You are on page 1of 572

Szejnert Małgorzata

Czarny ogród

Spis treści

1. Giesche. Od Adama.

2. Gieschewald. A więc dom stał się faktem

3. Giszowiec. Wyprowadzenie harmonium

4. Gieschewald. A jo leża w ruskim polu

5. Giszowiec. Ein, zwei / Uciekaj I Drei, vier / Bleibe hier

6. Osiedle Staszica. Nasze szczęście tkwi w nadziei

7. Giszowiec. Powrót Uthemanna

Grządki domowe

Od autorki

Przypisy

Spis i źródła ilustracji zamieszczonych w książce

Indeks osób

Sto lat temu na Górnym Śląsku powstało osiedle, w którym miały rozkwitać

cnot y rodzinne i pracownicze. Domy pod wysokimi dachami z gontu stały w jabłoniach, a jeśli któraś
zaczynała marnieć, pracodawca wysyłał anioła, wielkiego

mężczyznę w czarnych kamaszach, który przynosił zdrowy szczep i stawiał przy

furtce.

Pracodawca rychło się zorientował, że ten zielony raj nie pomieści wszystkich robotników, jakich mu
potrzeba. Niemal więc od razu, o parę kilometrów

dalej, urządził drugi, lecz zupełnie inny: czerwone miasteczko, zwarte jak twierdza, z bramami
prowadzącymi w brukowane uliczki i w dziedzińce ukryte wśród

murów.

Z czasem związał ze sobą zielone, czerwone i czarne (czyli kopalnię, która powstała już wcześniej)
kolejką jak z lunaparku. Woziła bezpłatnie na szychtę, do

kościoła albo na piwo.


Początek temu dał Adam. Nie pierwszy człowiek, lecz pierwszy Giesche. To

jego dalecy potomkowie zrobili staranny biznesplan i na ziemi znajdującej się pod

berłem cesarza Wilhelma II zbudowali Gieschewald i Nickischschacht.

Giesche

Od Adama

Adam

Nie wiemy, jak wędruje, piechotą czy konno, z giermkiem czy samopas. Wiemy, że ma trochę
pieniędzy. Musi ich strzec, bo na drogach nie brak maruderów.

Uciułał niewiele jak na rycerza, ale dosyć, by osiąść.

Idzie albo jedzie pod Presslaw. Tak nazywa się Wrocław, stolica Śląska, w cesarstwie Habsburgów.
Mija rok 1651, Adam Giesche jest już na progu starości, ma

trzydzieści sześć lat, kawaler, bez rodziny, bez dzieci.

Nie mamy pojęcia, jak wygląda. Ma na sobie zbroję czy łachmany? A może:

w czapce lisiej z czerwonym wierzchem, w kożuszku brudno-zielonym, czerwonych spodniach, żółtych


butach, ma łuk brudno-żółtawy, sajdak ciemno-popielaty z żółtą na nim

leliwą, w nim blado żółtawe strzały.

To lisowczyk według Rembrandta.

Dlaczego Adam zmierza pod Wrocław, a nie pod Sandomierz, skoro pochodzi

z Sandomierszczyzny, a jego protektorem jest Fiirst Lubomirski aus dem Palatinat Sendomiriensi
(książę Lubomirski z palatynatu sandomierskiego) ? Nie wiemy.

Ale wiemy, że ta droga przez Śląsk jest straszna. Adam jedzie, lub idzie, przez kraj

zrabowany, wymarły, spalony. Wojna trzydziestoletnia zmniejszyła ludność Śląska o sześćset tysięcy
osób - do jednego miliona. Zniszczyła go rabunkami, kontrybucjami, konfiskatami. W ruinie legło
trzydzieści sześć śląskich miast, tysiąc

dziewięćdziesiąt pięć wsi, sto trzynaście zamków". Ludzie boją się głodu, zarazy,

gwałtu i szatana. W roku, w którym Adam rozstaje się z wojskiem, w Nysie trwa

proces czterdziestu dwóch kobiet oskarżonych o czary, w księstwie nyskim dwieście osób idzie na
stos. Być może Adam jest świadkiem tych kaźni.
Sterał się w osiemnastoletniej służbie wojennej dla dwóch cesarzy Habsburgów - Ferdynanda II i
Ferdynanda III. Nie wiemy, jakie obszary przemierzył, bo

cała Europa była areną tej wojny. Czy zaciągnął się do lisowczyków, jak sugerują

mgliste informacje popularyzatorów historii*?

Jeśli tak, był towarzyszem broni Pawła Czarnieckiego, a może i jego brata Stefana, który wszedł do
polskiego hymnu narodowego. Ale kiedy Adam mógł przystać do lisowczyków, największe rajdy,
moskiewskie, mieli już za sobą, wykrwawili się pod Cecorą, zszargali sobie opinię okrucieństwami i
grabieżami, popadli

w rozsypkę w oczekiwaniu na jakiś kolejny werbunek*.

Wojna się skończyła. Adam chce założyć rodzinę, gospodarzyć. Jeszcze nie

jest za późno, by rozpocząć nowe życie pod Wrocławiem. Starzy panowie śląscy

zginęli w walkach lub uciekli przed represjami religijnymi. Ich miejsca zajmuje

nowa, energiczna szlachta, głównie niemiecka i katolicka, zaufani żołnierze Habsburgów. Dostają
nadania i prawa taniego wykupu opuszczonych dóbr. Jest to więc

pora Adama Gieschego, którego narodowość i język są wprawdzie nieokreślone,

wyznanie pewnie rzymskokatolickie, chociaż i za to trudno dać głowę, ale służba

wojenna dla cesarzy długa i wierna.

Adam wybiera miejsce na południe od Wrocławia, zwane Schmortsch lub

Schmartsch. Gospodarstwo, które upatrzył, kosztuje sześćdziesiąt marek. Pewnie niemało, skoro te
marki określono w dokumentach jako "ciężkie" i zapisano,

że Adam spłacał swe powinności w ratach po cztery marki. Dodano także, że kupił majątek za żołd.
Może więc w ogóle nie był w lisowczykach, którzy raczej żołdu nie dostawali, albo był z nimi krótko.

Miejsce, które sobie wybrał, niełatwo dzisiaj odnaleźć. Ani Schmortsch, ani

Schmartsch nie występują w wykazach tłumaczących nazwy niemieckie na polskie, i odwrotnie. Jest
Schmardt (Smardy), Schmarse (Smardzów), Swoitsch (Swojec), Schmolz (Smolec). Historycy i
językoznawcy twierdzą jednak, że z dawnymi nazwami jest jak z nazwiskami - decyduje brzmienie.
Najbardziej pasowałby

więc Smolec, chociaż nie leży na południe, lecz na południowy zachód od Wrocławia. Pasuje także z
innych powodów - pierwsze wzmianki o nim pochodzą już

z XIV wieku, a w XVI wieku kupowali tam dobra wrocławscy mieszczanie.

W Smolcu mieszka historyk z wykształcenia i zamiłowania Grzegorz Stasik,


młody absolwent wrocławskiego uniwersytetu.

Poszukałem w paru miejscach - pisze - poprzeglądałem mapy, których skany Pani

przesyłam, i jestem w 99 proc. pewny, że chodzi o miejscowość Smardzów koło Świętej

Katarzyny. To jest dokładnie na południe od Wrocławia. Na tej starej mapie z 1889 roku

istnieje nazwa Schmartsch. Pojedyncze litery mogły się zmienić ("o" na "a"), lecz ogólnie nazwa jest ta
sama.

Rzeczywiście. Smardzów leży na dzisiejszej mapie dokładnie w tym samym

miejscu co Schmartsch na dziewiętnastowiecznej. A więc stara nazwa Schmartsch

przeobraziła się z latami w Schmarse i tak zanotował ją w 1948 roku profesor Stanisław Rospond w
Skorowidzu ustalonych nazw miejscowości na Ziemiach Odzyskanych według uchwał Komisji
Ustalania Nazw Miejscowości przy Ministerstwie

Administracji Publicznej.

Przyjmijmy więc, że miejscem osiedlenia Adama w 1651 roku był dzisiejszy

Smardzów. Odległy od Smardzowa o trzy kilometry kościół Świętej Katarzyny,

do którego mógł chodzić, był już wtedy bardzo stary, trwał na swoim miejscu

od trzystu lat. Ale czy Adam do niego chodził, a raczej kiedy do niego chodził?

W roku osiedlenia Adama w Schmartschu kościół, biedny, bo spalony niedawno

przez Szwedów, był protestancki. W trzy lata później odebrali go katolicy, właśnie wtedy gdy przyszła
pora na chrzest Georga, jedynego syna Adama.

Wszystko, co wiemy o Adamie Gieschem, pochodzi z dzieła wydanego we

Wrocławiu w 1904 roku przez przedsiębiorstwo górniczo-hutnicze spadkobierców jego syna Georga
von Gieschego. Dzieło składa się z czterech ksiąg, wytwornie oprawionych, drukowanych szwabachą
na sztywnych kremowych kartach, ilustrowanych zdjęciami przekładanymi bibułą". Przedsiębiorstwo
uświetnia

nimi dwusetlecie powstania. Upamiętnia losy i zasługi trzystu siedemdziesięciu

pięciu osób i przedstawia dziesiątki zakładów przemysłowych, które powstały lub

osiągnęły rozkwit dzięki energii i zdolnościom rodu.

Czwarty tom zawiera główną tablicę genealogiczną i kilka tablic pobocznych.

Na szczycie potężnego drzewa jest Adam (1615-1680), samotny, nie wiemy nawet, z kim się ożenił.
Poniżej - jego późny syn,

jedynak Georg (1653-1729). Adam daje początek rodowi, Georg - przedsiębiorstwu.


Georg

Georg szybko opuszcza Schmartsch. Woli

być kupcem niż gospodarzem. Żeni się z siedemnastoletnią córką wrocławskiego kramarza

Anną Marią Schmied, która wnosi mu w posagu

kram z towarami łokciowymi na rynku. Interesy idą doskonale, małżeństwo kupuje kolejne

kramy, kamienicę przy Ringu numer 20 i ławy

dla rodziny w ewangelickim kościele Świętej

Elżbiety.

Dom przy Ringu ma piękne proporcje -

trzy piętra po pięć okien w głównym korpusie

i jeszcze dwa pięterka w węższej nadbudówce,

obrzeżonej z obu stron kamiennym zawijasem. Te dwa zawijasy, spływy wolutowe,

wymykają się jak dwa loki spod kapelusza - trójkątnego zwieńczenia budynku.

Szerokość frontonu wynosi 12,3 metra. Wchodzi się pod szerokim rzeźbionym portalem z datą 1542 i
łacińską sentencją:

CUR ITA LANGUIDEO DURATURA

CUR ITA STRENUUE PERITURA

Być może kamieniarz, który ją wykuł, pomylił się o jedną literę. Wygląda na to,

że zamiast ita powinno być vita. Napis zadaje bowiem pytanie o życie. Jeśli prze-

tłumaczyć go luźno, z pewnym ryzykiem, brzmi:

Dlaczego trwa tak leniwie

Dlaczego tak chyżo przemija'1'.

Ring (dzisiaj Rynek) to pierścień domów na obwodzie placu targowego. Z kamienicy numer 20 jest
kilkanaście metrów do Ratusza i niewiele dalej do kra-

mów, które za czasów Georga Gieschego noszą nazwy Zielone Winne Grono,

Pod Woźnicą, Król Prus, Biały Orzeł, Czarny Orzeł. Ewolucja nazw mówi o tym,
że największe wzięcie ma złoto. Czarny Słoń zamienia się w Złotego Słonia, Diamentowy Wieniec w
Złotego Barana, Czarna Róża w Złoty Krzyż, Zielony Jeleń w Złotego Jelenia. Ale też następuje inna
zmiana: kram Pod Polakami na Żelazny Krzyż.

Na początku XVIII wieku Georg Giesche gwałtownie zmienia swe życie. Budzi się w nim żyłka pioniera
i poszukiwacza. Handel łokciowy pozostawia żonie

i faktorowi. Wpływa na to niewątpliwie wrocławskie spotkanie z Kasparem von

Pelchrzimem (według różnych polskich źródeł, Kacprem Pielgrzymowskim), który przedstawia się jako
syn właściciela majątku Bobrek koło Beuthen (Bytomia).

Pelchrzim ma obiecujące złoża galmanu. Giesche - pieniądze na eksploatację. Zaczynają wspólnie


wydobywać galman.

Pod kamienicą przy Ringu staje coraz częściej ciężka podróżna kareta, w której Georg wyrusza na
Górny Śląsk, nie bojąc się ani bezdroży, ani zbójców po lasach. Nie boi się także schodzić z kopaczami
do płytkich szybów z galmanem. Ten

surowiec go intryguje. Nie wierzy w to, co mówią różni marzyciele i alchemicy, że

można go przetopić na złoto, wierzy jednak, że można zamienić go w fortunę.

Galman, węglan cynku, występuje bogato w górnośląskiej niecce węglowej.

Zaczęto go kopać już w XVI wieku we wsiach Radzionkau (Radzionków), Bobrownik (Bobrowniki), Alt
Repten (Repty), Ptakowitz (Ptakowice), koło Tarnowitz (Tarnowskich Gór) i w Beuthen (Bytomiu),
ściśle - w bytomskim lesie miejskim. Początkowo nie wiedziano, jaką ma istotę. Jest minerałem czy
może rośliną,

która się odradza? Grzybem? Bo rósł jak grzyb, białawy albo żółtawy, w starych

wyrobiskach rud. Wiadomo było (na przykład od Paracelsusa), że zawiera pożądany cynk,
sprowadzany do Europy z Indii i z Chin. Nie umiano go jednak z galmanu wytapiać.

Wykorzystywano za to galman do produkcji mosiądzu. Mieszankę prażonego

galmanu i węgla drzewnego ogrzewano w zamkniętych tyglach, do których wrzucano kawałki miedzi.
Czasem wzbogacano ten zestaw innymi kruszcami. Osiągano w ten sposób cenne kombinacje
stopów.

Z mosiądzu wyrabiano płyty nagrobne, figury, kolumny, chrzcielnice. Ale także blachy okrętowe,
urządzenia pokładowe, śruby. Była to epoka odkryć geogra-

ficznych i podbojów morskich. Ze spiżu odlewano dzwony i lufy dział.

Początkowo wybierano galman z hałd i starych wyrobisk, potem zaczęto kopać prymitywne wąskie
szyby, zwane duklami, od których prowadziły krótkie

chodniki. Duklę drążono do głębokości kilkunastu metrów i czasami wzmacniano drewnianym


szkieletem. Kiedy ją opróżniono, kopano nową; nie opłacało się
przedłużać chodnika.

Wyprażony w śląskich mielerzach galman spławiano Wisłą do Gdańska na tratwach, szkutach,


komięgach i bykach, a dalej morzem do Szwecji.

Jednym z miejsc najbogatszych w galman jest Scharley koło Bytomia.

Szarlej, duch podziemny powszechniej nazywany Skarbnikiem, należy do tych

towarzyszy trudu górniczego, którzy miewają humory i z którymi trzeba postępować ostrożnie.
Według śląskiego kuźnika Walentego Roździeńskiego, który poświęcił im dużo uwagi w swoim
poemacie Officina ferraria abo huta i warstat z kuźniami szlachetnego dzieła żelaznego (napisanym
po polsku i wydanym w 1612 roku

w Krakowie, a potem dopiero w 1933 roku w Poznaniu), Szarlej zadomowił się

w kopalniach pirytu i srebra, tak bogatych, że bytomscy mieszczanie stawiali sobie srebrne stopnie do
łożnic. Było tak, dopóki ludzie trzymali z Szarlejem. Kiedy uprzykrzyli sobie jego towarzystwo i zaczęli
go nękać, wypisując mu w koryta-

rzach nieprzyjazne znaki, zatopił kopalnię (przedtem ostrzegł o tym górników).

Roździeński pociesza jednak czytelników, że boski porządek wymaga, by to,

co skryte, zostało odkryte. Tak więc bogactwa ziemi

W jednych miejscach ustają, w drugich następują,

Tu giną, tu się znowu insze okazują.

W 1704 roku Georg Giesche, coraz bardziej opętany galmanem, pisze w swoim domu przy Ringu
prośbę do cesarza Leopolda I Habsburga o przywilej wyłączności wydobywania i sprzedaży tego
surowca i otrzymuje go na dwadzieścia lat.

Zawdzięcza to własnej solidności kupieckiej i zasługom ojca Adama, który przez

prawie tyle lat walczył dla Habsburgów.

Georg ma teraz glejt na podbój górnośląskiego kopalnictwa galmanowego

i europejskich rynków zbytu galmanu. Fortuna mu sprzyja.

Wkrótce w domu przy Ringu 20 odbywa się wesele, Gieschowie wydają najstarszą córkę Zuzannę za
hrabiego Johanna Siebelegga, inżyniera i porucznika garnizonu miejskiego. Pod kamienicą tłoczą się
gapie, z karoc z hajdukami wysiadają

panowie i damy w pudrowanych perukach, tańczy się dworskiego menueta, a pani


domu, niedawno jeszcze kramarka towarów łokciowych, przeżywa męki niepewności - czy włoski
cukiernik Vittorini z ulicy Altbiisser-Ohle (dziś Białoskórniczej) da sobie radę z przygotowaniem
wyrafinowanego cudzoziemskiego deseru

- lodów. I czy delektowanie się tym słodkim mrozem, gdy ciepło na dworze, nie

jest przypadkiem bluźnierstwem. Cukiernik nie zawiódł, dwaj lokaje wnoszą na

uniesionych w górę paterach drogocenne wyroby - na jednej górze lodów cukrową Fortunę z rogiem
obfitości, na drugiej Wenus z Kupidynem. Goście podziwiają tę sztukę, figury powoli zapadają się w
topniejące podłoże, ale jest jeszcze tradycyjny deser - marcepany sprowadzone z Lubeki*.

Kupiecka rodzina żeni się więc z herbem (to dopiero początek, dwie następne córki też pójdą za
grafów), ale Georgowi Gieschemu to nie wystarcza. Chce

mieć herb własny.

Może na to liczyć, umiał okazywać wdzięczność cesarzowi. W rok po otrzymaniu przywileju


galmanowego wysłał osiemnastoletniego syna Gottlieba Ferdynanda do armii księcia von Nassau, na
wojenną wyprawę hiszpańską. I nim służba

syna się kończy, otrzymuje z rąk Karola VI Habsburga upragnione szlachectwo

dla siebie i wszystkich legalnych potomków. Ten cesarz, tak jak poprzedni, wyjaśnia przyczyny
łaskawości dworu, które częściowo się powtarzają. Zadecydowały cnoty kupieckie i hojność
suplikanta (wyposażał cesarskie regimenty) oraz

status jego ojca Adama. Przypominając cnoty i zasługi pierwszego Gieschego,

Karol VI zwraca uwagę, że protektor Adama książę Lubomirski zawsze uważał

go za szlachcica. A co ważniejsze, rodzina nie ustaje w służbie, wysyłając potomka do Brabancji i


Katalonii.

Herb rodziny Giesche jest bujny, w duchu baroku. Rumak staje dęba na

skrzydlatej koronie wieńczącej przyłbicę, z której wyrasta gęstwina liści akantu,

obejmująca tarczę z lwem, gwiazdami i proporcami.

Radość ta spotyka Georga Gieschego w kwietniu 1712 roku. W listopadzie

jego syn Gottlieb pieczętuje rycerski klejnot, ginąc w Katalonii pod Terragoną.

Kupiec Holbeina

• Adam i Georg nie pozostawili swoich wizerunków.

Powszechną sławą cieszy się za to obraz pędzla Hansa Holbeina Młodszego,


znany jako portret Kupca londyńskiego Georga Giszego. Jego oryginał wisi w Nowej Galerii Malarstwa
w Berlinie, niedaleko placu Poczdamskiego, a kopia - w rektoracie liceum w Berlinie Schónebergu.
Liceum zajmuje piękny zameczek przy

Hohenstaufenstrasse 47 i 48 i od października 1956 roku nosi imię Georga von

Gieschego, twórcy śląskiego imperium górniczego.

Jaki związek ma patron szkoły Georg, syn Adama, z Georgiem Giszem, którego portret ozdabia
rektorat? Czy to rzeczywisty związek, czy tylko przypadek?

Kim był model Holbeina?

Kupiec, do którego na wieki przyrósł przydomek "Londyński", był przede

wszystkim kupcem gdańskim, chociaż spotkał się prawdopodobnie z malarzem

w kantorze hanzeatyckim Stahlhof nad Tamizą, w którym prowadził swoje interesy. Zamierzał się
żenić i chciał wysłać

portret wybrance. Obraz miał jej opowiedzieć, jak wygląda, z kim przestaje,

jak mu się wiedzie, a przede wszystkim

zapewnić o żywości i szlachetności jego

uczuć. Sam nie mógł przemówić z portretu, ale poprosił Holbeina, by namalował kwiaty, które to
zrobią za niego.

Malarz ustawił w kantorze kryształowy

wazon wenecki i wetknął do niego hizop, rozmaryn i goździki symbolizujące wierność, czystość,
miłość.

Kupiec ma wyrazistą twarz, spokojne spojrzenie, stoi w swoim kantorze

jak w centrum świata. Ręce w malinowych rękawach opiera na stole przykrytym wschodnią tkaniną.
W ich zasięgu Holbein namalował księgę rachunkową,

cynowe przybory do pisania, sygnet, wosk, tłoki pieczętne, listy od różnych nadawców, wagę na złoto
i mnóstwo innych przedmiotów, nie mniej wymownych

niż kwiaty i zioła.

Na jednym z listów, najważniejszym, bo kupiec trzyma go w dłoni, można

przeczytać: "Szanownemu Georgowi Giszemu w Londynie, w Anglii, mojemu

bratu do rąk".

16

Czarny ogród
Skąd przyszedł ten list? Katalog muzealny nic o tym nie mówi. Tych informacji trzeba szukać poza
muzeum, w opracowaniach dotyczących kapituły warmińskiej, patrycjatu gdańskiego i toruńskiego.

Okazuje się, że list w dłoni kupca pochodzi od jego starszego brata Tiedemanna Giesego (takiej formy
tego nazwiska używają dziś polscy historycy). Nie wiemy, co Tiedemann pisze do Georga, ale nie
można wykluczyć, że chodzi o gnomon i spiżową sferę armilarną, które trudno zamówić na Pomorzu,
ale dałoby się

sprowadzić z Londynu.

Gnomon to zegar słoneczny. Sfera armilarna pozwala obserwować zrównanie dnia z nocą.

Bracia Tiedemann i Georg mają jeszcze jedenaścioro rodzeństwa, ale w tej gromadzie są sobie
najbliżsi, chociaż w dniach gdy powstaje obraz Holbeina, rozdzieleni morzami. Jest więc zupełnie
naturalne, że Tiedemann zwraca się do brata, gdy

zależy mu na czymś, co trudno znaleźć na kontynencie. Otóż Tiedemann, wtedy

kanonik, a potem biskup chełmiński i warmiński, chciałby mieć gnomon i sferę, bo

interesuje się nową teorią heliocentryczną i przyjaźni z Kopernikiem. Ta przyjaźń

zawiązała się nie tylko podczas nocnych obserwacji nieba, ale i wspólnych prac

administracyjnych i rozmaitych kłopotów. Tiedemann wspiera autora De revolutionibus, wydając


dziełu, jako dostojnik kościelny, świadectwo moralności.

Wydaje je także samemu Kopernikowi, kiedy wrogowie astronoma zarzucają mu

romans z gospodynią Anną Schilling. Kopernik zaś wyciąga Tiedemanna z zimnicy,

gdy już inni cyrulicy nie pomagają, i doradza mu, jak łagodzić ataki podagry.

Właśnie wtedy kiedy Kopernik jedzie do Lubawy leczyć Tiedemanna i pozostaje tam przez kilka
tygodni, korzysta prawdopodobnie z narzędzi astronomicznych swego przyjaciela.

Tiedemann przed śmiercią przekazuje bratu Georgowi drogą pamiątkę, wizerunek Kopernika z
konwalią w dłoni, uważany powszechnie za autoportret. Syn

Georga, który na cześć stryja nosi imię Tiedemann, wiezie obraz do Strasburga,

gdzie powstaje właśnie słynny zegar słoneczny na wieży katedry. Malarz Tobiasz

Stimmer uświetnia ten zegar kopią portretu.

Kim jest wybranka kupca Giszego? To spowinowacona z Kopernikiem Krystyna Kriiger, torunianka.
Żywy Georg musiał się jej spodobać nie mniej niż jego

piękny wizerunek, małżeństwo było długie i szczęśliwe.

Georg i Krystyna królują wśród patrycjatu Gdańska. Wychowują dziesięcioro dzieci. Kupiec londyński
zostaje rajcą w Gdańsku i burgrabią królewskim,
reprezentuje miasto na zjazdach Hanzy i na sejmikach generalnych Prus Królewskich*.

Wiadomo, że Georg von Giesche opętany galmanem urodził się w 1653 roku,

a więc sto dwadzieścia jeden lat po tym jak Holbein namalował swojego kupca.

Czy Georg z Gdańska i Georg ze Śląska byli spokrewnieni? Czyżby szkoła imienia Georga Gieschego
miała na ten temat jakieś wiadomości? Ich nazwiska wprawdzie pisze się inaczej, nie ma to jednak
żadnego znaczenia. Ważne jest brzmienie,

nie litery. Gdańscy Giszowie używali także formy Ghize, Ghyese, Ghysen, Ghysonis, Gryzę, Giise,
Gisen, Giso, Gyeze, Gyse, Gysze, Gyse, Gysen, Gyser, Gysi,

Gyze i tym podobnych. Sam biskup Tiedemann podpisywał się na pięć różnych

sposobów.

Odpowiedzi rektora szkoły Bernda Scholkmanna rozczarowują.

To, że w rektoracie wisi kopia obrazu Holbeina, nie oznacza, że szkoła uważa kupca londyńskiego za
swego patrona czy choćby jego przodka. Nauczyciele

świadomi są tego, że Georga von Gieschego nie było jeszcze na świecie, gdy Holbein Młodszy
malował swojego Georga. Szkoła po prostu dostała obraz podczas

obchodów nadania imienia; przedtem nosiła jedynie numer.

Imię zostało nadane przez urząd okręgowy w Schonebergu, ze względu

na jego związki z Ziomkostwem Ślązaków. Szkoła się o to nie ubiegała. Nikt

z nauczycieli nie słyszał o jej jakichkolwiek kontaktach z potomkami Georga von Gieschego. Szkoła nie
przewiduje żadnych lekcji dotyczących roli firmy w śląskim przemyśle. Nazwy Gieschewald i
Nickischschacht nic jej nie

mówią.

Tyle pisze rektor. Można się jednak zastanawiać, czy Adam na pewno nie miał

nic wspólnego z ruchliwymi gdańskimi Giese (Gisze i tak dalej), którzy docierali

przecież w głąb lądu. W 1569 roku Gdańsk wysłał trzech burmistrzów, wśród nich

Albrechta Giesego, na słynny Sejm Lubelski, ten sam, który uchwalił unię Polski

z Wielkim Księstwem Litewskim. Mieli wyjednać dla siebie rozmowę z Zygmuntem Augustem i
zażegnać jego spór z miastem. Król postanowił jednak dać nauczkę Gdańskowi, który przesadzał w
nieposłuszeństwie i samowoli, delegację pozwano przed sąd i internowano. Albrecht Giese więziony
był w Sandomierzu aż
przez dwa lata. Może ten epizod miał jakieś skutki osobiste - nie całkiem ujawnione, ale za to
wyraźnie widoczne - w impecie życiowym Adama z palatynatu sandomierskiego i talentach jego
potomków?

Z Gdańska w głąb Polski nie było znowu tak strasznie daleko. Do Warszawy

jechało się cztery dni, poczta szła dwa dni. O tym, co potrafi koń z dobrym jeźdźcem, zaświadczają już
wycieczki lisowczyków.

Jeśli między gdańskimi Gisze lub Giese a śląskimi Giesche nie było związków

osobistych, na pewno były handlowe. Galman wysyłany do Gdańska musiał prze-

chodzić przez ręce ruchliwych potomków kupca z portretu Holbeina.

Fryderyk

Pięciu synów Georga Gieschego, wnuków Adama, umiera w dzieciństwie lub

młodości. Nie udaje się nawet przeniesienie na któregoś z nich imienia Georg.

Georg Ernst umiera, mając pięć miesięcy, Georg Christian - mając dwadzieścia

osiem lat. Na następnego Georga jest już za późno. Żaden syn nie ma potomstwa.

Ojcowskie przedsiębiorstwo rozwija szósty syn Fryderyk Wilhelm. Ma odpowiednie imię na nowe,
energiczne czasy (w 1742 roku Śląsk przechodzi pod panowanie króla pruskiego Fryderyka II), ale nie
odziedziczył impetu Georga, jest

samotnikiem, starym kawalerem. Stara się jednak dbać o rodzinną firmę. Bywa na

dworze pruskim i uzyskuje przedłużenie przywileju monopolu na galman. Beczki

z rudą cynku są teraz pieczętowane orłem pruskim, nie habsburskim, a Wrocław

nazywa się Bresslau. Galman zresztą już od dawna nie płynie Wisłą do Gdańska,

lecz Odrą do Frankfurtu, a potem różnymi drogami do innych pruskich miast.

Rodzina ma się nieźle pod nowymi rządami. Król Fryderyk II dba o przychylność bogatego patrycjatu -
wkrótce przyciśnie go podatkami. Po wkroczeniu do

Wrocławia urządza wielki bal dla mieszczan i szlachty. Nie wiemy, czy Fryderyk

Giesche na nim tańczy. Skończył dopiero czterdzieści pięć lat, ale najlepiej się czuje w kamienicy przy
Ringu, w której ma od niedawna lokatora i przyjaciela.

Za głównym korpusem domu ciągną się rozległe oficyny sięgające do następnej ulicy. Giesche
wynajmuje parter księgarzowi i wydawcy Johannowi Jacobowi
Kornowi, który przybył z Berlina i chwali sobie Wrocław, cieplejszy, pogodniejszy i barwny. Fryderyk,
zajęty dotąd zawsze w swoim kantorze, odkrywa książ-

ki inne niż rachunkowe. Obaj mężczyźni spędzają dużo czasu na rozmowach,

chociaż różnią ich poglądy i temperament - przybysz z Berlina jest wielbicielem

nowej gwiazdy na firmamencie Europy, czarującego króla pruskiego. Jeśli staromodny Fryderyk
Giesche ma poza Wrocławiem jakąś ojczyznę duchową, jest nią

raczej Wiedeń niż Berlin.

Rodzinna firma Kornów szybko staje się największą śląską oficyną. Zakładają

gazetę "Schlesische Zeitung", wydają podręczniki, modlitewniki, kalendarze, elementarze, rozmówki


handlowe. Co najmniej połowa tej produkcji jest drukowana

po polsku lub w dwóch językach. We wrocławskich gimnazjach przy kościołach

Świętej Elżbiety i Świętej Magdaleny polski należy do przedmiotów obowiązkowych, decydują o tym
względy praktyczne - kontakty handlowe, sąsiedzkie,

administracyjne. Kornowie zawiadamiają polskich czytelników o zarządzeniach

lokalnych, publikują na przykład Edykt, że owi, którzy się złośliwie ośmielają wierzbom albo lipom
sadzonym szkodzić, ucięciem ręki karani będą, albo Patent dla złego zażywania poprzęgów. Ale
wydają także książki dla czytelników wybrednych

i wykształconych, albumy sztuki, kompendia medyczne i zielarskie, rozprawy

teologiczne, literaturę piękną, dzieła polskich pisarzy i poetów.

Syn Johanna Wilhelm Gottlieb praktykuje w Polsce, ma tam doradców wydawniczych. I on, i jego syn
Johann Gottlieb, nazywany w rodzinie Jeanem, bo przyszła

moda na francuszczyznę, dodają polskie przedmowy i podpisują się pod nimi jako

Bogumił Korn. Tenże Bogumił pisze we wstępie do Pana Podstolego Ignacego Krasickiego, że wybiera
tę powieść "jako przyjaciel polskiey literatury, którey od wielu

lat z stałem usiłowaniem i poświęceniem się służy". Krasicki bowiem nie tylko chciał

w tym dziele "określić żywy obraz obyczajów dawnych Polaków, miłą prostotą, poczciwością i
gościnnością znamienujących się, ale () usiłował poprawić szkodliwe

w gospodarstwie ziemiańskim zaniedbania, nierząd i liczne nałogi".

Johann/Bogumił naraża się jednak Juliuszowi Słowackiemu, nie wysyłając mu

pieniędzy za poema. Słowacki mści się okrutnie - wierszem:


O moja głupia muzo, zapominasz

Uszanowania winnego księgarzom!

Ja nie znam Korna mówią, że luminarz

A zaś skład jego podobny cmentarzom,

Gdzie sobie cicho autorowie leżą,

Co łato ziemią przysypani świeżą

A czasem zajrzy Bogumił na cmentarz,

Patrząc, czy kiedy nie zjadł się w letargu

Jaki kalendarz albo elementarz;

A kogo kocha - tego na świat targu

Drukiem prowadzi i stawia za kratą,

Wieńcząc go świeżą laurową erratą".

Ale to się dzieje długo po śmierci obu przyjaciół - Fryderyka Wilhelma Gieschego i pierwszego Korna,
który przylgnął do Wrocławia.

W 1754 roku Fryderyk zapada na bóle piersiowe i gorączkę. Choruje przez siedem miesięcy. Nie ma
siły spisać testamentu. Tuż przed śmiercią, wczesnym rankiem, wzywa do domu przy Ringu
wysokiego urzędnika miejskiego i aplikanta.

Ogłasza ostatnią wolę i umiera, jak podaje księga jubileuszowa, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat,
dziewięciu miesięcy i trzynastu dni. Zostaje pochowany obok

ojca i matki, w krypcie ewangelickiego kościoła Świętej Elżbiety.

Na pogrzeb przybywa miejscowe kupiectwo i wielcy panowie śląscy wżenieni w rodzinę. Słuchają
kantaty sławiącej zmarłego. Johann Korn zdążył wydać ją

drukiem, każdy uczestnik żałobnej ceremonii może trzymać arkusz przed sobą, by nadążać za treścią.
Jest równie ozdobna i wymyślna jak ów herb z rumakiem

na skrzydlatej koronie. Rodzina wetuje sobie tymi luksusami twarde obowiązki

stanu kupieckiego i pożegnanie z nazwiskiem Giesche.

Hotel robotniczy

W XVIII wieku Śląsk zaczyna importować wykwalifikowanych górników.

Już Georg Giesche sprowadził do swoich wyrobisk galmanu doświadczonych gwarków (ponad
dwadzieścia rodzin) z podupadłego właśnie Olkusza,
gdzie z dawna kwitło kopalnictwo kruszców. Musiał im, naturalnie, zapewnić

mieszkanie.

Nie mamy informacji o tym, jakie stworzył im warunki, ale wiemy, jak w tym

samym wieku XVIII traktował sprowadzonych fachowców książę Sanguszko

w swoich dobrach pod Szczawnicą. Wybudował mianowicie górnikom z Saksonii

hotel robotniczy o przestronnych izbach, z dużymi oknami, piecami i podłogami

z heblowanych desek. Jego właśni chłopogórnicy gnieździli się nadal w kurnych

chatach, na glinianej polepie.

Nic dziwnego, że miejscowa ludność nie lubi przybyszy i daje im to do zrozumienia. Silna grupa stu
górników sprowadzona z głębi Prus do kopalni srebra

i ołowiu w Tarnowitz (Tarnowskich Górach) topnieje szybko do trzydziestu ludzi.


Dwudziestodwuosobowa grupa sprowadzona do Rudy-Piekar (Rudnych Piekar) zostaje szybko
przegoniona przez piekarnian.

W Zagłębiu podobnie. Kilkanaście rodzin fachowców z Saksonii, które przyjechały w pierwszej


połowie XVIII wieku do kopalni Reden w Dąbrowie Górniczej, pakuje się nocą i daje drapaka, mimo że
dostały w nowej kolonii najlepsze

mieszkania, a może dlatego.

Pracownikom z terenów lepiej rozwiniętych przemysłowo, którzy nie są mile

widziani przez śląską ludność, nie podobają się trudne warunki życia i pracy na

Śląsku. Ale jednocześnie na Śląsk wędrują rodziny górnicze z Królestwa Polskiego, które mają dużo
mniejsze wymagania.

Generalne tabele statystyczne Śląska z 1787 roku podają, że na Górnym Śląsku pracuje dwadzieścia
pięć kopalń, a w nich siedemdziesięciu dziewięciu górników. Najwięcej kopalń (jedenaście) i górników
(trzydziestu ośmiu) jest w powiecie bytomskim.

Zdaniem badaczy kultury górniczej, liczby są tak niskie, bo chodzi o górników profesjonalistów, z
tradycją, ludzi wolnych, zajmujących poważną pozycję

społeczną. Poza nimi w kopalniach pracują chłoporobotnicy - chłopi pańszczyźniani. Wszystkich jest
prawdopodobnie około siedmiuset.

Węgla się jeszcze prawie nie kopie. Walenty Roździeński pisze wprawdzie

w Officinie, że o świetne i cudne szaty, o pyszne budowanie ani o rozkoszne leganie nie dba, węgiel to
jego ściany i pościel, w tej pościeli nie lęgną się pchły ani
muchy.

Ale to nie węgiel kamienny, lecz drzewny, paliwo i reduktor dla dymarek i pieców kowalskich.
Węgielnicy, zwani także kurzaczami, wypalający ten węgiel w mielerzach, stosach, do których prawie
nie wpuszczano powietrza, zajmują w poemacie tylko sto czterdzieści dziewięć wierszy, gdy o bogu
Wulkanie jest dwieście

osiemdziesiąt osiem, o kuźnikach pięćset czterdzieści dziewięć, o demonach i duchach


dziewięćdziesiąt dwa" Erben

Testament Fryderyka von Gieschego wydaje się ryzykowny. Ogromny

majątek przypada trzem kobietom - jedynej żyjącej siostrze i dwóm siostrzenicom.

Największe prawa uzyskuje siostrzenica Amalie von Walther-Croneck.

Podejrzewa, że na jej udział w spadku wpłynęła ostatnia wizyta u wuja. Przyszła do niego z książką
wierszy Klopstocka pożyczoną od Korna. Miała oczy pełne łez. Nigdy nie czytała jeszcze podobnych
słów. Poprosiła wuja, by posłuchał

tych heksametrów:

Śpiewaj bezśmiertna duszo, grzesznych ludzi zbawienie,

Co go w Swem człowieczeństwie na ziemi dokonał Zbawiciel,

Co niem ród Adamowy Bożej wrócił miłości

Wuj kazał przynieść z piwnicy butelkę najlepszego tokaju. Czytali razem,

przejęci, wybaczyli nawet poecie jego śmieszne nazwisko"".

Wykonawcą testamentu jest Johann Jacob Korn.

Niejedna fortuna podzielona pomiędzy trzy linie rodu (von Pogrell, von Teich-

mann i von Walther-Croneck) szybko by stopniała. Spadkobiercy wiedzą jednak,

że utrzymanie przywilejów rodzinnych i pomnażanie pieniędzy zależą od zgody

i skutecznych sposobów zarządzania firmą. Jedności spółki ma służyć imię Georga von Gieschego
zawsze już obecne w jej nazwie, chociaż znikło z młodszych

gałęzi drzewa genealogicznego. Każda z trzech rodzin wybiera swego przedstawiciela do zarządu.
Wysiłki tych trzech reprezentantów są opłacane z wpływów

przedsiębiorstwa - każdy otrzymuje dwieście talarów rocznie, a zyski dzieli się

pomiędzy członków rodziny według starannych ułamkowych przeliczeń. Potem

wybiera się jeszcze reprezentanta całej firmy. W latach 1786-1819 będzie


nim syn Amalie Sigismund von Walther-Croneck.

Uosabia dworski szyk pruski: frak

z szamerowaniem, peruka o loczkach

zakręconych wysoko nad uszami, na

pewno harcap, chociaż go nie widać.

Szyja sztywna, oczy lekko wytrzeszczone. Dandys i żołnierz w jednym.

Okazuje się, że przede wszystkim menedżer.

Jeszcze zanim zostanie reprezentantem, pisze rodzinny memoriał do

starego już króla pruskiego w sprawie

odnowienia przywileju monopolu na

galman. Surowiec nęci wielu przedsiębiorczych ludzi, którzy coraz chętniej

rozglądają się po Śląsku, zwłaszcza Górnym. Spadkobiercy Georga von Gieschego muszą prowadzić
ostrą walkę konkurencyjną z innymi rodami budującymi tutaj swoją potęgę.

W 1781 roku dwudziestu ośmiu krewniaków zbiera się w oficynie domu

przy Ringu, by odczytać wspólnie projekt memoriału. Mowa w nim o stratach,

jakie rodzina poniosła podczas różnych działań wojennych, o zastępach ofice-

rów, jakich dała królewskiej armii, o ich zasługach i ofiarach, o potrzebach sierot

i wdów. Do tego dokumentu dołączono krótką historię firmy. Zaczyna się ona

od słów: "Na początku tego wieku mieszkał we Wrocławiu mężczyzna o nazwisku Georg von Giesche,
dla części z nas dziadek, dla części pradziadek ze strony matki".

Memoriał dociera do rąk króla w Poczdamie. Fryderyk Wielki czyta go wieczorem w bibliotece
Sanssouci, jest zmęczony i senny, ale kto zdobył kraje, musi

nimi rządzić. Śląskie kopalnictwo wymaga zastrzyku energii, a rodziny spadkobierców Gieschego są
niewątpliwie zasłużone dla Prus. Na małym zegarze Boule'a

dochodzi już pierwsza, król sięga po pióro i podpisuje. "Pozwala się nadal spadkobiercom Georga von
Gieschego""'.

Spadkobiercy potrzebują teraz wielkich magazynów na galman. Powinny stać

przy szlaku komunikacyjnym. Takim magazynem może być wyspa. Spółka Giesche kupuje więc ostrów
odrzański od kupca Pfullera i buduje śluzy, które po-

zwolą wyprowadzić ładunek na szerokie wody. Interesy jednak nie idą dobrze,
coraz bardziej wtrąca się do nich śląski urząd górniczy, żądając modernizacji kopalń,

podwyższania zarobków, a nawet dokarmiania załóg na przednówku. Na dodatek

ceny galmanu idą ostro w dół, lane żelazo jest tańsze niż mosiądz i znajduje coraz

szersze zastosowanie. Część rodziny chętnie sprzedałaby wszystkie udziały i po-

dzieliła zyski. Sigismund von Walther-Croneck jest jednak uparty, jak przystało

na pruskiego oficera, o sprzedaży nie ma mowy.

Zwłaszcza że słyszał o tym, co od jakiegoś czasu dzieje się w nowoczesnych

hutach w Anglii. Posiadły umiejętność wytapiania cynku. Robią to z galmanu.

Trzeba się tego nauczyć, wtedy galman składowany na wyspie odrzańskiej znowu będzie skarbem.

Magazyn na wyspie przestaje być z czasem rodzinie potrzebny. Surowiec idzie

prosto do jej hut.

Wyspa Pfullera, przy zbiegu Odry północnej i południowej, na Przedmieściu

Odrzańskim, już nie istnieje. Po regulacji Odry w XIX wieku stała się zachodnią

częścią Kępy Strzeleckiej z parkiem i strzelnicą mieszczańską. Dziś stoi tam kompleks elektrociepłowni
zbudowany za PRL.

Szarlej

Jeszcze w 1861 roku Encyklopedyja powszechna Orgelbranda mówi o cynku jako o kruszcu, "którego
poznanie nie jest dawne, rozpowszechnienie świeże,

a jednakże dziś pomiędzy najużyteczniejszemi się mieści". Daje się on walcować

na blachę (między innymi do wykładania naw okrętowych) i przeciągać na druty.

Używany bywa do powlekania powierzchni blach lub naczyń z blachy żelaznej,

aby nie rdzewiały, i do stosów galwanicznych, które w ostatnich czasach są stosowane w przyrządach
telegraficznych. Warto także wspomnieć o używaniu blach

cynkowych do cynkografii, co znajduje zastosowanie zwłaszcza w Berlinie do odbijania rozkazów


dziennych urzędowych, cywilnych i wojskowych, a także w reprodukcjach artystycznych - takich jak
Lisowczyk Rembrandta.

Kiedy Orgelbrand przedstawia cynk jako nowość, kopalnia galmanu Scharley, własność
spadkobierców Georga von Gieschego, zatrudnia prawie tysiąc ro-

botników i wydobywa rocznie ponad pięćdziesiąt tysięcy ton tego surowca. Od


1834 roku spadkobiercy Gieschego mają już Hutę Cynku "Wilhelmina" na wschód

od Katowic.

Szarlej zabrał srebro, ale - zgodnie z proroctwem poety Roździeńskiego -

zwrócił to hojnie czym innym. W kopalni Scharley ruda galmanu leży warstwowo, dość płytko, na
dużym obszarze, dlatego kopie się ją odkrywkowo. Ilustracja z 1855 roku pokazuje rozległe tarasy
schodzące koliście w głąb ziemi, rzekę

płynącą dołem kanionu i mostek nad nią, na pierwszym planie ludzi z taczkami;

większość to robotnice w długich fartuchach. Jest i kobieta z dzieckiem na ręku.

Na wszystkich tarasach gęsto od górników, a na wysokiej krawędzi krateru unosi

ramię mężczyzna w niemieckim fraczku, w pończochach, z laseczką, pewnie nadzorca, a może


turysta. Na horyzoncie stoją murowane budynki ze skarpami, przypominające młyny albo spichlerze,
ale przy każdym kopci potężny komin.

Autor ilustracji nie mówi jednak o tym, co tu się dzieje naprawdę. To pole nowoczesnej eksploatacji.
Kiedy górnicy dokopali się do wód gruntowych, sprowadzono cztery maszyny parowe, które obniżyły
poziom wody o czterdzieści cztery metry. Najbogatsze pokłady galmanu leżały jednak jeszcze o
czterdzieści metrów głębiej. Aby do nich dotrzeć, trzeba było zapanować nad nurtem Brinitze

(Brynicy), uporządkować koryto rzeki i podziemnymi kanałami skierować do nie-

go wody z całej niecki bytomskiej.

Jutrzenka

Cynk rozpoczyna epokę węgla, potrzebnego najpierw w hutach, a z czasem

już wszędzie. Na starej mapie huta Wilhelmina leży o trzy kilometry od krawędzi

białej plamy oznaczonej: Russland. Mapa zapisana jest wolapikiem; mamy na niej

Janów, Myslowitz (większe od Kattowitz), Bagno, Zawodzie, Piossek, Stawiska,

Schabelnic, Bogutschuetz, Myslowitzer Forst i tak dalej. W pobliżu budowanej

huty leży skarb, pokład doskonałego węgla, o trzymetrowej grubości. Nazwano

go Morgenroth - Jutrzenka - wkładając w to imię całą nadzieję na przyszły sukces. Morgenroth (z


dwudziestoma robotnikami) jest zalążkiem przyszłej kopalni Giesche. Wydobycie węgla w szybach
spółki rośnie lawinowo. Potrzeba ludzi.
Załoga, która kopie ten węgiel, jest równie przemieszana jak nazwy na miejscowej mapie; są w niej
drobni chłopi ze śląskich wsi, którym gospodarka nie wystarcza na utrzymanie, przybysze z Galicji i
Królestwa bez obywatelstwa pruskiego,

którzy żyją okrakiem, nocują na podłogach w podnajętych izbach albo - w zależności od pory roku - w
stogach, opuszczonych szybach, w cegielniach, koksowniach, na hałdach, przy piecach cynkowni. Na
niedzielę wracają do swoich chałup po tej lub tamtej stronie kordonu. W starych wspomnieniach
górniczych rodzin ojciec to ktoś stale nieobecny; wychodzi o świcie i powraca nocą, czasami

nie ma go tygodniami.

W 1885 roku kanclerz Bismarck zarządza, że wszystkie osoby z Galicji i Kró-

lestwa, które nie mają pruskich papierów, muszą się wynosić; zarządzenie obejmu-

je w ciągu niespełna dwóch lat sześć tysięcy ludzi na Górnym Śląsku. Chodzi o to,

by pozbyć się "obieżyśasów", elementu, nad którym trudno zapanować, ponieważ

jest obcy i nie ma nic do stracenia. Spadkobiercy Gieschego nie mogą być zadowoleni z tej polityki.
Obecność "obieżysasów" obniżała płace, a poza tym z tych

ludzi - ruchliwych i zdolnych do ryzyka - można było uformować wydajną siłę

roboczą. Pod warunkiem że dostaną mieszkania po tej stronie granicy. Śląscy feudałowie zrzeszeni w
Towarzystwie Przemysłowców protestują w sejmie pruskim

i zwyciężają. Rząd wycofuje się z rugów. W ciągu pięćdziesięciu lat od pierwszej

szychty w Jutrzence spółka Giesche zwiększa wydobycie węgla trzysta trzydzieści razy. Potrzebuje
ludzi.

W 1900 roku czternastoletni Wojciech Bywalec idzie do sztygara kopalni Giesche, szyb Kaiser
Wilhelm, prosić o pracę.

Ów nadsztygar z radością mnie przyjął i przedstawił mnie zaraz w drugim pokoju

sztygarowi objazdowemu i mówił aby jak największą ilość takich jak ja przyjmował do

pracy aby miecz nas narybek przyszłych ładowaczy, górników, jak sam się wyraził: "Auf

diese Weise erhalten wir Schlepper", co znaczy: W ten sposób uzyskujemy ładowaczy.

Oj, była to wielka radość, jak matka kupiła ta lampa górnicza z zwykłej blachy cynkowej

i naciągła knot, docht, z bawełnianych nici i nalała oleju, to nie mogłem się już tego dnia

doczekać, kiedy to po raz pierwszy będę mógł zjechać windą pod ten podziemny świat!

A nareszcie przyszedł ten wymarzony dzień 15 kwietnia 1900 roku i tak nas się nazbierało około
trzydziestu takich "bajtli" na nadszybiu. () Zajechaliśmy na poziom 190 m.,
bo innych poziomów nie było i szliśmy przekopym z jakie 600 m. aż do pokładu węgla

zwanego ówczas "Morgenroth". Tutaj się chodnik główny rozchodził na lewo i prawo,

albo lepiej mówiąc: na wschód i zachód do oddziałów gdzie nas też rozdzielono na dwie

grupy. Ja się dostałem do oddziału wschodniego, gdzie prawie wszyscy byliśmy z jednej

ławy szkolnej i oddani pod opiekę starego emerytowanego górnika. Tu w oddziale przy

komorze nadgórnika otrzymaliśmy każdy z nas łopatę i potem czyściliśmy przez osiem

godzin (szlamowaliśmy) ściek, który się ciągnął pod ociosym wzdłuż głównego chodnika. Inni znów
czyścili tor gdzie konie ciągły po 6-8 wozów węgla pod szyb razem spię-

tych niby pociąg. Trzeba było kilofem mocno kłuć, aby poluzować te twardo udeptane

błoto przez końskie kopyta. Pomimo to, było nam zawsze wesoło, bośmy sobie opowiadali różne
bajki i figle i psoty stroili, a zmartwienie miał tylko sam "dziadek", który nas

pilnował. Zdrzymnął się ktoś z nas podczas dniówki, to dalejże do niego, aby mu umalować buzię
czernidłem z okopconej lampy robiąc mu wąsa, brodę, albo całego negra. ()

Wtedy tośmy jeszcze górnicy łaźniów na kopalni nie znali i to stary, czy młody, szliśmy

tak czarni, umorusani przez wieś, czy miasto do domu, świecąc sobie pod nogi otwartym

światłem podczas zmroku

Autor wspomnień nie zagrzewa miejsca w kopalni Giesche. Do domu sypialnego, w którym mieszka z
kamratami, trafiają werbownicy z Westfalii. Jeden z nich namawia na wyjazd stu ludzi, rozdaje im
bilety na kolej i po trzy marki strawnego.

Jechaliśmy przez Berlin, Hanower, Minden około 26 godzin z wesołą myślą i śpie-

wym, a nawet muzyką ().

Każdy chciał szczęścia spróbować i dobrego wina nadreńskiego popić*.

Kopalnie wyrywają sobie wzajemnie siłę roboczą.

Pomiędzy 1858 a 1910 rokiem ze Śląska emigruje do ośrodków przemysło-

wych w Nadrenii i Westfalii około sześćdziesięciu tysięcy ludzi.

Kto chce mieć robotnika, musi dać mu mieszkanie.

To-morrow

Dostojna głowa, wąs spadający na usta, mocny podbródek, skronie w siwym


meszku, tak wygląda angielski lord Ebenezer Howard.

Lord zamierza wprowadzić radykalne zmiany w planowaniu miast.

Wyciąga wnioski ze starych teorii Jeana Jacques'a Rousseau:

Im więcej ludzie są skupieni, tem więcej wśród nich zepsucia. Niedomagania cielesne

i duchowe są nieuniknionym wynikiem przeludnienia. Człowiek jest najmniej stworzony do życia


stadowego. Gdyby ludzie żyli tak skupieni jak barany, znikliby z powierzchni ziemi w ciągu krótkiego
czasu. Wydech bowiem człowieka jest śmiertelny dla niego

i dla bliźnich. Jest to prawda w znaczeniu ścisłem i przenośnem. Miasta wielkie są plagą rodzaju
ludzkiego. Po upływie okresu równego kilku pokoleniom ludność w nich ginie albo wyrodnieje.

W 1898 roku sir Ebenezer Howard ogłasza w Anglii dzieło pod tytułem To-

-morrow: A Paceful Path to Real Reform, które zostaje wkrótce wznowione pod

atrakcyjniejszym tytułem Garden Cities ofTo-morrow (Miasta ogrody jutra). Mia-

sta jutra nie powinny być gęste - najwyżej dwanaście domów na jednym akrze,

czyli na jakichś czterech tysiącach metrów kwadratowych. Należy je otoczyć pasem rolniczo-
ogrodniczym. Mają być samodzielne jako organizm, wyposażone

w oświetlenie, gaz, wodociągi, kanalizację, szkoły, kościoły, urządzenia socjalne i współpracować z


zakładami przemysłowymi lub rolniczymi zatrudniającymi mieszkańców.

"The Times" pochwalił idee i dodał, że jedynym problemem będzie wprowadzenie ich w życie.

A jednak w osiem miesięcy po opublikowaniu To-morrow Howard zawiązuje Stowarzyszenie Miast


Ogrodów, a w 1903 roku rejestruje pierwszą kompanię

The Garden City Limited. Wypuszczono akcje i przystąpiono do budowy osady

Letchworth pod Londynem. Plan rozrysowano wokół trzech starych dębów rosnących na terenie
wyznaczonym pod miasto.

Idea miast ogrodów ma entuzjastycznych wyznawców. W Europie największe

wrażenie robi na Niemcach, gdzie budzi się dystans wobec osiedla koszarowego.

W 1908 roku cesarz Wilhelm II wydaje nawet okólnik nakazujący architektom

i przedsiębiorstwom budowlanym, by się jej przyjrzeli.

W 1910 roku Ebenezer Howard przybywa do Krakowa, na wystawę gospodarczą pod patronatem
arcyksięcia Karola Habsburga z Żywca. Wśród eksponatów są

różne projekty domu robotniczego; Stryjeńscy wywodzą go od chłopskiej chałupy. Sir Howard
wygłasza wykład, wybiera w tym celu język esperanto.
Stowarzyszenie Howarda ma specjalny oddział propagandowy. Jego członek

profesor Geddes płynie z synem do Indii. Przygotowywali przez wiele miesięcy

wystawę map, planów, modeli i zdjęć. Wystawa ma być prezentowana w Madrasie,

Bombaju, Kalkucie. Skrzynie załadowano na statek "Clan Grant", który idzie na

dno trafiony torpedą; trwa pierwsza wojna światowa. Szczęściem profesor z synem płyną do Indii
inną jednostką. Niezrażeni, propagują tam, już tylko słownie,

bez pomocy graficznych, ideę Howarda*.

Bernhardi

Na początku XX wieku imperium spadkobierców Gieschego na Górnym Śląsku obejmuje Kopalnię


Węgla "Heinitz" (dziś Rozbark koło Bytomia) ze stuhektarowym majątkiem ziemskim, kopalnię
Kleofas, na zachód od Katowic, nabytą

wraz z majątkiem Zalenze (Załęże), gdzie lokuje się górnośląski zarząd firmy, kopalnię Giesche (jedną
z największych na Śląsku), kopalnie galmanu i rud cynkowo-

-ołowiowych, huty cynku, walcownie blach cynkowych, hutę ołowiu i srebra, wytwórnię kwasu
siarkowego i nawozów sztucznych, pole rezerwowe o powierzchni siedemnastu kilometrów
kwadratowych leżące nad bogatymi pokładami węgla

na południe od kopalni Giesche, zarośnięte pięknym starym lasem, z okami sta-

wów, i na tym nie koniec.

Bergwerkgesellschaft Georg von Giesche's Erben (ta nazwa utarła się w połowie

XIX wieku) siedzi mocno w klubie wielkich śląskich grafów przemysłu. Handluje

udziałami, terenami i urządzeniami z Donnersmarckiem, z Thielem-Wincklerem,

z Joanną Schaffgotsch. Od niej właśnie kupuje nieczynną kopalnię Kleofas.

Joanna Schaffgotsch jest spadkobierczynią jedynej wielkiej fortuny na Górnym Śląsku, o której mawia
się "polska". Zgromadził ją Karol Godula, syn leśniczego, wykształcony w świetnej szkole klasztornej w
Gross Raudenz (Rudach Ra-

ciborskich), jedynej wówczas średniej szkole na Górnym Śląsku, a potem w liceum

w czeskiej Opawie, oficjalista i zarządca majątków hrabiego Ballestrema. Namówił go na budowę


huty cynku, która zarabia wielkie pieniądze. Dostał za to udziały

i zainwestował w galman, którego możliwości już znamy. Kiedy umierał, miał majątek szacowany na
dwa miliony talarów - kopalnie galmanu, węgla, huty cynku, majątki ziemskie. Był człowiekiem
samotnym, okaleczonym podczas napadu, którego
okoliczności zataił. Jego ponura brzydota, nocne doświadczenia chemiczne, wielka fortuna budziły
podejrzenie, że paktuje z diabłem. Nie miał spadkobiercy, za-

pisał więc wszystko sześcioletniej Joasi Gryzik lub Gryczik, którą lubił, bo się go

nie bała, córce swojej owdowiałej sprzątaczki. Joanna dostała z rąk króla pruskie-

go tytuł szlachecki, nazwisko von Schomberg-Godulla i wyszła za mąż za hrabiego

Schaff gotscha, z wybitnego rodu śląskiego. Pomnożyli majątek i zapisali się dobrze

w pamięci Ślązaków, fundując szkoły, ochronki, domy i kościoły. (W 1945 roku ich

sarkofagi splądrowano, zwłoki wywleczono i zakopano w ziemi).

Kupno Kleofasa to świetny interes. Kopalnia, szybko uruchomiona przez spółkę Giesche, w ciągu
dziesięciu lat dziesięciokrotnie zwiększa wydobycie. Uzyskuje

jednak rozgłos z innego powodu. W marcu 1896 roku ginie w niej stu czterech ludzi. Jeden z nich
wzniecił pożar, przelewając do lampki kradzioną naftę. Kopalnia Giesche wysyła na ratunek trzystu
górników i dwadzieścia osób z nadzoru;

niewiele mogą pomóc. Na placach pod cechowniami i kuźnią Kleofasa stoi sto wo-

zów z trumnami, czterech księży idzie wzdłuż nich z modlitwą. Czterdzieści dwa

wozy ruszają na cmentarz w Domb (Dębie), czterdzieści do Bogutschutz (Bogu-

cic), trzynaście do Kónigshutte (Królewskiej Huty - Chorzowa), pięć do Katowic, do parafii Mariackiej.
Tysiące ludzi, orkiestry górnicze i chóry rozdzielają się

na cztery żałobne pochody*.

W piosence górników kopalni Kleofas matka budzi syna do pracy.

Syneczku złoty

wstań do roboty

wstań bo już czas

na Kleofas.

Już buczek piszczy

już idą wszyscy

wstań bo już czas

na Kleofas.
()

Kto długo lygo

chleb go odbiego

wstań bo już czas

na Kleofas.

Ta piosenka zawsze już będzie

brzmiała żałobnie, przez pamięć o tych,

co się nie obudzą.

Dyrektorem generalnym kopalń

i hut spółki jest w tym czasie Frie-

drich Bernhardi. Po pogrzebie notuje:

"W większości i całości przynależne rodziny zachowały się w cichym bólu tak

wyniośle, że nie mogłoby się to nawet

w wyższych warstwach towarzystwa lepiej odbyć".

Z portretu namalowanego przez

Hugona Vogla w 1904 roku wiemy, jak

wyglądał autor notatki. Impetyczny

starzec (ma wprawdzie dopiero sześćdziesiąt sześć lat) patrzy w bok, spod

grubych brwi. Opiera się o blat stołu nakryty wzorzystym materiałem i lekko unosi

z krzesła.

Przeszedł właśnie na emeryturę, ale nadal akceptuje plany rozwoju spółki. Pi-

sze artykuły gospodarczo-społeczne, między innymi o sile roboczej na Śląsku

i o tym, jakie należy stwarzać jej warunki.

Otóż robotnicy - twierdzi Bernhardi w jednej ze swoich rozpraw - muszą

mieć mieszkania, żeby się ożenić i wychować potomstwo.

Nie ma to nic wspólnego z dobroczynnością. Przeciwnie. Przedsiębiorstwo,


z którym autor jest związany, poczytuje sobie za zasługę, że przez dwieście lat ni-

gdy nie podnosiło pensji robotników z powodów charytatywnych, lecz jedynie wtedy, gdy było to
związane z sytuacją na rynku pracy. To samo dotyczy mieszkań.

Jeśli koncern Georg von Giesche's Erben buduje domy dla swej załogi, nie

czyni tego z powodu swojej dobroci, ale z pozycji pracodawcy. Spółka ma obecnie przy swoich
zakładach trzy tysiące pięćset sześćdziesiąt dwa zdrowe mieszkania robotnicze i dwieście dziewięć
wygodnych mieszkań dla urzędników, które

bez ceny gruntu stanowią łączną wartość ośmiu milionów marek.

Zdaniem autora, poprawa warunków mieszkaniowych wpłynęła na korzystną zmianę demograficzną


na Górnym Śląsku - w latach 1897-1902 przewaga urodzeń nad zgonami osiągnęła 2,8 procent. Brak
mieszkań nie hamuje wzrostu zatrudnienia, jak to było jeszcze przed dziesięciu laty.

Autor rozprawy jest jednak trochę rozdrażniony. Zwraca uwagę, że w nowych

czasach panuje moda, by nie doceniać pożytków, jakie fabrykanci zapewniają

górnośląskiemu okręgowi przemysłowemu, mnożąc miejsca pracy. A przecież

przemysł jest błogosławieństwem dla tych sześciuset tysięcy ludzi, którzy dzięki

niemu znajdują tu chleb. Na to błogosławieństwo składa się także praca spadkobierców Georga von
Gieschego.

Tekst Bernhardiego zamieszczony w jubileuszowej księdze z 1904 roku ozdo-

biony jest zdjęciami przedsiębiorstw GvGE. Autorzy fotogramów przygotowali je bardzo starannie;
wybrano szerokie plany, ładne perspektywy, pomyślano

o sztafażu i ruchu. Na tych zdjęciach niebywałej jakości technicznej nie ma już

kobiet, jak na szarlejowskiej odkrywce. Widzimy załogę męską, poważną i pełną godności. Ubrana
jest na ogół w miękkie marynarki-kapoty, mocne buty i ka-

pelusze. Kapelusz nosi i ten, co mocuje się z deską na dachu w hucie Walther-

-Croneck, i ten, co obraca żelazny drąg w palenisku w hucie Bernhardi (ma na

dodatek białą koszulę i kamizelkę), i ten, co prowadzi konia z urobkiem w ko-

palni Kleofas, i ten, co podnosi z ziemi belkę przy szybie Kaiser Wilhelm w ko-

palni Giesche, i ten samotny na środku placu huty Wilhelmina. Czy to możliwe,

by wszyscy, nawet robotnicy z najdalszych planów, uzbroili się w te ciemne nakrycia głowy specjalnie
do kamery? Nawet jeśli tak, to przynieśli je z domu. Na
bliższych planach widać, że kapelusze mają różne fasony i różny stopień zużycia i dobrze siedzą na
głowach, więc nie zostały kupione przez firmę jako rekwizyty na dzień zdjęciowy.

A może to po prostu ówczesny kask górniczo-hutniczy?

Bernhardi nie wymienia jeszcze - przypomnijmy, jest 1904 rok - nazw Gieschewald i Nickischschacht i
nie pisze o planowaniu tych osad. Na pewno jednak

już się o nich mówi w gabinetach zarządu GvGE w Zalenze i we Wrocławiu.

Dwunastu Apostołów

Kiedy Bernhardi pisze traktat o mieszkaniach dla robotników, w pobliżu Katowic stoi od ponad pół
wieku maleńka kolonia górnicza kopalni Oheim (dziś

Wujek). Nazwano ją Dwunastu Apostołów, bo tyleż jest domków przypominających raczej szopki
gospodarcze niż mieszkania dla ludzi. Nad dwuspadowymi dachami sterczą smutno cienkie kominy,
wysokie, by iskra nie spadła na gont.

Wszystko to zaczyna się już rozlatywać, zatem kopalnia zbudowała dla górników

nowe, miejskie budynki blokowe. Górnicy jednak wolą starych Apostołów, do

których przynależą spłachetki ziemi i liche komórki. Nie chcą ich opuszczać, chociaż pracodawca
namawia i nagli. Łatają dachy, podpierają ściany.

Górnikom nie podoba się także kolonia w Heinitz (Rozbarku) zbudowana

w 1881 roku. Wprowadzili się do jej niższych domów, ale nie chcą zamieszkać

w czteropiętrowych. Nie mieliby tam strychu i przyzby ani nawet własnej sieni,

bo korytarz jest wspólny dla paru rodzin.

Niemieccy administratorzy i dziennikarze dziwią się temu uporowi. Urzędnik górniczy pisze w
raporcie:

Górnik woli codziennie iść dobre pół mili do pracy z Zabrza, gdzie ma maleńką

drewnianą izdebkę z uklepaną podłogą, bez światła dziennego, tam mieszka z rodziną

i krową, nie mając opału, a nie chce wziąć wolnego mieszkania w kolonii Klein Zabrze,

gdzie będzie miał bezpłatny opał. Ale tam nie będzie mu wolno trzymać ziemniaków i kapusty, ani
krowy - słowem dla niego to mieszkanie jest za dobre.

A dziennikarz "Schlesische Zeitung" wyraża opinię, że polscy mieszkańcy

Górnego Śląska, którzy wolą przebywać pod jednym dachem ze zwierzętami, zamiast zamieszkać w
normalnych domach, nie są zdolni do kultury".
Te poglądy zna na pewno tajny radca górniczy Anton Uthemann, który obejmuje stanowisko po
Friedrichu Bernhardim. Pochodzi z pogranicza niemiecko-

-belgijskiego, ze starej rodziny, w której stopiły się tradycje rzemieślników - kotlarzy, budowniczych i
urzędników państwowych. Mówi, że to dobra mieszanka,

pomocna w życiu kapitana przemysłu. Energia jednego z dziadków Uthemanna

weszła do legendy jego okolicy - wierzono, że gdy tylko wybuchnie pożar, stary

pan Uthemann przygalopuje na swoim koniu, okrąży ogień i zgasi.

Tak jak Bernhardi, Uthemann uważa, że interesy koncernu wymagają mieszkań dla młodych rodzin.
Będzie je budował.

Nie ma zamiaru lekceważyć powodów, dla których ludzie wolą rudery z ogródkiem i szopką niż
wygodne mieszkania oderwane od ziemi.

Dom przy Ringu

Z kamienicy przy Ringu wyprowadzają się najpierw spadkobiercy Georga, potem Kornowie. Budują
sobie nowe, wspaniałe siedziby.

Gabinety i sale recepcyjne w gmachu wydawnictwa Kornów przy Schweidnitzer Strasse (Świdnickiej)
47/48 wyposażono w gobeliny, rzeźby, obrazy (Fragonarda, Bouchera). Szafy biblioteczne sięgają
sufitów. Część tych dzieł i mebli należała do francuskiej arystokracji, zlicytowano je w czasie
rewolucji. Młody

Johann Gottlieb Korn, ten, co naraził się Słowackiemu i został przez niego wykpiony wierszem,
skupował za bezcen pieniądze Dyrektoriatu, które za granicami

Francji były bez wartości, ale w Paryżu można było za nie załadować furgony. Te

wozy jechały potem przez Europę, aż pod dom przy Ringu.

Pomysł awanturniczy, ale zyskowny. Kornowie słyną już nie tylko jako księgarze i wydawcy, ale także
jako antykwariusze.

Spadkobiercy Gieschego, którzy mimo inwestowania koło Katowic utrzymują główny zarząd firmy we
Wrocławiu (teraz Breslau, przez jedno s), wznoszą tam

w 1900 roku reprezentacyjny gmach urzędowy przy Schweidnitzer Stadtgraben

(Podwalu) 26.

Na początku XX wieku dom przy Ringu 20 przestaje istnieć w swej dotychczasowej postaci. Wrocław
modernizuje stare miasto, zwłaszcza Rynek. Kamieniczki na średniowiecznych fundamentach
ustępują domom o konstrukcjach stalowych. Okna się powiększają, stropy cienieją. Dawny budynek
Gieschów po-
wstaje na nowo jako klasycyzująca secesyjna kamienica. W 1935 roku na trzecim

piętrze reklamuje się Georg Janower, na drugim Georg Matschke, na pierwszym

Matrazzen Fabrik, na parterze Schlessische Matrazzen und Polstermóbel Fabrik.

Tam gdzie była wdzięczna nadbudówka, posadzono tępy wielki gzyms. Cały Ry-

nek tętni wtedy handlem. Kamienice, o ciągle osobnych frontach, są przebijane

i łączone wewnątrz. Na trzech, czterech, pięciu kondygnacjach pracują domy towarowe.

Portal z łacińską sentencją zabrano z frontu na podwórko.

Uthemann

W 1905 roku tajny radca górniczy Anton Uthemann zaprasza na spotkanie

braci Georga i Emila Zillmannów, architektów z Charlottenburga (dziś dzielnicy

Berlina). Ma dla nich niezwykłą propozycję - aby poszukali starych chłopskich

chałup na Górnym Śląsku i dokładnie przestudiowali ich proporcje, układ wnętrza, budulec.

Zillmannowie się jednak nie dziwią; Wyższa Szkoła Techniczna w Charlottenburgu, którą ukończyli,
jest otwarta na nowe prądy. A po rozmowie z Uthemannem już wiedzą, że jego pomysł to rewolucja.
Przynajmniej w dziedzinie budownictwa dla pracowników.

Rozmowa trzech dżentelmenów może się odbywać w zarządzie koncernu

przy jednym z tych ogromnych biurek lub stołów przypominających mensy ołtarzowe. Lecz na pewno
ma dalszy ciąg w terenie, podczas spaceru po lesie, na

południowy wschód od Katowic. Uthemann ma dopiero czterdzieści trzy lata,

Zillmannowie są młodsi, turystyka w modzie i wycieczka przez zieloną ziemię

obiecaną byłaby dla wszystkich fraszką, gdyby nie to, że bergrat ma - jak sam

określa - półtorej nogi. Nie wiemy, w jaki sposób okulał, ale był ułomny już we

wczesnej młodości, kiedy to postanowił zostać górnikiem i wybrał, jakby na prze-

kór kalectwu, uciążliwą drogę kolejnych praktyk zawodowych w kopalniach węgla

kamiennego Westfalii i Górnego Śląska, w hutach Harzu, w kopalniach soli i mi-

nerałów, wstawanie przed piątą rano i zjazdy na szychtę. Owszem, skończył tak-

że Akademię Górniczą w Berlinie, ale się do studiów nie palił, traktował je raczej

jako uciążliwą konieczność.


Dziś, kiedy idą przez las spadkobierców Georga Gieschego, Anton Uthemann

jest u szczytu kariery - sprawował wysokie urzędy górnicze, poznał zagłębia węgla kamiennego w
Imperium Rosyjskim, wprowadził w kopalniach niemieckich

system zraszania węgla, co zapobiega eksplozjom pyłu węglowego, budował kopalnie i osady
robotnicze między innymi w Bleicherode w południowym Harzu.

(Wysiadł tam na pustej stacyjce z jednym asystentem i oddalił ręką konny omnibus, który się przed
nimi zatrzymał. Poszedł do miasteczka piechotą, trzy kilo-

metry. Wynajął mieszkanie i biuro, każdego pracownika osobiście przeegzaminował, a woźnicę


zlekceważonego omnibusu zatrudnił jako dozorcę. Sam kupował

meble, przybory biurowe, każdy arkusz papieru. Sam zaprojektował budynki dla

robotników tak, by nie były obce w okolicy. Zbudował nowoczesną kopalnię potasu z całym
zapleczem gospodarczym, komunikacyjnym i socjalnym i ledwie ją

otwarto, wrócił do Berlina; nie był już nią zainteresowany).

Kiedy w styczniu 1905 roku prezes Kolegium Reprezentantów Spadkobierców Georga von Gieschego
hrabia Konstantin von der Recke-Volmerstein za-

proponował mu stanowisko generalnego dyrektora firmy, Uthemann podpisał

umowę niemal bez czytania. Wiedział i bez tego, że będzie to posada dająca mu

podniecające możliwości*.

Trzej dżentelmeni, bergrat i architekci, idą więc leśną drogą. W pewnej odległości towarzyszy im na
pewno wygodna bryczka na mocnych resorach, zaprzężona

w dwa konie z kopalnianych stajni, które mają to szczęście, że pracują na górze.

Las jest ciągle jeszcze wspaniały, łączy się z lasami księcia pszczyńskiego i hrabiego Thielego-
Wincklera. Wprawdzie przecina go już kolej żelazna z paroma

bocznicami i parę prosto wytyczonych dróg, ale ciągle jeszcze więcej tu drzew

niż śladów człowieka. Z gałęzi podrywają się cietrzewie. Piękna mapa, do której

zagląda Uthemann, opatrzona gotyckim tytułem Ubersichts-Blatt von den Stein-

kohlenbergwerken Cons. Giesche und Reserve (Karta orientacyjna Skonsolidowanej Kopalni Węgla
Kamiennego i terenów rezerwowych Giesche), nie pozostawia

jednak złudzeń co do przyszłości tego obszaru. Widać na niej wpisane cienką kursywą: Arnold Hiitte,
Susanna Grube, Carmer Scht, Agnes-Amanda Gr, Jacob Gr,

Kaiser Wilhelm Scht, Richthof en Scht - huty, kopalnie i szyby koncernu, przyczajone jeszcze wśród
drzew, ale nie na długo.
Pod tym wszystkim leży inny las, czarny. Czasami nawet widać go gołym

okiem, wydziera się na powierzchnię wyraźnym fałdem. Ten las podziemny opisał parę lat temu
głośny już pisarz polski.

Około 1898 roku, kiedy sir Ebenezer Howard wydał swoje dzieło o miastach

ogrodach, bohater książki polskiego pisarza zjeżdża do kopalni węgla. Ciągnie go

tam solidarność z ludźmi na dole, niepokój, potrzeba określenia własnego losu.

() podniósł do góry swą lampę i przyglądał się ścianom. Gładkie albo chropawe

ich płaszczyzny tu i ówdzie miały na sobie rysy ostrego żelaza, jakby pismo jakieś klinowe pracowicie
wyryte. Idąc z wolna obok gładkiej ściany, miał złudzenie, jakby je czytał. Ze znaków koślawych,
kierujących się to w tę, to w inną stronę, składała się historia

tych czeluści.

