego sumienia, jest tylko wyrazem
trwożliwości uczucia, które ucieka i kurczy się przed zimnym dotknięciem obcego. I
znów powróci nieznośny, uprzykrzony refren -‐‑ jakimże cudem został zamordowany,
skoro wcale nie jest zamordowany? Skoro na ciele nie znać najmniejszych nawet
śladów uduszenia?
Szkopuł ten tak mnie dręczył, że przy obiedzie, po prostu dla siebie samego,
by zagłuszyć strapienie i przynieść ulgę dojmującym wątpliwościom, bez żadnych
poza tym intencji, zacząłem dowodzić, iż zbrodnia w istocie swojej nie jest fizyczna,
lecz par excellence -‐‑ psychiczna. Oprócz mnie, jeśli się nie mylę, nikt nie zabierał
głosu. Pan Antoni nie odezwał się słowem, nie wiem, czy nie uznając mnie godnym,
jak poprzedniego wieczoru, czy też dlatego, że bał się, by głos nie wypadł trochę
ochryple. Matka-‐‑wdowa siedziała pontyfikalnie, wciąż, zdaje się, śmiertelnie
obrażona, a ręce jej drżały, dążąc do zapewnienia sobie bezkarności. Panna Cecylia
cicho połykała zbyt gorące płyny. Ja zaś z wyżej wymienionych pobudek
wewnętrznych, nie zdając sobie sprawy z nietaktu, jaki popełniam, ani też z
pewnych naprężeń w atmosferze, rozprawiałem potoczyście, długo i szeroko. -‐‑
Wierzcie mi, moi państwo, fizyczny kształt czynu, zmaltretowane ciało, nieład w
pokoju, wszelkie tak zwane ślady, to szczegół całkiem drugorzędny, dodatek, ściśle
biorąc, do właściwej zbrodni. Formalność sądowo-‐‑lekarska, ukłon zbrodniarza w
stronę władz, nic więcej. Właściwa zbrodnia dokonywa się zawsze w duszy.
Zewnętrzne szczegóły... mój Boże! Zacytuję chociażby taki wypadek: siostrzeniec
wbija nagle w plecy, nie wiadomo dlaczego, wujowi-‐‑dobroczyńcy, który przez
trzydzieści lat obsypywał go łaskami -‐‑ długą, staromodną szpilkę od kapelusza.
I proszę! -‐‑ Taka wielka zbrodnia psychiczna, a taki mały, niedostrzegalny ślad
fizyczny, maleńka dziurka w plecach od ukłucia szpilką. Siostrzeniec ten tłumaczył
się potem, że przez roztargnienie wziął plecy wuja za kapelusz kuzynki. Któż mu
uwierzy?
Tak, tak, fizycznie biorąc, zbrodnia jest drobiazgiem, tylko duchowo jest
trudna. Wobec nadzwyczajnej kruchości organizmu, można zamordować
przypadkiem, jak ten siostrzeniec, przez roztargnienie -‐‑ nie wiadomo skąd, nagle,
bach, leży trup.
Pewna kobieta, najzacniejsza w świecie, zakochana po uszy w swym mężu, w
pełni miodowych miesięcy, spostrzega w malinach, na talerzu małżonka, białego,
podługowatego robaczka -‐‑ a trzeba wam wiedzieć, że mąż nienawidził nade
wszystko tych ohydnych liszek. Zamiast go ostrzec, patrzy z filuternym
uśmieszkiem, a potem mówi -‐‑ zjadłeś robaka. -‐‑ Nie! -‐‑ krzyczy przerażony mąż. -‐‑ Ależ
tak -‐‑ odpowiada żona i opisuje go -‐‑ był taki a taki, tłusty, biały. Dużo śmiechu,
przekomarzania się, mąż niby zagniewany wznosi ręce do nieba, biadając nad
złośliwością żony. Zapomniano o tym. A po tygodniu lub dwóch, żona wielce
zdziwiona, gdy mąż chudnie, schnie, zrzuca wszystkie pokarmy, brzydzi się własną
ręką, nogą i (wybaczcie państwo określenie) już nie jeździ do Rygi, ale rzec można -‐‑
stale przebywa w Rydze. Wzrastający wstręt do siebie samego, okropna choroba! I
pewnego dnia wielki płacz, straszny jęk, umarł nagle, zwymiotował siebie, pozostała
tylko głowa i gardło, resztę zaś zrzucił do kubełka. Wdowa w rozpaczy -‐‑ dopiero w
ogniu krzyżowych pytań wyszło na jaw, że w najtajniejszych głębinach jaźni czuła
nienaturalną skłonność do wielkiego buldoga, którego jej mąż wybił na krótko przed
zjedzeniem malin.
Albo w pewnym arystokratycznym rodzie syn, który zamordował matkę w
ten sposób, że nieustannie powtarzał drażniące słówko: -‐‑ proszę siadać! Na
przewodzie sądowym do ostatka udawał niewinnego. O, zbrodnia jest tak łatwa, że
aż dziwno, iż tyle osób umiera śmiercią naturalną... zwłaszcza, jeśli przyplącze się do
tego serce, serce -‐‑ ten tajemny łącznik pomiędzy ludźmi, ten podziemny, zawiły
korytarz pomiędzy tobą a mną, ta pompa ssąco-‐‑tłocząca, która tak doskonale umie
wyssać i tak cudownie tłoczy... Potem dopiero żałoba, pogrzebowe miny,
dostojeństwo boleści, majestat śmierci -‐‑ ha, ha -‐‑ a wszystko w tym celu, by
„uszanowano” cierpienie i przypadkiem nie wglądnięto bliżej w to serce, które po
cichu, okrutnie zamordowało!
Siedzieli, jak myszy pod miotłą, nie śmiejąc przerywać! -‐‑ gdzież ta duma z
poprzedniego wieczoru? -‐‑ Wtem wdowa rzuca serwetę, blada, jak śmierć, podwójnie
dygocąc rękami i wstaje od stołu. Rozkładam dłonie. -‐‑ Bardzo przepraszam. Nie
chciałem urazić. Mówię tylko ogólnikowo o sercu, o worku sercowym, w którym tak
łatwo schować trupa.
-‐‑ Nikczemny! -‐‑ wyrzuca z siebie, ciężko falując piersiami. Syn, córka zrywają
się od stołu.
-‐‑ Drzwi! -‐‑ wykrzykuję. -‐‑ Dobrze -‐‑ nikczemny! Ale proszę powiedzieć,
dlaczego zamknięto na klucz drzwi tej nocy?!
Pauza. Nagle wybucha nerwowym, jęczącym płaczem Cecylia i mówi
szlochając:
-‐‑ Drzwi, to nie mama. To ja zamknęłam. To ja!
-‐‑ Nieprawda, córko, to ja kazałam zamknąć drzwi! Dlaczego poniżasz się
przed tym człowiekiem?
-‐‑ Mama kazała, ale ja chciałam... ja chciałam... ja też chciałam zamknąć drzwi i
ja zamknęłam.
-‐‑ Przepraszam -‐‑ mówię -‐‑ zaraz... Jak to? -‐‑ (przecież to Antoni zamknął drzwi
kredensu)... O jakich drzwiach mowa?
-‐‑ Drzwi... drzwi od sypialnego ojczulka... To ja zamknęłam!
-‐‑ To ja zamknęłam... Zabraniam ci tak mówić, słyszysz? Ja kazałam!
Jak to? -‐‑ Więc i one zamykały drzwi? Tej nocy, której ojciec miał umrzeć, syn
zamyka na klucz drzwi kredensu, a matka z córką zamykają drzwi swego pokoju!
-‐‑ A dlaczego panie zamknęły te drzwi -‐‑ zapytuję gwałtownie -‐‑ wyjątkowo,
akurat tej nocy? W jakim celu?
Konsternacja! Milczenie! Nie wiedzą! Opuszczają głowy! Teatralna scena.
Wtem odzywa się wzburzony głos Antoniego.
-‐‑ Nie wstyd wam tłumaczyć się?
I to przed kim? Milczcie!
Chodźmy stąd!
-‐‑ A to może pan mi powie, dlaczego tej nocy zamknął pan na klucz drzwi
kredensu, odcinając służbie dostęp do pokoi?
-‐‑ Ja? Zamknąłem?
-‐‑ A co? Może pan nie zamknął?
Są świadkowie! To może być udowodnione!
Znów milczenie! Znów konsternacja! Kobiety patrzą z przerażeniem. Wreszcie
syn, jakby przypominając sobie coś, co było dawno, oświadcza bezdźwięcznie:
-‐‑ Zamknąłem.
-‐‑ A dlaczego? Dlaczego pan zamykał? Czy może z powodu przeciągów?
-‐‑ Tego nie potrafię wyjaśnić -‐‑ odpowiada z trudną do opisania wyniosłością -‐‑ i
opuszcza pokój.
Resztę dnia spędziłem u siebie. Nie zapalając świecy, długo chodziłem
wzdłuż i wszerz, od ściany do ściany. Na dworze mrok gęstniał, płaty śniegu coraz
jaskrawiej znaczyły się w opadającym cieniu nocy, a powikłane szkielety drzew
osaczały dom zewsząd. -‐‑ A to mi dom! Dom morderców, dom potworny, gdzie
grasuje zimny, zamaskowany mord z premedytacją, dom dusicieli! Serce?! Ja od razu
wiedziałem, czego spodziewać się po tym dobrze wykarmionym sercu i jakie
ojcobójstwo potrafi sprawić to serce, spęczniałe na tłuszczu, na maśle i cieple
rodzinnym! Wiedziałem, ale nie chciałem mówić przed czasem! A tak się pysznili!
Takich żądali hołdów! Uczucie? Niech powiedzą raczej, czemu zamykali drzwi?
Dlaczego jednak w tej chwili, kiedy miałem już wszystkie nici w ręku i
mogłem palcem wytknąć zbrodniarza -‐‑ traciłem czas na darmo, zamiast działać?