Zdawało mu się, że stoi w cudownym lesie, w puszczy odwiecznej, nie sianej, przez

którą nie szła jeszcze stopa człowieka. Rosły naokół olbrzymie paprocie z pniami, jakich

nie obejmie trzech ludzi, skrzypy w drzewa wybujałe, straszne widłaki i inne, niewidzianych form,
mistycznej piękności albo potwornej brzydoty, jakieś sigillaria, odontopterydy, lepidodendrony Te
wielkie potwory, splecione między sobą łańcuchami lian, krzewiły się na pulchnym trzęsawisku, gdzie
mchy przepyszne i niewysłowione kwiaty pachniały w czarnym gorącu wieczystych cieniów. Słodkie,
upalne lata wyciągały z ziemi pod

chmury te pnie i gałęzie, dostępne tylko dla wzroku i skrzydeł; wilgotne deszczowe zimy

zasilały glebę na wieki. Swobodne wichry, w dalekich stepach i w śniegach łańcuchów górskich
zrodzone, przylatywały bić puszczę rycząc jako szczenięta lwie.

Powieść Żeromskiego na pewno dotarła na Śląsk, do polskich lub polsko-niemieckich bibliotek"', ale
Zillmannowie i Uthemann nie znają polskiego.

Można przypuszczać, że wrażenia doktora Judyma byłyby im bliskie - wszyscy trzej panowie mają
fantazję, a podziemna puszcza jest podstawą ich życiowych planów.

Spacer po piaszczystych ścieżkach w lesie naziemnym jest ściśle związany

z tymi planami. Na terenach tak zwanej rezerwy spadkobiercy Gieschego zamierzają wcielić w życie
pragmatyczne poglądy Bernhardiego uskrzydlone przez tajnego radcę Uthemanna - zbudować
mieszkania dla rodzin górniczych w sposób,

który wszystkich zadziwi. Ten program ma być pomnikowy.

To wcale nie znaczy, że Uthemann lubi pomniki lub związane z nimi wydatki.
W wytycznych dotyczących nowych kolonii nie ma mowy o osobnym pomniku

Bismarcka. Wygląda to nawet na niedopatrzenie, oba osiedla mają przecież stosowne przestrzenie
publiczne.

Artyści (a Zillmannowie są artystami) mają uczcić żelaznego kanclerza niewielką rzeźbą Bismarcka-
Rolanda* w narożu domu urzędowego w Gieschewaldzie.

Ta rzeźba nie skojarzy się ani z rugami pruskimi, ani z kulturkampfem", ani w ogóle

z żelaznym kanclerzem, choć to będzie on. Ustawiony na kamiennej półce i niewychylający się zbytnio
poza linię murów, będzie raczej przypominał jakiegoś świętego wojownika z bocznego ołtarza, w
długim płaszczu spływającym z ramion.

Zillmannowie

Zillmannowie przedstawiają Uthemannowi nową śląską chałupę.

Ma spadzisty dach z dużym okapem, otwarty przedsionek, okna ze szprosami. Na dachu gont - po
śląsku szędzioły.

To nie odpowiada marzeniu ze starej piosenki:

Posłuchaj, górniku: w swoim pięknym stanie

czy wiesz, jakie ma być twoje pomieszkanie?

Domek murowany z wielkimi oknami

przykryty dachówką, a nie szędziołami.

Przy domie wokoło ładny ogródeczek

w pośrodku czerwony z kwiatami ganeczek.

Izba wykładana zielonym marmurem,

łóżko, stół, kanapa przykryte purpurem.

Skrzypka też na ścianie, dzieciątko w kolybce,

piesek na kanapie, a kanarek w klatce.

Fajek najmniej tuzin z długimi rurkami,

kapciuch wyszywany złotymi perłami.

Szędzioły, jakie Zillmannowie położą na dachy, będą jednak niewiele gorsze

od dachówki, bo impregnowane przez zanurzenie w skomplikowanej kąpieli chemicznej według


sposobu Wolmanscha. Ta metoda stosowana przez Schlesische
Grubenholz-Impragnierung (Śląską Spółkę Impregnacyjną Drewna Kopalnianego) chroni nie tylko
przed grzybem, ale i ogniem. Wykazała się podczas różnych

doświadczeń taką skutecznością, że policja uchyliła kategoryczny dotąd zakaz

krycia dachów drewnem.

Chałupa występuje w czterdziestu wariantach. Dach jest dwuspadowy albo na-

czółkowy, łamany albo brogowy. W dachu tkwią okienka powieki albo prostokątne okna facjatkowe.
Przedsionki mają łuki albo filarki. Belki, na których oparto

krokwie, wysunięto mniej albo bardziej, okapy są głębsze lub płytsze. Te wszyst-

kie różnice wymyślono tak zręcznie, że domy wyglądają jak dzieci od jednej mat-

ki, a przy tym można je sobie wyobrazić - bez nudy - w ciągu ulicznym.

Gioschewald O. S.

Te chałupy są przeznaczone

dla robotników. Ma ich być trzysta, dla sześciuset rodzin. Każda jest podzielona pionowo między dwie
rodziny, obie połówki są

identyczne.

Większość mieszkań składa

się z sieni, kuchni, pokoju, komory lub drugiego pokoju - łączna powierzchnia od pięćdziesięciu

dwóch do siedemdziesięciu jeden

metrów kwadratowych. Każda rodzina ma własny duży strych, przesklepioną piwnicę o powierzchni
dwudziestu metrów kwadratowych, wygódkę, obórkę i spory

ogród na warzywa, owoce i kwiaty. Ziemniaki dostarczy kopalnia

Giesche. Węgiel tak samo.

Chałupa Zillmannów wywodzi się z miejscowej tradycji chłopskiej, ale musi być większa niż jej

pierwowzór, solidniejsza i zdrowsza. Dlatego architekci proponują nowszy budulec - zamiast


bierwion, uszczelnianych kiedyś gliną lub mchem, mur na półtorej

cegły (to odpowiada marzeniu z piosenki) pokryty tynkiem. Zwłaszcza że GVGE

mają niedaleko własną cegielnię przy szybie Kaiser Wilhelm.


Dachówka też będzie, ale na domach urzędników, a więc znowu urozmaicenie, tym razem
kolorystyczne. A także kompozycyjne i socjalne, bo te domy

oflankują uliczki, stając u ich zbiegu na straży porządku kolonii. Mieszkania będą

w nich większe, pokoje mogą mieć nawet po dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Każde
mieszkanie z własną pralnią w suterenie. Piece kaflowe, o pięknej

glazurze, czasem wielobarwnej. Przy każdym urzędniczym domu - porządny budynek gospodarczy.

Domy nauczycieli i sztygarów są większe niż domy drobnych urzędników.

Dom nadsztygara jest jeszcze większy.

Dom lekarza jest większy od domu nadsztygara. Mieści się w nim gabinet medyczny, oddzielony od
jadalni i kuchni doktora obszernym holem, aby prywatne

zapachy i dźwięki nie przeszkadzały pacjentom.

Dom nadleśniczego Gieschewaldu jest większy od domu doktora. Nadleśniczy bowiem sprawuje
funkcję zarządcy dóbr dworskich (do których należy także

Nickischschacht, też już na deskach kreślarskich Zillmannów). Ma więc obszerne

pokoje biurowe, prywatne i gościnne, kuchnię, kredens, spiżarnię. Na dachu nad

potężnym szczytem sterczy wieżyczka.

Największy jest dom dyrektora generalnego firmy Giesche. To rezydencja.

Nie ma już nic wspólnego z wiejskim charakterem kolonii i mieć nie musi. Według

projektu Zillmannów, stanie bowiem poza nią (choć w odległości spaceru), przy

szosie prowadzącej do Emanuelssegen (Murcek). Architekci wzięli trochę baroku, trochę klasycyzmu,
przełamali secesyjną asymetrią i - o dziwo - wyszła z tego

prosta, elegancka całość. Budowla przypomina bogate wrocławskie wille i tak być

powinno. Wrocław jest nie tylko sentymentalnym gniazdem firmy Giesche, ale

i obecną siedzibą jej głównego zarządu. Bergrat, który zamieszka w rezydencji,

będzie się w niej czuł na swoim miejscu.

Obok przewidziano ogrodnictwo, ze szkółką na potrzeby prywatnych

i ogólnych ogrodów kolonii. Zillmannowie przedstawiają także Uthemannowi projekty urządzeń i


budynków publicznych. Jednym z najważniejszych jest

piekarniok.
Przypomina dużą kapliczkę z wiejskich rozstajów i jest poniekąd kapliczką. Tu

się celebruje święty chleb codzienny. Piekarnioki będą stały przy każdej ulicy, tak

by wszystkie rodziny mogły raz na tydzień - pilnując sąsiedzkiego rozkładu zajęć - upiec swoje chleby i
kołacze.

Dalej idzie obszerny budynek pralni, suszarni i magla (domy urzędnicze są

podłączone do wody i kanalizacji, wyposażone we własne wygodne pralnie, ale

robotnicze nie mają wody ani kanalizacji, przewidziano jedynie studnie i wygódki z pojemnikami do
opróżniania). W wielkiej hali pralniczej zmieszczą się

trzydzieści dwa stanowiska z kamiennymi nieckami do prania i elektrycznymi kotłami do gotowania


bielizny. Dochodzi do nich woda z przepięknej wieży ciśnień z czerwonej cegły, w lesie za osadą.
Praczki mają do dyspozycji także wodę gorącą, ogrzaną w ciepłowni. Mokra bielizna pójdzie do
elektrycznych

wirówek, a potem do szaf z ciepłym nawiewem. Na koniec zostanie wyprasowana w elektrycznym


maglu. Jeśli matka zechce zabrać ze sobą dzieci, może zostawić je w poczekalni. Cały proces prania,
suszenia i maglowania zajmie około

trzech godzin. Większe dzieci mogą tymczasem wykąpać się w łaźni, w tym samym budynku. Raczej
jednak powinny siedzieć w którymś z trzech gmachów

szkoły powszechnej, sąsiadujących ze sobą w obszernym ogrodzie. Szkoła będzie dobrze


przewietrzona i ogrzewana przez wspomnianą ciepłownię, która

obsłuży także domy towarowe, urzędy, gospodę, domy noclegowe. Na początek powstanie trzynaście
klas dla dziewięciuset dzieci. Prawie siedemdziesięcioro dzieci w jednej klasie! Wygląda na to, że
pralnię zaprojektowano z większym

rozmachem niż szkołę.

Za to gospoda przewyższa wszystko, co wymieniliśmy do tej pory. Ten gmach

o potężnym łamanym dachu, wielu szczytach, niezliczonych oknach, podcieniach

i gankach pomieści dwie izby szynkowe dla robotników, salę i gabinet restauracyjny dla urzędników,
mieszkanie dla gospodarza, pokoje gościnne, dużą salę

teatralną ze sceną i zapleczem. Zillmannom tak bardzo zależy na imponującym

wyglądzie tej sali, że sami projektują dla niej nowoczesne lampy. Gospoda powinna

mieć także stajnie dla koni, własnych i gości, wozownię, pokoje dla woźniców,

chlewy i kurniki.
To jednak nie koniec. Kolonia Gieschewald musi mieć sklepy, piekarnie, rzeźnika. Uthemann nie ma
zamiaru zdać tego na żywioł. Zillmannowie lokują usługi

i rzemiosło w pięknym, na pół miejskim ciągu handlowym. Sklep mięsny sąsiaduje z nowoczesną
chłodnią, a rurociąg pompujący do niej zimne powietrze będzie

połączony podziemnym kanałem z fabryką lodu.

W fabryce tej wykorzystana zostanie metoda profesora Lindego z Technische

Hochschule Miinchen (Wyższej Szkoły Technicznej w Monachium) - w grę

wchodzi zanurzanie pojemników z wodą w ochłodzonym roztworze soli, a potem

w ukropie, w procesie biorą udział pary amoniaku, pompy kompresorowe, parownik z kutej stali i tak
dalej. W każdym razie Gieschewald będzie mógł wytwarzać

osiemset kilogramów lodu na dobę.

A co do spraw mniej skomplikowanych - będzie poczta z dwoma listonoszami.

Będą telefony w budynkach publicznych i u ważniejszych urzędników; zapewni

to centralka przy szybie Carmer należącym do kopalni Giesche. Będą domy noclegowe dla
robotników z Galicji, Rosji, Polski i Węgier. A skoro będą takie domy,

musi też być niewielkie więzienie. Wystarczą trzy cele.

Na razie nie będzie kościoła. Byłby zbyt drogi. Chyba żeby zrezygnować z gospody. Nie wydaje się
jednak, by Uthemann brał to pod uwagę.

A oto jak wygląda cała ta przestrzeń:

Rzut kolonii to prostokąt o bokach siedemset pięćdziesiąt na tysiąc metrów. Uliczki znajdujące się w
jego ramach mają jednak płynny, swobodny bieg.

Domy posadowiono tuż przy ulicach, ogrody uciekają w głąb parceli, by spot-

kać się z tylnym płotem sąsiada. W środku osady znajduje się centrum wspólnego życia - park, w
którym stoi gospoda, muszla koncertowa, latem stoły i ławy;

skwer miejski, przy którym ciągnie się pierzeja sklepów i usług; nadleśnictwo

i szkoła. Blisko tego centrum, lecz o krok dalej, jest pralnia i domy dla robotników napływowych. W
samym rogu, od strony Katowic, ulokowano mały budynek komory celnej (stąd krok do tak zwanego
trójkąta trzech cesarzy, zbiegu granic pruskiej, rosyjskiej i austriackiej). Poniżej, przy szosie, widzimy
półkolistą drogę do osobnej willi dyrektora. Cały prostokąt otoczony jest lasami.

Nie wszystko wykarczowano pod budowę, w centrum osady pozostawiono wiele starych drzew.
Z czasem cała kolonia ma być jedną wielką zielenią, to przecież idealne miasto

ogród, zdrowe, wygodne, przyjemne, dobrze usposabiające do życia i pracy.

Nie wiadomo, jaki udział w tym dziele miał traktat To-morrow Ebenezera

Howarda. Kiedy okólnik cesarza Wilhelma zachęcający do korzystania z angielskich wzorów dotarł do
tajnego radcy Uthemanna, Gieschewald był dawno za-

projektowany".

Ameryka

Pierwszy szpadel zagłębia się w ziemię w czerwcu 1907 roku.

W dwa lata później projekt Zillmannów jest niemal całkowicie zrealizowany.

Profesor Reuffurth, wykładowca Kgl. Baugewerkschul, Kattowitz (Królewskiej

Szkoły Rzemiosł Budowlanych w Katowicach), pisze:

Tempo budowy od podstaw nowego osiedla, w którym w okresie letnim pracowało

codziennie ponad dwa tysiące robotników, wykorzystując niezliczone ilości materiałów

budowlanych dostarczanych na budowę furmankami, samochodami ciężarowymi i pociągami


towarowymi, przypomina żywiołowe powstawanie niektórych miast w Ameryce

Północnej. Zresztą nasz górnośląski okręg przemysłowy ma wiele wspólnego z amerykańskim


rozmachem, nie tylko jeśli myślimy o rozwoju gospodarczym w ciągu ostatnich dwudziestu lat, lecz
także gdy chodzi o wykorzystywanie bogactw naturalnych ziemi i tworzenie możliwości dla osiedlania
się ludzi.

Profesor*, zafascynowany Gieschewaldem, nie zauważa, że obok wrze pra-

ca nad budową miasteczka Nickischschacht, prowadzona z równie amerykańską

brawurą.

O ile jednak Gieschewald wszystkich intryguje, bo czegoś takiego - wiejskie-

go skansenu dla robotników wielkiego przemysłu - jeszcze nie było, przynajmniej

na Śląsku, a chyba i w Europie, a na dodatek panuje moda na etnografię, przybierająca nieraz postać
chłopomanii, o tyle Nickischschacht idzie starym tropem

Ceglanego budownictwa robotniczego. Ale tylko pozor-

nie. On też jest absolutnie

wyjątkowy.

Czerwone miasteczko
składa się zkamienic, czy

raczej bloków wielorodzinnych, zestawionych w czworoboki z wielkimi wewnętrznymi dziedzińcami.


Frontony

bloków stanowią zwartą ścianę ulicy. Z tego muru, wyłożonego licówką, wychylają

się wykusze okienne, owalne, prostokątne lub w formie

trapezu.Przezściany biegną pasy klinkierowych wzorów, każdy z nich jest inny.

Do dziedzińców i poza obręb

miasteczka prowadzą bramy

(wszyscy mówią do dzisiaj

ainfarty) o rozmaitych ceglanych detalach. Tutaj, wzorem

Gieschewaldu, drobne różnice nie naruszają jednolitości całego zespołu, lecz

sprawiają, że jest on ciekawy, wibrujący, bogaty. Wszystko starannie wymyślono

i starannie doprowadzono do końca. Z lotu ptaka Nickischschacht wygląda niezwykle - jak czerwony
latawiec.

Ponieważ to jest robotnicze miasteczko, nie wieś robotnicza, woda dochodzi do wszystkich tysiąca
dwustu siedmiu mieszkań. Ale tylko w urzędniczych

są łazienki. Mieszkania robotnicze, dosyć przestronne (większość o powierzchni około


siedemdziesięciu metrów kwadratowych), mają ubikacje na półpiętrze.

Na dziedzińcach są piekarnioki i chlewiki jak w Gieschewaldzie. Jest też miejsce

na grządki.

Poza osiedlem urządzono biologiczną oczyszczalnię ścieków. Jest szkoła, pralnia z maglem, sklepy.

Na razie i tutaj nie ma kościoła. Ale przy szybie Carmer, należącym do kopalni

Giesche, powstanie coś na kształt zamku lub świątyni, potężny gmach z wysoką

wieżą. Pod jej ośmiokątnym dachem umieszczono balkon, z którego mogłaby spuszczać włosy jakaś
Lorelei. Okna gmachu, ujęte w łuki wielkie jak bramy,

podzielono w poprzek na dolną część - przysadzistą, składającą się z czterech ar-

kad (w każdej zmieściłaby się przekupka z kramem) - i górną - strzelistą z dwoma

filarami. Za drobnymi witrażowymi szybami dniem i nocą pełgać będzie światło,


jakby ktoś palił żywy ogień w ogromnych salach. To nowe centrum kopalni

Giesche, łaźnia, cechownia, główny magazyn, stacja ratownicza. Tak jak cały

Nickischschacht - czerwone, z cegły klinkierowej, zdobione cegłą glazurowaną,

tutaj - turkusową.

To także projekt braci Zillmannów. Przygotowany w Charlottenburgu na wielkich płachtach cienkiego


luksusowego papieru podklejonego naturalnym jedwabiem. Każdy z tych miękkich,

śliskich arkuszy jest dziełem

sztuki, nie tylko kreślarskiej.

Wszystkie łuki, zworniki, rozety, portale rozrysowano cegła

po cegle; można by sądzić, że

robił to średniowieczny mnich.

Lecz specjaliści od architektury widzą w formach tej budowli nawiązanie do myśli wielkiego nowatora
Gropiusa.

Szyb Carmer nosi swe imię

na cześć grafa Friedricha Wilhelma Reinharda Carmera, reprezentanta spółki Giesche,

zręcznego negocjatora, który przyczynił się walnie do tego, że graf Franz Hubert

Thiele-Winckler odstąpił spadkobiercom Gieschego pole górnicze Reserve na korzystnych warunkach.

Śląskie mapy zamieniają się stopniowo w almanach gotajski - coraz więcej

na nich nazwisk nowych panów tej ziemi, są nimi nie tylko właściciele kopalń, hut

i obszarów dworskich, ale także inżynierowie, budowniczowie, zarządcy. Zdecydowanie nie pasuje do
tego almanachu poczciwe nazwisko Goduli.

Dwie ostatnie nazwy to Gieschewald i Nickischschacht. Skąd pierwsza - wiadomo. Druga upamiętnia
osobę Friedricha Nickischa von Rosenegka z linii von

Pogrell, urodzonego w Gross-Glogau (Głogowie), oficera kirasjerów, rycerza

zakonu joannitów, od 1897 roku wicereprezentanta Kolegium GvGE.

Wprowadzają się pierwsi mieszkańcy.

Gieschewald
A więc dom stał sie faktem

1908

Paweł Kasperczyk idzie Z Dziedzkowitz

"Próźby o przyjęcie w pańskie pomieszkanie lub o zamianę takowego muszą robotnicy naznaczonemu
urzędnikowi zanosić, a ten przedkłada rzecz przełożeństwu". Tak stanowi Porządek domowy
wpomieszkaniach roboczo-familijnych

kopalni i hut Dziedziców Jerzego de Giesche, który pochodzi wprawdzie sprzed

pół wieku, ale nikt go dotąd nie odwołał".

Kowal Paweł Kasperczyk, dwadzieścia dwa lata, zaniósł więc prośbę, a przełożeństwo wyraziło zgodę.
Paweł idzie teraz z Dziedzkowitz Jazd (Dziećkowic Jazdu) koło Myslowitz, gdzie jego rodzice mają
gospodarstwo, i ciągnie

za sobą kozę na postronku. Jest doświadczony w marszach i mustrze i gdyby nie koza, która czasami
stawia mu opór, przebiegłby tę drogę jak na skrzydłach. Właśnie skończył służbę w cesarskiej
piechocie i najął się do kuźni kopalni

Giesche.

Przydzielono mu połowę domku numer 15 przy ulicy Agaty. Chata ma beczułkowaty dach z
niewielkim okienkiem pod powieką z gontu. Należy do

najmniejszych w Gieschewaldzie, dwa pokoje (jeden na dole, drugi na górce),

kuchnia i sień, ale też Paweł nie wprowadza jeszcze rodziny, dopiero zamierza

się żenić. (Gdyby nie zapewnił o tym przełożeństwa, prawdopodobnie odszedł-

by z kwitkiem). Dolny pokój ma około dwudziestu metrów, kuchnia osiemnaście, sień duża, chyba z
osiem. Do domku przylega obórka, niecałe sześć

metrów.

Komuś, kto chował się z jedenaściorgiem rodzeństwa i dojrzewał w pruskich

koszarach, ten mały dom, otoczony ogrodem, wydaje się rajem; tyle tu własnej

przestrzeni.

Paweł zagania kozę do obórki. - Kto mo koza, mo wszystko. Mo mleko, mo

kawa, mo rożki. W szopce jest już wieprzek i parę królików. To wolno. Nawet
się zaleca.

Niestety, "trzymanie dworowych gołębi jest pod każdym względem zakazane".

Mieszkanie jest jeszcze puste, ozdobione jedynie oleodrukiem, który tak

lśni, że trzeba nieźle naprzekrzywiać głowę, żeby zobaczyć, co się na nim dzieje. A dzieje się dużo.
Żołnierze dokonują cudów gorliwości na tle wzgórz, jeziora i grobli, pod łukiem tęczy i pod siedmioma
medalionami, z których spoglądają

na nas dostojne oblicza. - We środku Wiluś, a dookoła te prynce, co do tyj wielki

korony dopiero się chcieli dostać.

Nad tęczą napis: Es lebe hoch das Regiment!

Na pierwszym planie stoi trzech młodzieńców - jeden w mundurze paradnym, drugi wartowniczym,
trzeci polowym. Każdy ma tę samą wąsatą twarz Pawła Kasperczyka, bo nad każdą szyją
przygotowano w obrazku okrągłą dziurę,

aby podkleić pod nią fotografię żołnierza, który tę pamiątkę zabiera do domu.

Napis pod spodem potwierdza, że tych trzech to w jednej osobie muszkieter

Kasperczyk z 10. kompanii 51. Dolnośląskiego Regimentu Piechoty w Breslau.

Obrazek jest po to, by wisiał na ścianie. Paweł postanawia więc zlekcewa-

żyć ostatnie słowa artykułu 10 rozdziału II, Porządku domowego Artykuł ten

brzmi: "Wszelkie zwady w domu, uderzanie drzwiami, wrzask i hałasujące gry,

albo uciążliwe tłuczenie się dzieci, kołatanie itp. są zakazane, a zwłaszcza niewolno w mieszkaniach,
kuchni, piwnicy, na strychu - drzewa rąbać. Wbijanie gwoździ w ściany lub belki - jest zakazanem".

Strachy w południe

Do' pracy i z pracy trzeba przez część roku wychodzić po ciemku. Wszyscy

wychodzą o tej samej porze z lampkami olejowymi zapalonymi już w domu. Wydaje się, że na
Gieschewald spadła ławica świetlików o ciepłym blasku, które kojarzą się w trójki, czwórki, szóstki
podążające w tym samym kierunku. Świetliki

te czasem zanikają, czasem rozbłyskają jaśniej, w końcu giną za domami i ogrodami. Kołyszą się na
leśnej drodze i nad stawami, między Gieschewaldem a szybami

kopalni Giesche. Tam się ścieśniają, żeby było raźniej, bo nad wodą można się na-

tknąć na Utopca, który ma wielką głowę z zielonymi kłakami i zielone zęby.


Utopiec, Utoplec albo Utopek przyszedł tutaj ze wsi za chłopami, którzy za-

sługują na to, żeby ich postraszyć. Wywracają świat, zjeżdżając w podziemia prze-

znaczone zawsze dla potępieńców. W podziemia Pan Bóg strącił złe anioły, zapadali się tam okrutni
dziedzice, złe miasta i karczmy, a teraz chłopi idą tam po

zarobek.

Ojciec Pawła Szymon, suchy, wąsaty, w koszuli bez kołnierzyka zapiętej ciasno pod grdyką, jest
jeszcze ciągle chłopem, ale dorabia w kopalni. Drążył szyb

Carmer. Zjeżdżał w koszu, wiercił otwory i zakładał dynamit. - A raz tyn na gó-

rze - opowiada Paweł kamratom, bo dobrze jest pośmiać się w drodze, nawet

z dobrze znanej historyjki - tyn na górze poszydł do wychodka. Ojciec krzy-

czy, gdzie on jest tyn istny! Ledwie tyn zapioł galoty i tatę pociągnął, już na dole

pizło!

Utopek straszy na górze, Skarbnik na dole i nie przeszkadzają sobie wzajemnie. Szymon Kasperczyk i
jego sąsiedzi z Dziedzkowitz boją się Skarbnika w południe. Wtedy właśnie, podczas największego
skwaru, straszyła na wsi Południca, albo Żytnia Baba, sprawiała, że ludzie tracili przytomność, i kradła
im dzieci.

W kopalni panuje jednolita ciemność, temperatura nie jest zależna od pory dnia,

ale wszyscy wiedzą i bez zegarka, kiedy nadchodzi południe"".

Podziemne skarby zawsze były strzeżone przez jakiegoś diabła albo potwora i zawsze byli śmiałkowie,
którzy te skarby wydzierali. Nowi osadnicy mają

być teraz tymi śmiałkami. Paweł Kasperczyk, wychodząc z domu, sięga do kropielniczki, którą
przymocował na drzwiach, i żegna się wodą święconą. Tak robią

wszyscy. Matki lub żony, które też wstają o świcie, mówią od drzwi: - Niech cie

świento Barbora prowadzi.

Upór chłopców i wabienie dziewcząt

"Nun das Haus" - deklamuje Margareta Klein, córka kowala z kopalni Giesche. Kasperczyk na pewno
zna Kleina, ale trudno przypuszczać, by chodzili razem na piwo. Kowal Klein myśli i mówi po
niemiecku, inaczej jego córka nie byłaby na pewno taką prymuską, a kowal Kasperczyk, mimo służby
w infanterii

w Breslau, trzyma się z tymi, którzy gadają po śląsku.


Jest 19 października, inauguracja pierwszego roku szkolnego w Gieschewaldzie. Trzy świeże budynki
szkolne stoją, jeden za drugim, w karnym ordynku, gotowe na przyjęcie pierwszych dzieci. Zapisano
ich na razie pięćdziesięcioro, przyszły z rodzicami, speszone, bo uroczystość uświetniają ważne osoby
- inspektor

szkolny Weyher, nadleśniczy Lehnhoff, proboszcz Klaszka z najbliższej parafii -

Myslowitz. Na budynkach zawieszono napisy "Pobłogosław, Boże" i "Z Bogiem

zaczynaj, z Bogiem kończ!", a nauczyciel Koschutte napisał poemat.

A więc dom stał się faktem. Pozwól, Boże, nas uświęcić,

który do tego dzieła ofiarujesz nam promyk słońca.

Panie, spojrzyj z nieba na te budowlę nowej szkoły

i zroś ją Twymi łaskami, aby pokój zakwitał z rozpoczęciem

i zakończeniem każdego roku szkolnego.

Pozwól, aby nauczycielski trud był błogosławiony

Teraz wszyscy śpiewają Deutschland, Deutschland ueber alles, pieśń niemieckiego poety Hoffmanna
von Fallerslebena do melodii Haydna; jeszcze nie jest niemieckim hymnem narodowym.

Nauczycielski trud podejmują rektor Vinzenz Miicke z Lipine (Lipin) i jego

zastępca Rudolf Hadwiger z Krassowa (Krasowej). Obaj otrzymują mieszkania

służbowe i porządne pensje - pierwszy dwa tysiące, drugi tysiąc trzysta czterdzieści marek rocznie -
plus różne dodatki. Inni nauczyciele przybędą wkrótce,

prawie wszyscy z niedalekich śląskich miejscowości. Dzieci mają religię, czytanie i pisanie, śpiew,
rachunki, wiadomości o ojczyźnie, przyrodę, geografię, roboty ręczne, gimnastykę.

Dla dziewięciorga otwiera się szkółkę ewangelicką, koło gospody.

Kronika szkolna, z której czerpiemy te wiadomości", spisana jest drobnym

czarnym gotykiem, ostrą stalówką i podlega urzędowej kontroli. Inspektor Weyher co parę kartek
aprobuje ją wielkim kulfonem swego nazwiska.

W klasach i podczas wszelkich uroczystości obowiązuje język niemiecki. Podobnie na przerwie, ale
tego trudno przestrzegać.

Nauczycielka panna Mittman dzieli uczniów na dziewięć zespołów i urządza

konkurs pięknego czytania.

Kronika nie mówi, jak w szkole czują się dzieci. Nikt na to nie odpowie, nie
mamy żadnych uczniowskich pamiętników z tych lat - ani z tej szkoły, ani z oko-

licznych - chyba że posłuchamy Wojciecha Bywalca, który jako czternastolatek

zjechał do szybu Morgenroth i malował kolegów węglem "na negra", a potem wyruszył do Westfalii.
Jego wspomnienie dotyczy jednak szkoły w pobliskim Janowie i jest wcześniejsze; Gieschewaldu
jeszcze nie było.

Jak już chodziłem czwarty rok, to nas złapał taki gorliwy hakata, co nie mógł strawić tego, jak ktośpo
polsku z dzieci mówił podczas przerwy na korytarzu lub placu i tak

nas raz złapał w dwuch po polsku rozmawiać i za karę nam rozkazał (100) sto razy od-

pisać "Ich soll in der Schule nicht polnisch sprechen!". Co znaczy Ja niemam we szkole po polsku
rozmawiać! Więc napisałem z jakie trzydzieści razy i przy tym pisaniu

w domu usnąłem z nudów i wyczerpania umysłu, a na drugi dzień obawiając się chłosty trzciną nie
poszliśmy do szkoły tylko między zboża i krzewy, a gdyśmy już raz tej

rozkoszy pod palącym słońcym zasmakowali, tośmy to potem częściej powtarzali o czym

rodzice nie wiedzieli, aż się zaczęły kary sypać za niechodzenie do szkoły. () Mnie

jednak dalej spodobały się: pola, łąki, wody, żaby, skowronki i słońce niż to otoczenie

niemczyzny.

Rektor Miicke będzie jednak inaczej nakłaniać do języka i kultury niemieckiej

niż hakatysta ze wspomnień Bywalca. Nowa szkoła w nowej osadzie - wizytówce światłego
kapitalizmu - nie może wymuszać nauki i posłuszeństwa za pomocą

strachu.

Rektor Mucke i inspektor Weyher zapowiadają nowy pomysł społeczny - wybór komitetu
rodzicielskiego. Rodzice będą w szkole mile widziani, i to wcale nie

po to, by współpracować przy karaniu dzieci. Wprowadza się nie tylko gimnastykę, ale i wycieczki,
sekcje sportowe, konkursy, wieczorki. Uczniowie odgrywają dla rodziców i gości wesołe scenki "Upór
chłopców", "Wabienie dziewcząt",

"Spragniony podróżny" i "Awaria windy".

1909

Wojciech Bywalec wraca z Westfalii

Otoczenie niemczyzny widocznie nadal doskwiera Wojciechowi Bywalcowi

(który ma już dwadzieścia pięć lat), bo wraca z Westfalii, dokąd wyjechał za lepszą
pracą i żeby się wina nadreńskiego napić. Pracował tam w różnych szybach i szybko nauczył się szukać
pokładów, na których panują znośne warunki.

Obserwowaliśmy na kilku kopalniach (z własnej filozofii) jakie duże blachówki

z kawą ludzie do pracy noszą, bo jeżeli duże trzylitrowe, to nie warto się o pracę pytać,

gdyż to jest znak, że w tej kopalni jest bardzo gorąco.

Zbuntował się z powodów ekonomicznych i patriotycznych przeciw badaniom lekarskim wymaganym


w nadreńskich i westfalskich kopalniach.

Żadyn nie mógł prędzej pod ziemią być zatrudniony o ile nie był przez trzy dni

z rzędu badany na rzekome robaki w stolcu. Ja sądzę, że to tylko wymysł lekarzy tamtejszych, którym
chodzi o stronę materialną, bo kto może mieć jakieś tam robaki w kiszkach,

a osobliwie ludzie z Górnego Śląska?

W grudniu powrócił do kopalni Giesche już z papierami rębacza. Tu nie badano go na robaki, ale
poddano od razu egzaminowi.

Ile otworów wiertniczych wolno mi naraz odpalić? - odpowiedź: tylko jedyn! - a ile

materjału (prochu) do otworu jednego metra długości (głębokości) wolno mi włożyć? -

odpowiedź: nigdy ponad połowę otworu!

Na koniec już nabrali zaufania do mnie i mi radą służyli, abym się z tymi ludźmi tutaj niewiele
zadawał, gdyż tu na G. Slasku są sami niedobrzy ludzie (Alles Chacharen).

Oni [sztygarzy - M.S.] myśleli, że ja doprawdy już po polsku nie myślę (), gdy zacząłem im na pytania
trochę berlińskim i trochę westfalskim dialektym odpowiadać, to im

się aże oczy świeciły w uśmiechu do mnie.

Prawdziwym powołaniem Wojciecha Bywalca nie jest jednak fedrowanie węgla, lecz śpiew. Śpiewa
gdzie tylko może, nie daje się prosić, i ludzie już wiedzą, co

umie. Ten, kto zna pieśni, czyta nuty, potrafi podać grupce amatorów ton i rytm,

jest wszędzie potrzebny. Ludzie chcą śpiewać, i to razem. W Stadtisch Janów (Janowie Miejskim), o
parę kilometrów od kopalni Giesche, powstaje Koło Śpiewu

"Unitas" i zaprasza Bywalca do pomocy.

- Mój Boże, co za skromność i biedota! Lokalik do ćwiczeń 5x4 metry z jednym oknym bez światła
elektrycznego a tylko lampą naftową trzymaną w użytecznym stanie
przez zmieniający się dyżur własnych członków. Dyrygentem jest pan Papczok z Mysłowic i to czy
mokre deszczowe dni, czy trzaskający mróz, przychodził punktualnie pieszo

przez pola mając ponad trzy (3) klm. drogi, a mimo był brak nut i śpiewników, dał sobie

radę, bo z braku tak potrzebnego materjału pisało się na kartkach, lub kredą na drzwiach

i kuło się na pamięć te miłe ulubione pieśni.

Przyjemne bycie razem

Do Gieschewaldu przybywają nowi nauczyciele z Gliwic, z Brzeczkowic

(Brzęczkowic) i z Łagiewnik (Łagiewnik). Niektórzy są bardzo młodzi. Szkole

dla robotniczych dzieci trudno pewnie o siły kwalifikowane i doświadczone. Nauczyciel gimnastyki
Joseph Katzer z Imielin (Imielina) nie ma jeszcze dwudziestu lat. Georg Goretzki z Friedrichsdorfu
(Wirka) kończy osiemnaście.

W zimie zamarzają stawy i rzeczki. Za bilety na "Wabienie dziewcząt", "Upór

chłopców" i inne sztuczki szkoła kupuje sto par łyżew dla dzieci. Pomysł znajduje

natychmiast naśladowców. Siedemdziesięciu mężczyzn z Gieschewaldu - głównie urzędnicy i nadzór,


ale nikomu nie broni się wstępu - zakłada Związek Łyżwiarski. Szefem jest Mandela, nadsztygar
kopalni Giesche, zapalonym instruktorem łyżwiarstwa - wuefista Katzer.

Od czasu do czasu szkoła zaprasza rodziców i miejscowe osobistości i przygotowuje bogaty program.
Najpierw chóry i deklamacje. Potem żona nauczyciela Langera śpiewa pieśni Grety. Dalej -
nieskrępowana wymiana poglądów. Zebrani próbują znaleźć odpowiedzi na ważne pytania: Dlaczego
małe dziecko tak

niechętnie idzie do szkoły? Czy pomagać dziecku przy lekcjach? Jak często można polecać małemu
uczniowi, by umył tablicę?

Ostatni, piętnasty, punkt spotkania brzmi: przyjemne (gemiitlich) bycie razem.

Józef Kilczan przybywa z Zalenze

Józef Kilczan mógłby pozostać na ojcowiźnie w Zalenze (Załężu), bo jego

ojciec Johann jest gospodarzem całą gębą, ma osiem koni, wozy i dwadzieścioro jeden dzieci.
Synowie umieją trzymać lejce, załadować towar i dostarczają cegły, piasek i drewno na rozbudowę
Huty Baildon. Józef nie chciał jednak chodzić

w rodzinnym kieracie prowadzonym twardą ręką przez Johanna (który na dodatek nie ma zamiaru się
starzeć). Wolał prowadzić sklep kolonialny, który Anna

z domu Bryłka wniosła mu w wianie, lecz nie miał charakteru do interesów; kasa
na korbkę nie poruszała bardziej jego wyobraźni niż beczka na kiszone ogórki.

Zamiast stać za ladą, siedział z kamratami na zapleczu i powoli przegrywał sklep

w skata. Wprawdzie w skacie obstawia się nisko, ale do przegranej trzeba dodać

czas, który Józef powinien poświęcić klientom. Upadek sklepu jest tym bardziej

dotkliwy, że huta - mówiąc słowami Józefa i Anny - "łostopirzo się coraz bardziej" i z okna sklepiku
widać, jak suną do niej mocne ładowne wozy z braćmi na

kozłach.

Pewnego dnia małżonkowie zamykają więc sklep, by już do niego nie wrócić. Józef najmuje się jako
cieśla w kopalni Giesche, składa prośbę o przyjęcie

w pańskie pomieszkanie i dostaje połowę domku przy Zillmannstrasse (dzisiaj

Przyjazna).

Gertruda Mendra przychodzi Z Katowic

Gertruda Mendra, córka chłopów spod Jaworzna, jest poważną, a nawet

surową panną z bujnymi włosami, które pięknie upina. Służy w Katowicach

u bogatej rodziny baumajstra Briegera. To dobra posada; Brieger jest nie tylko mistrzem
budowlanym, ale także zdolnym projektantem i przedsiębiorcą,

właścicielem solidnej firmy. Zaprojektował właśnie i wystawił wspaniały gmach

przy Rutgerstrasse 9 (dzisiaj Szafranka) i wynajmuje go zamożnym katowickim mieszczanom, których


stać na siedem pokoi, dwie klatki schodowe (główna wiedzie od frontu i ozdobiona jest witrażami -
kwiaty, pnącza, owoce; ta od

kuchni - skromna, ale przyzwoita - prowadzi na strych, do piwnicy i na podwórzej, na centralne


ogrzewanie, na łazienki, a przy tym na zapasowy nocnik

w sypialni, ukryty za chińskim parawanem i zamaskowany w mebelku udającym

puf, na żardyniery tworzące misterne konstrukcje

z kryształowych szybek,

palisandru i miedzi, na kredensy pełne najcieńszej porcelany, na specjalną centralkę

elektrycznych dzwonków

na służbę.

Sam baumajster mieszka


skromniej przy Bismarck-

strasse 11 (dzisiaj Gliwicka),

niedaleko biura, które ma

przy tej samej ulicy pod numerem 13, ale w tym domu

także niczego nie brakuje.

Wszystkie adresy są w środku miasta. Kiedy Gertruda

ma krótkie wychodne (za

krótkie, by odwiedzić rodzinę) , biegnie popatrzeć na

sklepy i eleganckie klientki. Wkłada wtedy suknię ze

stójką, szczypankami nad biustem i z rękawami z bufą. Zobaczyła to w oknie modystki i uszyła sama.

W tej sukni przyjęła oświadczyny Pawła Kasperczyka. Gdyby Paweł nie był

światowym młodzieńcem, który odsłużył wojsko we Wrocławiu, Gertruda mogłaby go onieśmielać.


Paweł jednak jest pewny siebie i swoich zalet. Jego kapitał

to, poza otrzaskaniem w świecie, pozycja górnika w kopalni Giesche i mieszkańca osady Gieschewald.

Gertruda trochę żałuje miejskiego życia, ale Gieschewald to przyszłość - dom,

ogród, dzieci, opieka potężnego koncernu. W Katowicach nigdy nie będzie panią.

W Gieschewaldzie tak, na jego miarę.

1910

Hojność Uthemanna

Kronika szkolna podaje:

Gieschewald 4357 Personen

Stadt Kattowitz 43 093 Personen

Katowice są więc tylko dziesięć razy większe od Gieschewaldu, a załoga kopalni Giesche to więcej niż
półtora stanu osady - sześć tysięcy siedemset sześćdziesiąt sześć osób.

Tajny radca górniczy Anton Uthemann zawiadamia listownie nadleśniczego

Lehnhoffa, który zamieszka z rodziną we wspaniałej służbowej willi ozdobionej

wieżyczką i ogromnym porożem, że w gieschewaldzkich sklepach można już kupić mięso, drób, ryby
słodkowodne i morskie, solone i wędzone, owoce, warzywa,
kwiaty, narzędzia ogrodnicze, kartofle, jaja, sery, wyroby drewniane i koszykar-

skie, powrozy i wyroby z konopi"".

List oznacza, że nadleśniczy może się sprowadzać na dobre.

Ogródki kwiatowe między domkiem a ulicą, te wizytówki gospodarności,

talentu i smaku, uświęcone dawną wiejską tradycją, są w Gieschewaldzie zachwycające!

Anton Uthemann, który obejrzał je któregoś popołudnia w towarzystwie

nadogrodnika Hilbiga, uważa, że tę ambicję i dbałość należy nagrodzić. Wystosowuje więc pismo do
generalnej dyrekcji spółki w Zalenze. Rębacz Thomas Schandara, Fórsterstrasse 10, po lewej (jak
wiadomo, domki są dwurodzinne, podzielone pionowo), i rębacz Johann Kray, Besserstrasse 6, po
prawej, powinni dostać za

swe osiągnięcia po dziesięć marek. Na liście są jeszcze cztery ogródki; ich właścicielom można dać po
pięć marek*.

Ulica Fórstera nosi swe imię na cześć inspektora górniczego kopalni Giesche,

ulica Bessera na cześć obecnego dyrektora tej kopalni.

Nagrodzeni rębacze skopali ziemię, ale kompozycja rabatek i układ barw

i form są na pewno dziełem ich małżonek niewymienionych w liście Uthemanna.

Można natomiast przypuszczać, że rębacz, którego życie domowe kwitnie podobnym ogródkiem,
przekazuje nagrodę żonie, a ta przeznacza ją na dalszy roz-

kwit gospodarstwa.

W kolejnym liście Uthemann zawiadamia Zillmanna (nie wiadomo którego),

że obejrzał jego szkic budynku biurowego w Gieschewaldzie i nie życzy sobie

żadnych ornamentów i wymyślności. Urząd ma być skromny"".

Listy tajnego radcy górniczego do projektantów i wykonawców kończą się

uszanowaniami. Pod listami w sprawach górniczych Uthemann pisze "Gliick auf!".

Nawet w Zagłębiu, pod rosyjskim zaborem, górnicy pozdrawiają się tymi słowami, jakby język
niemiecki miał w kopalniach szczególne prawo obywatelstwa

uświęcone przez Pana Boga.

Doktor Judym słyszy je powtarzane echem.


"- Glikauf - odpowiadała ciemność".

"Glikauf, glikauf - mówił do nich i on w głębi duszy".

"Gliick auf odpowiada polskiemu "szczęść Boże".

Pierwszy kościółek. Ksiądz Dudek i parafianie

Osadnikom brakuje tylko kościoła, ale brakuje dotkliwie. Towarzystwo Katolickich Obywateli od
dawna podnosi ten temat i spółka Giesche nie może już

zwlekać. Na razie remontuje ceglaną

kotłownię przy szybie Albert, koło

Nickischschachtu. Gieschewald nie

zgłasza sprzeciwu, bo to i tak bliżej

niż do Myslowitz, gdzie chodziło się

przedtem. Tymczasowy kościółek jest

niski, niezdarny, ale bliski ludziom.

W ciszy podniesienia słychać, jak tętnią maszyny kopalni.

Nowy administrator Paweł Dudek, szczupły, krótko ostrzyżony, ascetyczny, to nie prowincjonalny
ksiądz,

do którego można mówić "farosiczku". Jest uprzejmy, lecz chłodny, dowcipny, lecz po pańsku. Do
posiłków

pija wino, piwa nie lubi. Parafianie są

przekonani, że odziedziczył godne,

a zarazem gładkie obejście po dziadku, lokaju księcia raciborskiego.

Być może, ale ksiądz ma przede

wszystkim za sobą staranne studia.

W 1901 roku zdał na Wydział Teologiczny Uniwersytetu Wrocławskiego,

który - jak nowoczesne wydziały

humanistyczne XXI wieku - pozwala studentom wybierać wykłady i seminaria

na innych wydziałach, według indywidualnych zainteresowań. Nie znaczy to, że


mogą zaniedbać teologię. Nad ich pilnością czuwają dziekan i dyrektor książęco-biskupiego konwiktu,
w którym mieszkają. W konwikcie ćwiczą ascezę. Już

O czwartej rano zbierają się na wspólną modlitwę i rozważania, przed południem

robią rachunek sumienia, o czwartej po południu odmawiają brewiarz, a w niedzielę także Litanię
loretańską. Mimo że czas jest tak bardzo wypełniony, Paweł

Dudek zapisuje się na zajęcia z pedagogiki u profesora Sterna, z historii sztuki

u profesorów Semraua i Muthera (przez cztery semestry). Jest bardzo prawdopodobne, że należy do
licznej grupy studentów teologii chodzących na wykłady sławnego profesora Władysława Nehringa z
języków i literatur słowiańskich.

Cieszą się one wielką popularnością; alumni wiedzą, że kiedy trafią między parafian, zwłaszcza na
Górnym Śląsku, język polski będzie im bardzo potrzebny. Już

teraz niektórzy z nich sprawdzają swe możliwości, wygłaszając polskie kazania

we wrocławskich kościołach Świętych Piotra i Pawła i Krzyża Świętego.

W konwikcie działa, za wiedzą dyrekcji, Kółko Polskie. Dwa pierwsze paragrafy jego statutu brzmią:
"Celem Kółka jest wydoskonalenie się w języku polskim. Członkiem Kółka może zostać każdy teolog,
znający przynajmniej cośkolwiek język polski".

Ksiądz Dudek należy do koła (w ciągu dziesięciu lat, zanim je w końcu czujnie zamknięto, przewinęło
się przez nie dwustu trzydziestu dziewięciu studentów), więc prawdopodobnie zna "cośkolwiek"
polski z domu rodzinnego w Rennersdorfie (Kolonii Renerowskiej) w Gross Raudenz (Rudach
Raciborskich).

Kiedy opuszcza Wrocław, posługuje się obu językami na literackim poziomie.

Ma jednak także pasywa. Musi spłacić dług zaciągnięty w konwikcie - tysiąc

osiemset sześćdziesiąt pięć marek. Jego ojciec, niezamożny zdun, kształci jeszcze

drugiego syna Andreasa. Dług jest wysoki, lecz w normie, niektórzy absolwenci

mają większy i o tysiąc marek".

Wyświęcenie kościółka w byłej kotłowni to wielki dzień dla księdza Dudka

i okolicy. 22 października, wczesnym rankiem, jeszcze o zmroku, z Myslowitz

wyjeżdża orszak konny. Jeźdźcy wprowadzają księdza do granic gminy, gdzie pod

krzyżem czekają Katoliccy Obywatele, straż pożarna, kongregacje mariańskie polska i niemiecka,
dzieci szkolne, które wznoszą na trzy głosy pieśń Tochter Zioń

(Córa Syjonu). Prezes Katolickich Obywateli wygłasza powitanie po polsku.


Na uroczystość przychodzą wszyscy parafianie z Gieschewaldu, Nickischschachtu, Janowa, są także
ich krewni i znajomi z dalszych okolic.

Widzimy poetkę, krawcową i hafciarkę Konstancję Rybok, która ubiera święte figurki w sukienki ze
starych firanek i welonów ślubnych. Szyje te szatki w ręku,

bo trudno jej poruszać pedał maszyny. Jedną nogę ma krótszą (nie widać tego spod

długiej satynowej spódnicy). Ustrojone figurki trzyma w domu, wydaje kościelne-

mu przed procesją i zabiera z powrotem. Dba o nie, ceruje ubranka, jeśli się podrą

podczas obnoszenia. Zarabia na tym parę groszy. A drugie tyle, albo więcej, dostaje

od ludzi za okolicznościowe wierszyki i za sztuki, pobożne i sentymentalne, wystawiane w sali


Haiduka w Janowie. Pisze po polsku, niemieckiego nie zna.

Szymon Kasperczyk, górnik strzałowy w kopalni Giesche, który drążył szyb

Carmer, zjeżdżał tam w koszu i ledwie uszedł z życiem, gdy "pizło" mu koło nosa,

przyszedł z żoną Rozalią z domu Rak, synem Pawłem, świeżo po wojsku, i jego

narzeczoną Gertrudą Mendrą, która dostała na tę uroczystość dłuższe wychodne od rodziny


Briegerów.

Dołączyli się do nich sąsiedzi Karol i Katarzyna Poloczkowie, którzy sprowadzili się do Gieschewaldu
spod Tarnowitz (Tarnowskich Gór). Trzydziestosiedmioletni Karol, drobny, wąsaty, wygląda raczej na
drobnego urzędnika niż górnika

pracującego pod ziemią. Ma szczupłe, delikatne palce i przebiera nimi w powietrzu, jakby
akompaniował pobożnym śpiewom wznoszonym przez tłum. Obok

Poloczków stoją czterdziestotrzyletni Szczepan Ryś i jego żona Rozalia; mieszkali przedtem w
Eichenau (Dąbrówce Małej). Pod nogami Poloczków kręci się

trzyletnia Marta, a Rysiowie przyszli z trzynastoletnim synem imieniem Rufin.

Jest Józef Kilczan z żoną Anną. Przebolała sklep kolonialny przegrany w skata i wchodzi w nową rolę -
żony górnika.

Jest Albert Gawlik, tormistrz kolejowy, który przybył w te okolice, gdy budowano kolej z Pless
(Pszczyny) do Myslowitz, z żoną Pauliną z domu Cura, córką bogatego młynarza spod Gogolina.
Przyszli z dwudziestoletnim synem Maksem, kawalerem, który jeszcze cztery lata temu zjeżdżał do
kopalni jako młodociany, a dziś jest

pomocnikiem biurowym w dyrekcji spółki Giesche w Zalenze. Szybko awansuje. Pisze stalówką, jakby
malował. "G" w jego podpisie jest dziełem sztuki, subtelnie wycieniowane, lekkie i poważne,
zachowuje wszelkie konieczne formy gotyku, ile w nim
jednak łagodności i swobody! Można by powiedzieć, że jest to "G" uthemannowsko-zillmannowskie,
które się skłania ku porozumieniu między gustami i kulturami.

Są Wróblowie - trzydziestodziewięcioletni Tomasz i młodsza o cztery lata

Waleska z domu Rybok, rodzona siostra Konstancji od świętych ubranek. Imię Waleska nie ma nic
wspólnego z czcią dla Marii Walewskiej od Napoleona. Patronka

Waleski, panna Valeska Winckler, poślubiła w połowie XIX wieku pruskiego porucznika Huberta von
Thielego, właściciela ogromnych tutejszych dóbr, i powiła

mu dziewięcioro dzieci. Podobno była także dobra i piękna, więc jej imię jest modne, chociaż
arystokratyczne "V" ulega wymianie na "W", gdy imienniczki są niższe klasowo. Wróblowie przyszli z
co najmniej czwórką dzieci. Ich czternastoletnia

córka Rozalka jest już samodzielna. Właśnie została przyjęta na służbę na plebanii,

sprzątanie, pranie, zmywanie, obrządzanie kurek i świnek. Pracuje bardzo ciężko,

od świtu do nocy, ale jest szczęśliwa. - Jestem między ludźmi! Między ludźmi!

Biegnie do roboty ze śpiewem i zwierza się matce, że najbardziej lubi usługiwać

gościom. To, naturalnie, wielkie wyróżnienie, na które trzeba zasłużyć.

Dwunastoletni Albert Badura (dla jednych Albert, dla innych Wojtek, co kto

woli), który zapowiada się na muzykanta, przyszedł z Józkiem, starszym bratem

Rozalki, który też marzy o tym, żeby grać na weselach.

Paweł Stacha, rębacz dołowy, i jego żona Regina zabrali synów Alojzego, Jana,

Ludwika i Wincentego.

Trzydziestodwuletni Karl Junger, wagowy w kopalni Giesche, syn ewangelika Karla Jungera z Zalenze,
prawdopodobnie przyszedł sam; jego żona Hedwig

z domu Blaszczok, córka kowala z Eichenau (Dąbrówki Małej), piastuje miesięczne dziecko. Nie
wiadomo, jak pogodzi drugie już macierzyństwo z prestiżową posadą - ma być gospodynią w willi-
pałacyku bergrata Uthemanna. Wszyscy mówią, że jest bardziej przedsiębiorcza od męża. Widać to
nawet na zdjęciach

z atelier; on patrzy w obiektyw łagodnie, ona stanowczo.

Jest dwudziestoczteroletni Augustyn Niesporek, który wydaje ładunki dynamitu w kopalni Giesche,
ale naprawdę interesuje go tylko jeden proszek wybuchowy - magnezja do fotografii.

Jest Marcin Lubowiecki, górnik w Giesche, urodzony w roku powstania


styczniowego, ma więc czterdzieści siedem lat, i jego syn Paweł, który ma dziewiętnaście. Marcin
Lubowiecki, chudy, kościsty, maca po kieszeni czarnego surduta, która zdradza kształt fajki z długim
cybuchem.

Jest na pewno Wojciech Bywalec, który z powodu miłości do kółka Unitas

podpadł w kopalni (poniedziałkowe spóźnienia po niedzielnych śpiewach) i przeniósł się na inny szyb,
do sztygara, który hołubi go jak krewniaka, wyjednał mu

nawet korzystne raty za nowy mundur górniczy zamówiony u krawca. Kłopot

w tym, że sztygar chce ożenić pupilka ze swoją siostrą, o której Wojciech mówi

gruba Berta. Zamiast więc śpiewać pełną piersią te miłe ukochane pieśni ludu górniczego, Bywalec
myśli o tym, że trzeba znowu zmienić miejsce pobytu. Ta myśl

go nie martwi; nosi nazwisko całkowicie zgodne ze swoją naturą.

Teofil Ociepka, zwany powszechnie Tefil, stoi na boku, wątły, skupiony i nieobecny, zbyt poważny jak
na swoje osiemnaście lat. Nie wiadomo, co mu się roi

w głowie i co będzie robił, bo chociaż ma ojca górnika, nie nadaje się do kopalni,

nie podniósłby nawet kilofa.

Być może pod krzyżem pojawia się także siedemnastoletni Józef Wieczorek, chłopak o bardzo
bystrym spojrzeniu i wysokim czole, co nadaje mu wygląd przedwcześnie dojrzały. Koledzy mówią, że
zajdzie wysoko. Przed trzema

laty, po śmierci ojca, też górnika z Giesche, przyszedł do kopalni jako młodociany, a jest już zastępcą
maszynisty.

Cały tłum powoli, ze śpiewem rusza spod figury do kościółka przy szybie.

Ksiądz Dudek wygłasza kazanie po polsku i po niemiecku. Rozlega się Te Deum

laudamus w neutralnej łacinie.

Poza wagabundą Wojciechem Bywalcem i Józefem Wieczorkiem, który nie

wiadomo, czy w ogóle przyszedł, bo jego przywiązanie do obchodów kościelnych

budzi wątpliwości, wszystkie osoby wymienione z nazwiska mają przy sobie gromadę krewniaków.
Trudno ich wyliczać, bo rodziny są wielkie, a pęcznieją jeszcze

podczas świąt i uroczystości, kiedy dzieci, wujowie, ciotki, szwagrowie, dziadkowie i swatowie (tak
nazywają się wzajemnie teściowie państwa młodych) schodzą

się z okolicznych osad i wsi.


Szymon Kasperczyk, który drążył szyb Carmer, miał, jak już wiemy, dwanaścioro dzieci. Jego synowa
Gertruda z domu Mendra miała dziewięcioro rodzeństwa. Karl Junger miał sześcioro dzieci, Paweł
Stacha - ośmioro. Waleska Wróblowa

urodziła dwanaścioro, a matka jej przyszłego zięcia Alberta-Wojtka Badury, który

zapowiada się na muzykanta - trzynaścioro.

Rekordzistą jest jednak Johann Kilczan, ojciec Józefa, ów właściciel wozów

z Zalenze. Ma dwadzieścioro jeden dzieci, pięcioro od pierwszej, dwanaścioro od

drugiej i czworo od trzeciej żony Franciszki z Gowinów, która jest o czterdzieści

dwa lata młodsza od swego męża, a o czternaście od Józefa. (Pisząc o tych dzieciach, wyprzedzam
czas; w 1910 roku nie wszystkie są jeszcze na świecie. Johann

Kilczan, który nie chce się starzeć, ma dopiero sześćdziesiąt lat, a Franciszka Gowin osiemnaściej.

Matka Alberta-Wojtka płakała, rodząc swoje trzynaste dziecko, Bronię. Nie

z bólu, ale ze wstydu i zmartwienia. Wtedy jej mąż Albert, po którym syn imiennik odziedziczył talent
muzyczny, pocałował żonę w spocone czoło. - Cicho, cicho - powiedział - im więcej dzieci, tym cieplej
w chałupie. - I zagrał cicho na

skrzypkach, żeby ją ukoić.

1911

Wizyta Antona Klaussmanna

W gieschewaldzkim gasthausie pojawia się elegancki gość z Berlina Anton

Oskar Klaussmann. Zna miejscowe nazwy. Mówi, że kiedyś polował w tych lasach. Wie, gdzie biegnie
pokład Morgenroth. A jednocześnie ciągle się dziwi i zadaje tutejszym mnóstwo różnych pytań. Prosi,
by mu pozwolono obejrzeć domy,

piwnice i szopki. Ciekaw jest nawet wygódek.

Ma sześćdziesiąt lat, budzi zaufanie. Pierwszy raz przyjechał na Śląsk z rodzicami, będąc małym
dzieckiem. Jego ojciec, urzędnik kopalniany, zmieniał często miejsca (Scharley, Morgenroth, Beuthen,
Schoppinitz-Rosdzin). Dla dziecka,

a potem młodzieńca, Śląsk, zatopiony w lasach, ale pełen już warsztatów i szybów, w których
dokonywały się poważne obrzędy pracy, zamieszkany przez ludzi mówiących dziwnym językiem i
wierzących w duchy, był baśniowy, kolorowy

i tajemniczy. Po latach opisał ten Śląsk. "Pragnąłem odtworzyć bezstronny obraz

tego regionu po 1855 r., panujących tu wtedy stosunków, tak, jak je zachowałem
w pamięci". Pamięć miał wspaniałą. Uzupełnił ją pracą dokumentacyjną. Zgłębił

układ śląskiej sieci kolejowej i warunki podróży w czwartej klasie (matka uznała, że na pielgrzymkę do
Częstochowy trzeba jechać pokornie, najgorszym wagonem), bywał na jarmarkach, interesował się
przysmakami dzieci (brunatnym

cukrem, dropsami) i napojami dorosłych (tyskim piwem), poznał proces świniobicia, uczestniczył w
obchodach świąt domowych i kościelnych, zbadał stosunki

w kopalniach, sprawdził, ile kto zarabia. Zachował jednakową życzliwość do Polaków, Ślązaków i
Niemców.

Ten fascynujący materiał zaniósł do berlińskiego wydawcy. Nie był autorem

z ulicy, lecz uznanym już reporterem, publicystą, autorem humoresek i powieści

kryminalnych. Wydawca jednak uznał, że książce czegoś brakuje. Powinna mieć

aneks. - Niech pan jedzie w te stare miejsca i obejrzy je dzisiaj.

Dlatego między innymi Klaussmann jest w Gieschewaldzie.

Ta osada go zachwyca. Jest arcydziełem architektury i ma tyle powietrza! Oto,

co można stworzyć, gdy się ma pieniądze.

Podsumowuje w jednym akapicie potęgę Gieschów:

Towarzystwo to istniejące już od 200 lat zatrudnia około 21 tysięcy robotników

i 500 urzędników, którym płaci rocznie 21 milionów marek zarobków i poborów. Wy-

dobywa rocznie węgiel kamienny o wartości 36 milionów marek, produkuje cynk

o wartości 14 milionów marek, do tego wyroby z ołowiu, nawozy, ałun, szamotę, cegły,

a dobra gruntowe Towarzystwa obejmują 5280 hektarów. Fundusz zapomogowy dla

urzędników i robotników wynosi 7 milionów marek. W roku 1910 Towarzystwo zapłaciło składki do
Państwowego Zakładu Ubezpieczeń, Rent i Emerytur w wysokości

750 500 marek. Składki dla Górnośląskiej Kasy Gwareckiej i dla pozostałych kas chorych wynosiły 781
500 marek, wpłaty do innych kas i na zapomogi wynosiły 468 tysięcy marek.

Cały aneks jest pochwałą śląskiej gospodarności i oszałamiającego awansu cywilizacyjnego tej ziemi.
Książka jeszcze w tym samym roku wychodzi w Berlinie

pod tytułem Oberschlesien vor 55 Jahren (Górny Śląsk przed 55 laty)*.

Nadogrodnik Hilbig rysuje akacje


Nadogrodnik Hilbig rozkłada przed sobą arkusz kremowego woskowanego

papieru z uproszczonym planem Gieschewaldu i rysuje na nim czerwone guziczki. Trzy guziczki po
lewej stronie ciągu sklepów to wiązy, trzy po prawej - akacje.

Przy fabryce lodu i wokół placu dla dzieci zasadzi się klony.

Na innym arkuszu Hilbig rysuje drabinki na pnącza. Mieszkańcy powinni

otrzymać w tej sprawie dokładne wskazówki, aby uniknąć chaosu i niepotrzebnych wydatków.
Drabinki staną przy ścianach między oknami, w odpowiednim rytmie. Rysunek jest piękny, olbrzym o
wielkich łapach świetnie sobie radzi

z cienkim ołówkiem.

Hilbig rachuje. Ogrodnictwo, którym zarządza, powinno przygotować na sezon cztery tysiące
sadzonek porzeczek do domowych ogródków, sześć tysięcy

flancy truskawek, siedem tysięcy szczepów jabłoni, wiśni i grusz*.

Hilbig jest nie tylko nadogrodnikiem, ale także działaczem Związku Ogrod-

niczego (Gartenbauverein). Zorganizował go wspólnie z inżynierem o nazwisku

Karmainski, sztygarem Brólem i nauczycielem Hadwigerem. Związek ma tę zaletę, że kto się do niego
zapisze, jest lepiej widziany jako obywatel, chociaż nie angażuje się w politykę.

Uthemann w sprawie Bismarcka

Tajny radca górniczy Uthemann pisze do Zillmanna (nie wiadomo którego; zresztą nie pierwszy raz
Zillmannowie traktowani są jako jeden Zillmann-instytucja):

Wielce szanowny Panie Zillmann,

Niestety, Pana Bismarck-Roland to żaden Roland. Nie ma miecza. Atrybutem Rolanda jest prosty
miecz. Statua Rolanda bez miecza jest nie do pomyślenia.

Kiedy Roland ujmuje mocno tarczę lewą ręką, prawą dłonią musi sztywno trzymać

przed sobą miecz. Niech Pan obejrzy berlińskiego Rolanda i ilustracje wyobrażające Rolanda ().

Z poważaniem! Uthemann.

Chodzi o statuę przy ścianie gieschewaldzkiego urzędu, który z daleka wygląda, jakby go ktoś ze
wszystkich stron ociosał ogromną siekierą, zbudowano go

bowiem na planie sześciokąta. Czyżby tak bardzo dbający o każdy detal Zillmannowie coś zaniedbali?
A może brak miecza to dowcip? Skoro bergrat zażądał, by

urząd był skromny, to i Rolandowi można poskąpić?


Szymon Kasperczyk żałuje koni

W kopalni nieszczęście. Wprawdzie dotyczy koni, nie ludzi, ale Szymon Kasperczyk, ciągle jeszcze
bardziej rolnik niż górnik, współczuje zwierzętom, które

toczą z pyska pianę, pokrywają się pęcherzami, potykają na rozszczepionych kopytach; to epidemia
pryszczycy. Kiedyś pracowało w kopalni dwieście pięćdziesiąt koni, teraz te, które jeszcze służą
ludziom, trzeba zabijać. Wprowadza się coraz więcej elektrycznych lokomotywek.

A w ogrodach Gieschewaldu, Nikiszowca i Janowa oraz na okolicznych poletkach:

Cepy łomotały

po klepiskach,

płosząc gołębie.

Las był blisko,

Paprocie wysokie.

1912

Polak do Reichstagu

W styczniu kronika szkolna w Gieschewaldzie podaje informację polityczną. W powiecie Katowice


pięć osób ubiega się o mandat do Reichstagu. Rektor

szkoły Vinzenz Mucke, dyrektor kopalni Giesche Carl Besser, a także sztygarzy

i urzędnicy popierają narodowego liberała, Niemca Villigera. Powiat Katowice

daje jednak najwięcej głosów dwóm Polakom - górnikowi Wojciechowi Sosińskiemu, prezesowi
Zjednoczenia Zawodowego Polskiego, i działaczowi socjalistycznemu Józefowi Biniszkiewiczowi.

Sosiński zostaje posłem i członkiem Koła Polskiego w Reichstagu. Kronikarz

szkoły podaje liczbę głosów w okręgach, sumuje poparcie dla kandydatów, oblicza

siłę poparcia dla kandydatów polskich i nie dodaje do tej buchalterii żadnego komentarza. Kronika
demonstruje obojętność w sprawach politycznych i narodowych.

Pranie Gertrudy Kasperczykowej

Wiosną Gertruda, młoda żona Pawła, wyprała w deszczówce koszule i zawiesiła na sznurku. Akurat
przechodził nadogrodnik Hilbig w kamaszach jak łódki.

Gdyby Hilbig był niższy, nie mógłby wykonywać swego zawodu, bo nie zobaczyłby wiele za płotem.
Bielizna nie śmie wisieć na sznurku! Ma być prana w pralni, wysuszona w elektrycznej szafie,
przepuszczona przez magiel.

Każde pomieszkanie musi wedle rozporządzenia urzędnika dozorczego tyle czyszczone, napalane i
wysuszane i codziennie wietrzone być, ile tego dla zapobieżenia uszkodzeniom potrzeba wymaga. W
czasie deszcza i burzy powinno drzwi i okna zawierać, jakoli podczas ostrej zimy piwniczne i
poddaszne okienka itp. zasłaniać.

To znaczy, że najemnik nie śmie w domu prać, bo napędzi wilgoci. A tego się

nie cierpi. Każde przestępstwo przeciw porządkowi domowemu będzie strolowane. "Kary górników
wpływają do górniczej kasy wspierajączej (Knappschafts-Casse)

(). Liczniejsze przestępstwa pociągają za sobą wypowiedzenie pomieszkania".

Kiedy Gertruda Kasperczykowa chce umyć swoje piękne włosy, idzie z wiadrami aż nad Staw
Małgorzaty, bo tam bije źródło z najmiększą wodą. Dobrze,

że dziedzice pana Gieschego nie zabraniają ani kobietom, ani mężczyznom kąpać się w domu, chociaż
pobudowali dla nich łaźnie publiczne i kopalniane.

Wielu górników ciągle nie chce obnażać się przy kolegach, choć żaden nie wstydzi się żony.

Ksiądz Dudek i Święta Anna

Ksiądz Paweł Dudek, który do tej pory był jedynie administratorem, zostaje proboszczem.

W wigilię ingresu odbywa się wielki pochód z żywymi ogniami. Nie trzeba

zarywać nocy, bo jest 8 grudnia, zmierzch zapada wcześnie i od razu można zapalać pochodnie. Idą
wszystkie związki, polskie i niemieckie. Pochód staje pod

domem proboszcza i pozdrawia go dwujęzycznymi śpiewami. Następnego dnia

rano trzydziestu trzech duchownych wiedzie Pawła Dudka do kościoła. Droga

z domu księdza do kościółka trwa zwykle dwanaście minut (ksiądz zdążył to sobie obliczyć, żeby się
nie spóźniać), tym razem jednak ciągnie się dłużej, co naj-

mniej godzinę. Po południu dalszy ciąg uroczystości, już w sali Haiduka w Janowie. Zasiada w niej
sześćdziesięciu czterech księży. Przybywają także tajny radca

górniczy Anton Uthemann i dyrektor kopalni Carl Besser, z którymi ksiądz Du-

dek rozmawia z całkowitą swobodą, nie schylając głowy. Rozmowy dotyczą nowego kościoła, który
powinien szybko stanąć w Nickischschachcie, na placu za-

rezerwowanym w projekcie urbanistycznym braci Zillmannów.

Ksiądz Dudek chce, by patronką parafii była święta Anna. Kościół ma się
wznosić nad okolicą jak święta góra Ślązaków, nosząca jej imię. Już we wczesnym

dzieciństwie pielgrzymował tam z rodzicami.

Ceremonie w Gieschewaldzie, Nickischschachcie i okolicy poruszają wyobraźnię pulverausgebera -


wydawacza materiałów wybuchowych w kopalni Giesche, Augustyna Niesporka. Widzi w nich temat
fotograficzny. Oszalał na punkcie fotografii, ciuła pieniądze na aparat. Podobno firma Kodak rzuciła
na rynek

lekki aparat Kodak numer 1. Można go nosić ze sobą, fotografować z ręki. Nie

wymaga statywu ani szklanych płyt, które trzeba za każdym razem wyjmować

w ciemni. Można do niego wkładać rolkę błony światłoczułej, na której - trudno

sobie to wyobrazić - może być nawet kilkadziesiąt klatek.

1913

Kiedy węgiel jest bujny

Spółka Giesche podsumowuje honorarium Zillmannów za całość projektów

Gieschewaldu: sześćdziesiąt tysięcy marek. W spisie nie wyszczególniono jeszcze

willi dyrektora kopalni*.

Cały Gieschewald (bez willi) kosztuje pięć milionów marek.

W tym na przykład nadleśnictwo

ze stajniami i ogrodzeniem - siedem-

dziesiąty tysięcy marek, fabryka lodu

trzydzieści tysięcy marek, instalacje

oświetleniowe sto pięćdziesiąt tysięcy marek, piekarnioki dwanaście tysięcy marek.

Domy towarowe i gospoda z kompletnym urządzeniem wnętrz, stajniami, budynkami pomocniczymi i


tym

podobnymi - czterysta dwadzieścia

pięć tysięcy marek*.

Średnia dniówka górnicza w kopalni Giesche wynosi 4,29 marki; rębacz

ma o trzydzieści procent więcej.

Wydobycie było na jedną zmianę.


Dla pięciu rymbaczy i trzech ładowaczy 100 wózków węgla, na jednego ładowacza przypadało 33
wózki węgla nastfć, a na jednego rymbacza przypadało

20 wózków węgla urobić. Ale to była praca ręczna, to znaczy maszynów elektrycznych,

ani parowych nie było do wiertania dziurów, telko łoska do ręki, a wiertać dziury po

1,50 m. To była dość głęboka dziura. Musiał jeden rymbacz, jak był węgiel twardy, takich dziur od
trzech do cztyrech wywiertać, albo więcej. Nie każdy rymbacz był zdolny

taką prace wykonać, to musiał sztygar z nadgórnikiem takich rymbaczy poszukać, aby

codziennie 100 wózków węgla urobił.

A do tego musieli ten filar dobrze zabudować. Jedna kapa i trzy stomplepod ta kapa

postawić. A ściana musiała być trzymana siedmiometrowymi krzyżakami mocno pod-

parta. A u dołu dwa czterometrowe krzyżaki, pod węgieł mocno podbić. Z tego powodu,

jak węgiel jest bujny - to bardzo prędko może kogoś ciężko pokaleczyć. Przodowy rym-

bacz ma ciężkie zadanie"

Wojciech Bywalec wraca do Westfalii

Drzewka owocowe od nadogrodnika Hilbiga kwitną obiecująco.

Wczesną wiosną Gieschewald śmierdzi; mieszkańcy po cichu wylewają na

grządki zawartość domowych wychodków, którą powinni zdać szajshalokom.

Zabierają oni do kompostowni wypełnione beczki, mieszają ich zawartość z miałem torfowym,
opróżnione czyszczą sprężoną parą i odwożą z powrotem.

Późniejszą wiosną osiedle pachnie kwiatami. Klony i akacje z rysunków Hilbiga, starannie posadzone
w dużych dołach zasilonych kompostem, dają już cień.

Sielanka jest jednak pozorna.

Jakaś nieznana ręka rozwiesza przy piekarniokach "Proklamacyę strejku",

która ogłasza, że:

- książę Donnersmarck posiada 177 milionów marek,

- książę Hohenlohe 151 milionów marek,

- hrabia Schaffgotsch 79 milionów marek.

Wszyscy inni pracodawcy na Górnym Śląsku są wielkimi bogaczami, a nasze dzieci


boso chodzić muszą i głodem przymierać!

Proklamacja jest dziełem Zjednoczenia Zawodowego Polskiego"" i jak twierdzą pracodawcy, chodzi tu
nie o walkę ekonomiczną, lecz narodową, o wzbudzenie niechęci do niemieckich właścicieli wielkich
koncernów.

Do strajku przystępują zwłaszcza ci górnicy, którzy mają mniej do stracenia -

mieszkają u rodzin po wsiach albo wynajmują pokoje w ceglanych domach w Janowie,


pobudowanych przez zapobiegliwych prywatnych właścicieli.

"Proklamacya" nie podaje, ile milionów mają dziedzice Georga von Gieschego.

Ale kopalnia Giesche już pierwszego dnia strajku, 19 kwietnia, wyrzuca za

bramę, dla postrachu, stu osiemdziesięciu pięciu robotników.

Polscy związkowcy obserwują domy, wypatrują, kto idzie do pracy.

Dwudziestoletni Jan Kopernok z Myslowitz, wydelegowany do obserwacji

w Gieschewaldzie i Nickischschachcie, leży w krzakach koło kopalni i liczy łamistrajków. Nie


przewidział, że zobaczy go z góry żandarm na koniu. Daje nura

między ogródki, wpada do domu swojej narzeczonej, wskakuje pod kołdrę i przykrywa się z głową.
Łeb konia zagląda do okna, przyszła teściowa stoi jak słup soli,

narzeczona wysyła żandarma w opłotki. Ledwie łeb znika z okna, Kopernok wi-

dzi, że przyszły teść - łamistrajk! - spokojnie wychodzi na szychtę.

Mimo to małżeństwo dojdzie do skutku, a nawet będzie długie i udane*.

Strajk jednak kończy się źle. Dyrektor Carl Besser posyła Górnośląskiemu

Związkowi Przemysłowców Górniczo-Hutniczych czarną listę zwolnionych.

Jest na niej także Wojciech Bywalec. Nie cieszył się długo mundurem korzystnie uszytym na raty
dzięki sztygarowi, który chciał go wydać za grubą Bertę.

Ja teraz zaniosłem swój mundur "lombardowi" na sprzedaż za co dostałem 25 marek a z tej łaty
skórzanej zrobiłem sobie pantofle domowe. Teraz też widzę te tradycyjne

"historyczne" mundury bez skórzanych łat na pośladkach i myślę sobie, czy też wszyscy

górnicy poszli moim przykładym ? A przecież łata skórzana nosił dawniej górnik nie tylko, gdy się
ubrał paradnie w mundur, ale ją potrzebował przy pracy, bo taka skóra służyła

górnikowi za podkładkę na szpągaby nie odgnieść sobie ramienia, kiedy na boku leżąco

lub klęczoco połowę swej dniówki w tem węglu na chodnikach musiał "szramać" ostrym
kilofem. Taką skórę-łatę zapinał sobie ładowacz przed siebie opasując nią sobie brzuch

aby go te żelazne niecki którymi nosił węgiel do woza nie gniotły. Są też pieśni górnicze

a w nich się wspomina: w tyle skóra połyskuje, połyskuje

Bywalec rozgląda się za agentem, który werbuje do Westfalii i Nadrenii.

Szybko go znajduje. "Ów agent nazwiskiem Otawa przyjął każdą partyję ludzi

i wyznaczył czas i dzień odjazdu". Werbownicy ciągle konkurują ze sobą o śląskich górników, w
wagonach odbywają się przetargi, agitacje i podbieranie siły

roboczej.

Pod koniec grudnia okazuje się, że mimo strajku kopalnia Giesche miała rekordową wydajność
roczną: trzysta osiemdziesiąt trzy tony na robotnika (w okręgu górnośląskim - trzysta pięćdziesiąt pięć
ton).

Rębacze dostali w tym roku do ręki siedmiokilogramowe elektryczne wiertarki Siemensa. Teraz pracę
siedmiu wykonuje trzech.

W kopalni ciągle jeszcze pracują kobiety. Stanowią około pięciu procent robotniczej załogi.

Mimo sukcesu wydobywczego spadkobiercy Georga von Gieschego nie czują się pewnie, skoro
sprowadzają do Gieschewaldu kilkudziesięciu niemieckich

górników z Waldenburga (Wałbrzycha) z żonami i dziećmi. Liczą na ich lojalność

w czasie strajków i na ich przywiązanie do niemieckiej kultury. Osada bowiem

trzyma się uparcie języka polskiego, czy raczej śląskiego, niezrozumiałego dla

niemieckich zarządców. Nie wiedzą, co mówi i myśli naród, któremu dali pracę i domy.

1914

Ania wzgardza Pawłem Pudełka

Szesnastoletni Albert-Wojtek Badura, który od dwóch lat jest ciskaczem wózków w kopalni Giesche,
zaczyna z Józkiem Wróblem chodzić po weselach. Kupił

sobie porządne półbuty i z trudem wbija w nie stopy, które już zdążyły się zdeformować - młodzi
ciskacze pracują boso. Odziedziczył po ojcu talent muzyczny, nauczył się czytać i pisać proste nuty i
chciałby grać na czelobasie, jak nazywa wiolonczelę, a może nawet na kontrabasie. Podobają mu się
te duże pudła, z których

można wydobyć ciemny, głęboki ton. Na razie ma tylko skrzypki, ale w okolicy

łatwo pożyczyć inne instrumenty, są niemal w każdym domu, zwłaszcza u zasiedziałych janowian.
Albert-Wojtek, który ma dwanaścioro rodzeństwa, garnie się do rodziny Józka, w której urodziło się
dużo panien, jedną sobie upatrzył. Sam ma kłopot z siostrą Anią, która jest równie urodna jak
wybredna

i odrzuca oświadczyny porządnego chłopaka z Pless

(Pszczyny) Pawła Pudełki.

Mimo że - już widać - będzie miała dziecko, nie wiadomo z kim.

Wprawdzie nieślubnych

dzieci nie brak w okolicy

(odpowiadają za to głównie

tak zwane wulcoki, mieszkańcy hoteli robotniczych,

których zarządca nazywa się Wultz), mają one jednak niełatwy los - ksiądz Dudek odnotowuje ich
status w księdze parafialnej.

Nie wiadomo, co gorsze, chować samej dziecko i nie przyznawać się, kto

jest ojcem, czy wyjść za wulcoka. Gdyby dziewczyna z Gieschewaldu albo Nickischschachtu poszła za
wulcoka, narobiłaby wstydu całej rodzinie i sąsiedztwu. Wulcoki, którzy przybyli tu po zarobek gdzieś
z terenów oznaczonych

na mapach jako Russland albo Oster-Reich, nie używają szczoteczek do zębów,

chodzą w niedzielę w tym samym co na co dzień, podczas gdy u Wróblów, Badurów, Kasperczyków,
Kilczanów już w piątek przyszykowana jest świąteczna kupka ubrania dla każdego dorosłego i dziecka
- to włoży Albert, to Paolek,

to Trudka.

Uthemann: ma być barok polski!

Ksiądz osiągnął swoje - dyrekcja spółki Giesche uznała, że dosyć już kościelnej

tymczasowości, czas budować świątynię, wspólną dla Gieschewaldu, Nickischschachtu i Janowa.


Stanie w Nickischschachcie.

Uthemann zapowiedział jednak, że spółka da pieniądze tylko na projekt Zillmannów. Jego zdaniem,
kościół powinien być potężny, ale nie surowy. Nie czerwony, lecz biały. Bez spiczastej wieży,
kopulasty. Taka świątynia bliższa będzie

tutejszym parafianom.

Już w 1907 roku, kiedy parafii przy szybie Alberta (Wojciecha) jeszcze nie
było, rekomendował proboszczowi Klaszce z Myslowitz wstępny projekt Zillmannów:

Zauważę tylko, że wybrany styl - polski barok jezuicki - jest wedle mojej opinii, zarówno ze względu
na historię, jak i krajobraz, bardziej stosowny w tej okolicy

niż gotyk.

Uthemann nie jest już generalnym dyrektorem koncernu Giesche do spraw

kopalń i hut na Górnym Śląsku. Uznał, że wykonał zadanie, i przekazał swoje stanowisko Carlowi
Besserowi. Ale wola byłego bergrata tak zasłużonego dla Gieschewaldu i Nickischschachtu musi być
spełniona. Parafia porzuca więc pomysł

współpracy z wziętym architektem Ludwigiem Schneiderem, który stawia na Śląsku kościoły


neogotyckie i neoromańskie, i wraca do dawnego rysunku Zillmannów. Jeśli ksiądz Dudek chciał, by
kościół przypominał Górę Świętej Anny, bryła

^illmannowska jest właśnie taka; nie sterczy, lecz góruje.

Kamień węgielny zostaje położony 4 lipca. Upamiętniono to na fotografii zrobionej z piętra, lub
nawet dachu, sąsiedniego budynku. Nie wiemy, kto

naciskał migawkę, najpewniej Augustyn Niesporek; może ma już ręcznego kodaka numer 1. Roboty
trwają od maja i mury kościoła wychodzą z ziemi, określając jego potężny zarys. Prace prowadzi
budowniczy Krafczyk z Myslowitz,

a pomaga mu cały tłum ochotników, którzy pchają taczki z cementem. To głów-

nie kobiety, bo mężczyźni zjechali na szychtę. Wśród wolontariuszek jest, naturalnie, Waleska
Wróblowa, pobożna i szczególnie związana z plebanią, gdzie

jej córka Rozalka ma już wyrobioną pozycję - nieprzytomnie zaorana kucharka

Józefina Merta coraz częściej powierza jej prace kuchenne.

Nie mógłby król wojny toczyć

W parę tygodni później plac budowy pustoszeje.

Paweł Pudełko odrzucony przez Anię Badurzankę zaciąga się na ochotnika,

za co otrzyma nagrodę od losu.

Inni dostają wezwania. Maksymilian Gawlik do marynarki. Paweł Kasperczyk

do swej infanterii z pamiątkowego obrazka.

Już od kwietnia w tym samym 51. Regimencie Piechoty we Wrocławiu szkoli


się nauczyciel Theodor Losse, ochotnik. Jego obowiązki szkolne przejął Joseph

Katzer, ale nie na długo - też idzie na wojnę, a za nim inni nauczyciele: Georg Goretzki, Robert Wache,
Alois Horn, Rudolf Hadwiger.

W gieschewaldzkiej szkole uczą teraz nauczycielki. Jesienią zwracają się one

do matek i w ogóle kobiet z Gieschewaldu, by przychodziły na wspólne robótki - będą dziać na


drutach skarpety i rękawiczki dla żołnierzy. Razem jest raźniej

i oszczędniej, bo przy jednej żarówce.

Tymczasem Wojciech Bywalec opuszcza po lekkim wypadku westfalski szpital i zastaje w kopalni
nowe porządki. Na miejscu kamratów, wysłanych na wojnę,

pracują "anglicy, francuzy i rusy".

Ci ostatni byli już najgorzej traktowani przez dozór i konwoje, którzy ich do pracy

przyprowadzali. Byli zawsze głodni, to też niejedyn litościwy polski rodak dzielił się kawałkiem chleba,
chociaż sam nie miał, bo były kartki na chleb. Ja znając się z jedną polską piekarką rodaczką z
Poznania, której mąż był na wojnie, a ona prowadziła tę piekarnię, a była członkinią Chóru
mieszanego "Lutnia" w Dortmund, a ja tego "Chóru" dyrygentem, co tydzień po lekcji a czasem i dwa
razy w tygodniu uprosiłem od niej bez kartek

jedyn dwu kilowy chleb, krając go w domu na ćwiartki i ósme i tak pod marynarką w tajemnicy
dzieliłem naszych słowianów-braci pod ziemia, za co mi byli bardzo wdzięczni miłem spojrzeniem.

Kopalnia Giesche zawiesza działalność orkiestry. Muzycy albo poszli na front,

albo muszą podwoić wysiłek na dole.

W październiku kronikarz szkoły w Gieschewaldzie zapisuje wiadomość, że

nauczyciel Theodor Losse zginął we Francji.

W grudniu Bergwerkgesellschaft Georg von Giesche's Erben zamieszcza

w "Kattowitzer Zeitung" pierwszy zbiorowy nekrolog pracowników spółki.

Wśród pięćdziesięciu dwóch poległych fiirs Vaterland (za Ojczyznę) jest szesnastu górników z kopalni
Giesche: Nowak, Pilarski, Dyttko, Sysalewski, Loska,

Dziadek, Wellna, Hachulla

Waleska przypomina sobie starą piosenkę, którą słyszała od matki. Matka pochodziła z rodziny
Sroków i wszyscy tak do niej mówili Sroko, Sroczko. Z czasem zapomnieli, jak miała na imię. Piosenki
trwają dłużej niż imiona tych, co je śpiewają:

Nie mógłby król wojny toczyć,

Choćby miał jeść i pić dosyć,


Bo czemże by rąbał, strzylał,

Kiedy by górników nie miał.

Garnitura Gertrudy Kasperczyk

W domku Pawła Kasperczyka raczkuje pierwszy synek Emil.

Poza tym na oko nie widać zmian.

Podłoga wyszorowana jest wodą z ługiem. Dziedzice Georga von Gieschego

nie pozwalają jej malować ani zapuszczać pastą.

Gertruda dba o to, żeby skrzynka na węgiel, kolkastra, była śnieżnobiała; po-

ciąga ją raz po raz olejną farbą.

Wszyscy tak robią i nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego. Odpowiedź, że taka

skrzynka ładnie wygląda, nie wydaje się wystarczająca, na pewno chodzi tu o coś

więcej. Sprzeciw wobec czerni, oswajanie węgla? Żeby leżał w kolkastrze jak grzeczne dziecko w
kołysce? Gertruda dba także o śnieżną biel zaciągaczki, zasłonki wiszącej na ramie zagiętej pod kątem
prostym. Ta szmaciana szafa wypełnia róg kuchni, przy drzwiach. Jeśli zaciągaczka jest haftowana, a
zwykle jest, ten sam motyw

zdobi szojbki - zazdrostki - i ręcznik zwisający z romki, półeczki nad wasztiszem,

czyli umywalką; wszystkie te płócienka noszą miejską nazwę garnitura.

Za zaciągaczka wisi druga skóra Pawła - ubranie robocze, brązowe cajgowe portki

i takaż bluza. Ciągle tam są, pachną potem i presówką - tytoniem do fajki. Dopóki ta

druga skóra jest w rogu kuchni, Gertruda czuje się raźniej, jakby mąż był w domu.

1915

Nekrologi

W styczniu ukazuje się w katowickiej gazecie następny zbiorowy nekrolog

podpisany przez GvGE. Wśród trzydziestu trzech poległych za Króla i Ojczyznę

jest czternastu górników z kopalni Giesche: Julius Kolano, Johann Kolano, Johann Niesyto, Franz
Liszka, Max Sczyrba

Na wiosnę fundamenty kościoła zarastają zielskiem. Uroczystości komunijne odbywają się w kaplicy
przy szybie Alberta. Ksiądz Dudek wydaje świadectwa
w języku bliższym rodzinie. Ania Koźlik na przykład dostaje Jezusa z kielichem

w dłoni, otoczonego przez cztery anioły; pod ich stopami wydrukowano po polsku: "Pamiątka
Pierwszej Komunii św. 5 kwietnia 1915 r.".

Podobno dzieci górników sprowadzonych z Waldenburga (Wałbrzycha), które naturalnie mają lepsze
stopnie z niemieckiego, już przekrzykują się na boisku

po śląsku. Musiały się nauczyć tej mowy, jeśli chciały kopać szmaciankę na równych prawach.

W kwietniu umiera w rosyjskiej niewoli nauczyciel Robert Wache, a w czerwcu ginie pod Rawką
dwudziestopięcioletni nauczyciel i łyżwiarz Joseph Katzer,

gefraiter w 1. kompanii 61. regimentu piechoty. Jego dowódca pisze do ojca, Karla

Katzera, że syn zginął natychmiast od rosyjskiej kuli, że pochowano go w Ziomb-

ki (Ząbkach), dwadzieścia kilometrów na wschód od miasta Łowicz (Łowicz),

i że wszystkie jego rzeczy wysyła pocztą do Gieschewaldu. "Mnie osobiście bardzo go brakuje".

Nauczycielki muszą nie tylko zastępować poległych kolegów, ale brać na siebie nowe obowiązki.
Władze szkolne wysyłają je na kursy do Katowic. Panna Post

ma się przeszkolić w dziedzinie pielęgnacji niemowląt, tak by mogła przekazywać

tę wiedzę innym kobietom. Szkoła zostaje widocznie powołana do misji społecznej - zmniejszenia
śmiertelności dzieci na Śląsku.

Paweł Pudełko zdobywa Anię

Odrzucony przez Anię Badurzankę Paweł Pudełko znajduje na wojnie skarb,

który zakopuje w sobie tylko wiadomym miejscu. Każdy chciałby wiedzieć, co

znalazł. Paweł tego nie zdradza, ale też nie ukrywa, że jego życie się odmieni.

Podczas urlopu idzie prosto do domu Badurów i pyta o Anię. Urodziła i od-

chowała ładnego chłopaczka. Nie wyszła za mąż, jest sama z dzieckiem. Paweł, ku

radości rodziny Badurów, której Ania ciągle przyczynia wstydu nieślubnym macierzyństwem, chce
zabrać oboje w głąb Niemiec. Obiecuje, że nie zaznają biedy

i że usynowi Alfredka. I tym razem Ania, zmęczona wojenną nędzą i samotnością, godzi się na
wszystko.

1916

Karolina Wieczorkowa ciągle bez męża


Józef Wieczorek zostaje skierowany do służby na poczcie polowej. W połówce domu przy
Schwendestrasse 6 (dziś Barbórki) w Gieschewaldzie zostawia żonę Karolinę z Habryków z dwojgiem
dzieci - trzyletnią Alfredą i dwuletnim Jasiem. Karolina umie radzić sobie sama, Józef od jakiegoś
czasu zajmuje się

polityką i znika z domu; nigdy nie wiadomo, gdzie jest i kiedy wróci. Jego żona

wolałaby mieszkać mniej wygodnie, byle nie na pańskim, bo tutaj "najemnik sobie

musi dać spodobać, kiedy urzędnik dozorczy lub przełożeństwo hut itp. w którym kolwiek celu, i w
jaki kolwiek bądź czas jego zrewidować zechce mieszkanie". Lepiej by się czuła w czynszówce w
Janowie, ale nie ma na czynsz. W Gieschewaldzie i Nickischschachcie czynsze są bardzo niskie,
energia elektryczna,

pralnia, magiel, łaźnia, piekarnioki bezpłatne, ale - jak wiadomo - każda darmocha ma jakąś cenę.

Śmierć Bernhardiego

W lutym umiera siedemdziesięcioośmioletmi Friedrich Bernhardi, który dwanaście lat wcześniej


ogłosił w księdze jubileuszowej firmy Giesche manifest

w sprawie mieszkań dla robotników. Żegnają go dyrekcja kopalni, reprezentan-

ci Georg von Giesche's Erben, Górnośląski Związek Przemysłowców Górniczo-Hutniczych i liczna


rodzina; z pięciu mężczyzn podpisanych pod nekrologiem

czterech jest im Felde, w polu. Pogrzeb ma być cichy. Dyrektor kopalni Giesche

pisze na klepsydrze: "A więc teraz spoczywa on po niezmordowanej pracy w wy-

branym przez siebie miejscu, w pogodnej winnicy".

Teksty pożegnalne zamieszczone w gazetach brzmią elegijnie. Bernhardi był wielkim panem
przemysłu, miał potężne pełnomocnictwa, szerokie poglądy, które umiał przedstawiać piórem, uparty
charakter i fizjonomię godną

portretu.

W marcu rodzina Goretzki i narzeczona Margarete Cyganek podpisują nekrolog


dwudziestoczteroletniego feldfebla, nauczyciela Georga Goretzkiego,

zmarłego w lazarecie w Stenay od ran poniesionych pod Verdun. Kronikarz szkoły przytacza list
kapelana, który był przy tej śmierci i na pogrzebie i przy dłoniach zmarłego położył organki. Zapewnił
ojca Goretzkiego, mistrza stolarskiego z Antonienhiitte (Huty Antonia, dziś części miasta Ruda Śląska):
"On bardzo

pięknie umierał", a potem dołączył jeszcze PS: "Pański syn jest pochowany w pojedynczym grobie".

Wśród dzieci, które czczą pamięć poległych nauczycieli na rannych apelach,


jest mały Gerhard Junger, syn Karla, miernika węgla (kohlenmessera) w kopalni

Giesche, i Hedwig, która zarządza domem bergrata.

Maks Gawlik walczy w Belgii, jest już sierżantem sztabowym.

Paweł Kasperczyk ma szczęście. Jak dotąd pod Verdun nic go nie drasnęło.

Siedzi ciągle w okopach.

A Teofilowi Ociepce, który - podobnie jak Paweł - służy w piechocie, wpada

w ręce księga o niezwykłym tytule Siedemdziesiąt Dwa Imiona Boże. Na ilustracji

Athanasiusa Kirchera (1652) każde z tych

imion kończy się płomiennym językiem.

Wszystkie one tworzą okrąg wielki jak

słońce, tajemniczy i groźny. Rysunek jest

pełen niezrozumiałych znaków i liter, tańczących liści i owoców, a centrum ogni-

stego słońca hipnotyzuje jak środek tar-

czy strzelniczej.

Zbiórka złomu

Kopalnia Giesche, w ślad za kopalniami westfalskimi, zatrudnia jeńców wojennych. Jest ich ponad
tysiąc, głównie Rosjan. Postawiono dla nich baraki i prze-

budowano kilka domów mieszkalnych. Jest także inna przymusowa siła robocza

- kilkuset robotników przywiezionych do pracy z ziem pod zaborem rosyjskim.

Ci jednak uciekają całymi grupami i szukaj wiatru w polu. Do kopalni idą więc kobiety, które zresztą
potrzebują dodatkowego zarobku. Procent tych kobiet górniczek wzrósł w poprzednim roku z prawie
pięciu do prawie dziewięciu.

We wrześniu ładowacze z przodków kopalni odmawiają pracy. Racje zagwa-

rantowane w kartkach żywnościowych są za małe i nie zawsze można je kupić.

Strajk trwa cztery dni, wygasa, gdy kierownictwo kopalni obiecuje pomoc w zakupie kaszy i grochu.

Śląsk głoduje i marznie. Brakuje tłuszczów, ryżu, kasz, a nawet śledzi i kartofli. Kupno mydła, butów,
bielizny graniczy z cudem. Na targach pojawia się bielizna z papieru. Zapowiada się bardzo ciężka
zima.
Na tym tle Gieschewald ma się nie najgorzej. Pomagają mu ogrody, poletka

dzierżawione poza kolonią, chlewiki i piekarnioki. Cała kolonia kopcuje warzywa,

kisi kapustę, smaży powidła, tnie paszę dla zwierząt i młóci zboże cepami. Kopalnia, jak zawsze,
wspiera swoich pracowników przydziałami węgla i ziemniaków.

Uczniowie znoszą do szkoły szmaty, gumę, szkło, metalowe odpadki, wszystko, co może się przydać
krajowi w opresji wojennej.

W kronice szkolnej pojawiają się reprodukcje patriotycznych plakiet, poświęconych pamięci poległych
na wojnie i pomagających w zbiórce pieniędzy na sieroty i wdowy. Widnieją na nich krzyże żelazne,
okręty i lwy.

W tym roku wydajność pracy w kopalni spada o dwieście czterdzieści sześć

kilogramów dziennie na robotnika.

Dochodzi do kradzieży, czego okolica przedtem nie znała. Areszt w Gieschewaldzie ma coraz częściej
lokatorów.

1917

Cynk

Kopalnia Giesche zatrudnia już dwa tysiące trzystu jeńców (w śląskim przemyśle pracuje ich ponad
sto tysięcy), wydajność nadal spada.

Spółka Giesche produkuje jednak nie tylko węgiel. W szopienickich hutach

wytapia cenne metale - cynk, ołów, kadm i srebro. Przynosi jej to w czasie wojny ogromne zyski;
może przeznaczać dla akcjonariuszy od jedenastu do szesna-

stu milionów marek rocznie.

Stać ją więc na rozbudowę i modernizację kopalni Giesche i elektrowni przy

szybie Carmer, na nowe kotły parowe, chłodnie kominowe, stolarnię i suszarnię

drewna, rozbudowę sprężarni powietrza i tak dalej. Powstaje Siidschacht (szyb

Południowy).

1918

Krzyże Żelazne, duszyczki w kieckach

Józef Wieczorek wraca ze służby na poczcie polowej.

Powracają także kawalerowie Krzyża Żelaznego - Paweł Kasperczyk i Maks


Gawlik wyreklamowany przez kopalnię Giesche z 5. kompanii Królewskiego

Kommanda I Dywizji Torpedowej Kiel-Wik, jako niezbędny pracownik kopalnianej kontroli.

Na Maksa czekają nie tylko rodzice, ale i narzeczona Gertruda Kozioł, córka

zamożnego stolarza z Bogutschiitz (Bogucic); ślub -we wrześniu.

Paweł Kasperczyk, który dał się już poznać w Gieschewaldzie jako złota

rączka, dobiera i ociosuje kamienie na żarna. Można zemleć na nich żyto na żur.

Podobne żarna pracują także u sąsiadów, do tej roboty zagania się dzieci. Każde

chce sypać zboże, a żadne nie chce kręcić mylokiem, który obraca kamień.

W krainie, która najbardziej ceni mięso i modrą kapustę, coraz częściej wkłada się do garnka polną
lebiodę. Państwo żąda od nauczycieli, by doradzali ludności, jak można się dożywić na łące i w lesie.
Kronika szkolna odnotowuje specjalne zebranie na temat pożytków z jagód i ziela, z udziałem
rektorów miejscowych

szkół i księdza Dudka, odbyte w gospodzie w Nickischschachcie, prawdopodob-

nie przy pustym stole.

Waleska Wróblowa siedzi w domu na swym ulubionym miejscu przy piecu

i czyta nowe polskie pismo "Głosy znad Odry", które pożyczyła od księdza Dudka. Proboszcz przegląda
zwykle "Kattowitzer Zeitung" i niemieckie biuletyny

kościelne, drukowane gęstą szwabachą w śmiertelnie nudnych kolumnach. Czasem jednak zagląda z
ciekawości do różnych pism i gazetek polskich, które mnożą się ostatnio jak grzyby po deszczu. "Głosy
znad Odry" zainteresowały go dodatkowo, bo ich redaktor ksiądz Emil Szramek studiował na tym
samym co on

wydziale teologicznym we Wrocławiu.

Pismo nie ma jednak wcale kościelnej powagi. W numerze, który czyta Waleska, zachęca ludzi, by
śmiali się z wojny. Jedno porzekadło: "Kto w ul dmuch-

nie, temu pysk spuchnie", podoba się Walesce; łatwo było wojnę zacząć, trudno ją

zakończyć. Ale z drugim żartem: "Szczęśliwe te duszyczki, co do kiecki wlazły",

niezupełnie się zgadza. Kiecka może chronić przed frontem, ale nie przed wojną.

Duszyczka w kiecce, wiecznie czekająca i udręczona walką o byt rodziny, wcale

nie ma się lepiej niż dusze w spodniach.

Hałda Jakuba
Zdemobilizowani przywożą ciekawe wiadomości z Rosji i z Niemiec. Nie

mówią o tym po domach. Zbierają się na nieczynnej hałdzie Jakuba przy drodze

do Emanuelssegen (Murcek) albo na dole, na poziomie czterystu metrów, przy

szybie Nickisch, koło komory materiałów wybuchowych. To miejsce, gdzie można gadać bezpiecznie,
ale nie za długo, żeby się nie spóźnić na przodek.

Głównym tematem rozmów na hałdzie Jakuba i przy szybie Nickisch są niskie zarobki, brak żywności i
długi dzień pracy. W połowie lipca na porannej odprawie w cechowni szybu Carmer sztygarzy
wyczytują jak zwykle nazwiska górników przodowych. Wywołany Jan Bartosz nie odpowiada.
Pozostali też milczą*

jakby ich nie było. Wybierają górnika Madeję, by poszedł z postulatami do dyrektora. Wraca z niczym,
dyrektor generalny Carl Besser wyjechał, a Johannes

Fischer, obecny dyrektor kopalni Giesche, nie ma pełnomocnictw.

Do strajku przystępują kolejne szyby.

Następnego dnia bergrat Besser przyjmuje delegatów i obiecuje odpowiedź.

Zarządza, by załoga zebrała się nazajutrz na placu straży pożarnej.

Kiedy górnicy przychodzą na plac, czeka tam wojsko. Oficer każe robotni-

kom ustawić się w szyku żołnierskim. Czterech odmawia. Żołnierze odprowadzają ich do pociągu,
który podstawiono w pobliżu.

Teraz załoga dostaje rozkaz pobrania cynowych blaszek frontowych przygo-

towanych w cechowni. Ktoś krzyczy: - Rzucić blaszki! I rzeczywiście, górnicy

ciskają blaszki i uciekają z budynku.

Przyjeżdża żandarmeria.

Emerytowany górnik Paweł Gajowski zapisał po latach:

Toteż nastąpiła nagonka jak na zające. Jeżeli ktoś był wysłużałym żołnierzem, a został schwytany,
tego wpychano do pociągu - który stał na podwórzu kopalni - i wywożono do koszar. () Ja zaleciałem
do moich teściów do Bytkowa i byłem tam dwa tygodnie.

Przychodzę z powrotem, chwytam kilof i rąbię dalej węgiel.

Za dwa tygodnie otrzymuję zawezwanie, stawienia się przed sąd wojenny. Stoję przed

trybunałem, a sędzia, jakiś oficer pruski, pyta mnie dlaczego nie chciałem pracować?

- Nie miałem co jeść- odpowiadam.


- Za zdradę państwa dwa miesiące fortecy.

Już dwa tygodnie po wyroku otrzymałem rozkaz stawienia się w koszarach, w Kato-

wicach. Zebrało się nas 249 górników, żeby pojechać do Nysy na pokutę.

Po nas do Katowic przyjechało sześciuset żołnierzy z Nysy. Było przy tym coś niecoś

śmiechu, bo byli to nasi koledzy, którzy przy nagonce zostali chwycyni. Do Nysy zajechaliśmy o godz.
11 w nocy. Tam czekało nas pół kompanii wojska i okrążyli nas, trzymając

karabiny gotowe do strzału. Ustawiono nas w czwórki i już prowadzą zdrajców Vater-

landu do fortecy. W pochodzie któryś ze szleprów [ładowaczy - M.S.J miał ustną harmo-

nijkę i zaintonował Deutschland uber alles. Drudzy morusy przyłączyli się ze śpiewym

i pochód był wcale wesoły.

Żołnierze słysząc hymn niemiecki, spuszczają karabiny i pytają, co i jak? -Jednego,

który przy mnie kroczył poinformowałem, że strajkowaliśmy, bo nie ma co jeść.

Jeżeli tak - mówi ten żołnierz - to jesteśmy kolegami, bo my też wojna mamy już

po uszy.

Ksiądz Ziętek, proboszcz parafii Schoppinitz-Rosdzin (Szopienice-Rozlen), w porozumieniu z


dyrektorem generalnym Besserem pisze do arcybiskupa wrocławskiego Adolfa Bertrama, by zechciał
interweniować u cesarza Niemiec

sprawie więźniów osadzonych w twierdzy. W listopadzie wybucha rewolucja

w Niemczech, cesarz abdykuje.

Załoga kopalni Giesche ma już własną radę robotniczą, która chce się rozprawić z Besserem. Zwołuje
wielkie zebranie na placu straży pożarnej, z którego nie-

dawno wysyłano górników do Nysy.

Uczestnik tych wydarzeń Tomasz Rybok zapamiętał:

Pan bergrat wlazł na przygotowany stół i powiedział: - Proszę was, załogę kopalni

Giesche, daję wam słowo honoru, że ja nie mam żadnej winy w tym, że was goniono po

lasach. Z dniem, w którym załoga w lipcu stanęła do strajku, objęła kierownictwo władza wojskowa, a
mnie odsunięto w tył, jako niezdolnego do kierowania kopalnią. Więc

dałem wam na to słowo honoru, a wy możecie zrobić co chcecie ze mną.


Po wypowiedzeniu się bergrata, zabrał głos przewodniczący zebrania, członek Rady

Żołnierskiej ob. Warwas i powiedział:

- Szanowni górnicy i wszyscy tu obecni. Słyszeliście wywody naszego bergrata jako

kierownika naszej kopalni, który wam dał słowo honoru, że nie ponosi żadnej winy za

wasze udręki w twierdzy w Nysie; więc proszę Was, rozstąpcie się, zróbcie szpaler, niech

pan bergrat przejdzie z placu na szosę do swojego auta.

I tak się stało. Bergrata nie zabito.

Spółka Giesche podniosła zarobki w kopalni o dziesięć procent.

Skróciła czas pracy.

W 1905 roku wynosił od dziesięciu do dwunastu godzin w zależności od stanowiska, w 1914 - osiem i
pół godziny. W czasie wojny został wydłużony do

dziewięciu godzin.

Teraz dniówka ciężko pracujących na dole trwa osiem godzin, ale stróże

pilnujący koni na dole, a także dozorcy i palacze na górze pracują dwanaście

godzin.

W grudniu na hałdzie Jakuba zawiązuje się Polska Partia Socjalistyczna. W ciągu miesiąca wstępuje do
niej sto osób.

Ognisko domowe Wojciecha Bywalca

Nie wiadomo, czy, a jeśli tak, to w jakim stopniu i charakterze uczestniczyli

w wydarzeniach strajkowych i ich konsekwencjach Kasperczykowie, Jungerowie,

Kilczanowie, Gawlikowie, Badurowie, Lubowieccy, Wróblowie i Stachowie.

Prawdopodobnie maczał w nich palce Józef Wieczorek, ale tego także nikt nie

zapamiętał ani nie zapisał.

Co do Wojciecha Bywalca, przebywa ciągle w Westfalii; niedawno się ożenił-

Teraz nadszedł rok 1918 więc postanowiłem zerwać z kawalerskim życiem i wybrałem sobie pannę z
otoczenia śpiewaczek - Stanisławę Ruszkowską rodaczkę z Gniezna współemigrantkę i d. 8 czerwca
się ożyniłem. Mając własne domowe ognisko się

dopiero przekonałem o właściwości tamtego węgla, któren się nie pali tak jak śląski
węgiel, ale się w piecu topi jak smoła. Jak jedną łopatkę samego miału żona włożyła

w ogień, w piecu kuchennym, to w piecu urosła duża kula "smoły", co trzeba było po-

grzebaczem rozdziabać.

Bywalec najwyraźniej myśli o powrocie. Zmiana miejsca jest przecież łatwa;

między Westfalią a Śląskiem nie ma żadnej granicy.

Tymczasem późną jesienią znika z Gieschewaldu osiemnastoletni Wincenty

Stacha, syn Pawła i Reginy, brat Alojzego, Ludwika i Jana.

Skończył niemiecką szkołę, ma sto osiemdziesiąt cztery centymetry wzrostu

i solidną wagę. Podobno jest już u Piłsudskiego.

Inspektor Weyher wyraża nadzieję

Inspektor szkolny Weyher obchodzi 19 listopada pięćdziesiąte urodziny.

Nauczycielstwo całego okręgu przeprowadziło dobrowolną - jak podkreśla kronika gieschewaldzkiej


szkoły - składkę na prezent i zakupiło komplet srebrnych

łyżek. Inspektor podziękował okólnym pismem pełnym górnolotnych uprzejmości. Zapewnił, że


pamięć i uznanie ze strony szanownych współpracowników

to największa nagroda, jaką otrzymał w swoim długim życiu. Wyraził nadzieję, że

to wyróżnienie, a także przyjazne stosunki między nauczycielami będą dobrym

zadatkiem na przyszłą owocną współpracę. Przyrzekł, jak już często czynił, że

następne lata poświęci szkolnictwu i nauczycielstwu. - Bóg pobłogosławi - zakończył - nasz wspólny
wysiłek w służbie ojczyzny.

Na tym zapisie z 19 listopada 1918 roku kończy się kronika pierwszej niemieckiej szkoły w
Gieschewaldzie.

1919

Laurka dla księdza Dudka

W ogrodzie na gałęzi trzy ptaszki siedziały

Dudek, słowik i skowronek

Tak się nazywały

I pyta się słowik skowronka małego


Co też przypada na dzień dziewiątego?

To początek długiej laurki dla księdza Dudka, ułożonej i wypisanej przez

Konstancję Rybok.

Cała parafia wie, że 9 lutego są urodziny proboszcza. Kończy czterdzieści

jeden lat. Rozalka Wróblówna, która jest już panną na wydaniu, nawet nie najmłodszą (dwadzieścia
trzy lata), skubie kurczęta. Na uroczysty obiad urodzinowy na plebanii przyjdą na pewno nadleśniczy
Lehnhoff, radca górniczy Besser,

dyrektor Fischer. A co z rektorem szkoły Miickem? Kronika szkolna milczy od

prawie trzech miesięcy. Nie mamy pojęcia, co dzieje się w klasach; czy wisi tam

jeszcze niemiecka rada: "Z Bogiem zaczynaj, z Bogiem kończ!"?

Florka, młodsza siostra Rozalki, uważa, że na stole księdza jest za bogato. Farorz nie powinien jeść
lepiej niż parafianie, zwłaszcza na przednówku. Rozalia

wyjaśnia, że proboszcz musi dobrze

przyjmować gości, którzy decydują o losach parafian.

Albert-Wojtek Badura wystroił się

w marynarkę i białą koszulę i wyciąga

Florkę na spacery. Opowiada jej coś, co

wygląda na bajkę, ale jest prawdą: Paweł Pudełko wykopał skarb znaleziony

na wojnie i otworzył sklep. Ania i Alfredek będą zamożni. Paweł zamiata Ani pył

spod stóp. Albert-Wojtek daje Florce do

zrozumienia, że i on jest do tego zdolny, Florka jest jednak sceptyczna - Al-

bert-Wojtek gotów ścierać każdy pyłek,

ale z czelobasu.

Tam twa ojczyzna, synu

Wojciech Bywalec ciągle mieszka z żoną w Dortmundzie, gdzie miał węglowy zamienia się w piecu w
obrzydliwą bryłę. Pewnego dnia widzi zgromadzenie

przed oknem wystawowym na głównej ulicy. Wisi w nim zdjęcie mężczyzn z rękami do góry,
prowadzonych przez dwóch pruskich oficerów.
Na mnie ten obrazek zrobił wielkie wrażenie, bo te miejsce poznałem od razu na torze (szynach)
kolejowych w Janowie, a byłbym niewątpliwie rozpoznał i twarze, gdyby

nie musieli trzymać rąk za karkiem.

Mężczyźni na torze to uczestnicy pierwszego powstania śląskiego.

Zanim Wojciech Bywalec zobaczył zdjęcie z Janowa, widoczni na nim jeńcy

przychodzili na pewno, i to nieraz, na znaną już nam hałdę Jakuba niedaleko willi dyrektora Bessera,
przedtem Uthemanna.

Wśród konspiratorów nie ma Pawła Kasperczyka, który nie po to wylazł

z okopów pod Verdun, żeby znowu pchać się pod kule. Chce spokojnie majsterkować w swoim
ogródku i pijać piwo w gospodzie, w towarzystwie kamratów nazywających się dumnie piwożłopami.
Nieważne, do jakiego państwa należeć będzie Gieschewald, i tak nikt tych grządek, chałup i gospody
nie ruszy ze Śląska.

Nie darmo matki mówią: - Tam twa ojczyzna, synu, gdzie się z komina kopci.

Kasperczyk myśli, że zamiast opędzać się od sąsiadów, którzy będą wołać go do

powstania - bo wiadomo, do powstania ciągną na siłę - lepiej przeczekać we wsi

koło Jaworzna, gdzie mieszka rodzina jego żony Gertrudy. I jedzie (idzie?) tam,

nie zwlekając. Wprawdzie Jaworzno leży po stronie oznaczonej na mapie jako

Osterreich, ale przekroczenie granicy nie stanowi wielkiej trudności.

Na hałdzie Jakuba nie ma także Maksa Gawlika, który jest człowiekiem umiarkowanym w poglądach,
szuka we wszystkim złotego środka, o czym mówi nawet

rysunek liter w jego podpisie. A przede wszystkim nie narażałby kariery w kopalnianym nadzorze,
zwłaszcza że niedługo zostanie ojcem. Taka kariera zarezerwowana jest dla osób - jak się tutaj mówi -
ducha niemieckiego. Maks jest daleki

od tego, by ujawniać, w jakim stopniu jego duch jest polski, a w jakim niemiecki.

Możliwe, że sam tego nie wie.

Z tych samych powodów na hałdę nie przychodzi miernik węgla Karl Junger,

ojciec czworga już dzieci, którego żona zarządza domem bergrata Bessera.

Albert-Wojtek Badura prawdopodobnie bywa na hałdzie, bo jest ciekawy i towarzyski, ale naprawdę
podnieca go tylko muzyka, która jego zdaniem nie ma narodowości ani państwowości. - Jo grom i
Polakom, i Niemcom, jo grom wszystkim
- mówi. Dodaje nawet, jakby powtarzał po Józefie Wieczorku: - Ja jestem internacjonał.

Z kolei wydawacz prochu Augustyn Niesporek, który ze względu na swe stanowisko mógłby być
bardzo przydatny w powstaniu, od jakiegoś czasu myśli tylko o tym, żeby swoje hobby fotograficzne
przeobrazić w zawód. Ludzie coraz

częściej proszą go o zdjęcia na ślubach i pogrzebach i obiecują zapłatę. Jako miłośnik precyzyjnej
techniki optycznej i obróbek chemicznych, Augustyn skłania

się raczej ku cywilizacji niemieckiej niż polskiej.

Józef Kilczan, syn Johanna, tego, który spłodził dwadzieścioro jeden dzieci, jest pełen wahań, wygląda
na to, że Johann wyczerpał zasób rodzinnego temperamentu.

Teofil Ociepka uważa, że świat można zmieniać tylko od wewnątrz, to znaczy

zmieniając siebie, poprzez ascezę i studia. Siedemdziesiąt Dwa Imiona Boże sprawiły, że jest ciągle
zamyślony i trochę nieobecny. Myśli o ofierze z siedemdziesięciu dwóch jagniąt złożonych przez
Żydów Bogu Izraela, o siedemdziesięciu

dwóch skrzydłach Henocha, o siedemdziesięciu dwóch tłumaczach Prawa, którzy ukończyli swój
przekład w siedemdziesiąt dwa dni, o siedemdziesięciu dwóch

ludach ziemi. Z tej perspektywy bitwa pomiędzy dwoma ludami to tylko szmer

niegodny uwagi.

Marcin Lubowiecki, solidaryzujący się z hałdą Jakuba, ma już pięćdziesiąt

sześć lat, a jego syn Paweł, też sympatyk hałdy, jest młodym ojcem rodziny, wychowuje dwuletniego
Ludwika i rocznego Konrada i chce, by żona i dzieci czuły

się bezpiecznie, więc też raczej posiedzi w domu.

Takiej postawy nie rozumie Józef Wieczorek, dwudziestosześcioletni ojciec

trojga już dzieci, Alfredy, Janka i Lodzi. Sprawiedliwość społeczna jest dla niego

ważniejsza niż wszystko. Problem tylko w tym, w jakiej mierze walka powstańcza

jest walką społeczną, a w jakiej narodową. Sierpień rozwiewa nieco jego wątpliwości - sto czterdzieści
tysięcy śląskich robotników przystępuje do strajku. Ale

ten strajk jest i społeczny, i narodowy - górnicy protestują przeciw przyjmowaniu do pracy członków
niemieckich korpusów ochotniczych rozwiązanych pod

naciskiem sił sprzymierzonych. Dali się oni dobrze Ślązakom we znaki i górni-

cy nie chcą ich u siebie. Pod kopalnią Myslowitz dochodzi na tym tle do ostrego

starcia; kilku robotników (źródła podają różnie - od sześciu do dziesięciu) ginie


od kul Grenzschutzu*.

Żadnych kłopotów z decyzją, czy robić powstanie, nie mają Paweł Stacha

i jego synowie Alojzy, Ludwik i Jan (czwarty syn, Wincenty, dotarł już do Piłsudskiego). Ich jedynym
problemem jest broń. Alojzy, wyuczony na ślusarza, zbiera

puszki na domową produkcję granatów.

Mogą liczyć na pomoc Józefa Wróbla, syna Waleski, który z Albertem-Wojtkiem Badurą gra na
weselach.

Pierwsze powstanie: "Ot, po prostu karabin zaciął się"

W pamiętnym dniu 17 sierpnia 1919 r. zjawia się w Giszowcu dwóch obcych nie znanych nam ludzi,
którzy rozpoczynając od najbardziej zaufanych i cenionych przez nas działaczy społecznych, w imieniu
Polskiej Organizacji Wojskowej wzywają społeczeństwo polskie do rozpoczęcia zbrojnego powstania.
W tym samym dniu wieczorem zebrało się na

hałdzie Jakuba około 60-ciu mężczyzn. Przy zastosowaniu najkonieczniejszych środków

ostrożności, odbyto tu naradę celem opracowania planu rozbrojenia oddziału Grenzschutzu, który
zakwaterowany był w Giszowcu, na tak zwanym " Taborze". Zależało nam na

zdobyciu broni i amunicji. Jedynym uzbrojeniem naszym była dwururka myśliwska oraz

jedno parabellum wprawdzie dobrze działające, ale z nikłym zapasem amunicji.

O północy, podzieleni na grupy rozpoczęliśmy pochód.

Noc była pogodna i gwiaździsta, przy tym dość ciemna. Nikt nie przemówił głośniej,

nikt nie zakaszlał. Jakież wielkie było zdziwienie i rozczarowanie nasze, gdy zbliżywszy

się do upatrzonego celu zobaczyliśmy, że Niemcy w pośpiechu pakują na wozy skrzynie,

toboły, broń, walizy. Lotem błyskawicy zrozumieliśmy, że byl między nami tam, w le-

sie, konfident, który o napadzie Niemców powiadomił. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko bierne
przypatrywanie się ich ruchom. Oprócz licznej broni palnej naliczyliśmy z wielkim żalem aż cztery
karabiny maszynowe, ustawione na platformach wozów.

I tak zupełnie bezkarnie na oczach naszych wycofał się Grenzschutz do Katowic.

Wszyscy czuliśmy się jakoś głupio i jakby zawstydzeni. Zdawaliśmy sobie jasno sprawę z tego,

że już zaczęło się i nie ma odwrotu, że należy

dalej działać, ale jak? Oto pytanie, na które winien nam ktoś odpowiedzieć wydaniem rozkazu,
a takiego mocodawcy wśród nas nie było.

Po krótkiej naradzie postanowiliśmy nawiązać łączność z Nikiszowcem, gdzie działała grupa pod
dowództwem Pawła Chrostka. Otrzymaliśmy od nich jeden karabin maszynowy. Od tej

chwili stać nas było na działanie już zaczepne.

Karabin ten ustawiono w sąsiedztwie wieży ciśnień, by stąd zaatakować niemiecki Grenz-

schutz, nacierający na Giszowiec od strony Murcek. Popołudniu, około godziny 14-tej, a działo się

to w poniedziałek 18 sierpnia, nadciągnął od strony Murcek oczekiwany przez nas, opancerzony

samochód niemiecki, uzbrojony w dwa karabiny

maszynowe, z załogą dwunastu ludzi. Krótka seria strzałów z naszego karabinu zatrzymuje Niemców,
którzy pospiesznie wyskakują z wozu i zajmują pozycję obronną. Zastanawiają się, walczyć, czy
uciekać. Wybrali to pierwsze, do czego zachęciło ich milczenie naszego

karabinu. Ot, po prostu karabin zaciął się i nie było w tym nic dziwnego, albowiem był to

grat stary, który w kampaniach wojennych niejedno przeszedł, zużyty weteran.

Tymczasem i to w samą porę nadeszła odsiecz. Inna grupa powstańców, zwabiona

strzałami, zaatakowała Niemców z lasu, od tylu, wprowadzając do walki dziwną nową

broń, bo ni to granaty ręczne, ni to bomby. Ot po prostu zwykłe blaszane puszki po konserwach


mięsnych napełnione prochem. Niemcy w popłochu wycofali się, zabierając ze

sobą trupa i rannych.

W nocy rozgrywa się jeszcze jedna potyczka, następnego dnia niemiecka artyleria ostrzeliwuje
Gieschewald na postrach. Tymczasem powstańcy rewidują

mieszkanie nauczyciela Ligenzy, kierownika szkoły w Wesolla (Wesołej), który

podobno wysługuje się Niemcom i gromadzi broń przeciw powstańcom. Na-

uczyciel wypiera się, ale jego wystraszony siedmioletni synek zdradza kryjówkę

z karabinami i amunicją.

20 sierpnia Niemcy opanowują Gieschewald. Powstańcy uciekają na drugą

stronę granicy.

Poległo sześciu mieszkańców osady:

Walenty Broncel, górnik kopalni Giesche, ojciec czworga dzieci, ranny w bitwie przy tak zwanym
trójkącie cesarzy; zmarł w domu po czterech dniach.
Tomasz Goj, górnik kopalni Giesche, członek Polskiej Organizacji Wojskowej, zabity przy trójkącie
cesarzy.

Górnik Rudolf Kubica, górnik Augustyn Klaja, ślusarz Jan Malcharek zabici na moście kolejowym
łączącym Szopienice z Sosnowcem podczas przetaczania

niemieckiego parowozu na polską stronę.

Teodor Marona, górnik kopalni Giesche, złapany i zakatowany przez Grenzschutz:;".

Zamiast Grenzschutz mówi się Grenzschmutz, czyli brud graniczny.

Ten brud zasługuje nie tylko na wzgardę, ale i na litość:

Grencszuce, grencszuce,

nic wóm nie brakuje,

jeno źdźbła miłości,

to się w sercu czuje.

Okazuje się, że z grupką powstańców, która poszła sprawdzać, czy hakatysta

Ligenza chowa broń dla Niemców, wybrał się Józef Kilczan, syn Johanna. Wrócił

z karabinem, który ukrył w wychodku.

Hakatysta powiedział Niemcom, kto u niego był, i Józef Kilczan został pobity wyciorami. Być może
należał do grupy powstańców, którą 30 sierpnia pędzono

z Janowa do gmachu policji w Katowicach. To właśnie musiał widzieć Bywalec na

zdjęciu w dortmundzkiej witrynie. (Karabin w wychodku ocalał).

Józef Kilczan jest tak obolały i sponiewierany, że więcej nie zamierza chodzić

z powstańcami. Zwłaszcza że ma już czterdzieści jeden lat, czworo dzieci i zdołał

zbudować sobie nowe życie w Gieschewaldzie.

1 października Niemcy ogłaszają amnestię. Powstańcy, którzy uciekli do Polski (według różnych
źródeł, od sześciu do dziewięciu tysięcy) mogą powrócić do

domów. Amnestia nie obejmuje dowódców. Wśród ułaskawionych uciekinierów

jest tysiąc pracowników różnych zakładów koncernu Giesche.

Akademia otwarta. Piłsudski i Michejda


20 października przed gmachem Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie

Jego Magnificencja Stanisław Estreicher, dzierżąc w ręku berło - dar królowej Jadwigi dla najstarszej
polskiej wszechnicy - oczekuje naczelnika państwa polskiego. Józef Piłsudski wchodzi do auli
przybranej kwiatami. Obok niego w pierwszym rzędzie krzeseł zasiadają generał Józef Haller, prymas
Edmund Dalbor,

uczeni, ministrowie i dostojnicy.

Następują przemówienia rektora, ministrów, twórców Akademii, którą powołuje się właśnie do życia.

Naczelnik Józef Piłsudski mówi krótko: "Niniejszym ogłaszam Akademię

Górniczą w Krakowie za otwartą", i wpisuje swoje nazwisko do pamiątkowej

Księgi Królewskiej.

Wśród osób, które przemawiają na uroczystości, jest student pierwszego roku

Akademii, zdobywca czołowej lokaty na konkursowym egzaminie wstępnym. Ma

dwadzieścia siedem lat, pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego, z rodziny znanych

obrońców polskości i działaczy społecznych, zdążył już pracować pod ziemią

w kopalni Zofia w Porębie jako zwykły robotnik, nadgórnik i zastępca sztygara

i służyć w armii austriackiej. Nazywa się Władysław Michejda*.

Tego samego dnia, 20 października, żona Maksa Gawlika Gertruda, córka.zamożnego stolarza z
Bogutschiitz (Bogucic), rodzi pierwszego syna Ewalda. Proboszcz Paweł Dudek, który wpisuje dziecko
do grubej czerwonej księgi, robi to

z przyjemnością - wszystko wskazuje na to, że w tej rodzinie, solidnej i zamożnej, będzie żyło
szczęśliwie.

1920

Nazwy Konstantego Prusa

Na biurku księdza Dudka leży broszura wydrukowana na lichym papierze: Spis

miejscowości polskiego Śląska Górnego. Nazwy wszystkich gmin, obszarów dworskich

oraz osad i kolonii znaczniejszych, nakładem Polskiego Komisarjatu Plebiscytowego

dla Górnego Śląska, czcionkami Karola Miarki w Mikołowie, Bytom 1920.

Spis zestawił Konstanty Prus. Proboszcz, naturalnie, zna to nazwisko, które wcale nie pochodzi od
Prus, Prusaków, skoro występowało na Śląsku już
w XVI wieku; podobno prus to po prostu koń. Być może, ksiądz spotkał także

osobę. Konstanty Prus jest starszy od niego o sześć lat, studiował teologię (tyle

że we Włoszech, w Turynie, skąd armia niemiecka odwołała go do poboru), siedział w niemieckim


więzieniu za artykuły przeciw germanizacji, kierował redakcją "Nowin Raciborskich", pracował w
redakcji "Katolika", a ostatnio w strasznym pośpiechu, w ciągu sześciu tygodni przygotował spis, który
właśnie trafił na

plebanię. We wstępie tłumaczy się z niedokładności.

Sprawa naszych nazw nie jest przez dziełko niniejsze wyczerpana i załatwiona; kiedyś później będzie
potrzeba do niej jeszcze powrócić i załatwić ją znacznie lepiej

Według spisu Prusa, Janów to Janów, Nickischschacht to Nikiszowiec, Gieschewald to Giszowice*.

Ksiądz Dudek nie ma jeszcze obowiązku wprowadzać nowych nazw do dokumentów. O tym, czy te
miejscowości będą leżeć w Polsce czy w Niemczech, a zatem - jak się będą nazywać, zadecyduje
plebiscyt*.

Co ksiądz Dudek myśli o plebiscycie? Studiował we Wrocławiu, czytał, być

może, co napisał profesor Wemer Sombart w książce wydrukowanej tam w zeszłym roku:

Co za naiwność, co za niesprawiedliwość, zgłaszać pretensje do dzielnic jak Górny

Sląsk dla cudzego narodu, ponieważ mieszka tam ludność polska! Wszak mieszka tam

i może mieszkać tylko dlatego, że gospodarczy duch niemiecki stworzył jej warunki życia. Robotnicy
polscy na Górnym Śląsku byli zawsze tylko przedmiotem, nigdy podmiotem gospodarczym, byli tylko
materją, nigdy duchem. Z tego, że w przemyśle niemieckim

znaleźli pracę, wnioskować, że kraj należy Polakom, byłoby to samo, jak gdyby osadnikowi chciano
odmówić prawa do uprawianego zagonu, ponieważ sprowadził bydło roboczę i narzędzia rolnicze
skąd inądż'.

Nie mamy jednak pojęcia, co myśli o tym ksiądz Dudek. Nigdy nikomu nie

zdradza swoich poglądów społecznych i politycznych.

Rozalce, kiedy jeszcze była dziewczynką i zaczynała pracę na plebanii, powiedział:

- Tylko ty, dziecko, nie myśl za dużo. Jak się za dużo myśli, to można od tego

pójść do wariatów. Nie trzeba dużo myśleć, bo się nic nie wymyśli.

Według Rozalki, która dobrze zapamiętała tę radę, dotyczyła ona jednak reli-

gii, nie polityki.


Co je Niemiec? - Gnidy w grochu

Zapanowało szaleństwo teatralne. W szkole zawsze wystawiano sztuczki dydak-

tyczne, a w restauracjach dowcipne, po domach chodzili Herod, Śmierć i Żyd, ale nigdy nie grano tylu
sztuk, co teraz. Zresztą niektóre byłyby przedtem zabronione.

Konstancja Rybok chciałaby wszystko zobaczyć, sama jest przecież autorką

wierszy i "teatrów", ale czasami - ze swą krótszą nogą, w długich spódnicach - nie

może nadążyć z jednego spektaklu na drugi.

Na przykład jednego tylko dnia 14 lutego: Towarzystwo Polek daje w sali

Haiduka w Janowie Karpackich górali Józefa Korzeniowskiego, Towarzystwo

Śpiewu "Wesoły Głos" daje dwa przedstawienia w Myslowitz; jedno, w sali

Grunwalda, to składanka: Napad bandytów, Pogoń za ptaszkiem, Pogodzeni

i Zaręczyny na plantacjach, czyli kłopoty starego Szpyralskiego. Tytułu drugiego

przedstawienia nie znamy. Widzowie nie zdążą nawet odpocząć, bo już następnego dnia, 15 lutego,
Towarzystwo Śpiewu "Lutnia" wystawia w Gieschewaldzie

W górę serca Franciszka Dominika.

A wkrótce, w marcu, towarzystwo "Lutnia" i PPS

(Polska Partia Socjalistyczna) w Gieschewaldzie pokazują wspólnie Noc w Belwederze Adama


Staszczyka.

Niestety, dramat Mazepa

Juliusza Słowackiego wystawiony w grudniu we wspaniałej sali teatralnej gieschewaldzkiej gospody


przez

Towarzystwo Gimnastyczne

..Sokół" nie przemawia do

widowni. "Nie wszystkie przesłania trudnej sztuki trafiły do młodzieży, która zachowała się
nieodpowiednio""".

Czasem bywa niespokojnie. Albert-Wojtek Badura i Józek Wróbel grają na zabawie. Podczas gdy cała
sala śpiewa po śląsku, przez otwarte okno wpada granat.

Wrzask, zamęt, ktoś przytomny odrzuca granat w ciemność, do parku.


Spotkania w teatrze sprzyjają wymianie gazetek z ręki do ręki; dzięki temu Waleska Wróblowa ma w
domu "Kocyndra", który przedstawia się na stronie tytułowej: "Czasopismo wesołe - górnośląskie.
Wychodzi, kiedy chce i kiedy może":;".

Co według "Kocyndra" je Niemiec?

W czwartek gnidy w grochu

W piątek margaryna

W szabas mąka z piochu

W niedzielę konina, oj dana

Polak pije miodki;

Francuz koniak, wino,

Anglik piwa, wódki;

Niemiec lurę z śliną. Oj dana!

Waleska Wróblowa nuci to sobie z jakąś melodyjką, ale nie pokaże wierszy-

ka swej córce Rozalii, która szykuje obiady dla niemieckich gości księdza Dudka.

Rozalka mogłaby potępić gazetkę za te głupoty, a "Kocynder" przypadł Walesce

do serca od pierwszego wejrzenia. Jego autorzy i bohaterowie, Karliki i Hanysy,

są chytrzy, dowcipni, serca mają dobre, choć język niewyparzony, i tak jak Waleska chcieliby tu Polski.

Radość z Balkanu

Kolejka wąskotorowa, zafundowana ludności przez koncern Giesche, wygląda jak z lunaparku, ale
kursuje punktualnie i pracowicie - dwadzieścia osiem razy

w dzień roboczy, dziewiętnaście razy w świąteczny - i nie wymaga biletu. Wsiada więc do niej kto
chce i kiedy chce, i wysiada gdzie mu wygodnie. Balkan przede wszystkim wozi na szychtę, ale można
nim podjechać do kościoła, na targ i do

gospody. Spotykają się w nim górnicy w roboczych cajgach, kobiety w fartuchach,

młode pary, którym przejażdżki Balkanem urozmaicają tak zwane chodzenie:

goście weselni i dzieci z kwiatkami do sypania na Boże Ciało. Wagoniki i pryzstanki Balkanu to nowe
miejsca zebrań towarzyskich.

1.

Mniej się teraz dźwiga. Albert-Wojtek Badura wsiada z kontrabasem z kopalnianej orkiestry, a Rozalia
Wróblówna z zakupami z Schoppinitz, gdzie sklepy są
najlepiej zaopatrzone.

Trasa Balkanu to trzy i pół kilometra, czas jazdy osiemnaście minut. Przystanki: Gieschewald, szyb
Carmer, szyb Nickisch, szyb Richthofen, szyb Albert,

osiedle Wilhelmina koło Schoppinitz.

Kolejka przewozi codziennie od ośmiu tysięcy do ośmiu tysięcy pięciuset

osób. Jest dla Gieschewaldu, Nickischschachtu, Janowa i Schoppinitz takim luksusem, że jej nazwa
nawiązująca do Orient-Expressu, zwanego także Balkan-Expressem, kursującego między Paryżem a
Konstantynopolem, nikogo nie dziwi

ani nie śmieszy.

Godom wom, co to bola za uciecha sie tym cugiem karnonć. Jechol blank pomału,

wagoniki otwarte, kożdy ipta mógł do niego wskoczyć kej na rogach brymzowoł*.

Balkan, piekarnioki i pralnia z maglem - to urządzenia, które zyskują największe uznanie


mieszkańców.

Drugie powstanie: broń z Polski

19 sierpnia dowództwo POW w porozumieniu z komisarzem plebiscytowym

Wojciechem Korfantym ogłasza drugie powstanie śląskie*.

Ożywa hałda Jakuba.

Uformował się tu pierwszy oddział, któremu powierzono ważne zadanie, przeniesienie przez kordon
graniczny z Polski broni wojskowej. Pod osłona nocy udaliśmy się

w drogę, maszerując przez Mysłowice-Słupna w kierunku Jęzora. Tu, na moście kolejowym nad
Przemszą bez żadnych trudności udało się nam rozbroić oddział Grenzschutzu złożony z dwunastu
ludzi. W ten sposób zdobyliśmy pierwszą broń. Podniesieni na duchu i z miną zwycięzców
przekroczyliśmy granicę i tu już zupełnie swobodnie

maszerując przez Niwkę około godz. 22-giej dotarliśmy do Sosnowca, gdzie zakwaterowano nas w
koszarach wojskowych im. Romualda Traugutta, w których stacjonował 73. Pułk Piechoty Wojska
Polskiego. Gospodarze byli dla nas bardzo serdeczni

i gościnni, na rozmowach i opowiadaniach czas nam szybko upływał. Na pożegnanie otrzymaliśmy od


nich karabiny wojskowe oraz kilka skrzynek amunicji i granatów

ręcznych.

Objuczeni nadmiernym ciężarem a maszerując dość szybko jeszcze przed nastaniem

dnia stanęliśmy na pasie granicznym. Tu, między Sosnowcem a Szopienicami natknęliś-


my się na posterunek francuski, który kategorycznie odmówił nam prawa przekroczenia

granicy. Na szczęście zdołaliśmy im wyjaśnić kim jesteśmy. Francuzi po zrozumieniu

o co chodzi, diametralnie zmienili swój stosunek do nas. Momentalnie twarze im pojaśniały, głosy ich
nabrały sympatycznego dźwięku. Po wielokrotnym "pardon" z wojskowymi honorami przepuścili nas
przez granicę.

Broń według rozkazu należało jak najszybciej dostarczyć do Giszowca. Toteż, by

uniknąć strzelaniny szliśmy bocznymi, mało uczęszczanymi drogami i tak około godziny czwartej rano
dotarliśmy szczęśliwie do szybu Pułaskiego [wtedy Carmer - M.S.]

1 stąd już szosą w kierunku Giszowca. Pod mostem kolejowym natknęliśmy się na do-

zór techniczny kopalni, składający się wyłącznie z Niemców, podążający do pracy. Na

twarzach tych ludzi zarysowało się wyraźne zakłopotanie i przestrach. Toteż na po-

lecenie naszego dowódcy, by zawrócili do domostw, bez słowa protestu rozkaz jego

wykonali.

W Giszowcu znaleźliśmy się dokładnie o godzinie piątej rano. Pierwszym naszym

zadaniem było rozbrojenie odwachu niemieckiej policji. Sprawa ta udała się gładko

i sprawnie. Wzbogaciwszy w ten sposób nasz arsenał o dalsze siedem karabinów ręcznych udaliśmy
się na wartownię oddziału powstańczego, którą urządzono w domu sypialnym (). Tu złożyliśmy broń.

Wiadomość o powstaniu lotem błyskawicy rozeszła się po całym osiedlu. Na wartownię zaczęli
napływać liczni ochotnicy, tak, że po południu siły nasze wzrosły do blisko 80 ludzi.

Po trzech dniach, tj. 21 sierpnia na podstawie umowy zawartej między władzami powstańczymi a
międzysojuszniczą komisją plebiscytową, powstanie zostało zlikwidowane.

Oddział nasz zreorganizowano do liczby 24 ludzi i nadano mu nazwę "Straż Obywatelska". Instytucja
ta pozostawała na etacie kopalni węgla kamiennego Giesche.

Dzięki tej straży uratował znowu skórę dyrektor generalny Besser, który niedawno musiał się
tłumaczyć przed załogą kopalni Giesche z łapanek do nyskiej

twierdzy.

Czterech szesnastolatków z granatami usiłuje się wedrzeć do willi, dyrektor

dzwoni do swej prawej ręki, Johannesa Fischera. Fischer wyciąga z łóżka znanego

w Gieschewaldzie socjalistę Tomasza Ryboka, współorganizatora Straży Obywatelskiej, który zapisuje


po latach to wydarzenie:
Wziąwszy ze sobą dwóch powstańców, i to: powstaniec Jarek przeszło 50 lat, powsta-

niec Hajnol, lat 34, członek Wydziału Robotniczego Cyba, socjalista niemiecki, dyrektor

Fischer i moja mniejszość, udaliśmy się zbadać sprawę na miejscu. Zastaliśmy, jak mówiono,
chłopaków, odebraliśmy granaty ręczne, posłaliśmy ich do domu. Pani bergratowa spłakana otwiera
drzwi, ja uspakajam płaczącą niewiastę, zapewniając, że im się nic

nie stanie. Wówczas kobieta ta mając zapewnienie, woła swego męża ze strychu w dół,

iv te słowa:

- Karl, komm hunter (Karolu, zejdź na dół).

Wówczas dyrektor Fischer przedstawił całą delegację:

- Oto dwóch powstańców, pan Rybok, obman [rzecznik załogi - M.S.] z szybu Carmer i pan Cyba,
członek Wydziału Robotniczego.

W tym pyta pan bergrat:

- Moi panowie, czy jest z was ktoś komunista?

- Nie, odpowiadam ja - są tylko socjaliści; jam jest polski, a Cyba niemiecki.

- Dziękuje - odpowiada.

W drugim powstaniu nie poległ żaden mieszkaniec Gieschewaldu.

Dwie żaby z wiecu

Pytanie bergrata Bessera o komunistów nie powinno dziwić.

W Barbórkę, 4 grudnia, w Gieschewaldzie odbywa się wiec z udziałem księdza Teodora Kubiny,
proboszcza parafii Najświętszej Marii Panny w Katowicach. Organizują go Zjednoczenie Zawodowe
Polskie i Narodowa Partia Robotnicza. Ksiądz zachęca do udziału w związkach narodowych anegdotą
o żabach,

które wpadły do mleka. Jedna żaba dała za wygraną, druga postanowiła walczyć

do upadłego i tak długo machała łapkami, aż ubiła grudkę masła, na której stanęła. Kto wstąpi do
NPR, też kiedyś stanie na maśle. Narodowe związki zawodowe dążą do przyłączenia Śląska do Polski,
inaczej niż Międzynarodówka, która

dąży do wynarodowienia ludów. Ten głos księdza, zwłaszcza anegdota o żabach,

zyskuje aplauz zebranych, ale podnosi się górnik Tadeusz Rybok (przypadkiem

nosi on to samo nazwisko co członek Straży Obywatelskiej ratujący z opresji dyrektora Bessera).
Mówi, że albo ksiądz sam nie wie, co to jest Międzynarodówka,
albo nieumyśnie okłamuje słuchaczy. Międzynarodówka bowiem dąży nie do wynarodowienia ludów,
lecz do ich zbratania.

Spór się przedłuża, dotyczy już teraz roli niemieckich posłów robotniczych,

a zwłaszcza Karola Liebknechta, ksiądz przeprasza, że musi wracać do Katowic,

a dyskutanta prosi na probostwo, tam sobie obszerniej pomówią. Kobiety, które

przedtem ze zgrozą słuchały buntownika, szepczą, że pewnie nie jest to zły człowiek, skoro ksiądz go
zaprasza do domu".

Wojciech Bywalec wraca na Śląsk

Wojciech Bywalec, ciągle w Dortmundzie, widzi, że Niemcy szykują się ostro do plebiscytu.

Wszystkie gazety niemieckie nawoływały swoich obywateli urodzonych na G. Śląsku

do zgłaszania się pod ich sztandar. Ja obserwując to napisałem do Komisarjatu Plebiscytowego w


Bytomiu, hotel Łomnic, list z zapytaniem: dlaczego tu na obczyźnie nie ma

takiej placówki polskiej na wzór niemiecki? Co mi też zaraz odpisano, ze owszym, taka

"Organizacja" na obczyźnie istnieje, tylko ja o niej nie wiem, że przybędzie do mnie pewien pan i mnie
pouczy. Nie czekałem długo, bo na drugi dzień zjawił się ów pan przysłany do mnie przez Związek
Reemigrantów Górnoślązaków polecając mi natychmiast

organizować naszych ziomków przez zdeklarowanie się na specjalnym formularzu, że

będzie głosował na Polskę i pojedzie na Plebiscyt tylko pociągiem przez nas zorganizo-

wanym. Po jakimś' czasie wyszukałem sobie w każdej miejscowości męża zaufania ().

Z taką agitacją trzeba było być bardzo ostrożnym (). Ja dla zamaskowania się objąłem

zastępstwo sprzedaży cygar jako Provisionsreisender der Zigarrenfabrick Dieckmann

und Sohn, Bilefeld.

Mimo tego kamuflażu Bywalec zostaje aresztowany jako agitator. Tak mu

dokuczyły "haimaty", jak nazywa Niemców, że pod koniec roku nadaje meble

i cały dobytek wagonem kolejowym na Śląsk, a w sylwestra zgłasza się do pomocy w biurze komisarza
plebiscytowego w Katowicach.

1921

Ania i Paweł Pudełkowie przyjeżdżają na welunek

Zaczyna się welunek, czyli plebiscyt. Od niemieckiego wahlen - wybierać.


W Gieschewaldzie pracują trzy komisje wyborcze. Każda liczy po osiem osób

- czterech Polaków i czterech Niemców. Wśród Polaków są Paweł Stacha i jego

syn Alojzy, który przygotowywał powstańcom granaty z puszek po konserwach.

Na plebiscyt przyjeżdża Ania Pudełkowa z domu Badurzanka ze swym mężem Pawłem, który znalazł
skarb. Utyła, pięknie ubrana, widać, że powodzi się

jej wspaniale. Wysiedli na dworcu w Katowicach z niemieckiego pociągu. Oddadzą więc pewnie głosy
za Śląskiem niemieckim.

W dzień plebiscytu, 20 marca, Wojciech Bywalec pełni służbę w lokalu wyborczym w Szopienicach.

() a siedząc przy urnie wyborczej spoglądałem niejednemu "emigrantowi" w oczy

Czyni to zgodnie z poleceniem "Kocyndra" z 20 lutego:

Uważaj też wciąż,

Czy krzyżacki wąż

List wyborczych nie fałszuje,

Podstępów różnych nie knuje,

Czuwajcie tam wciąż,

Kobieta i mąż!

Nie wiemy, jak głosują Ania i Paweł Pudełkowie, ale raczej za Niemcami, skoro już wcześniej wyjechali
ze Śląska do Niemiec i osiedli tam na dobre. Chcieliby

pewnie zachować łączność z rodzinami i z miejscami swego dzieciństwa, a gdyby

nastała tu Polska, byliby od nich odcięci granicą.

Waleska i Tomasz Wróblowie są na pewno za Polską.

Badurowie za Polską.

Tak samo Stachowie.

Najpewniej Lubowieccy.

Józef i Anna Kilczanowie - raczej tak.

Maks Gawlik pewnie za Niemcami, a jego żona?

Karl Junger pewnie za Niemcami, a Jungerowa?

Paweł i Gertruda Kasperczykowie? Może w ogóle nie poszli na welunek.


Augustyn Niesporek?

Ksiądz Dudek?

Ksiądz Dudek jest bardzo zajęty czym innym. Wznowił budowę kościoła

w Nickischschachcie i mistrz murarski z Beuthen (Bytomia) Ludwik Wilk z synami podciąga już mury
pod dach i wyprowadza wieże do góry.

Giszowiec za Polską

"Kocynder", który tak już okrzepł, że wychodzi regularnie trzy razy w miesiącu, nie ma wątpliwości, że
Polska zwyciężyła. Waleska chowa na pamiątkę numer

wielkanocny z 27 marca. Na okładce olbrzymi robotnik rozbija młotem jajo z napisem "Wesołego
Alleluja!". Spośród skorup ulatuje do góry polski orzeł z laurową gałęzią w szponach. Pod obrazkiem
słowa:

Zwycięstwo.

"kroszonka" górnośląska, Polski Orzeł z niej

wyleciał i On też tu odtąd

panować będzie. 551 gmin

oświadczyło się za Polską,

a 141 za Niemcami. Co nasze, to nasze - i odebrać sobie tego nie damy!

"Kocynder" krzepi ducha, licząc gminy.

"Gazeta Urzędowa Górnego Śląska" (Opole)

z 7 maja liczy nie tylko

gminy, ale i osoby, i te wyniki wyglądają gorzej dla

Polaków.

Wprawdzie w Gieschewaldzie i Nickischschach-

cie, które nazywają się po

polsku Giszowiec i Nikiszowiec (poprawiono więc

spis Konstantego Prusa),

za prawie nieznaną Polską

głosowało trzy tysiące pięćdziesiąt sześć osób, a za Niemcami, którzy zbudowali


te wzorowe osiedla - tysiąc sto pięćdziesiąt.

Ale w Katowicach za Polską głosowało trzy tysiące dziewięćset osób, za Niemcami - dwadzieścia dwa
tysiące siedemset siedemdziesiąt cztery osoby. Niemcy

wygrali we wszystkich powiatach miejskich.

Ogółem za Polską wypowiedziało się 40,3 procent głosujących, za Niemcami 59,4 procent.

Albert-Wojtek idzie po żonę

Spotkanie z siostrą Anią, równie śliczną jak lekkomyślną, która tak szczęśliwie

ustatkowała się w małżeństwie z Pawłem Pudełka, sprawia, że Albert-Wojtek Badura nie ma już
wątpliwości - pora porzucić życie kawalerskie. Niech koledzy muzykanci zagrają teraz na jego weselu.
Od dawna podoba mu się Florka Wróblówna.

Mama Florki Waleska nie wtrąca się do tej sprawy, tutaj decydować będzie jej

mąż Tomasz. Rozmowa z kandydatem na zięcia należy do ojca rodziny.

Tomasz i Waleska poznali się jeszcze w XIX wieku, kiedy Gieschewaldu ani

Nickischschachtu nie było nawet na planach. Waleska mieszkała w domu swej

matki Sroki-Rybokowej. Dom był dość duży jak na tamte czasy, stał w Janowie,

niedaleko szybów Richthofen i Hulda kopalni Giesche, i zawsze w nim było pełno lokatorów.

Lokatorzy ci mieli swoje miejsca w sieni i kuchni, na ławie albo na podłodze.

Rozścielali sienniki albo zadowalali się workiem bez słomy. Ochlapywali się pod

studnią na podwórku. Jedli jakieś zapasy, które przynieśli w tobołkach ze swoich

wiosek, słoninę, chleb, rzepę. W sobotę po szychcie znikali; wyruszali pieszo do

rodzin. Wracali w niedzielę w nocy albo w poniedziałek nad ranem, nieraz prosto

na szychtę. Po jakimś czasie, kiedy urządzili się lepiej, znikali na dobre z domu

Ryboków, zastępowali ich nowi.

Rybokowa nie zamykała domu na klucz i nigdy nie było wiadomo, kto będzie

nocował na ławie, by rano iść do kopalni albo za jakimś innym zarobkiem. Nie

wszyscy lokatorzy byli górnikami. Niektórzy, na przykład bracia Jasiu i Rysiu,

przychodzili boso, w zgrzebnych portkach i handlowali słomiankami - koszykami, w których


gospodynie wkładały do pieców ciasto chlebowe. Czasem przychodziła kobieta z drewnianymi
warzechami (łyżkami), wieszakami, stolnicami,
rogolkami (mątewkami do rozmącania jajek) i też spała w ubraniu na ławie.

Żyło się skromnie, jak ptaki niebieskie. Babka Sroka-Rybokowa kupiła Walesce pierwsze majtki, gdy
dziewczyna miała szesnaście lat i została poproszona

na druhnę.

Od wędrownych lokatorów nie brało się pieniędzy. Nie sprawiali kłopotu,

czasem w czymś pomogli albo zostawili w prezencie jakieś swoje wyroby, czasem opowiedzieli, co im
się zdarzyło. Opowieści były w cenie, wszyscy chcieli

ich słuchać.

Noclegownicy, którzy trafili do domu koło kopalni, aby wykuwać swój los na

dole, byli kawalerami. Ich upór dobrze o nich świadczył. Kto miał córki na wydaniu (Rybokowie mieli),
nie lekceważył tych kawalerów.

Dwudziestodwuletni Tomasz Wróbel, który przyszedł pod kopalnię z Cielmitz (Cielmic) koło Tichau
(Tychów), z tak zwanego Wydmuchu, też miał opo-

wieść, która rozbawiła cały dom babki Rybokowej.

Opowiedział o tym, dlaczego jego rodzony brat Jakub, z tej samej matki i ojca,

nosi inne nazwisko. Otóż Wydmuch rzeczywiście był wydmuchem, leżał daleko

od innych domów, sklepu i gminy i trudno było w nim żyć bez pomocy sąsiadów.

A już zwłaszcza wtedy kiedy przybywało kolejne dziecko i do wszystkich kłopotów dochodził
obowiązek zgłoszenia noworodka w Urzędzie Gminnym w Bierun (Bieruniu). Wróblowie wyglądali
wtedy na drogę, czy ktoś nie idzie w tamtym kierunku, i wołali - a zameldujcie nam dziecko w gminie!
Tak też zgłoszono

Tomasza, a potem jego brata Jakuba. Kiedy jednak trzeba było Jakuba posłać do

szkoły, okazało się, że nazywa się Gawlik, nie Wróbel. W domu Wróblów mieszkali przedtem
Gawlikowie (z rodziny innej niż Maks) i przechodzień, który zgłosił noworodka w urzędzie, był pewien,
że Jakub jest ich.