Szkopuł, szkopuł -‐‑ szyja biała, nietknięta i jak ten śnieg na dworze, im mroczniej, tym
bielsza. Trup najwidoczniej był w zmowie z bandą morderców. Jeszcze raz wysiliłem
się i zaatakowałem trupa już z frontu, z otwartą przyłbicą -‐‑ nazywając rzeczy po
imieniu i wyraźnie wskazując na sprawcę. Było to tak samo, co gdybym walczył ze
stołkiem. Jakkolwiek wytężałem wyobraźnię, intuicję, logikę, szyja pozostawała
szyją, a biel -‐‑ bielą, z charakterystycznym uporem martwego przedmiotu. Zatem nie
pozostawało nic innego, jak tylko do ostatka zgrywać się i obstawać przy mściwym
zaślepieniu i niedorzeczności i czekać, czekać -‐‑ licząc naiwnie na to, że skoro trup nie
chce, może -‐‑ może -‐‑ zbrodnia sama wypłynie na wierzch jak oliwa. -‐‑ Próżnowałem?
Tak, lecz stąpania moje rozlegały się w domu, każdy słyszał, że chodzę bez przerwy i
zapewne oni tam, na dole, nie próżnowali.
Minęła pora kolacji. Zbliżała się jedenasta, a ja nie ruszałem się z pokoju,
wciąż wymyślając im od łotrów i zbrodniarzy, tryumfując, a zarazem ufając na
stronie resztkami sił, że upór i wytrwałość zostaną nagrodzone -‐‑ że sytuacja da się
przecież ubłagać tyloma staraniami, tyloma rozmaitymi minami, takiej namiętności,
że w końcu nie będzie mogła się oprzeć, że natężona, doprowadzona do
ostateczności, musi się jakoś rozwiązać, urodzić coś, urodzić coś już nie z dziedziny
fikcji, lecz coś rzeczywistego. Wszak nie mogliśmy wiecznie trwać tak -‐‑ ja na górze,
oni -‐‑ na dole, musiał ktoś zawołać „pas”, a wszystko zależało od tego, kto zawoła
pierwszy. Cicho było i głucho. Wyjrzałem na korytarz, ale z dołu nic nie dochodziło.
Co oni mogli tam robić? Czy robią aby, co do nich należy, czy jeśli ja tutaj tryumfuję
z powodu tych drzwi pozamykanych, oni tam ze swej strony dostatecznie boją się,
naradzają, wytężają słuch, łowiąc odgłosy mych kroków, czy dusze ich nie lenią się
wypracowywać to w sobie? Ach, odetchnąłem, gdy około północy usłyszałem
wreszcie stąpanie w korytarzu i ktoś zapukał. -‐‑ Proszę -‐‑ zawołałem.
-‐‑ Wybaczy pan -‐‑ rzekł Antoni, siadając na krześle, które mu wskazałem.
Wyglądał niedobrze -‐‑ ziemiście i blado -‐‑ i widać było, że składna wymowa nie
będzie jego najsilniejszą stroną. -‐‑ Pańskie zachowanie... a ostatnio -‐‑ te słowa...
Słowem -‐‑ co to ma znaczyć?! Albo niech pan wyjedzie... i to natychmiast!... albo niech
pan powie! To szantaż! -‐‑ wybuchnął.
-‐‑ Nareszcie pan zapytał -‐‑ rzekłem. -‐‑ Późno! A i to pyta pan bardzo
ogólnikowo. Co mam właściwie powiedzieć? Dobrze jednak -‐‑ proszę: ojciec pański
został...
-‐‑ Co? Co został?
-‐‑ Został uduszony.
-‐‑ Uduszony. Dobrze. Uduszony
-‐‑ żachnął się z jakąś dziwną satysfakcją.
-‐‑ Pan się cieszy?
-‐‑ Cieszę się.
Przeczekałem chwilę, po czym rzekłem:
-‐‑ Czy miał pan jeszcze jakie pytanie?
Wybuchnął:
-‐‑ Ale przecież nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!
-‐‑ Po pierwsze, w sąsiedztwie spały jedynie matka pańska i siostra, które
szczelnie zamknęły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławić
ofiarę, która...
-‐‑ Dobrze, dobrze -‐‑ szepnął -‐‑ dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto
zdaniem pana... kogo pan o czyn ten...
-‐‑ Podejrzewa -‐‑ nieprawdaż?
Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi -‐‑ czy, według pana, do domu tak szczelnie
zamykanego, strzeżonego przez stróża i przez czujne psy, mógłby się dostać w nocy
ktoś z zewnątrz? Pan powie zapewne, że psy usnęły wraz ze stróżem, a przez
zapomnienie pozostawiono otworem wejściowe drzwi? Co? Fatalny zbieg
okoliczności?
-‐‑ Nikt nie mógł wejść -‐‑ odparł z dumą. Siedział wyprostowany i widać było,
że -‐‑ nieruchomo -‐‑ gardzi mną, gardzi z całej duszy.
-‐‑ Nikt -‐‑ potwierdziłem skwapliwie, ciesząc się z góry na widok dumy. -‐‑ Nikt
absolutnie! A więc pozostaje jedynie troje państwa i trzech służących. Ale służący
również mieli odcięty dostęp, gdyż pan... nie wiadomo czemu... zamknął na klucz
drzwi od kredensu. Czy może będzie pan utrzymywał teraz, że pan nie zamykał?
-‐‑ Zamknąłem!
-‐‑ A dlaczego, w jakim celu pan zamykał?
Zerwał się z krzesła. -‐‑ Niech pan się nie zgrywa! -‐‑ rzekłem i tą krótką uwagą
osadziłem go na miejscu. Gniew jego zmartwiał, sparaliżowany, urywając się
piskliwym tonem.
-‐‑ Zamknąłem -‐‑ nie wiem -‐‑ machinalnie -‐‑ powiedział z trudnością i szepnął
dwukrotnie:
-‐‑ Uduszony. Uduszony.
Nerwowa natura! Wszyscy oni, to były głębokie, nerwowe natury.
-‐‑ A ponieważ matka pańska i siostra również... machinalnie zamknęły drzwi
swej sypialni (a zresztą trudno przypuszczać -‐‑ prawda?), więc pozostaje... pan wie,
kto pozostaje. Pan jeden miał wolną drogę do ojca tej nocy. Już miesiąc zaszedł, psy
się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem.
Wybuchnął:
-‐‑ A więc to ma znaczyć niby... że ja... że ja... Ha, ha, ha!
-‐‑ A ten śmiech ma znaczyć niby, że to nie pan -‐‑ zauważyłem i śmiech jego
skończył się po paru wysiłkach, przeciągłym fałszem.
-‐‑ Nie pan? -‐‑ ale w takim razie, młody człowieku -‐‑ zagadnąłem ciszej -‐‑ proszę
wytłumaczyć mi -‐‑ dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?
-‐‑ Łzy?
-‐‑ Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pańska matka, o zaraz na początku, jeszcze
wczoraj na schodach. To zwykłe u matek, że lubią kompromitować i zdradzać swe
dzieci. A teraz przed chwilą -‐‑ pan się zaśmiał. Oświadczył pan, że pan cieszy się ze
śmierci ojca! -‐‑ rzekłem z tak tryumfalną tępotą, łapiąc go za słówko, że opadłszy z sił,
spojrzał na mnie jak na ślepe narzędzie tortury.
Lecz czując, że sprawa staje się poważna, spróbował, wytężając całą siłę woli,
poniżyć się do tłumaczenia -‐‑ w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który
ledwie mu przeszedł przez gardło.
-‐‑ To była... to ironia... Pan rozumie?... Na odwrót... Umyślnie.
-‐‑ Ironizować śmierć ojca?
Milczał, a wtedy szepnąłem poufnie, prawie w samo ucho:
-‐‑ Dlaczego pan się tak wstydzi? Przecież śmierć ojca -‐‑ to nic wstydliwego.
Wspominając ten moment -‐‑ cieszę się, że wyszedłem bez szwanku -‐‑
aczkolwiek nie poruszył się wcale.
-‐‑ A może pan się wstydzi, bo pan kochał? Może naprawdę pan kochał?
Wyjąkał z trudem -‐‑ z obrzydzeniem -‐‑ z rozpaczą:
-‐‑ Dobrze. Jeśli pan koniecznie... jeśli... to tak, niech będzie... kochałem.
I rzucając coś na stół, krzyknął:
-‐‑ Proszę, to jego włosy!
Rzeczywiście, był to kosmyk włosów. -‐‑ Dobrze -‐‑ rzekłem -‐‑ niech pan je
zabierze.
-‐‑ Nie chcę! Może pan je zabrać! Daję panu!
-‐‑ Na cóż te wybuchy? Dobrze -‐‑ kochał pan -‐‑ zgoda. Jeszcze tylko jedno pytanie
(bo ja tam, jak pan widzi, nic a nic nie rozumiem się na tych waszych romansach).
Przyznaję, tym kosmykiem pan mnie prawie przekonał, ale -‐‑ widzi pan -‐‑ ja głównie
jednej rzeczy nie pojmuję.
Tu znów zniżyłem głos i szepnąłem do ucha.
-‐‑ Kochał pan, dobrze, ale dlaczego w tej miłości tyle wstydu, tyle pogardy?
Zbladł, nic nie mówił.
-‐‑ Tyle okrucieństwa, tyle wstrętu? Dlaczego pan ukrywa się z nią, jak
zbrodzień ze zbrodnią? Pan nie odpowiada? Pan nie wie? Może ja za pana będę
wiedział.
Kochał pan -‐‑ owszem -‐‑ ale kiedy ojciec się rozchorował... nadmienia pan
matce o potrzebie świeżego powietrza. Matka, która zresztą również kocha -‐‑ słucha,
kiwa głową. Racja, racja, dobre powietrze nie zawadzi, przenosi się więc obok do
pokoju córki -‐‑ i tam będę blisko na każde zawołanie chorego. Czy może nie tak było?
Może pan sprostuje?
-‐‑ Tak było!
-‐‑ O właśnie! Ze mnie, wie pan, stary wróbel. Mija tydzień. Pewnego wieczoru
matka z siostrą zamykają na klucz drzwi od sypialni. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć!
Czyż potrzeba się zastanawiać nad każdym przekręceniem klucza w zamku? Raz,
dwa -‐‑ przekręciły, machinalnie i hop do łóżek. Tak, a jednocześnie pan zamyka na
dole drzwi od kredensu. Dlaczego? Czyż każdą drobną czynność tego rodzaju
można uzasadnić? Równie dobrze można by wymagać uzasadnienia, dlaczego pan
w tej chwili siedzi, a nie stoi.
Zerwał się na równe nogi, a potem usiadł z powrotem i rzekł:
-‐‑ Tak, właśnie tak było! Tak było, jak pan mówi!