Nigdy tego nie sprostowano i nikt nie pamięta, by z tego powodu był jakiś kłopot.

Tomasz miał siedem lat, gdy został sierotą. Był najstarszy, rodzeństwo miało

roczek, cztery i pięć lat. Najstarszy musiał wziąć na siebie ciężar gospodarki i pomagać ojcu. Najpierw
pracował przy domu, później u obcych gospodarzy, potem

był burszym albo pycynnikiem, czyli ordynansem u dobrego Niemca, wreszcie


wyruszył z Cielmitz do kopalni Giesche. Znalazł kawałek podłogi w domu Ryboków i poznał Waleskę.
Wkrótce się pobrali.

Rodzina Tomasza sprawiła im krowę na prezent ślubny. Tomasz pracował

w kopalni, ale lubił także roboty w polu. Sadził z Waleską kartofle. Siekł trawę nie

tylko dla własnej krowy, ale i dla innych, zręcznie mu to szło.

Kiedy Albert-Wojtek prosi o rękę Florki, Tomasz ma gotową odpowiedź.

Okazuje się, że jest teraz bardziej drobiazgowy w sprawach rodzinnych.

Oświadcza Albertowi-Wojtkowi, że nie będzie wyrywał kołka z płotu.

Chodzi o to, że Florka jest młodsza niż Rozalka. Jeśli Albert-Wojtek chce

wstąpić do rodziny Wróblów, musi liczyć się z tym, że Rozalka ma pierwszeństwo. Albert jest
zaskoczony, bo prawie nie zna Rozalki, która tak ciężko pracuje u księdza Dudka, że przychodzi do
rodziców tylko raz na miesiąc, chociaż

ma do domu tylko parę kroków. Niedługo dostanie wolną niedzielę i wtedy będą

mogli ze sobą pochodzić.

Albert-Wojtek przepada za rodziną Wróblów. Jeśli nie może dostać Florentyny (zresztą sam czuje, że
Florka trochę się wykręca, widocznie ma na oku kogo

innego), zainteresuje się bliżej Rozalią. Umawiają się z Tomaszem, że przyjdzie

w niedzielę. Wypijają po piwie. Albert-Wojtek opowiada, jak ksiądz Dudek chciał

go namówić, by rzucił piwo, od którego ciało i umysł robią się ciężkie, na rzecz

lekkiego białego niemieckiego wina. Mają z tego dużo śmiechu.

Jeszcze śmieszniejsze jest to, co się zdarzyło niedawno pod hotelem

Lomnitz*.

- Szło dwóch powstańców, co akurat wyszli z Lomnitza. Naroz spotykają Niemca.

Sztram idzie, fajnie obiecany A jedyn z tych powstańców miał akurat oko podbite, bo

się jednemu grenzchutzowi z drogi nie ponknol. No i teraz mu się wszystko spomniało

i krew go zalała. I chachnął tego Niemca w pysk. A drugi chciał załagodzić, żeby chociaż

na razie, bo potem to i tak ich bydymy prać. No i pado do tego Niemca: Wyboczcie pa-

noczku! Mój kolega myślał, że wyście ten istny, co mu to ślepie podbił.


A ten wstawo z ziemi, otrzepał się i pado po polsku:

-Ale z was pierony! Wiem, żeście mnie w dobrych zamiarach pizli, ale jak ino tyn

mundur niemiecki ściepna, to się z wami wtedy porachuja.

Odprowadzanie Kościuszki

Na scenę w zatłoczonej do ostatnich granic sali gieschewaldzkiego gasthausu wkracza naczelnik


Kościuszko. Chorąży w chłopskiej siermiędze niesie za nim sztandar. Kołysze płótnem, aby wszyscy
widzowie mogli zobaczyć

- na jednej stronie chorągwi jest Orzeł Biały, na drugiej Matka Boska Częstochowska.

Ze sceny padają słowa, jakich nigdy tu jeszcze nie słyszano. Aktorzy mówią,

że rzemieślnik równy jest szlachcicowi.

Skoro waszeć przystałeś do ochotników, to już wszyscy jesteśmy sobie równi: i furtyan i gwardyan, i
prezydent i szewc.

Mówią, że nawet i ten, co nie umie po polsku, może być Polakiem i o Polskę

walczyć.

- Ale choćbym ja, dajmy na to, poszedł z własnej ochoty na wojnę, to nie byłoby jeszcze nic dziwnego,
bom Polak, ale ojciec waćpana był Niemcem i prawie nie umiał po polsku, to skądże u syna taka
fantazya patriotyczna? - Tum się urodził i wychował, więc nie

jestem Niemcem, ale Polakiem, rozumiesz waćpan?!

106 Czarny ogród

Tekst wzywa do czynu, i to bez zwłoki:

Niechaj baba gospodarzy, niech pilnują roli starzy,

My parobcy zagrodniki rzućmy pługi, weźwa piki.

W roli naczelnika występuje Franciszek Palacz, Bartosza Głowackiego - Leon

Frankowski. To trupa Henryka Cepnika, dyrektora teatru wileńskiego, który

przyjechał na Śląsk, bo tu się dzieją rzeczy ważniejsze niż w Wilnie. Grają Koś-

ciuszkę pod Racławicami Władysława Anczyca.

Przyjechali z Schoppinitz wielkimi wozami do transportu węgla, wybierając

puste, boczne trakty. Schowali pod siedzeniami solidne pałki do obrony. Drew-

niane kosy dla kosynierów wetknęli głębiej, bo raz już ktoś pobiegł donieść poli-
cji, że wiozą broń.

Po przedstawieniu nie mają się już czego bać, chociaż jest noc. Publiczność

idzie za wozami, aż je odprowadzi na miejsce*.

Trzecie powstanie: z honorami

3 maja wybucha trzecie powstanie śląskie.

Wojciech Korfanty rezygnuje z funkcji komisarza plebiscytowego i ogłasza

się dyktatorem powstania".

Konspiracja nie jest już potrzebna. Zbiórka powstańców odbywa się nie na

hałdzie Jakuba, lecz pod arkadami gasthausu.

Piąta i szósta kompania 3. Pułku Powstańców Śląskich, tak zwane gieschewaldzkie, pod dowództwem
Jana Gałki i Franciszka Koźlika rozbrajają Niemców z policji plebiscytowej, zabierają im broń i naboje.
Pluton telefoniczny obsadza wszystkie telefony w urzędach i w domach prywatnych. Straż
Obywatelska

i Straż Kopalniana wzmacniają patrole i posterunki.

Kompanie liczą po pięćdziesiąt-sześćdziesiąt osób. Składają się z ochotników doświadczonych w


drugim powstaniu. Mają trochę broni, zdobycznej i przemyconej.

Efektowne karabiny francuskie, ciężkie austriackie mannlichery, a nawet o dziwo jednostrzałowe


werndle na pewno pamiętające porażkę pod Sadową, których jedy-

ną wartość bojową przedstawiały długie bagnety i ciężkie kolby, albowiem amunicji do

nich już nie było.

Obie kompanie giszowieckie wymaszerowują do Katowic. Nie udaje im się

opanować miasta strzeżonego przez aliantów, którzy pilnują ładu na plebiscytowym obszarze.
Wycofują się na hałdę Katowicką i do dzielnicy Brynow (Brynów),

gdzie przez trzy tygodnie zamykają drogę niemieckim bojówkom.

Pod koniec maja, dokładnie 26, kompanie nasze zostały przewiezione w wagonach

kolejowych na front walki pod Górą św. Anny. Tu przeszły one bohaterskim krokiem

cały szlak bojowy począwszy od Zalesia poprzez Lichinię i Ujazd.

Po dwumiesięcznej kampanii, okryte chwałą w dniu 4 lipca o godzinie czwartej powróciły do


Giszowca i tu na rynku w asyście zgromadzonego społeczeństwa z honorami wojskowymi
samodzielnie rozwiązały się, zamykając aktem tym ostatni rozdział swej

historii.
W trzecim powstaniu giną:

Franciszek Cieluch, woźnica, zatrudniony w Gieschewaldzie w taborze konnym, i Józef Promiński,


dwudziestodwuletni górnik, po ośmiu klasach; pod

St. Annaberg (Góra Świętej Anny).

Karol Hochuł, siedemnastoletni górnik z kopalni Giesche, syn górnika; pod

Slawentzitz (Sławięcicami).

Jan Poloczek, górnik z kopalni Giesche; pod Gogolinem (nazwa niemiecka

taka sama).

Augustyn Bachen, mało znany w Gieschewaldzie, bo sprowadził się tu na

krótko przez powstaniami, i jego piętnastoletni syn Janek; obaj pod Lichynia

(Lichynią).

Razem z Jankiem Bachenem poległ jego kolega, szesnastoletni ochotnik ze

Lwowa Karol Kohut. Ich dowódca Jan Gałka, zasłużony w walkach powstańczych,

zachował fotografię, na której obaj nastolatkowie stoją obok siebie w kaszkietach

i szalikach, w buciorach typu glany, z bronią na spocznij".

Podpis Maksa Gawlika

W październiku profesor doktor Stolte z Wrocławia sporządza dla Maksa

Gawlika obszerną diagnozę stanu dziewięciomiesięcznej Felicitas. Nie ma już

wątpliwości, że córeczka Gawlików cierpi na poważne uszkodzenie centralne-

go układu nerwowego i będzie wymagała przez całe życie specjalnej opieki. Maks

przedstawia spisany na maszynie dokument w dziale pracowniczym kopalni Giesche; chodzi mu


pewnie o większe mieszkanie.

Podpis, jaki Maks składa obecnie, różni się znacznie od jego podpisów sprzed

dziesięciu lat. Cudowny cieniowany gotyk ustąpił pismu zgrabnemu wprawdzie, ale bez żadnej
osobowości, jakby Maks całkowicie utracił ambicję w tej

dziedzinie.

Co ze szkolą?
Siedemnastoletni Wincenty Botor, uczestnik trzeciego powstania, zakłada

z Pawłem Poloczkiem pierwszą giszowiecką drużynę harcerską. Podobno zwerbowała go Wanda


Jordanówna*, starsza od niego zaledwie o cztery lata, ale już

znana, doświadczona druhna. Organizuje drużyny na Górnym Śląsku, szkoli harcerzy i dostarcza im
lektur. Spotyka Botora na zlocie Sokoła w Zadolu koło Panewnik, gdzie skupia się życie polskie.

Kronika szkolna zamknięta na dacie 19 listopada 1918 nadal jest pusta. Co robią dzieci Karla Jungera:
ośmioletni imiennik taty, jedenastoletni Alfred, dwunastoletni Gerhard? Gdzie się uczą ośmioletni
Emil Kasperczyk, pierworodny syn

Pawła i Gertrudy, i jego rówieśniczka Alfreda, córka Józefa Wieczorka?

1922

Ślub Badurów

W każdym śląskim domu, w którym mieszka panna, w oknie stoi mirt. Konstancja Rybok uplotła z
niego wianek dla Rozalki Wróblówny i spuściła spod

niego welon. W ten sposób ocieniła twarz panny młodej, maskując zręcznie zbyt

wydatny nos.

Malutkie gałązki mirtu zdobią także suknię skrojoną przez Konstancję według najnowszej mody
(chociaż Rozalka bała się, że wyjdzie spod ręki ciotki,

szyjącej od lat ubranka dla świętych, jak figura z procesji). Modne są także białe

buciki zapięte na paseczek.

Albert-Wojtek Badura włożył koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, salonrock,

czyli długi czarny żakiet lekko wcięty w pasie, i przypiął muszkę. W ręku białe rę-

kawiczki i cylinder. Na nogach - lakierki. Włosy ma jasne, falujące i cień wąsika.

Jest smukły, gibki i marzycielski.

Mimo to Florka Wróblówna patrzy na niego bez żalu; od jakiegoś czasu chodzi na spacery z
przystojnym Emanuelem Dziadźką.

Państwo młodzi najpierw pójdą się zapisać w urzędzie w Janowie, a potem do

kościoła przy szybie Alberta, czyli Wojciecha, gdzie ksiądz udzieli im sakramentu.

Jest piękna pogoda, 20 czerwca. Najpiękniejsza pora roku. Z ogrodów Gieschewaldu-Giszowca niosą
się zapachy. Ptactwo jeszcze śpiewa.

Na drodze wyrasta brama triumfalna z zielonych brzózek. Polski napis: "Serdecznie witamy!".
Rozalia jest wzruszona i zachwycona. Ale Albert-Wojtek uderza się w czoło,

obraca dookoła z nieprzytomną miną, odbiega, wraca, każe narzeczonej czekać na

murku i znowu odbiega. Rozalia podgarnia welon i siada bezmyślnie, zdezorientowana, pełna
najgorszych przeczuć, nieraz się przecież słyszało, jak to narzeczony wiał sprzed ołtarza, a Albert-
Wojtek pędzi w lakierkach i salonrocku, macha-

jąc cylindrem, w stronę Schoppinitz. Tam, przy moście granicznym nad Brynicą

(której nikt już nie nazwie Brinitze), między Prusami a Polską (chociaż na ma-

pach ciągle jest Russland), zebrał się tłum. Są w nim na pewno nawet ci, którym

ciężko było przyjść tu od ostatniego przystanku Balkanu przy Wilhelminie: Ger-

truda Kasperczykowa w ostatnich miesiącach ciąży, wysoki Wincenty Stacha, oparty na lasce z
powodu rany odniesionej z rąk bolszewików, i kulawa Konstancja

Rybok, która jeszcze rankiem upinała welon Rozalii.

Niektórzy powstańcy wyciągnęli ubrania polowe. Członkowie Sokoła przy-

szli w kurtkach o szerokich klapach, zapiętych na cztery guziki; na wysokości

każdego guzika naszyto jasny poprzeczny pas, na górze najszerszy, co sprawia, że

kurtka wygląda bardzo dekoracyjnie, a nawet zabawnie, widać, że jest zmajstro-

wana domowym sposobem. Są i banderie włościan z okolicy, dziewczęta w wian-

kach, kobiety w świątecznych chustach. Pełno biało-czerwonych opasek i chorą-

giewek.

Tylko zamieszanie przed ślubem mogło sprawić, że Albert-Wojtek z Rozalią

przegapili to wydarzenie.

Ludzie wskazują sobie przystojnego mężczyznę o jasnych włosach, to Woj-

ciech Korfanty. Stoi obok nowego polskiego wojewody Józefa Rymera, łysego,

ale z wielkim podkręconym wąsem. A tuż przy nim widzimy Wojciecha Bywalca.

Okazuje się, że Bywalec zaraz po plebiscycie zgłosił się do trzeciego powstania

i jeździł z meldunkami, doskonała rola dla człowieka tak ruchliwego. Teraz pełni

służbę "jako kurier, a częściowo sekretarz prowadząc "dziennik przy pośle Rymerze", i na pewno
rozumieją się w lot. Obaj, wojewoda i jego kurier, są Górno-

ślązakami i samoukami i obaj pracowali pod ziemią w westfalskich kopalniach.


Przy dawnych budkach granicznych ustawiono bramę powitalną i uwiązano

przy niej żelazny łańcuch w pruskich kolorach - czarnym i białym. Generał Szeptycki osadza przed
łańcuchem swego araba i rozkazuje orkiestrze: - Naprzód fanfara na cześć ziemi górnośląskiej i ludu
górnośląskiego!

Powstaniec inwalida unosi młot i rozbija łańcuch. Środkowe ogniwa dla ułatwienia związano
sznurkiem.

Teraz generał popuszcza wodze i jego koń wkracza na most tanecznym stępem, w wieńcu kwiatów na
białej szyi. Tu jednak nie mamy pewności. Wszyscy

pamiętają, że koń był biały, a na zdjęciach wyraźnie widać, że gniady. Wieniec się

zgadza.

Za generałem rusza kawaleria. W połowie orszaku jedzie, dosyć sztywny

w siodle, starszy wachmistrz Andrzej Pawlak spod Kutna, z krzyżem Virtuti Militari piątej klasy na
piersi. Zdążył ukończyć tylko siedem klas, bo po śmierci ojca

musiał utrzymywać matkę i rodzeństwo, a potem wcielono go do armii carskiej,

ale już pięć lat temu wstąpił do 3. Pułku Ułanów i przeszedł z nim cały szlak bojowy. Podczas szarży
pod Noricą zdobył karabin maszynowy, wybijając jego obsługę. Teraz będzie służyć na Śląsku; tu go
skierowano. Nie rozgląda się, pilnuje

szyku. Jest poważny i grubokościsty.

Tymczasem Rozalia czeka na murku przy pustej ulicy i wyciera oczy welonem.

Zwątpiła w ten ślub i w wesele zamówione w sali Sauera, zwanej podgrubą, bo jest blisko gruby,
kopalni. Zabawa u Sauera rzeczywiście przepadła, bo za dużo było zamieszania, ale sakramentu
dopełniono. Narzeczony wrócił, a ksiądz Dudek zaczekał.

Mamy na to dowód w księdze parafialnej.

Jahr und Tag der Trauung [rok i dzień zaślubin]:

20.06.1922

Name und Stand der Brautleute [nazwisko i zawód nowożeńców]:

Albert Badura, rurkarz

Rozalia Wróbel

Geburstag [data urodzenia]:

10.4.1898
3.9.1896

Pod tym napisano po polsku, w poprzek rubryk:

(pierwszy ślub w Polsce) rano było objęcie G. Sl. przez polskie Wojsko.

Ks. Dudek, prób.

Giszowiec

Wyprowadzenie harmonium

1922

Narodziny Gerarda Kasperczyka

Wieść głosi, że odłupano głowę Bismarcka-Rolanda w narożniku urzędu giszowieckiego i nasadzono


inną. Ma to być teraz Bartosz Głowacki, bohater oklaskiwany niedawno w sztuce Anczyca odgrywanej
w gospodzie. Zamiast kosy ciągle

trzyma średniowieczny miecz, którego tak stanowczo domagał się tajny radca

górniczy Anton Uthemann w liście do Zillmannów.

Jeśli naprawdę dokonano tej zmiany, Paweł Kasperczyk nawet jej nie zauważył. Po szychcie spieszy
prosto do domu, bo Gertruda w każdej chwili może uro-

dzić. Na szczęście akuszerka nazwiskiem Neliszer, która odbiera większość dzieci

w Giszowcu, mieszka w sąsiednim domu, przy ulicy Agaty numer 16, i w każdej chwili można ją
zawołać. Zagląda zresztą co jakiś czas i dba o to, żeby na

kuchni u Kasperczyków stał zawsze gar z wrzątkiem. Kiedy nadchodzi właściwy

moment, przybiega natychmiast i wszystko odbywa się sprawnie. Gertruda trzyma w ramionach,
leżąc w wymaglowanej pościeli, w meblowym łóżku kupionym

niedawno w Szopienicach, drugiego synka Gerarda. Patrzy na niego czterech oj-

ców Kasperczyków - jeden żywy i trzech z obrazka - w mundurach wartowniczym, polowym i


paradnym.

Kronika szkolna po polsku

Emil, starszy synek Gertrudy i Pawła, brat Gerarda, ma dziewięć lat. Rozumie

po niemiecku, mówi po śląsku, ale czy umie pisać? Do niemieckiej szkoły chyba
już nie zdążył, a do polskiej dopiero został zapisany. Przejęła budynki po szkole niemieckiej, przy
zielonym placu w centrum Giszowca. Nowy rektor (zachowano ten prestiżowy niemiecki tytuł) Jan
Balicki z niedalekiego Zawodzia wznawia kronikę, w tej samej księdze. Między jedną a drugą epoką
nie zostawia nawet

czystej kartki. Po lewej inspektor Weyher dziękuje za łyżki, a po prawej czytamy nagłówek:

KRONIKA

polskiej szkoły na Górnym Śląsku

Rok 1922.

Okolicznościom historycznym poświęcono zaledwie parę wierszy spiczastego pisma - wyraźny ślad
gotyku:

Skończył się czas niewoli, czas gnębienia ludu polskiego na Górnym Śląsku przez

pruskich urzędników.

W czerwcu przekroczyło wojsko Polskie granicę i wstąpiło na Górny Śląsk przywitane z wielką
radością przez lud górnośląski, który przez "Plebiscyt" oświadczył, że G. Sl.

należy się macierzy Rzeczpospolitej Polski.

Pięć osób "z dawnego pruskiego nauczycielstwa" pozostaje na stanowiskach.

Między innymi Rudolf Hadwiger, który w 1910 roku podjął trud organizowania

nowej szkoły w Giszowcu razem z rektorem Vinzenzem Muckem i mimo tak

długiego pobytu w osadzie nie zna zupełnie polskiego.

Jednocześnie powołuje się do pracy czworo nowych nauczycieli, trzy osoby

ze Śląska, jedną z Humania.

Rektor Balicki musi od razu rozstrzygnąć delikatny problem szkoły niemiec-

kiej, której domaga się część mieszkańców. "Wszyscy urzędnicy, do których należą i nadgórnicy i
wielka część robotników, są niemieckiego usposobienia".

Autor kroniki (prawdopodobnie sam rektor) pisze, że tym staraniom sprzyja PPS. "Pepysowce
agitowali za szkołą niemiecką, albo mniejszości. Jeden z tych

największych agitatorów był Tomasz Rybok, pepysowiec".

To ten sam Rybok, którego w nocy, podczas drugiego powstania śląskiego, wezwano na ratunek do
willi dyrektora Bessera i który na jego pytanie: "Moi panowie,

czy jest z was ktoś komunista?", odpowiedział: "Nie () jam jest [socjalista] polski".
Kronika szkolna informuje jednak, że Tomasz Rybok "w teraźnim czasie jest

komunistą".

Ciągle Gliick auf

Majątek spadkobierców Georga von Gieschego jest teraz rozcięty granicą.

Cztery piąte zakładów znajduje się w Polsce, między innymi kopalnie Giesche

i Kleofas, część kopalni rudy cynkowej Orzeł Biały w Piekarach Śląskich, huta

w Szopienicach, fabryka porcelany w Bogucicach.

Po niemieckiej stronie jest Kopalnia Węgla "Heinitz" (Rozbark), parę mniejszych przedsiębiorstw, i
dyrekcja koncernu w swoich wspaniałych gmachach we

Wrocławiu.

Koncern zachowuje nazwę Bergwerkgesellschaft Georg von Giesche's Erben.

Z całego majątku, który teraz znajduje się w Polsce, tworzy filię o nazwie Giesche

SA i rejestruje ją w Sądzie Okręgowym w Katowicach. Odrzuca wszelkie polskie

starania o uzyskanie udziałów w tej spółce. Rozgląda się za wielkim inwestorem

strategicznym i chciałby znaleźć go w Ameryce.

Ta sytuacja sprawia, że stosunki w kopalni Giesche prawie się nie zmieniają. Dyrektorem spółki do
spraw górnictwa jest Carl Besser, który nałykał się tylu

upokorzeń podczas tutejszych rewolt, dyrektorem kopalni Giesche jest Johannes

Fischer, który wyciągał z łóżka pepysowca, a "w teraźnim" czasie komunistę Tomasza Ryboka. Z
głębin kopalni może się wydawać, że postać Rolanda przy gi-

szowieckim urzędzie nadal nosi głowę Bismarcka (być może z tym Bartoszem

Głowackim to tylko plotka). Nadzór, a więc i język poleceń, pozostaje niemiecki.

W chodnikach częściej słychać "glikauf!" niż "szczęść Boże!".

Szyby także ciągle noszą niemieckie nazwy.

Nigdy jeszcze na pokładach kopalni Giesche nie pracowało tak wielu ludzi.

Dziesięć tysięcy czterysta dziewięć osób!

Kopalnia tylu nie potrzebuje. Musi jednak przyjmować całe rzesze górników:

- Dawnych robotników zwolnionych z niemieckiego wojska.


- Przybyszy z terenów znajdujących się teraz w Rzeszy, którzy chcą mieszkać na polskim Śląsku,
między innymi dlatego że brali udział w powstaniach i agi-

towali podczas przygotowań do plebiscytu, i ich sytuacja pod niemiecką administracją byłaby
niewygodna.

- Reemigrantów, takich jak Wojciech Bywalec, którzy chcą jeść teraz chleb

polsko-śląski.

Spółka, która należy do niemieckiego koncernu i ciągle ma dawnych menedżerów, mogłaby się bronić
przed tym zalewem niepotrzebnej siły roboczej, ale I

boi się nastrojów rewolucyjnych; wiadomo, co się dzieje na świecie.

Wydajność spada do niebywałego poziomu czterystu dziewięćdziesięciu czterech kilogramów


dziennie na robotnika.

Dziesięć lat temu wynosiła tysiąc dwieście siedemdziesiąt dziewięć!

Mnożą się ciężkie wypadki. Ginie piętnastu górników. 17 października na jednym z pokładów zawala
się chodnik i zabija czterech.

Wśród tej masy ludzi ciągle jeszcze pracują na dole sto sześćdziesiąt trzy

konie.

Wojciech Bywalec jest znowu rębaczem w kopalni Giesche. Porzucił rolę prowadzącego "dziennik"
przy wojewodzie śląskim Rymerze.

Po roku mi się ta robota pół umysłowa, a pół fizyczna obrzydła odczuwając wrażenie

"Murzyn wykonał swoje, Murzyn może odejść!" tóż się też dałem zwolnić (). Już też

zaraz marzyłem o towarzystwach śpiewaczych bez czego nie mogłem się obyć i w krótkim czasie
założyłem Chór męski im. "Moniuszko"przy kopalni Giesche w Janowie-Nikiszowiec. Koło to bardzo
dobrze się rozwijało mając w komplecie ponad (50) pięćdziesięciu aktywnych członków i tyleż
wspierających i honorowych z grona urzędników i inżynierów. () Ja miałem specjalne upodobanie w
pieśniach górniczych (może dlatego,

że ten zawód już był we krwi) i nasz repertuar nut stanowił ponad dwadzieścia pieśni

górniczych różnych kompozytorów; oraz: narodowych, bojowych, rewolucyjnych, religijnych i


ludowych. Zauważyłem, że pieśni górnicze były z większą ochotą i zapałem przez

śpiewaków-górników śpiewane niż inne.

Maks Gawlik, kawaler Krzyża Żelaznego z pierwszej wojny, ojciec Ewalda i Felicitas, przyjmuje
obywatelstwo polskie. W papierach urzędowych po
daje, że zna języki niemiecki i polski, ale wiadomo, że tego drugiego dopiero

się uczy.

1923

Dalej do świętej góry

Józef Wieczorek, niewygodny dla kopalni, która mogłaby mu wymówić domek, ale nie chce ruszać
człowieka tak już popularnego, nadal mieszka z rodziną

przy swojej uliczce.

Wiemy o tym z protokołu wyborów do rady zakładowej kopalni Giesche

przeprowadzonych 20 kwietnia.

Protokół spisany jest po niemiecku, widocznie członkowie komisji skrutacyjnej mają kłopot z polskim;
a może dyrekcja wymaga, by dokumenty były dla niej

zrozumiałe. Zaświadcza się, że głosowało cztery tysiące pięciuset dziewięćdziesięciu czterech


członków załogi i że wśród wybranych przez nią przedstawicieli

na pierwszym miejscu jest Josef Wieczorek, Masch. Wdrter (maszynista), Gieschewald,


Schwendenstrasse:;".

Jeśli przyjaciele i bracia

Józefa (Paweł i Aleksander)

uczcili to wydarzenie wesołym

spotkaniem, mogło ono wyglądać jak na jednym z niewielu zdjęć z jego życia. Józef stoi

nad stolikiem (karcianym?)

w surowej kurtce, ze szklanką

w ręku, i chociaż na bliższym

planie siedzą starsi i dużo szykowniejsi od niego, niewątpliwie jest tu najważniejszy.

Kopalnia Giesche ma nowy rekord zatrudnienia - dziesięć tysięcy sześciuset

sześćdziesięciu dziewięciu ludzi. I dno wydajności - czterysta osiemdziesiąt siedem kilogramów


dziennie na robotnika.

Po wypłatę trzeba iść z workiem. Zawsze odbierały ją żony, a często dzieci,


na których można było w tej sprawie bezwzględnie polegać. Górnik zrobił swoje i już nie wyciągał ręki
pod kasą. Teraz po pieniądze muszą iść dorośli, bo dzieci mogłyby je pogubić. Średni zarobek rębacza
wynosi dziewięćdziesiąt milionów

marek polskich. A Maks Gawlik, który ma dobre stanowisko - jest już chyba kierownikiem magazynu
kopalni - zarabia pięćset dwadzieścia milionów (sześćdziesiąt osiem dolarów). Ceny w komzonach, jak
nazywa się sklepy przy rynku, są

Wieżycowe. Cnota oszczędności utraciła sens.

Marka tak spada, że ksiądz Dudek znowu musi przerwać budowę świątyni.

Odczuwa boleśnie to kolejne już niepowodzenie, zwłaszcza że święta góra Ślązaków, na którą
pielgrzymował w dzieciństwie, jest teraz oddzielona od jego parafii

kordonem granicznym. Proboszcz nie ma jednak zamiaru ustawać w walce o swoją ceglaną Górę
Świętej Anny i nie wierzy własnym uszom, gdy niektórzy mieszkańcy (pewnie pepysowcy) mówią, że
chcieliby zamienić kościół na kino.

Postanawia zebrać siły i pisze do kurii podanie o urlop. Prosi o sześć tygodni,

dla polepszenia zdrowia, i wyjeżdża do Adelholzen w Górnej Bawarii, maleńkiej

wioski o kryształowym powietrzu, którą można odnaleźć jedynie na dokładnych

niemieckich mapach; jakieś trzydzieści kilometrów od Salzburga.

Staw Małgorzaty

Giszowiacy natomiast ciągną w ciepłe dni nad Staw Małgorzaty, w zielonej

otoczce lasu. Jest ciągle czysty, mimo że kąpie się tam coraz więcej młodzieży,

nie tylko chłopców, ale i dziewcząt. To publiczne rozbieranie się córek i wnuczek

byłoby pewnie potępiane, ale panienki robią to nie dla swawoli, ale dla chwały

Giszowca - zapisały się do Towarzystwa Pływackiego "23" (od daty powstania),

które bije rekordy na zawodach. Ma silny atut - krępą czternastolatkę o wesołej

buzi, Rozalkę Kajzerównę, talent na skalę co najmniej krajową.

Rozalka jest nowa w Giszowcu. Jej ojciec Wilhelm, kołodziej w Kónigen Luisegrube (kopalni Królowa
Luiza) w Hindenburgu, jak od 1915 roku nazywa się

Zabrze, brał udział w powstaniach, więc kiedy miasto pozostało po stronie niemieckiej, zabrał się z
żoną i sześciorgiem dzieci na polski Śląsk. Dostali pół domku w Giszowcu po górniku, który wybrał
Niemcy.
Rozalka pływa wyłącznie żabką. Ma bardzo silne ramiona, gorzej z pracą nóg,

ale i tak bije w wodzie chłopców. Wygląda na to, że w ogóle nie wierzy w Utopca,

bo przychodzi nad staw nawet pod wieczór i ćwiczy do zmroku.

Jej zawziętość nikogo tutaj nie dziwi, bo w Giszowcu od dawna panuje moda

na ćwiczenia fizyczne, wprowadzana kolejno przez łyżwiarza Katzera, który poległ w pierwszej wojnie
światowej, przez Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół",

przez szkoły polską i niemiecką, konkurujące ze sobą w gimnastycznych popisach; głównym numerem
są piramidy.

Do polskiej szkoły w Giszowcu chodzi ośmiuset sześćdziesięciu trzech uczniów, do niemieckiej -


trzystu dwudziestu dwóch. Te liczby potwierdzają opinię

szkolnego kronikarza, że nie tylko urzędnicy i nadzorcy górniczy chcą uczyć swe

dzieci w duchu niemieckim.

Chcą tego między innymi miernik węgla Karl Junger i jego żona Hedwig, która ciągle jest gospodynią
w dyrektorskiej willi. Zapisali do mniejszościowej szkoły synka Karola. Będzie do niej chodził pięć lat i -
zgodnie z programem - przerobi po niemiecku w starszych klasach "naukę o Polsce współczesnej".
Karolek

jest żywy, ciekawski, pełen pomysłów, ściga się na łyżwach, chce zostać cyklistą

i wspinaczem.

Uwięzienie i uwolnienie Józefa Wieczorka

W październiku i listopadzie nazwisko Wieczorka staje się głośne poza kopalnią i poza Giszowcem.

10 października urzędnik w zarządzie spółki Giesche notuje lakonicznie o ósmej rano:

Gieschegrube streikt vollstandig einschl (kopalnia Giesche strajkuje całkowicie zamknięta).

11 października zapisuje:

G. streiktganz (cała Giesche strajkuje).

Podobne zapiski robi przez następne dni. Jeszcze 17 października:

G. streikt weiter (nadal)"".

Chodzi przede wszystkim o zarobki, ale strajkowi towarzyszą także zebrania

poza kopalnią, demonstracje i pochody. Dyrektor Fischer uważa, że jego załoga

122 Czarny ogród


jest najbardziej rewolucyjna we wschodniej części Górnego Śląska. Władze obsa-

dzają wojskiem szyb Richthofen i wywożą Wieczorka do aresztu w Katowicach.

Ale na początku listopada górnicy idą pod więzienie i zachowują się tak wojowniczo, że przestraszone
władze wypuszczają Wieczorka na wolność.

Życie jest krótkie

Zużycie materiałów wybuchowych w kopalni Giesche jest bardzo wysokie -

0,155 kilograma na tonę urobku. W tym roku wydobyto 1 579 084 tony, poszło

więc na to 244 758 kilogramów saletry potasowej, prochu górniczego, dynamitu

i tym podobnych. Czyni to 670 kilogramów dziennie, licząc niedziele i święta.

Augustyn Niesporek porzuca jednak odpowiedzialną pracę pulverausgebera. Ma już zakład


fotograficzny. Otworzył go w lokalu zajmowanym wcześniej

przez Grenzschutz, w szczytowej pierzei rynku w Nikiszowcu, pod arkadowymi schodami. Pną się one
ukośnie po kamieniczce, jakby Zillmannowie zatęsknili

na chwilę za pejzażem Południa. Wspaniałe miejsce zabaw dla dzieci Niesporków

- Paula, Hedwig i Franza - które mają siedem, pięć i trzy lata.

Mimo że Niesporek ma już atelier, ciągle fotografuje po domach. Dzieje się to

wtedy, gdy model nie może przyjść, bo leży w trumnie. W Giszowcu, Nikiszowcu

i Janowie rodziny żegnają swych zmarłych w mieszkaniu, nawet jeśli śmierć zastała ich poza domem,
tak jak najstarszego syna Waleski, Alojzego Wróbla, rozerwanego przez butlę z tlenem w kopalni
Giesche.

Alojzy miał dwadzieścia pięć lat, był dwa lata po ślubie, zostawił żonę i roczne

dziecko. Ta śmierć okrywa żałobą wiele domów - matki, wdowy, sióstr, braci.

Księga zgonów, wypełniana starannie przez księdza Dudka i jego wikarych,

mówi, że parafianie z Giszowca i Nikiszowca umierają za szybko, chociaż miesz-

kają we wzorowych koloniach i pracują u nowoczesnego kapitalisty.

W 1923 roku umarło dwustu trzydziestu siedmiu parafian. Osiemdziesięciu ośmiu z nich nie zdążyło
właściwie być parafianami, bo nie ukończyło nawet

roku życia. W tym dwudziestu jeden to noworodki, które nie dożyły miesiąca.

Ale umierały i starsze dzieci, już odchowane. Pięćdziesięcioro ośmioro zmarłych

dzieci miało od roku do pięciu lat.


Czterdzieści dwie osoby umarły na zapalenie płuc, trzydzieści sześć na słabość, dwadzieścia cztery na
suchoty, trzynaście na serce, trzy w wypadku przy

pracy (wprawdzie w kopalni Giesche zginęło dwunastu górników, ale widocznie

byli z innej parafii), trzy na astmę.

Do przyczyn śmierci niemowląt należą także "chrosty" i "ząbki".

Pięć porodów było martwych. Cztery osoby zabił samochód. Spotkało to

Ernesta Kolędę (dziewięć lat) z Giszowca, Julię Sikorę (trzydzieści sześć) z Niki-

szowca, Hugona Tyralę (trzydzieści pięć), posterunkowego z Giszowca, Wiktora

Kasucha (osiem) z Giszowca.

Może to wtedy powstała przyśpiewka:

Katowickie auta

jeżdżą jak migawki,

przejeżdżają ludzi

niby dla zabawki.

Widocznie ludzie nie schodzili samochodom z drogi, a może nawet wybiegali,

by je lepiej zobaczyć.

Anton Oskar Klaussmann zanotował w swoich wspomnieniach (wprawdzie

w 1911 roku), że

ruch samochodowy nie jest na Górnym Śląsku, jak się wydaje, jeszcze tak rozwinięty, jak by należało.
Wprawdzie od czasu do czasu widzi się jakiś'prawdziwie elegancki

automobil, ale jak zobserwowałem, za każdym razem, w miejscu, gdzie taki pojazd się

zatrzymał, natychmiast gromadził się gęsty tłum gapiów, widomy znak, że nie jest to

obiekt często oglądany.

Gdyby ksiądz Dudek, człowiek bardzo dokładny, chciał obliczyć, jak długo

żył (średnio) jego parafianin pochowany w 1923 roku, powinien najpierw dodać

do wieku każdego z tych zmarłych wartość 0,5. To prosty wynalazek statysty-

ków, pożyteczny, gdy dokumenty podają jedynie rok urodzenia, a nie dokładne
daty dzienne. Wśród zmarłych czterdziestolatków jeden może mieć czterdziestkę i miesiąc, inny
czterdziestkę i jedenaście miesięcy. Jedno dziecko umiera, przychodząc na świat, inne po trzech
kwartałach. Naddatek 0,5 pełni więc funkcję odważnika, który utrzymuje wagę w poziomie"".

Po dokonaniu tej operacji ksiądz Dudek, lub jego wikary, powinien zsumować

lata wszystkich nieboszczyków (ze wspomnianym dodatkiem) i podzielić uzyskany wynik przez liczbę
zmarłych.

Wychodzi niespełna siedemnaście lat.

Powtórzmy, bo trudno w to uwierzyć. Średnia statystyczna mówi, że para-

fianin Świętej Anny zmarły w 1923 roku nie dożywał siedemnastego roku życia.

Działo się tak głównie za sprawą ogromnej śmiertelności niemowląt i dzieci.

1924

Narodziny Halinki Pawlakówny

W kwietniu przeciętny zarobek rębacza w kopalni Giesche skacze do dwustu

sześćdziesięciu milionów marek polskich. Inflacja, która zatrzymała budowę kościoła, zmusza
kopalnię Giesche do rozwiązania orkiestry. To już druga przerwa

w trzynastoletniej historii zespołu. Kto zagra górnikom w Barbórkę i podczas

pogrzebu? Energiczny dyrygent Wiktor Bara zbiera muzykantów i tworzy amatorski zespół dęty.
Okazuje się, że dyrekcja kopalni chętnie go angażuje, kiedy

trzeba zagrać, aby podnieść ducha. Nie trzeba dodawać, że w zespole gra Albert-

-Wojtek Badura, chociaż zawsze wolał skrzypki niż trąbkę.

Przyjaciele od grania na weselach: Albert-Wojtek i Józek Wróbel, są teraz podwójnymi szwagrami.


Najpierw Albert-Wojtek ożenił się z Rozalką, siostrą Józka,

w historyczny dzień wejścia polskiego wojska. Odwołano wtedy wesele w pod-

grubie u Sauera, ale Waleska zaprosiła gości do domu. Józek usiadł przy Bronce

siostrze Alberta-Wojtka, i od paru miesięcy są już małżeństwem.

Następuje także zmiana w życiu starszego wachmistrza Andrzeja Pawlaka

spod Kutna, który przekroczył most graniczny z generałem Szeptyckim. Jego domem są teraz
Tarnowskie Góry, koszary 3. Pułku Ułanów Śląskich. Widzimy ich

na dziedzińcu, upozowanych w pięciu rzędach po kilkunastu. Możemy się tylko


domyślać, jak wesoły to widok, bo czarno-białe zdjęcie nie pokazuje żółtych otoków. To pułk z
tradycją, utworzono go w 1807 roku w Księstwie Warszawskim,

służyli pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego.

W tle koszarowy budynek z dziesiątkami okien; za jednym - jak na filmie kryminalnym - rysuje się
tajemniczy zarys białej kobiecej postaci. To żona wachmistrza Pawlaka, Helena z domu Mazajtys.
Pobrali się w dwa miesiące po paradzie

na moście, a teraz w głębi pokoju śpi niemowlę imieniem Halinka.

Józef Wieczorek do twierdzy

Józefowi Wieczorkowi nie jest natomiast pisane szczęście domowe przy

żonie i dzieciach, które mają dziewięć, dziesięć i jedenaście lat i chodzą do

szkoły w Giszowcu, ocienionej przez klony, tak niedawno kółeczka na kartonie nadogrodnika Hilbiga
ciągle odbywającego kontrolne spacery po uliczkach

kolonii.

W kwietniu Wieczorek idzie na rok do twierdzy. Oskarża się go o zamiar

wprowadzenia ustroju komunistycznego i dyktatury proletariatu. Obrony podejmuje się mecenas


Teodor Duracz.

Rozalka Kajzerówna na sztauwajerach

W czerwcu Rozalka Kajzerówna w jednoczęściowym czarnym kostiumie

z białym paseczkiem, który ją trochę wyszczupla, i w białym czepku, okrągłym

jak hełm, w którym jest jeszcze bardziej pyzata, startuje w ważnych katowickich

zawodach pod protektoratem burmistrza Katowic Alfonsa Górnika. Odbywają

się na tak zwanych sztauwajerach, czyli w Dolinie Trzech Stawów. Rozalka zajmuje

drugie miejsce na sto metrów stylem dowolnym (płynie, naturalnie, żabką) i wraca

do Giszowca z przekonaniem, że w następnych zawodach będzie już pierwsza.

Wybiera się do Gimnazjum Miejskiego w Mysłowicach. Ma wszystko przed

sobą.

Gmina
1 lipca na Śląsku nie ma już marki. Milion osiemset tysięcy marek to od dziś

złotówka.

Tego samego dnia powstaje gmina polityczna Janów. Do tej pory Giszowiec

i Nikiszowiec wchodziły do obszaru dworskiego Gieschewald. Koszty publiczne

(związane z utrzymaniem dróg, szkół i policji i tym podobne) ponosił jego właściciel _
Bergwerkgesellschaft Georg von Gieschećs Erben. W maju Śląska Rada

Wojewódzka przyłączyła ten obszar do gminy Janów stanowiącej jednostkę administracyjną państwa
polskiego. Gmina przejęła wszelkie urządzenia publiczne

i będzie ponosić za nie odpowiedzialność. Firma Giesche żąda pieniędzy i wystawia całkiem słony
rachunek. Gmina uważa, że nic się nie należy, sprawa więc trafi na pewno do wyższych instancji.

Spór nie dotyczy mieszkań górniczych, które pozostają własnością koncernu Giesche.

Urząd gminy Janów mieści się w ceglanym parterowym domku w Janowie.

Pierwszym naczelnikiem mianowanym przez państwo polskie jest doktor Oskar

Krupa, łysy, okrągły, wąsaty i godny, żonaty z gadatliwą Niemką, która lubi biegać na kominki po
sąsiadkach.

Radę gminy wybiera się na cztery lata, kadencja naczelnika trwa dwanaście lat.

W ceglanym domku pracuje kilkunastu urzędników, większość z okolicy. Mają więcej dobrych chęci i
uporu niż kwalifikacji, dokształcają się na różnych państwowych kursach. Jest wśród nich Wincenty
Stacha, okulały w wojnie bolszewickiej. Skończył tylko powszechną szkołę niemiecką, ale dzięki
rodzicom, którzy

zawsze trzymali się z uporem ducha polskiego, i dzięki zaciągnięciu się do Piłsudskiego zna biegle
polski. Dużo czyta. Na posadę w nowej gminie Janów rekomenduje go patriotyczny wybór, jakiego
dokonał.

Jego starszy kolega Antoni Przybyła zaczął pracę w ceglanym domku jeszcze

przed pierwszą wojną światową, w dawnej gminie niemieckiej; od gońca. Potem

poszedł na wojnę w służbie cesarskiej. Nie ma zasług patriotycznych, polskiego

dopiero się uczy, ale zna świetnie miejscowe stosunki i jest tak bystry w sprawach

finansowych, że nie tylko szybko dostaje etat, ale awansuje do funkcji inspektora kas gminnych.

Antoni przyjaźni się z Niemcem nazwiskiem Istel, który postanowił zostać

Polakiem i jest powszechnie lubiany przez kolegów z gminy jako żartowniś, śmieszek, witzman.
Urzędnicy prowadzą wspólne życie towarzyskie. Jeśli spotykają się w restauracjach, żeby świętować
czyjeś urodziny albo wesele, nie siedzą na ogólnej sali,

lecz w gabinecie. Urzędnik gminy to pan, kiedy idzie ulicą, wszyscy mu się kłaniają. W gminie też
panuje hierarchia - naczelnik nie zbliża się do podwładnych.

Kiedy więc Antoni Przybyła zaprasza gości na wesele i urzędnicy robią zbiórkę na

prezent, nie wciągają naczelnika na listę.

Ten prezent to werk do zegara, który stanie w salonie państwa Przybyłów. Salonu jeszcze nie ma,
Antoni dopiero zbuduje dom, ale gromadzi już meble.

W firmie Szelenc & Spałek, Roździeń Szopienice, ulica Rawy 4, kupił na raty

bogato rzeźbiony (w girlandy i kwiatony) dębowy komplet do jadalni, wyszczególniony na rachunku


jak następuje:

Bifej, kredens, stół wyciągany, 8 krzeseł (obicia skórzane) 1700 zł,

witryna dąb 725 zł,

2 fotele stosowane do krzeseł (skóra) 390 zł,

stolik dla palaczy (orzech kaukaski) z szafką 320 zł.

Narzeczona zaś, piękna i zamożna Jadwiga Oglodek, zamawia sypialnię francuską za tysiąc czterysta
pięćdziesiąt złotych.

W tej samej firmie Szelenc & Spałek Antoni Przybyła kupuje szafę do stojącego zegara za dwieście
dziewięćdziesiąt złotych.

Werk od kolegów, znanej marki Becker, kosztował trzysta siedemdziesiąt

sześć złotych.

Alojzy Stacha jedzie za chlebem

Podczas gdy Wincenty Stacha dobrze się czuje w państwie polskim i widzi w nim

rolę dla siebie, jego rodzony brat Alojzy, powstaniec śląski, emigruje do Francji.

Droga wiedzie przez mysłowicką stację zborną; trzeba tam przedstawić dokumenty

pracy, wylegitymować się polskim obywatelstwem i zawrzeć kontrakty z francuskimi pracodawcami.


Stacja powstała w zeszłym roku, ale ulokowano ją w nędznych

śmierdzących ruderach sprzed pierwszej wojny, wybudowanych przez prywatnego przedsiębiorcę


emigracyjnego Wejchmana, który wysyłał do pracy wychodźców
z Galicji. Jest ciasno, zimno, okna wybite, na podłodze gnijąca słoma, obok cuchnące ustępy. Ludzie
tłoczą się do lekarza, który każe się rozbierać, ale ubranie trzeba

cisnąć na podłogę, bo nie ma go na czym powiesić. Odwszalnia nieczynna. W dormitorium łóżka dwu-
i trzypiętrowe, a prześcieradła niezmieniane od pięciu transportów. Stację powinni utrzymywać
Francuzi, ale skąpią, a Polska się nie wtrąca.

Podróż pociągiem trwa dwa dni i trzy noce.

W 1924 roku, kiedy Alojzy wsiada w ten pociąg, do Francji wyjeżdża za pracą przez mysłowicki punkt
zborny pięć tysięcy stu dwudziestu trzech mieszkańców województwa śląskiego"".

Pierwszy Polak w dyrekcji

Przed Bożym Narodzeniem w biurze Giesche SA w Katowicach zasiada trzydziestoośmioletni Stefan


Krasnodębski, pierwszy Polak w dyrekcji tej firmy.

W 1905 roku wylano go z wilczym biletem z siódmej klasy gimnazjum na

warszawskiej Pradze. "Siódmoklasista, mocno wygadany" stanął przed wystraszonym dyrektorem


Szwaczką, którego "ryżowa broda trzęsła się, co chwila nerwowo poprawiał okulary", i odczytał
deklarację strajkową:

Każdy naród ma prawo do posiadania takiej szkoły, która by odpowiadała jego narodowym,
kulturalnym i moralnym potrzebom. Istniejąca w kraju naszym najezdnicza

szkoła rosyjska ma zupełnie inne dążenia. ()

Lecz rząd się omylił. Wolnego ducha szkoła apuchtinowska wytępić w nas nie była

w stanie. Pod twardą, zakrzepłą korą uległości błyskała iskra niezadowolenia, która dziś

wielkim buchnęła płomieniem.

Wydalonemu buntownikowi udało się zdać gdzie indziej maturę. Skończył

filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Pracował w zarządzie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej i po wybuchu rewolucji

lutowej zabiegał w Rosji o zwrot polskiego majątku kolejowego.

Przyszedł do firmy Giesche prosto z Ministerstwa Komunikacji w Warszawie

i zamierza zrobić karierę na Śląsku.

1925

Józef Wieczorek prosi o kątomierz


Sąd Okręgowy w Katowicach skazuje w marcu Józefa Wieczorka na trzy lata

i pięć miesięcy twierdzy. Duraczowi udaje się skrócić ten wyrok tylko o pół roku.

Wieczorek jednak dobrze znosi więzienie. Ma prawo do korespondencji i pisze

do brata Aleksego:

Od rana do wieczora mam zajęcie. Trudzę się pisaniem statystyk, geografią, arytmetyką, gramatyką i
historią wszechświatową.

W związku z tym prosi brata o przysługę:

Mówiłem żonie, żeby kupiła mi cyrkiel i kątomierz, lecz ona nie jest w stanie mnie

zaopatrzyć. Drogi Bracie, ja nie chcę za głęboko sięgnąć do Twej ubogiej kieszeni, ale

gdyby Ci zbywał jaki grosz, to nie zapomnij o moim życzeniu. Jest mi bardzo potrzebny

cyrkiel i kątomierz na 180 stopni. Tak samo gdybyś mógł mi znaleźć mapę świata

Z Wronek, dokąd go przenoszą z katowickiego więzienia, wysyła zwierzenie:

Było mi bardzo przyjemnie od towarzyszy słyszeć, że bohaterka, towarzyszka Róża

Luksemburg, odsiadywała tutaj wyrok*.

Świętówki

Albert-Wojtek Badura przynosi żonie niedobrą wiadomość. Kopalnia Giesche zaczyna wprowadzać
świętówki. I to właśnie teraz, kiedy zastępcą dyrektora

kopalni Johannesa Fischera zostaje Polak Józef Lebiedzik, absolwent Akademii

Górniczej w Leoben w Austrii. Cóż z tego, że Polak; musi liczyć się z ekonomią

a wydobycie węgla przekracza popyt. Wprawdzie załoga kopalni bardzo zmalała

- liczy pięć tysięcy sześćset siedemdziesiąt siedem osób, ale wydajność radykalnie

wzrosła - do dziewięciuset pięćdziesięciu trzech kilogramów dziennie na robotnika. Dyrekcja


wprowadza więc przymusowe przestoje. Albert-Wojtek Badura na

przykład w czerwcu i lipcu straci dziewięć dniówek, co odbije mu się na kieszeni.

A jego żona Rozalia urodzi wkrótce drugie dziecko.

To samo gryzie rodziny Kasperczyków, Jungerów, Kilczanów, Lubowieckich,

Wróblów.

Maks Gawlik nie ma tego zmartwienia, radzi sobie dobrze.


Ksiądz Dudek buduje!

Ksiądz Dudek pokonał zastój budowlany. Nakłonił Sejm Śląski i wojewodę

Mieczysława Bilskiego do wyjątkowej decyzji - udzielono mu osiemdziesięciu tysięcy złotych pożyczki


z funduszów Spółki Brackiej.

Znany budowniczy Franciszek Rozkoszny z Katowic (należał do jury konkursu na projekt gigantycznej
katowickiej katedry) kończy już sklepienie kościoła; żelazne konstrukcje kopuły i dachu pochodzą ze
śląskich hut. Probostwo (siedemnaście pokoi) buduje firma Pawła Kutza, także z Katowic.

Na placu znowu pełno kobiet z taczkami, noszą długie białe fartuchy, w których wyglądają jak
pielęgniarki z pierwszej wojny światowej. Tym razem zamiast

Waleski wozi kamienie jej córka Helena, młodsza siostra Rozalki i Florki, wydelegowana do tej roboty
przez rodzinę Wróblów.

Teraz ksiądz musi renegocjować stare zobowiązania. Już w 1914 roku zamówiono w Monachium,
Berlinie i Ratyzbonie witraże, dzwony, nowoczesny stalowy żyrandol projektu Zillmannów (o średnicy
czterech i pół metra), prospekt

organowy, chrzcielnicę i główny ołtarz.

Księdzu zależy zwłaszcza na witrażach mistrza Jerzego Schneidera, barwnych,

bogatych, pełnych postaci w fałdzistych szatach, roślin i symboli.

Wysyła wiele listów po niemiecku. A po polsku pisze do kurii podanie o służbowy urlop i jedzie do
Monachium i Ratyzbony.

Wraca dobrej myśli. Okazuje się, że znajomości dziadka, lokaja księcia raciborskiego, ciągle są
pomocne w Niemczech, bardziej nawet niż doskonała niemczyzna i wykształcenie wyniesione z
wrocławskiego uniwersytetu. Proboszcz załatwił wszystko, co chciał.

Decyzje i zakupy księdza Dudka zgodne są z instrukcjami radcy Uthemanna

i projektami braci Zillmannów. Z jedną tylko zmianą - świątynia nie będzie biała,

jak chciał Uthemann, ale czerwona.

W tym punkcie ksiądz czuje się zwolniony z posłuszeństwa bergratowi, który od dawna już tu nie
zagląda. Kościół powinien stanowić jedność z Nikiszowcem, zamykać czerwone miasto czerwoną
klamrą. Biała będzie jedynie wieża -

latarnia na szczycie kopuły.

Gałązka Ewalda, harmonium Potoczków

Sześcioletni Ewald Gawlik, syn Maksa, brat upośledzonej Felicitas, dostaje


pod choinkę niezwykły prezent.

Było to w wieczór wigilijny, kiedy po raz pierwszy otrzymałem z rąk moich rodziców blaszana kasetkę
z farbami wodnymi i pędzelkiem oraz nieduży do tego szkicownik.

Moje zainteresowanie tym prezentem narastało z godziny na godzinę, tak że od razu zabrałem się do
gorączkowego rozmazywania tych farb Od tej chwili została we mnie gałązka wielkiej pasji twórczej
Były to pierwsze marzenia, które nie miały jeszcze wyraźnego kształtu, ale zostały głęboko w mojej
duszy zachowaneć.

W tym roku spełnione zostaje także marzenie rodziny Poloczków. Pięćdziesięciodwuletni górnik
dołowy Karol Poloczek siedzi przy klawiaturze własnej fisharmonii. Jeśli ktoś nie wierzy, mamy to na
zdjęciu. Widzimy szczupłe plecy Karola obleczone w ciemną kamizelkę z satyny. Nad nim stoi piękna
wiotka panienka

w białym kołnierzyku, to Berta, alt. Druga panienka, równie ładna, z główką w falkach ułożonych
żelazkiem, słucha uśmiechnięta. To Marta, sopran. Za nią przysiedli Emma, mezzosopran, i Józef,
tenor. W lewym rogu zdjęcia stoi młodzieniec

o filmowej urodzie, to Hugo, baryton. Koło niego siedzi Katarzyna, żona Karola i mama tej pięknej
młodzieży, masywna, zastygła w wyrazie spokojnej dumy. Jakich wyrzeczeń dokonano, by kupić
instrument zwany w rodzinie harmonium?

Na zdjęciu widać, że było warto. Nie widać natomiast stempla "Własność Karola

poloczka" odbitego na nutach kupionych w księgarni w Szopienicach. Karol sam

wydłubał go cienkim nożykiem w kawałku gumy, tak zręczne ma palce.

W żadnym z górniczych domów w Giszowcu nie ma równie wspaniałego instrumentu, ale w każdym
domu jakiś jest, najczęściej proste skrzypce, które są

dość tanie. A diabelskie skrzypce robi się samemu - na wysokim kiju osadza się

niewielki bębenek i zaczepia pod nim jedną długą strunę. Muzyk wprawia w ruch

pałeczki umieszczone na stałe przy powierzchni bębenka i piłuje strunę drewnianym smykiem z
zębami. Na górnym końcu drążka sterczy diabelski łepek i wywala czerwony ozorek. Takie diabelskie
skrzypce zrobił sobie właśnie Rufin Ryś,

chodzi z nimi po okolicy razem z przyjaciółmi Cieślikiem i Molem i ciągnie ich

zawsze pod okna domku przy ulicy Przyjemnej, skąd dobiega sopran Marty Poloczkówny. Wkładają
śmieszne kapelusze z kogucimi piórami (Rufin ma czarną

panamę) i smarują się sadzą. Nawet na wyblakłej odbitce świecą im się oczy.
1926

Amerykanin i Niemiec: Brooks i Schulte

Wrocławska centrala koncernu Giesche znajduje inwestora strategicznego, to

amerykańska grupa Harriman-Anaconda. Powstaje towarzystwo holdingowe Silesian-American


Corporation (SACO) z siedzibą w Wilmington w Stanach Zjednoczonych. SACO przejmuje sto procent
akcji Giesche SA w Katowicach. Amerykanie płacą Niemcom cztery miliony dolarów gotówką i
zobowiązują się wobec

polskiego rządu, że w zamian za ulgi podatkowe zainwestują w Giesche SA dziesięć milionów dolarów
w ciągu pięciu lat.

Prezesem Giesche SA w Katowicach zostaje Amerykanin George Sagę Brooks.

Generalnym dyrektorem Bergwerkgesellschaft Georg von Gieschećs Erben we

Wrocławiu - doktor Eduard Schulte.

George Brooks ma czterdzieści cztery lata, urodził się w stanie Nowy Jork.

Jest inżynierem górniczym. Już dwadzieścia lat temu budował hutę cynku i fabrykę kwasu siarkowego
w Depue w stanie Illinois. Szybko rozpoczął karierę w amerykańskich koncernach cynkowych i
ołowiowych. To wynalazca i posiadacz licznych patentów, członek wielu organizacji pracodawców.
Żonaty z Amerykanką,

której imienia nie znamy, bo korespondencja do niej, amerykańskim zwyczajem,

jest adresowana: Mrs. George S. Brooks*.

Eduard Schulte ma trzydzieści pięć lat, urodził się w Dusseldorfie. Jest doktorem prawa, ale zdobył
ten stopień nie dla wiedzy, lecz z powodów praktycznych; uważa, że to pomaga w karierze. Zapisał się
na uniwersytety w Bonn i Kolonii, ale tam prawie nie bywał. Nie lubił zajęć teoretycznych, tak jak
Anton

Uthemann. Wziął prywatnego tutora, który przygotował go do egzaminów. Stać

go było na taki tok studiów, pochodzi ze starej, zamożnej rodziny wydawców,

księgarzy i antykwariuszy.

Baedeker z 1892 roku poświęca kilkanaście linijek diisseldorfskiej galerii obrazów dziadka Schultego,
który nosił to samo imię co wnuk urzędujący obecnie we

Wrocławiu przy Schweidnitzer Stadtgraben 26.

Eduard Schulte nie jest urodziwy, ale robi wrażenie na ludziach - pewnością

siebie i energią ruchów, chociaż nie ma stopy. Stracił ją, mając osiemnaście lat, gdy
pomagał naprowadzać na tory wykolejony tramwaj. Mógłby powiedzieć za Uthemannem, że ma
półtorej nogi, ale nie wiemy, czy zachowuje wobec siebie podobny dystans. Tak jak Uthemann,
trzyma się prosto i dużo chodzi. Porzucił wprawdzie liczne sporty, ale nie zrezygnował z myślistwa.
Musi jednak pod pewnym

względem ograniczać to hobby - jego żona Clara nie życzy sobie trofeów na ścianach. Trudno, można
się z nimi przynajmniej sfotografować.

Clara z domu Ebert pochodzi z miejscowości Butów (Bytów) na Pomorzu.

Poznali się w Londynie, w Kensington Garden, koło stawu. Opowiedziała mu, że

sprowadziła ją do Anglii pewna młoda kobieta, Charlotte Bronte. Dowiedział się

zdziwiony, że ta osoba dawno nie żyje, była wielką pisarką, a Clara szuka jej śladów. Kaszubski Biitow,
z którego pochodzi Clara, leży wśród lasów i jezior, na

morenach pokrytych wrzosowiskami; to pejzaż romansów sióstr Bronte.

Eduard dowiedział się także, że drugą bohaterką, która zajmuje poważną głowę Clary (pod bardzo
jasnymi, prawie platynowymi falkami rozdzielonymi przedziałkiem), jest Maria Skłodowska-Curie.
Clara studiowała na Sorbonie i chodziła w Paryżu na wykłady tej Polki, nie dlatego że interesowała się
radiologią czy

w ogóle fizyką. Poruszyła ją niezwykła siła i zarazem delikatność tej kobiety. Pod

tym względem Maria Curie i Charlotte Bronte wydają się siostrami. Clara chciałaby im obu poświęcić
powieści.

W osiem lat po tym spotkaniu Eduard poślubił Clarę. Książka o pierwszej bohaterce rzeczywiście
powstała. Nosi tytuł Charlotte Bronte, Genius in the Shadow

(Geniusz w cieniu) i widać w niej sympatię autorki do córki prowincjonalnego pastora, która
zachowując kobiecość, uzyskała sukces w świecie mężczyzn.

Można przypuszczać, że Clara jest feministką albo przynajmniej skłania się

w tę stronę. Widzi, że mężczyznom sukcesy przychodzą łatwiej. Jej książki prawie nikt nie zauważa.
Nie przynosi żadnego dochodu. Podczas gdy Eduard otrzymuje niemal z dnia na dzień królewską
posadę, biuro i pensję.

Kiedy spadkobiercy Gieschego szukają generalnego dyrektora, Schulte rozgląda się właśnie za
nowymi możliwościami. Ma za sobą doświadczenie menedżerskie w bankach i w wielkiej firmie
zajmującej się produkcją i zbytem mydła.

Kiedy spotkany na ulicy znajomy mówi mu, że Giesche szuka głównego menedżera, pisze natychmiast
list intencyjny, znajduje parę protekcji, stawia się na kilka rozmów i robi wspaniałe wrażenie".

Odpoczynek Pawła Kasperczyka


Ksiądz Dudek znowu prosi o urlop, tym razem będzie brał kąpiele zdrowotne w Grafenbergu w
Czechach. Zatrzymuje się, jak można przypuszczać, w wielkim domu zdrojowym, którego ryzalit
przypomina nieco majestatyczną bryłę cechowni przy szybie Carmer, z oknami w potężnych
arkadach. Jest to jednak bryła

jasna, pogodna, i tak powinien wyglądać dom, w którym leczy się wodą według

metody Vincenza Priessnitza, szóstego dziecka biednych rolników, genialnego

prekursora wodolecznictwa i przywracania człowieka przyrodzie. Wyjazd do

wód świadczy niewątpliwie o tym, że ksiądz Dudek jest zdolny do eksperymentów. Wprawdzie
uzdrowisko, teraz pod zarządem świetnego psychiatry doktora

Reinholda, jest już modne w Europie (z czasem pod nazwą Lazne Jesenik), ale

ciągle jeszcze wielu lekarzy oburza się na to, że samouk wytyczył kierunki leczenia. Oburzenie jest na
pewno podszyte zazdrością - nazwisko samouka przetrwa

już na zawsze w coraz bardziej popularnym słowie "prysznic".

Ale nie tylko księdzu Dudkowi przysługuje urlop. Już piąty rok kopalnia Giesche musi dawać górnikom
płatne wakacje. W zależności od stażu: trzy dni po roku

pracy, pięć dni po pięciu latach, dziesięć dni po dziesięciu i dwanaście po dwudziestu.

Łatwo więc obliczyć, że Paweł Kasperczyk może żądać dziesięciu dni wolnego. Żąda, ale nigdzie nie
pojedzie. Największą przyjemność sprawia mu rodzina,

dom, ogród i warsztat urządzony w piwniczce. - My tam mieli wszystko. My tam

mieli ogień, my mieli kowadło. Nie dali my się na niczym zaskoczyć.

Każdy giszowianin potrzebuje wózka do wożenia produktów. Już nie korzysta się z żaren (czasem
tylko, żeby zemleć mąkę na żur), ale kto ma pole poza osadą, ciągle jeszcze młóci cepami i wozi mąkę
do młyna, do Tychów. - A jak ta góra

na Murcki, to trzeba było zejść z przodka i na tył, popchać. I zawieźliśmy dwa

worki do młyna, a śtyry z powrotem.

Paweł Kasperczyk robi wózki do spółki ze stolarzami Kocuniem i Pustelką.

Oni są dobrzy do drewna, a on do żelaza. - Każdy wózek ma zaś kółka solidnie

okute, na ogniu polowym, podsycanym powietrzem.

Paweł czuje się w Giszowcu naprawdę szczęśliwy. Ma wszystko, co można sobie wymarzyć. Jest przy
domu wokoło ładny ogródeczek, jest dwóch synków i kanarek w klatce. Gertruda reperuje robocze
ubranie Pawła, wbijając z wysiłkiem igłę
w twardy materiał, nie narzeka jednak, uzbroiła się w lśniący naparstek. Kanapa nie

jest nakryta "purpurem", nawet chyba jeszcze nie ma kanapy, ale kiedyś będzie. Paweł wierzy w
postęp, ale nie rewolucyjny, lecz biorący się z codziennych, miłych mu

czynności, zalicza do nich |^M^^^^^^^^^^^^ .

nawet tę, która nie ma nic

wspólnego z kowalstwem -

zelowanie rodzinnych butów i pantofli.

Z sąsiadami żyją w zgodzie, ustawili się pod płotem do wspólnego zdjęcia. Z lewej stoi Emil,
pierworodny Pawła i Gertrudy,

obok mały Gerard, krok

do przodu - ojciec, a kto

dalej?Już niewiadomo.

Może rodzina akuszerki

Neliszer.

W niedzielne wieczory Kasperczykowie słuchają koncertów dobiegających

przez otwarte okna Karola Poloczka. Ich siąsiadujące ze sobą domki rozdziela

tylko linia kopalnianej wąskotorówki do przewozu towarów. Karol gra i dyryguje dziećmi, zasiadając
przy instrumencie - Marta, jak już wiemy, śpiewa sopranem,

Berta altem, Emma mezzosopranem. Hugo, najpiękniejszy z chłopców, barytonem, a Józik tenorem.
Tenorem śpiewa także Paweł, który ma krótszą nogę, nie

mógł zostać górnikiem, uciułał na aparat fotograficzny i robi konkurencję Niesporkowi. A gdzie bas?
Musi być bas, skoro wszystkie głosy są obsadzone. Wygląda na to, że Hugo ma bas-baryton.

O ile Kasperczykowie i Poloczkowie są idealnymi mieszkańcami kolonii,

o tyle Józef Wieczorek nie jest mile widziany przez spółkę Giesche. Cierpliwość właścicieli domów
giszowieckich do wichrzyciela się wyczerpała (nie

bez poduszczenia policji) i kopalnia wykwaterowuje Karolinę Wieczorkową

z trojgiem dzieci z domku w Giszowcu do mieszkania w lokatorskim domu

w Szopienicach, przy ulicy Dworcowej 9. Tak się składa, że mieszka tam paru

granatowych, więc kiedy Wieczorek powróci z twierdzy, będzie starannie


obserwowany.

Na razie wyrabia w sobie stosunek do zamachu majowego. Pisze do brata:

"Nie na tym koniec, że Vaterlandem rządzi Piłsudski. Zgryziemy niejedno jabłko

kwaśne, nim zdobędziemy równość w pracy i płacy".

Skromna uczta bez polityki

Gmina Janów ma nowego naczelnika, młodego socjalistę Józefa Szeję. Objął

stanowisko po zmarłym nagle Oskarze Krupie. Jest wysoki, szczupły, elegancki.

Twarz regularna i ładna, gładko wygolona, surowa, napięta. Józef Szeja nie wygląda na człowieka,
którego można zaprosić na przyjęcie urządzane przez Antoniego Przybyłe dla dwudziestu jeden
ofiarodawców werku do zegara.

Nowożeniec musiał się nieźle zadłużyć. Czuje w kieszeni dziurę po pierwszych ratach za jadalkę. A
jeszcze pierścionek zaręczynowy z brylantem (pięćset pięćdziesiąt złotych) i obrączki ślubne (sto
trzydzieści dwa złote) z firmy Uhrmacher u. Juvelier W Garczarzyk, Myslowitz (jubiler ciągle nie
zmienił

pieczątki).

Zegar ufundowany przez kolegów z gminy wart jest rewanżu. Bije krótko

co piętnaście minut, a co godzinę daje prawdziwy koncert głębokim aksamitnym głosem. Antoni
Przybyła zaprasza więc ofiarodawców "na skromną ucztę"

"° restauracji pana Knapika, gdzie nie zabraknie ulubionej kiełbasy wyskwarzonej w garnku ze
szmalcem i dowcipów kolegi Istela na temat kluczy do kasy

gminnej, z którymi inspektor nie rozstaje się, tak jak z fajką.

Na skromną ucztę przyjdą i korfanciarze (na przykład nowożeniec Przybyła),

i piłsudczycy (na przykład Wincenty Stacha), ale o polityce mówić się nie będzie.

Raczej będzie się składać fraszki:

Ale że żołądek mamy jeszcze pusty,

sądzimy, że pan inspektor prześle kiełbasy tłustej

dla dobrego strawienia,

i butelki grubej

Po angielsku
Giesche SA zdążyła z prezentami na Boże Narodzenie. Rozdzieliła je z poprawnością polityczną -
organizacjom polskim i niemieckim. Obdarowano Niemiecki Związek Kobiet w Załężu i Polski Związek
Kobiet tamże (dba o rodziny

z kopalni Kleofas), Związek Powstańców w Nikiszowcu, Polską Partię Socjalistyczną w Giszowcu i tak
dalej.

Dziesięć ton węgla dano kościołowi ewangelickiemu, a jedenaście ton - katolickiemu.

Dokument w tej sprawie napisano już po angielsku.

1927

Ze stanu Montana

Na początku roku Józef Wieczorek wraca do domu. Współlokatorzy z ulicy Dworcowej tak bacznie go
obserwują, że już po dwóch miesiącach jest znowu

w więzieniu, tym razem w Rawiczu, co niewątpliwie stanowi ulgę dla szefów kopalni Giesche.

Giesche SA sprowadza dziewięć rodzin ze stanu Montana, kwatery głównej

grupy Harriman-Anaconda. To państwo Neumannowie, Davidsonowie, Gathke,

Coulterowie, Messnerowie, Fernstrómowie, Thomasowie, Gowenowie i Mehanowie. Głowy rodziny


to inżynierowie i zarządcy Giesche SA.

Do zespołu amerykańskiego należą także dyrektor socjalny panna Sadie

B. Walsh z East Chicago w stanie Indiana, słynącego z wielkich stalowni, pan Wanamaker, główny
księgowy (nie wiemy skąd), pan Schroeder, sekretarz dyrektora

Brooksa, i - naturalnie - sam dyrektor Brooks.

Dyrektorem kopalni Giesche jest ciągle Niemiec Johannes Fischer, ale - jak

wiemy - wicedyrektorem jest już drugi rok Józef Lebiedzik, a co więcej, stanowisko jednego z dwóch
zastępców dyrektora Brooksa obejmuje pięćdziesięciosiedmioletni Polak Józef Dworzańczyk.

Jeszcze w XIX wieku skończył studia górnicze na uniwersytecie w Liege,

w Belgii. A w latach 1904-1910 pracował w Zagłębiu Donieckim, kierował kopalniami


Południoworosyjskiego Dnieprowskiego Towarzystwa Metalurgicznego, ma ogromną wiedzę i
doświadczenie"ć.

Amerykanie mieszkaliby najchętniej wśród lasów i ogrodów Giszowca. Spółka zamierza zbudować im
wille pod wieżą wodną, zwaną ciągle wasserturmą, nie-

daleko willi dyrektorskiej i drogi na Murcki.


W maju na biurko Georgeća Brooksa trafia nieprzyjemna notatka. Nie wiemy,

kto ją napisał. Autor życzliwie zwraca uwagę dyrektorowi, że przyjęcie do pra-

cy inżyniera Mecka "wywoła bardzo złe wrażenie tak u władz, jak i w społeczeństwie i bez wątpienia
spowoduje dla nas napaści w prasie i interpelacje ze strony

władz".

Chodzi o to, że inżynier Meck był niemieckim optantem - po plebiscycie

przyjął obywatelstwo niemieckie.

- Autor notatki przypomina, że "już tak było z p. Wohlfarthem, synem naszego

dyrektora huty, którego musieliśmy zwolnić wskutek interpel. Województwa.

Wielki dzień. Ksiądz Dudek i parafianie

Pod koniec września kronika szkolna przedstawia krótki zarys sytuacji moralnej i politycznej
Giszowca.

Stosunki społeczne w Giszowcu są cośkolwiek odmienne niż w innych miejscowościach

Śląska. Wśród ludności znajdują się nierzadko elementy wywrotowe, co bardzo ujemnie odbija się na
dziatwie szkolnej. Uczniowie są w wielkiej mierze zepsuci- palą papierosy nawet

i w ustępach szkolnych, a nawet zachodzą wypadki, że chłopcy napadają na dzieci mniejsze

idące do sklepu i zabierają im pieniądze. Walczyć z tymi anormalnościami jest bardzo trudno, gdyż
przeważnie ojcowie dają dzieciom zły przykład. Zdarza się, że sam ojciec nakłada fajkę synkowi.
Policja w ostatnich latach popowstaniowych zanotowała wiele wypadków

napadów rabunkowych. Tutaj była kryjówka słynnej bandy "Stolorza" grasującej w latach

1922-23. () Stosunki te panują już od czasów przedwojennych -pruskich. Z drugiej strony należy
zaznaczyć, że w ogólności ludność stoi na obywatelskim stanowisku, są tu dobrze

rozwinięte organizacje społeczne jak TCL (Towarzystwo Czytelni Ludowych), Powstańcy, Sokół, Polki
itp. Posterunek policji strzeże porządku, oświadcza nawet, że akcja komunistyczna ucichła. Naczelnik
gminy Janów pan Szeja stara się o Giszowiec

Kto odwiedziłby parafię w miesiąc później, w sobotę i niedzielę 23 i 24 października, skłoniłby się na
pewno do optymistycznego skrzydła tej oceny. Cała

ludność w podniosłym nastroju święci konsekrację nowej świątyni. Parafianie ze

łzami na uznojonych policzkach - jak wspomina wikary Emanuel Płonka - przenoszą relikwie świętych
męczenników Placidi et Clementiae (Placyda i Klemencji) z tymczasowego kościółka pod namiot przed
nowym kościołem, by je potem

umieścić w głównym ołtarzu. Płaczą, bo przyzwyczaili się do starej kopalnianej


kaplicy, ale też z radości i dumy ze wspaniałego gmachu, długiego na prawie siedemdziesiąt metrów,
a szerokiego na ponad czterdzieści, zdolnego pomieścić

sześć tysięcy wiernych, z jego widocznej z dala białej latarni na wysokiej kopule,

z dostojnej obecności księdza biskupa doktora Arkadiusza Lisieckiego, dyrektorów Giesche SA,
wicemarszałka Sejmu Śląskiego i wielu innych dostojnych osób.

Naczelnik gminy Józef Szeja wita arcypasterza pod bramą triumfalną. Biskup,

który dopiero niedawno wykopał symboliczny szpadel ziemi w miejscu, gdzie

powstanie wielka katowicka katedra, dziękuje wszystkim zasłużonym dla budowy, ale
najpiękniejszymi słowami obdarza księdza Dudka; jego imię chciałby zapisać złotymi literami w
historii okolicy.