-‐‑ A potem przychodzi panu na myśl, że ojciec -‐‑ może jeszcze czegoś
potrzebować. A może -‐‑ myśli pan -‐‑ matka i siostra zasnęły, a ojciec -‐‑ czegoś
potrzebuje. A więc cicho, bo po co budzić śpiących, cicho idzie pan do pokoju ojca po
skrzypiących schodach. No, a kiedy pan już znalazł się w pokoju -‐‑ dalszy ciąg nie
potrzebuje komentarzy -‐‑ wtedy już machinalnie -‐‑ jazda na całego.
Słuchał, nie wierząc własnym uszom, lecz nagle -‐‑ jakby się ocknął i jęknął z
akcentem rozpaczliwej szczerości, którą tylko wielki strach potrafi natchnąć:
-‐‑ Ależ kiedy ja wcale tam nie byłem! Ja cały czas byłem u siebie na dole! -‐‑
Zamknąłem nie tylko drzwi kredensu, ale także i sam zamknąłem się na klucz -‐‑ ja
także zamknąłem się w moim pokoju... To jakaś pomyłka!
Krzyknąłem:
-‐‑ Co? -‐‑ więc i pan się zamknął? -‐‑ więc wreszcie wszyscy się pozamykali?...
Więc któż w takim razie?...
-‐‑ Nie wiem, nie wiem -‐‑ odparł zdumiony, trąc czoło. -‐‑ Teraz dopiero
zaczynam rozumieć -‐‑ że może spodziewaliśmy się czegoś -‐‑ może czekaliśmy na coś -‐‑
może przeczuwaliśmy i -‐‑ ze strachu, ze wstydu -‐‑ wybuchnął naraz brutalnie -‐‑ każdy
u siebie na klucz... gdyż chcieliśmy, żeby ojciec -‐‑ żeby ojciec -‐‑ sam się z tym załatwił!
-‐‑ Ach, więc przeczuwając, że śmierć się zbliża, pozamykaliście się na klucz
przed tą nadchodzącą śmiercią? Więc jednak -‐‑ czekaliście na to morderstwo?
-‐‑ Myśmy czekali?
-‐‑ Tak. Lecz w takim razie któż go zamordował? Bo jest zamordowany, a
wyście tylko czekali, a nikt obcy nie mógł się dostać żadną miarą.
Milczał.
-‐‑ Ależ kiedy ja rzeczywiście byłem w swoim pokoju -‐‑ zamknięty -‐‑ szepnął,
gnąc się pod ciężarem nieodpartej logiki. -‐‑ To jakaś pomyłka.
-‐‑ Lecz w takim razie któż go zamordował? -‐‑ rzekłem pracowicie. -‐‑ Któż go
zamordował?
Zamyślił się -‐‑ jakby czynił okropny rachunek sumienia -‐‑ był blady,
nieruchomy, ze wzrokiem wycofanym w głąb pod opuszczonymi prawie
powiekami.
Czy dojrzał co, tam w głębi swojej? Co dojrzał? Może zobaczył siebie
wstającego z łóżka i ostrożnie wstępującego na zdradliwe schody, z rękami
gotowymi do czynu? I może przez chwilę tylko ogarnęła go wątpliwość, że jednak,
kto wie, czy taka rzecz -‐‑ byłaby absolutnie nie do pomyślenia. Być może w tej jednej
sekundzie nienawiść ukazała mu się jako dopełnienie miłości, kto wie (to tylko moje
przypuszczenie), czy w tym jednym mgnieniu oka nie dojrzał dwoistości strasznej
wszelkiego uczucia -‐‑ iż miłość i nienawiść są dwoma obliczami tego samego. To zaś
objawienie oślepiające choć przelotne (taka przynajmniej jest moja interpretacja)
musiało spustoszyć w nim znienacka wszystko -‐‑ i on sam sobie stał się nie do
zniesienia ze swoją litością. I choć to trwało tylko chwilę -‐‑ wystarczyło; wszak już od
dwunastu godzin zmuszony był walczyć z moim podejrzeniem, od dwunastu godzin
czuł za sobą bezsensowny, uporczywy pościg i zapewne tysiąc razy przetrawiał w
sobie absurdalność myśli -‐‑ pochylił głowę, jak człowiek złamany, a potem podniósł
ją, spojrzał na mnie z bliska z niezmierną zawziętością i rzekł wyraźnie, w samą
twarz:
-‐‑ To ja. Ja -‐‑ pojechałem.
-‐‑ Jak to -‐‑ pojechałem?
-‐‑ Pojechałem, mówię, bo jazda
-‐‑ jak pan mówił -‐‑ machinalnie -‐‑ jazda na całego.
-‐‑ Co?! Prawda! Pan się przyznaje? To pan? Pan -‐‑ naprawdę?
-‐‑ Ja. Ja pojechałem.
-‐‑ Aa -‐‑ właśnie. A cała rzecz nie trwała dłużej nad minutę.
-‐‑ Nie dłużej. Najwyżej minuta. I to nie wiem, czy nie za długo liczymy -‐‑
minuta. A potem wróciłem do siebie, położyłem się do łóżka i zasnąłem -‐‑ a przed
zaśnięciem ziewnąłem i pomyślałem, dobrze pamiętam, że, ho, ho, jutro trzeba
będzie wstać rano!
Zdumiałem się -‐‑ tak gładko wszystko wyznawał; nie tyle nawet gładko, bo
głos mu chrypiał, ile zajadle, z niezwykłą rozkoszą. Nie można było wątpić! Nikt nie
mógł zaprzeczyć! Tak -‐‑ ale szyja, co zrobić z szyją, która w pokoju sypialnym na
górze tępo obstaje przy swoim? Myśl moja pracowała gorączkowo -‐‑ ale co poradzi
myśl przeciw bezmyślności trupiej?
Zgnębiony spojrzałem na mordercę, który jakby -‐‑ czekał. I trudno mi
wytłumaczyć -‐‑ lecz w tej chwili pojąłem, że nie pozostaje mi już nic innego jak
szczere wyznanie. Próżne było dalsze walenie głową o mur, to jest o szyję -‐‑
beznadziejny był dalszy opór i wykręty. I jak tylko to pojąłem, od razu powziąłem do
niego wielkie zaufanie. Pojąłem, żem się zagalopował, że nabroiłem odrobinę za
dużo -‐‑ i w opresji, zmęczony, zziajany tyloma wysiłkami, tyloma minami, stałem się
nagle dzieckiem, małym bezradnym chłopczykiem i zapragnąłem starszemu bratu
zwierzyć błąd i psotę. Zdawało mi się, że on zrozumie... i chyba nie odmówi rady... -‐‑
Tak -‐‑ myślałem -‐‑ nic innego nie pozostaje, jak szczere wyznanie... On zrozumie, on
pomoże! On tu wynajdzie sposób! Lecz na wszelki wypadek wstałem i zbliżyłem się
nieznacznie do drzwi.
-‐‑ Widzi pan -‐‑ rzekłem, a wargi mi cokolwiek latały -‐‑ jest tu pewien szkopuł...
pewna przeszkoda -‐‑ czysto formalna zresztą -‐‑ nic ważnego. Chodzi o to, że -‐‑ brałem
już za klamkę -‐‑ że właściwie ciało nie wykazuje śladów uduszenia. Fizycznie biorąc -‐‑
on wcale nie został uduszony, lecz zmarł zwyczajnie w ataku sercowym. Szyja, wie
pan, szyja!... Szyja jest nietknięta!
To powiedziawszy, dałem nura przez uchylone drzwi i co sił popędziłem
korytarzem. Wpadłem do pokoju, gdzie leżał umarły, i ukryłem się w szafie -‐‑ i z
pewną ufnością, choć i ze strachem, oczekiwałem. Czarno było, ciasno i duszno, a
spodnie nieboszczyka trącały mię w policzek. Czekałem długo, zacząłem już wątpić,
myślałem, że nic nie nastąpi i że zostałem podle wystrychnięty na dudka, że mię
oszukali! Wtem cicho otworzyły się drzwi i ktoś wsunął się ostrożnie -‐‑ po czym
doszedł mię odgłos okropny, łóżko trzeszczało jak szalone, w doskonałej ciszy, ex
post załatwiano wszystkie formalności! Po czym kroki oddaliły się, jak przyszły.
Kiedy po długiej godzinie drżący i spotniały wydostałem się z szafy, gwałt i przemoc
panowały wśród pomieszanej pościeli, ciało rzucone było na ukos przez zmiętą
poduszkę, a na szyi zmarłego widniały wyraźne odciski wszystkich dziesięciu
palców. Lekarze-‐‑eksperci krzywili się wprawdzie na te odciski, mówili, że coś z tym
nie jest tak, jak być powinno -‐‑ jednakże odciski te, łącznie z wyraźnym przyznaniem
się zbrodniarza na rozprawie, uznane zostały za dostateczną podstawę.
Biesiada u hrabiny Kotłubaj
Trudno orzec z zupełną pewnością, co ugruntowało zażyłość moją z hrabiną
Kotłubaj -‐‑ naturalnie, mówiąc o zażyłości, mam na myśli ten nikły stopień zbliżenia,
jaki istnieć może pomiędzy rasową i w każdej swej kosteczce arystokratyczną
członkinią Towarzystwa a jednostką sfery zacnie i godnie -‐‑ lecz tylko mieszczańskiej.
Jak sobie pochlebiam, może pewna szczytność, którą udaje mi się czasem przejawić
w sprzyjających okolicznościach, głębsze spojrzenie oraz pewien zmysł dla
idealizmu, zniewoliły ku mnie wybredną sympatię hrabiny. -‐‑ Od dziecka bowiem
czułem się myślącą trzciną i cechował mnie pociąg do spraw podnioślejszych, a
często długie godziny trawię na roztrząsaniu spraw pięknych i wzniosłych.
Tak więc bezinteresowna dociekliwość, ta szlachetność myślenia, to
romantyczne, arystokratyczne, idealistyczne, anachroniczne z lekka w dzisiejszej
dobie nastawienie umysłu zyskało mi, jak przypuszczam, dostęp do ptifurków
hrabiny i do jej nieprawdopodobnych obiadów piątkowych. Gdyż hrabina była z
tego typu kobiet wyższych, z jednej strony -‐‑ ewangeliczna, z drugiej -‐‑ renesansowa,
patronowała na dobroczynnych wentach, a zarazem hołdowała muzom. Budziły
podziw jej rozliczne dzieła miłosierdzia -‐‑ słynęły szeroko jej dobroczynne herbatki,
artystyczne five o’clock’i, na których występowała jak jaka Medyceuszka -‐‑ a zarazem
nęcił swą ekskluzywnością mniejszy salon jej pałacu, w którym to mniejszym salonie
hrabina przyjmowała tylko szczupłą garstkę prawdziwie bliskich i zaufanych gości.