Przez witraże Jerzego Schneidera przywiezione w pudłach z Ratyzbony

wpadają do wnętrza wielobarwne plamy słońca. Ze sklepienia potężnej nawy zwisa ogromny
elektryczny świecznik Zillmannów wykonany w Berlinie Charlottenburgu.

A organy z firmy braci Riegerów z czeskiego Krnova?

Organy te są pod każdym względem tak mechanicznym jak artystycznym dziełem

mistrzowskim, które mogłoby stanąć w każdej stolicy Europy (). Organo pleno brzmi

szlachetnie, uroczyście i imponująco w swej potędze, zaś piano w połączeniu z tajemniczo brzmiącym
tremolo jest wręcz czarujące. () Zaprawdę takie mistrzowskie organy

muszą zdobyć świat.

Ksiądz Dudek dokonał dzieła i może odpocząć. Tym razem spędzi urlop

w Polsce, w Zakopanem. Zatrzyma się prawdopodobnie w Księżówce, w drodze

do Kuźnic. Traf chce, że ten budynek - a właściwie jego najstarsza część, dawna

willa hrabiny Róży Raczyńskiej - też przypomina cechownię przy szybie Carmer,

tym razem dzięki wieży nakrytej podobnym daszkiem, jak czapką. Ale ksiądz

Dudek na pewno zechce zamieszkać w nowej części zespołu dobudowanej już po

tym, jak posesja została kupiona przez Polskie Towarzystwo Księży Katolickich

na pensjonat dla swoich kapłanów.

Kościoła i plebanii pilnuje stróż nocny Knapik. Kucharka Józefina Merta

z Głubczyc zostawia mu co wieczór gar kawy i pięć kromek chleba.

Sieroty. Raport panny Walsh


Panna Sadie Walsh na pewno wmieszała się między ludzi podczas konsekracji

kościoła. Nie jest malowanym urzędnikiem socjalnym. Warunki życia załogi Giesche SA interesują ją
naprawdę, widać to po tempie, w jakim zabrała się do roboty.

Zdążyła odwiedzić wszystkie ochronki prowadzone przez spółkę, a jest ich

kilkanaście, i sporządzić dokładne raporty.

Ma w tym doświadczenie. Dziesięć lat temu na zlecenie Brooksa przygotowała gruntowne


sprawozdanie dotyczące przemysłowej opieki zdrowotnej w De-

pue w stanie Illinois, badała warunki pracy kobiet, zagrożenie epidemią, opiekę

nad dziećmi.

Jest poruszona liczbą sierot i półsierot na Śląsku. Oblicza, że w Roździeniu

na trzydzieścioro czworo dzieci, które zapisano do szkoły publicznej, tylko troje ma oboje rodziców.

W ochronce w Nikiszowcu jest sto trzydzieści sierot. Pięćdziesięciu pięciu

chłopców i siedemdziesiąt pięć dziewczynek od trzeciego do szóstego roku życia.

Prowadzą ją siostry jadwiżanki. Polskiej reguły - jak zaznacza panna Walsh.

Budynek jest w dobrym stanie, wyposażony w wodę bieżącą (zimną), toalety i centralne ogrzewanie.
Każde dziecko ma własny kubeczek do picia. Warunki

sanitarne bardzo dobre. Siostry są gospodarne i pracowite, mają warzywnik, kury,

kozy i świnki. Są jednak bardzo biedne.

Dorabiają, ucząc robótek dziewczęta z sąsiedztwa, za cztery złote miesięcznie

od osoby, ale w ciepłym sezonie przychodzi tylko pięć uczennic. Miejscowe panienki nie mają nawet
tych czterech złotych. Nie mają też czasu. Muszą pomagać

swoim rodzinom, w których się roi od dzieci. Są zajęte zwłaszcza latem i jesienią,

kiedy można się zatrudnić przy sezonowych robotach albo zająć sprzedażą owoców i warzyw. Sady
giszowieckie, dzięki dobremu materiałowi szkółkarskiemu

i oku Hilbiga, rodzą tak obficie, że w porze zbiorów zawsze można coś sprzedać

ludziom z Katowic. Jabłka, gruszki, śliwki czekają na przyjezdnych przy furtkach

ułożone w zachęcające piramidki. Może w zimie, kiedy nie ma roboty w ogrodach

i na polu, a wieczory są długie, zgłosi się ktoś więcej na naukę haftu.


Rodzice półsierot i krewni dzieci płacą ochronce od pięćdziesięciu groszy do

złotówki miesięcznie. Kopalnia i gmina pomagają bardzo umiarkowanie.

"The walls are painted dark grey and the room is dark"*. Ta uwaga, że "ściany

są pomalowane na ciemnoszaro i pokój jest ciemny", powtarza się we wszystkich

raportach z wizytacji. Wszystkie ochronki są szare. To kolor oszczędności i pokory. Panna Sadie nie
może zrozumieć, dlaczego ściany, w których przebywają dzie-

ci skrzywdzone przez los, mają przysparzać im smutku.

Sadie Walsh od czasu do czasu odwiedza zakład Augustyna Niesporka. Potrzebuje fachowej rady i
obróbki technicznej swych zdjęć. Ma konkretny projekt - będzie fotografować małżeństwa, które
modelują świadomie swoją rodzinę, a więc małodzietne.

Mógłby jej także służyć pomocą Paweł Poloczek, który urządził już sobie

w domu skromne laboratorium i lubi utrwalać sceny rodzajowe. Dzięki niemu

wiemy, jak wygląda życie

przy piekarnioku na ulicy

Działkowej, w drodze na

ulicę Pod Kasztany. Trzy gospodynie upiekły już swoje

chleby i zdążają godnie,

w długich fartuchach, w lewą stronę zdjęcia (ta, która

uśmiecha się do obiektywu,

to Anna Kilczanowa z domu

Bryłka, która straciła sklep

w Katowicach wskutek namiętności swego męża do

gry w skata), a dwie biorą się do roboty, rozkładając na chodniku jakieś maty czy

blachy na tle czarnej czeluści pieca, nad którym sterczy jak gołębnik ceglany komin.

O prawą krawędź zdjęcia opierają się długie żerdzie - kociuby do wyciągania z pieca

bochenków. W kącie przy płotku obserwuje scenę dziewczynka, której kusa spódniczka zaświadcza,
że jesteśmy w zaawansowanym już wieku XX.

Pod wasserturmą
Giszowiec wkracza energicznie w amerykański etap swej historii. W pobliżu

dyrektorskiej willi powstają wille amerykańskie, piękne domy o obszernych holach, salonach,
sypialniach i z wszystkimi wygodami. Instalację tych wygód ułatwia bliskie sąsiedztwo malowniczej
wieży ciśnień.

Amerykanom się śpieszy, prace budowlane są więc starannie kontrolowane,

między innymi fotograficznie. Widzimy na przykład willę numer 5 już podciągniętą pod dach, ale
jeszcze w stanie surowym. Na passe-partout zdjęcia napisano:

Progress Report #37*.

Pomyślano o garażach, wspólnym ogrodzeniu i szerokiej, wygodnej bramie.

W salonach powstają głębokie kominki, przy których da się przetrzymać chłodne

północne wieczory ze szklanką whisky. Tralki w szerokich klatkach schodowych

będą białe jak w kolonialnych domach amerykańskiego Południa. Okna w wykuszach przybliżają
piękny wysoki las. Niektóre drzewa zostaną jednak wycięte pod

pole golfowe, ekspert ocenił, że teren jest doskonały, i wyznaczył miejsca na dziewięć dołków.

1928

Naczelnik Szeja i Michejdowie

Tak jak kiedyś Uthemann oprowadzał braci Zillmannów po polu Reserve, tak

teraz trzydziestoczteroletni naczelnik Józef Szeja pokazuje swą gminę młodszemu o rok architektowi
Tadeuszowi Michejdzie. Tadeusz pochodzi z wielkiej rodziny Michejdów zasłużonej od połowy XIX
wieku dla Śląska Cieszyńskiego"ć.

Zanim został architektem, był legionistą, potem studentem Akademii Górniczej

w Leoben (kiedy rozpadła się monarchia austro-węgierska, studia zawieszono),

później walczył o Śląsk Cieszyński i odniósł dwie rany Na zdjęciu w indeksie

Wydziału Architektury Politechniki Lwowskiej nosi mundur wojskowy. Po studiach jedzie do Katowic.
Jest tu jednym z pierwszych polskich architektów; ocenia, że to dla nich ziemia obiecana. Państwo
polskie stawia tu potężne gmachy

publiczne, które mają ukazywać jego potęgę i dumę, a właściciele i zarządcy prze-

mysłu zamawiają luksusowe nowoczesne wille, przy których dyrektorska willa

w Giszowcu to gustowna wprawdzie, ale starzyzna.

Sam Michejda też ma już w Katowicach dom przy ulicy Poniatowskiego 10,
wedle własnego projektu - funkcjonalny i prosty. Zbiera się w nim konfraternia artystyczna. Na
jednym ze spotkań stawiają pośród siebie papierowy walec, malują mu twarz, wkładają kapelusz i
okulary i koronują: to ich idol -

Le Corbusier.

Naczelnik Szeja akceptuje pomysł, by ratusz

w Janowie mający służyć

mieszkańcom Zillmannowskich osad uosabiał te nowe czasy.

Będzie miał dwa skrzydła - dwa obszerne piętrowe

pawilony ustawione względem siebie pod kątem,

związane wyższym budynkiem zegarowym. Wszystkie dachy płaskie. W jednym pawilonie - wielkie
prostokątne okna łączące się niemal ze sobą, w drugim

- okrągłe bulaje nad lekką kolumnadą. Do pierwszego pawilonu przylega aneks

z mieszkaniem dla naczelnika - osiem pokoi z kuchnią. W każdym z tych dwóch

skrzydeł zmieściłoby się parę dawnych ceglanych gminnych urzędów.

Możliwe, a nawet pewne, że w spacerze naczelnika i architekta bierze udział

inżynier Władysław Michejda, stryjeczny brat Tadeusza. To ten sam Michejda, który przemawiał na
otwarciu Akademii Górniczej w Krakowie, zaszczyconym obecnością Piłsudskiego. Skończył tę
Akademię i dostał stypendium na

dalsze studia w Stanach Zjednoczonych. Uzyskał dyplom inżyniera górniczego na uniwersytecie w


Pittsburghu i magistra organizacji przemysłowo-handlowej na Harvardzie. Pracował jako asystent
dyrektora w amerykańskiej kopalni

antracytu.

Został właśnie zatrudniony jako inżynier w kopalni Giesche.

Naczelnik Szeja contra ksiądz Dudek

Gmina, którą zarządza Józef Szeja, jest bardzo duża (prawie osiemnaście tysięcy mieszkańców), ma
skomplikowane stosunki własnościowe, bezrobocie na

karku, a na dodatek naczelnikowi nie daje spokoju zadawniony spór z księdzem

Dudkiem. Spór tym bardziej kłopotliwy, że Szeja nie dalej jak w zeszłym roku

uczestniczył jako katolik

i jako naczelnik w uroczystościach konsekracji nowej świątyni. Już wtedy


sprawy miały się źle, chociaż nikt, kto obserwował

podniosłe ceremonie, nie

domyśliłby się, co buzuje

pod spodem. Na tych uroczystościach szczupły naczelnik zajmuje miejsce

w pierwszym rzędzie, obok

proboszcza. A teraz wszystko wydostało się z gminy

do kurii i do województwa.

Otóż zasłużeni obywatele janowskiej gminy, przedstawiciele polskich organizacji, uważają, że ksiądz
Dudek bardziej sprzyja Niemcom niż Polakom, i przychodzą z tym do naczelnika. Już przed
konsekracją kościoła zwrócili uwagę, że

program obchodów przedstawiony przez księdza "nie uwydatnia polskiego charakteru tutejszej
parafii", i oświadczyli, że jeśli proboszcz programu nie zmieni, na poświęcenie nie przyjdą. Naczelnik
musiał łagodzić starcie z wielkim nakładem energii i dyplomacji. Udało mu się zapobiec bojkotowi
uroczystości,

tak ważnej dla życia społecznego gminy. Wie jednak, że konflikt trzeba zażegnać. Powinien to zrobić
specjalny komitet wyłoniony przez prezesów polskich organizacji.

Józef Szeja bierze na siebie kierownictwo tej misji. Pisze teraz do Kurii Biskupiej w Katowicach:

Każdy Naczelnik gminy bez względu na swe przekonanie wyznaniowe ma nie tylko prawo, ale i
obowiązek stanąć w obronie polskości bez względu na to, z czyjej strony

ona jest zagrożona (). Każdy urząd nakłada na swego piastuna pewne obowiązki obywatelskie.

Komitet opracowuje memoriał, w którym wylicza jedenaście pretensji do proboszcza. Między innymi:
prezesi polskich organizacji czują żal, że koncert urządzony w nowym kościele nie zawierał ani
jednego polskiego utworu. Ksiądz

wprawdzie tłumaczył, że organista nie zdołał zapoznać się jeszcze z utworami

polskich mistrzów. Ale czyż nie mógł zaprosić innego organisty, "by na tak cudnych organach
udostępnić społeczeństwu polskiemu utwory polskie?".

Waleria Bańczykowa, prezeska Katolickiego Towarzystwa Polek w Nikiszowcu,

zanosi skargę, że pod witrażem z wizerunkiem świętej Bronisławy, który towarzystwo zakupiło za
swoje datki, nie ma informacji o ofiarodawcy, a na witrażach ofiarowanych przez Niemców są. Jest to
tym bardziej przykre, że witraż "zakupiony

jest za grosz robotniczy, zapracowany ciężką pracą górnika, tymczasem fundatorzy


Niemcy to bogaci kupcy, którzy bez krzywdy dla siebie składkę zapłacić mogli".

Kolejarz Wincenty Mych oświadcza, że kiedy zapytał księdza Dudka, dlaczego po nabożeństwie nie
śpiewa się Boże, cos Polskę, otrzymał odpowiedź, że biskup tego zakazał.

Kierownik szkoły Józef Madej podaje, że 3 maja 1926 roku (a więc jeszcze

w starym kościółku) ksiądz nakazał kościelnemu, by usunął nauczycielki z najlep-

szych ław, bo miał przyjść tam niemiecki dyrektor kopalni, zresztą ewangelik.

Nauczyciel Paweł Basista poprosił księdza Dudka o wygłoszenie z ambony

odczytu na rzecz abstynencji. Ksiądz to zlekceważył.

Doktor Karol Sęczyk ubolewa, że proboszcz nie przybył na Gwiazdkę do

biednych dzieci polskich, a poszedł do niemieckich.

Jest więcej zarzutów o lekceważenie polskich akcji i uroczystości. Naczelnik

Szeja dodaje od siebie, że w uroczystym obiedzie w dniu konsekracji, na który proboszcz zaprosił
przedstawicieli polskiej administracji, wziął udział jego brat Andreas Dudek, niemiecki radca szkolny
"zasądzony przez Sądy polskie za szpiegostwo

na niekorzyść Państwa Polskiego i znany działacz antypaństwowy w roli członka

Volksbundu". Zaproszenie tego człowieka stanowiło afront wobec władz polskich.

Naczelnik zwraca także uwagę, że księdzu Dudkowi brak konsekwencji. Na

zakończenie misji świętych ogłosił, że wybacza wszystkim parafianom. Powinien

więc wybaczyć i jemu, Józefowi Szei, że go otwarcie krytykuje, a nie skarżyć się

na niego do kurii.

Ksiądz Dudek odpowiada bez zwłoki na ten memoriał. Zapewnia Przeświet-

ną Kurię Biskupią, że nigdy, przez dwadzieścia trzy lata pracy kapłańskiej, nie

występował wrogo wobec polskich parafian. Święcił polskie sztandary i pomniki.

Wszystkie nabożeństwa w dniach świąt narodowych odprawiał bezpłatnie, a nawet na własny koszt
zapraszał obcych księży dla asysty, aby uroczystość była

godniejsza. Program konsekracji przewidywał przemówienia w języku polskim,

pieśni były polskie, a tylko podczas sumy pontyfikalnej śpiewały po łacinie połączone chóry polski i
niemiecki. To zresztą było konieczne, bo polski chór kościelny jest słaby i niemiecki go wzmocnił. Co
do witraża świętej Bronisławy, ofiarodawców było za dużo, by ich wyliczać. Donatorów niemieckich
też wymieniano
tylko wtedy, gdy zakupili coś w pojedynkę.

Nie powiedział kolejarzowi Wincentemu Mychowi, że biskup zakazał śpiewać

Boże, coś Polskę Powiedział, że biskup wyznaczył pewne uroczyste dni do śpiewania tego hymnu w
kościele.

Nigdy nie wydawał polecenia, by usuwano z ław nauczycielki na rzecz dyrektora kopalni.

Brał udział w niezliczonych akademiach, a na spotkaniu ku czci Słowackiego,

gdy zawiódł prelegent z Mysłowic, sam wygłosił referat "ku ogólnemu zachwyceniu". Na biedne dzieci
wielokrotnie łożył.

Owszem, nie poszedł na Gwiazdkę do polskich dzieci, bo występowali na niej

socjaliści ze sztuką obrażającą uczucia religijne. Członkowie Towarzystwa Socjalistycznego "Siła" nosili
tam ostentacyjnie swoje odznaki i czapki socjalistyczne.

Zaproszenie brata na obiad uważa za rzecz osobistą.

Kończy pismo zdaniem: "Jeżeli naczelnik gminy p. Szeja pragnie mego przebaczenia temsamem
dowodzi, że czuje się winnym ()".

Kuria biskupia trzyma stronę proboszcza, tak zasłużonego przy budowie nowej świątyni. Naczelnikowi
Szei pozostaje więc wyrazić nadzieję, że ksiądz Dudek

"przy dobrej woli i przy pomocy ks. wikarego będzie w stanie uzgodnić swoje obowiązki kapłańskie z
potrzebami narodowościowemi społeczeństwa polskiego"*.

Spór powoli wygasa. Zwłaszcza, że od dawna maleje liczba nabożeństw niemieckich. W latach 1910-
1912 - jedno polskie i jedno niemieckie, 1912-1920 -

jedno niemieckie, dwa polskie, od 1920 - jedno niemieckie, trzy polskie.

Po tym wszystkim ksiądz Dudek jedzie nabrać sił we włoskim Meranie; wodolecznictwo i kuracje
winogronowe, wszystko pod kontrolą stałej "komisji

uzdrowiskowej". Od 1870 roku do Meranu kursuje pociąg pośpieszny z Wiednia

(a do Wiednia jeszcze starsza Kolej Warszawsko-Wiedeńska, która zatrzymuje się

w Sosnowcu-Maczkach). Łatwo sobie wyobrazić księdza Dudka w eleganckim

coupe, z brewiarzem na kolanach, wyglądającego czasem przez okno, czy na horyzoncie majaczą już
góry Południowego Tyrolu.

Olimpiada Rozalki Kajzerówny

Rozalka Kajzerówna wybiera się jeszcze dalej - do Amsterdamu. Koledzy z Towarzystwa Pływackiego
"23" odprowadzają ją na katowicki dworzec. Dziewiętnastoletnia Rozalka, trzykrotna w tym roku
mistrzyni Polski, jedzie na IX Letnie
Igrzyska Olimpijskie, startować na dwieście metrów stylem klasycznym. Do eliminacji staje sześć
zawodniczek. Niestety, Rozalka przypływa szósta z czasem

trzy minuty czterdzieści pięć i dwie dziesiąte sekundy, i odpada z konkurencji.

Przyszłość dziewczyny, okrzykniętej przez trenerów największym talentem

pływackim w Polsce, nie rysuje się jasno. Ojciec nagle umarł, Rozalia musiała porzucić gimnazjum w
Mysłowicach i iść do pracy, żeby pomóc w utrzymaniu pięciorga młodszego rodzeństwa. Pracuje jako
telefonistka w kopalni Giesche, a kopalnia nie stosuje taryfy ulgowej wobec pracownicy, dlatego że
ma ona

szansę na medal. Treningi wprawdzie dadzą się pogodzić z posadą, Rozalia ćwiczy tylko na otwartych
naturalnych akwenach, kiedy dzień jest długi, a pora ciepła. Dziewczyna jest uczulona na chlor, nie
może korzystać ze sztucznych basenów ani z katowickiej szwimhali (krytej pływalni wybudowanej w
1895 roku

przy Łaźni Miejskiej w Katowicach, mającej dwanaście i pół metra długości;

zanotowano, że w 1897 roku skorzystały z niej szesnaście tysięcy trzydzieści

trzy osoby). Jednak taki amatorski trening nie wystarcza, żeby stawać na słupkach na olimpiadzie.

O duszę Karolka Jungera

Karolek Junger kończy niemiecką szkołę mniejszościową i otrzymuje piękne dwujęzyczne świadectwo.
Ciekawe, czy jego rodzice Hedwig i Karl czytali, co

dziennikarz lokalnej gazety myśli o tych szkołach i o rodzicach, którzy posyłają do nich swe dzieci.

Chociaż najemcy i pachołki pruskiej zachłanności uwijają się tu i ówdzie by złowić

duszę polskiego dziecka dla mniejszości to jednak uczciwy górnik i robotnik nie da się

nakłonić do zdrady ducha i okaże czem jest, bo dziecko swe - ten skarb, dla którego on

żyje i pracuje - odda w godne ręce polskiej szkoły. Niemcy tylko dla liczby potrzebują

polskich dzieci w szkole mniejszości. Obiecankami przyciągają w tym celu by je ogłupić,

a nie oświecić i aby w ten sposób wyzyskać swe odwieczne zamiary wobec Polaków. Polskie dziecko
po ukończeniu szkoły mniejszościowej dostanie od niemieckiego urzędnika

na kopalni łopatę do ręki, gdy tymczasem z polskiej szkoły syn jego pójdzie dalej do szkół

wyższych, wyuczy się mowy naszej i sięgnie śmiało po wyższe stanowisko. Toteż niech się

nawet nikt łudzić nie poważy, by dla dobra naszego ludu mniejszość pracowała!

Cały artykuł nosi tytuł Z życia polskiej szkoły w Giszowcu. Nie wiemy, z jakiej
pochodzi gazety. Artykuł wycięto i przylepiono, bez daty, źródła i autora, na siedemdziesiątej siódmej
stronie kroniki szkolnej.

Do szkoły niemieckiej chodzi rzeczywiście coraz mniej dzieci - teraz jest ich

sto siedemdziesięcioro. Jak komentuje kronikarz - "prawie wszystkie należą do

rodzin polskich zbałamuconych przez Niemców".

Polska szkoła też dba o sympatię rodziców.

Kierownictwo szkoły zrobiło przyjęcie dla dzieci nowo zapisanych. Zgłosiły się

wszystkie wraz z matkami. Każde otrzymało kołacza, kakao i cukierków, a tych 67 najbiedniejszych
otrzymało po kawałku płótna na ubranie. Przy wpisach zaś każde dziecko

otrzymało tabliczkę i rysik.

Klasy są mniej liczne niż trzy lata temu, bo jest ich więcej; aż dziewiętnaście.

Najbardziej oblężona jest trzecia A - liczy pięćdziesiąt pięć osób, najmniejsza

ósma - trzydzieści.

Teofil Ociepka zyskuje ucznia

Trzydziestosześcioletni Teofil Ociepka nie jest jedynym pracownikiem kopalni Giesche, który
poszukuje prawdziwej wiedzy i wewnętrznej harmonii. Dąży

do tego także młodszy o dwanaście lat Bolesław Skulik, od dziesięciu lat górnik

na szybie Kaiser Wilhelm. Do tej pory pod wpływem ojca czytał "literaturę socjalizmu", stwierdził
jednak, że "ta droga nie jest do prawdy".

Przypadkowo, gdy szedłem do lasu na spacer w niedziela spotkałem na drodze -

jak dyskutował z ludźmi - Ociepkę. Stanąłem, posłuchałem, przeprosiłem i mówię: " To

mnie interesuje! Nie znom tego kierunku, który wy rzekomo zastępujecie". Na to Ociepka: "To chodź
do mnie do góry". Tak poszedłem do pomieszkania jego - miał w nim szeroko biblioteka. Bardzo
wielka biblioteka, ponieważ był kawalerem, w elektrowni zarabiał dobrze i szukał tyj prawdy w
książkach. Pokazał na literatura i powiedzioł: "Mosz

dostęp do tej biblioteki i czytoj". To była literatura ino okultystyczno. Niemiecka, francuska jak i inna.
I czytołem. W jego bibliotece zwróciłem uwagę na książkę Maksa Heindla

Światopogląd różokrzyżowy. Gdy ją przestudiowałem, to zrozumiołem, że jest to tako

głęboko wiedza, jakom jeszcze nie poznał - wiedza esoteryczno.


1929

Święty Florian bez ugoszczeń

W tych latach święto górnicze obchodzone jest dwa razy w roku. 4 maja

na Floriana, i 4 grudnia na Barbórkę. Już na miesiąc przed Florianem dyrektor

Brooks otrzymuje pismo od Związku Pracodawców Górnośląskiego Przemysłu

Górniczo-Hutniczego. Związek informuje, że z okazji tego święta wolno czynić

tylko wydatki związane bezpośrednio z pochodem do kościoła, i to jedynie tam,

gdzie takie pochody były w zeszłym roku. Nie dawać żadnych zapomóg dla załogi, ugoszczeń,
naturaliów, kieszonkowego, bo pieniądze potrzebne są na fundusze wsparć i na fundusz bezrobocia.
Związek Pracodawców kończy życzeniem

"Szczęść Boże", chociaż doskonale wiadomo, że list jest, delikatnym wprawdzie,

zwiastunem kryzysu"".

Ale za to Giesche SA wzbogaca się o polski księgozbiór. Otrzymuje go od Towarzystwa "Nasza


Czytelnia" dla Górnego Śląska. Umowa spisana na tę okoliczność stanowi, że książki polskie mają
charakter naukowo-beletrystyczny, że dyrektor kopalni pan Fischer zobowiązuje się "do dania
odpowiedniej ubikacji na

urządzenie biblioteki i zaopatrywania jej w konieczne utensylja" oraz do "dostarczenia ze strony


kopalni bibliotekarza, który odbierze zawiadywanie bibljoteką

jako urząd honorowy". Towarzystwo ponadto zastrzega, że zabierze księgozbiór,

"gdyby charakter narodowy, polski i bezpartyjny powstałej w ten sposób instytucji narażony został na
niebezpieczeństwo". Dyrektor Fischer nie wprowadza do

umowy symetrycznego zapisu, który by pozwolił wyrzucić lektury, gdyby zagrażały one
międzynarodowemu i kapitalistycznemu charakterowi gościnnej firmy.

Podpis przedstawiciela Giesche SA jest nieczytelny, podpis pełnomocnika Towarzystwa "Nasza


Czytelnia" bardzo wyraźny, prawie szkolny. Złożyła go dwu-

dziestoczteroletnia socjalistka "Wanda Wasilewska*.

Tematy Clary Schulte i pani Brooks

Państwo Schulte zadomawiają się we Wrocławiu.

Clara Schulte nie interesuje się menedżerskimi obowiązkami męża, ale któregoś dnia otwiera księgę
wydaną we Wrocławiu na dwusetlecie firmy. Znajdu

je w niej rycinę przedstawiającą kamienicę w Ringu. Odnajduje ten dom. Nie ma


tam już żadnych śladów dawnych właścicieli ani nawet śladów starej elewacji, ale

w podwórzu przetrwał portal z tajemniczym napisem:

Dlaczego trwa tak leniwie

Dlaczego tak chyżo przemija.

Clara Schulte przeczuwa, że ten dom to temat literacki. Dogodniejszy niż

życie Marii Curie, które trzeba by było dokumentować w Warszawie i Paryżu.

Wiadomości dotyczące rodu Giesche i rodu Kornów są pod ręką we Wrocławiu,

w archiwach ich firm. Ten temat ma jeszcze jedną wartość dla Clary Schulte -

zbliża ją do męża.

Mrs. George S. Brooks także musi się czuć samotnie na Śląsku, bo tak jak

pani Schulte pogrąża się w historii, tyle że prywatnej. Od jakiegoś czasu prowadzi korespondencję z
Arthurem W Ackermanem z Bostonu, Mass., który pomaga jej zrekonstruować drzewo rodzinne.
Ackerman, który stempluje się jako

historian, genealogist, researcher (historyk, genealog, badacz), jest niezwykle solidny, sprawny i
bystry, a jego maszyna pisze tak czysto jak drukarka laserowa.

Ma też współpracowników w różnych częściach Stanów. W ostatnim liście sięga bardzo głęboko, bo
aż do roku 1596, kiedy to urodził się Martin Towsend,

niewątpliwie przodek pani Brooks. W 1634 roku Martin i jego żona Martha weszli w angielskim porcie
Ipswich na pokład statku "Elisabeth", którym przypłynęli do Ameryki.

Ackerman jednak zapowiada pani Brooks (której w poprzednim liście dziękuje za czek na pięćdziesiąt
dolarów), że to nie koniec tego nurkowania. W historii

Bergshire Mass. znalazł informacje o przodkach Martina Towsenda z czasów Wilhelma Zdobywcy,
który nadał im wielkie posiadłości w Norfolku*

Amerykańskie wille otoczone są płotem i ich mieszkańcy (z wyjątkiem panny Sadie) nie pokazują się w
uliczkach Giszowca i Nikiszowca, jeśli nie mają po

temu specjalnego powodu.

Kilkoro dzieci z kolonii przyjeżdża codziennie do małej amerykańskiej

szkółki, w której udziela im lekcji własny amerykański nauczyciel. Wysiadają

w parku koło gospody z wielkiego buicka albo chryslera. Mały Gerard Kasperczyk śledzi
zafascynowany te samochody. Dałby wiele, żeby się przejechać albo
przynajmniej dotknąć karoserii, ale stoi jak słup, chociaż amerykańskie dzieci

nie są wystrojone ani nie robią min. Zwłaszcza jedna dziewczynka imieniem Karen wydaje się
sympatyczna i Gerard chętnie by do niej zagadał, ale nie przychodzi mu nawet do głowy, że to jest
możliwe. Zresztą nie jest możliwe, bo w jakim języku?

Zapobiegliwość Maksa Gawlika

Maksymilian Gawlik, ceniony pracownik nadzoru kopalni Giesche, wstępuje

do Polskiego Czerwonego Krzyża i Caritas Polska. Być może wpływa na to wrażliwość obudzona
narodzinami chorej Felicitas. Ale może także chęć włączenia się

w polskie życie społeczne (a niekoniecznie w politykę).

Na pewno Maks myśli także o przyszłości Ewalda, który jest nadzieją rodziny i nie powinien być
wyobcowany.

1930

Miłość Gertrudy Badurzanki

Gertruda Badurzanka rozpoczyna naukę w szkole w Nikiszowcu, w czerwonym gmachu koło plebanii.
Ma do niej około trzech minut spaceru, który

odbywa w podskokach, bo kocha szkołę i nauczycielki, zwłaszcza wychowawczynię pannę Bojównę.


Wychowawczyni widocznie czuje tę miłość, bo czasem

prosi: - Trudziu, pomożesz mi zanieść książki do mieszkania? Gertruda idzie

koło pani, pod drzwiami dyga i odchodzi, ale ma piękny dzień aż do samego

wieczora, chociaż droga trwała króciutko, bo nauczycielki mieszkają przy szkole. Szczęście byłoby
większe, gdyby panna Bojówna, zamiast powiedzieć Trudziu, powiedziała Zosiu, bo Gertruda
nienawidzi swego imienia, kojarzącego

się jej z trutką na szczury, i czasem podpisuje się na odkładce zeszytu jako Zofia Leszczyńska, chociaż
sama nie wie, skąd się jej to wzięło, i nie umie tego wyjaśnić pannie Bojównie.

Wszystkie nauczycielki są pannami; na Śląsku kobiety w tym zawodzie są zobowiązane do celibatu.


Jeśli któraś wychodzi za mąż, traci posadę i otrzymuje odprawę zależną od wysługi.

Do szkoły chodzą także dzieci urzędników, którzy są uważani za Niemców.

Trudka ma w klasie koleżankę imieniem Mia.

- Ona była od niemieckich rodziców i zawsze szła z nami, harcerkami, w defiladzie na 11 Listopada.
Szła bez mundurka, ale szła. Dlaczego szła? A dlaczego

miała z nami nie iść? Myśmy się lubiły.


Gerard Kasperczyk też idzie do pierwszej klasy, ale w Giszowcu.

Katarzyna Santorius, nauczycielka robót ręcznych, wyhaftowała sztandar ze

świętym Stanisławem Kostką. Z okazji poświęcenia chorągwi każde dziecko dostaje bułkę, parę
kiełbasek, paczkę cukierków i szklankę kakao.

W rocznicę odzyskania niepodległości każdy uczeń poczęstowany zostanie

bułką, kiełbaską i cukierkami.

Na Gwiazdkę gmina funduje bułki, kiełbaski, cukierki dla wszystkich, a dla

stu osiemdziesięciu sześciu najbiedniejszych buciki, ubrania, sukienki i swetry.

Z kroniki szkolnej mogłoby wynikać, że głównym zadaniem giszowieckiej

szkoły jest dokarmianie i ubieranie. O edukacji nie pisze się wiele.

Czasopismo "Strzecha Śląska" zapytało i powstał z tego dowcip:

Jaka jest różnica między rektorem Niemcem a Polakiem?

Polak nauczyciel bierze dziecko za serce i ciągnie do siebie, Niemiec zaś bierze za

galoty i przeciąga przez ławę.

Gerard twierdzi, że polski nauczyciel też przeciąga przez ławę.

- Na ławka, przygiąć się, i ta ścinka bili, bili, bili! - opowiada Gerard. Nie skarży się jednak rodzicom. -
Jakby jo powiedzioł matce, że dostoł ścinką, to matka

by dopiero doprawiła. Podwójnie!

Jak kto dostał ścinką (trzcinką), znaczy, że zasłużył, a jak zasłużył w szkole, to i w domu.

Być może Gerard zmyśla z tym biciem, bo w ogóle jest ze szkoły zadowolony. Lubi do niej chodzić.
Lubi wycieczki. Pojechał pod tę wielką wieżę, na "trójkąt

trzech cesarzy" w Mysłowicach. - To już nie wieża Bismarcka - powiedział nauczyciel. - Ale Kościuszki.

Kronikarz szkolny ubolewa:

Stosunek rodziców do szkoły pomimo usilnych starań ze strony nauczycieli nie jest

przychylny i szczery. Ludność tutaj zbierana, o różnych poglądach i przekonaniach. Ferment


wywołany walkami partyjnymi przelewa się na szkołę. System wychowania kijem

w domu utrudnia pracę. Agitacje szkodliwych jednostek działają ujemnie na dziatwę.

Polski inżynier kapitalista


Rzeczywiście, w kopalni wrze. 1 marca na zebraniu załogi działacze związkowi "poruszali jedynie
sprawy polityczne, zamiast mówić o sprawach gospodarczych, atakowali w sposób demagogiczny i
kłamliwy rząd, a na zakończenie zebrania odśpiewali Międzynarodówkę.". Dyrektor Józef Lebiedzik
zwraca się więc

do inspektora pracy w Katowicach o rozwiązanie rady zakładowej. Inspektor podziela zaniepokojenie


dyrekcji. Powołuje się komisaryczną radę zakładową.

W tym trudnym okresie zastępcą dyrektora Lebiedzika zostaje Władysław

Michejda. Temperowanie nastrojów w śląskich zakładach przypada teraz nie ob-

cemu kapitaliście, lecz polskim inżynierom, których wielu kształtowało się w Le-

gionach pod wpływem ideałów równości i braterstwa.

Menedżerowie mają także inne kłopoty, idące z góry. 9 marca Brooks dzieli się

ze swoim zastępcą Józefem Dworzańczykiem następującą uwagą:

Rząd powinien być poinformowany, że Spółka Giesche nigdy nie wchodziła w zaciekłą /cut-throat/
konkurencję z innymi polskimi koncernami. Przeciwnie, historia

pokazuje, że nasze ceny były generalnie wyższe niż przeciętne w krajach skandynawskich.
Powinniśmy także wykazać rządowi, że mając absolutną swobodę w kształtowaniu cen, naruszaliśmy
bezpieczeństwo naszych stosunków handlowych z licznymi klientami skandynawskimi.

Nadmierna ingerencja w sposób oczywisty doprowadzi do zwiększenia kosztów naszej sprzedaży i


zmniejszy efekty spółki za granicą.

Sądzę, że powinniśmy czynić uparte wysiłki, aby powstrzymać rząd od ingerencji

w marketing węglowy naszego przedsiębiorstwa*.

Notatka wiąże się z dekretem prezydenta RP, wymierzonym w konkurencję ze

strony obcych koncernów węglowych. Korespondencja od i do Brooksa jest tłumaczona. Każda ze


stron tkwi w swoich formach. Dworzańczyk na przykład zaczyna

list do Brooksa słowami: "Jak WPanu wspominałem", a tłumacz robi z tego: ,y4s

/ already told you". Doskonały menedżer Dworzańczyk mógłby od razu zanie-

chać formuły, która przepadnie w tłumaczeniu, ale nie pozwala na to wychowanie.

Poseł Józef Wieczorek

Gdyby Amerykanie zapuszczali się wieczorami poza pole golfowe, mogliby

się natknąć na Józefa Wieczorka i towarzyszy. Wieczorek, zwolniony z Rawicza,


musi się teraz zachowywać ostrożniej. Jest więc całkiem prawdopodobne, że wraca z robotnikami,
którzy dzielą jego poglądy, na wypróbowane miejsce, hałdę Ja-

kuba. Chce kandydować do Sejmu Śląskiego drugiej kadencji, więc nie powinien

dać się aresztować. A jednak w kwietniu idzie do więzienia. Mimo to, a może

właśnie dlatego, 11 maja zostaje posłem*.

2 czerwca marszałek Sejmu Konstanty Wolny, prawnik po studiach we Wrocławiu

syn kowala Wawrzyńca spod Zabrza, udziela mu głosu. Wieczorek przemawia:

() na kopalni Giesche był przedtem jeden dyrektor, obecnie jest trzech Przychodzą ci panowie, aby
wyrzucić robotników przekonań rewolucyjnych z pracy, aby sfaszyzować rady załogowe, aby
uniemożliwić wgląd do bilansu i odebrać robotnikom te prawa, które im się słusznie należą z uchwały
o radach zakładowych.

() wiemy o tym, że płaca robotnicza w Polsce stoi na najniższym poziomie. () Jeżeli chodzi o
ograniczenia pensji dyrektorskich () to wiemy, że dzisiejsza nasza uchwała pójdzie do komisji, poza
kuluary i wydobędzie się na powierzchnię gdzieś za parę lat.

Mamy na to dość dowodów z praktyki dziesięcioletniej.

() Gdy klasa robotnicza będzie właścicielem kopalń i hut, wtedy my będziemy na-

znaczać pensje dyrektorom.

Domaga się chleba dla bezrobotnych.

- Panie pośle, do rzeczy - woła bezskutecznie marszałek Wolny. Wojewoda

Grażyński każe Wieczorka usunąć z sali.

Kiedy Wojciech Korfanty, który prowadzi obrady, zaprasza go znowu na posiedzenie, Wieczorek
wygłasza pochwałę rządów w ZSRR. Korfanty pyta, czy

w Sowietach jest lepiej niż w Polsce. Wieczorek radzi, by wysłać do ZSRR delegację Sejmu, aby
zobaczyła osiągnięcia proletariatu. Korfanty pomija wniosek milczeniem.

Wieczorek agituje także poza Sejmem: 3 czerwca na wiecu w Siemianowicach,

4 czerwca w Królewskiej Hucie, 18 czerwca w Lipinach, 29 czerwca w Załężu,

2 lipca w Szopienicach i tak dalej.

25 września Sejm Śląski zostaje rozwiązany. Następnego dnia rano policja zabiera Wieczorka z domu
przy ulicy Dworcowej w Szopienicach. On sam nie wie

jeszcze, że nie chroni go już immunitet poselski.


Brooks do wojewody. Polski element

W grudniu George S. Brooks przygotowuje pismo do wojewody Michała Grażyńskiego.

Zaczyna je: Sir Tłumacz wprowadza odpowiednią formułę: Jaśnie Wielmożny Panie Wojewodo.

Brooks pisze, że podczas ostatniego spotkania z wojewodą odniósł wrażenie,

iż ten nie jest odpowiednio informowany "o wzroście polskiego elementu w składzie urzędników"
firmy.

Pozwala więc sobie przytoczyć dwa wykazy. Od 1 kwietnia 1929 roku nie przybyło cudzoziemców,
przyjęto natomiast dwudziestu jeden Polaków. Do kopalni

Ghe dziewięciu, do Kleofasa pięciu, do Szarleja Białego i huty w Roździeniu

po dwóch, do Dóbr i Lasów - trzech. W tym czasie zwolniono czternastu cudzoziemców, w tym
sześciu z kopalni Giesche. Wśród tych oddalonych - podkreśla Brooks, i można przypuszczać, że pisze
to z rozgoryczeniem - są także

Amerykanie*.

Do grupy zwolnionych cudzoziemców należy prawdopodobnie Karl Junger,

pięćdziesięciojednoletni wagowy z kopalni Giesche, którego żona zarządza domem dyrektora kopalni
i który, czując się raczej Niemcem niż Polakiem, posiał

syna Karola do niemieckiej szkoły.

Wiemy, że wymówiono mu, "bo nie odpowiadał wymogom ruchu", i zażądano, by "oddał te
ubikacje", czyli mieszkanie służbowe w Giszowcu. Odwołał się

do komisji arbitrażowej, która uznała to zwolnienie za "surowość" i zażądała, by

przywrócono powoda do pracy lub wypłacono mu odszkodowanie w wysokości

dwóch tysięcy siedmiuset złotych.

Chyba wypłacono, bo już nie pracuje. Nadal jednak mieszka w swym domku.

W kopalni zatrudnił się teraz jego najstarszy syn Gerhard, futbolista giszowieckiej drużyny. Stoi
pomiędzy sędzią a swoim bratem Alfredem, a trzeci brat, Karol, pozuje trzeci od prawej.

Wyprowadzenie harmonium 157

Teofil Ociepka jedzie do mistrza

Księgi, które Ociepka pożycza kolegom z kopalni - a obok Skulika chcą je


czytać Walter Goj i Eryk Paw ("on w ogóle za darmo pożyczoł! Ino my się zapisali, co my wybrali, a jak
my przynieśli nazad, on podpisał, że zdane"), przycho-

dzą pocztą z Wirtembergii, od Filipa Hohmanna. Ociepka posyła mu na to co

miesiąc dwadzieścia polskich złotych. Hohmann żąda, by Teofil zakładał gminy

okultystyczne w Polsce. Ich korespondencja trwa już lata i Ociepka postanawia

jechać do mistrza. Nie wiemy, jak przebiega spotkanie, znamy jedynie jego plon

biblioteczny.

Ociepka przywozi między innymi dziełko Jeana Paara: Karfreitags-Zauber

und andere merkwiirdige Erzahlungen (Wielkopiątkowe czary i inne dziwne opowieści) i Die Legendę
vom Leben des Buddha (Legenda z życia Buddy) z dedykacjami "dla brata Teofila". Na pierwszej
książce - od jej autora, na drugiej od Filipa Hohmanna.

Możemy przypuszczać, że właśnie wtedy zapoznaje się z dziełem Jacoba Lorbera: Der Saturn,
wydanym w Wirtembergii przed dwoma laty. Lorber opisu-

je planetę wraz z pierścieniami i księżycami oraz znajdującym się na niej światem żywym,
objawionym przez Ojca Światła, i bezpośredni ich wpływ na życie

na Ziemi.

Możemy się także domyślać, że mistrzowie Hohmann i Paar nie wyprowadzają Ociepki z przekonania,
że istnieje kamień filozoficzny, skoro górnik Walter

Goj postanowił, że będzie go miał, i wedle Bolesława Skulika "nie żył przez to ze

swoją żoną, a uciek do lasa"*.

1931

Golf-Klub Pułaski

W marcu Brooks pisze następne nieprzyjemne listy. Zawiadamia wszystkich

członków spółki Giesche, którzy korzystają z ponadnormowych poborów, że od

1 kwietnia będą obniżone o dziesięć procent.

Ma nadzieję, że management stanie do walki, by uporać się chociaż częścio-

wo z dramatyczną sytuacją na rynku światowym. Spółka, jak wiadomo, poniosła

w ciągu ostatniego roku poważne straty*.


Do walki nie stanie już Józef Dworzańczyk. Umiera we Francji, w Contreexeville, dokąd zawiodły go
może interesy, a może urlop. Pochowano go na warszawskich Powązkach. Gdzie naprawdę miał
dom?

Te wiadomości nie mają wpływu na życie towarzyskie Giszowca i okolicy. Ma

ono teraz dwa wyraźne centra. Jednym pozostaje gospoda ze swą wielką salą ogólną, gdzie każdy
może napić się piwa, z salą urzędniczą, gdzie urządzają "skromne uczty" pracownicy gminy, sztygarzy
lub kombatanci, z muszlą koncertową,

gdzie grywają Józek Wróbel i Albert-Wojtek Badura i gdzie dyryguje swym chórem Wojciech Bywalec.
Drugim jest pole golfowe na dziewięć dołków, rozłożone

na dziewięciu łagodnych pagórkach, czy raczej tarasach, już uformowane, zasiane,

wywalcowane, z eleganckim pawilonem klubowym.

Bywalcy obu centrów spotykają się czasem w kościele, a czasem na hollywoodzkich filmach
wyświetlanych w szopienickim kinie dzierżawionym przez

jednonogiego Maksymiliana Kostyrę, męża jednej z niezliczonych Kilczanówien,

dzięki odszkodowaniu (w wysokości dwudziestu tysięcy złotych) za tę drugą

nogę zmiażdżoną w wypadku w kopalni Giesche. W kościele Świętej Anny katoliccy urzędnicy
koncernu siedzą w pierwszych ławkach, a ludność w dalszych,

w kinie - odwrotnie.

Skoro pole golfowe pod wasserturmą jest już gotowe, pora na wydarzenie,

któremu poświęcono uroczysty protokół:

Działo się

w Katowicach, dnia 1 kwietnia 1931.

W biurach Giesche Spółki Akcyjnej w Katowicach ul. Podgórna 4 zebrali się w dniu

dzisiejszym o godzinie 16 niżej podpisani panowie Giesche Spółki Akcyjnej, a mianowicie:

[tu następuje dwanaście cudzoziemskich nazwisk, brzmiących głównie anglosasko,

i jedno polskie: Wacław Pogorzelski]

Stawający oświadczyli:

Chcemy dziś odbyć zebranie mające na celu założenie "Golf-Klubu im. Pułaskiego" 2. z. Katowice.

Na prezesa wybrano pana G.S. Brooksa.

W teczce poświęconej powołaniu klubu złożono kilkanaście wersji statutu.


Pisane są po polsku, angielsku i niemiecku i poprawiane ołówkiem i atramentem

we wszystkich tych językach, bez rozróżniania, kto bazgrze po jakiemu na jakiej

wersji. Każdy niemal paragraf jest szlifowany stylistycznie i merytorycznie, jeden

jednak nie budzi większych wątpliwości - ten, że do klubu mogą należeć jedynie

"osoby rodzaju męskiego".

Każdy z członków założycieli klubu wpłaca tysiąc złotych*. Stanowi to jedną

szesnastą miesięcznych poborów dyrektora Brooksa (prawie dwustu tysięcy złotych rocznie).
Inżynierowie kopalni Giesche zarabiają około tysiąca dwustu złotych miesięcznie.

Jałmużnik wojewoda Grażyński

Niedługo potem firma dostaje zawiadomienie, że w Katowicach powstał Komitet Ogólny dla Niesienia
Pomocy Bezrobotnym. Jego trzej główni członkowie

to wojewoda śląski doktor Michał Grażyński, biskup śląski ksiądz doktor Stanisław Adamski,
marszałek Sejmu Śląskiego Konstanty Wolny. Zwracają się do szefów tutejszych przedsiębiorstw jako
jałmużnicy: "Upraszamy JWP o pomoc przy

dobrowolnym opodatkowaniu się urzędników zatrudnionych w urzędach i instytucjach podległych


JWP".

Z.S. Łakomski, delegat Giesche SA do Wojewódzkiej Komisji Niesienia Pomocy Bezrobotnym, co jakiś
czas informuje Brooksa, co firma robi w tej sprawie.

Opodatkowanie urzędników postępuje leniwie, ale pod koniec roku trochę się

rozkręca. Postanowiono urządzić wielką loterię fantową. Bilet będzie kosztował

dwa złote, a na fanty pójdą między innymi towary skonfiskowane przez Urząd

Celny w Mysłowicach.

Łakomski zawiadamia też Brooksa o tym, że bezrobotni urzędnicy będą jadali

w innej stołówce niż bezrobotni robotnicy. Rozdzielono ich na prośbę urzędników, którzy wstydzili się
sięgać po darmowe talerze"". Ale nie tylko o to chodziło. Robotnicy zagradzali urzędnikom drogę do
tych talerzy. Niejednego mocno

odepchnęli.

W województwie śląskim jest ponad sto tysięcy bezrobotnych. Józef Wieczorek nie może już w ich
imieniu występować na wiecach. Mimo starań mecenasa

Teodora Duracza zostaje skazany na dwa lata twierdzy i siedzi w Lublińcu.


Trzecie dziecko Maksa Gawlika

Tymczasem Sadie Walsh analizuje arkusze, które przysyła jej systematycznie

doktor Orszulok, naczelnik Zdrowia Publicznego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Rozkłada wielkie
chrzęszczące kartony, na których lekarz lub jego personel zapisuje co dwa tygodnie informacje o
zachorowaniach i zgonach na podległym mu terenie. Dzięki temu Sadie ma pod obserwacją
największe zagrożenia.

W drukowanych rubrykach przewidziano: dżumę, ospę naturalną, cholerę azjatycką, czerwonkę,


płonicę, błonicę, malarię, trąd, wąglik, nosaciznę, włośnicę, ale

też nowoczesne zatrucie chemikaliami. Każda rubryka jest podzielona na żydów

i chrześcijan, ale zespół doktora Orszuloka ignoruje ten podział.

Największe żniwo w województwie ciągle zbiera gruźlica. Egzotycznych plag

nie odnotowano.

Zawartość rubryk jest anonimowa, nie wiemy więc, czy ujęto w nich przypadki Beniamina Gawlika i
Emanuela Dziadźki. Nie ma już żadnych wątpliwości,

że trzecie dziecko Maksa Gawlika - Beniamin, który urodził się w zeszłym roku

i od początku budził niepokój matki swoimi ruchami, a raczej bezwładem - jest

upośledzone, tak jak jego siostra Felicitas. Nadzieje rodziny skupiają się tym silniej na Ewaldzie, który
każde kieszonkowe wydaje na farby. Gawlikowie zrobią

wszystko co w ich mocy, żeby Ewald mógł się rozwijać zgodnie ze swą pasją.

Córka Waleski Florka, która podobała się Albertowi-Wojtkowi, teraz szczęś-

liwemu mężowi Rozalki, została wdową. Jej młody przystojny mąż Emanuel

Dziadźko umarł nagle na udar mózgu. Nikt by się tego nie spodziewał, Emanuel

był wysoki, postawny, miał zawsze pogodną twarz i świeżą cerę. Florka musi teraz radzić sobie sama,
idzie na służbę. Znalazła rodzinę Kurków, on raczej Polak,

ona Niemka, ich syn Manfred całkowity Niemiec.

Kurkowie to wielcy państwo, on jest ważnym dyrektorem w przemyśle. Umie

i lubi rządzić, ale ma dobry humor, a jego żona Gertruda (mąż nazywa ją Tulą)

poprosiła Florkę: - Mów po polsku, mów po polsku. I zaraz dodała po niemiecku: - Ze mnie Polki nie
będzie, ja się ześlinię, a tego słowa "szwikla" [ćwikła] nigdy nie wymówię. Zapytali Florkę, czy zna
śląskie piosenki. Ucieszyli się, że tak,

chcą, by je śpiewała.
Tymczasem rozstaje się ze służbą

Marta Poloczek. Pracowała w bogatych domach fabrykanckich w Bielsku jako pokojówka i otwierając

drzwi gościom, musiała od razu pokornie dygać, żeby nie zdążyli się

z nią przywitać jak z córką gospodarzy. Wychodzi za mąż za Rufina Rysia.

Żenią się więc dwie muzyki - domowa Marty i koleżeńska Rufina. Jego

przyjaciele też się żenią i muzykowanie zatacza teraz krąg po wszystkich

rodzinach. A do muzykowania dochodzą fraszki i wierszyki układane

na każdą okazję przez Rufina Rysia

i różne teatry. Paweł Poloczek fotografuje Betlejem polskie Lucjana Rydla wystawione w giszowieckiej
gospodzie i sam ustawia się do zdjęcia

z siostrą Martą (ta ciemniejsza) i jej

koleżanką.

1932

Irygator

Drugie pokolenie mieszkańców Giszowca i Nikiszowca płodzi mniej dzieci.

Trudno to przypisać propagandzie panny Sadie, która przy wszystkich możliwych okazjach nawołuje
do umiaru w prokreacji, ale może doradzić tylko powściągliwość. Jednak i bez środków
antykoncepcyjnych żony i mężowie, wychowani w ogromnej gromadzie rodzeństwa, mają znacznie
mniej potomków.

Młode kobiety nie są już wobec swych mężów takie pokorne, podpatrzyły to

i owo na służbie, dowiedziały się o różnych sposobach od akuszerek. W kuchni Rozalii Badurzyny wisi
pod ręczniczkiem szklany irygator i może dlatego

Albert-Wojtek Badura (z trzynaściorga) ma z Rozalią (z jedenaściorga) tylko

siedmioro dzieci.

Józef Kilczan (z dwadzieściorga) ma z Anną z domu Bryłką czworo, Paweł

Kasperczyk (z dwanaściorga) ma z Gertrudą z domu Mendrą (z dziesięciorga)

tylko troje, Maksymilian Gawlik (z ośmiorga) ma z Gertrudą z domu Kozioł też

tylko troje, a Marta z domu Poloczek (z czternaściorga, ale nie przeżyła nawet
połowa) ma z Rufinem Rysiem tylko dwie córki. Wyprzedzamy czas, bo niektóre z tych dzieci jeszcze
nie przyszły na świat. Jednak panna Sadie znajdzie wyjątki. Brat Alberta-Wojtka Emanuel, komendant
policji w Szopienicach, ma tuzin

potomstwa.

Gerard Kasperczyk i Baden Powell

Dziewięcioletni Gerard Kasperczyk zaprzyjaźnił się z Ludwikiem Lubowieckim, starszym o cztery lata.
Ludwik jest nieduży, raczej delikatny, ma okrągłą

twarz, ale od trzech lat, od kiedy jego ojciec Paweł uległ wypadkowi w kopalni Giesche, bardzo
wydoroślał. Trzyma w garści pięcioro młodszego rodzeństwa.

Ma talent do takiego wydawania poleceń, że chce się go słuchać. Należy do harcerstwa i nosi
mundurek. Gerard marzy o takim mundurze. W krótkich spodniach i podkolanówkach, w bluzie
ściągniętej paskiem zapiętym na klamrę z lilijką, ze sznurem zaczepionym o naramiennik i zwisającym
malowniczo na pierś,

z wielobarwną krajką zawiązaną jak krawat, w rogatywce z daszkiem miałby chyba odwagę podejść
do buicka koło amerykańskiej szkoły. Czułby protekcję sir Baden Powella. Wie, kto to jest i jak to
wymówić.

W szkole cztery lata różnicy wieku to przepaść. Okazuje się, że w harcerstwie jest inaczej, duży druh
może być druhem małego. Ludwik, urodzony

przywódca, ma mądrą głowę, a Gerard, urodzony majster, nie dzieli włosa na

czworo i rozumieją się w lot. Brat Ludwika Konrad także ma talent do majsterkowania. Harcerze
dostają od kopalni pomieszczenia w opuszczonym szybie

i urządzają tam harcówkę, budują kominek, klecą stoły, krzesła z pni brzozowych. Malują, ozdabiają.
Każdy coś potrafi, ale Konrad i Gerard są najzdolniej-

si i najbardziej pracowici.

Konrad zbudował ślizgacz na łyżwach, według rysunku w gazecie. Przez całą

zimę szaleli na nim na Stawie Małgorzaty. Ustawiali żagiel na wiatr, sterowali

nogami.

A Ludwik ma zadania moralne. Mówi im, jak spokojnie pracować, nie nadużywać niczego,
zachowywać honor i służyć innym. Patrzy, co robią, ocenia, czasem

każe poprawić i zawsze ma rację.

Józef Wieczorek i Ernst Thalmann

Józef Wieczorek ma być przewieziony z więzienia przy ulicy Mikołowskiej


w Katowicach do więzienia w Rawiczu. Dowiadują się o tym towarzysze z kopalni. Kiedy policja
prowadzi Wieczorka na peron, grupka robotników, która czeka przy budce biletera, otacza więźnia
ubranego w cywilny płaszcz i cyklistówkę,

pociąga za sobą do tunelu i wpycha do samochodu. Dają mu do ręki przepustkę

graniczną. Samochód rusza do Hindenburga (Zabrza). Ludzie z Komunistycznej Partii Niemiec


ukrywają zbiega w starym domku kolejarza przy Borsigwerke

(zakładach Borsiga). Tam czeka już Karolina, która od dawna nie widziała męża.

Przywiozła ze sobą dzieci. Mogą parę dni spędzić razem.

Stamtąd Wieczorek jedzie do Berlina, gdzie - jak podają rozmaite źródła - pozostaje przez kilka
miesięcy pod opieką Komunistycznej Partii Niemiec i osobiście Ernsta Thalmanna. Potem partia
kieruje go do Hamburga, a stamtąd statkiem

do Leningradu, dla poratowania zdrowia i na dokształcenie. Wieczorek robi więc

to, czego nie chcieli za jego radą zrobić posłowie z partii Korfantego - rusza do

ZSRR, aby zobaczyć na własne oczy, jak rządzi się sprawiedliwie.

A właśnie rozchodzi się wiadomość, że w okolicy Giszowca i Nikiszowca powstają lepianki. Pierwszą
zbudował sobie bezrobotny Bolesław Jasik. Mimo że

zrobił ją z materiału niekradzionego, sprawa niepokoi aż trzy szczeble władzy -

posterunkowego Urbańczyka, naczelnika Szeję i dyrekcję Giesche SA. Na razie

nikt jednak nie podejmuje żadnych interwencji.

Powrót Alojzego Stachy

Delegat Łakomski śle do dyrektora Brooksa kolejne informacje o pomocy dla

bezrobotnych.

Pierwsza sprawa. Urzędnicy opodatkowują się coraz niechętniej. Wpływy

z tych donacji zmalały o siedemdziesiąt pięć procent. I prawdopodobnie ustaną

zupełnie, bo podczas ostatniego dzikiego strajku robotnicy napadli na urzędników i paru brutalnie
pobili.

Urzędnicy, owszem, gotowi są płacić, ale tylko na bezrobotnych urzędników.

Druga sprawa. Niektóre wyroby skonfiskowane przez Urząd Celny w Mysłowicach nie nadają się do
wykorzystania w loterii fantowej, na przykład wanilla i gałka muszkatołowa. Na szczęście inspektor
farmaceutyczny pan Pluciński
zdołał je spieniężyć i zasilił fundusz dla bezrobotnych sumą siedmiu tysięcy czterystusześćdziesięciu
siedmiu złotych.

Wojewoda Grażyński zawiadamia zaś, że 19 grudnia między godziną dwunastą a trzynastą będzie
osobiście zbierał datki na katowickim Rynku. Brooks

posyła mu do skarbonki trzysta złotych. Krasnodębski - dwieście. Gathke - dwieście pięćdziesiąt"".

W tym czasie wraca z dziewięcioletniej emigracji we Francji Alojzy Stacha.

Przywozi żonę, węgierską Żydówkę, i nadzieję na pracę. I rzeczywiście przyjmują go na rębacza w


kopalni Giesche. Widocznie nie można odmówić pracy dawnemu powstańcowi, który po tułaczce
wrócił do domu, a na dodatek jest dobrym

fachowcem, otrzaskanym w świecie.

A Wincenty Stacha kieruje Biurem Ewidencji Ruchu Ludności utworzonym

dwa lata temu w Urzędzie Gminy Janów: zameldowania i wymeldowania na pobyt czasowy i stały,
kontrola cudzoziemców przebywających w gminie, wydawanie dowodów osobistych, przyjmowanie
do prolongaty kart cyrkulacyjnych

umożliwiających przekraczanie granicy.

Wygnanką jestem

Na tydzień przed kwestą Grażyńskiego, 12 grudnia, klub golfowy podsumowuje swoje osiągnięcia.
Zorganizowano czternaście turniejów i masę przyjęć korzystnych towarzysko i finansowo.

Jeden z członków pojechał do Szkocji

i załatwia przyjęcie tutejszego klubu

do Caledonian Association of Scotland. Poza tym trzeba naprawić traktor, kupić nasiona i dwadzieścia
wózków nawozu. Trzeba znaleźć sposób

identyfikowania chłopców z Giszowca zatrudnionych w klubie. Do toru

mają mieć dostęp tylko uprawnieni.

Oznacza to, że Gerard Kasperczyk

nie będzie już mógł przekradać się

przez płot i liczyć na to, że pod pretekstem podawania piłek zwędzi jedną z nich, trofeum, które liczy
się na

podwórkach. Nie jest uprawniony.

Za to Trudka Badurzanka, która niedawno przeżywała komunię, znów ma

wielki dzień. W sali Sauera w Janowie,


tam gdzie jedenaście lat temu nie doszło do wesela jej mamy, bo wszyscy byli zajęci witaniem Polski,
która przyszła z generałem Szeptyckim, odbywają się występy szkolne i Truda ma wygłosić wierszyk
swej ciotecznej babki Konstancji Rybok.

Sama tego chciała, nie wiedząc nawet, że będzie musiała patrzeć ze sceny w przeraźliwą ciemność,
która całkowicie pochłania twarze rodziców, nauczycielek, koleżanek i nawet księdza Dudka w
pierwszym rzędzie krzeseł.

Wyrywa się jednak z tej samotności i deklamuje:

Ach, nie uciekaj, czarna ptaszyno,

skrzydełkiem rozprósz te czarne mgły,

ach, nie uciekaj, bo dni upłyną,

wygnanką jestem również jak ty.

Wierszyk pochodzi ze sztuki o sierotce Ewelinie, służącej, którą źli państwo

posądzili o kradzież i która samotnie błąka się po świecie.

- Babka Konstanta ciągle pisała o tych sierotach. Ale wszystko dobrze się

skończyło, bo tak wtedy układali.

1933

Cynk

W lutym Eduard Schulte, generalny dyrektor Bergwerkgesellschaft Georg

von Giesche's Erben we Wrocławiu, otrzymuje zaproszenie do rezydencji Hermanna Góringa,


przewodniczącego Reichstagu. W spotkaniu uczestniczą szefowie największych koncernów
niemieckich: Gustav Krupp (stal), Albert Vogler

(stal), Fritz Springorum (stal), Georg von Schnitzler (chemia - I.G. Farben)

i inni.

Przybywa Hitler. Wygłasza przemówienie o nowym duchu Niemiec. Oczekuje się od zgromadzonych,
by wsparli narodowych socjalistów w najbliższych,

marcowych wyborach. Chodzi o pieniądze i o surowce, które mają budować potęgę militarną Rzeszy.

Przedstawiciel koncernu Giesche został zaproszony głównie dlatego, że

Niemcy potrzebują cynku. W tym roku zużyją sto trzydzieści pięć tysięcy ton,

a wyprodukują zaledwie pięćdziesiąt jeden tysięcy. Koncern Giesche musi jak najszybciej zbudować
nowoczesne zakłady w Magdeburgu, które dostarczą surowca

o prawie stuprocentowej czystości. Dostanie na to dogodny kredyt państwowy -


piętnaście milionów marek.

Eduard Schulte, menedżer i biznesmen, powinien się cieszyć. Zachowuje jednak powściągliwość. Nie
wstąpił do NSDAP, należy za to do nazistowskiego Niemieckiego Związku Myśliwych. Jest człowiekiem
konserwatywnym (żona twierdzi, że dziewiętnastowiecznym - nie pozwala jej wprowadzać nowinek
w gospodarstwie domowym, które się rozrosło, jest już dwóch ślicznych chłopców)

i nowi ludzie, ich gesty, ich retoryka zdecydowanie go drażnią. Postanawia, że

spłaci kredyt państwowy najprędzej jak się da

Rozstrzeliwanie

Do lepianki Bolesława Jasika w gminie Janów dołączyły budki Karola Waszka,

Franciszka Adamca, Antoniego Schendera, Apolonii Gdowiak. W uporządkowaną dotąd okolicę


wkrada się chaos budowlany, także podziemny.

Na polach wokół Giszowca, Nikiszowca i Janowa mnożą się dzikie szybiki. Jest ich już prawie setka,
pojawiają się z dnia na dzień, nieraz w zaskakujących

miejscach, na przykład pod drogą na Mysłowice, która zawala się nagle i czarny

lej o mało nie wciąga furmanki.

Ekipy kopalni pod kierownictwem technika strzelniczego rozstrzeliwują dwieście piętnaście


biedaszybów. Tak się nazywa operacja niszczenia wykopu za pomocą materiałów wybuchowych
(trzeba ich około kilograma na

szybik).

aki talent mamy i tak musi być

W giszowieckiej drużynie harcerskiej jest trzech braci Botorów: Wincenty (powstaniec śląski, który
zakładał pierwszą drużynę w Giszowcu, jeszcze

w 1921 roku), Józef i Teodor. Józef jedzie do Brennej na kurs podharcmistrzowski. Spotyka tam
Aleksandra Kamińskiego*. Kamiński mówi chłopcom ze Śląska, którzy mają być przywódcami
harcerskimi: — Nie wolno gniewać się na niedołężnych kolegów. Trzeba ich raczej wspierać i uczyć. A
gdy niezdarny chłopiec

zepsuje grę lub sprowadzi klęskę w zawodach, tylko niewyrobiony i nierycerski

zuch będzie mu urągał. Ten, co zepsuł, odczuje najmocniej, bez żadnych słów, okropność swego
położenia.

Botor przekazuje to na zbiórkach młodszym od siebie Gerardowi Kasperczykowi i Ludwikowi


Lubowieckiemu. Ludwik słucha. Bardzo mu się podoba taka

filozofia. Gerarda bardziej interesują pomysły praktyczne spisane przez Aleksandra Kamińskiego w
Książce wodza zuchów.
Kręcąc się obok amerykańskiej kolonii, podpatrzył, co dzieje się w zimie na

polu golfowym, zamienionym w łagodne stoki narciarskie. Amerykanie próbują

tam pierwszych kroków na deskach.

Namówił ojca, by pomógł mu zrobić narty, ale nic z tego nie wyszło. Teraz

wie z książki Kamińskiego, co zrobili źle.

- Te pierwsze narty jo żem zrobił z takiej normalny) deski sosnowej. No i tam

nie była taka szpica wygyinta. I żem to robił na zimno. A to musiało być drzewo nie takie. To jesion
musiał być. I wygyinte to musiało być na gorąco. Mokry-

mi szmatami trzeba było obłożyć. I dopiero potem wyginać. I szpica my zrobili

z blachy na przedzie. Elegancko zrobili i tak żeh jeździł, że ha! No!

Robią też kajaki. Dostali wzór rysunkowy i opis, zdobywają drewno i klej.

Pomagają sąsiedzi — stolarze, kowale, rymarze - Kocuń, Pustelka, Drogosz, Kula.

Rudolf Kula, siodlarz, też jest harcerzem. Zbudowali ten sprzęt i w dwudziestu

czterech płyną Przemszą do Wisły.

- I zaś z powrotem. I pod prąd tyrozki. I my więcej ciągli te linki, niż płyny-

li. I Wisła nie była wtedy uregulowana, jak dzisiaj jest. Jeszcze była tako dziko. Te

rozlewiska takie. Te spady różne, wodospady.

Pomagali sobie komendami, przyśpiewkami, piosenkami.

Komendy:

Na ramię kajak weź!

Kajak zdejm!

Przyśpiewka:

Wszyscy buty wyczyścili, nóżki, rączki umyli,

Wiążą krawaty i sznurki też, sznurki też

Piosenka:

My są harcerze - karność być musi,

Bo bez karności nie możemy żyć,

Taki talent mamy i tak musi być!


W zimie szaleje się na łyżwach - na zamarzniętych stawach i rzeczkach.

W Katowicach otwarto niedawno sztuczne lodowisko Torkat, na którym trenują hokeiści; ten sport
robi ostatnio furorę wśród młodzieży.

Ewald Gawlik nie należy do giszowieckiej drużyny harcerskiej, czego by pewnie sobie życzył jego
ojciec Maks. Maksa skierowano jednak służbowo do kopalni manganu i rodzina mieszka chwilowo w
Brzezinach Śląskich. Ewald chodzi do

gimnazjum męskiego w Królewskiej Hucie. Uczy tam rysunków Józef Bimler,

absolwent słynnej monachijskiej akademii.

Ewald ogląda malowidła kościelne.

„W skrytości mego serca marzyłem o rzeczach pięknych i wielkich. Z troskliwą uwagą wsłuchiwałem
się w opowiadania o Leonardzie, o Rafaelu".

Chce zostać malarzem ogromnych fresków. W gimnazjum nie czuje się dobrze. Wychowawcy uważali
go za „chłopca nerwowego, skrytego, samowolnego,

traktowali często jak dziwaka".

Chyba Ewald i Józef Bimler nie przypadli sobie do gustu. Może Bimler uznał,

że Ewald mierzy za wysoko.

Rozalia Langer. Panny pracujące

Wydobycie węgla w kopalni Giesche jest w tym roku o prawie czterdzieści procent niższe niż dwa lata
temu. Unieruchomiono najstarszy pokład Morgenroth,

na którym rozpoczynał swą drogę górniczą Wojciech Bywalec. Stare wyrobiska

zamknięto ścianami z drewnianych kloców albo kamienia.

Wprowadza się przymusowe turnusy, system bardziej drastyczny niż dotychczasowe świętówki.
Górnik musi siedzieć w domu przez czternaście tygo-

dni, aby mógł pracować sąsiad z familoków. To zawsze lepsze niż redukcja załogi-

Na pierwszy turnus od 1 kwietnia idzie ośmiuset dwudziestu górników, na drugi,

od 1 lipca — ośmiuset osiemnastu. Niezależnie od tego w gminie Janów mieszkają dwa tysiące
robotników, którzy w ogóle nie mają pracy.

Na terenach, gdzie zawsze zabiegano o męską siłę roboczą, łatwiej teraz o pracę dla kobiet. W
mieszczańskich domach Katowic potrzeba służących, schludnych, oszczędnych, zdyscyplinowanych.
Panny z Giszowca, Nikiszowca i Janowa

coraz częściej szukają takiej pracy w Katowicach i to one nieraz ratują rodzinę
przed głodem.

Rozalia Langer z ulicy Kwiatowej, która bardzo się podoba Gerhardowi Jungerowi, służy u swoich
krewniaków Dońców. Ci Dońce byli chłopami, żyli w zaborze rosyjskim i uciekli z niego przed nędzą.
Osiedli w okolicach Zalenze i powoli wzbogacili się ciężką pracą, wykształcili syna na inżyniera
budowlanego,

mają mieszkania i wille. Nigdy nie byli Niemcami, a są niemal takimi samymi panami jak baumajster
Brieger, u którego służyła Gertruda Mendra, albo jak bielscy

fabrykanci, u których pracowała jako pokojówka Marta Poloczkówna.

Remont u Maksa Gawlika

Maks Gawlik wraca z Brzezin do pracy w kopalni Giesche.

Jego mieszkanie w Nikiszowcu (przy ulicy Żwirki i Wigury) wymaga remontu.

Maks przedstawia kopalni kosztorys prac.

Roboty malarskie 993 zł,

inne nieprzewidziane prace 7 zł.

Razem 1000 zł.

Kosztorys zatwierdza F.P. Gathke, Manager ofMines, Katowice.

Czynności zestawiają inżynier Hojecki, za zarząd budowlany Giesche SA,

i superintendent N.C. Fernstróm.

Podłogi wykitować i następnie dwa razy olejno malować i raz lakierować

Ściany dwa razy klejowo pomalować i jeden raz nakropić.

Wyliczono pomieszczenia:

przedpokój 14 m.

kuchnia 15 m.

spiżarnia 5 m.

klozet 9 m.

pokój służbowy 9 m. [Ewald?]

pokój 22 m. [sypialnia rodziców?]

pokój 27 m. [jadalnia/salon?]

pokój 20 m. [gabinet Maksa?]


pokój 21 m [Beniamin i Felicitas?]

komórka na rzeczy 1,5 m/'

Maks prosi także kopalnię o służbowy telefon. Załatwione. I o zezwolenie na

antenę radiową.

Już od Barbórki 1927 roku w Katowicach pracuje stacja Polskiego Radia. Została uruchomiona jako
czwarta w Polsce. Szefuje jej od października pięćdziesięciopięcioletni Stanisław Ligoń, masywny,
łysy, brodaty, w okrągłych okularach,

Karlik z „Kocyndra".

Dyrekcja kopalni nie ma, naturalnie, nic przeciw antenie, jeśli właściciel ją

ustawi w odpowiedni sposób (tu w piśmie następuje parę szczegółów technicznych) .

Tymczasem Ewald zawiadamia rodziców, że nie będzie chodził do gimnazjum.

Nie będzie zdawał matury. Nie będzie malował. Chce być ślusarzem, to w sam

raz dla niego.

Żeby dostać się do terminu, trzeba mieć świadectwo moralności. Ewald idzie

do kancelarii Świętej Anny. Ksiądz Dudek wyjechał na urlop do Oliwy i Maks

myśli z nadzieją, że Ewald, czekając na jego powrót, porzuci swój buntowniczy

pomysł. Jest jednak wikary, ksiądz Ryś. Zaświadcza, że Ewald pochodzi

z dobrej, pobożnej, ogólno dobrze znanej, polskiej rodziny () spełniał pilnie swoje obowiązki,
przystępując często do sakramentów św.

Droga do terminu jest więc otwarta.

Lepiankarze, szybikarze, Józef Wieczorek

Lepianki mnożą się jak grzyby po deszczu i podobnie wyglądają — przykryte

kawałkami papy i ogacone szmatami. Obsiadły tereny koło huty Uthemanna, pomiędzy szybami
Wilhelm i Arved, koło szybu Carmer. Listonosz zanosi tam raz

po raz listy urzędowe od dyrekcji Giesche SA.

Pierwsze pisma są bardzo delikatne:

Pan urządził sobie na naszym terenie mieszkanie z konieczności, które zajmuje wraz

z rodziną () ze względu na okres zimowy nie będziemy na razie podejmowali

Żaden z czterdziestu pięciu lepiankarzy nie zamierza się zwijać.


Następne pisma dyrekcji brzmią więc inaczej:

Oświadczamy najwyraźniej, że na to samowolne postępowanie ze strony WPana

zgodzić się nie możemy i wzywamy wobec tego do niezwłocznego usunięcia lepianki

z naszego terenu.

Ten list wywołuje reakcję, jakiej dyrekcja się raczej nie spodziewała.

Lepiankarze, którzy w większości byli robotnikami kopalni Giesche, wspólnie piszą memoriał:

Na wniosek () od Szan. Dyrekcji, któren to ja tylko sam otszymalem? a dotyczy

nas wszystkich tu zamieszkałych reflektójemy.

Nie stawiamy sobie żadnych wil z luksusu, tylko lepianki z nędzy i zpowodu braku

pracy jak i pomieszkania, a myślemy, że ten kawałeczek ziemi, którą to Pan Bóg stworzył

dla każdego nie zjeme i nie zniszczy sie.

Dalej grożą, że napiszą do prezydenta,

jak się postępuje na Śląsku z biednem bezrobotnem, któren to oprócz głupiej lepianki którą sobie
wystawił odejmując ostatni kawałek chleba od ust, tak ginie pomału z głodu.

Dyrekcja powstrzymuje się od czynności. O ile Giesche SA lituje się nad lepiankarzami lub się z nimi
liczy, o tyle jest bezlitosna dla dzikich kopaczy. Nadal

rozstrzeliwuje szybiki.

Przy kopalni Kleofas zauważono w tym roku sto cztery dzikie otwory. Koło

kolonii Agnieszki-Amandy kopie przeciętnie sto osiemdziesiąt osób - sześćdziesiąt szybików. Każdy
szybik potrzebuje drewnianych stempli, które bezrobotni

wycinają w lasach Giesche SA.