Lecz najsłynniejsze były postne obiady piątkowe hrabiny.
Obiady te miały -‐‑ jak sama mówiła -‐‑ charakter wytchnienia w pasmie
codziennej filantropii, były one czymś w rodzaju święta i odlotu. -‐‑ Chcę mieć coś
także dla siebie -‐‑ rzekła hrabina ze smętnym uśmiechem, zapraszając mnie po raz
pierwszy, przed dwoma miesiącami, na jeden z tych obiadów. -‐‑ Proszę przyjść do
mnie w piątek. Trochę śpiewu, muzyki, trochę osób najbliższych -‐‑ no i pan... a
dlatego w piątek, aby nie było nawet cienia myśli o tym mięsie -‐‑
wzdrygnęła się lekko -‐‑ o tym waszym wiecznym mięsie i o tej krwi. Za dużo
mięsożerności! Za dużo oparów mięsnych! Nie widzicie już szczęścia poza krwistym
befsztykiem -‐‑ uciekacie od postów -‐‑ wstrętne ochłapy mięsne żarlibyście bez
przerwy dzień cały. Rzucam rękawicę -‐‑ dodała z subtelnym zmrużeniem oczu, jak
zawsze znacząco i symbolicznie. -‐‑ Pragnę przekonać, że post nie jest dietą, lecz -‐‑
ucztą dla ducha. -‐‑ Co za zaszczyt -‐‑ być w liczbie dziesięciu, piętnastu najwyżej osób,
które dostąpiły postnych obiadów hrabiny!
Wyższy świat zawsze pociągał mię i magnetyzował, a cóż dopiero świat tych
obiadów.
Zdaje się, że ukrytą myślą hrabiny Kotłubaj były niejako nowe okopy Świętej
Trójcy przeciw współczesnemu barbarzyństwu (nie darmo krew
Krasińskich płynęła w jej żyłach) -‐‑ zdaje się, że hołdowała ona temu
głębokiemu przekonaniu, iż arystokracja rodowa nie tylko powołana jest do
zewnętrznego uświetniania zabaw i przyjęć, lecz że we wszelkich dziedzinach,
również duchowych i artystycznych, mocą swej wyższości rasowej zdolna jest
zapewnić sobie samowystarczalność -‐‑ że przeto, dla urzeczywistnienia prawdziwie
wzniosłego salonu, wystarczy pod każdym względem salon arystokratyczny. Była to
myśl archaiczna, nieco z Bożej łaski, lecz w każdym razie -‐‑ w czcigodnym swym
archaizmie niesłychanie śmiała i głęboka, taka, jakiej bezwzględnie należało
spodziewać się po potomkini hetmanów. I rzeczywiście, kiedy przy stole, w
antycznej jadalni, z dala od trupów i mordu, od miliarda zarzynanych wołów,
przedstawiciele najstarszych rodów pod przewodnictwem hrabiny wskrzeszali
platońskie sympozjony -‐‑ zdawało się, że duch poezji i filozofii unosi się pośród
kryształów i kwiatów, a oczarowane słowa same układały się w rymy.
Był tam na przykład jeden książę, który na prośbę hrabiny objął rolę
intelektualisty i filozofa, a czynił to tak po książęcemu, tak piękne i szlachetne
wygłaszał idee, że zawstydzony Platon, słysząc to, stanąłby chyba z serwetą za jego
krzesłem, by zmieniać półmiski. Była baronowa, która podjęła się uświetnić zebrania
śpiewem, chociaż nigdy przedtem nie uczyła się śpiewu i wątpię, czy Ada Sari
dobyłaby z siebie z tej okazji tyle dobrego tonu. Coś nad wyraz cudownego,
cudownie jarskiego, powiedziałbym -‐‑ luksusowo jarskiego, zawierała
gastronomiczna wstrzemięźliwość tych przyjęć, a olbrzymie fortuny skromnie
pochylone nad porcją kalarepki czyniły niezapomniane wrażenie, zwłaszcza na tle
straszliwej mięsożerności współczesnych stosunków. Nawet zęby nasze, zęby
gryzoniów, zdawały się tracić tutaj swoje Kainowe piętno... Co się zaś tyczy kuchni,
to bezsprzecznie kuchnia jarska hrabiny nie miała sobie równych; nadzwyczaj
zawiesisty był smak jej faszerowanych ryżem pomidorów, a jej omlety ze szparagami
były zjawiskowe pod względem jędrności i woni.
Tego piątku, o którym mowa, zostałem ponownie po paru miesiącach
zaszczycony zaproszeniem i nie bez nieuniknionej tremy wjeżdżałem skromną
dorożką pod starożytny fronton pałacu położonego tuż pod Warszawą. Ale zamiast
spodziewanych kilkunastu osób, zastałem jedynie z gości dwoje i to bynajmniej nie
najznakomitszych -‐‑ starą bezzębną markizę, która z konieczności oddawała się
jarzynom przez wszystkie dni tygodnia, oraz pewnego barona, a mianowicie barona
de Apfelbaum, z rodziny nieco wątpliwej, który liczbą milionów oraz matką -‐‑ z
domu książąt Pstryczyńskich -‐‑ okupywał liczbę przodków oraz fatalny nos.
Wyczułem też zaraz na wstępie niedostrzegalny prawie dysonans... jakby pewne
niedostrojenie... a co więcej zupa z dyni pasztetowej -‐‑ sp~ecialit~e de la maison -‐‑
zupa z dyni na słodko -‐‑ duszonej do miękkości, którą podano na pierwsze danie,
okazała się nadspodziewanie mizerna, wodnista i beztreściwa. Pomimo to nie
zdradziłem najmniejszego zdziwienia ani zawodu (tego rodzaju objawy były
wszędzie na miejscu, lecz nie u hrabiny Kotłubaj), a natomiast z twarzą rozjaśnioną i
wniebowziętą zdobyłem się na komplement:
Cóż za doskonała zupa i to bez żadnego mordu, ani trupa.
Jak zaznaczyłem, na przyjęciach piątkowych hrabiny mowa wiązana sama
wypływała na usta w następstwie wyjątkowej harmonii i polotu tych zebrań -‐‑ byłoby
wprost niewłaściwością nie przeplatać rymem okresów prozy. Wtem -‐‑ moje
przerażenie!
-‐‑ Baron de Apfelbaum, który, jako niezmiernie delikatny poeta i wybredny
smakosz, był podwójnym wielbicielem uskrzydlonej gastronomii naszej gospodyni,
nachyla się do mnie i szepce do ucha ze źle skrywanym wstrętem i ze złością -‐‑ której
nigdy się po nim nie spodziewałem:
Dobra byłaby ta zupa,
gdyby kucharz nie był...
Zdumiony tym wybrykiem, zakaszlałem. Co chciał powiedzieć? Na szczęście
baron opamiętał się w ostatniej chwili. Cóż tu się stało od mojej poprzedniej bytności
-‐‑ obiad wydawał się zaledwie widmem obiadu, jedzenie było kiepskie, a nosy
zwieszone na kwintę. Po zupie podano drugie danie -‐‑ półmisek chudej i skąpej
marchewki w zaprażce. Podziwiałem siłę duchową hrabiny! Blada, w czarnej toalecie
z rodowymi brylantami, wchłaniała z całą odwagą nijaką potrawę, zmuszając do
pójścia w jej ślady -‐‑ i ze zwykłą umiejętnością skierowała rozmowę w podobłoczne
rejony. Zagaiła wdzięcznie, choć nie bez melancholii, powiewając serwetą.
Niech głębsze myśli pociekną!
Powiedzcież mi -‐‑ w czym jest Piękno?
Odparłem natychmiast, krygując się w miarę i połyskując gorsem fraka:
-‐‑ Najpiękniejsza jest Miłość bez wątpienia, ona to nas opromienia, nas,
ptactwo, co nie sieje, ani orze, wyfraczone baranki Boże.
Hrabina podziękowała uśmiechem za nieskalane piękno tej myśli. Baron -‐‑ jak
rasowy rumak owładnięty duchem szlachetnej rywalizacji, podjął -‐‑ przebierając
palcami, siejąc iskry z drogich kamieni i sypiąc rymami, których kunszt on jeden
posiadał:
-‐‑ Piękna róża piękna -‐‑ burza (itd.) lecz piękniejsze od nich jest uczucie litości.
Patrzcie, biada! Na dworze deszcz wciąż pada! Plucha, wiatr, zimno panują już od
trzech dni, nieszczęśliwi ubodzy i biedni -‐‑ tak, łza współczucia, ten deszczyk litości
oto sekret Piękna i szlachetności!
-‐‑ Doskonale kochany pan się wyraził -‐‑ wysepleniła z zachwytem bezzębna
markiza. -‐‑ Cudownie! Litość! Św. Franciszek z Asyżu! Ja także mam swoich
biednych, małe dzieci, chore na angielską chorobę, którym poświęciłam całą
bezzębną starość moją! Winniśmy nieustannie pamiętać o biednych,
nieszczęśliwych...
-‐‑ O więźniach i kalekach, którzy nie mają na sztuczne członki -‐‑ dodał baron.
-‐‑ O starych, wynędzniałych, emerytowanych, chudych nauczycielkach -‐‑ rzekła
ze współczuciem hrabina.
-‐‑ O fryzjerach chorych na rozdęcie żył i o zgłodniałych górnikach cierpiących
na ischias -‐‑ uzupełniłem wzruszony.
-‐‑ Tak -‐‑ rzekła hrabina, a oko jej zabłysło i pobiegło w dale -‐‑ tak! Miłość i Litość,
dwa kwiaty -‐‑ roses de the -‐‑ róże herbaciane życia... Lecz nie należy także zapominać
o obowiązkach względem siebie samego! -‐‑ i, pomyślawszy chwilę, parafrazując
słynne powiedzenie księcia Józefa Poniatowskiego, rzekła: -‐‑ Bóg mi powierzył Marię
Kotłubaj i Jemu tylko ją oddam!