Dyrektor Józef Lebiedzik przedstawia policji mapy terenów górniczych i dzikich szybów oraz mapy
szkód leśnych. Szybiki będą bezwzględnie niszczone.

Wykopany w nich węgiel będzie konfiskowany przez policję. Policja żąda, by pomagała jej straż
kopalniana. Ale straż nie chce pomagać przy zabieraniu węgla

bezrobotnym. Komenda policji w Katowicach zarządza, że będzie konfiskować

nie tylko węgiel, ale i wozy".

Józef Wieczorek powrócił ze Związku Radzieckiego, nie może jednak bronić ani lepiankarzy, ani
szybikarzy, bo znowu siedzi. Ledwie przyjechał, wdał się

w robotę partyjną w Poznaniu i już go posadzono w Rawiczu, gdzie dopomina się


o lepsze traktowanie więźniów politycznych i usiłuje przemycić na zewnątrz informacje o tym, jak są
gnębieni.

Rufin Ryś i Kusy Janek

Rufin Ryś nie grywa już z kompanami na diabelskich skrzypcach. Schował je

na poddaszu. Im jest starszy, tym bardziej korcą go słowa. Melodia jest mu potrzebna tylko po to, by
je wypowiedzieć. Może być stara i używana. Za to słowa

muszą być nowe, na czasie.

Rufin uważa, że na kuse czasy dobra będzie piosenka o Kusym Janku.

Zaśpiewajmy dziś piosenkę wszyscy mili goście,

Coś o naszym Kusym Janku, co mieszkał przy moście.

Trudi la la la, trudi la la la.

Miał on duże przedsiębiorstwo, więc nosa zadzierał,

Zna go całe województwo, kości, szmaty zbierał.

Nikomu on nie podlegał i był pan dla siebie,

Węgla sobie ufedrował wcale nie dla siebie.

Stargany miał kupidrocek, dwa buty nie z pary,

A w kąciku żelaźnioczek bardzo, bardzo stary.

Pochowali go we skrzyni, gdzie zbierał swe kości

Psy i koty po nim wyły tydzień od żałości.

Kołacze Augustyna Niesporka

Te ponure obrazy nie znajdują odbicia w pracach fotograficznych Augustyna Niesporka. W gminie
Janów nigdy jeszcze nie było tylu ślubów; w tym roku

połączyło się dwieście trzydzieści sześć par. W atelier unosi się przepiękna won

drożdżowego ciasta z posypką. Nie ma takiej biedy, która by się uporała z weselnym kołaczem. Pary,
które przychodzą zamówić portrety, zawieszane potem

w sypialni i towarzyszące im przez resztę wiernego życia, zawsze przynoszą gościniec. Traktują
fotografa jak uczestnika uroczystości rodzinnych, nawet jeśli nie

jest na nie zaproszony.

Szkoła także oddala przyziemne zmartwienia, zachęcając dzieci, by spojrzały w niebo. Starsze klasy
giszowieckie idą na lotnisko w Katowicach oglądać zawody lotnicze.
Parafia zaś odnotowuje awans księdza Dudka. Zostaje generalnym prezesem

Związku Katolickiej Młodzieży Niemieckiej Diecezji Katowickiej. Biskup Stanisław Adamski życzy mu z
tej okazji:

ażeby organizację sobie powierzoną () prowadził w duchu głęboko katolickim i koś-

cielnym tak, aby organizacja niemieckich katolików przez tę pracę jak najskuteczniej

przysposobić się mogła do wielkich zadań, które czekają wszystkich katolików w apostolstwie Akcji
Katolickiej.

Ksiądz Leopold Pietroszek, wikary, twierdzi, że ksiądz Dudek zachowuje wobec tych zaszczytów
stosowny dystans. Parafianom, którzy mu winszują, mówi:

- Każdy dudek ma swój czubek"'.

1934

Cudowne

Albert-Wojtek i Rozalia Badurowie mają już pięcioro dzieci. Kolejno: Gertruda, Paweł, bliźniaki Alojzy i
Dorota, Henio. Truda ma jedenaście lat, Paolek

osiem, Dorka i Lojzik po sześć, a Henio rok.

Dorota ma żółtą skórę i ostre łokcie. Ania Pudełkowa, która przyjechała odwiedzić rodzinę, pyta
głośno Rozalię, czy to jej dziecko. Dorota zrozumiała, że

jest brzydka, i postanowiła zostać świętą.

Gertruda też jest chuda, ale w przeciwieństwie do Doroty, nie chce być świętą,

lecz córką hrabiny. Czasami budzi się nocą i czeka, aż ktoś zapuka do drzwi. Wejdzie hrabina, powie:
chodź, córeczko, i zabierze ją do karety.

Niezależnie od wszystkiego są bardzo szczęśliwe. Cudowne jest zasypianie,

poprzedzone buntem, bo żadne zdrowe dziecko, nawet święte, nie chce iść do

łóżka. Bunt jednak gaśnie, w miarę jak odgłosy zza okna mówią, że już pora na

wszystkie dzieci.

- Na dole mieszkała taka pani Oleś. Miała siedem córek. I wieczorem zawsze

słyszeliśmy melodię: Ela, Mela, Pela, Fela, la, la, la, do dom, spać!

Dorka i Lojzik zasypiają pod wielką złotą trąbą, która wisi na ścianie nad

wspólnym łóżkiem bliźniąt. Trudka zasypia koło kontrabasu, który stoi w kącie.

Nad Paolkiem i Heniem wiszą wiolonczela i skrzypce. Część tych instrumentów


należy do ojca, część do orkiestry kopalni Giesche. Jest taki zwyczaj, że muzycy z orkiestry trzymają
instrumenty po domach i biorą za nie odpowiedzialność.

Blask metalu, tajemnicze gryfy, dźwięki strun potrąconych przypadkiem są cudowne, ale wiolonczela i
trąba budzą lęk. Co by było, gdyby spadły? W zeszłym

roku, tuż przed świętami, między Alojza i Dorkę zleciał z haka preswurst, czyli

salceson, bo gdzieś tąpnęło w kopalni.

Cudowne są zabawy w kulki, ulepione z gliny albo uproszone od ciotek, wynizane z korali. Święta
Dorka jest najlepsza w kulkach i zostaje królową kolejnych

podwórek nikiszowieckich.

Bloki i podwórka mają swoją hierarchię. Dziewiąty blok - bardzo dobry,

tam mieszkają sztygary i urzędnicy, tam są przedpokoje i ubikacje. Pierwszy też

dobry, przynajmniej w połowie, tam są urzędnicy, reszta już zwyczajna Kulki

trzeba palcem wstrzelić do dołka. Trzeba z uczciwej odległości dobrze wymierzyć, ten palec potem
zawsze już czarny od ziemi. Dorka jest najpierw uprawniona do gry na swoim podwórku. Ale kiedy
okazuje się najlepsza na własnym

terenie i ma całe pudełko zdobycznych kulek, może iść na drugie podwórko,

a potem na trzecie. Już jest kimś w Nikiszowcu. Wieczorem, kiedy pani Oleś

powtarza swój trel, a ojciec każe klękać do modlitwy, Dorka przebiera po cichu wygrane kulki, no i
niestety dostaje lanie. Musi rodzicom powiedzieć za co,

zawsze wie się za co. Teraz leży w łóżku i przebiera kulki przez sen. Zimą zawsze wystawia za okno
garnuszek z wodą, lekko osłodzoną, rano, jak się obudzi, będą w nim lody.

Cudowne jest także świniobicie, które odbywa się zwykle w październiku albo

w listopadzie i zapowiada zimę. O świcie puka do drzwi masarz Kluska, podobny do kluski, ale bardzo
żwawy. Matka i dziewczynki już przygotowały górki pieprzu, soli, ziela angielskiego. Odbywa się cała
straszna i ciekawa ceremonia zabijania, upuszczania krwi, osmalania, patroszenia i ćwiartowania. I od
razu ze łba, pod-

gardla, nerek i płucek gotuje się welflajsz, który czeka na gości, bo świniobicie jest

największym świętem towarzyskim, otwartym dla wszystkich sąsiadów, co się zawsze zwraca, bo za
dzień lub tydzień za świniobicie biorą się inni. Welflajsz jest tłusty, więc trzeba go zapić piwem, żeby
tłuszcz rozpuścił się w brzuchu, i zagryźć

chlebem z musztardą. Potem dziewczynki roznoszą jeszcze krupnioki bliższym

i dalszym krewnym i za każdy węzełek dostają jakiś gościniec. Jest tak wesoło jak
na Barbórkę.

Cudowne są herody. Wszystkie bloki, a nawet wszystkie klatki schodowe

w Nikiszowcu, robią swoje przedstawienia. Bawią się w to nie tylko dzieci, ale

i bezrobotni, którzy ciągle szukają zajęcia, więc majstrują stroje i druciane konstrukcje na anielskie
skrzydła. Te skrzydła czekają od dawna w chlewikach;

schowano je, kiedy bito gęsi. Herody odgrywają sztuki w swoich blokach, potem wymieniają się
rewirami, a na koniec wsiadają do Balkanu, który wieczorem nie jest oświetlony, co tylko pomaga w
zabawie, i jadą tam, gdzie ich jeszcze nie było.

Na koniec sztuczki śpiewają:

Dójcie nam, dójcie, co nam mocie dać,

bo jak nie docie, to będziemy kraść.

Miski, górki, potrzaskamy

Dorota i jej bliźniak Alojzy sprawują ważną funkcję, niemal urzędową, chodzą od bramy do bramy i
uprzedzają, kiedy kolędnicy przyjdą pod drzwi.

Jedną z najcudowniejszych rzeczy jest zarabianie pieniędzy. Kopalnia rozwozi deputaty węglowe
furmanką, która gubi trochę ładunku. Dorka z Gertrudą i Alojzem idą za nią i zbierają, co wyleciało.
Czasem uda im się trochę

rozszczelnić wóz, gdy wozak nie widzi. Potem można ten węgiel sprzedać za

grosze.

Rozalka nawet nie musi zachęcać:

Uśnijze mi, uśnij,

albo mi urośnij,

mozes mi się przydać,

wągle z hałdy zbiyrać.

Ta pieśń przyszła ze wsi. Kiedyś śpiewano:

mozes mi sie przydać

wołki w pole wygnać

1935

Ewald u Pawła Stellera

Paweł Steller podaje Ewaldowi kawałek węgla i każe mu narysować filiżankę


z podstawką.

Ewald jest zdziwiony. Mieszka w osiedlu zbudowanym na węglu i dla węgla, ale nie ma żadnego
doświadczenia z węglem tego typu. Bierze jednak po-

słusznie czarny ogryzek, jak uczeń, który idzie z kredą do tablicy, nie rozumiejąc zadania.

Sam tego chciał. Terminując u ślusarza, nie mógł zagłuszyć myśli o malarstwie.

Wreszcie wyznał to ojcu. Wie, że w Katowicach mieszka drzeworytnik Paweł Steller. Chciał go
zapytać, co robić, ale bał się iść sam, poprosił ojca o towarzystwo.

Steller życzliwie odpowiedział na list. Jest także pedagogiem. Uczył rysunków i kaligrafii w Polskiej
Szkole Wydziałowej Męskiej w Katowicach. Jego popularność bardziej się ostatnio wiąże z kaligrafią
niż z drzeworytnictwem, a to za

sprawą Andreasa Dudka, rodzonego brata proboszcza z Nikiszowca. Otóż Paweł

Steller odegrał ważną rolę w procesie szpiegowskim Andreasa. Zaświadczył jako

biegły grafolog, że litera „D" na dokumencie decydującym o winie, jest pierwszą

literą podpisu szulrata. Maks Gawlik musiał słyszeć o tej sprawie"".

Ewald rysuje węglem filiżankę, a Maks rozgląda się po pracowni.

Nie wiemy, jak wygląda ten pokój, bo mniej więcej w tym czasie Steller zmienia małe mieszkanie przy
ulicy Raciborskiej na okazałe przy ulicy Andrzeja,

w domu o elewacji z glazurowanej cegły i z paradną klatką schodową. Czy tu, czy

tam, na pewno na ścianach wiszą drzeworyty, za które znany już artysta dostał

nagrody na wystawach w Warszawie: Portret prezydenta RPI. Moscickiego, Rybak,

Ślązaczka.

O Stellerze pisze prasa polska i francuska. Niektórzy krytycy używają określeń „polski Durer" albo
„śląski Skoczylaś". Ma czterdzieści lat. Rozsadza go wena.

Tnie drzeworyty i linoryty, rysuje, maluje pastelami, akwarelami, farbami olejnymi, formuje dzieła z
metalu, projektuje witraże i polichromie, lubi mapy — podczas pierwszej wojny światowej robił je dla
wojska. Pisze wiersze.

Gospodarz chwali rysunek Ewalda, jest gotów go uczyć. Proponuje lekcje

dziewięć razy w miesiącu, każda po pięć złotych. Czterdzieści pięć złotych to

więcej, niż dostaje Ewald, czeladnik ślusarski.

Maks jednak zarabia siedemset osiemdziesiąt pięć złotych miesięcznie. Nie

musi się zastanawiać nad tym wydatkiem. Zapłaciłby więcej, byle Ewald odnalazł
swoje powołanie.

Śmierć Piłsudskiego, śmierć Uthemanna

13 maja Halinka, jedenastoletnia córka starszego wachmistrza Andrzeja Pawlaka i jego pupilka
(dostała wspaniałą lalkę krakowiankę, niewiele mniejszą niż

siostrzyczka), widzi pod oknami niezwykłe poruszenie; ciągle mieszkają w koszarach w Tarnowskich
Górach. Ojciec musi natychmiast wyruszyć, z ułanami

i końmi. Matka z Halinką chcą mu pomachać na dworcu, ale ginie im z oczu na

bocznym torze, gdzie podstawiono pociąg towarowy. Halinka widzi jeszcze, jak

żołnierze borykają się z końmi, ładując je do wagonów. Ułani z 3. Pułku Ułanów

Śląskich będą jechać stępa za trumną marszałka Piłsudskiego, najpierw w Warszawie, potem w
Krakowie.

W czerwcu cała polska szkoła giszowiecka, wszyscy nauczyciele i dzieci, jedzie do Krakowa oddać hołd
zmarłemu.

W tym roku umiera także Anton Uthemann, ale ani Giszowiec, ani Nikiszowiec, które zbudował, nie
odnotowują tego wydarzenia. Od dawna także nikt nie

słyszał o braciach Zillmannach.

Uthemann umiera w wieku siedemdziesięciu trzech lat.

Miesięcznik „Oberschlesische Wirtschaft" w dwunastym, grudniowym, numerze poświęca mu


obszerny artykuł i zdjęcie. Były tajny radca górniczy patrzy na nas bardzo wyprostowany, chociaż - jak
wiemy - ma tylko półtorej nogi-

W lewej ręce trzyma kapelusz, w prawej cienką laseczkę, ale się na niej

nie wspiera. Jest szczupły, arystokratyczny, z suchą, pięknie wysklepioną twarzą ponad białym
sztywnym

kołnierzykiem. Siwy, z dużymi siwymi wąsami, w ciemnym ubraniu. Stoi

w ogrodzie. Po prawej widzimy niewielki fragment jasnej willi o weneckich

oknach, a bliżej krzesło ogrodowe

z drewnianych żerdek. Perspektywę

zamykają wysokie drzewa.

Zdjęcie wykonano prawdopodobnie niedługo przed jego śmiercią,

w Bad Lautenberg w górach Harzu.

Tutaj umarł.
Miejsce, w którym przyszedł na

świat, też było piękne. Urodził się

w Monschau, małym miasteczku na

granicy Belgii i Niemiec. Zachowały

się w nim stare domostwa pod stromymi dachami krytymi łupkiem, ryglowe mury sąsiadują z cegłą i
kamieniem, uliczki wybiegają w pola. Skoro Uthemann wychował się w Monschau, jego upór, by
Giszowiec i Nikiszowiec były

właśnie takie, jakie są, zupełnie przestaje dziwić.

Huta Uthemanna i ulica Zillmannów ciągle jeszcze zachowują te nazwy.

Od kiedy jednak w radzie zakładowej kopalni Giesche przeważają Polacy,

żąda ona, by szyby nosiły polskie imiona.

Kaiser Wilhelm nazywa się więc teraz Ligoń. Może to być Stanisław Ligoń -

Karlik z „Kocyndra". Ale także jego ojciec Jan, maszynista-mechanik w Królewskiej Hucie, bibliotekarz,
aktor, pisarz ludowy, agitator za Polską, albo jego dziadek Juliusz - kowal hutniczy i syn kowala, poeta,
który pisał „nasza polska mowa

to mowa kochana".

Nikisch to Poniatowski, Carmer to Pułaski. Kazimierz Pułaski, polski bohater spod Savannah, stanowi
pomost między Polską a Ameryką. Dalej już mamy

Amerykę: Richthofen (baron Lothar Richthofen był członkiem Kolegium Reprezentantów


Spadkobierców Georga von Gieschego w latach 1859-1893) zostaje

przemianowany na Wilson I. Hulda (Hulda Eva Ida von Teichman und Logischen

była żoną Richthofena) na Wilson II. Te dwie zmiany można uważać za ukłon

w stronę nowych właścicieli Giesche SA, ale wszyscy akceptują patrona, który

w decydującej chwili, w 1918 roku, przemówił w Kongresie Stanów Zjednoczonych za niepodległą


Polską.

Zmienia się także nazwy mniej ważnych szybów: Morgenroth to teraz Jutrzenka, ale ta piękna polska
nazwa, do tego oczywista, bo wynikająca z prostego

tłumaczenia, zupełnie się nie przyjmuje. Dlatego pewnie Abendroth (Zorza Wieczorna) pozostaje
Abendrothem. Kronprinz to Królewicz. Grundmann (Friedrich Wilhelm Grundmann urodzony w 1804
roku był zarządcą dóbr Thiele-Wincklerów, zasłużył się dla rozwoju Katowic) to Drzewny. Prittwitz
(starszy radca

Wilhelm von Prittwitz był członkiem Kolegium Reprezentantów w latach 1858-


1892) to Wodny. Luft to Powietrzny. Wetter - Wentylacyjny. Gute Albert (Albert

Kraker von Schwarzenfeld, tak jak graf Friedrich Carmer, dobrze reprezentował

spółkę Giesche w negocjacjach z Thiele-Wincklerami w sprawie zakupu pola górniczego Reserve,


zasługiwał więc na przydomek Dobry) to teraz Wojciech.

Croneck nie zmienia nazwy. Widocznie przeoczono.

Ja stoję dla ojczyzny mej

W Spalę odbywa się międzynarodowy zlot harcerski.

Drużyna z Giszowca pozuje do fotografii w kompletnym, wzorowym umundurowaniu. Są druh Józef


Botor, jego brat Wincenty, Ludwik Lubowiecki, Gerard

Kasperczyk. Na zdjęciu nie widać Anny Kilczanowej, z domu Bialik, żony strzałowego Jana, która
niedawno urodziła synka Henia, ale to jej nie przeszkodziło

pojechać na zlot, jest tak zapartą harcerką.

Na innym zdjęciu Józef Botor, skupiony, przegląda jakieś papiery przy okrągłym stoliku pod swoim
namiotem. Namiot jest prymitywny, wsparty na drewnianej żerdzi, a stolik nakryty jasnym obrusem z
delikatnym haftem. To na pewno

garnitura przywieziona z domu.

Trzynastoletni Gerard Kasperczyk ma już mundur, tak jak wszyscy.

- Tam Czesi byli, Włosi, Węgrzy, Francuzi, Niemcy, ale nie hajoty. Hajotów

(Hitlerjugend) nie było.

- My na trzeci dzień się wszyscy rozumieli, nawet z Węgrami. My się bardzo

chcieli ze wszystkimi poznać. My wszystko tam sami robili. Sami gotowali. Jo nawet klopsy na ogniu
zrobił. Jak my tam śpiewali, jak grali. Harmonijka ustna każdy mioł. Jakie to dobre życie było na tych
zlotach.

My tak śpiewali:

Gdy szedłem raz od warty, sam jeden w ciemną noc,

na straży stał oparty górnośląski harcerz nasz.

Ty młody skaucie powiedz nam, co robisz tu w tak ciemną noc.

Ja stoję dla ojczyzny mej, ojczyzno moja żyj

Dwaj śliczni blondyni, szesnastoletni Wolfgang i piętnastoletni Ruprecht, synowie Eduarda i Clary
Schulte, też biorą udział w leśnych wyprawach i wieczornych ogniskach w okolicach Breslau. Wracają
z nich w mundurach ozdobionych
czarną swastyką na czerwonym tle. Te mundury denerwują Eduarda. Clara, miłoś-

niczka sióstr Bronte i Marii Skłodowskiej-Curie, musi wziąć chłopców w obronę.

Tłumaczy mężowi, że całe gimnazjum należy do Hitlerjugend, chłopcy nie mogą

się od tego wykręcić, a Eduard robi górę z kretowiska, czyli z igły widły*.

Walter Goj warzy złoto

Giesche SA wysyła do Belgii doktora medycyny Herberta Kołodzieja. W Brukseli obraduje VII
Międzynarodowy Kongres Medycyny, poświęcony głównie chorobom zawodowym i wypadkom przy
pracy. Po powrocie doktor przedstawia

w firmie obszerne sprawozdanie z dyskusji. Najwięcej uwagi poświęcono pylicy.

W kopalniach nie powinni pracować ludzie o typie astenicznym, apoplektycznym

i limfatycznym. Należy zwrócić uwagę na zdolności filtracyjne nosa. W Ameryce

na stanowiskach szczególnie zapylonych robotnicy noszą hełmy, do których doprowadza się stężone
powietrze. Od nazwiska wynalazcy noszą one nazwę Willson Abraswe Helmet (WAH).

Nie wygląda na to, by Giesche SA wprowadziła pochłaniające hełmy Willsona.

Na razie zamierza szkolić strażników, ale nie w zakresie pierwszej pomocy, lecz

w walce wręcz. Ludzie bowiem coraz więcej kradną. Strażnicy nie są w stanie bronić majątku firmy.
Mają broń, ale nie chcą strzelać do kamratów. Dlatego nieraz

obrywają sami. W zakładach należących do spółki najbardziej dostaje się strażnikom kopalni Giesche.
Potrzebują jednej godziny szkolenia miesięcznie. W sumie

dziesięciu dniówek. Wydatek - sto szesnaście złotych*.

Żadna straż nie upora się z lepiankami. Wybudowano już pięćdziesiąt cztery. Starostwo katowickie
zwraca się do Giesche SA, by bezdomnych pozostawić

w spokoju. Gmina Janów otrzyma subwencje na wybudowanie im mieszkań. Naczelnik Józef Szeja
zapewnia, że zajmie się tym bez zwłoki.

Walter Goj będzie jednak nadal mieszkać w lepiance albo w jakimś kącie, tam

gdzie mu nikt nie zagląda do garnka, w którym warzy kamień filozoficzny. Gojowi bowiem zależy na
fizycznej postaci tego kamienia, takiej, którą można zamienić w złoto, żeby więcej nie chodzić na
szychta.

Pogonił nawet Eryka Pawa, brata w okultyzmie. Paw wie dlaczego:

On się boi, że ja mogę go podpatrzeć, jak się to robi. Boi się też, żeby na niego nie

zameldować! To nie jest takie proste, by samo złoto zrobić i już być zadowolonym! Jak
o tym zameldują władzy, jak onego capna (). W tych książkach piszom, że udało się

niektórym złoto zrobić, ale jak król dowiedział się o tym, to go do więzienia wciep: — Daj

mi ta mikstura i ten proszek!"

Ślub ujungerów

Katowice tracą jedną ze wspaniałych pomocy domowych z Giszowca. Rozalia

Langerówna wychodzi za Gerharda Jungera, syna Hedwig (gospodyni i garderobianej w domu


bergrata) i Karla (zwolnionego „z surowością" z kopalni Giesche),

a dziewczęta zawsze porzucają służbę, gdy wychodzą za mąż. Chyba że jest to takie stanowisko, jakie
ma Hedwig.

Gerhard i Rozalia skończyli szkołę w Giszowcu. On wtedy gdy była niemiecka, a ona później, kiedy
była polska.

Rodzina mieszka razem w domu przy ulicy Warszawskiej 15. Tu przy pomocy akuszerki urodziły się
wszystkie dzieci Karla i Hedwig: Gerhard, Alfred, Karol, August, Irma i pierwszy Karol, który umarł po
miesiącu.

W Giszowcu dzieci przychodzą na świat w domu i jeśli Bóg tak chce, w domu

umierają. Leżą wtedy wśród kwiatów i dzieci z sąsiedztwa przychodzą się z nimi

pożegnać. Przynoszą święte obrazki i kładą im przy złożonych rączkach.

W domu Jungerów jest bardzo ciasno. Jedni się żenią i wyprowadzają, inni się

żenią i wprowadzają żonę, tak jak Gerhard. Rodzina ciągle się mości, jedni prze-

noszą się na facjatkę, drudzy na dół, i z powrotem.

Na szczęście mają ogród, więc latem jest więcej miejsca. A poza tym pracują

na różne zmiany i mogą się mijać.

Mówią po polsku albo po niemiecku, rozumieją się w obu językach. Rozalia

śpiewa po polsku. Ktoś akompaniuje na cytrze. Kto? Już nie wiadomo.

Ślub u Krasnodębskich

30 grudnia w kościele Świętego Jakuba przy placu Hiszpańskim w Londynie

odbywa się ślub syna Stefana Krasnodębskiego i Adeli z Teklińskich z Angielką

panną Beatrice Thelmą Woodhead Pole. Organizacja tego wydarzenia przysporzyła rodzinie tylu
trudności, że nie wiadomo doprawdy, jak dyrektor Krasnodębski, który pomagał synowi w tych
formalnościach, godził to z obowiązkami
w Giesche SA i z pozycją w co najmniej dwudziestu zarządach, komitetach, radach nadzorczych,
organizacjach sportowych, kombatanckich, charytatywnych

i tym podobnych.

Wreszcie załatwiono dla wszystkich paszporty (problem z udowodnieniem,

że syn ma uregulowane obowiązki wojskowe), wizy (Anglicy żądają wyjaśnień,

po co się jedzie i gdzie się będzie mieszkać), dewizy (władze żądają wyjaśnień, po

co tak dużo pieniędzy), zgodę na ślub od biskupa (a młodzi nie odbyli w Polsce

nauk przedmałżeńskich!) i tak dalej.

Teraz państwo Krasnodębscy wysyłają zawiadomienia o ślubie syna. Sporządzili listę. Jest na niej
dwieście trzydzieści siedem adresów, z których każdy

znajdzie miejsce na pięknym druku akcydensowym (kremowy papier czerpany).

Można z tych kart ułożyć Who is Who Polski tych lat: Eugeniuszostwo Kwiatkowscy (E.K. wówczas
wicepremier i minister skarbu), Andrzejostwo Wierzbiccy (A.W. wówczas prezes potężnej organizacji
gospodarczej Lewiatan, członek rady nadzorczej Giesche SA), Melchiorostwo Wańkowiczowie (M.W.
wówczas głośny jako autor Na tropach Smętka), Kazimierz Bartel (wówczas senator,

były premier), Stefan Ossowiecki (sławny jasnowidz), Pawłostwo księstwo Sapiehowie".

1936

W zimie chrystianie

Klub golfowy odbywa kolejne doroczne zebranie. Stefan Krasnodębski wchodzi do zarządu.
Miesięczną składkę członkowską ustalono na trzydzieści pięć złotych. Z dokumentów wynika, że żona
Krasnodębskiego Adela, panna Sadie Walsh

i Mrs. George S. Brooks też należą do klubu. Jak to się stało? Otóż panie mogą

do niego wstąpić, ale tylko jako członkinie honorowe, wprowadzone przez panów, zaaprobowane
przez ogół.

Nie ma za to żadnych ograniczeń, co się tyczy nart, które odgrywają coraz

większą rolę w życiu amerykańskiej kolonii, podobnie zresztą jak na całym świecie. Właśnie ruszyły
wagoniki na Kasprowy Wierch. Ale amerykańska kolonia

woli się raczej kierować w Alpy, do modnej stacji zimowej San Anton, gdzie trasy

są dłuższe i bardziej urozmaicone, śnieg lżejszy, słońce cieplejsze i gdzie powstaje

coraz więcej kolei linowych budowanych przez biedne, ale pracowite austriackie

gminy, którym się udało przekonać banki, że ta inwestycja ma przyszłość.


Austriacki kierunek wiąże się także z osobą trenera narciarskiego Hannesa

Schneidera, którego Amerykanie zaprosili do Giszowca, by ich nauczył chrystianii wypierającej


niewygodny telemark. Tak się z nim zaprzyjaźnili, że w drodze do

San Anton robią sobie postój w jego mieszkaniu. Ale i amerykańskie wille w Giszowcu raz po raz
przyjmują gości. W Europie jest niewiele pól golfowych, nawet

na dziewięć dołków, więc klub prezesa Brooksa gości sportowców z Austrii, Węgier, Francji, ze
Szwajcarii, a nawet Skandynawii. Rzecz jasna, często są to kontrahenci Giesche SA, którzy po
męczących pertraktacjach, na przykład na temat cen

zbytu węgla, odpoczywają w prawdziwie dżentelmeńskiej atmosferze.

Szczególnie gościnni są państwo Neumannowie z Great Falls w Montanie,

którzy zapraszają często do swego salonu. Otto Neumann jest dyrektorem finansowym i przełożonym
sekcji kontroli Giesche SA.

Wojciech Bywalec śpiewa w Polskim Radiu

W kopalni Giesche nie ma już ani jednego konia. Wózków o pojemności pięć-

set dwadzieścia-sześćset siedemdziesiąt kilogramów jest pięć tysięcy dziewięćset

pięćdziesiąt jeden.

Zatrudnienie - najniższe, od kiedy ktokolwiek pamięta: trzy tysiące stu pracowników. Za to w


Giszowcu, Nikiszowcu i Janowie jest sto dziesięć różnych

polskich organizacji i stowarzyszeń. Cztery towarzystwa śpiewacze, pięć drużyn

harcerskich, dwanaście klubów sportowych, organizacje kombatanckie i paramilitarne, Polski


Czerwony Krzyż, Liga Morska i Kolonialna, Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej i tak dalej. Do
LOPiP przy kopalni Giesche należy trzy

tysiące dziewięciuset siedemdziesięciu dziewięciu członków, czyli więcej osób, niż

liczy załoga. Do LMiK przystąpiło w gminie dwa tysiące pięciuset trzydziestu ośmiu

członków, a jej dochód wyniósł w tym roku ponad osiemnaście tysięcy złotych.

Można wysnuć wnioski, że bujność organizacji wynika z bezrobocia; człowiek potrzebuje zajęcia i
środowiska. Liczebność obu lig bierze się też stąd, że

pomagają one łatwo i bez konsekwencji zaznaczyć lojalność wobec władzy, co

wobec ciągłego lęku o pracę albo pozycję jest bardzo potrzebne. Za Niemca wstępowano po to do
Kriegerverein lub Gartenbauverein. Do Ligi Morskiej i Kolonialnej zapisuje się właśnie Maksymilian
Gawlik.
Kwitnie także życie śpiewacze, między innymi za sprawą Wojciecha Bywalca. Przygotowuje on
czterdziestominutowy program pod tytułem Górnik to zuch

i chwat i Polskie Radio w Katowicach kupuje go na pniu.

Temat do tego słuchowiska zaczerpnąłem z pieśni górniczej:

I zawsze górnik zuch i chwat

tęsknoty nie zna nie, weselym zawsze tchnie

Śląskie dowcipy nie zawsze są jednak wesołe.

- Ty, Paul, o co my walczyli?

- O Slunsk.

- A momy Polska!

Wyprowadzenie harmonium

Karol i Katarzyna Poloczkowie nie mogą utrzymać rodziny, sprzedają fisharmonię. Operacja odbywa
się w ciężkim milczeniu. Harmonium jest niewielkie,

przechodzi łatwo przez drzwi. Jest niesione powoli i ostrożnie, jak trumna. I tak

samo jak po wyprowadzeniu zwłok, nie wiadomo, gdzie podziać się w domu.

Ostatnio niewiele już śpiewano. Harmonium było raczej instrumentem pamięci po dzieciach
wychowanych w tym domu, tak jak zdjęcia rodzinne ze szczęśliwych czasów. Kiedy Karol wydobywał z
niego melodię, wydawało się, że słychać

alt Berty, baryton Hugona i tenor Piotra, którzy odeszli na zawsze. Umarli każde

z osobna na nagłe, ostre choroby. Mieli dwadzieścia dwa, dwadzieścia pięć i dwadzieścia sześć lat.

Miasto ogród górą

Pod koniec roku naczelnik Józef Szeja, który urzęduje już w nowym ratuszu

podziwianym przez architektów jako przykład awangardy stylistycznej, funkcjonalizmu, przygotowuje


„Opis ogólny i administracji gminy Janów" (dwadzieścia

siedem stron maszynopisu).

Wylicza między innymi, ile gminnej przestrzeni (zabudowanej) przypada na

mieszkańca trzech jej głównych osad. Otóż na mieszkańca Janowa - niespełna

sześć metrów kwadratowych, Nikiszowca - niespełna dwa, Giszowca - ponad

piętnaście.
Ebenezer Howard byłby zadowolony. Widać jak na dłoni ogromną przewagę miasta ogrodu.

Nawet jednak z miasta ogrodu ciągnie ludzi na wieś. Ludwik Lubowiecki chodzi na Wygorzele, za
Murcki, w stronę Tychów, gdzie w chłopskim zaścianku

mieszka ciągle i uprawia ziemię rodzina matki, a Gerard Kasperczyk do DzieckoWic Jazdu, gdzie
gospodaruje rodzina dziadka Szymona.

Trudka Badurzanka jeździ do Cielmic pod Tychami, gdzie jeszcze została na

roli siostra dziadka Tomasza z dwoma synami i dwiema dorodnymi córkami, które chodzą na mszę w
barwnych śląskich strojach ze wstążkami. Ale te stroje to ich

jedyne bogactwo. W domu jest taka bieda, że Truda wraca głodna jak wilk.

Rodzina Badurów tak bardzo ciągnie do wsi, że przynajmniej raz w roku Albert-Wojtek wynajmuje lub
pożycza furmankę, Rozalia szykuje jedzenie i picie

i jadą na piknik. Albert-Wojtek siedzi koło woźnicy i wywija miechami harmonii jak na weselu.

Jest jednak w rodzinie wujek, który na dobre uciekł do miasta. Alfons Wróbel,

piękny brunet, brat Rozalii, gra w słynnym zespole Henryka Golda. Występuje

w eleganckich nocnych lokalach warszawskich, podobno nawet z Hanką Ordonówną, i można go


zobaczyć, a raczej posłuchać na polskich filmach muzycznych.

A wszystko zaczęło się od tego, że dzięki protekcji Alberta-Wojtka pożyczył sobie klarnet z kopalnianej
orkiestry i akompaniował w szopienickim kinie Coloseum do niemych filmów. Nauczył się nut i tak
pięknie grał, że spodobał się komuś

z Krakowa, a kiedy zagrał w Krakowie, wpadł w ucho komuś z Warszawy. Kiedy przyjeżdża do
Katowic, żeby tu wystąpić przed bywalcami modnej restauracji Astoria, mieszka ze swą śliczną żoną w
najlepszym hotelu. Nosi teraz imię Alfred i nazwisko Wróblewski.

Tymczasem Dorka trwa przy swoim postanowieniu. Biega codziennie do kościoła, czasami trzyma
rękę nad świeczką, sprawdza, ile wytrzyma, i prawie nic nie

je. Jest już uznaną mistrzynią w kulkach, z prawem do grania na wszystkich podwórkach, ale nie
zadziera nosa i ciągle pierze utytłane spodnie Lojzika i Paolka.

Chętnie wyręczyłaby nawet Trudkę, która co wieczór musi braciszkom myć nogi,

ale Rozalia dba o podział obowiązków w rodzinie. Trudka nie znosi swojej posługi, bo nogi braci są
podrapane, pokaleczone, zrogowaciałe, wszystkie dzieci biegają przecież na bosaka od wiosny do
późnej jesieni, więc z żalu nad swym łaziebnym losem i ze złości na stan tych stóp szoruje je szczotką
z całej siły. Chłopcy

wrzeszczą, ale nogi są czyste i o to właśnie matce i ojcu chodzi.


Rodzina jest już tak duża, że kopalnia przydziela Badurom większe mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią,
w tym samym budynku. Pierwszego dnia po tej zmia-

nie, kiedy Albert-Wojtek wysyła dzieci do łóżka, trzyletni Henio zakłada protest: - Jo tu nie byda spać,
jo chcą do dom. Płacze przez pół nocy i Dorota musi

go ubrać, obudzić sąsiadów, którzy wprowadzili się na ich miejsce, i pokazać Heniowi, że dawny dom
nie jest już jego. Dorka zapamiętuje na zawsze, że nawet

ktoś tak mały może z całych sił przywiązać się do swojego kątka i cierpieć, goj

go utraci.

1937

Poszkodowani trzikrótnie

Pod koniec stycznia sprawa biedaszybów przybiera nieoczekiwany obrót. Do

tej pory głównym problemem Giesche SA była kradzież węgla i drewna na stemple. Teraz
zmartwieniem spółki jest jej nowy sojusznik, który też wypowiada walkę biedaszybom. Ten nowy
sojusznik to grupa dzierżawców, którzy na rozległych

kopalnianych gruntach uprawiają zboże i kartofle. Płacą kopalni za najem, chcieli-

by spokojnie gospodarować, a pola zamieniają się powoli w dzikie urobiska.

Dzierżawcy mają pretensje do Giesche SA, że nie chroni ich interesów, i dają

temu wyraz na wielkim arkuszu zapisanym gęsto atramentem. Piszą jako „Poszkodowani Najemnego
Pola".

Kiedy my poszkodowani są wielcie a to trzikrótnie, pierwsze zaplata za najem Połów Giesche Spółcie
Akc, druga zakup Nasień, płodów, robota rolna i zaplata za Oranie role, trzecie zniszczony wszelki
Plony i żadnego użytku a to przez tych co kopią

Węgl na tych Polach, którzy mi wynajeni I my Najemnego Pola wszejscy poszkodowani miedze Koleją
koło Utemanu i Colonią Stawisk udajemy się ze wielką prośbą

i zażaleniem do Główny Spółki Akc. Gieszego w tej sprawie kopania Węgla na tych

Polach..

George S. Brooks dostaje ten tekst w rzeczowym angielskim tłumaczeniu.

Czy Brooks jest w stanie zrozumieć, kim są Poszkodowani Najemnego Pola?

Może lepiej by ich zrozumiała

Mrs. George S. Brooks, która

szuka swych przodków w pionierskiej historii Ameryki.


Gdyby G.S. Brooks czytał

po polsku, zainteresowałaby

go na pewno broszura Józefa Zółtaszka, komendanta policji województwa śląskiego.

Komendant zbadał dokładnie

dramat biedaszybów. Opisał

z epickim rozmachem bitwę

dwustu biedaków o pole węglowe pod Wełnowcem:

W sercu przemysłu polskiego, w dzielnicy, stojącej kulturalnie bardzo wysoko, przyszło do walk, jakie
miały miejsce w Klondike, gdy to awanturnicy z całego świata w poszukiwaniu złotych pól zdobywali
sobie prawo ich posiadania krwawą walką.

Opatrzył ten opis refleksją mogącą dziwić u policjanta:

W umysłach mas ciągle kiełkuje pytanie: dlaczego? Dlaczego nie wolno człowiekowi,

walczącemu o prawo do życia, wziąć sobie tego, z czego nikt nie korzysta? Może nad-

chodząca przebudowa gospodarcza świata uwolni nas od odpowiadania na te niepokojące pytania".

Podobne pytania zadaje sobie zapewne słynny w Katowicach adwokat Władysław Michejda, jeszcze
jeden z Michejdów, który na swej drodze życiowej spotyka się z Giesche SA.

Jest rodzonym bratem Tadeusza, projektanta nowej gminy w Janowie, i stryjecznym bratem
Władysława, jednego z głównych inżynierów kopalni Giesche.

Pytania o sprawiedliwość społeczną doprowadzają adwokata Michejdę do wypowiedzenia walki


spółce, w której jego krewniak odgrywa tak ważną rolę. Otóż

trujące gazy z hut Giesche SA niszczą plony i zabudowania drobnych rolników

z Roździenia, Szopienic i Dąbrówki Małej. Adwokat Michejda prowadzi sprawę

za darmo, bo biedaków nie stać nie tylko na obronę, ale i na znaczki pocztowe.

Wygrywają i Giesche SA musi im zapłacić.

Golf taniej

W lutym kolejne zebranie klubu golfowego rozpatruje problem, czy warszawski mecz golfa, na który
jedzie ekipa z Giszowca, nie będzie kolidował z rozgrywkami w Salzbrunn.

Zebranie obniża jeszcze bardziej składki członkowskie, z czterystu dwudziestu do dwustu złotych
rocznie, widocznie utrzymanie terenów, tak starannie kon-

serwowanych, mniej już kosztuje.


A może klub więcej zarabia, skoro na giszowieckie tereny przyjeżdża coraz więcej gości z Katowic. Co
prowadzi do wniosku, zapisanego w protokole:

„W sobotnie popołudnia, niedziele i święta należy podstawiać środki lokomocji

z Katowic na plac golfa".

Suszenie chleba

Mimo że Dorotka Badurzanka już nie chce być święta, ciągle mało je. Cała

rodzina jest głodna. Albert-Wojtek zarabia sto dwadzieścia złotych na ośmioosobową rodzinę. Funt
cukru kosztuje pięćdziesiąt groszy. Kawałek boczku

okrasza trzy posiłki. Najpierw robi się na nim wywar, wyjmuje, wrzuca kaszę;

to jest zupa. Potem się go wyskwarza i dodaje do kapusty, żeby nabrała smaku.

Potem się tę skwarkę daje ojcu do kartofli. Wszyscy bardzo lubią kluski, zwane karpami. Można je
robić z mąki ziemniaczanej i dodać jeden starty kartofel. Wtedy jest mniej roboty. Ale mąka jest
bardzo droga (kupuje się ją tylko na

krochmal do kołnierzyków), kartofle wychodzą taniej, więc tego tarcia jest bardzo dużo.

Waleska, która ciągle mieszka w starym domu rodziców w Janowie, czasem

podkarmia wnuki. Wiedzą, że będą karpy, bo babka, trąc ziemniaki i odciskając

pulpę w lnianym worku, a jest tej pulpy cała wanienka, wyśpiewuje wszystkie

pieśni kościelne: Wisi na krzyżu, Wkrzyżu cierpienie, Gdy ja sobie tak rozwa-

żam, mój Jezu

Tego marca w mieszkaniu Rozalii i Alberta-Wojtka Badurów wieczorami pełno jest ludzi. Do Alberta-
Wojtka przychodzą kamraci. W kuchni stoją dwa stoły,

jeden duży, pod lampą, i drugi z boku, do robót kuchennych. Mężczyźni siadają przy tym dużym stole.
Kiedyś opowiadali wieczorami o Skarbniku i dzieci drętwiały ze strachu, ale lubiły ten strach. Teraz
górnicy mówią o zarobkach, ale takim tonem, że Gertruda i Dorota naprawdę się boją.

15 marca Albert-Wojtek nie wraca z szychty do domu.

Można to było przewidzieć. Od jakiegoś czasu mężczyźni kręcili się przy piekarniokach, a to
podejrzane, bo podział pracy w rodzinie pozostawia piekarnioki kobietom. Mężowie mieli szczególny
interes, w który nie chcieli wtajemniczać

żon. Suszyli chleb na czas strajku.

Trudno było to całkiem zataić, więc kiedy Albert-Wojtek nie przyszedł

z szychty, wiadomo było, że został strajkować i że ma suchary. Gertruda jednak


pamięta, że to nikogo nie uspokoiło. Kiedy ojca nie ma do trzeciej, wydaje się, że

nie wróci już nigdy.

-Wszystko pobiegło naraz do kopalni, na szyb Pułaski, tam gdzie cechownia,

gdzie ta wielka wieża zegarowa. Nikt nie wyjeżdżał. My, dzieci, patrzyliśmy tylko na matkę. Jak matka
wygląda, co się na jej twarzy maluje.

18 marca przyjeżdża do Nikiszowca redaktor „Gazety Robotniczej"

z Katowic.

Przed cechownią tłumy kobiet i dzieci - pisze - z posiłkiem dla strajkujących. Twarze ich zdradzają nie
tylko troskę o los swoich najbliższych; wyryła na nich głębokie ślady długoletnia nędza, a dzieci
nacechowała śladami niedożywienia.

Rozalia ze zdenerwowania zapomina o obiedzie, a kiedy Gertruda mówi, że

jest głodna, woła rozgniewana: — To ojciec jest głodny!

Gertruda i Dorka idą więc pod szyb, niosą posiłek i list. Na torbie jest kart-

ka z nazwiskiem ojca. Stają w długiej kolejce dzieci i kobiet. Robotnik z komi-

tetu strajkowego odbiera torbę, potem wszyscy czekają na wiadomość z dołu.

Mężczyźni, jak który umie, skrobią parę słów. Gertruda słyszy: Badura!, odbiera

brudny świstek z paroma słowami. Teraz wierzy, że ojciec żyje.

Redaktor Sławik zjeżdża na dół

Redaktorowi z Katowic udało się zjechać na dół, chociaż nie miał zezwolenia

dyrekcji. Przemycił go komitet strajkowy. Redaktor jest masywny, wysportowany, z zamiłowaniem


chodzi po Tatrach, a nawet wyprawia się w Alpy w grubych

podkutych butach. Swój reportaż ze strajku podpisuje jedynie literą S., wiadomo

jednak, że to Henryk Sławik, redaktor naczelny „Gazety Robotniczej",

szef Syndykatu Dziennikarzy Polskich Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, członek Rady Naczelnej PPS. Ma

czterdzieści trzy lata, skończył niemiecką szkółkę ludową. Poszedł na

pierwszą wojnę w niemieckim mundurze, potem walczył z Niemcami

w powstaniach śląskich.

19 marca publikuje reportaż W podziemiach kopalni 1000 górników walczy solidarnie o swe
postulaty. Na powierzchni - 2500 czuwa w pogotowiu.
Zjeżdżamy na poziom 400 metrów.

To, co widzę przypomina rozległe państwo podziemne, pełne szerokich ulic

i wąskich korytarzy. Na skrzyżowaniach

tych „ulic" małe „placyki", oświetlone,

z napisami, drogowskazami, itd. () Na wiadomość, że przyjechał do nas własny socjalistyczny


redaktor, zjawiają się ze wszystkich stron czarni od pyłu węglowego górnicy. Organizacja jest
wzorowa. Wszędzie patrolują oddziały strajkujących. Trzy komisje:

strajkowa, żywnościowa i sanitarna regulują ruch. () Starzy i młodzi znają tylko jedno hasło - strajk aż
do zwycięstwa.

Dyrektor Józef Lebiedzik chce się jednak pozbyć redaktora, przed bramą kopalni czeka policja, która
odprowadza Sławika na posterunek. Wylegitymowano

go, pouczono, że dopuścił się wykroczenia, i puszczono wolno.

Tego samego dnia robotnicy zwołują zebranie w sprawie strajku głodowego

i zawiadamiają o tym dyrekcję. Wieść dociera do rodzin i pod kopalnię przychodzą tłumy. Kobiety
przynoszą drut kolczasty, zagradzają wejście do ferwaltągu

(dyrekcji) i wołają: - Nasze chłopy głodują, to i wy głodujcie!

Przybywa policja piesza i konna i rozgania tłum.

Kiedy rozgonili, Gertruda, Alojz i Dorka wzięli kosz do prania i poszli pod

cechałs (cechownię). Pozbierali starannie to, co zostało po ludziach - pogubione buty, laski, smoczki,
chustki, torby i sztuczne szczęki. Z tym wszystkim poszli po mieszkaniach. Każda rodzina wzięła, co do
niej należało. Nikt

nie wziął cudzego. Wszyscy ich pochwalili, i kto mógł, dał im parę groszy albo

cukierek.

Następnego dnia zaczął się strajk głodowy.

- Myśmy jako dzieci pobiegli rano, a tam pod zegarem trupia czaszka była postawiona, skąd to
wzięli?!

Gertrudzie trochę się przywidziało. Trupia czaszka była rzeczywiście, ale tylko namalowana na czarnej
chorągwi. Gertruda z Dorką zaniosły obiad. Robotnik,

który zawsze brał od nich torbę, kazał ją zabrać do domu. Podzielili się tym wszyscy i zjedli jak na
stypie.

Naczelnik Józef Szeja posyła na dół ciepłe mleko, herbatę i bułki. Górnicy odmawiają ich przyjęcia.
23 marca „Gazeta Robotnicza" zawiadamia na pierwszej stronie wielkim tytułem: Tysiąc robotników
ginie z głodu. Tragedia w podziemiach kopalni Giescbe.

Pisze, że strajk przybrał formy tragiczne, czterdziestu pięciu zupełnie osłabionych, niekiedy
nieprzytomnych górników wywieziono na powierzchnię, do

szpitali. Inni mimo wyczerpania nie chcą wyjechać na górę.

Albert-Wojtek widocznie też nie chce.

Gertruda sprawdza listy szpitalne. Na żadnej go nie ma. Znów nie wierzy, że

jeszcze zobaczy ojca.

Wreszcie rozchodzi się wiadomość, że komitet strajkowy doszedł do porozumienia z dyrekcją.

- Biegłam do kopalni, tam gdzie ojciec zwykle wyjeżdżał. Było już ciemno.

Wszyscy biegli. Widzimy, już kręcą się koła na wieży. Dzieci ryczą. Oni wychodzą czarni, ledwie żywi,
trzeba ich prowadzić. Stoję, ojca nie ma. Biegnę do bab-

ki. Ubrała się, poszła ze mną. Już był, obrośnięty, nie do poznania. Poszliśmy do

domu. Wszyscy płakali ze szczęścia. Mama nagotowała tylko owsianki na wodzie.

Wiedziała, że tak trzeba. Na drugi dzień dała mi pieniądze i posłała po bułkę. Bułka kupiona w sklepie
to było święto. A obok był rzeźnik. Miałam wziąć u niego

ćwierć kilo wątrobianki. I mama zrobiła z tego kanapki. Tego się nie zapomni do

końca życia.

Czy Gertruda zauważyła, że żymła - bułka - jest lżejsza niż jesienią zeszłego

roku? Kosztuje tyle samo, a waży nie sześćdziesiąt, lecz pięćdziesiąt gramów.

Zwycięstwo

Uzyskano:

- Podwyżkę płac o osiem procent.

- Obniżenie norm pracy na przodkach węglowych o pięć-dziewięć procent.

- Obietnicę zmniejszenia liczby turnusów.

- Przyrzeczenie, że urzędnicy będą się odnosić taktownie do robotników, a jeśli nie - zostaną
pociągnięci do odpowiedzialności.

- Bezpłatne blachy i ruszty do pieców w kopalnianych mieszkaniach.

- Gumiaki dla pracujących w wodzie, dodatek dla pracujących w miejscach,


gdzie wydobywa się gaz, ciepłą koszulę i nieprzemakalne ubranie dla pracujących

pod szybem.

- Hełm za pół ceny, a nie - jak dotąd - za całą.

Do tego zwycięstwa przyczynił się nie tylko Albert-Wojtek, który wytrwał do

samego końca, ale także Gerhard Junger, ładowacz, który poszedł pracować pod

ziemią, kiedy jego ojciec Karl stracił posadę (jako nieprzydatny dla ruchu lub jako

obywatel ducha niemieckiego) i rodzinie groziła eksmisja z domu w Giszowcu.

Mógłby się bać o ten domek, idąc do strajku, ale przystąpiła do niego cała prawie kopalnia, więc
Giesche SA musiałaby wyrzucić ludzi ze wszystkich niemal

robotniczych mieszkań w Giszowcu i Nikiszowcu. W takiej sytuacji nie ma strachu, zresztą nie te czasy
kiedy bano się wbić gwóźdź w ścianę pańskiego domu.

A jednak było się czego bać. Kiedy Gerharda Jungera wywieziono na górę, oddychał tak ciężko, że
natychmiast zrobiono mu prześwietlenie. Lekarz powiedział

Gerhardowi, że nie ma płuc. - Jak to nie mam płuc? - Nie widzę - odpowiedział

doktor. -Widzę czarny pył. — Przesadził, bo Gerhard jeszcze w tym samym roku

wrócił do kopalni.

W niedzielę kościół jest zatłoczony bardziej niż zwykle. Górnicy dziękują

Bogu za zwycięstwo. Parafianka Francka Hajdukówna, najpobożniejsza w gminie

(uciułała na podróż do Ziemi Świętej i opowiada wszystkim, jak tam było), uważa jednak, że w chwili
radości nie należy zapominać o innych, i zamawia mszę do

Matki Boskiej Dobrej Rady za chrześcijan prześladowanych w Hiszpanii, gdzie

trwa okrutna wojna domowa.

Kto chce wnieść jakąś intencję, a nie śmie z tym iść do proboszcza, prosi

Hajdukównę: Hajducko, porzikajcie dla tych, dla tych, dla tych A ona wycią-

ga zeszycik, zapisuje i uczciwie przekazuje księdzu. Ten, kto prosił, znajduje potem swoją intencję w
gazetce o podwójnym tytule: „Wiadomości Parafialne Paro-

chialblatt", wydawanej przez księdza Dudka.

Powietrzny pociąg

Harcerze chcą nie tylko pływać kajakami, jeździć na nartach, ale i latać. Już
w 1930 roku Grono Lotnictwa Szybowcowego w Pawłowie zapraszało na zebranie „konstrukcyjne"
Śląskiego Klubu Lotnictwa Szybowcowego, a gmina Pawłów

leży przecież niedaleko, między Bielszowicami a Zabrzem. Rozgłośnia Polskiego

Radia w Katowicach nawołuje, by rozwijać piękny sport szybowcowy. Coraz gorliwiej zajmuje się tym
LOPP Zawiązuje koło szybowcowe przy kopalni Giesche.

W Katowicach powstaje Wyższa Szkoła Lotów Szybowcowych nad Terenami Płaskimi, pierwsza taka
szkoła w kraju. W 1937 roku bierze na szkolenie sto czterdzieści osiem osób ze śląskich zakładów,
między innymi Giesche SA.

Latać - to marzenie Zbyszka Stachy, syna Wincentego. Na razie Zbyszek ma

siedem lat, mieszka z rodzicami w domu urzędniczym przy gminie. Wyuczył się

wierszyka przeczytanego w pisemku dla dzieci. Zapamiętał go tak:

Kiedy dorosnę, będę pilotem,

Cały świat zwiedzę swym samolotem.

Cały świat swoim ptakiem okrążę,

A potem znów do ojczyzny podążę.

To marzenie wydaje się całkiem realne. Śląscy harcerze szybownicy jadą na

jamboree do Holandii i zachwycają tam wszystkich pokazem „powietrznego pociągu". Publiczność,


która bije im brawo, nie wie, że podczas próby do tego pokazu na katowickim lotnisku zginął harcerz
z Pawłowa Paweł Czekała.

Złote wesele w Dziećkowicach

Szymon Kasperczyk i Rozalia z domu Rak obchodzą złote wesele w Dziećkowicach Jeździe. Około pół
setki najbliższych pozuje do pamiątkowego zdjęcia w ogrodzie.

W centrum Szymon z białymi wąsami, w ciemnej kapocie i Rozalia w chustce

nasuniętej nisko na czoło; bardzo chłopscy, chociaż Szymon jest także górnikiem.

Dookoła synowie, synowe, córki, zięciowie. Im starsi i bliżej pary jubilatów,

tym bardziej chłopscy, im młodsi, tym bardziej miejscy. Środek zdjęcia jest poważny, utrudzony,
zastygły. Im dalej od tego centrum, tym mniej napięcia. Syn

Szymona Paweł i jego żona Gertruda z domu Mendra znajdują się na pograniczu między starym a
nowym. Twarze mężczyzn poza centrum są mniej zapadnię-

te, ubrania lepiej skrojone, większość ma krawaty, a niektórzy muszki. Kobiety -

w loczkach, z broszkami i w perełkach - wyglądają jak drobne urzędniczki albo


ekspedientki, chociaż są na ogół żonami górników i zajmują się domem. Wnuki

i prawnuki Rozalii i Szymona przysiadły z przodu, chłopcy mają marynarskie

kołnierze, a dziewczynki kokardy. W najwyższym rzędzie ulokowali się kawalerowie.


Najprzystojniejszy jest Emil, syn Gertrudy i Pawła, ma dwadzieścia cztery

lata i nosi garnitur uszyty na miarę u krawca w Mysłowicach, ale mimo że się

uczył na kupca i jest taki reprezentacyjny, nie może dostać pracy. Ostatnio zapisał się do Związku
Młodej Polski, ma nadzieję, że mu to pomoże.

Gerard nie dostąpił miejsca koło niego. Ma piętnaście lat, ale jest mały, nawet

na swój wiek, nosi niemęską grzywkę i musi siedzieć między dziećmi, czwarty

od lewej.

Właśnie skończył szkołę powszechną. Nie wiemy, jak wyglądało zakończenie

roku, bo kronika ma coraz krótszy oddech, jej autorzy znudzili się normalizacją

; monotonią pracy w swojej placówce. Ostatnie zdanie informuje, że dożywianie

dzieci zupą i chlebem trwało cały rok.

Gerard Kasperczyk i mistrz Bochynok

Wszyscy harcerze, koledzy Gerarda, szykują się do dorosłego życia. Ludwik

Lubowiecki, który nie nadaje się do ciężkiej pracy fizycznej, ale za to ma świetne maniery i
umiejętności towarzyskie, został czeladnikiem fryzjerskim, jego

brat Konrad wyuczył się na ślusarza i poszedł do kopalni (obiecali mu miejsce po

ojcu), a drugi brat Janek ma głowę do handlu i praktykuje w giszowieckim sklepie kupca Mandrysza.
To duży kupiec, zatrudnia czternastu ludzi, sprzedaje różności, od igieł po garnki. Janek cieszy się
takim zaufaniem szefa, że ten wysyła go

czasem do banku w Katowicach.

Gerard Kasperczyk zaś jeździ Balkanem do majstra Bochynka w Szopienicach.

Bracia Bochynkowie, August i Jan, mają warsztat mechaniczny, który pracuje na zamówienie kopalni
Giesche. August - masywny, dostojny mężczyzna z dewizką na

brzuchu - pilnuje interesów w kantorze, a Jan jest majstrem i uczy zawodu.

Widzimy ich w wielkiej bramie warsztatu. Uczniowie, czeladnicy i majstrowie ustawili się do zdjęcia
według wieku i statusu. W środku siedzi August Bochynok, a na pierwszym planie, ale tak żeby nikogo
nie zasłaniać, dwóch najmłodszych uczniów trzyma pyrliki, ciężkie górnicze młoty. Unoszą je nad
kowadłem,
na którym namalowano wapnem aktualną datę. Gerard stoi w górnym rzędzie na

prawym końcu.

Majster jest bardzo wymagający. Nauka trwa trzy lata. Pracuje się od siódmej

rano do siedemnastej. Świadectwo czeladnicze wydane przez Bochynka jest

cenione na całym Śląsku. W warsztacie mówi się tak jak w domu Jungerów przy

ulicy Warszawskiej (dawniej Zillmannów) - jak komu wygodniej. Czeladnicy gadają po śląsku, z
majstrem rozmawia się po śląsku albo po niemiecku, a z odbiorcami towaru z kopalni Giesche po
śląsku albo po polsku.

Czasem można oberwać kropoczem, brudną szmatą zaczepioną na grubym

drucie. Służy do koksowania, czyli gaszenia węgla wodą. Jak kto się zagapi i spali żelazo, dostaje
kropoczem bez galoty. Gerard Kasperczyk jest bystry, raczej nie

dostaje. Ale gdyby nawet, nie ma o czym gadać, bo Bochynok nie jest złym człowiekiem.

Bogaci bracia Bochynkowie nie mają potomstwa. To jest prawie nie do pomyślenia na Śląsku, gdzie
tuzin dzieci był normą w rodzinie.

Majster lubi Gerarda i któregoś dnia prosi, by przyszedł z matką; chciałby

z nią pogadać. Przyjmuje Gertrudę z wielką powagą i składa jej zdumiewającą

propozycję. Chciałby adoptować Gerarda. Kasperczykowie mają jeszcze przecież

dwoje dzieci, Emila i Helenę, więc nie zostaną sami, a Gerard będzie miał u Bochynków wspaniałą
przyszłość - przejmie warsztat, a potem majątek. Gertruda

stara się odmówić w taki sposób, by Bochynka nie urazić. Szczerze mu współczuje, ale nie rozumie,
jak mógł coś takiego wymyślić.

Ewald się umacnia

Malarze Czesław Rzepiński, Józef Mroszczak, Jerzy Langer i architekt Tadeusz Michejda, ten sam,
który projektował gmach gminy w Janowie, założyli w Katowicach Wolną Szkołę Malarstwa i Rysunku
imienia Aleksandra Gierymskiego.

Tadeusz Michejda sfinansował pracownię. Przyjmują Ewalda Gawlika i ocenia-

ją, że to jeden z najzdolniejszych uczniów. Zamierzają przygotować go do egzaminów na Akademię


Sztuk Pięknych w Krakowie. Można więc przypuszczać, że

Ewald porzuci niemądry zamiar pozostania ślusarzem w kopalni Giesche, nadwątlony zresztą lekcjami
u Pawła Stellera, i uwierzy, że jego marzenia o wielkich

freskach mogą się spełnić.


Trudno ocenić, czy przystąpienie Maksa Gawlika do Obozu Zjednoczenia

Narodowego ma jakikolwiek związek z tą sprawą.

Gertruda i Dorka Badurzanki. Kłopoty z zasypianiem

Albert-Wojtek i Rozalia zawsze urządzają sylwestra. Już parę dni wcześniej

przy dużym stole pod lampą trwają rozmowy. Ona pyta: — A co ty nam zagrasz?

on: - Co ty nagotujesz? Naradzają się, obliczają, na co ich stać i jakie zrobić

niespodzianki. Ten sylwester będzie bogaty, bo Giesche nie tylko podniósł pensje po strajku, ale
jeszcze każdemu żonatemu dał na Barbórkę pięć złotych, a kawalerowi trzy złote.

Ale to nic w porównaniu z tym, jak Wydział Socjalnej Opieki Kopalni Giesche

wynagrodził muzyków. Antoni Kaliga, który przez cały rok, i to na obu zmianach,

grał podczas nabożeństw w cechowni, dostaje sto złotych, a Karol Dziemba, który kręcił przez cały rok
korbką harmonii - pięćdziesiąt złotych"". Nie wiemy, czy

Albert-Wojtek też coś zarobił za granie, ale wiemy, że na sylwestra będą pączki;

ciasto już dzień wcześniej zarabia Gertruda. Przygotowała karteczki z poleceniami, które należy
wykonać, aby dostać fant: ucałuj wujka Konrada (nikt tego nie

lubi), obudź ciocię Martę (która lubi zasypiać w kuchni Rozalii i chrapie na cały

dom), wyjdź na ulicę i wołaj, że jesteś głupi, pozmywaj po wszystkich i tak dalej.

Każda karteczka będzie zalepiona w pączku.

Koło południa (tak pamięta Gertruda) bifej zaczyna dzwonić. Dzwonią białe

delikatne filiżanki z niebieskim wzorkiem, z fabryki porcelany Gieschego w Bogucicach, gdzie pracują
ciotki Gertrudy, piękna Marika i Helena. To dzwonienie kredensu jest krótkie jak krzyk, a gdy milknie,
w całym Nikiszowcu nastaje

straszliwa cisza, która oznacza, że wszyscy, w całym osiedlu, padli na kolana i zamarli w modlitwie.
Rozalia, Gertruda, Paweł, Dorota, Alojzy i nawet Henio, który ma cztery lata, modlą się za ojca. Po
chwili na schodach rozlega się łomot,

Nikiszowiec powstał z klęczek i biegnie do kopalni. Nikt się nie kłopocze zamy-

kaniem drzwi.

Ojca nie ma ani wśród martwych, których wywieziono już na powierzchnię,

ani wśród żywych, którzy wyjechali o własnych siłach. Po jakimś czasie przycho-

dzi wiadomość, że jest na dole, żyje, szuka swojego szwagra Karola Synowca.
Szuka go przez kilkadziesiąt godzin, czuje się do tego zobowiązany nie tylko jako szwagier i kolega;
Synowiec wziął za niego szychtę, na której zaginął.

To jest tym bardziej niesprawiedliwe, że Synowiec był zawsze bojący i ostrożny; a Albert-Wojtek,
przeciwnie, niczego się nie bał, co umiał docenić sztygar

Neugebauer:

- Gdzie mi diabeł nie wejdzie, tam mi Albert skoczy.

Gertruda i Dorka mają teraz kłopot z zasypianiem. Ucichła kołysanka sąsiad-

ki z bloku: Ela, Mela, Pela Sąsiadka miała syna jedynaka, i on też zginął.

Albert-Wojtek niepokoi się na dodatek wiadomościami z Westfalii o swej siostrze Ani, która wyszła za
chłopca ze skarbem Pawła Pudełkę. Paweł nosił jej do

łóżka czekoladę i rogaliki, tak jej we wszystkim dogadzał, że Ania dostała cukrzycy i lekarze nie umieją
jej z tego wyciągnąć.

Naczelnik Szeja dotrzymuje słowa

Mieszkańcy lepianek wprowadzili się do dwóch solidnych piętrowych budynków (sześćdziesiąt dwa
mieszkania jednoizbowe), przy których postawiono

także komórki gospodarcze. Domy zbudowano z czerwonej cegły, a ich wnęki okienne, tak jak w
Nikiszowcu, pomalowane są ostrą bielą. Stoją na łąkach

w Janowie tuż obok starego domku myśliwskiego, zwanego łaskawie zameczkiem, który należał
kiedyś do rodziny Mieroszewskich, właścicieli dóbr mysłowickich, i podobno był świadkiem wielu
romantycznych historii. Naczelnik Józef

Szeja dotrzymał więc słowa.

Za domami płynie rzeka, ujęta mostkiem, w jej rozlewiskach pokazują się piżmowce i bobry.

Aleksander Mieroszewski tak lubił to miejsce, że w 1835 roku kazał postawić

przed gankiem kamienny obelisk z wierszykiem. Zaczyna się słowami: „Tu mych

lat młodych prac były Początki".

1938

Dziesięć miesięcy dyrektora Michejdy

Na początku roku Józef Lebiedzik, dyrektor kopalni Giesche, ciągle jeszcze

pogrążonej w żałobie po wypadku, przechodzi na emeryturę. Jego stanowisko

obejmuje inżynier Władysław Michejda.

Dyrektor kopalni musi teraz siadać przy jednym stole z przedstawicielami


rady zakładowej, omawiać z nimi pensje, deputaty, obchody barbórkowe, remonty dachów i ulic, czas
pracy i tak dalej.

Władysław Michejda wygląda trochę jak hollywoodzki aktor - z przylizaną

falą włosów i przyciętym wąsikiem, ze świeżą, dobrze utrzymaną skórą - ale patrzy jak człowiek, który
ma władzę, przenikliwie, prosto w oczy. W rozmowach

z radą zakładową pomaga mu doświadczenie społeczne z lat akademickich.

Był pierwszym prezesem Stowarzyszenia Studentów Akademii Górniczej

w Krakowie, które zajmowało się samopomocą studencką i powstało już w listopadzie 1919 roku.
Prowadziło stołówkę, bursy, kasę zapomogową, wydawało skrypty i nawet organizowało uroczystości
górnicze. Kiedy uczelnię zaczęli opuszczać pierwsi absolwenci, pośredniczyło w ich zatrudnianiu.
Opiekowało

się bezrobotnymi inżynierami, bo ich także dotknęła klęska braku pracy w latach

kryzysu.

Władysław Michejda nie zagrzewa jednak miejsca w kopalni Giesche. Po dziesięciu miesiącach
dyrektorowania, 5 października, musi jechać na Śląsk Zaolziański, gdzie trzy dni wcześniej wkroczyły
polskie wojska i gdzie potrzeba energicznych ludzi znających miejscowe stosunki. Zostaje
komisarycznym zarządcą

Towarzystwa Górniczego Orłowa-Łazy.

Razem z nim Giesche SA oddelegowuje na Zaolzie osiem osób z dozoru górniczego, w tym czterech
inżynierów. Michejdę zastępuje Władysław Domino,

także absolwent Akademii Górniczej w Krakowie.

Gertruda Badurzanka i Waltraute Dudek

Gertruda Badurzanka, która tyle przeżyła w ostatnim roku, martwi się teraz

swoim najmłodszym wujkiem Antosiem, który jest ciągle bezrobotny. Uważa go

raczej za brata, bo jest od niej niewiele starszy (pierwsze macierzyństwo jej mamy

Rozalii niemal się zbiegło z ostatnim macierzyństwem babki Waleski). Nie może

znieść jego i biedy. Jest to tym bardziej smutne, że Antoś jest zakochany. Co

bezrobotny może zaproponować swojej dziewczynie?

Przykro patrzeć, jak Antoś się snuje, zawsze czysty,

w szmacianych butach wybielonych kredą, jak zagląda do magla, żeby chociaż

pomóc nieść kosze z bielizną; czasem zarobi wtedy


na bułkę. Tej biedy na oko

nie widać, Antoś ma jasną czuprynę, miły uśmiech,

biały wykładany kołnierzyk.

A dziewczyna obok niego

białą przepaskę na włosach.

Ojciec Gertrudy zna piosenkę, która do tego pasuje:

Trzy lata już temu,

jak nie pracujemy,

instrumenty w ręce,

klamki pucujemy.

Wędrujemy światem

od domu do domu,

wszystko zaśpiewamy

zawsze byle komu.

Nie ma także pracy Alojzy Książek, mąż pięknej ciotki Mariki. Górnikowi

trudno pogodzić się z tym, że żona utrzymuje dom. A to zdarza się teraz często.

Kobiety zawsze znajdą pracę na służbie, a Marice udało się dostać do porcelanki.

Alojzy też poszedł do porcelanki prosić o robotę, ale powiedzieli, że mężczyzn

nie biorą, bo - dowiedział się na boku - mężczyźnie musieliby więcej zapłacić.

Mąż Mariki stara się dorobić, reperując buty. Wielu mężczyzn łata buty własnej

rodzinie (niecierpliwemu Albertowi-Wojtkowi nie bardzo to wychodzi, któregoś

dnia ciepnął do pieca kamaszki Paolka); to jest naturalne. Ale kiedy górnik dorabia szewstwem, może
się poczuć upokorzony.

Gertruda martwi się tym wszystkim i nie może nawet pocieszyć się szkołą i miłą obecnością panny
Bojówny (która ma otwartą drogę do małżeństwa, bo

właśnie zniesiono celibat nauczycielek). Skończyła ostatnią klasę i na tym koniec. Chciałaby zostać
nauczycielką, ale wie, że to niemożliwe, w jej rodzinie żadna kobieta tak wysoko nie zaszła.
Postanawia jednak uczyć polskiego bratanicę
proboszcza Dudka, która często przyjeżdża na plebanię z mamą i pieskiem Puzzi, czyli Pucikiem, i nosi
wagnerowskie imię Waltraute.

Waltraute zupełnie nie zna polskiego, a chciałaby znać. Plebania, pomiędzy

kościołem a ukochaną szkołą Gertrudy, wielka jak pałac, otoczona ogrodem,

w którym ogrodnik Miller pielęgnuje piękne kwiaty i warzywa, ma dość zakamarków, by uczennica i
nauczycielka mogły się w nich zaszyć i powtarzać słówka. Gertruda jednak po każdej lekcji mówi lepiej
po niemiecku, za to Waltraute

ani w ząb po polsku.

Ksiądz Dudek widzi, że Gertruda jest bardzo strapiona i tak, jak kiedyś tłumaczył Rozalce, by nie
myślała za dużo, tak teraz radzi jej najstarszej córce:

- Moje dziecko, z nauką nie trzeba się śpieszyć. Nie można wrzucać do głowy

jak do walizki. Jak nawrzucasz pochopnie, wszystko włożyć, włożyć, to potem

tej walizy nie zamkniesz. Trzeba się zastanowić, co brać, a potem ładnie poukładać, to wtedy walizkę
zamkniesz i może z tego coś będzie.

Gertruda zapamiętuje tę radę na dwóch poziomach - pakowania do walizki

i do głowy.

Porównanie głowy do walizki nasunęło się księdzu nie bez powodu. Wybiera

się właśnie na kurację do Szczawnicy.

Ten odpoczynek jest mu potrzebny, bo miał znowu przykrości. Członkowie

polskiego Związku Zachodniego domagają się zniesienia jedynej już mszy w języku niemieckim.

Proboszcz odpowiedział:

Jak długo Ksiądz Biskup każe czytać listy pasterskie dla niemieckich parafian, tak

długo istnieć będą jeszcze niemieckie nabożeństwa i związki kościelne, tak długo zachodzi potrzeba
ścisłego kontaktu i tej części parafian z duszpasterzem.

Gdyby ksiądz Dudek, który przebywa u wód szczawnickich, zrobił wypad

do pobliskiej Krynicy, mógłby tam spotkać grupkę harcerzy z Giszowca wystrojonych jak na paradę.
Idą odwiedzić Jana Kiepurę, który pojawia się na deptaku

w białej cyklistówce i amerykańskiej marynarce w kolorową kratę, owiany sławą występów w


największych teatrach operowych świata, w Londynie, Paryżu,

Mediolanie i Nowym Jorku. Jest wprawdzie chłopcem z Sosnowca, nielubianego


przez Górnoślązaków, ale gdy chodzi o kogoś tak wspaniałego i czarującego, zapomina się o lokalnej
racji stanu. Zwłaszcza gdy się stoi pod domem nazwanym

przez Kiepurę Patria - ojczyzna.

A Dorota Badurzanka wybiera się do nowego wikarego Leopolda Pietroszka, miłego, uważnego i
bardziej przystępnego niż proboszcz Dudek, żeby z nim

porozmawiać na temat świętości. Ksiądz słucha i mówi: - Wiesz, że piękno wewnętrzne wychodzi na
zewnątrz? Jak będziesz dobra, to będziesz piękna.

-To dla mnie była nadzieja.

Janek Wieczorek też siedzi

Tymczasem Józef Wieczorek ciągle siedzi w Rawiczu. W tym samym więzieniu, ale w innej celi, siedzi
także jego syn Janek, który ma dwadzieścia pięć lat. Był

bezrobotny, zbierał węgiel na hałdach kopalni Giesche i przemawiał na wiecach,

Robił to raczej z lojalności wobec ojca, bo brak mu temperamentu rewolucyjnego,

Jest spokojny i cichy. Na razie posadzono go na sześć miesięcy.

Wachmistrz Pawlak zostaje na dobre

Wachmistrz Andrzej Pawlak zostaje przeniesiony do 23. Górnośląskiej Dywizji Piechoty w Katowicach
jako instruktor Krakusów, ochotników z konnego

Przysposobienia Wojskowego. To młodzi chłopcy, synowie robotników i chłopów z okolic.

Na razie dojeżdża tu codziennie pociągiem z koszar w Tarnowskich Górach

gdzie ciągle mieszka z rodziną, ale dowództwo zwraca mu uwagę, że czas, by zabrał żonę i dzieci do
własnego domu. Zamierza urządzić się w Szopienicach. Miasto wprawdzie śmierdzi wyziewami z hut -
z prażalni, spiekalni, siarkowni, wytapialni, ługowni, kotłowni, ślusarni, wytwórni talu, fabryki śrutu i
tak dalej - co

nie może być dobre ani dla czternastoletniej Halinki, ani dla jej młodszego rodzeństwa, ale pensja
wachmistrza instruktora nie jest wysoka, a Szopienice są

tanie i blisko. Obok zaś leżą ogrody Giszowca, oaza czystego powietrza - wystarczy wsiąść do Balkanu.

Ostatnie polonicum Kornów

W tym roku kopalnia Giesche wydobywa około dwóch milionów ton węgla, co stanowi
siedemdziesiąt siedem procent jej wydobycia w 1913 roku. Tymczasem Kopalnia Heinitz (Rozbark) w
Bytomiu, która pozostała po 1922 roku

w obrębie Niemiec, przekroczyła wydobycie z 1913 roku o osiemdziesiąt sześć

procent.
Czyżby doktor praw Schulte był lepszym zarządcą niż inżynier Brooks?