Trzeba mi wzbudzać w sobie porywy, ideały, znicz wiecznotrwały!
-‐‑ Brawo! Niezrównane! Co za myśl! -‐‑ głęboka! mądra! dumna! Bóg mi
powierzył Marię Kotłubaj i Jemu tylko ją oddam! -‐‑ zawołali wszyscy, ja zaś
pozwoliłem sobie półgłosem zabrząknąć na strunie patriotyzmu (zważywszy, że
mowa była o księciu Józefie).
-‐‑ I pamiętać zawsze -‐‑ Orzeł Biały!
Lokaje wnieśli olbrzymiego kalafiora oblanego świeżym masełkiem,
cudownie zrumienionego -‐‑ niestety, na zasadzie poprzednich doświadczeń można
było przypuszczać, że są to suchotnicze rumieńce. Oto czym była konwersacja u
hrabiny -‐‑ oto jaką była ucztą nawet w jej niesprzyjających okolicznościach
kulinarnych. Pochlebiam sobie, że twierdzenie moje, jakoby najpiękniejsza była
Miłość, nie należało do najpłytszych twierdzeń, sądzę nawet, że stanowić ono może
koroną niejednego filozoficznego poematu. Lecz zaraz drugi z biesiadników,
licytując in plus, rzuca aforyzm, iż Litość piękniejsza jest nawet od Miłości.
Wspaniałe! -‐‑ I prawdziwe! Bo rzeczywiście, gdy się zastanowić głębiej. Litość szerzej
jeszcze ogarnia, więcej płaszczem swym okrywa od szczytnej Miłości. Nie koniec na
tym, hrabina, mądra amfitrionka nasza, drżąc byśmy nie roztopili się bez śladu w
Miłości i Litości, napomyka o wzniosłych obowiązkach wobec siebie samego -‐‑ a
wtedy ja, wykorzystując subtelnie końcowy rym na „ały”, jedno tylko dodaję: „Orzeł
Biały”. A forma, maniery, sposób wypowiadania się, szlachetna i wytworna
wstrzemięźliwość uczty walczą o lepsze z treścią! Nie!
-‐‑ myślałem zachwycony. -‐‑ Ten, kto nie był na piątkowym przyjęciu hrabiny,
ten, właściwie mówiąc, nie zna arystokracji!
-‐‑ Doskonały kalafior -‐‑ mruknął nagle baron, gastronom, poeta, a w głosie jego
dźwięczało miłe rozczarowanie.
-‐‑ Rzeczywiście -‐‑ potwierdziła hrabina, patrząc podejrzliwie na talerz. Co do
mnie, nie spostrzegłem nic nadzwyczajnego w smaku kalafiora: wydał mi się on
równie blady jak poprzednie dania.
-‐‑ Czyżby Filip? -‐‑ zapytała hrabina, a oczy jej cisnęły pioruny.
-‐‑ Należałoby to sprawdzić! -‐‑ rzekła nieufnie markiza.
-‐‑ Zawołać Filipa! -‐‑ rozkazała hrabina.
-‐‑ Nie ma powodu ukrywać przed panem, drogi przyjacielu -‐‑ rzekł baron de
Apfelbaum i wyjaśnił mi po cichu, nie bez skrywanej irytacji, o co chodziło. O to, ni
mniej ni więcej, tylko w zaprzeszły piątek, hrabina zdybała przypadkiem kucharza
Filipa, jak przyprawiał ideę postu bulionem i smakami z mięsa! Co za nikczemnik!
Wierzyć mi się nie chciało! Na taką rzecz, zaiste, zdobyć się mógł tylko kucharz! Co
gorzej, krnąbrny kuchta nie okazał podobno żadnej skruchy, lecz miał czelność
wysunąć ku swej obronie dziwaczną tezę, iż „chciał, żeby wilk był syty i koza cała”.
Co przez to rozumiał? (Podobno dawniej był kucharzem biskupa). Dopiero, gdy
hrabina zagroziła mu natychmiastowym wydaleniem, poprzysiągł, że tego zaniecha!
-‐‑ gapa! -‐‑ zakończył baron z gniewem tę wiadomość. -‐‑ Gapa! Dał się złapać! Dlatego
też, jak pan widzi, dzisiaj większość osób nie przyszła i... hm... gdyby nie ten
kalafior, obawiam się doprawdy, że mieliby rację.
-‐‑ Nie -‐‑ rzekła bezzębna markiza, żując dziąsłami jarzynę -‐‑ nie, to nie jest smak
mięsny... Mlam, mlam... to nie jest smak mięsny, raczej, comment dirais-‐‑je -‐‑
nadzwyczaj ożywcze -‐‑ musi mieć masę witamin.
-‐‑ Coś pieprznego -‐‑ zaznaczył baron, dyskretnie dobierając drugą porcję. -‐‑ Coś
delikatnie pieprznego -‐‑ mlam, mlam -‐‑ ale bezmięsne -‐‑ dodał pośpiesznie -‐‑ wyraźnie
jarskie, pieprzno-‐‑kalafiorowate. Na mym podniebieniu można polegać, hrabino, w
rzeczach smaku jestem drugą Pytią!
Lecz hrabina nie uspokoiła się, póki nie stawił się kucharz, długi, chudy,
rudawy osobnik z kosym wejrzeniem -‐‑ i nie zaprzysiągł na cień zmarłej żony, że
kalafior czysty jest i bez zmazy.
-‐‑ Kucharze wszyscy tacy! -‐‑ rzekłem współczująco i także dołożyłem sobie
cieszącej się takim powodzeniem potrawy (choć wciąż nie mogłem w niej dopatrzeć
się żadnej wybitnej zalety). O, kucharzy należy dobrze pilnować! (Nie wiem, czy tego
rodzaju uwagi były dostatecznie taktowne, ale opanowało mnie podniecenie, lekkie
jak pianka szampana). -‐‑ Kucharz w tej swojej mycce i białym fartuchu!
-‐‑ Filip wygląda tak poczciwie -‐‑ powiedziała z podźwiękiem żalu i niemego
wyrzutu hrabina, sięgając po sosjerkę z masłem.
-‐‑ Poczciwie, poczciwie -‐‑ zapewne... -‐‑ obstawałem przy swoim ze zbytecznym
może uporem.
-‐‑ Wszelako kucharz... Kucharz, niech państwo zważą, to człowiek z gminu,
homo vulgaris, którego zadaniem jest przyrządzać wykwintne, wytworne potrawy -‐‑
w tym tkwi jakiś niebezpieczny paradoks. Chamstwo wykwint przyrządza -‐‑ cóż to
znaczy?
-‐‑ Zapach nadzwyczajny! -‐‑ rzekła hrabina wdychając rozszerzonymi
nozdrzami zapach kalafiora (nie czułem tego zapachu) i nie wypuszczając z rąk
widelca, lecz wciąż migając nim żwawo.
-‐‑ Nadzwyczajny! -‐‑ powtórzył bankier i aby nie poplamić się masłem, zawiązał
serwetę na gorsie. -‐‑ Jeszcze odrobinę, jeśli wolno prosić, hrabino. Odżywam
doprawdy po tej... hm... zupce... Mlam, mlam...
Rzeczywiście, kucharzom nie można wierzyć. Miałem kucharza, który jak nikt
przyrządzał makaron włoski -‐‑ zajadałem się po prostu! I, proszę sobie wyobrazić,
wchodzę kiedyś do kuchni i widzę w garnku mój makaron, który roi się -‐‑ roi się po
prostu! -‐‑ a to były glisty -‐‑ mlam, mlam -‐‑ glisty z mego ogrodu, które łajdak podawał
jako makaron! Odtąd nigdy nie zaglądam -‐‑ mlam, mlam -‐‑ do garnków!
-‐‑ Otóż to -‐‑ rzekłem -‐‑ właśnie! -‐‑ I mówiłem coś dalej o kucharzach, że oprawcy,
mordercy na małą skalę, że wszystko im jedno co i jak, byle tylko opieprzyć, okrasić,
przyrządzić -‐‑ uwagi niezupełnie właściwe i zgoła rażące, ale rozgadałem się. -‐‑ Pani,
hrabino, która nigdy nie dotknęłabyś jego czupryny, w zupie -‐‑ włos jego zjadasz!
Mówiłbym tak dłużej, gdyż znienacka ogarnął mię przypływ jakiejś zdradnej
elokwencji, lecz nagle -‐‑ urwałem, bo nikt mnie nie słuchał! Nadzwyczajny widok
hrabiny, widok dogaressy i patronessy, pożerającej w milczeniu i tak zachłannie, że
aż jej się uszy trzęsły, przestraszył mnie i zdumiał. Baron sekundował jej dzielnie,
pochylony nad talerzem, siorpając i mlaskając z całej duszy -‐‑ a stara markiza
usiłowała nadążyć, żując i łykając ogromne kawałki, najwidoczniej w obawie, by nie
sprzątnęli jej sprzed nosa co najlepszych kąsków!
Ten niesłychany i nagły obraz żarcia -‐‑ nie mogłem się inaczej wyrazić, takiego
żarcia, w takim domu, ten okropny przeskok, ten zmniejszony akord septymowy, do
tego stopnia wstrząsnął podstawami mego jestestwa, że nie mogąc się powstrzymać -‐‑
kichnąłem, a ponieważ chusteczkę zostawiłem w kieszeni palta, zmuszony byłem
przeprosić towarzystwo i powstać od stołu. W przedpokoju, opadłszy nieruchomo
na krzesło, usiłowałem doprowadzić do równowagi zachwiane zmysły. Ten jedynie,
kto jak ja znał hrabinę, markizę i barona, od tak dawna wytworności ich ruchów, w
delikatności, wstrzemięźliwości i subtelności wszystkich ich funkcji, a zwłaszcza
funkcji jedzenia, w nieporównanej szlachetności ich rysów, może ocenić potworne
wrażenie, jakiemu uległem. Jednocześnie rzuciłem przypadkowe spojrzenie na
egzemplarz „Kuriera Czerwonego”, wystający z kieszeni mego palta, i wpadł mi w
oczy sensacyjny tytuł:
„Tajemnicze zniknięcie Kalafiora” tudzież podtytuł:
„Kalafiorowi grozi zamarznięcie” oraz notatka następującej treści:
Fornal Walenty Kalafior ze wsi Rudka (należącej do dóbr zaszczytnie znanej
hrabiny Kotłubaj) zgłosił się do policji z zameldowaniem, że uciekł mu z domu syn
Bolek, lat osiem, nos okrągły, włosy płowe. Jak stwierdziła policja, chłopak uciekł, bo
ojciec łoił go pasem po pijanemu a matka morzyła głodem (nagminne niestety
zjawisko w dobie panującego kryzysu). Zachodzi obawa, by chłopiec nie zamarzł na
śmierć, błąkając się po polach w czasie jesiennej słoty.
-‐‑ Tss -‐‑ zasyczałem -‐‑ tss... -‐‑ rzuciłem okiem przez szybę na pola, zasnute
cieniutką warstwą deszczu. I powróciłem do jadalni, gdzie ogromny, srebrny
półmisek ział resztkami kalafiora. Natomiast brzuch hrabiny wyglądał, jakby była w
siódmym miesiącu -‐‑ baron topił prawie w talerzu swój narząd jedzenia -‐‑ a stara
markiza żuła niestrudzenie, poruszając szczękami -‐‑ zaiste, muszę to powiedzieć -‐‑ jak
krowa! -‐‑ Boskie, cudowne -‐‑ powtarzali -‐‑ szampańskie, nieporównane!
Doszczętnie stropiony, jeszcze raz skosztowałem kalafiora z namysłem i
uwagą -‐‑ ale na próżno usiłowałem doszukać się czegoś, co by choć w części
usprawiedliwiało ten niesłychany wygląd towarzystwa.
-‐‑ Co też państwo w tym widzą?
-‐‑ chrząknąłem nieśmiało, nieco zawstydzony.
-‐‑ Ha, ha, ha, on się pyta! -‐‑ zawołał baron krzykliwie, zajadając się, w
doskonałym humorze.
-‐‑ Czyż pan doprawdy nie czuje... młody człowieku? -‐‑ spytała markiza, nie
przerywając konsumpcji ani na chwilę.
-‐‑ Pan nie jest gastronomem -‐‑ zaznaczył baron, jakby z cieniem grzecznego
ubolewania -‐‑ a ja... Et moi, je ne suis pas gastronome -‐‑ je suis gastrosophe! -‐‑ I czy mię
słuch nie mylił -‐‑ czy też w miarę, jak wymawiał ten frazes francuski, coś w nim
pęczniało, tak iż ostatnie słowo „gastrosophe” wyrzucił ze wzdętych policzków z
nadzwyczajną niespotykaną u niego przedtem wyniosłością.
-‐‑ Dobrze przyrządzone, zapewne... bardzo smaczne, tak, bardzo... ale... -‐‑
wybąkałem.
-‐‑ Ale?... Co -‐‑ ale? Więc naprawdę nie chwyta pan tego smaku? Tej delikatnej
świeżości, tej... mlam... nieokreślonej jędrności, tego... swoistego pieprzu... tego
zapaszku, tego alkoholu? Ależ dhogi pan (po raz pierwszy odkąd się znamy
zostałem nazwany tak z wysoka „dhogim panem”) -‐‑ chyba udaje? Chyba chce nas
zmahtwić?
-‐‑ Nie mówcie mu! -‐‑ przerwała kokieteryjnie hrabina, pokładając się ze
śmiechu. -‐‑ Nie mówcie mu! Przecież on i tak tego nie zrozumie!
-‐‑ Gust, młody człowieku, wysysa się z mlekiem matki -‐‑ wysepleniła markiza z
dobrocią, dając mi, jak się zdaje, do zrozumienia, iż matka moja była z domu Dróbek,
cześć jej pamięci!
I wszyscy, porzucając dalszy ciąg obiadu, przetoczyli wypełnione żołądki do
złoconego buduaru Louis XVI, gdzie porozwalawszy się na co najmiększych fotelach
zaczęli się zaśmiewać i to bez żadnej wątpliwości, ze mnie, właśnie jakbym
naprawdę dał powód do szczególnego wesela. Od dawna stykam się z arystokracją
na five’ach i koncertach dobroczynnych -‐‑ lecz, daję słowo, nigdy nie widziałem
podobnego zachowania, nigdy -‐‑ tak gwałtownego przejścia, tak niczym nie
umotywowanej przemiany. Nie wiedząc, czy usiąść, czy stać, czy być poważnym,
czy też raczej faire bonne mine ~a mauvais jeu i uśmiechać się głupio -‐‑ spróbowałem
niewyraźnie i nieśmiało powrócić do Arkadii, tj. do Piękna, tj. do zupy z dyni:
-‐‑ Wracając do tego, co Piękne...
-‐‑ Dość, dość! -‐‑ zawołał baron de Apfelbaum, zatykając uszy. -‐‑ A to nudziara!
Teraz -‐‑ zabawa! -‐‑ S’encanailler! Zaśpiewam wam coś lepszego! Z operetki!
- A to mi zabawny fryc!
Nie rozumie nic a nic
Uświadamiać ja go zacznę: Nie to jest piękne, co piękne, ale piękne, to, co
smaczne. Smak!
Smak! Dobry smak! Oto Piękna znak!
-‐‑ Brawo! -‐‑ zawołała hrabina, a markiza wtórowała jej, ukazując dziąsła w
starczym chichocie. -‐‑ Brawo! Cocasse! Charmant!
-‐‑ Ależ zdaje mi się... że to... że to nie tak... -‐‑ wyjąkałem, a zbaraniały mój
wzrok nie licował absolutnie z mym strojem frakowym.
-‐‑ My, arystokracja -‐‑ markiza dobrotliwie nachyliła się do mnie -‐‑ hołdujemy
wielkiej swobodzie obyczajów w najściślejszym kółku, a wówczas, jak to pan może
słyszał, używamy nawet czasami gruboskórnych wyrażeń i bywamy frywolni, a
nierzadko i swoiście ordynarni. Ale nie trzeba się zaraz przerażać! Trzeba się oswoić
z nami!
-‐‑ Nie jesteśmy tacy sthaszni
-‐‑ dorzucił baron protekcjonalnie -‐‑ choć ohdynahyjność nasza thudniejsza jest
do przyswojenia niż nasza wytwohność!
-‐‑ Nie, nie jesteśmy straszni!
-‐‑ pisnęła hrabina. -‐‑ Nikogo nie zjadamy żywcem!
-‐‑ Nikogo nie zjadamy z wyjątkiem...
-‐‑ Ophócz...!
-‐‑ Fi donc, ha, ha, ha -‐‑ wybuchnęli śmiechem, podrzucając w górę haftowane
poduszki, a hrabina zaśpiewała:
-‐‑ Tak, tak, wszystko -‐‑ dobry smak! Wszystko -‐‑ dobry gust! Aby raki były
dobre, trzeba troszkę je pomęczyć, aby indyk był dość tłusty, trzeba troszkę go
podręczyć czy znacie smak mych ust? Kto inny smak ma niż my, z tym nigdy nie
będziemy per ty!
-‐‑ Ależ -‐‑ szepnąłem -‐‑ hrabino... Groszek, marchewka, selery, kalarepka.
-‐‑ Kalafior! -‐‑ dodał baron, krztusząc się podejrzanie.
-‐‑ Właśnie! -‐‑ rzekłem w zupełnym pomieszaniu. -‐‑ Właśnie!... Kalafior!...
Kalafior... post... jarskie jarzyny...
-‐‑ No cóż, ten kalafior -‐‑ smakował? Co? -‐‑ Dobre? Co? Spodziewam się, że
zrozumiał pan na koniec smak tego kalafiora? -‐‑ cóż to za ton! Jaka protekcjonalność,
jakie ledwie widoczne a groźne, pańskie zniecierpliwienie w tym tonie!
Zacząłem się jąkać -‐‑ nie wiedziałem, co odpowiedzieć -‐‑ jakże tu zaprzeczyć? -‐‑
a jak potwierdzić? -‐‑ a wtedy (o, nigdy bym nie uwierzył, że ta szlachetna,
humanitarna jednostka, ten brat poeta, potrafi do tego stopnia dać odczuć, że łaska
pańska na pstrym koniu jeździ!) -‐‑ Wtedy, rozparłszy się na fotelu i gładząc cienką,
długą swą nogę, odziedziczoną po księżniczce Pstryczyńskiej, rzekł do pań tonem,
który mię dosłownie unicestwił: -‐‑ Dophawdy hhabino, nie wahto zaphaszać na obiad
indywidua, któhych smak pozostaje jeszcze w stadium zupełnego phymitywu!
I nie zwracając na mnie więcej uwagi, zaczęli dowcipkować pomiędzy sobą z
kieliszkiem w dłoni, w ten sposób, że stałem się nagle quantite negligeable -‐‑ o
„Alice” i jej chimerach, o „Gabie” i o „Bubie”, o księżnej „Mary”, o jakichś
„Bażantach”, o tym, że ten jest niemożliwy, a owa jest impossible. Opowiadali
anegdoty i ploteczki w dwóch słowach, w wyższym języku, za pomocą wyrażeń, jak
„oszalała”, „fantastyczne”, „niephawdopodobne”, „ghoteska”, a nawet stosując
gęsto przekleństwa gminne jak „psiakhew” i „choleha”, aż zdawało się, że tego
rodzaju rozmowa jest szczytem możliwości ludzkich, a ja z moim Pięknem,
człowieczeństwem i wszystkimi tematami myślącej trzciny, nie wiadomo jakim
cudem zniweczony i odsunięty na bok jak sprzęt bezużyteczny nie miałem z czym
ust otworzyć. Wypowiadali też w paru słowach jakieś zagadkowe arystokratyczne
dowcipy, które budziły nadzwyczajną wesołość, lecz z których ja -‐‑ nie znając ich
rodowodu -‐‑ zaledwie mogłem z przymusem się uśmiechać. O, Boże, cóż to się stało?!
Co to za nagła a tak okrutna przemiana! Dlaczego przy zupie z dyni inni, a teraz
inni? Czyż to z nimi rozsiewałem w najwyższej harmonii humanitarne blaski
niedawno wszak jeszcze -‐‑ jeszcze przy zupie z dyni? Skąd nagle i bez żadnego
widomego powodu -‐‑ tyle jakiegoś fatalnego pierwiastka, tyle obcości i mrozu, tyle
ironii w humorze, tyle niepojętej skłonności do bolesnego pośmiewiska w samym
wyglądzie, taki dystans, takie oddalenie, że ani przystąp! Nie umiałem sobie
wytłumaczyć tej metamorfozy -‐‑ a słowa markizy o „swoim kółku” przywiodły mi na
myśl te wszystkie okropne gadki, które rozpowiadano w mym mieszczańskim
środowisku, a którym nie dawałem wiary -‐‑ o dwoistym obliczu i o wewnętrznym, na
cztery spusty zamkniętym przed niepowołanymi oczyma, życiu arystokracji.