Kopalnia Heinitz ratuje wielu bezrobotnych z polskiego Śląska, zwłaszcza

tych, którzy stracili pracę jako Niemcy. Chętnie ich zatrudnia i płaci dużo lepiej

niż zakłady po polskiej stronie granicy. Nie ma tam żadnych turnusów ani świętówek, a marka stoi
dobrze. Ta kopalnia koncernu Giesche stanowi dobrą reklamę gospodarki niemieckiej.

Pracuje już także pełną parą nowoczesna rafineria w Magdeburgu; produkuje cynk o prawie
stuprocentowej czystości. Niemiecka firma Giesche staje się

największym niemieckim producentem tego surowca i ważnym wytwórcą kwasu siarkowego i kadmu.

Eduard Schulte może spłacać kredyt udzielony firmie przez rząd.

Clara też pracuje. Losy rodzin Giesche i Kornów, splecione w domu przy

Ringu, stały się jej bliskie. Przechodząc koło księgarni Kornów, zawsze tam zagląda.

Wśród ostatnich nowości widzi grubą książkę polskiej pisarki Marii Dąbrowskiej. Tytuł Nachte und
Tage (Noce i dnie) w tłumaczeniu H. Koitza. Nie wiemy,

czy ją bierze do ręki. Wiemy, że to ostatnia polska książka wydana przez Kornów

przed wojną.

Życie jest dłuższe

Księża z parafii Świętej Anny zapisują w tym roku w księdze parafialnej sto

osiemdziesiąt jeden zgonów. Przy trzech osobach nie podano wieku.

Zmarło czterdzieścioro jeden dzieci poniżej roku (w tym trzynaścioro nie

dożyło miesiąca) i pięcioro dzieci pomiędzy pierwszym a piątym rokiem życia.

Przypomnijmy, że w 1923 roku odpowiednie liczby wynosiły osiemdziesiąt osiem

(dwadzieścia jeden) i pięćdziesiąt osiem.

Wyobraźmy sobie, że kancelaria księdza Dudka oblicza średni wiek tegorocznych zmarłych, stosując
taką samą metodę jak w 1923 roku. Możemy porównać

te dane, bo zasięg parafii i skład socjalny mieszkańców nie uległy zmianie.

Rezultat obliczeń jest zdumiewający. Zmarli w 1923 roku nie dożywali średnio siedemnastu lat, w
1938 - dobiegają prawie trzydziestu dziewięciu. To dlatego że umiera mniej dzieci.

Wśród dorosłych największe żniwo zebrały choroby serca (może w 1923 roku

określano je jako „słabość"?), gruźlica, zapalenie płuc, i, swoją drogą, słabość.


Nie było ani jednego śmiertelnego wypadku samochodowego.

Warto dodać, że w tym właśnie roku Giszowiec zdobywa mistrzostwo Polski

w piłce wodnej. To owoc pracy nie tylko zawodników, ale i węgierskiego szwimtrenera Rajki,
zatrudnionego przez kopalnię Giesche z pensją w wysokości tysiąca złotych miesięcznie. Zawody na
Stawie Małgorzaty gromadzą takie tłumy, że

pewnego dnia pomosty z hukiem idą pod wodę. Wszyscy kibice umieją pływać,

więc nikt nie tonie.

Sadie Walsh dzieli radość z wydłużenia się życia w robotniczych osiedlach

z doktorem Edmundem Gryglewiczem, który niedawno osiadł w Szopienicach

i specjalizuje się w nowej dyscyplinie medycznej - chorobach zawodowych. Jest

ordynatorem oddziału chorób wewnętrznych szpitala hutniczego należącego do

Giesche SA i lekarzem zakładów cynkowych tej spółki. Pochodzi z Raciborza,

był gońcem w trzecim powstaniu; po plebiscycie wybrał Śląsk przyłączony do

Polski.

1939

Antoś Wróbel chce wy żreć robotę

Emil Kasperczyk zatrudnił się w kopalni Giesche; pomógł mu w tym chyba

Związek Młodej Polski.

Karol Junger w pumpach i nausznikach wybrał się z kolegami na Klimczok, a jego brat Gerhard z żoną
Rozalią wyjechali do

Szczyrku i weszli na Skrzyczne, skąd zobaczyli mglisty zarys

Tatr. Jakoś uciułali na tę wycieczkę, chociaż Gerhard pracuje na

turnusy: trzy miesiące pracy, trzy

miesiące w domu. Tak dobrze so-

bie radzą, że Gerhard zdecydował

się oddać trzy miesiące pracy koledze, który bardziej potrzebuje

zarobku. Robi to także, żeby pomóc w domu i nacieszyć się maleńkim synkiem Jasiem. Poza tym

dorabia pszczelarstwem. W ogrodzie jest miejsce na ule, a giszowieckie sady, pola i lasy dostarczają
pszczołom dosyć pożywienia.
Najmłodszy wujek Gertrudy Antek Wróbel dostał wreszcie pracę w kopalni.

Albert-Wojtek opowiada wieczorem ze śmiechem, że Antoś nie może się najeść tą

pracą, on tę robotę chce wyżreć!

Kiedy Antek dostał dwutygodniówkę, przyniósł ją do domu i rozłożył przed

Waleską na stole. - Mamo, to moja pierwsza wypłata! - Sam nie chciał wziąć grosza.

Nie dał się nawet namówić Gertrudzie na film z Gretą Garbo Dama Kameliowa, który wyświetlali w
Szopienicach. Gertruda, Dorka i Alojz nie mogą tego

zrozumieć, dla kina ponoszą najcięższe ofiary. Gotowi są żebrać, żeby uciułać

dwadzieścia pięć groszy na stojące miejsce, i stoją po sześć godzin, bo film leci na

okrągło, można go oglądać znowu i znowu, poczucie czasu się zaciera, a potem

w domu zawsze czeka kara, i wiadomo za co. Albert-Wojtek zapomniał o tym, co

sam zawdzięcza kinematografii! Grywał przecież z braćmi i szwagrami do niemych filmów w


szopienickich kinach Helios i Coloseum, na wiolonczeli, skrzypcach i klarnecie, a nawet na saksofonie,
jeśli się udało pożyczyć.

Dzieci muszą sobie same uzbierać na kino, ale w domu jest troszkę zasobniej. Albert-Wojtek kupuje
radio i rower. Córki namawiają ojca na damkę, wte-

dy i one będą mogły jeździć. Gertruda dosiada roweru i słyszy za sobą chór gło-

sów z podwórka:

Radio i koło,

a dupa goło!

Są osoby, które nie mogą już sobie wyobrazić życia bez radia. Należy do nich

żona Maksa Gawlika, kulturalna i elegancka (nosi rękawiczki do sukienki), która

siedzi w domu przy Felicitas i Beniaminie.

Jak wszyscy, słucha gawęd Przy żeleźnioku Karlika-Ligonia. Tym razem Karlik ogłasza zbiórkę datków
na cekaem. Ciężki karabin maszynowy ma być darem

śląskich słuchaczy dla Wojska Polskiego.

Jakaś delegacja górnicza przynosi pieniądze w oryginalnej skarbonce żeleźniaku.

Pomysł się przyjmuje i po paru dniach na korytarzach rozgłośni pełno jest piecyków.

Pieniędzy starcza nie tylko na karabin, ale także na armatę. Napływają dalej.
Starczyło na czołg. Zbiórka trwa dalej - na samolot.

Nie wiemy, czy to pod wpływem tych wiadomości Maks Gawlik wstępuje do

LOPP

Biedaszyby. Oferta firmy Strzecha

W kwietniu Jan Szłapa, właściciel firmy Wartowników i Wywiadowców „Strzecha", Pszczyna, tel. 27,
pisze na maszynie, na eleganckim papierze firmowym, list

do Giesche SA w sprawie biedaszybów, która ciągle nie jest rozwiązana (inaczej

niż sprawa lepianek).

Najpierw powołuje się na zezwolenia od wojewody i dwunastoletnie doświadczenie. Następnie


składa ofertę:

Jak doszło do naszej wiadomości rozszyża się dziki kopalnictwo i na terenach własnością Szan.
Dyrekcji położonych w powiecie Pszczyńskim. Wobec tego żywimy nadzieję, że Szan. Dyrekcja
skorzysta z naszej oferty i odda nam wymienione i zagrożone tereny do stróżowania, gdyż mogiemy
w każdym czasie i każdą przez Wpanów pożądaną

ilość stróżów stawić i to ludzi umundurowanych na wzór wojskowy, uzbrojonych w broń

krótką i pałki gumowe oraz zasługujących pod każdym względym na zaufanie. ()

Wynagrodzenie za pojedynczego wartownika czyniącego służbę w ilości 8. godzin

dziennie wynosi 170 zł.

Jak z powyższego wynika jesteśmy starem przedsiębiorstwym i w sprawach wartowniczych już


wyszkoleni i wypróbowani.

Nie znamy odpowiedzi, ale chyba Giesche SA nie skorzystała z oferty. Powstałyby jakieś dokumenty.
Tymczasem czytamy tylko alarmujący list spółki do

dyrekcji kolei państwowych, że w pobliżu głównego toru kolejowego Katowice-

Mysłowice powstał porządny szybik o głębokości piętnastu metrów, najwidocz-

niej podłączony do jednego z pokładów kopalni*.

Józef Wieczorek i Bolesław Chrobry

Józef Wieczorek wychodzi z Rawicza (wcześniej wypuścili jego syna Janka).

Długie więzienie i nadzór policji zniechęcają go do wiecowania. Zatrudnia się przy

budowie Muzeum Śląskiego. Gmach, który ma być pomnikiem polskiej historii

i kultury, powstaje od trzech lat, ma dziewięćdziesiąt tysięcy metrów sześciennych kubatury,


pochłonął prawie milion dolarów. Muzealnicy pakują już zbiory,
aby je przenieść do nowej siedziby. Ponad sto tysięcy eksponatów czeka na przeprowadzkę w salach
urzędu wojewódzkiego.

Na głównej osi muzeum (osiem kondygnacji) ma stanąć posąg Bolesława

Chrobrego według projektu rzeźbiarza Stanisława Szukalskiego, dzieło słowiań-

skie, narodowe i monumentalne.

To wszystko jednak nie robi wrażenia na Józefie Wieczorku, jego prawdziwą

ojczyzną jest ojczyzna światowego proletariatu.

Siedemdziesiąt cztery strucle

Kronika polskiej szkoły w Giszowcu kończy się na dacie 21 czerwca.

Na ostatnich stronach zapisano, że liczba uczniów zwiększyła się o dwudziestu czterech i jest ich
razem trzystu trzydziestu sześciu (wielki niż!). Odbyło się

wiele nabożeństw i uroczystych poranków z okazji świąt narodowych, imienin,

urodzin i rocznic śmierci różnych wybitnych osobistości i patronów. Rozdano

dwadzieścia siedem par bucików, trzy ubrania, dwadzieścia sztuk ciepłej bielizny,

dziewięć litrów tranu i siedemdziesiąt cztery strucle. Dwadzieścioro dwoje najbiedniejszych dzieci
wysłano na obozy harcerskie połączone z nauką.

Zadowolenie jest cienkie

W sierpniu ujednolica się nazwy pokładów kopalni Giesche. Oznacza to, że

większość pokładów otrzymuje już trzecie imię - po dawnym niemieckim, a po-

tem polskim, ale nadanym spontanicznie, więc tymczasowym.

Pokładów jest sześć:

- Pokład Morgenrot (za Niemca Morgenroth) otrzymuje imię Antonina (ina-

czej niż szyb Morgenroth przemianowany na Jutrzenkę). To najstarszy pokład

kopalni, położony na głębokości około dwustu metrów, gruby na mniej więcej

cztery metry, kiedyś bardzo bogaty, z latami mocno wyeksploatowany, grożący

tąpnięciami. Zablokowany tamami drewnianymi lub murowanymi w czasie wielkiego kryzysu 1932
roku. Teraz znowu czynny.

- Pokład Górny (wcześniej Oberflótz) nazywa się teraz Bug. Jest położony na głębokości około
czterystu sześćdziesięciu metrów, gruby na ponad pięć
metrów.

- Pokład Dolny (wcześniej Niederflótz) to teraz Wisła. Leży na głębokości

czterystu osiemdziesięciu pięciu, jest gruby na prawie dwanaście metrów. Tu się

wydobywa czterdzieści dwa procent urobku kopalni Giesche.

- Pokłady Edwin (wcześniej też Edwin) i Zadowolenie (wcześniej Befriedigung) nie zostały na nowo
nazwane. Są cienkie, zanieczyszczone i niebezpieczne

i nie warto ich eksploatować.

- Pokład Andrzej (wcześniej Andreas) pozostał Andrzejem. Leży na głębokości ponad sześciuset
metrów, ma półtora metra grubości.

Głębokość i grubość pokładów odnosi się do szybu Pułaski. Gdzie indziej

może być inna.

Zmienia się także nazwa biuletynu wydawanego przez księdza Dudka. „Wiadomości Parafialne" nie
mają już drugiego członu — „Parochialblatt". Przez wie-

le lat były dwujęzyczne. Teraz informacje po niemiecku - Kirchliche Nachrichten

- są ledwie widoczne, oddzielone kreską u dołu strony.

A inżynier Stefan Krasnodębski dostaje list od organizatorów XIX Kongresu

Chemii Przemysłowej, który ma się odbyć w Warszawie na przełomie września

i października. Jest sprawą oczywistą - piszą nadawcy — że sprawny przebieg kon-

gresu będzie miał znaczenie nie tylko dla chemii przemysłowej, ale i propagandy

Polski za granicą, więc adresat listu, wybitny menedżer i znawca przedmiotu, po-

winien znaleźć się w komitecie organizacyjnym imprezy".

Odpowiedzi nie znamy, można przypuszczać, że jest pozytywna.

Pogrzeb Korfantego

20 sierpnia Katowice żegnają Wojciecha Korfantego"". W tłumie za trumną

idzie redaktor Henryk Sławik, ten sam, który zjechał do kopalni Giesche podczas

wielkiego strajku głodowego i zawiadomił o nim całą Polskę.

Atmosfera tego pogrzebu, rozmowy w kondukcie sprawiają, że jeszcze tego

samego dnia Sławik postanawia wysłać żonę z córką do Warszawy. Odprowadza


je na dworzec i przetrząsa swoje katowickie mieszkanie. Wynosi wszystkie książki, notatki i
dokumenty, które zasługują na przechowanie.

Gertruda Badurzanka też idzie na pogrzeb. Pożycza od pięknej ciotki Mariki gazówki ze szwem i biały
kapelusz panama. Marika wklepuje jej w policzki

swój najlepszy krem Śnieg Tatrzański, po którym skóra robi się matowa i jasna. Gertruda pociera
jeszcze usta czerwoną tutką od cykorii do kawy, która

bardzo ładnie farbuje. Tak wyszykowana, wyrusza piechotą z Nikiszowca do

centrum Katowic. Mogłaby pojechać tramwajem z Szopienic, ale to kosztuje dwadzieścia pięć groszy,
tyle samo co bilet do kina albo bułka z kiełbasą

i musztardą.

Dlaczego idzie na ten pogrzeb? Nie bardzo wie, pewnie dlatego że kocha teatr, kino, te wszystkie
wystawienia.

Po powrocie z pogrzebu opowiada wszystko Marice i powraca do swego zwykłego wyglądu, bo


Rozalia nie toleruje żadnych frywolności. Raz zobaczyła Gertrudę podmalowaną i natychmiast
rozmazała jej na buzi całą garść welflajszu.

Ani Rozalia, ani Waleska nie używają kremu, pudru i szminki. W ogóle nie mają

tego na gospodarstwie. Waleska ciągle najchętniej chodzi w drewniakach, potrafi

w nich nawet zatańczyć. Nigdy nie nosiła stanika.

Ale kiedy Gertruda i Dorka idą razem z babką, a na drodze pokażą się chłopcy, Waleska rozkazuje: -
Dziouchy, brzuch do środka, cycki śtram! istramm - wyprężone) .

Waleska idzie po syna

Antoś, który był tak zgłodniały roboty, że chciał ją wyżreć, musi stawić się natychmiast w jednostce
wojskowej. Czeka go podwójne rozstanie - z pracą i zTolą-

Wieczorem znika z domu, ale Waleska wie, dokąd poszedł. Siada na ryczce i czeka.

Pożegnanie z Tolą trwa jednak zbyt długo, Antoś o szóstej rano ma być w Katowicach, więc kiedy mija
północ, Waleska idzie po syna.

Idzie szybkim krokiem, trzyma

się prosto, ciągle nie ma ani jednego

siwego włosa, chociaż dawno prze-

kroczyła sześćdziesiątkę.

Ta decyzja jest dramatyczna, nie


tylko dlatego że Waleska wysyła swe

najmłodsze dziecko, bezbronnego

i delikatnego Antosia, na niechybną wojnę, ale także dlatego, że musi

przekroczyć próg domu Toli. Babka Toli na 1 Maja wywiesza zawsze

czerwoną chorągiew. Być może Tola

tłumaczy właśnie Antosiowi, że nie

warto bronić państwa, które zamyka komunistów w więzieniach.

Waleska wchodzi do domu Toli

i widzi, że w kuchni przysiadła cała

grupka młodzieży, siedzą koło siebie jak kurczęta. Jest tak strasznie

zdenerwowana, że krzyczy na cały

głos: - Co tu jeszcze robisz, ojczyzna cię woła!

Ostatnie dni

Gerard Kasperczyk, który skończył siedemnaście lat i po pracy u majstra Bo-

chynka biega z kolegami po Giszowcu i okolicy, rozglądając się za dziewczętami,

obserwuje wielki ruch przy amerykańskich willach. Brama, która zawsze strzegła

spokoju mieszkańców, jest otwarta na oścież. Wszyscy wyjeżdżają. Niektórzy zostawiają meble i
naczynia. Nie wiadomo, czy z pośpiechu, czy w przekonaniu, że

niedługo wrócą.

Państwo George Sagę Brooks przekraczają granicę Polski 29 sierpnia. Czynią

to pod Bytomiem i kierują się do Holandii.

Augustyn Niesporek porządkuje negatywy, których uzbierało się już tak wiele, że zagracają
pracownię, a część coraz większej rodziny musi w niej mieszkać.

Szklane płyty, jakich używa się w atelier, zajmują bardzo dużo miejsca. Dwudzie-

stotrzyletni Paul, najstarszy syn Augustyna, który przejmuje stopniowo warsztat

fotograficzny, dochodzi do wniosku, że trzeba się pozbyć tych klisz, zwłaszcza

gdy całkowicie tracą aktualność, tak jak zdjęcia weteranów w powstańczych mundurach,
świętujących swoje rocznice. Augustyn przyjmuje tę decyzję ze zrozu-

mieniem. W jaki sposób zakład pozbywa się szklanych płyt — tego nie wiemy.
Wiemy, że ich nie ma.

Rodzina starszego wachmistrza Andrzeja Pawlaka, która sprowadziła się do

dwóch pokoi z kuchnią w trzypiętrowym domu w Szopienicach, zdążyła w nim

pomieszkać tylko parę miesięcy. Pawlak w ostatnich dniach sierpnia pożegnał rodzinę. Jego Krakusi
szkolą się w lasach koło Giszowca, mundurują, zbroją i po-

zyskują środki transportu. Z magazynu mobilizacyjnego nie dostali bowiem ani

jednego samochodu. Zachowują się więc w lasach giszowieckich jak śląscy powstańcy przed
dwudziestu laty - rekwirują samochody na szosie koło willi dyrektorskiej, a konie i rowery
wypożyczają od miejscowych ludzi, obiecując, że je

zwrócą, kiedy zwyciężą.

Sąsiedzi z szopienickiej kamienicy namawiają Helenę Pawlakową, by uciekała

z dziećmi przed Niemcami, którzy wchodzą już do Katowic i jej rodzinie na pewno nie będą pobłażać.
Helena, nieduża, o okrągłej buzi, zabiera więc troje dzie-

ci, z których najmłodsze ma cztery lata, i idą piechotą do Sosnowca. Na szczęście

najstarsza córka Halinka ma piętnaście lat i może dźwigać toboły. Pod Sosnowcem nocują, a rano
wędrują dalej do Strzemierzyc, gdzie wciskają się do bydlęcych wagonów obitych blachą, w których
już pełno uciekinierów. W olkuskich

lasach przeżywają bombardowanie, tracą połowę bagaży, ale docierają do Wolbromia, gdzie
zrujnowana lokomotywa ostatecznie odmawia biegu. Nocują u dobrych ludzi i furmanką docierają do
Sławic koło Miechowa; mieszkają tam gościnni krewni sąsiadów.

Tymczasem wachmistrz Pawlak i jego Krakusi otrzymują rozkaz zamknię-

cia luki powstałej między Tarnowskimi Górami (11. Pułk Piechoty) a Siewierzem

(3. Pułk Ułanów Śląskich). Przemieszczają się tam nie bez trudności; mają mapy

tylko z kierunkiem na Berlin. Nie dostali działek przeciwpancernych. Wloką za

sobą jak kule u nóg tabor trzydziestu furmanek.

1 września syn Eduarda Schultego, dziewiętnastoletni Ruprecht, który chce

być farmerem i odbywa letnią praktykę w zaprzyjaźnionym majątku na Dolnym

Śląsku, słyszy nad głową gang silników lotniczych. Szwadron stukasów i junkersów leci w stronę
wschodniej granicy Niemiec. Wolfgang, starszy o rok brat Ruprechta, musiał zrezygnować z
wakacyjnej podróży do Szwajcarii i Włoch i prawdopodobnie wkracza właśnie do Polski ze swoją
jednostką".

W sierpniu załoga kopalni Giesche liczy cztery tysiące trzydzieści osiem osób.
1 września jest mniejsza o sześćset trzydzieści.

Z tego: trzystu dziewięćdziesięciu mężczyzn zostało powołanych do polskiego

wojska. Dwustu czterdziestu uciekło, żeby przeczekać i zobaczyć, co będzie dalej.

Według giszowieckiej kroniki harcerskiej, druhowie z Giszowca - część

z nich wróciła właśnie z obozu w Ligotce Kameralnej na Zaolziu - chcą walczyć

u boku polskich żołnierzy. Zamierzają bronić elektrowni przy kopalni Giesche.

Ale pod naporem Niemców polskie oddziały wycofują się za Przemszę i wysadzają most. Siedmiu
harcerzy na rowerach, wśród których są bracia Ludwik

i Konrad Lubowieccy i Teodor Botor, szuka jakiegoś punktu mobilizacyjnego,

widzą jednak, że to beznadziejne. Usiłują gonić polskie wojsko. Pod Kozienicami łapią ich Niemcy, ale
puszczają do domów. Chłopcy wyjaśnili pewnie po niemiecku, że są na wycieczce.

Gertruda Badurzanka też chciała walczyć, w łączności. Przygotowała się z koleżankami ze swojej
nikiszowieckiej drużyny do obsługi telefonicznej. Drużynowa Stefcia Szmolówna wyznaczyła druhnom
dyżury przy katowickich telefonach.

Gertruda siedziała przez całą noc w jakimś biurze z oczami wlepionymi w słuchawkę, ale nie odezwał
się nikt.

Niemcy wmaszerowują do Giszowca 4 września. Gerard Kasperczyk widzi,

| że wiele osób, zwłaszcza starszych, wychowanych w niemieckiej szkole i pamiętających pierwszą


wojnę światową, patrzy na te oddziały z zainteresowaniem bliskim sympatii. A niektórzy żołnierze też
się do mieszkańców uśmiechają. Pewność siebie, energia i schludność zwycięzców robią lepsze
wrażenie niż chaos,

w jakim opuszczały gminę polskie oddziały, które miały jej bronić.

- Ledwie się wojna zaczęła, a oni już byli, ci Niemcy. My inne wojsko zobaczyli. Tamci byli biedni, na
konikach, na furkach. A ci jechali autami.

Przyjaciółka Dorki i Gertrudy Badurzanek Maryla Wacławkówna widzi zrozpaczona, że łan astrów w
jej giszowieckim ogródku przy ulicy Ogrodowej, dawniej (i od jutra) Gartenstrasse, został zrujnowany.
Ktoś wdarł się z ulicy, zerwał

kwiaty garścią i rzucił pod nogi żołnierzom.

Ksiądz Dudek, który niedawno wrócił z wczasów w Krynicy, wita Niemców

z ambony. Mówi, że parafia czekała na nich siedemnaście lat. Zbyszek Stacha, syn

Wincentego, słyszy to na własne uszy i biegnie powtórzyć ojcu, który jeszcze

wczoraj był urzędnikiem państwa polskiego.


Gieschewald

A jo leża w ruskim polu

1939

Ucieczka

Regina Stachowa ma siedemdziesiąt lat, jej mąż Paweł siedemdziesiąt trzy.

Ona gładko uczesana, z przedziałkiem na środku głowy, w czarnej sukni, z żabocikiem i krzyżykiem na
łańcuszku. On siwy, o orlim nosie, w czarnej marynar-

ce, z szeroką muszką. Regina jest pełna godności i dumy, wychowali pięciu synów.

Tak ich zapamiętano.

Dziś oboje wyglądają inaczej. Zakutani w zbyt ciężkie ubrania, które mają

wystarczyć na długo, szukają schronienia na Kielecczyźnie. Giną pod Pacanowem od niemieckich


bomb. Jacyś obcy ludzie grzebią ich tam na cmentarzu.

Syn Reginy i Pawła Wincenty kieruje się w stronę Brześcia nad Bugiem, ale

pod wpływem wiadomości ze Wschodu w porę się cofa. Doświadczony w wojnie

z bolszewikami, wie, czym może grozić dalsza droga. Wraca do Mysłowic i chowa się tam u ciotki; nikt
poza najbliższą rodziną nie wie, gdzie przebywa. Nie wiadomo także, co się dzieje z jego najstarszym
bratem Alojzym, który poszedł na

front jako ochotnik w grupie weteranów, powstańców śląskich, i z najmłodszym

bratem Florianem, zawodowym żołnierzem polskiego wojska. Alojzy jest szcze-

gólnie zagrożony; 4 września Heinrich Himmler nakazuje rozstrzelać każdego

byłego powstańca spotkanego z bronią.

Redaktor Sławik z Katowic, któremu górnicy dwa lata temu umożliwili zjazd

do strajkującej kopalni Giesche, wzuwa podkute buty, sprawdzone podczas tu-

rystycznych wypraw w Tatry i Alpy, i rusza na południe przez Karpaty, drogami dawnych kurierów i
przemytników. 21 września przekracza węgierską granicę.

W ciężkim plecaku niesie granatową marynarkę szytą na miarę przez teścia, wziętego krawca z
Warszawy. Pakując ją między konserwy, daje dowód wiary, że życie

da mu jeszcze jakieś możliwości.

Na Węgry zmierza także Karlik z „Kocyndra", szef katowickiej rozgłośni Polskiego Radia Stanisław
Ligoń, którego nazwiskiem rodowym ochrzczono niedawno szyb Kaiser Wilhelm kopalni Giesche.
Ligoń figuruje w przygotowanej wcześniej księdze gończej, Sonderfahndungsbuch Polen; jest tam
tysiąc nazwisk Górnoślązaków. Niemcy nie zdążyli go aresztować, ale przynajmniej pozbawili głowy.
Utopili w Rawie jego popiersie dłuta

rzeźbiarza Jerzego Langmana.

Wojewoda Michał Grażyński 17 września przedostaje się do Rumunii.

Jest tam już także, lub wkrótce będzie, dowódca w powstaniach śląskich Jan

Ludyga-Laskowski.

Konstanty Prus, który przed plebiscytem przywracał lub nadawał polskie

nazwy śląskim miejscowościom, między innymi Gieschewaldowi, zdążył ukryć

swoje najcenniejsze rękopisy i dokumenty w podziemiach katowickiej katedry.

Pomógł mu w tym ksiądz Emil Szramek, kierujący budową świątyni. Teraz sześćdziesięciosiedmioletni
Prus tuła się z walizeczką między Katowicami i Mysłowicami, bez warsztatu pracy i bez grosza. 1
września miał odebrać honorarium w Instytucie Śląskim w Katowicach, ale dotarł tam dopiero na
drugi dzień, bo wstrzymano ruch kolejowy, i kiedy stanął przed kasą, była już zamknięta na głucho.

Wojciech Bywalec, szef chóru przy kopalni Giesche, traci swoje ukochane pieśni.

• Kiedy tu wpadli Niemcy w r. 1939, wynieśli z naszego lokalu sterty nut i spalili je w kotłowni przy
kopalni, a potem wyrabowali fortypian, skrzypce (wartościowe moje własne),

a obrazy narodowe, portrety jak: Sienkiewicza, Moniuszki, Chopina, obramowane dyplomy - nagrody,
porozbierali niemieccy urzędnicy kopalniani dla zaramowania swego „Fuhrera", zaś pieniądze, dosyć
wysoką kwotę musiał skarbnik oddać do grosza na policji. Tak

nam cały dorobek ze szesnastu lat zrabowano za jednym zamachym, a terroryzując naszych

członków [chodzi, naturalnie, o terror niemiecki - M.S.] żyliśmy w ciągłem strachu nie

wiedząc co nam jutro przynieść może; a potem przesłuchania na Gestapo znanych działaczy

w miejscu zamieszkałych, na których tylko ktoś z zdradliwych sąsiadów palcym pokazał.

Gerard Kasperczyk, w którego życiu niewiele się zmieniło (chodzi nadal do terminu u mistrza
Bochynka, gdzie panuje dotychczasowy wolapik śląsko-niemiecko-

-polski), zauważa, że tors Bismarcka-Rolanda w narożniku urzędu w Giszowcu nie

nosi już głowy Bartosza Głowackiego, lecz jakąś inną. Poprzednią Bismarcka czy może jakiegoś
współczesnego

wodza niemieckiego? Gerard

Kasperczyk, bystry w rzemiośle, ale nie w historii ani


polityce, nie umie tej głowy

rozpoznać. Na pewno jednak jest inna niż jeszcze parę

dni temu.

Zmieniła się także przestrzeń naprzeciw urzędu. Nie ma już obelisku ku czci

powstańców śląskich odsłoniętego uroczyście w 1925 roku z udziałem ludności,

władz gminy i dziatwy szkolnej. Usunięto nawet gruz po nim.

Intencje Hajdukówny

Wiadomości parafialne wydawane co parę dni przez księdza Dudka noszą te-

raz jednowyrazowy tytuł „Parochialblatt", ale przez cały wrzesień zamieszczają

jeszcze wiadomości po polsku.

Przez pierwszą połowę miesiąca nie znajdujemy w nich wzmianek, które pozwalałyby się domyślać, że
wybuchła wojna. 3 września o szóstej piętnaście modlimy się za pątników z Częstochowy, o dziesiątej
trzydzieści za Towarzystwo

Polek przy Stronnictwie Pracy, bo obchodzi ono dwudziestolecie, a w następnych dniach za zmarłych
Rozalię Czmok i Bulę Annę oraz za Antoniego i Martę

Skrzypców, którzy obchodzą srebrne wesele.

Jest wprawdzie wiadomość o przesunięciu początku roku szkolnego „na później", ale przecież
przyczyną takiej decyzji mogłaby być na przykład epidemia

grypy-

Dopiero w biuletynie z 17 września pojawiają się intencje dające do myślenia: w poniedziałek 18


września zanosimy modlitwy za naszych żołnierzy i o pokój, a w środę 20 za poległych żołnierzy i
dusze opuszczone. Obie intencje przekazane zostały przez Franckę Hajdukównę, która uczyniła to w
imieniu wielu ro-

dzin z parafii.

Coraz częściej pojawiają się w pisemku zagadkowe słowa: „pewne intencje".

Prawie zawsze są przekazywane przez Hajdukównę.

W październikowym numerze „Parochialblatt" dominuje już język niemiecki.

Świątynia Ewalda

Zabiera się rowery, odbiorniki radiowe (pod karą piętnastu lat więzienia)

i aparaty telefoniczne. Czy wszystkim? Możliwe, że Maks Gawlik ocalił swoje


radio i służbowy telefon, bo chociaż przed wojną zapisał się do polskich organizacji, utrzymał po jej
wybuchu odpowiedzialne stanowisko kierownika magazynów kopalni Giesche.

Ale Ewald, jego jedyne dziecko, które może mieć przed sobą przyszłość, jedzie do pracy niemającej
nic wspólnego z powołaniem malarskim. Już 6 września katowicki urząd pracy zaczyna rejestrować
śląską siłę roboczą, a 25 września

wysyła pierwszy transport, czterysta osób, na roboty do Niemiec. Ewald Gawlik,

zdrowy chłopak do wzięcia, trafia do gospodarstwa rolnego pod Dreznem. Jest

widocznie dobrym robotnikiem, skoro bauerzy dają mu wolny dzień na zwiedzanie miasta. Drezno
oszołamia go i zachwyca.

Piękne budowle średniowieczne, Zwinger, Katedra Królewska, oraz w swojej rozciągłości Galeria
Drezdeńska, a obok niej wielka Akademia Sztuk Pięknych z potężną kopułą szklaną, a na jej szczycie
błyszcząca w blasku słońca postać mężczyzny.

Wolnym krokiem szedłem, pogrążony w myśli o mojej przyszłości, w kierunku Brillische Garten, gdzie
mieściła się Akademia Sztuk Pięknych. Z lekkim drżeniem serca nacisnąłem klamkę od potężnych,
bogato rzeźbionych drzwi. Wchodząc wydawało mi się,

że wszedłem do ogromnej świątyni, bowiem nastrój tego wnętrza wpłynął na mnie bardzo
tajemniczo. Pod nogami ogromna biała tafla marmurowa, nad głową potężne sklepienie ozdobione w
bogate malowidła.

Dałby wszystko za to, by studiować w tych murach. Pisze do ojca, żeby mu

pomógł. Może znajdzie sposób, by go wyreklamować od pracy u bauera.

Maks idzie więc do dyrektora.

Koncern Giesche, którego kopalnie i huty leżą znowu po jednej stronie granicy, jest teraz w całości
pod zarządem niemieckim, a więc pod generalną dyrekcją doktora Eduarda Schultego. Zakłady we
wschodniej części Górnego Śląska przejętej w 1922 roku przez Polskę są ponadto od 3 września pod
państwowym zarządem komisarycznym Albrechta Junga, od 1933 roku członka NSDAP.

Jung, doktor praw i radca prawny koncernu, jest wobec Schultego całkowicie

lojalny. Schulte bardziej musi się liczyć z Ottonem Fitznerem, chemikiem od

dawna związanym z firmą, który w październiku obejmuje cywilną administrację na Górnym Śląsku;
podlega mu także policja mundurowa i sądy specjalne. Te

ogromne pełnomocnictwa państwowe są nagrodą za dzielność w pierwszej wojnie światowej, walkę z


powstańcami śląskimi, wczesny akces do partii nazistowskiej i zaangażowanie w SS. Fitzner jest
bardzo przystojny, pracowity, ambitny

i energiczny. Ożenił się z Dunką spokrewnioną z twórcą koncernu Shell i nadał

swym synom imiona bohaterów nordyckich sag - Ruthard i Amer".


Stanowisko dyrektora kopalni Giesche powierzono Niemcowi doktorowi

Fleischerowi.

Nie wiemy, co się dzieje z ostatnim polskim dyrektorem kopalni Władysławem Dominem.
Przedostatni, Władysław Michejda, jest aresztowany, siedzi na

gestapo w Cieszynie.

Maks Gawlik zwraca się ze swoją sprawą do któregoś z obecnych władców

firmy i nie doznaje zawodu. Ewald będzie zwolniony z pracy przymusowej.

Karljunger znowu pracuje

Burmistrz Gabor kompletuje zespół urzędniczy. Jest w nim Karljunger zwolniony z kopalni Giesche,
gdy zgodnie z wolą wojewody Grażyńskiego starano się

pozbyć z niej Niemców. Należy do niego dystrybucja kartek żywnościowych -

zadanie bardzo drażliwe i odpowiedzialne. W zespole nie ma między innymi Wincentego Stachy i
śmieszka Istela. Stacha, jak wiemy, znikł z okolicy, a Niemiec

Istel w ciągu kilkunastu lat pracy w gminie tak bardzo się spolszczył, że poszedł

do polskiego wojska i poległ w pierwszych dniach wojny, osierocając żonę i czworo dzieci. Jeden z
jego synów chodzi teraz w mundurze Hitlerjugend. Wprawdzie

do HJ zapisują wszystkich, czy kto chce, czy nie chce, nie wszyscy jednak pokazują się chętnie w tym
uniformie. Ale z drugiej strony, rodzina, której ojciec tak

lekkomyślnie zginął, musi się jakoś ratować.

We wrześniu gauleiter Górnego Śląska Josef Wagner zapewnia swój lud podczas manifestacji w
Katowicach:

Wróciliście do wielkich Niemiec i do waszej macierzystej prowincji. Istnieje tylko jeden Śląsk! I macie
pełne podstawy do tego, by być dumni z tego wielkiego i pięknego Śląska. () Ślązacy, jesteśmy
przyszłością, nie środkiem do celu!.

Wagner uważa, że tych Ślązaków, którzy nie są pewni swej niemieckości, można do niej wychować.
Jest z wykształcenia nauczycielem. Kiedy zdobył ten zawód, nie mógł dostać w nim pracy; w
Niemczech panowało wówczas bezrobocie.

Wybrał karierę partyjną, ale nie pozbył się pasji pedagogicznej.

Powrót wachmistrza Pawlaka

Zaczynają się powroty do domu, poprzedzone zapewnieniami niemieckich

władz, że spokojnym obywatelom nic się nie stanie. Halinka Pawlakówna z matką, siostrzyczką i
bratem ładują się na furmankę, która zawozi ich ze Sławie na
stację Charsznica koło Miechowa. W nocy zatrzymuje się tam pociąg towarowy.

Rodzina wdrapuje się na węglarkę, ale kiedy staje przed swoimi drzwiami w Szo-

pienicach, okazuje się, że mieszkanie jest zaplombowane, przejęte przez Niem-

ców. Dostają piwnicę w domu naprzeciwko. Każdy deszcz zalewa wodą dziurawą

podłogę, a kiedy przychodzi mróz, ściany się szklą. To wszystko jednak jest mało

ważne, bo ojciec, instruktor Krakusów, powraca żywy spod Tomaszowa. Dywizjon ginął w oczach;
podobno na cmentarzach w Tomaszowie Lubelskim i okolicy

zostało około trzystu poległych. Walczono o głodzie, bo tabory nie nadążały za

kawalerią. Padały konie, nierozsiodłane od ponad dwudziestu dni. Pod wsią Szarowola do resztek
dywizjonu podjechał dowódca 23. Dywizji Piechoty (w której

składzie walczył dywizjon Krakusów) pułkownik Władysław Powierza. Powie-

dział, że dywizja jest otoczona i składa broń. Żołnierze mieli dwie drogi - poddać się Niemcom albo
zrzucić mundur i pojedynczo przedzierać się na Śląsk. Po

ostatniej walce pod Bełżcem wybrali to drugie.

Ojcu Halinki udało się przedrzeć. Był jednak w domu tylko trzy tygodnie.

Uniknął niewoli, ale już 1 listopada musi jechać na przymusowe roboty w Braunschweig (Brunszwiku),
w Dolnej Saksonii. Te roboty mogą go ocalić, gorzej gdyby został na miejscu ze swym żołnierskim
życiorysem, który trudno ukryć (krzyż

Virtuti żona schowała w pudle zegara).

Rozalia Kajzerówna (po mężu Piesiurowa; on też sportowiec, piłkarz, urzędnik Giesche SA) także traci
mieszkanie. Płaci za polskie barwy narodowe, w których startowała na olimpiadzie, i pewnie za
przynależność do Związku Obrony

Kresów Zachodnich. Wyrzucają ich z domku w Giszowcu do baraku w Nikiszowcu, bez kanalizacji i
wody, w reumatyczne zimno i wilgoć; nie ma już mowy

o sporcie.

Wiedza Eduarda Schultego

W październiku Otto Fitzner spotyka się w Katowicach z wysokim funkcjonariuszem SS z Berlina


Adolfem Eichmannem, który przybywa tutaj w tajnej misji. Ma nadzorować deportację katowickich
Żydów do Polski „właściwej". Miasto

ma być czyste rasowo. Eduard Schulte należy do wąskiego grona wtajemniczonych. Zdaje sobie
sprawę z wagi wiadomości, które posiada.
Stosunek nazizmu do Żydów uważa za barbarzyństwo niegodne swojego narodu. Jako człowiek
biznesu prowadził rozległe interesy z żydowskimi bankierami i przemysłowcami. Od paru lat ma
przyjaciółkę imieniem Doris. Kiedy się poznali, on kończył czterdzieści siedem lat, ona miała niewiele
ponad trzydzieści.

Jest ładną, pełną życia kobietą, córką żydowskiej rodziny z Europy Wschodniej.

Nie ma żadnych ambicji intelektualnych i Eduard czuje się przy niej swobodny i szczęśliwy. On zaś
imponuje jej swoją pozycją i siłą. Doris jest bezpieczna,

mieszka i pracuje w Zurychu. Ale trudno sobie wyobrazić, by Schulte nie myślał

o niej, słysząc o misji Adolfa Eichmanna*.

Józef Wieczorek w drodze do serca

Na początku listopada Józef Wieczorek wyrusza na Wschód, do Związku Radzieckiego. Przeprawia się
przez San i dociera do Lwowa. Tam zastaje grupę towarzyszy z Katowic, którzy mu pomogą w dalszej
drodze. Chciałby dotrzeć na

Ural, gdzie według jego najgłębszych przekonań bije serce wielkoprzemysłowej

klasy robotniczej.

Przechytrzanie palcówki

Tuż przed Bożym Narodzeniem mieszkańcy Górnego Śląska mają określić

swoją narodowość. 25 listopada Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Rzeszy wydaje w tej sprawie
zarządzenie, które nie określa wyraźnie kryteriów przynależności narodowej. Można więc właściwie
decydować samemu, kim się chce być Polakiem czy Niemcem. Trzeba wypełnić ankietę i odcisnąć
palec usmarowany na

czarno - stąd akcja nazwana zostaje palcówką.

Być Niemcem to znaczy mieć pracę, pozostać w swoim domu i osiedlu, uzyskać opiekę państwa,
którego siłę właśnie poznano, ale zapłacić za to wstąpieniem

do niemieckiej armii lub oddaniem jej dzieci.

Być Polakiem to znaczy uwolnić się od lojalności wobec Trzeciej Rzeszy i zapłacić za to utratą domu,
środków do życia i poczucia bezpieczeństwa.

Każdy może się ubiegać o niemieckie obywatelstwo, ale nie każdy je dostanie.

Jeśli się na przykład walczyło w powstaniach śląskich i fakt ten jest znany, droga do uzyskania
niemieckiego dokumentu będzie zamknięta. Ale ci, którym nie

udowodniono postawy wrogiej wobec Niemiec, mogą liczyć na macierzyński instynkt Trzeciej Rzeszy.
Chętnie ich przyjmie i wychowa, bo potrzebuje obywate-

li wdrożonych do ciężkiej pracy, mających od pokoleń kontakt z niemieckim ję-


zykiem, kulturą i obyczajem.

Zamiast więc szykować się do Gwiazdki, rodziny zastanawiają się, co robić.

Najrozsądniejszy i stosunkowo mało bolesny wydaje się taki ich podział, by ktoś

był Niemcem (raczej mąż), a ktoś Polakiem (raczej żona). Wtedy ocali się byt

i trochę honoru, a może zapewni jakieś bezpieczeństwo w przyszłości. Chociaż

nie wygląda na to, by Górny Śląsk miał prędko wrócić do Polski. Ludzie zastanawiają się, jak
przechytrzyć władze.

Panie, Polacy my by się tu nie utrzymali długo, a my się muszymy utrzymać, to je lod

początku wojna na kant. Kto kogo lepiej kantnie. Łoni te „volksdeutsche" nas cygonili

przez 20 lat, bylekaj należeli, tyż i do związków, terazki my muszymy to samo. Przeca

chcymy jeszcze doczekać Polski i lepszych czasów, niy?*.

Wojciech Bywalec ma kłopoty, bo ożenił się z poznanianką:

Urządzali niemce tak zwane „Rassenschau" polegające na wezwaniach ludzi do stawienia się przed
rasistowską „Komisją", o ile jedyn małżonek pochodził ze Śląska, a drugi z innych dzielnic Polski. Ja
także musiałem z żoną i dziećmi stanąć przed tą „Komisją" ponieważ popełniłem „zbrodnię" biorąc
sobie żonę z Wielkopolski a nie ślązaczkę.

Przedtem jeszcze to nas ważyli na wadze, mierzyli i wypytywali, dlaczego my się pobrali, i to, i owo, a
żonie zarzucając uwagą: „a jednak pani jest poznanianką (Sie sind doch

aber eine Posener!). Na co się żona śmiało zapytała: Czy poznaniacy są jacy zbrodniarze?? (Sind die
Posener Verbrecher??j Były wypadki, że dla większego upokorzenia

musiała kobieta czy mężczyzna się zupełnie rozebrać do naga dla rzekomego lepszego

i pewniejszego zbadania do jakiej to „rasy" człowiek należy.

Himmler zarządził, by każdy formularz wypełniony podczas palcówki był

stosownie oznaczony. W górnym prawym rogu stawia się krzyż czerwony dla

Niemców, niebieski dla Polaków, czarny dla Żydów, zielony dla innych.

Milczenie Waleski

Waleska Wróblowa przestaje mówić. Siedzi, milcząc, na ryczce, na której

przedtem śmiała się z wierszyków w „Kocyndrze", wstaje do zajęć domowych

i znowu nieruchomieje pod piecem. Milczy tak od chwili, gdy przyszli ludzie
z wiadomością o śmierci Antka. Po tej nocy, kiedy Waleska poszła po najmłodszego syna do domu
Toli, Antoś wstał o świcie i pojechał do swojej jednostki. Od

tej pory Waleska już go nie widziała, przysłał tylko zdjęcie, które mu zrobiono do

książeczki wojskowej. Ładna twarz Antosia pod nową rogatywką z orzełkiem jest

dziecinna i wystraszona. Poszedł na wojnę, ale tak bardzo się bał, że pod Chrzanowem, nim przyszło
do starcia z Niemcami, strzelił sobie w głowę. Bał się, że

Niemcy wyłupują oczy. Ktoś mu tak powiedział. Zostawił kartkę, że nigdy się

Niemcom nie podda. Ludzie, którzy przynieśli wiadomość o śmierci Antosia, nie

wiedzą nawet, gdzie jest pochowany.

Milcząca rozpacz Waleski, która wyrzuca sobie nocną wizytę u Toli i słowa

„Co tu jeszcze robisz, ojczyzna cię woła!", jest nie do zniesienia. Gertruda pisze dwa listy. Jeden do
Warszawy, do wujka Alfonsa Wróbla, czyli Alfreda Wróblewskiego z orkiestry Henryka Golda; może
uda mu się czegoś dowiedzieć - jest

człowiekiem światowym i popularnym. Drugi list do Chrzanowa, do wójta.

Jest tak nieprzytomna ze zgryzoty, że zamienia te listy, o czym świadczy odpo-

wiedź zdziwionego wujka Alfonsa. Wójt w Chrzanowie nie odpowiada w ogó-

le, i Gertruda więcej do niego nie pisze, zresztą na pewno jest już inny wójt,

niemiecki.

Wigilię w domu Waleski i Tomasza okrywa żałoba po nieszczęsnym Antosiu.

Gertruda przychodzi towarzyszyć dziadkom, żeby było im raźniej, ale Waleska

zaczyna płakać już przy opłatku i nie jest w stanie usiąść do stołu. Nie chce także wyjść na pasterkę.
Gertruda idzie więc do kościoła z piękną ciotką Mariką. Idą

w mroku, obowiązuje zaciemnienie. Kiedy wstępują we wrota, słyszą, że organis-

ta śpiewa po niemiecku. Cieszą się, że babka została w domu.

Schulte postanawia

W roku, który się kończy, Eduard Schulte podejmuje samotnie ważną i niebezpieczną decyzję. Na
początku lat trzydziestych poznał we Wrocławiu polskiego wicekonsula Szczęsnego Chojnackiego.
Zwrócił uwagę na to, że ten

młody sympatyczny człowiek interesuje się przemysłem, zwłaszcza o znaczeniu

wojskowym, i powziął podejrzenie, że może pracować dla polskiego


wywiadu.

We wrześniu Chojnacki przedostał się do Szwajcarii, oddał do dyspozycji polskiej misji w Bernie i
przyjął tam skromne stanowisko asystenta polskiego attache wojskowego.

Dla Eduarda Schultego Szwajcaria to kraj niezwykle dogodny - od dawna

prowadzi tam różne interesy jako generalny dyrektor koncernu Giesche. Spotyka się w Zurychu z
Chojnackim vel Lubiewą i po sondażowej rozmowie, której

sprzyja wzajemna sympatia, ustalają kontakty.

1940

Slawik z Karlikiem

13 stycznia na Węgrzech ukazuje się gazetka „Wieści Polskie". Zawiadamia, że

uchwałą Rady Ministrów Rządu Rzeczpospolitej w Angers (we Francji) ustanowiono na terenie
Węgier komitet obywatelski do spraw opieki nad uchodźcami

z Polski. Jego przewodniczącym jest redaktor z Katowic Henryk Sławik, sekretarzem Karlik z
„Kocyndra" Stanisław Ligoń.

Współtwórcą i opiekunem tego komitetu jest József Antall, „ojczulek Polaków", wysoki urzędnik
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Królestwa Węgier,

węgierski komisarz do spraw uchodźców wszystkich narodowości. To on zauwa-

żył Sławika i wybrał go do tej roli. Od pierwszego dnia wojny granicę węgierską

przekraczają tysiące Polaków, żołnierzy i cywilów.

Rozczarowanie rektora Porrmanna

„Kattowitzer Zeitung" zawiadamia 1 lutego:

Po 17 latach terroru i poddaństwa otwarto w Gieschewaldzie szkołę niemiecką. Po

odśpiewaniu pieśni Hail dir Vaterland [Chwała tobie Ojczyzno], burmistrz, ob. Gabor, wielce
zasłużony dla założenia szkoły, wygłosił mowę opartą na słowach Fuhrera i Baldura von Schiracha'' i
przedstawił ob. Porrmanna na stanowisku dyrektora

szkoły.

Na ob. Porrmannie spoczywają ogromne obowiązki, którym musi poświęcić wszystkie swoje siły,
ponieważ polskie państwo stworzone w Wersalu usiłowało zniszczyć

wszystko, co tylko mogło.

Ob. Gabor zwrócił się w serdecznych słowach do rodziców i podziękował im za

wierne wychowanie dzieci w niemieckim języku ojczystym. Następnie przemówił do


uczniów. Zachęcał ich do regularnego uczęszczania do szkoły i do posłuszeństwa.

Uroczystość zakończyła się pozdrowieniem Fuhrera, odśpiewaniem Lied der Nation [Pieśni Narodu] i
wciągnięciem flagi.

Wkrótce wznawia się także kronikę szkolną. Tak samo jak w 1923 roku, kronikarz nie oddziela epok
ani jedną czystą kartką. Po lewej mamy „nabożeństwo

żałobne i wspólny poranek w rocznicę śmierci Pierwszego Marszałka Polski

Józefa Piłsudskiego", a po prawej starannym gotykiem:

Kronik

der Deutsche Schule

Gieschewald

Kronikarz zaczyna swoją część księgi długim wstępem ideologicznym. Pisze,

że polskie rządy na Śląsku to ucisk narodowościowy i zamęt gospodarczy. Przytacza dane dotyczące
bezrobocia i strajków. Polską szkołę przedstawia jako zacofaną, zdewastowaną, brudną i wylicza
remonty i inwestycje, jakich trzeba było dokonać, żeby się do niej wprowadzić.

Nie wiemy, kto jest dziejopisem, ale chyba nie rektor Robert Porrmann, który

musi poświęcić wszystkie swe siły nowym obowiązkom, a poza tym uczy rysunków i śpiewu, jest
szefem miejscowego NSDAP i wychowuje siedmioro własnych

potomków; jedna z córek szykuje się na nauczycielkę w jego szkole.

Z kroniki wynika, że burmistrz Gabor, następca naczelnika Józefa Szei,

zwracając się do rodziców z podziękowaniem za niemiecką edukację dzie-

ci, kierował się raczej kurtuazją niż faktami. Edukacja ta bowiem wygląda fatalnie. Uczniowie gadają
do siebie własnym językiem, którym na pewno nie

jest niemiecki. Ten tłum małych analfabetów (zapisano pięćset osiemdziesięcioro dzieci) trudno
nawet podzielić na klasy. Porrmann postanawia, że przez

pierwsze pół roku wszyscy będą się razem uczyć niemieckiego. Potem nastą-

pi klasyfikacja. Jest rozczarowany, bo Inspektorat Szkolny we Wrocławiu, kierując go do pracy w


Gieschewaldzie, zapewniał, że to osada ducha i kultury

niemieckiej.

Pierwszego dnia szkolnego nowy

zeszyt i ołówek leżą na każdej z ławek. W jednej z nich siedzi Henio

Kilczan, który jeszcze niedawno,


ubrany w haftowaną góralską pelerynkę, popisywał się przed ciotkami: -Jestem chłopczyk, na imię
mam

Henio, mam tu kasztany zbierane

jesienią.

Co do ławek, Henio jest pewien,

że zawsze były te same. - Na tych sa-

mych tato siedział. Jo nawet znodł,

co tato kozikiem wyrżnył.

Henio to prawnuk Johanna, który miał dwadzieścioro jeden dzie-

ci, mógłby więc zapełnić pół klasy;

zwłaszcza że - jak wiemy - są one na

razie pomieszane wiekowo.

Co powiada palcówka

Znane są już wstępne wyniki palcówki. Wydają się jednak niewiarygodne - i Polakom, i Niemcom.
Blisko dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców

wschodniej części Górnego Śląska, należącej przed wojną do Polski, zadeklarowało się jako Niemcy,
niespełna pięć procent jako Polacy. Nie skorzystano z pośredniej możliwości - wybrania narodowości
śląskiej.

W Giszowcu na cztery tysiące sześciuset czterech mieszkańców cztery tysiące pięciuset pięciu podało
się za Niemców, dziewięćdziesięciu pięciu za Polaków.

Reszta to jeden Żyd i trzech „innych".

W Nikiszowcu na dziesięć tysięcy siedmiuset osiemdziesięciu dwóch mieszkańców dziesięć tysięcy


czterystu dziewięćdziesięciu czterech podało się za

Niemców, dwustu osiemdziesięciu siedmiu za Polaków, jedna osoba jest „inna".

Maks Gawlik z żoną wybrali na pewno narodowość niemiecką.

Karl Junger i jego synowie - tak samo.

Kasperczykowie i Niesporkowie - niemiecką.

Józef Kilczan i jego syn Jan - niemiecką.

Anna, żona Józefa Kilczana, harcerka, pewnie polską.

Tomasz Wróbel — niemiecką.


Waleska Wróblowa - polską. (Ale czy na pewno, skoro i proboszcz, i wikarzy

mówią, że z niemieckimi papierami łatwiej będzie człowiekowi przeczekać, a Bóg

i tak wie, co człowiek czuje).

Córka Tomasza i Waleski Rozalia Badurzyna - niemiecką.

Jej mąż Albert-Wojtek - niemiecką.

Helena Pawlakowa - polską.

Bywalec z żoną — chyba polską.

Inspektor kas gminnych Antoni Przybyła - niemiecką.

Żona Wincentego Stachy, Lubowieccy, Rysiowie, Poloczkowie? Nie wiemy.

Wiemy tylko, że Paweł Poloczek, ten z krótszą nogą, a więc niewzięty do

Wehrmachtu, Polak w każdym calu, ożenił się z Jadwigą z niemieckiej rodziny.

To małżeństwo z wielkiej miłości, a za tym idzie wielkie zmartwienie - czyj los

wybrać?

Gerard Kasperczyk pożycza kapelusz

Gerard Kasperczyk zakończył naukę w Szopienicach i dostał świadectwo czeladnicze cenione na całym
Śląsku. Podpisało je czterech nauczycieli: Lehrmeister

(mistrz) August Bochynok, Beisitzer (asesor) Wacławczyk, Vorsitzer (przewodniczący) podpis


nieczytelny i Obermeister (starszy majster) Manjusza.

Z tym świadectwem wezmą go natychmiast do kopalni, zresztą wezmą i bez

tego, bo bezrobocie skończyło się radykalnie. Śląski przemysł nakręcany przez

potrzeby wojenne Trzeciej Rzeszy potrzebuje siły roboczej. Praca więc jest,

ale ciężka. Nowi zarządcy wydłużyli dniówkę i Gerard nie ma kiedy chodzić

w zaloty.

Zresztą za wcześnie mówić o prawdziwych zalotach, bo nie upatrzył sobie jeszcze panny i nosi go po
Giszowcu. Chodzi z kolegami rówieśnikami

mysłowicką szosą, jeżdżą Balkanem tam i z powrotem, pozują na moście, eleganccy, w pumpach, w
marynarkach, kołnierzyki białe, wywinięte, czapki, kapelusze.

- Na murawa my biegali, akordion brali.

- Skąd te kapelusze?
- Wujkowe. Jak się tylu ujków ma!

Ewald w raju

Ewald Gawlik spełnia swoje marzenia. Studiuje w Akademii Sztuk Pięknych

w Dreźnie.

Rozpoczęły się wstępne egzaminy praktyczne i teoretyczne, które ku mojemu zadowoleniu zdałem z
wynikiem dobrym, co było dla mnie moim pierwszym w życiu ważnym osiągnięciem. Zamieszkałem w
samym śródmieściu. Mały pokój, który zajmowałem,

mieszczący się na II piętrze nie odznaczał się wyjątkowością, ale był schludny i przytulny i w tej miłej
atmosferze łatwo mi było przez długie wieczory rozważyć moją przyszłość. W poczuciu samotności
utrzymywałem jedynie łączność korespondencyjną z rodzinnym domem.

Pierwsze kroki na studiach przebiegały bardzo dobrze. Zdaniem Profesorów robiłem znaczne postępy,
co z kolei wpłynęło na mnie bardzo zachęcająco. Nie nawiązywałem z moimi rówieśnikami
szczególnego kontaktu, bowiem trudno mi było, a zwłaszcza

w tak krytycznym czasie, darzyć kogokolwiek zaufaniem. Po jakimś czasie zadomowiłem się w tym
ogromnym pięknym mieście.

Obawy księdza Dudka

Ksiądz Dudek, nawet gdyby chciał, nie może już mówić z ambony po polsku.

Na początku maja 1940 roku prezydent rejencji katowickiej Walter Springorum

zakazuje polskiego podczas chrztów, ślubów i pogrzebów, a wkrótce potem biskup Stanisław Adamski
także wyklucza polski z publicznego życia Kościoła. Dopuszcza go tylko w konfesjonale, w zakrystii, w
prywatnych rozmowach z parafianami. Uważa bowiem, że Polacy muszą się maskować. Niemieckie
władze Katowic

od dawna już zwracają uwagę, że część ludności korzysta z ochrony Kościoła, by

demonstrować swą polskość. Zdaniem biskupa, trzeba obie strony pozbawić okazji - wiernych okazji
do demonstracji, Niemców - okazji do represji*.

Biskup wydaje to zarządzenie i pisze do kardynała Adolfa Bertrama, biskupa

Wrocławia, że wierni zgromadzeni w kościołach przyjęli je płaczem. Płakali tak-

że katolicy niemieccy:;".

Wiadomo już, że niemieckie władze potrafią być brutalne wobec wybitnych

duszpasterzy. Budowniczy śląskiej katedry, prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk

na Śląsku ksiądz Emil Szramek siedzi w obozie koncentracyjnym w Dachau.

Zarządzenie biskupa Adamskiego, z którym łączy księdza Dudka wieloletnie


zaufanie i sympatia, jest na pewno dla proboszcza wygodne. Niepokoi go natomiast inne polecenie,
które przychodzi następnego dnia od władz rejencji katowickiej. Żądają od proboszcza informacji o
dzwonach na jego dzwonnicy. Ma podać ich wagę, rodzaj stopu, wartość materialną i historyczną.
Jaka jest cena Pawła

(tonacja c, dwa tysiące sześćset sześćdziesiąt sześć kilogramów), Marii (es, tysiąc

czterysta siedemdziesiąt cztery kilogramy), Józefa (f, tysiąc dwadzieścia pięć kilogramów), Barbary (g,
sześćset sześćdziesiąt siedem kilogramów) i najmniejszej - Anny ( as, pięćset osiemdziesiąt jeden
kilogramów), odlanych w Appoldzie

koło Weimaru? Kto to potrafi określić? Spójrzmy na zdjęcie z 1928 roku; autor

jest anonimowy, ale można się domyślać, że aparat trzymał Augustyn Niesporek.

Dzwony stoją jeszcze na ziemi przygotowane do poświęcenia, w równym rzędzie,

podług wzrostu, całe w kwiatach powiązanych przez parafianki w bujne festony. Obok pozuje trzech
mężczyzn, niezwykle poważnych; dotykają ręką spiżowego płaszcza dzwonu. Przed nami chwila, którą
ksiądz Dudek, jako człowiek wykształcony w kulturze niemieckiej, potrafiłby na pewno skomentować

cytatem*:

Teraz za pomocą liny

Dzwon należy dźwignąć z dołu,

By do dźwięku wszedł krainy,

Ciągnijmy wszyscy pospołu.

Rusza się, chwieje,

Spełnił nadzieję!

Gertruda Badurzanka w mieście szczurołapa

Ewald Gawlik wymigał się od bauera, a Gertruda Badurzanka sama podjęła decyzję - jedzie na roboty
do Niemiec. Ma parę powodów: ciekawość, wielkie

upodobanie do pracy na wsi, bieda i wstyd. Wstydzi się raczej Rozalia Badurzyna,

która spodziewa się siódmego dziecka, w szesnaście lat po pierworodnej Gertrudzie, ale Gertruda
myśli, że lepiej będzie usunąć się z domu i tak już przepełnionego, i ciągle nie dość sytego.

Żegna się z rodziną i koleżankami. Waleska kreśli nad nią znak krzyża. Ciągle

milczy. Wszyscy wierzą, że odezwie się wtedy, gdy wróci Polska.

W domu nie ma walizki, więc Gertruda pakuje rzeczy do kartonu i niesie go

przed sobą na stację, gdzie czeka już co najmniej setka młodzieży jadącej w tym
samym kierunku - na zachód.

Wysiadają w Hameln koło Hanoweru. Tam w parku miejskim są stoły, kawa

i chleb. Zjedli, a teraz stoją między barierami, jak w cielętniku. Żadne nie chce iść

samo na służbę, trzymają się za ręce. Dziadek Tomasz nakazał Gertrudzie, żeby

rozglądała się za bauerem, który jest tęgi, ma dewizkę na brzuchu i czyste buty.

Ale Gertrudzie jest wszystko jedno, byle nie musiała na służbę iść sama. Zaprzyjaźniła się w pociągu z
dwiema dziewczynami i dwoma chłopcami, chcą, by wzięto ich razem.

Mimo że jest mała i mizerna, nie czeka długo. Podchodzi bauer, chudy, bez

dewizki, we flanelowej koszuli, pyta, czy umie wydoić krowę. Nie umie, ale zawsze ją do krów
ciągnęło. Przypomina sobie ubogie słówka, wyuczone w ogrodzie plebanii dzięki córeczce szulrata
Andreasa Dudka. Mówi, że da sobie radę,

i prosi, by wziął ich wszystkich. Gospodarz jest zadowolony, że odpowiedziała

mu po niemiecku. Zabiera jeszcze dwie dziewczyny i chłopca. Opiera pudło Ger-

trudy na ramie roweru. Wloką się za nim do wsi Wehrbergen.

Wychodzą za rogatki średniowiecznego Hameln. Jego legenda jest znana

w całych Niemczech, rozpowszechnili ją bracia Grimm. Siedemset pięćdziesiąt lat temu była tu plaga
szczurów. Wędrowny flecista obiecał, że jeśli miasto dobrze mu zapłaci, zrobi z tym porządek. Zagrał i
poprowadził szczury

do rzeki, ale kiedy potonęły, rajcy schowali pieniądze. Zagrał znowu i wypro-

wadził z miasta wszystkie dzieci. Nigdy do Hameln nie wróciły. Było ich sto

trzydzieścioro. Co się z nimi stało? Podobno powychodziły z pieczar gdzieś

w Transylwanii.

Czworo robotników przymusowych ze Śląska nie zna tej legendy. Zdziwiliby

się, bo wiedzą, że szczury są cwane, umieją przewidzieć, kiedy pokaże się Skarbnik i gdzie będzie
zawał.

Rodzina nazywa się Meierhoff. Składa się z trzech pokoleń. Dziadkowie

Heinrich i Karolina, ich trzech synów: Heinrich, Wilhelm i Jorg. Gospodarzem

jest Heinrich żonaty z Erną. Mają synka Heinricha.

Wilhelm i Jorg są upośledzeni, jeden pokręcony, drugi niemy. Mają trzydzieś-

ci osiem i czterdzieści lat. Ten, który trochę mówi, nazywa Gertrudę die alte
koterwitz, co ma znaczyć: ta stara z Katowic.

Ewald czuje ból

Ewalda Gawlika można było wyciągnąć

z robót, ale nie z wojska. Mimo że Maks zapisał się do Nationalsocialistische Volkswohl[fahrt
(organizacji sprawującej opiekę nad

[matką i dzieckiem) i do Deutsche Arbeitsfront, który przejął rolę związków zawodowych.

14 listopada zostałem zaszeregowany do armii niemieckiej. Z tą chwilą czułem w moim sercu

straszliwy ból, bowiem byłem przekonany, że jakiekolwiek nadzieje o nauce, o studiach, o zdobyciu
egzystencji, o spokojnym życiu twórczym zostały brutalnie przekreślone. W głębokim

smutku opuściłem te piękne mury uczelni, które do niedawna były moją radością, moim drugim
domem.

Clara żegna dom przy Ringu

Clara kończy swoją książkę o domu numer 20 przy wrocławskim Ringu. Odczuwa ulgę, ale i smutek;
ten dom przez wiele miesięcy dokumentacji i pisania

był dla niej pociechą i schronieniem duchowym. Ostatni rozdział książki jest niewątpliwie
świadectwem tego żalu. Autorka utożsamia się z bohaterką Heloizą

Kornówną, która w towarzystwie Sigismunda von Walthera-Cronecka, potomka rodu Giesche,


opuszcza sprzedaną kamieniczkę i żegna się z jej murami. Jest

rok 1805 - tętnią prace w nowej hucie cynku koncernu Giesche i w nowej drukarni Kornów. Heloiza
jednak boi się tej dynamicznej epoki, jest pogrążona w myślach o przeszłości. Patrzy po raz ostatni na
dachy miasta i schodzi powoli ciemnymi, wąskimi schodami.

To zakończenie nie mówi dobrze o nastroju autorki.

Clara chce wydać powieść w Berlinie, w niewielkim formacie, będzie to raczej

książka dla kobiet.

Nowe imię Doroty Badurzanki

Dorota, mistrzyni gry w kulki, chodzi do niemieckiej szkoły w Nikiszowcu.

Nienawidzi jej, przede wszystkim dlatego że straciła w niej imię. Już na pierwszej lekcji okazało się, że
nie jest Dorotą, tylko Dorotheą. A nawet jeszcze gorzej - Theą!

— Jaka ja Thea, jak ja Dorka!

Nauczyciel Kóhler nie rozumie ani słowa po polsku. Denerwuje się i bije uczniów po twarzy, nawet
dziewczynki.
Rozalia i Albert-Wojtek Badurowie, którzy pokończyli niemieckie szkoły, idą

porozmawiać z nauczycielem, ale to tylko pogarsza sprawę. Kóhler przyjmuje ich

krzykiem - dlaczego zaniedbali narodową edukację córki?!

Zbyszkowi Stasze, który coś przeskrobał, Kóhler daje do wyboru karabin maszynowy albo armatę.
Maschinengewehr to seria krótkich klapsów w twarz, Kanone to jedno mocne uderzenie, które może
naderwać ucho. Nie wiadomo, na

co się zdecydować. Ale kto się zastanawia zbyt długo, może dostać i z armaty,

i z karabinu.

Dzieci niemal z dnia na dzień muszą zmienić język. Nigdy nie wiadomo, za

który z języków czeka kara. Od tej samej babki można oberwać za niemiecki

w domu, a za polski na ulicy.

Nie wszyscy narzekają na szkołę tak jak Dorota i Zbyszek. Marian Przybyła

czuje się w niej dobrze. Jak bili, to na pewno nie bez racji. Jego raczej nie biją, bo

jest posłuszny, nie patrzy z ukosa. Poza tym jest synem inspektora kas gminnych,

który zachował swoją posadę.

Gerard Kasperczyk poznaje Halinkę Pawlakównę

Gerard Kasperczyk słyszał od kamratów o Halince Pawlakównie i jest bardzo

tej panny ciekaw. Słyszał, że jej mama jest warszawianką, a ojciec przyjechał konno z Szeptyckim i że
mają w Szopienicach ładne mieszkanie.

Tego dnia Halinka ma wychodne od państwa Kotulów. To dobrzy Niemcy.

Margota Kotulowa jest rodowitą Niemką z Wrocławia, on pół Niemiec, pół Polak, pochodzi z
Szopienic i pracuje w hucie cynku jako inżynier. Mają troje dzieci i oddają Halince ubranka po nich -
dla siostry i brata. Inżynier Kotula jest muzykalny i czasem gra na organach u księdza Dudka.

Halinka spaceruje więc z koleżanką, a Gerard biega z kolegami mysłowicką

szosą. Dziewczęta miały iść do kina, ale nie pójdą, ci chłopcy im się podobają.

- Tak my się spotkali.

Gerard odprowadza Halinkę do Szopienic.

- Ja słyszał, że w Szopienicach ma elegancko, a ona w piwnicy mieszka i u lu-

dzi zmywo. Taka delikatno panienka, warszawianeczka.


Jest dumny, że mama Halinki pochodzi z warszawskiej rodziny.

Od tej pory chodzi do Halinki w zaloty.

- Ale co to za zeloty były, ja dwanaście godzin na kopalni robił. Ledwie my

pochodzili, już godzina policyjna i trzeba wracać.

Gerard widuje coraz rzadziej kolegów z harcerstwa. Giszowiec i Nikiszowiec

zapomniały o turnusach i świętówkach. Zamiast bezrobocia jest przymus pracy.

Wydobycie w kopalni Giesche przekracza zeszłoroczne o prawie jedną trzecią.

1 listopada otwarto na nowo szyb i sortownię Pułaski (Carmer) zamknięte

podczas wielkiego kryzysu w 1932 roku.

Ludwik Lubowiecki, który nie nadawał się nigdy na robotnika, pracuje w fabryce dynamitu w Starym
Bieruniu, który znowu nazywa się Alt Bieruń. Liczy na

to, że w ten sposób uniknie poboru.

Janek Lubowiecki znikł z okolicy. Niedawno dostał wezwanie do wojska.

Matka odprowadziła go do pociągu. Pożegnał się i wsiadł, ale w ostatniej chwili

wyszedł z drugiej strony i nie wiadomo, gdzie się podziewa. Matka nie wie na razie o dezercji syna,
myśli, że odjechał tym pociągiem.

Konrad Lubowiecki, który umiał wszystko zmajstrować, ma teraz zajęcie,

o którym nikomu nie mówi, nawet Gerardowi. Buduje drzwi do piwnicy. Są z gru-

bej dechy, obite gumą, nie słychać przez nie żadnego dźwięku. Konrad tak je osa-

dził i zamaskował, że kto nie znał przedtem planu domku przy ulicy Kwiatowej,

nie potrafi się ich w ogóle dopatrzyć.

Zima Prusa, zima Wieczorka

Nadchodzi zima. Niemcy wyrzucają z mieszkania Konstantego Prusa. Gdzie

się podzieje? Jak uratuje resztki księgozbioru? Dobrze, że przed wojną przekazał

Bibliotece Śląskiej pięć tysięcy ze swoich piętnastu tysięcy tomów, głównie silesianów. Czy schowek w
piwnicach katedry jest bezpieczny po aresztowaniu księdza Szramka?

Na opuszczenie mieszkania dostał pięć dni. Siostry boromeuszki w Mikołowie godzą się przyjąć książki
na strych, zwozi je więc teraz furmanką i dźwiga po
schodach, jest jeszcze krzepki. Mówi siostrom, że pójdzie do partyzantów, podobno są w okolicy*, ale
siostry na to nie pozwalają. Każą mu pozostać w klaszto-

rze i szykują izdebkę. Ma przez całą zimę udawać chorego. Może się uchowa.

A jak przetrwa zimę Józef Wieczorek? Osiągnął swój cel - dotarł pod Ural do

miasta Ufa i zatrudnił się tam w kombinacie metalurgicznym. Pisze, że ma dobre warunki i
serdecznych towarzyszy wokół siebie. Doskwiera mu jedynie ostry

klimat Ufy.

1941

Gertruda Badurzanka nabiera siły

Ostra zima doskwiera także Gertrudzie. Ale nie narzeka. Przeciwnie, uważa,

że ma wielkie szczęście.

- To szczęście wymodliły chyba moja babcia i moja mama. Bo ja trafiłam na

dobrych ludzi. Oni mnie traktowali bardzo dobrze, ale pracować! Praca, praca,

praca! Wszystko musiałam robić. Wstawać przed piątą. Budzili mnie. Pokoik miałam maleńki,
zakratowany. Zawsze się dziwiłam, czemu tu jest krata. No przecież,

żebym nie uciekła. Musiałam te krowy doić, było ich siedem, ile razy mnie ko-

pła, tym ogonem przez twarz dała. Byłam chora z tej pracy, z zimna. Nogi miałam

przemarznięte. Palce miałam popękane, jak to rwie! A w nocy mnie te odmrożone nogi bolały. Twarz
mi opuchła, zęby ćmiły, głowę miałam obwiązaną, mróz,

wiatr, to była katorga.

Tymi rękami popękanymi musiałam opierać całą rodzinę. Stale się zbierało

deszczówkę. Ile tych skarpet wełnianych od tych mężczyzn, tej pościeli lnianej

sztywnej trzeba było ręcznie w balii wyprać! Poszłam z kolegami nad rzekę, tam

była piękna okolica, siedzę i cały czas tak rękami trę. - Co ty robisz - pyta jeden.

Ja nawet nie wiedziałam, że ciągle piorę.

Musiałam też obsługiwać tych upośledzonych, Wilhelma i Jorga. Musiałam

im pomagać rozpinać się i zapinać w ubikacji, tę klapę im odpiąć i posadzić. Takie

rzeczy nawet musiałam robić.

Ale nie myślałam uciekać. Od uciekania to ja nie jestem. Chłopak, którego


bauer wziął razem ze mną, uciekł po trzech miesiącach, a ja wytrwałam.

Jeśli chodzi o pracę, nie było litości. Ale jedzenie było dobre i do woli, bardzo

dobrze mnie odżywiali. Ta bauerka mi powiedziała, że gdybym nie mówiła trochę

po niemiecku, co mnie Waltraute nauczyła, toby mnie nie wzięli.

Oni tak samo strasznie pracowali, ci bauerzy. Ona mi smarowała nogi kurzym szmalcem, ta stara
bauerka, ta oma. Wieczorem smarowała, a rano trzeba

było wstać.

Od bauera miałam wielkie buty, skarpety. W tę straszną zimę staliśmy na wagonach, a bauer dowoził
buraki cukrowe, oni mieli kontyngenty, i trzeba było te

buraki na wagony wrzucać. Byłam taka przemarznięta, taka chora. Ale potem byłam coraz silniejsza.
Ona mnie pilnowała, ta bauerka, żebym jadła, żebym piła

ciepłe mleko wprost od krowy. I ona niczego nam nie żałowała. Nawet jak przychodziła do mnie
koleżanka, to ją zawsze nakarmiłam.

Oni nie mieli prawa jeść razem z nami, musieli nas sadzać przy osobnym stole, bo myśmy byli
niewolnicy. Ale bauer zawsze mówił, przecież jesteście ludzie,

i to czyści ludzie, chodźcie do stołu. Tam było długie wyjście z pokoju aż do ulicy,

w głębi okno, i jak widzieliśmy z daleka ten srebrny hełm, jak przechodził schupo, to od razu biegliśmy
do naszego stolika. Ten policjant sprawdzał, czy siedzimy według zarządzenia.