Nie mogąc znieść dłużej własnego milczenia -‐‑ które z każdą chwilą strącało
mię głębiej w przepaść potworną -‐‑ rzekłem na koniec do hrabiny ni w pięć, ni w
dziewięć, jak nieaktualne echo przeszłości:
-‐‑ Przepraszam, że przeszkadzam... Obiecała mi pani, hrabino, dedykować
swoje triolety: „Gędzenia mej duszy”.
-‐‑ Że jak? -‐‑ spytała, nie słysząc, rozbawiona. -‐‑ Że -‐‑ co? Pan coś mówi?
-‐‑ Przepraszam najmocniej -‐‑ obiecała mi pani, hrabino, dedykować utwór
„Gędzenia mej duszy”.
-‐‑ A, prawda, prawda -‐‑ odrzekła hrabina z roztargnieniem, lecz ze zwykłą
sobie uprzejmością (zwykłą sobie? Czy inną? Czy nową do tyla, że policzek mój,
zaiste, bez mego świadomego współudziału -‐‑ nabrzmiał krwią) -‐‑ i wziąwszy biało
oprawny tomik ze stoliczka, nakreśliła od niechcenia na tytułowej stronicy kilka
uprzejmych słów i podpisała:
Hrabina Podłubaj
-‐‑ Ależ, hrabino! -‐‑ zawołałem, dotknięty boleśnie, widząc tak przekręcone
historyczne nazwisko -‐‑ Kotłubaj.
-‐‑ Cóż za roztargnienie! -‐‑ wykrzyknęła hrabina wśród ogólnej wesołości. -‐‑ Cóż
za roztargnienie! -‐‑ Mnie jednak nie było do śmiechu. -‐‑ Tsss... tsss... omal znów nie
zasyczałem. Hrabina śmiała się rozgłośnie i dumnie -‐‑ ale jednocześnie rasowa jej
nóżka wykonywała na dywanie w sposób niezmiernie łechcący i nęcący
najróżniejsze esy-‐‑floresy, jakby lubując się szczupłością własnej pęciny -‐‑ raz w
prawo, raz w lewo, lub w kółko; baron, przechylony na fotelu, zdawał się właśnie
przygotowywać do znakomitego bom-‐‑mot -‐‑ ale typowe dla książąt Pstryczyńskich
małe ucho jego mniejsze jeszcze było niż zazwyczaj, podczas gdy palce wsuwały w
wargi jedno winogrono. Markiza siedziała z właściwym sobie wykwintem -‐‑ ale jej
cienka, długa szyja grande dame’y jakby jeszcze bardziej się wydłużyła i jakby z
lekka zwiędłą swoją powierzchnią zerkała w mą stronę. A trzeba dodać szczegół
nieobojętny, że na dworze deszcz, niesiony wiatrem, wciąż zacinał w szyby, jak
cienkim bacikiem.
Być może zbytnio wziąłem do serca piorunującą a niezasłużoną mą
degrengoladę -‐‑ być może też pod jej wpływem uległem tej manii prześladowczej
osobnika z niższej sfery, dopuszczonego do towarzystwa, a także pewne
przypadkowe związki, pewne, powiedzmy, analogie podnieciły mą wrażliwość -‐‑ nie
chcę przeczyć, być może... lecz nagle powiało od nich ku mnie czymś zgoła
nadzwyczajnym! I nie zaprzeczam, że wytworność, subtelność, grzeczność, elegancja
w dalszym ciągu były wytworne, subtelne, eleganckie i grzeczne, jak nie można
więcej, bez wątpienia -‐‑ ale zarazem i nie wiadomo czemu tak dusicielskie, że skłonny
byłem przypuszczać, iż wszystkie te świetne i humanitarne zalety powściekały się,
jakby je giez ukąsił! Co więcej, zdało mi się nagle (był to niezaprzeczenie efekt nóżki,
uszka i szyi), że nie patrząc, z wielkopańska ignorując, widzą jednak moje
pomieszanie i nie mogą się nim nacieszyć! A zarazem tknęło mnie podejrzenie, że
Podłubaj... Podłubaj niekoniecznie było tylko lapsusem linguae, że, słowem, jeśli się
jasno wyrażam, Podłubaj, czyli podłubaj! Podłubać? Podłubać w hrabinie? Tak, tak,
błyszczące noski lakierków jeszcze utwierdziły mię w tym przerażającym
przekonaniu! -‐‑ zdaje się, że wciąż jeszcze pękali po cichu z tego, że ja nie uchwyciłem
smaku kalafiora -‐‑ że dla mnie ten kalafior był zwykłą jarzyną -‐‑ że dałem dowód
świętej prostoduszności i godnej pożałowania mieszczańskości, nie rozkoszując się
jak należy kalafiorem -‐‑ pękali z tego po cichu, a gotowali się pęknąć głośno, byle bym
tylko dał wyraz miotającym mną wzruszeniom. Tak, tak -‐‑ ignorowali, nie
dostrzegali, a zarazem ubocznie, poszczególnymi arystokratycznymi częściami ciała,
nóżką, uchem, szyjką prowokowali i kusili do zerwania pieczęci sekretu.
Nie potrzebuję chyba dodawać, jak wstrząsnęło to ciche kuszenie, ten utajony,
niezdrowy flirt wszystkim, co było we mnie z myślącej trzciny. Wspomniałem
niejasno „sekret” arystokracji, ten sekret smaku, tę tajemnicę, której nikt nie
posiędzie, kto nie jest wybrańcem, choćby, jak mówi Schopenhauer, znał na pamięć
300 reguł savoir vivre’u.
A jeśli nawet olśniła mię przez chwilę nadzieja, że poznawszy sekret ten
zostanę dopuszczony do ich kółka i będę tak grassejował, tak mówił „fantastyczny” i
„oszalała” jak oni, to przecież, pomijając inne względy, strach i obawa przed -‐‑
czemuż nie powiedzieć otwarcie -‐‑ przed tym, aby mnie nie wypoliczkowano,
sparaliżowały zupełnie palącą żądzę wiedzy. Z arystokracją nigdy nie jest się
pewnym, z arystokracją trzeba ostrożniej niż z oswojonym lampartem. Ktoś z
mieszczaństwa, zapytany raz przez księżnę X., jak jego matka jest z domu,
rozzuchwalony pozorną swobodą, jaka w owym salonie panowała, i tolerancją, jakiej
doznały poprzednie jego dwa dowcipy, sądząc, że może sobie na wszystko pozwolić,
odpowiedział:
-‐‑ Za przeproszeniem, Piędzik! -‐‑ i za to „za przeproszeniem” (które okazało się
wulgarne) został natychmiast wyrzucony za drzwi.
-‐‑ Filip -‐‑ myślałem ostrożnie
-‐‑ wszak Filip zaprzysiągł!...
Kucharz jest przecież kucharzem! Kucharz -‐‑ kucharzem, kalafior -‐‑ kalafiorem,
a hrabina -‐‑ hrabiną i o tym ostatnim nie życzyłbym nikomu zapomnieć! Tak, hrabina
jest hrabiną, baron -‐‑ baronem, a porywy wichru i wstrętna szaruga za oknami -‐‑
wichrem i szarugą, a dziecinne rączki w ciemnościach i posiniaczony ojcowskim
rzemieniem grzbiet pod siekącą falą dżdżu -‐‑ dziecinnymi rączkami i posiniaczonym
grzbietem, niczym innym... a hrabina jest bez wątpienia -‐‑ hrabiną. Hrabina jest
hrabiną i oby nie dała po nosie!
Widząc, że trwam w zupełnej, paralitycznej nieledwie bierności, zaczęli, niby
to niepostrzeżenie, coraz bliżej koło mnie krążyć, coraz wyraźniej mnie zaczepiać i
coraz jawniej zdradzać chętkę mopsowania. -‐‑ Patrzcie no na tę przerażoną minę! -‐‑
zawołała znienacka hrabina i jęli przekpiwać, że na pewno muszę być szalenie
„zgohszony” i „przehażony”, gdyż w mojej sferze bez wątpienia nikt tak nie
„bhedzi” i nie dokazuje, że panują tam bez porównania lepsze i nie tak dzikie
maniery jak u nich, w arystokracji. Udając lęk przed moją surowością -‐‑ zaczęli się
wzajem żartobliwie napominać i strofować, niby że nade wszystko zależy im na
mojej opinii.
-‐‑ Nie gadaj pan głupstw! Jest pan okropny! -‐‑ zawołała hrabina (choć baron nie
był przecież okropny; nie było w nim żadnej okropności, oprócz tego małego ucha,
którego nie bez zadowolenia dotykał końcami cienkich, kościstych palców).
-‐‑ Zachowywać mi się przyzwoicie! -‐‑ zakrzyknął baron (hrabina z markizą
zachowywały się zupełnie przyzwoicie).
-‐‑ Nie bredzić -‐‑ nie rozwalać się na kanapie -‐‑ nie fajtać i nie wyjeżdżać nogami
na stół! (Broń Boże! Hrabina bynajmniej nie miała tego zamiaru). Obrażacie uczucia
tego nieszczęśliwca! Nosek pani, hrabino, jest już doprawdy zbyt rasowy! Miejże
pani litości! (Nad kim -‐‑ pytam -‐‑ hrabina miała litować się z powodu noska?) Markiza,
milcząc, roniła łzy uciechy. To jednak, że jak struś chowałem głowę w piasek, coraz
bardziej ich podniecało -‐‑ wyglądali, jakby wyzbyli się resztek ostrożności -‐‑ jakby
chcieli koniecznie, abym zrozumiał -‐‑ i nie mogąc wytrzymać coraz przejrzystsze
robili aluzje. Aluzje? Do czego? Ach, naturalnie wciąż do tego samego, a coraz
wyraźniej, coraz bliżej i bliżej kołowali, coraz bezczelniej...
-‐‑ Czy wolno zapalić? -‐‑ zapytał baron z afektacją, wyjmując złotą papierośnicę.
(Czy wolno zapalić?! Zupełnie, jakby nie wiedział, że na dworze wilgoć i deszcz, i
mroźny, okropny wiatr mogą lada chwila przyprawić o skostnienie z zimna. Czy
wolno zapalić?!)
-‐‑ Słyszycie, jak deszcz siecze? -‐‑ zasepleniła naiwnie markiza. (Siecze?
Zapewne, że siecze! Musiał tam doskonale posiekać). -‐‑ Ach, słuchajcie tego puk-‐‑puk
pojedynczych kropelek, słuchajcie tego puk, puk, puk, puk, posłuchajcie,
posłuchajcie-‐‑że, ja was proszę, tych kropelek!
-‐‑ Ach, jaka okropna szaruga, jaki straszny wiatr -‐‑ zawołała hrabina. -‐‑ Ach, ach,
ach -‐‑ ha, ha, ha -‐‑ jaka straszna zawierucha! Aż przykro patrzeć! Na sam widok śmiać
mi się chce i dostaję gęsiej skórki!
-‐‑ Ha, ha, ha -‐‑ zawtórował baron -‐‑ patrzcie, jak wspaniale wszystko ocieka!
Patrzcie na rozmaitość arabesek, które kreśli woda! Patrzcie, jak to błotko doskonale
się ciągnie, jak tłusto oblepia, jak ono się maże, zupełnie sos Cumberland, i jak ten
deszczyk ćwiczy, ćwiczy -‐‑ doskonale ćwiczy, a ten wiaterek kąsa, kąsa -‐‑ jak on
rumieni, jak on szczypie, jak on doskonale kruszy! Aż ślinka do ust idzie, daję słowo!
-‐‑ Dophawdy, bahdzo smaczne, bahdzo, bahdzo smakowite!
-‐‑ Ogromnie gustowne!
-‐‑ Zupełnie jak cotelette de volaille!
-‐‑ Albo jak fhicasseeala
Heine!
-‐‑ Albo jak haki w pothawce!
A w ślad za tymi bons mots, rzuconymi ze swobodą, na jaką tylko rodowa
arystokracja się zdobędzie, nastąpiły ruchy i gesty, które... których znaczenia
chciałbym, wtulony w krzesło, w zupełnym bezruchu, o, chciałbym nie rozumieć.
Nie mówię już o tym, że ucho, nosek, szyja, stópka dochodziły do zapamiętania i
frenezji -‐‑ ale ponadto baron, zaciągnąwszy się głęboko dymem papierosa, puszczał w
powietrze małe, błękitne kółka. Żebyż chociaż jedno, chociaż dwa, na Boga! Ale
puszczał i puszczał, jedno za drugim, złożywszy usta w ryjek, a hrabina z markizą
biły oklaski! A każde kółko wzbijało się w górę i rozpływało wolno, w melodyjnych
skrętach! Biała, długa, wężowa dłoń hrabiny spoczywała podczas tego na
wzorzystym atłasie fotela -‐‑ nerwowa jej pęcina kręciła się pod stołem, zła, jak żmija,
czarna, kąśliwa. Zrobiło mi się niezupełnie wyraźnie. Nie dosyć na tym -‐‑
przysięgam, że nie przesadzam! -‐‑ baron posunął się tak daleko w swej efronterii, że
uniósłszy górną wargę, dobył z kieszeni wykałaczką i zaczął nią dłubać w zębach,
tak, w zębach -‐‑ bogatych, zepsutych, gęsto przetykanych złotem!
Osłupiały, w zupełnej niewiedzy, co począć i gdzie uciekać, zwróciłem się
błagalnie do markizy, która najwięcej jeszcze okazała mi dobroci, a przy stole
biesiadnym tak wzruszająco wielbiła Litość i dzieci chore na angielską chorobę -‐‑ i
jąłem mówić coś o litości, nieledwie -‐‑ błagać o litość. -‐‑ Pani -‐‑ rzekłem -‐‑ która takim
poświęceniem darzyłaś nieszczęśliwe dzieci! Pani! -‐‑ Na miłość Boską! Czy wiecie, co
mi odpowiedziała? Spojrzała na mnie zdziwiona, wyblakłymi źrenicami -‐‑ otarła łzy,
wywołane nadmierną wesołością, po czym, jakby przypominając sobie, rzekła:
-‐‑ A, pan mówi o moich małych anglikach?... A tak, w samej rzeczy, gdy
spojrzeć, jak one się niezdarnie ruszają na tych powykręcanych nożynach, jak się
grzebią i przewracają, to człowiek czuje się jeszcze jary!
Stary, ale jary! Dawnymi czasy jeździłam konnno, w czarnej amazonce i
lśniących botfortach, na angielskich folblutach, a teraz helas, les beaux temps sont
passes -‐‑ teraz kiedy już nie mogę, bo jestem stara, to jeżdżę sobie wesoło na moich
małych, powykręcanych anglikach! I nagle ręką sięgnęła w dół, a ja odskoczyłem,
gdyż przysięgam, chciała mi pokazać swoją starą, ale prostą, zdrową, jarą jeszcze
nogę!
-‐‑ Chryste Panie! -‐‑ zawołałem ledwie żywy. -‐‑ Ależ Miłość, Litość, Piękno,
więźniowie, kaleki, emerytowane wynędzniałe nauczycielki...
-‐‑ Ależ pamiętamy o nich, pamiętamy! -‐‑ rzekła ze śmiechem hrabina, aż mię
ciarki przeszły.
-‐‑ Te kochane biedne nauczycielki.
-‐‑ Pamiętamy! -‐‑ uspokajała mnie stara markiza.
-‐‑ Pamiętamy! -‐‑ powtórzył baron de Apfelbaum -‐‑ pamiętamy!
-‐‑ aż zdrętwiałem ze strachu. -‐‑ Ci dhodzy, poczciwi więźniowie!
Nie patrzyli na mnie -‐‑ patrzyli gdzieś w sufit, zadzierając głowy, jakby to
jedno mogło zahamować gwałtowne skurcze mięśni policzkowych. Ha! Nie miałem
już żadnych wątpliwości, na koniec zrozumiałem, gdzie jestem, i ogarnęło mnie
niepowstrzymane drżenie dolnej szczęki. A deszcz ciągle zacinał w szyby, jak
cienkim bacikiem.
-‐‑ Ależ Bóg, Bóg istnieje! -‐‑ wyjąkałem w końcu, ostatkiem sił, szukając na gwałt
jakiejś ostoi -‐‑ Bóg istnieje -‐‑ dodałem ciszej -‐‑ gdyż imię Boskie rozległo się tak nie ~a
propos, że nastąpiło milczenie i na twarzach ukazały się wszelkie złowróżbne
oznaki, zwiastujące popełniony nietakt -‐‑ i czekałem tylko, kiedy ukażą mi drzwi!
-‐‑ A tak -‐‑ odparł po chwili baron de Apfelbaum, druzgocąc mię w proch
nieporównanym taktem. -‐‑ Bug? -‐‑ Bug istnieje -‐‑ i wpada do Wisły!
Kto zdobyłby się na replikę? Kto nie zapomniałby, jak to mówią, języka w
gębie? Zamilkłem -‐‑ a markiza zasiadła do fortepianu i baron z hrabiną puścili się w
pląs -‐‑ a z każdego ich ruchu tyle wypływało smaku, gustu, elegancji, że -‐‑ ha! -‐‑
chciałem uciekać, lecz jakże tu oddalić się bez pożegnania? A jak się żegnać, gdy
tańczą? Patrzyłem tedy z kąta i zaiste -‐‑ nigdy, nigdy nie śniło mi się o tak
ostatecznym bezwstydzie, o tak miedzianych czołach! Nie mogę zadawać gwałtu mej
naturze opisując co się działo -‐‑ nie, nikt tego nie może wymagać ode mnie. Dość
będzie, jeśli powiem, że kiedy hrabina wysuwała nóżkę, baron cofał swoją, wiele,
wiele razy -‐‑ i to z minami skończenie układnymi, z wyrazem twarzy takim, jakby ten
taniec był sobie ot zwykłym tango Milonga -‐‑ a markiza na fortepianie wyprawiała
pasaże, arpegia i tryle! Lecz ja już wiedziałem, co to jest -‐‑ przemocą wtłoczyli mi w
duszę -‐‑ taniec kannibalów!
Taniec kannibalów! -‐‑ ze smakiem, z gustem i z elegancją -‐‑ i szukałem tylko
bożka, murzyńskiego potwora o kwadratowej czaszce, wywiniętych wargach,
okrągłych policzkach, rozpłaszczonym nosie, patronującego gdzieś z góry
bachanaliom. I, zwróciwszy wzrok w stronę okna, ujrzałem za szybą coś właśnie w
tym rodzaju -‐‑ okrągłą dziecinną buzię, z rozpłaszczonym nosem, z podniesionymi
brwiami, z odstającymi uszami, wychudłą i rozgorączkowaną, a zapatrzoną z tak
kosmicznym idiotyzmem murzyńskiej boskości, z tak zaświatowym zachwytem -‐‑ że
w ciągu następnej godziny (albo dwóch) jak zahipnotyzowany nie odrywałem oczu
od guzików mej kamizelki.
A kiedy nareszcie o świcie wymknąłem się po oślizgłych schodach podjazdu,
w szarzejącą pluchę, spostrzegłem pod oknem, w klombie zeschniętych irysów
leżące ciało. -‐‑ Był to, rzecz prosta, trup, trup ośmioletniego chłopczyka, włosy płowe,
nos okrągły, boso, wychudzony, do tego stopnia, że można by rzec -‐‑ doszczętnie
pożarty -‐‑ zaledwie tu i ówdzie pod brudną skórą pozostał kawałeczek mięsa. Ha, a
więc nieszczęsny Bolek Kalafior aż tutaj zawędrował, skuszony jasnością okien z
daleka widocznych na rozmokłym polu. A kiedy wybiegałem z bramy, wyłonił się
nagle skądsiś kucharz Filip, biały, w okrągłej czapeczce, z rudawym zarostem i
kosym wejrzeniem, chudy i wykwintny, tym wykwintem mistrza sztuki kulinarnej,
który naprzód zarzyna kury, ażeby potem podać je do stołu w potrawce -‐‑ i łasząc się,
kłaniając, merdając ogonem, rzekł służalczo: -‐‑ mam nadzieję, że Jaśnie Panu
smakowało z postem!
Dziewictwo