Raz w miesiącu miałam wolne pół dnia. I czasem szłyśmy do kina.

Ci bauerzy musieli być przeciwni Hitlerowi, im się wiele rzeczy nie podobało. I do nich przychodzili
inni, i nieraz o tym rozmawiali między sobą. Rozumiałam już coraz więcej po niemiecku i nieraz
podsłuchałam. Czasem dostawałam list

z domu. Urodził się najmłodszy braciszek Bercik, ale był bardzo słaby. Dostałam

tez paczkę od księdza Dudka. Były w niej różne pisma, książeczki, żebym się nie

załamała, żebym nie zeszła na złą drogę. Już byłam dorosła, a wiele dziewczyn

z tych robót wracało z dzieckiem. Już nie byłam taka chuda, mizerna, już byłam

silniejsza, miałam więcej ciała

Któregoś dnia na farmę przyjeżdża ojciec. Zbacza do Gertrudy z drogi do

Pawła Pudełki i Ani, którzy obchodzą w Westfalii dwudziestą piątą rocznicę pożycia. Albert-Wojtek
jedzie na uroczystość, ma ze sobą skrzypki. Chce rozweselić jubilatów, którzy traktują rocznicę jak
pożegnanie. Ania podobno długo nie
pożyje.

Miłość Doroty Badurzanki

„Kattowitzer Zeitung" z 8 lutego podsumowuje rok niemieckiej szkoły w Gieschewaldzie:

Szkoła uporała się z ciężka spuścizna po polskich rządach. Ta spuścizna to nie tylko

zapuszczone budynki, dziurawe dachy, połamane meble, ale i szkody w duszach. Tu toczona była
niszczycielska wojna przeciwko niemieckiemu ojczystemu językowi dzieci, tu

rozsiewano polską antykulturę (Unkultur) i nienawiść do Niemców, pogardę dla niemieckiego rodzaju
i niemieckiej moralności. Ale to już przeszłość.

Dzięki naszemu Fuhrerowi i jego wspaniałemu Wehrmachtowi nowy duch pojawił się w starych
wnętrzach, niemieckie piosenki znowu rozbrzmiewają, dzieci słuchają

o niemieckich bohaterach, o pięknej wielkiej niemieckiej ojczyźnie.

Hartują młode ciała w gimnastyce i sporcie, poznają radość życia w tym wielkim czasie.

Dorka, która nie chce być Dorotheą, nie zaznaje już tych radości. Tak dalece

nie pasowała do szkoły, a szkoła do niej, że obie strony z ulgą się rozstały. Dorka

pracuje teraz w niemieckim ogrodnictwie w Janowie i lubi to - tak jak jej siostra.

W gospodarstwie pracuje dużo ludzi z innych dzielnic Polski, więc przy grządkach prawie nie mówi się
po niemiecku. Dozorca się o to złości, ale nic nie poradzi. Dorota skończyła trzynaście lat i ma
nadzieję, że ta praca uchroni ją przed

wyjazdem na przymusowe roboty do Niemiec. Aby tylko pozostać we własnym

łóżku i domu. Dorka tak kocha ten dom, te białe firanki, białe wnęki okienne odbijające od czerwonej
cegły i odświeżane co roku, że stara się gorliwie o niego

dbać. Kiedy myje schody, robi to zawsze nie tylko pod swój próg, szoruje je do

samej góry. Zawsze ma parę uciułanych groszy i przed świętami piecze pierniki

dla wszystkich sąsiadów. Bierze się to nie tylko z miłości do domu, Dorka nie porzuciła postanowienia,
że będzie świętą.

Każdy grosik jest starannie policzony i kiedy sklepowa Gilmajsterka pomyli

się o feniga na swoją niekorzyść, Rozalia każe Dorce natychmiast go odnieść.

A kiedy sklepowa weźmie o feniga za dużo, Dorka wraca i prosi: - Gilmajsterko,

wyście pomylili się. A ona przyznaje: - Jo jest blank ślepo!

Wszystkie oszczędności Dorota i jej brat bliźniak Alojzy zanoszą do Tomasza Wróbla, który chowa je w
żelaznej skrzyneczce zamykanej na klucz. Nikt nie
jest bardziej godzien zaufania niż dziadek trzydzieściorga czworga wnuków, który widział na własne
oczy cara rosyjskiego, cesarza austriackiego i niemieckiego,

a ponadto jest śpiewakiem w kościele u księdza Dudka; intonuje modlitwy i pieśni i wszyscy na to
czekają, nawet jeśli mają głosy silniejsze i lepiej szkolone. Ale

kiedy Dorka i Lojzik przychodzą do dziadka, żeby zdjął z szafy skrzyneczkę, bo

chcą coś włożyć albo coś wyjąć, Tomasz zasłania się rękami i stęka: - Dzieci, jo

wasze pieniądze wydoł! W gasthausie! A kiedy oni udają, że płaczą, on wyciera

prawdziwą łzę: — Wyście w to uwierzyli?! — Potem biorą się wspólnie do liczenia.

Jeśli pieniądze dłużej leżały nietknięte, dziadek dodaje procenty. Jeśli chcą na coś

wyjąć, egzaminuje. - No, dziadek, jo chcą na bonbony. - Na bonbony to masz

ode mnie.

Waleska tymczasem milczy pod piecem. Dorce jednak udaje się czasem wyciągnąć od niej parę
skąpych zdań. Idą na mszę i Dorka pyta:

- Dlaczego kościół zawsze stoi na schodach?

- Bo każdy człowiek ma grzichy. Na każdym schodzie masz coś zostawić.

A na ostatnim będziesz już czystsze A potem jest jeszcze woda święcono.

- A dlaczego ołtarz stoi na schodach? Ksiądz nie ma grzechów.

- Ksiądz to też człowiek - odpowiada surowo Waleska i wybucha śmiechem.

Giesche obłaskawia gauleitera Brachta

Pod koniec lutego mąż zaufania załogi w kopalni Giesche August Kozubek przygotowuje spis
pomieszczeń willi dyrektora zwanej ciągle jeszcze willą

Uthemanna lub willą bergrata. Jest obecnie pusta. Hedwig Jungerowa już tu nie

pracuje.

Willa: 438 m. kw.

Parter: salon 40 m., pokój męski 41 m., drugi pokój 40 m., kuchnia 33 m., jadalnia

73 m., hall 45 m., taras 34 m.

[piętro pominięto]

Garaż i stajnia z dwoma mieszkaniami: 220 m. kw.

Cieplarnia: 110 m. kw.


Szopy gospodarcze: 102 m. kw.

Ogród: 5 ha. W nim park, kort tenisowy, ogród kwiatowy, sad, ogród warzywny.

August Kozubek sporządza tę notatkę na życzenie dyrekcji firmy Giesche,

która ma co do willi pewne plany. Rezydencja jest pięknie położona, z dobrym

dojazdem do Katowic, godna dygnitarza. Dyrekcja koncernu chce ją dać gauleiterowi Górnego Śląska
Fritzowi Brachtowi (następcy Josefa Wagnera), by zapewnić sobie jego łaskawość.

Dyrektorzy koncernu Giesche obawiają się, by któregoś dnia firma nie została wcielona do jakiejś
wielkiej państwowej organizacji przemysłowej - na przykład Hermann Góring Werke. Takie
niebezpieczeństwo grozi w każdej chwili,

a dobra wola gauleitera może je oddalić.

Bracht przyjmuje dar z wdzięcznością, ale okazuje lekką podejrzliwość.

- Myśli pan, że powinienem brać tę zdobycz? - pyta Albrechta Junga.

Jung chce ułatwić Brachtowi przyjęcie willi i sugeruje, by potraktował to tymczasowo:

- Któregoś dnia Herr Gauleiter będzie na pewno wezwany do jeszcze ważniejszych zadań*.

Pomysł wydaje się doskonały i oczywisty. Dyrektor kopalni, a nawet bergrat

nie są już panami tej ziemi i nie muszą mieszkać tak wspaniale. Prawdziwą władzę

sprawuje teraz kto inny.

Fritz Bracht, syn robotnika z Westfalii, ma czterdzieści dwa lata, miękkie rysy

twarzy i perkaty nos. Lekko tęgawy, w okrągłych okularach. Na oko cywil, nawet

w mundurze ozdobionym swastyką. Pachnie z daleka wodą kolońską, miejscowi

nazywają go „kokot".

Musi być zadowolony z pięknego ogrodu wokół swej siedziby; zna się na tym,

podobno skończył zawodową szkołę ogrodniczą.

W 1917 roku postanowił zgłosić się na wojnę. Już po paru miesiącach miał

Krzyż Żelazny drugiej klasy. Ale po wojnie nikt o tym nie chciał pamiętać i Bracht

dzielił los swoich niedocenianych rówieśników. Nauczył się ślusarstwa, zmieniał

fabryki, wreszcie odkrył swoją szansę i przeznaczenie - NSDAP Okazało się, że

umie przemawiać,

stoi obydwiema nogami mocno na ziemi i ma w działaniu politycznym zmysł praktyczny.


Pod względem cech charakteru godny zaufania i wierny; w pewnych sytuacjach trochę miękki w
dobrym sensie tego słowa, jednak nie można mówić o słabości. Pilny i dokładny

Tak o nim napisał" jego dawny protektor, poprzedni gauleiter Górnego Śląska Josef Wagner, który
zamierzał przekształcić Prowincję Górnośląską w nowe,

wschodnie Zagłębie Ruhry. Ale ten impet już minął. Bracht wie, że jemu - zamiast

wcielania w życie błyskotliwej wizji - przypada zwykła wojenna gospodarka rabunkowa, zwłaszcza w
kopalniach i hutach.

Obaj gauleiterzy, były i obecny, uważają, że Górnoślązaków nie należy wysiedlać, bo są pożyteczni
jako pracownicy i dadzą się zniemczyć, skoro tak powszechnie zadeklarowali się po stronie
niemieckiej podczas palcówki. (Opinia,

że niemieckość można nabywać, nie jest całkiem zgodna z poglądami Heinricha

Himmlera).

Pod rządami śląskich gauleiterów urzędnicy niższego szczebla niekoniecznie

muszą być czystymi Niemcami. Realista Bracht wie, i śle w tej sprawie pisma do

Berlina, że nie da się toczyć wojny jednocześnie na wszystkich frontach - militarnym, gospodarczym i
administracyjnym — bo coś się wtedy posypie. Już rozpaczliwie brakuje ludzi w urzędach,
sześćdziesiąt procent krzeseł jest pustych.

Bracht nie korzysta z amerykańskiego pola golfowego, chociaż ma do niego

pięć minut spaceru. To nie jest sport dla żołnierzy. Zresztą jest chory na serce.

Pola służą dziś szkole. Wokół dziewięciu dołków odbywają się sportowe harce, co

nie sprzyja murawie.

O dyrektorskiej willi mówi się coraz częściej willa Brachta. Jest pilnie strzeżona, a żona gauleitera nosi
przy sobie gwizdek, żeby w razie czego natychmiast

wezwać ochronę. Podczas spaceru po swej nowej siedzibie Bracht widzi w rogu

ogrodu niepozorny pomniczek z polskim napisem. Okazuje się, że to obelisk

spod „zameczku" Mieroszewskich. W 1912 roku przeniesiono go tutaj z Janowa. "W willi bergrata
mieszkał wtedy Uthemann, kamień sprowadzono więc tutaj z jego rozkazu. Czy bergrat chciał usunąć
polski czterowiersz z miejsca, któ-

re przyciągało spacerowiczów, i postanowił go schować za własnym płotem?

A może spodobał mu się ten naiwny pomniczek i sentymentalna inskrypcja: „Tu

mych lat młodych prac były Początki".


Bracht każe natychmiast zniszczyć ten kamień.

Ogrodnik Borzucki niszczy tylko podstawę, a obelisk zakopuje po cichu

w innym miejscu ogrodu.

Gliick auf und Heil Hitler!

Dokumenty firmy Giesche coraz bardziej tracą na zewnętrznej powadze.

Przed pierwszą wojną kaligrafowane były gotykiem i zszywane w pięknie oprawne tomy; każdy
dokument miał numer i miejsce w skorowidzu. Były to księgi

ciężkie, wiecznotrwałe, biblie koncernu. Za czasów amerykańskich dokumenty

utraciły swoje namaszczenie. Ręczne pismo gotyckie zastąpiła łacińska czcionka

maszynowa. Kartek zdjętych z wałka nikt nie zszywał w księgi, wkładano je luzem do teczek. Sprawy
ogólne szły do teczek szarych, kopalnia Giesche do zielonych, kopalnia Kleofas do czerwonych,
kopalnia Orzeł Biały do niebieskich

i tak dalej. Miss Sadie B. Walsh, niezwykle solidna i pracowita urzędniczka socjalna, wypełniła
dokumentami kilkadziesiąt teczek, całą ich tęczę, bez żadnych

sygnatur.

Teraz niemieckie namaszczenie powinno powrócić, ale nie powraca. Obecni

zarządcy mniej się widocznie przejmują powagą swej kancelarii niż dawni prawowici właściciele firmy.
A na dodatek wojna produkuje bardzo brzydki papier. Jest

to na ogół brudnożółta toporna przebitka, kopie są na niej rozmazane i blade. Ta-

kie właśnie kartki informują o Vitamm-C-Aktion.

Górnicy są wyczerpani morderczym czasem pracy na dole (od września 1939 ro-

ku osiem godzin, w 1940 roku osiem i trzy czwarte, w 1941 - jedenaście i pół)

i źle odżywieni. Kartkowe racje żywnościowe nie wystarczają, a trudno coś doku-

pić na wolnym rynku, bo władze ostro go kontrolują. Już od października pierw-

szego roku wojny na giszowieckim targu nikt nie śmie handlować nie tylko mię-

sem, ale i nabiałem. Kopalnia wspomaga więc robotników witaminami.

W lutym zamawia u braci Hillerów z Solingen-Grafrath (Schokoladen-Bon-

bons) dziewiętnaście tysięcy pięćset siedemdziesiąt sześć rulonów dropsów cy-

trynowych z witaminą C. Bracia Hillerowie natychmiast wysyłają towar i zapo-


wiadają gotowość do dalszych usług.

Jedno z pism w sprawie Vitamin-C-Aktion podpisano szczególnym pozdro-

wieniem: „Gliick aufund Heil Hitler!".

W maju kopalnia Giesche na rozkaz władz wysyła dwustu czterdziestu gór-

ników (stu trzydziestu Niemców i stu dziesięciu Polaków) do kopalń Zagłębia

Ruhry, co zwiększa wysiłek uszczuplonej załogi. W sierpniu Akcja Witamina na-

biera państwowego rozmachu, o czym świadczy okólnik z Kancelarii Rzeszy przy

Potsdamer Strasse w Berlinie, skierowany między innymi do firmy Giesche. Na

końcu okólnika zamieszczono wzór apelu, który dyrektorzy mają wystosować

do swoich załóg:

Towarzysze pracy!

Zimowe miesiące pozbawione słońca przynoszą nam często wzmożone zmęczenie,

osłabienie energii i większe zagrożenie chorobami. Brońmy się przed tym najlepszą biologiczną
osłoną, jaką nam dała niemiecka nauka! Dlatego przeprowadzamy w naszym

zakładzie Akcję Witamina, którą nadzoruje nasz lekarz.

Dyrektor zakładu.

Gerard Kasperczyk ma inny pomysł na poprawę samopoczucia fizycznego

i psychicznego. Wybiera się na wycieczkę do Krakowa.

- Dostawało się przepustka z kopalni. Na Niwce był punkt kontrolny, tam się

trzeba było wykazać.

Gerard nie pójdzie zwiedzać zabytków, na to czasu raczej nie będzie. Chce

się zaopatrzyć.

- U nas gorzołka była na kartki, a nikt nie śmioł pędzić. Tu był naród karny.

A w Krakowie inaczej. Wszystko szło kupić, nawet gorzołka.

Trzecia grupa, czyli ja smola na nich

W marcu władze Rzeszy ogłaszają folkslistę. Palcówka była jedynie wprawką do tej akcji. Teraz
mieszkańcy Górnego Śląska mają być podzieleni na cztery grupy narodowościowe. Pierwsza to
aktywni Niemcy, którzy już przed wojną angażowali się w życie mniejszości niemieckiej, i to po
właściwej politycznie
stronie. Tu pasuje na przykład radca szkolny Andreas Dudek. Druga to mieszkańcy deklarujący się już
przed wojną jako Niemcy, lecz politycznie obojętni. Tu

wciągnięto Tomasza Wróbla, męża Waleski, bo był pucynnikiem u oficera, weteranem pierwszej
wojny światowej, i jako taki wstąpił kiedyś do Związku Wojackiego - Kriegerverein. Co do zapisanych
do dwóch pierwszych grup, można

uznać, że są oni narodowości niemieckiej, co pozwoli im uzyskać obywatelstwo

Trzeciej Rzeszy. Trzecia grupa to warstwa pośrednia, osoby pochodzenia miejscowego (czyli - według
władz - niemieckiego), w dużym stopniu spolonizowane (rodziny Gawlików, Kasperczyków,
Kilczanów), ale potrzebne armii i gospodarce Trzeciej Rzeszy i rokujące nadzieję na stopniową
asymilację z Niemcami.

Te osoby myślą na ogół: „Jak chcą, to im to napiszą, jo smola na nich, jo i tak jest

Polok" Czwarta — ludzie pochodzenia miejscowego, ale całkowicie spolonizowani (Waleska).

Można jednak nie pasować do żadnej z tych grup, mieć przed wojną i teraz

świadomość swojej polskości i nie godzić się na żadną uległość (jak Konstanty Prus). Taki margines
(dwa procent Górnoślązaków; jest wśród nich harcerka

Anna Kilczanowa) nie może się spodziewać niczego dobrego. Raczej deportacji;

nie natychmiast, ale docelowo*.

Piwnica Lubowieckich

Wojna rozproszyła braci Stachów. Alojzy jest na przymusowych robotach

w Niemczech; liczy na to, że tam ukryje swój udział w powstaniach. Florian siedzi w obozie
koncentracyjnym w Sachsenhausen-Oranienburgu. Wincenty nie

może dłużej narażać krewnych z Mysłowic. Żona Jadwiga chce go przemycić do

Nikiszowca, do mieszkania matki, gdzie się przytuliła z jedynakiem Zbyszkiem

po tym jak dawne mieszkanie Wincentego w urzędniczym budynku przy gminie

zajął urzędnik przysłany z Niemiec.

W Giszowcu zaś, przy ulicy Kwiatowej, za solidnymi drzwiami do piwnicy

domku Lubowieckich przyczaili się dezerterzy z Wehrmachtu, koledzy Janka,

który wszedł przy matce do pociągu i wysiadł po drugiej stronie torowiska. Podesłał ich matce, ale
sam chowa się gdzie indziej. Rodzina, która mu udziela schronienia, ma tak miłą córkę, że Janek
zasiedział się tam na dobre.

Matka i siostra Janka dwudziestoletnia Zosia ciężko pracują, by wyżywić tych


chłopców w piwnicy, nie zwracając niczyjej uwagi. Ostoją jak zawsze jest Ludwik,

który pracuje przy dynamicie. Niemcy potrzebują węgla, więc i materiału, żeby

go rozsadzać. Jeszcze przed wybuchem wojny, 8 marca 1939 roku, Hitler zapewniał swą partię i
generalicję, że niemieckie panowanie nad Polską zapewni Rzeszy

żywność i węgiel. Węgiel to nie tylko paliwo dla przemysłu ciężkiego i chemicznego, ale także towar
eksportowy, można go wymienić na bogatą szwedzką rudę

żelaza.

Pozycja Ludwika jest więc dosyć pewna. Pod warunkiem że on sam nie będzie

się wdawał w żadną konspirację.

Gertruda Badurzanka i Józef Wieczorek gotowi na powrót

Bauer zauważył, że Gertruda nie jest już zabiedzonym dzieckiem.

— Już byłam inna. I z tego był kłopot. Był dzień powszedni, ale chyba jakieś

ich święto rodzinne, bo wszyscy pojechali do kościoła. Tylko myśmy zostali we

dwoje, ja z bauerem, przesypywaliśmy pszenicę w spichrzu. A tu ktoś mnie chwy-

ta i przewraca na worki. Boże! Jak ja dostałam siły, odepchnęłam go, wyleciałam

i zamknęłam się w swojej kamerze. Opamiętał się, stał pod drzwiami. Wsunął pod

drzwi dwadzieścia marek na przeprosiny, odrzuciłam. Powiedziałam, że nic ni-

komu nie powiem i niech zabiera pieniądze. Postał i poszedł. To nie powtórzyło

się nigdy.

Gertruda czuje, że czas wracać do rodziców. W domu jest smutno, najmłodszy braciszek Bercik
(Engelbert) się nie uchował.

Stara oma płacze przy pożegnaniu, Erna, żona bauera, prosi Gertrudę, żeby

jeszcze wróciła.

Józef Wieczorek także szykuje się do powrotu do Polski. Jest dobrze przygotowany do czekającej go
walki - ukończył kurs w moskiewskiej szkole partyjnej,

dokąd go wezwano z Uralu. Po ataku Niemców na Rosję wszedł do grupy inicja-

tywnej mającej na celu odbudowę partii komunistycznej w Polsce i późną jesienią czeka na przerzut.

Sukces Clary
Powieść Clary Schulte Das Haus am Ring robi niespodziewaną karierę. Wydawnictwo Herberta
Stubenraucha w Berlinie publikuje ją najpierw w dziesięciu tysiącach egzemplarzy, a potem robi
jeszcze dodruk pięciu tysięcy i wysyła

część nakładu na Górny Śląsk, gdzie pracują huty i kopalnie koncernu Giesche.

Widocznie Niemcy traktują książkę jako materiał propagandowy, który zaświadcza o niemieckiej
tradycji przemysłowej na Górnym Śląsku, bo nie kierują paczek do księgarń, lecz do gmachu, w
którym teraz urzęduje gauleiter Bracht,

a przedtem wojewoda Grażyński.

1942

Ksiądz Szramek i Nibelungi

W zimie w bloku obozowym w Dachau odbywa się niezwykła rozmowa mię-

dzy księdzem Szramkiem a współwięźniem, który ją dokładnie zapamiętał.

Czy ksiądz zna Nibelungi?

Znam - odpowiedziałem mu zdziwiony niezwykłością pytania,.

Dobrze! Niech ksiądz uważa! Tak mówiąc stanął przy śmietniku w rogu korytarza,,

oparł się o ścianę i głęboko się zamyślił.

Byliśmy sami. ()

Nagle ożywił się. ()

Czy to nie jest znamienne, że całe Nibelungi to nieprzerwana, bezwzględna walka

na życie i śmierć, której jedynym i wyłącznym prawem jest nienasycona zemsta? Tak -

w Nibelungach są zawarte dzieje narodu niemieckiego. Tam wypisany jest los tego narodu (). A
dlaczego tak nisko upaść mógł naród? Bo się wyparł Boga.

Byłem jedynym słuchaczem tego ostatniego kazania księdza Szramka. W święto

Trzech Króli 6.1.1942 r. podałem ks. Szramkowi ostatnią komunię św. Ksiądz Fr. Saitz

podał mi przez druty cztery konsekrowane hostie. Podzieliłem je na 60 drobnych części

i w tajemnicy przed wszelkiego rodzaju władzami obozowymi rozdzieliłem je między

księży. Księdzu Szramkowi podałem cząsteczkę komunii św. przez księdza z Poznania

o godz. 10.30 ~ a więc w czasie, gdy się w jego kościele w Katowicach odprawiała suma.

() W oktawę Trzech Króli ksiądz prałat Szramek oddał Bogu ducha.


Jeśli wiadomość ta dotarła do bibliofila Konstantego Prusa zimującego

w klasztorze Sióstr Boromeuszek, zmartwiła go podwójnie - to przecież ksiądz

Szramek, budowniczy katowickiej katedry, gwarantował bezpieczeństwo ukrytych wspólnie cennych


papierów.

Wiadomo już, że nic nie jest bezpieczne, ani ludzie, ani dzieła kultury. Czy

ktokolwiek sobie wyobrażał, że tak racjonalny naród jak Niemcy może rozebrać

świeżo wzniesiony wspaniały gmach z powodów wyłącznie ideologicznych?

To gmach Muzeum Śląskiego, przy którego budowie tak niedawno pracował Józef Wieczorek. Byłby
niezmiernie zdziwiony, widząc, jak sprawnie usu-

nięto gigantyczną konstrukcję. Nie może tego jednak zobaczyć, bo przebywa w Generalnej Guberni.
Pod pseudonimem Kazimierz Żurawski lub Paul

Werner zakłada tam Polską Partię Robotniczą i wchodzi w skład jej Komitetu

Centralnego.

Ewald w świetle zorzy

Ewald Gawlik notuje: „Po dwóch latach spędzonych w koszarach jako żołnierz znalazłem się 80 km
ponad kręgiem polarnym w samym sercu puszczy lapońskiej". Kraj lasów, skał, jezior, zorzy polarnej
przypada mu do serca. Rwie się

do rysowania i malowania. Stara się nawiązać kontakt z Lapończykami, interesują go jako modele.

Ale to nie wycieczka turystyczna, to wojna. „Pewnej bardzo mroźnej

nocy w świetle zorzy polarnej zostałem raniony w głowę". Leży w szpitalu polowym „w sidłach
zupełnej obojętności". Teraz miałby czas na rysowanie, ale nie jest w stanie otworzyć

szkicownika. Leży i myśli o tej niemocy i o swych najbliższych. Wylizuje się i dostaje miesięczną
przepustkę

do domu. Podróż przez Finlandię widocznie go ożywia, bo zwiedza zabytki Turku i Tampere i dziwi się
słońcu,

które stoi niezmiennie nad horyzontem. Na zdjęciach (Niesporka?) robionych tego lata w Giszowcu
wygląda zdrowo, pogodnie i męsko. Można sobie wyobrazić szczęście rodziców i podniecenie
rodzeństwa - Beniamina

i Felicitas - tą krótką wizytą Ewalda. Zbyt krótką, prawie cały urlop poszedł na

zwiedzanie.

Gerard Kasperczyk i Winterschlacht


Zdolności ślusarskie nie chronią już dłużej Gerarda Kasperczyka. Spędza zimę

na froncie wschodnim; przydzielono go do załogi czołgu.

- Nie było tak strasznie nam, żołnierzom. My mieli taka maść na ręce i nogi.

My mieli filcoki i grube skarpety. Jo mioł bomble i czasem woda szła z nich, ale

to nie było nic. My z Giszowca byliśmy silni, bo z tych ogrodów człowiek mioł

zdrowie.

Raz czuje w lesie zapach samogonu i po jego smudze trafia na ziemiankę z nędzarzami zdrętwiałymi
ze strachu. To Polacy, wysiedleńcy z Tarnopola. Odzywa

się do nich po polsku. Nalali mu wódki, napił się tyle, że w tej ziemiance zasnął.

-Wziąłem tego bimbru dla swoich. Ucieszyli się! My dostawali gorzołka, ale

mały przydział. A wtedy już bohaterów nie było, każdy mioł tej wojny do tyla.

Potem wrócił jeszcze do tej ziemianki i zaniósł trochę konserw.

Ogląda śmierć swoich kolegów. Józefa Szeję, syna wagowego w kopalni Giesche (w Giszowcu i okolicy
jest wielu Szejów), zabiła kobieta, która wyszła z lasu.

Złapali ją, ale jej nie zabili. Gerard nie wie, co z nią zrobili, bo musi dale) jechać

swoim czołgiem. Zresztą nie chce wiedzieć.

Na zdjęciach z kawalerskich spacerów ten zabity Józek jest smukły, przystojny, w białej koszuli.

- To jest kole golfów na Giszowcu. A jo go widza ciągle, jak leży na śniegu, ta

gembo cało czarno.

Męczy się myślą, że jeśli przeżyje, musi pójść do rodziców Józka.

- Jak pedzieć im prawda o tym synu? A jak prawda nie pedzieć?

Dostaje medal cynowy, z uszkiem na wstążeczkę i napisem: Winterschlacht

im Osten 1941-1942. Słowo schlacht znaczy bojowy, bitewny, ale także rzeźny.

Schlachtbank to jatka, a Schlachtfest - świniobicie.

Brat Gerarda Emil też jest w Wehrmachcie, gdzieś na Kaukazie. Powołano

także do wojska braci Botorów z giszowieckiej drużyny harcerskiej.

Uciekinierzy, którzy siedzą za grubymi drzwiami piwnicy domku przy Kwia-

towej, postarali się o kartki żywnościowe. Zdobyli je podczas napadu na gminę


w Ligocie. Poszło łatwo, rabusiów nie wytropiono.

Henio Kilczan i gauleiterowa

Żona gauleitera Fritza Brachta podejmuje się uczyć w Giszowcu, który od 3 lutego tego roku, na mocy
zarządzenia jej męża, nosi nazwę Gieschewald Siid. Cała

gmina Janów nazywa się teraz Gieschewald, osada Janów - Gieschewald Nord, a Nikiszowiec -
Gieschewald Mitte. Patronem szkoły jest obecnie Hermann Góring.

Brachcino, jak mówią o niej uczniowie, jest wolontariuszką, daje przykład kobiecej służby społecznej,
gdy ojczyzna wzywa mężczyzn na front. Często bywa

w szkole i wywiera wpływ na panujące w niej stosunki. Tak sądzi Henio Kilczan,

prawnuk Johanna Kilczana, tego, co spłodził dwadzieścioro jeden potomków.

Mniej się teraz krzyczy i mniej karze, chociaż i tak szkoła giszowiecka jest

pod tym względem bardziej umiarkowana niż nikiszowiecka.

Maryla Wacławkówna na przykład pamięta tylko jeden pokaz wychowawczy

rektora Porrmanna. Kiedy jakaś dziewczynka ukradła coś z szatni, kazał dzieciom

ustawić się w koło i bił złodziejkę dyscypliną. Ona uciekała, ale rektor trzymał ją

na postronku. Potem już nic nie zginęło w szkole.

Das Baumchen biegt sich leichter als der alte Baum — łatwiej nagiąć młode

drzewko niż stare drzewo - to mądrość, jaką kieruje się rektor.

Starzy giszowianie pamiętają jeszcze chłopców stojących na rynku z pustą

klatką i śpiewających: „Wszystkie ptaszki wolne juuuż".

Taką karę wymierzono dzieciom łapiącym ptaki. Nie było to wprawdzie przestępstwo szkolne, ale
Porrmann, głowa dużej rodziny, uważał widocznie, że ma

swoich uczniów wychowywać nie tylko jak nauczyciel, ale także jak ojciec.

Karze, ale i zachęca dzieci do poczciwych zabaw. Ze śniegu, tak groźnego dla

ojców i wujów na Wschodzie, ulepiły dwa ogromne bałwany i ustawiły po obu

stronach wejścia do szkoły.

Brachtowa przyszła uczyć, gdy Henio Kilczan był w drugiej klasie.

- Była tako malutka, piegato, no, jej nikt nie podskoczył. Młode nauczycielki, co przed wojną
pokończyły ta niemiecka szkoła dla mniejszości, to one były
zemskliwe. A Brachcino nie dokuczała nikomu. Jo mioł taki wypadek. Tam rosły

morele, nie. Przy tyj willi Brachta, dawnej Uthemanna. Tam były szklarnie. Myśmy tam chodzili, ja i
taki Chromik, mój kamrat, na te morele. Przeskoczyli my

przez płot. Jo stał przy płocie, a tyn wlazł na drzewo i rzucał mnie na koszula.

A tam pilnowali SS-y. Chodzili dookoła, nie?

I przyszli, pytają, co ja tu robia. To ja zaczął po niemiecku godoć, a tyn z drzewa woła — coś ty się
teraz zrobił takim szwabym? Bo nie widział tych SS-ów. Zaprowadzili nas na wartownia. Nazwiska
spisali. Do kery klasy chodzicie? Wziął

telefon i zadzwonił do Brachtki. Coś pogadała i puścili nas zoroz. To my do szko-

ły grube spodnie poubierali, bo zaraz na drugiej lekcji przychodził kierownik

szkoły, ze trzciną. Zawsze na pirszo ławka kazał się wyciągnąć. Tak my czekali,

kiedy on wlezie. Nagle patrzą przez okno, a dwie kobiety idą, z koszem tych moreli. Brachcino
podzieliła wszystko między klasy. Mówi, wy tam do ogrodu nie

chodźcie, bo tam są żołnierze. Jak chcecie, to o czwartej przyjdźcie do szkoły. Jak

zadanie odrobicie. To ja was ze sobą zabiorę. I jo był, dwa razy nawet.

Potem w szkole zaczli zbierać pieniądze, bo tyn Bracht miał urodziny. Jo pamiętam, co jo wtedy
musioł wytrzymać. Wszyscy dali, a jo nie doł, bo matka mówi,

nam Bracht na urodziny nie kupi nic. Później babka mi dała, nie. I mnie nawet wy-

brali do tej delegacji, co z tym prezentym szła. Poszli my do tej willi, tam taka wielka była jadalnia,
czekoladę my do picio dostali. A wtedy nie było czekolady! Potem

my się zabawili w ogrodzie, tam była woda, korty, jagody takie rosły.

Bracht potem zamówił przedstawienie w teatrze w Katowicach. Chciał się

nam zrewanżować, nie? Trzy autobusy podstawił, mieli my wolne ze szkoły. Jo

był pierwszy raz w teatrze. To była Królowa Śnieżka.

Oni byli bardzo w porządku ludzie, tutaj w Giszowcu. Może oni nie chcieli

tukej z nikim zadzierać, bo oni tu mieszkali, nie?

W maju Heniowi Kilczanowi i wszystkim śląskim dzieciom, które należą do

Hitlerjugend, przybywa nowy obowiązek. Gauleiter Bracht zarządza, że mają zbierać zioła dla
żołnierzy. Ale tylko na polach, wchodzenie do lasu jest zakazane.

Wincenty Stacha czyta Krzyżaków


Wincenty Stacha ukrywa się teraz w Nikiszowcu w bloku numer 1 przy ulicy

Kolejowej, czyli Bahnstrasse, na drugim piętrze, czyli trzecim stoku, u swojej teściowej. Urządzono mu
kąt za kredensem w ostatnim pokoju pełnym mebli uratowanych z dawnego urzędniczego mieszkania
przy gminie. Tych pokoi nie ma tak

wiele, zaledwie dwa, w amfiladzie, ale są duże, a do tego jeszcze kuchnia i sień.

Mieszka tu teraz sześć osób, Wincenty z synem, żoną Jadwigą z Gdowików, jej

matką, siostrą i przyrodnim bratem, ale tych ostatnich właściwie nie ma w domu,

bo szwagierka Klara idzie na służbę, a szwagier Jan Stegman do Wehrmachtu.

Wincenty w 1939 roku był potężnym mężczyzną. Przy wzroście metr osiemdziesiąt cztery ważył sto
kilo. Teraz po latach chowania się przed ludźmi, denerwującej bezczynności i marnego jedzenia jest
rozpaczliwie chudy, waży najwyżej

sześćdziesiąt kilo.

Trudno wykarmić człowieka, któremu nie przysługują kartki żywnościowe.

Cała rodzina musi się na niego zrzucać ze swych skromnych racji. Dlatego Zbyszek bez przerwy myśli o
jedzeniu. Wspomina ze zgrozą, jak to przed wojną, kiedy ojciec urzędował w gminie i rodzina miała
się dobrze, wydłubywał ukradkiem

grudki tłuszczu z kiełbasy i przylepiał pod stołem. Teraz marzy o tym sadle.

Czasami ktoś puka do drzwi. Nigdy nie należy pytać kto tam, ale od razu

otwierać.

Zwykle przychodzi jakaś sąsiadka albo klientka, bo matka Zbyszka dorabia

krawiectwem. Ale zdarza się, rzadko, na ogół późnym wieczorem, że za drzwia-

mi nie ma nikogo, a na progu leży koperta z kartkami na żywność. Nie wiadomo, kto ją podrzucił, ale
to ktoś, kto wie. Żonie Wincentego przychodzi do

głowy tylko jeden człowiek, pan Węgrzynek, albo Węgrzyniak, znajomy górnik z kopalni Giesche.
Jadwiga Stachowa podejrzewa, że należy on do jakiejś

organizacji, pewnie do AK, ale - naturalnie — nie będzie go o to pytać ani mu

dziękować.

Może kartki pochodzą z akcji na gminę w Ligocie; sprawcy są nieznani.

Z tymi kartkami trzeba postępować bardzo ostrożnie, żeby ktoś się nie połapał, że ich jest za dużo.
Więc z jednymi do sklepu albo do rzeźnika idzie mama,

z drugimi babka od mamy, zawsze w tym samym śląskim stroju chłopskim, z innymi Zbyszek.
- Ja wtedy byłem takim zaopatrzeniowcem rodzinnym, bo na dziecko nikt nie

patrzył podejrzliwie.

To ukrywanie miało jedną dobrą stronę.

-Jak ten ojciec mój siedział za kredensem, czytaliśmy książki. Mieliśmy dzieła Mickiewicza,
Słowackiego, Krasińskiego, mieliśmy Trylogię Sienkiewicza, mieliśmy Krzyżaków. Ojciec przed wojną
dużo książek kupował. Już wtedy brałem

się do Krzyżaków, a teraz mogliśmy czytać razem. Ojciec miał czas. Naszym bohaterem był Zbyszko z
Bogdańca.

Pytali mnie w szkole: gdzie jest twój tata? Odpowiadałem: nie wiem. Nie wysypałem nigdy.

Nikt nie wysypuje, ale sytuacja jest nie do zniesienia. Szwagierka Wincentego

Klara myśli tylko o tym, jak wyprowadzić się z tego domu.

Wojna sprawia, że piekarnioki tracą jedną z dwóch swoich funkcji. Już tylko

pieką. Przestały być klubem towarzyskim. Za dużo się ma do ukrycia. Ci, co chcą

sobie coś powiedzieć, wolą zrobić to w domu niż na ulicy.

Misja Schultego

Gertruda idzie na plebanię podziękować księdzu Dudkowi za listy do Nie-

miec, ale proboszcz odpoczywa w Karlsbadzie. Jest za to rodzina szulrata Andreasa Dudka. Waltraute
wita Gertrudę płaczem; jej brat Herbert zginął na froncie.

Ciężki nastrój rodziny szulrata ma także inne przyczyny, o których Gertruda

nie może wiedzieć. Radca, ambitny i zasłużony dla mniejszości niemieckiej, spodziewał się, że nowe
władze dadzą mu jakieś ważne zadania. Tymczasem wysłały

go na emeryturę. Starzy działacze mniejszościowi, zasiedziali tutaj od lat i powiązani znajomościami z


ludnością polską, nie nadają się do nowych celów wytyczonych przez nowe Niemcy.

Mały Heniek Kilczan, który lubi morele, widzi w lipcu, że willa Brachta jest

strzeżona pilniej niż zwykle. Wzdłuż szosy rozstawiono gęsto posterunki przyczajone w lesie.

Tego samego dnia, 17 lipca, do biura Eduarda Schultego we Wrocławiu zagląda Otto Fitzner z ważną
poufną wiadomością: Heinrich Himmler będzie dziś

w Gieschewaldzie.

Wizyta nie dotyczy koncernu. Himmler wybiera się przede wszystkim do

Auschwitz.
17 lipca przybywa tam transport Żydów z Holandii. Czterysta czterdzieści

dziewięć osób idzie do gazu w bunkrze numer 2. Himmler obserwuje to przez

okienko. Potem odpoczywa w pięknej willi Brachta.

Eduard Schulte, wtajemniczony w cel wizyty Himmlera, utwierdza się w przekonaniu, że eliminacja
Żydów, zapowiadana w przemówieniach przez wodza Rzeszy, nie oznacza wysiedlenia ich na
Madagaskar. Chodzi o eliminację dosłowną,

z zastosowaniem środków przemysłowych.

W dwanaście dni później generalny dyrektor koncernu Giesche wysiada z pociągu na dworcu
głównym w Zurychu.

Tym razem nie kontaktuje się z Chojnackim-Lubiewą; chce przekazać swo-

je wiadomości możliwie prostą drogą najważniejszym organizacjom żydowskim

w Stanach Zjednoczonych. Pośrednikiem w tej sprawie mógłby być Isidor Koppelmann, żydowski
finansista z Bazylei, który od lat prowadzi interesy z firmą

Giesche. Koppelmann przyjeżdża natychmiast do Zurychu, by spotkać się z Schultem, i sugeruje


pomoc Benjamina Sagalowitza, szefa biura informacyjnego Stowarzyszenia Gmin Żydowskich w
Szwajcarii. Ten 1 sierpnia spotyka się w Lozannie

i Gerhartem Riegnerem, prawnikiem, który reprezentował Światowy Kongres

Żydów w Lidze Narodów. Wszyscy oni są przekonani, że chociaż informacje

przywiezione przez Niemca brzmią niewiarygodnie, mogą być prawdziwe, a jeśli

tak, nie ma czasu do stracenia.

W sierpniu wiadomość dociera do Departamentu Stanu w Waszyngtonie. Zostaje potraktowana jako


pogłoska wywołana strachem i - „co zrozumiałe" - tragicznymi warunkami życia Żydów, którzy cierpią
fizycznie i psychicznie, są chorzy i niedożywieni. Amerykańscy urzędnicy chcą poznać tożsamość
informatora,

lecz Schulte nie zgadza się na ujawnienie. Pozostaje źródłem „643".

Od czasu swego wyjazdu do Zurychu Schulte szuka jakichkolwiek sygnałów,

że jego wiadomości o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej za pomocą

gazu skłoniły aliantów do działania. Żadnych sygnałów nie widzi*.

Niemcy wprowadzają bez przeszkód swoje usprawnienia wojenne. Jedno

z nich można uznać za nieco staroświeckie - w katowickim więzieniu pracuje

gilotyna. W lipcu ścięto piętnastu Polaków, w sierpniu pięciu, w grudniu dziewiętnastu.


Dlaczego Zadowolenie?

Ojciec Gerarda Paweł Kasperczyk skończył pięćdziesiąt osiem lat i ciągle pracuje w kopalni, która
rozpaczliwie potrzebuje siły roboczej.

W pierwszej połowie roku kopalnia Giesche odbiera pierwszy transport jeńców rosyjskich. Buduje dla
nich dziesięć drewnianych baraków koło szybu Zbyszko i otacza je drutem kolczastym.

Pod koniec roku jest już pięciuset pięćdziesięciu jeńców.

Dostają tygodniowo, w zależności od rodzaju pracy, 200-600 g mięsa,

130-300 g tłuszczu, 5,2 kg kartofli, 110 g cukru. Ich wydajność jest o połowę niższa niż robotników
miejscowych.

Jan Kilczan, ojciec Henia, który lubi morele, zabiera czasem na szychtę dodatkowy kawałek chleba i
daje ruskiemu niewolnikowi. A ten po paru dniach wtyka mu do torby misternego konika uplecionego
z drutu strzałowego.

Coraz łatwiej o wypadki. 14 listopada w kopalni wybucha metan. Ginie dwudziestu dwóch
pracowników, w tym sześciu jeńców. Komunikaty podają, że

zginęło szesnastu górników, jeńców pomijają; wiadomo, że nikt się o nich nie

upomni.

Kopalnia zbliża się do szczytu wydobycia w XX wieku. W rekordowym roku

1913 wydobyła ponad dwa i pół miliona ton, w tym ponad dwa miliony czterysta

pięćdziesiąt tysięcy.

Nawet pokłady Edwin i Zadowolenie (teraz znowu Befriederung) zostały

włączone do eksploatacji.

Edwin to pokład cienki i niebezpieczny, ma słaby strop, a ciśnienie górotworu

jest w nim tak silne, że w okresie między wojnami zaniechano wydobycia.

Zadowolenie jest na dodatek zanieczyszczone łupkiem, ciasne i niewygodne

i nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego tak się nazywa.

Czarno Baba

Kiedy przez osiedle idzie kolumna w mundurach, ze sztandarami, ze swastyką, trzeba ją pozdrawiać.
Mama Henia Anna Kilczanowa zagapiła się.

-Jak kto nie pozdrowił, wyskakiwali i bili po pysku. I tyn wyskoczył i jak

trzasnął, to mamie krew z nosa poleciała. Mama jak się obtarła, to tylko mówi: -
Nie godej, nie godej tacie.

A ojciec był zazdrosny. Popatrzył na mamę i pyta mnie: - Gdzie mama chodziła? Jo nie wytrzymał i
powiedzioł. To tata usiadł na schodach z kamratami

i czekał. I jak tyn przechodził, co mamę trząsł, wciągli go do piwnicy i tata tak go

sprał, że I puścił go.

Po godzinie przyszli tatę aresztować. A mama poleciała do wuja - Hanys, Hanek, pójdź, wyciąg Jonka. I
tak się stało, bo wuj tych Niemców znał. Tyn, co

mamę zbił, to był Niemiec miejscowy. To nawet nie był Niemiec prawdziwy. Ci,

co się zrobili gorliwymi szwobami, to byli gorsi niż Niemcy.

Chłopcy z Giszowca zamiast o Skarbniku albo Utopcu opowiadają sobie o Czarnej Babie. Czarno Baba
nie łazi latem, tylko jesienią, po ciemku, koło piekarnioków,

pod płotami, pod oknami gasthausu, patrzy, kto z kim chodzi, i podsłuchuje.

Dziadek Henia Kilczana twierdzi, że Czarno Baba wybiera domy, gdzie się

mówi po polsku, i zostawia tam znaki. Dziadek chodzi za nią i zrywa z domów

te oznaczenia.

Czarno Baba jest wielka, gruba, gębę ma zakrytą czarną szmatą niby kropoczem. Nikt jej nie śmie
zaczepić.

Aż się ludzie domyślili. - To nie je babo! Pali cygarety! To je gestapowiec

Beiner!

Henio Kilczan został wcielony do Hitlerjugend.

-Przyszedł do klasy tyn z hajoty firer, wziął dziennik i wszystkich spisał.

I mówi - każdo środa, sobota przyjdziecie na służba. Uczyli nas śpiewać, maszerować, w gry my się
bawili i tak nas historycznie uczyli. Swojego patriotyzmu

uczyli.

A jeszcze było tak, że jak się nie przyszło na zbiórka, ojcu potrącili na kopalni

pięćdziesiąt marek. Jak ktoś mówi, że do hajotów nie chodził, to ja mówia — nie

godej takich głupot. Nie było nikogo w klasie, co by nie należał.

Gertruda i Dorka Badurzanki, które kiedyś tak lubiły zasypianie w nikiszowieckim familoku, mają teraz
przed oczyma okropne obrazy, wieszanie przy gaiku, na Wilhelminie, niedaleko domu Waleski.
Niemcy spędzili tam ludzi, żeby
patrzyli. Pognali Dorkę w tym tłumie. Gertruda była akurat u babki. Nie chciała

patrzeć, ale jednak spojrzała przez okno. Powieszono kilku mężczyzn, jeden był

bardzo młody i wołał: „Jeszcze Polska nie zginęła".

Tę egzekucję widział także Marian, syn inspektora kas gminnych Antoniego Przybyły, który nadal
pracuje w gminie; jego kwalifikacje i dobrą niemczyznę widocznie doceniono. Burmistrzem jest teraz
Niemiec Gabor, który pochodzi z Gross Strehlitz (Strzelc Opolskich) i mieszka w pięknym mieszkaniu
po

Szei. Gabor, mimo że jest członkiem NSDAP, programowo laickiej, zawiesił

w mieszkaniu święte obrazy, o czym Przybyłowie wiedzą od swojej służącej

Erny, której siostra z kolei służy u Gaborów. Siostra Erny mówi także, że Gabor doskonale rozumie po
polsku, a jego matka ze Strzelc woli używać polskiego niż niemieckiego.

Otóż Marian Przybyła, który pobiegł na Wilhelminę popatrzeć na egzekucję,

wcale nie zauważył, żeby świadkowie byli nią wstrząśnięci. Podobno Niemcy po-

wiesili nie patriotów polskich, ale złodziei i chuliganów - na postrach. Marian nawet poznał jednego,
który wszystkim dał się we znaki, i pomyślał sobie, że teraz

będzie spokój *.

1943

Rozczarowanie gauleitera Brachta

Gauleiter Bracht, który postanowił potraktować Ślązaków jak ludzi, czyli jak

potencjalnych Niemców, widzi coraz wyraźniej, że ten sprytny naród nie naród

ma własną politykę. Nie stawia się władzy, ale po cichu robi, co chce.

Gauleiter jest tak bardzo rozczarowany, że daje temu wyraz w przemówieniu,

które 24 stycznia wygłasza w Chorzowie.

Rzecz ma się tak, jakby tysiące Górnoślązaków i Górnoślązaczek przypuszczało, że

po wciągnięciu się na volkslistę już wszystko zrobili i załatwili. Zachowują się tak, jakby uzyskali w celu
maksymalnego wykorzystania nigdy dotąd nie posiadane prawa, nie

myśląc nawet w najmniejszym stopniu o obowiązkach, powstałych właśnie przez wciągnięcie ich na
niemiecką listę narodową. Całe ich zachowanie pozostało takie samo jak

w czasach polskich. To, co my rozumiemy przez regermanizację, nie interesuje ich w najmniejszym
stopniu. Nie znajdują czasu i nie mają chęci uczęszczać na kursy języka niemieckiego i zamiast niego
posługują się w dalszym ciągu nieraz w sposób prowokacyjny

swą wyniesioną z domu mową polską".

Milczenie Clary, milczenie Waleski

W styczniu starszy syn Eduarda Schultego Wolfgang pisze do ojca spod Stalingradu:

Kochany Papo! Zostawiam ten list () na wypadek, gdybyście dostali oficjalną

wiadomość, że coś mi się stało. Powinniście więc wiedzieć, że niezależnie od tego, jak

ta wiadomość będzie sformułowana, nie powinienem już żyć. W konfrontacji z takim

wrogiem nie ma wyjścia, zawsze pozostaje ostatni nabój. () Moja kolekcja znaczków powinna
przypaść Ruprechtowi. () Będziesz musiał wspierać matkę bardziej

niż zwykle ().

W trzy tygodnie później armia generała Paulusa się poddaje. Eduard Schulte

otrzymuje wiadomość, że Wolfgang zaginął w akcji.

Ruprecht walczy nadal na froncie wschodnim.

Clara reaguje tak jak Waleska - milczeniem".

W tym samym mniej więcej czasie Tomasz i Waleska Wróblowie tracą trzeciego syna (nie licząc
dwóch, którzy umarli, nim ich odchowano).

Alojzy zginął w 1923 roku w kopalni, kiedy wybuchła butla z tlenem.

Antoś zabił się sam, ze strachu przed wojną.

Teraz ginie Alfons Wróbel - Alfred Wróblewski z żydowskiej orkiestry Henryka Golda.

Waleska nie zdążyła wysłać Alfonsowi aryjskich papierów — trzy pokolenia

wstecz. Podobno mogłyby go ocalić.

Gertruda wie: - On nie był Żydem, ale musiał zginąć, bo cała orkiestra była

Żydem.

Wyprowadzenie dzwonów Świętej Anny

Niepokój księdza Dudka, któremu kazano opisać dzwony, okazuje się słuszny. Trzecia Rzesza
potrzebuje spiżu. Znowu więc widzimy dzwony Świętej Anny

stojące rzędem na ziemi, a raczej na przyczepie traktora, tym razem jednak nie
przed aktem dźwignięcia w górę, lecz przed całkowitym i ostatecznym wyprowadzeniem z krainy
dźwięku, do której weszły piętnaście lat temu.

Zdjęcia, na których utrwalono to wyprowadzenie, są ponure, nie tylko dlatego że taki jest czyn, ale
też dlatego że wszystko tu jest ciężkie, brutalne, odrapane

- burty przyczepy, felgi, legary; nawet dzwony są już tylko złomem.

Zdjęcia nie podpisano, ale mógł je zrobić Augustyn Niesporek. Wprawdzie

w czerwcu 1940 roku wrócił do kopalni na dawne stanowisko wydawacza materiałów wybuchowych,
ale po dwóch latach rozstał się z tą pracą. Pilnuje zakładu,

bo jego syn Franz musiał iść na wojnę, a fotograf jest potrzebny nie tylko wtedy,

gdy ludzie się łączą, ale i wtedy, gdy się rozstają.

Rozstając się z dzwonami, parafianie płaczą. Pozostawiono im tylko najmniej-

szy dzwon, Annę.

Ewald w piekle

Ewald Gawlik opuszcza piękną krainę tysiąca jezior. Odkomenderowują go

z Finlandii pod Smoleńsk.

W bardzo ciężkich, wprost nieludzkich warunkach, bardzo ciężko raniony w pra-

we płuco w okolicach Smoleńska () przeżyłem jedną noc zgrozy w walce o życie

lub śmierć, w 10-godzinnym nalocie bombowym. Pociąg sanitarny, w którym się

znajdowałem, wyszedł z tego piekła cało. Stan mój był bardzo ciężki, bowiem życie moje wisiało na
włosku. Majestat śmierci ciągle zaglądał w moje oczy i przeszywał mnie swoim śmiertelnym obliczym.
Nie uszło jednak życie ze mnie, zostało mi

darowane.

Nie zostało darowane Alojzemu Stasze. Nie udało mu się schować na robotach w Niemczech. Rodzina
dostaje urzędową wiadomość o jego śmierci w obozie w Dachau.

Siostrzyczki boromeuszki nie upilnowały Konstantego Prusa. Wezwany do

podpisania folkslisty - zdecydowanie odmawia i idzie do obozu koncentracyjnego w Auschwitz.


Wychodzi jakimś cudem po sześciu tygodniach. Wraca do sio-

strzyczek, ale stawia warunki: będzie im rąbał drewno, zamiatał podwórko, a jak

przyjdzie zima - odśnieżał*.


W lipcu Józef Wieczorek zostaje rozpoznany na dworcu kolejowym w Trzebini; ktoś musiał go wydać.
Jakiś czas temu pokazał się na Śląsku, widziano go w Katowicach Brynowie, Niwce i Modrzejowie.
Unikał jednak zgromadzeń. Chował

twarz za okularami. Miał stworzyć śląski obwód PPR. Siedzi w katowickim więzieniu, potem w
Mysłowicach.

Listopad pogrąża w żałobie rodzinę adwokata Władysława Michejdy, który

przed wojną bronił drobnych rolników, ofiar wyziewów koncernu Giesche. Michejda, członek ZWZ-
AK, przygotowywał w Ustroniu memoriał dla rządu polskiego w Londynie w sprawie polskich granic
na Śląsku Cieszyńskim. Aresztowany, przeżył ciężkie śledztwo w mysłowickim więzieniu; rozstrzelano
go

w Auschwitz.

Jego imiennik i krewny, Władysław Michejda, były dyrektor kopalni

Giesche, wyszedł z więzienia i już drugi rok jest robotnikiem w Nadleśnictwie

Istebna.

A Jan Stegman, szwagier Wincentego Stachy, leży w lazarecie, na terenach

dawniej polskich, potem radzieckich, teraz pod administracją niemiecką, operowany na ślepą kiszkę.
Bardziej niż choroba dolega mu świeże wpomnienie:

- Ida drogą i słysza śmianie z daleka. Patrza, idzie pięć esesmanów, a przed

nimi tako babuszka ruska, ma na placach worcyk i niesie dwa wiadra, jak to u nas

na wsi nosili. I jo tak z daleka obserwuja, widza, że jeden żołnierz coś jej wrzu-

ca do fartucha, odskakuje, bo to był granat, odbezpieczony. Tako zabawa sobie

zrobili".

Rana po operacji wyrostka goi się dobrze i niemiecki chirurg zapewnia, że

żołnierz może niedługo ruszać na front, ale Stegman tak umiejętnie wierci się

w nocy, że puszczają szwy.

- Jo się nie chciał Hitlerowi przyczynić, i nie przyczynił się.

Następuje zapalenie otrzewnej; nie wiedział, że aż tak się urządzi. Pielęgniar-

ki, z którymi rozmawia po polsku, dbają o niego, jak mogą, a jeszcze bardziej dba-

ją gefrajtrzy z sąsiednich łóżek, którzy potrzebują tłumacza, by zawrzeć z pannami bliższą znajomość.
Jeden z gefrajtrów zobaczył zdjęcie Klary, siostry Jana. Po
jakimś czasie (rekonwalescencja Stegmana się przedłuża) Klara pojawia się w lazarecie, przy łóżkach
zdumionego brata i jego towarzysza niedoli Karla, który -

jak się okazało - napisał do niej żarliwy list. Tych dwoje patrzy na siebie z prawdziwą radością, chcą się
pobrać! Klara sto razy bardziej woli miłego żołnierza, za

którym pojedzie do Niemiec, niż uparty patriotyzm domu w Nikiszowcu, doprawiony głodem i
milczeniem.

Po co jeńcom sól

Kopalnia Giesche pracuje ciężko i źle. Wydajność spadła z ośmiu tysięcy do

sześciu tysięcy ośmiuset ton na dobę. Dyrektor Fleischer skarży się generalnej

dyrekcji koncernu Giesche, że jeńcy karmieni kartoflami, burakami pastewnymi

i kapustą nie mogą wydajnie fedrować.

Prawie czwarta część robotników z baraków jenieckich choruje. Pięćdziesiąt

osiem osób leży w izolatkach, rozpoznanie - tyfus plamisty. Podobno rosyjski lekarz obozowy kryje
symulantów. U jeńców znaleziono duże ilości soli, używają

jej, by rozdrażniać rany.

Dyrekcja decyduje się zachęcić jeńców nagrodami. Kto wykona przez tydzień

sto procent normy, dostanie dodatkowy bochenek chleba, czterysta pięćdziesiąt

gramów słonecznika, dziesięć papierosów i jedną markę niemiecką. Kto wykona

osiemdziesiąt osiem procent - dostanie pół kilo chleba, trzysta gramów słonecznika, osiem
papierosów i osiem dziesiątych marki.

To jednak nie działa.

Kopalnia posuwa się do tego, że zamawia w Essen, w wydawnictwie o stosownej nazwie Gliickauf, sto
egzemplarzy kalendarza ściennego na rok 1944

w ukraińskim języku. Na każdej karcie powinna być piękna fotografia z Niemiec lub Rosji, którą będzie
można później wykorzystać jako obrazek na ścianę

w obozie dla jeńców z ZSRR.

Koncern Giesche pamięta także o jeńcach francuskich. Zamawia dla nich regulaminy pracy w kopalni i
broszurę poświęconą syfilisowi, pełną przerażających

fotografii i rad, jak się chronić.


Niewolnicy mogą czytać pronazistowskie czasopisma i górnicze gazety wydawane w ich językach. To
między innymi, jak notuje niemiecki urzędnik „Schachtjor" (po rosyjsku), „Na Schachti" (po
ukraińsku), „Pod stropem" (po polsku),

„Stetno" (po chorwacku):;\

Żaden z tych zabiegów nie skutkuje.

Misja Henryka Sławika

Henryk Sławik, były redaktor z Katowic, którego Albert-Wojtek Badura doskonale pamięta ze strajku
w 1937 roku, od czterech lat zajmuje się na Węgrzech

organizacją ochronek, szkół, kuchni, stypendiami, zasiłkami, pomocami naukowymi, kursami


zawodowymi, a nawet wystawami artystycznymi, wszystkim, czego potrzebuje Polak na obczyźnie.
Tysiące uchodźców z Polski potrzebują jednak

przede wszystkim lewych dokumentów, to Żydzi. Fałszywe papiery autoryzowane przez biuro Sławika
trafiają do węgierskiej policji do spraw cudzoziemców,

która przyjmuje je do wiadomości. Antall jest wtajemniczony; jego współpraca ze

Sławikiem przeradza się w przyjaźń.

^PPP

Ucieczka Eduarda Schultego

Na początku grudnia Schulte bierze udział w konferencji w Gliwicach. Wywołują go do telefonu.


Człowiek, który dzwoni z Berlina, to jeden z jego kontaktów. Zawiadamia, że Schulte jest natychmiast
potrzebny w Zurychu. Przebieg rozmowy mógłby wskazywać na to, że chodzi o przyjazd w interesach
firmy,

Schulte jednak rozumie - otrzymał wiadomość, że musi uciekać.

Nacisk w tonie głosu nakazuje wyjątkowy pośpiech. Schulte jak zwykle ma

przy sobie paszport. Prosto z Gliwic, bez bagażu, jedzie do Wrocławia i dalej, do

Berlina. Stamtąd do Zurychu przez Bazyleę. Kontrolerzy na granicy Szwajcarii

oglądają bez podejrzeń paszport pełen stempli i wiz.

Istnieje poważna obawa, że jest spalony. Zaufana, lecz lekkomyślna maszynistka niedokładnie
zniszczyła kalkę, przez którą pisała raport o sytuacji w Niemczech, przygotowywany przez Schultego
dla Allena Dullesa, szefa amerykańskiej

misji wywiadowczej w Szwajcarii. Kalkę zauważyła inna maszynistka i pokazała

swemu przyjacielowi, członkowi SS*.

1944
Listy zfrontu

Zachęty dla jeńców pracujących w kopalniach Górnego Śląska budzą widocznie niepokój miejscowych
robotników, bo na początku 1944 roku kopalnia Giesche otrzymuje od władz górniczych wzór odezwy
do swej stałej załogi:

Niemiecki górnik powinien i musi zdawać sobie sprawę, że przewyższa zagraniczną

siłę roboczą nawet wtedy, kiedy ta osiąga 100 procent wydajności. Niemiecki górnik nie

powinien się obawiać, że duży udział zagranicznych pracowników [6 kwietnia w ko-

palni Giesche pracowało ośmiuset szesnastu jeńców - M.S.] pomniejsza jego wartość.

Cudzoziemcy mają być przyuczeni do specjalnych robót, podczas gdy niemiecki górnik

został planowo wykształcony na fachowca górniczego i dlatego stanowi siłę kierowniczą.

Uzupełnienie siły roboczej w trudnych punktach zakładu produkcyjnego nie może działać na
niekorzyść Niemców, przeciwnie, niemiecki górnik właśnie dlatego musi być traktowany odpowiednio
do jego ambicji kierowniczych.

Szczególną rolę w podtrzymywaniu morale niemieckiej załogi kopalni Giesche ma jej mąż zaufania
(Betriebsobmann) August Kozubek, ten sam, który inwentaryzował willę Uthemanna.

10 stycznia zawiadamia załogę, że zgromadził wiele listów dzielnych kolegów,

żołnierzy Wehrmachtu, skierowanych do swojej kopalni"". Jest pewien, że górnicy są ich ciekawi,
zwraca się więc do kierowników poszczególnych oddziałów, aby

podczas przerwy śniadaniowej podawali je do wiadomości.

Zawiadomienie zostaje puszczone w obieg łącznie z partią listów; Kozubek zebrał ich około dwustu,
wszystkie po niemiecku. Jedną partię kwituje Maks Gawlik.

Obergefreiter H. Namyslo pisze z Posen, Kleist-Kaserne (z koszar Kleista

w Poznaniu), Obergefreiter A. Blutko z Russland, Fieldpost (z Rosji, przez pocztę

polową), Unteroffizier Richard Gaida z Paris (z Paryża), Soldat Victor Halama

1 Atlantikkiiste (z wybrzeża Atlantyku), Jdgerjosei Blaschke podaje: Im Westen

(na Zachodzie), Gefreiter Willi Brychcy: Im Osten (na Wschodzie) i tak dalej.

Z listów dowiadujemy się, że kopalnia wspiera członków załogi, którzy walczą

dla Niemiec, co pozwala przypuszczać, że korespondencja nie jest spontaniczna. Wszyscy bowiem
dziękują za paczki świąteczne, za bezprzykładną gotowość
do ofiar, jaką okazują koledzy (zwłaszcza odejmując sobie od ust cenne papierosy), i wyrażają
nadzieję na rychłe zwycięstwo i powrót do domu i firmy. Obergefreiter Edmund Walkowiak, poczta
polowa FN 40201B, przysyła Kozubkowi

poemat zaczynający się wersem: Am Atlantik stehn der Biinker gross Zahl

Nad Atlantykiem wiele bunkrów stoi

Z betonu i żelaza, mocne jak zbroja.

Tu w walce z Anglią pełnimy straż,

Jak skała niezłomny jest duch nasz.

Gdy gwiazdki świecą jasno na obcym niebie,

Marzymy o bliskich, co są u siebie,

O naszych kochanych, co daleko żyją,

Gdy szerokie fale o brzeg tutaj biją.

Ale pomimo tych tęsknot i snów

Do obowiązku powracamy znów.

Spojrzenie nasze twardnieje jak stal,

My dla ojczyzny pójdziemy w dal.

Naszą wartę Ojczyźnie składamy w dani

Od zimnej północy do ciepłej Hiszpanii.

Listy prywatne z tych samych frontów brzmią zupełnie inaczej.

Alojzy Łysko pisze:

Kochana Żono, jest dzisio piyrwszo niedziela miesiąca poświęcono Matce Bożej Różańcowej. A jo leża
w ruskim polu, w dziurze i piszy ten list do Ciebie z wielkim strachym,

bo mi kule gwizdajom nad głowom. Niy gorsz sie, że Ci mało piszy, bo ja muszy maszyrować kożdy
dziyń po 20 km, to na wieczór mi sie niczego niy chce. Tela mnie ino cieszy,

że codziyń jest żech bliżej chałpy. Jaki to moji życi jest, tego Ci moja Żono opisać niy idzie.

Jakbyś mnie teraz widziała, tobyś mnie niy poznała. Od bagna jest żech parszywy jak ropucha. Myć się
i golić niy ma kaj i czasu, bo nas goniom do zadku bez litości.

Alojzy Łysko jest chłopem z Bojszów, gospodarzem z zamiłowania. W szesnastym roku życia stracił
ojca, przejął gospodarkę i musiał ze swych dziesięciu hektarów utrzymać najpierw młodsze
rodzeństwo, a potem własną rodzinę, opłacić
ubezpieczenie, tak zwaną ogniówkę, i inne ciężary. Dorabiał, wożąc węgiel z Giszowca.

"Górnicy z Bojszów mieli deputaty węglowe i mogli je realizować w dowolnej kopalni, a najlepszą
opinię miał węgiel z kopalni Giesche. Łysko o drugiej

rano zaprzęgał konia i jechał przez lasy pod szyb Pułaski, aby zdążyć o szóstej na

początek wydawki. Podstawiał furmankę pod zsypkę i wracał, by około południa

załadować wóz po raz drugi.

Tomasz Rozmus:

Moja Najdroższa Małżonko, witam się z Tobą jak Anioł z Aniołem przed Bożym

kościołem: NBPJC. Już dwa tygodnie, jak otrzymałem list od Ciebie. Co tam z Wami?

Jak daleko jesteś z ta łąką? Pisałaś, że szwagier pół dnia siekł łąkę maszyną. Czy wszystko

zesiekł? Czysto siano już zwiozła? Dziś 16 lipca, już się trzeba rychtować do żniw, a ty

jesteś sama, bez męskiej siły. Jak ty sobie poradzisz? Żyjemy tu w bunkrze nad samym

morzem. Przez okno mógłbym ryby chwytać. Jeszcze tu spokojnie, ale chneda [wkrótce]

się zacznie. Nadchodzą na nas ciężkie chwile.

() sumienie człowieka boli na wspomnienie o chałpie.

Franciszek Saternus:

Pisem do Was tyn list i daja znać, żem posłoł Wom 50 marek. To ta bydzicie Mamo

mieli do sklepu. Ale niy żebyście skowali kajś! Jak jich macie śporować [oszczędzać], to

jich lepij spolcie, albo potergejcie, bo i tak z tych szmat wiela niy ma. Se co lepi) kupcie

dlo siebie do zjedzynio. Jakby ch z tej wojny niy powrócił, to teła bydziecie mieć pamiątki po mnie*.

Listy miłosne Gerarda i Halinki

Gerard Kasperczyk i Halinka Pawlakówna rysują na swoich listach różyczki,

serduszka, asparagus. On jest ranny w nogi, leży w szpitalach w Weimarze i Baden-Baden. Ona teraz
służy u złych Niemców, którzy mają sklep rzeźnicki, i trzeba

sprzątać nie tylko pięć pokoi, ale jeszcze myć z tłuszczu i krwi lady, półki, podłogi

sklepu. Kiedy Halinka przysiada, „szefowa" krzyczy, że ją wyśle do Auschwitz.

Gerard pisze:

Dziękują Ci za to piosenka, my ją gromy na grzebieniach i flaszkach.


Halinka:

Mein liebe Kocik! Piszesz, że nie masz żadnej wiadomości ode mnie. Kociku, bądź

cierpliwy, przecież nie jest to moja wina, kiedy poczta wolno idzie, Kociku ty myślisz

Zaraz najgorsze, dlaczego, przecież wiesz, com ci przyrzekła, że zostanę ci wierna kotku, i jestem też.

Gerard:

Wiesz dobrze kotku, jak w szpitalu się nudzi, jeszcze jak na twoje zdjęcie popatrzę,

które stoi na moim stoliku, rano przy śniadaniu patrzę długi czas, lecz niestety ani słowa,

ale nasze myśli są jednakowy, chociaż jesteśmy rozłączeni daleką przestrzenią. Mnie jest

ciężko, samotność, nad sobą panować, aby tylko kotku przetrwać i te czasy przeminą

Jak patrzę na swoje zdjęcie w książeczce wojskowej to mi się zdaje, że kogoś zamordowałem

Halinka:

Szefowa dostała wiadomość, że syn jej zginął, strasznie rozpaczała, jego naprawdę

szkoda, jeszcze taki młody, 17 lat, ale trudno, nic poradzić na to nie można.

Gerard (pod girlandką różyczek; rysunek własny):

Kochana Halinko! Rotę Rosen schenken schónen Frauen so wie Du Halinko!

[Czerwone róże ofiarowujemy pięknym paniom, jak Ty, Halinko!] Ja znajduje sie jeszcze w kasernach,
ale w karzdej minucie jestem gotowy do wyjazdu. Od dziś mamy już do

miasta wzbronione iść, dwa dni nie pisałem Ci rzadnego listu, przedwczorom tj w piątek mieliśmy
kameradszaftabend [wieczór koleżeński], przyszedłem bardzo puźno, bo

byłem bardzo słaby, wczoraj robiliśmy abszid [pożegnanie] wszyscy Ślązacy byli, nas 18,

wszyscy na jednej sztubie, muzyka zrobiliśmy sami, dostaliśmy sznaps cztery litry na

3 chłopów i mamy tu kunstlerów [artystów] różnych, a Gerhard haupt [główny] głópek, bawiliśmy sie
aż do drogi w nocy, po tem fliegelalarm [alarm lotniczy] nas rozgonił

nie wiem jak będzie na froncie czy zostaniemy razem? Dzisiaj niedziela jestem na sztubie razem z
kolegom Tomkiem piszymy listy. Dostałem już karabin maszynowy a Tomek

600 naboi na podróż samolotem albo partyzanem [pociągiem wojskowym]. Najgorzej

nie jest, ale jak dalej będzie? Kotku nie mogę tego zapomnieć i nigdy nie zapomnę i znów

będzie dalej nasza stara miłość i tylko rzeby mieć cierpliwość wytrwać i niezapomnić

nigdy, bądź zawsze jednostajna, bo ja jestem na dalekiej przestrzeni od Ciebie.


Halinka:

Kochany Kociku, to jest mój wierszyk dla Ciebie:

Myślę, tęsknię i kocham, niechaj te trzy słowa

Cicho staną przed tobą jak wizja tęczowa,

Niech ci we własnej duszy długo szepczą o mnie:

O moim kochaniu co się w piersiach żarzy,

O tęsknocie co czeka na snów swych spełnienie,

O snach moich o tobie pięknych nieskończenie,

O wszystkim co wywoła uśmiech na Twej twarzy.

O łzach gorzkich co płynąc ulgi nie przynoszą

Niech nie mówią, uśmiechu ust twoich nie płoszą.

Ja chce być ci uśmiechem tylko i radością

Myśli twoich ciszą, a oczu jasnością1'''.

Żałobny awans Karla Jungera

Karol, syn Karla i Hedwig Jungerów, który chodził przed wojną do mniejszościowej szkoły niemieckiej,
został odesłany z frontu do rodziców. Ranę w pierś,

którą odniósł na Wschodzie, lekarze zaleczyli, ale płuca nie chcą się goić, bo do

Karola strzelono z obrzyna. Nigdy nie będzie się już wspinał i utrwalał tej przy-

gody na zdjęciu ani nie wsiądzie na rower. To drugi syn Jungerów o imieniu Karol,

który umiera w Giszowcu. Pierwszy nie dożył miesiąca.

Wprawdzie Karol umierał we własnym domu, ale przywiózł śmierć z frontu, a ponieważ Niemcy
nagradzają rodziców, którzy stracili syna na wojnie, Karl

i Hedwig Jungerowie awansują do drugiej grupy z listy narodowej. Im jednak

żadne awanse nie są potrzebne. Postarzeli się. Dwa lata temu umarła na gruźlicę

ich dwudziestopięcioletnia córka Irmgarda. Chcą zobaczyć synów, którzy jeszcze

żyją. Ci synowie znajdują się jednak „na dalekiej przestrzeni". Najstarszy Gerhard służy drugi rok w
marynarce wojennej. Najmłodszy August, ranny na froncie wschodnim, jest w rosyjskiej niewoli.

Trzecia grupa z listy narodowej już dawno nie chroni przed wojskiem, te-

raz nie chroni już ani czwarta, ani niepełnoletność. Wzywają szesnastoletniego
Franka Lubowieckiego, brata Ludwika, Konrada i Janka. Piwnica domku Lubowieckich przy ulicy
Kwiatowej, przechodni azyl dezerterów z Wehrmachtu, nie

może być dla niego schronieniem. Rodzina ma zbyt wiele na sumieniu, by ryzykować jego dezercję.

Od wojska wywija się Konrad, majster szczelnych drzwi do piwnicy. Spada

z wysokiego rusztowania na robotach przymusowych w Brunszwiku i już się nie

nadaje do służby. Może jechać do domu. Wylizuje się i wraca do kopalni Giesche.

U Andersa

Do Giszowca coraz częściej docierają ciche wiadomości o tym, że ojciec, brat, wujek

znalazł się w polskim wojsku, u Andersa. Jest

wśród nich wuj Zbyszka Stachy Jan Stegman,

który musiał wreszcie opuścić lazaret, ale dostał się szczęśliwie do niewoli w Afryce (poddał się w
towarzystwie trzech prawdziwych

Niemców dezerterów), jest Hubert Wróbel,

syn Józefa Wróbla i Bronki Badurzanki, wzięty do Wehrmachtu jako szesnastolatek, jest

Ryszard Hajduk"", bratanek Franciszki Hajduczki, pobożnej parafianki księdza Dudka,

i ich sąsiad Otto Klimczok (zwany „metrok"

dla niskiego wzrostu), który jeszcze w pierwszej połowie 1944 roku fotografuje się w południowej
Francji w niemieckiej furażerce,

a w drugiej połowie, we Włoszech - w berecie z orzełkiem.

Stanisław Ligoń, Karlik z „Kocyndra", który na Węgrzech współpracował

z redaktorem Sławikiem na rzecz uchodźców, a teraz dotarł z Andersem do Palestyny, wydaje w


Jerozolimie Bery i bójki śląskie. We wstępie pisze:

W roku 1931 wydałem, idąc za namową swoich radiowych przyjaciół, pierwszy

tomik tzw. Berów i bojek śląskich. () nie przeczułem, że po upływie 13 łat przypadnie mi w udziale
opracowanie drugiego wydania - jednak w jakże odmiennych

•warunkach. () Pierwsze wydanie dedykowałem tym swoim ziomkom, z którymi

w „kocynderskiej" pracy podczas walk o wyzwolenie Śląska uprawialiśmy wspólnie

humor rodzimy, krzepiąc nim rodaków w ciężkich chwilach. Nowe wydanie poświęcam ich synom,
którzy dziś na wszystkich frontach świata, pod znakiem Orła Białego

walczą.
Rozpacz i pocieszenie Pawła Pudełki

Sady Giszowca, zielone podwórka między nikiszowieckimi blokami, ogrody kwiatowy i warzywny
wokół plebanii tchną na oko spokojem. Albert-Wojtek wyjmuje czasami skrzypki, a Rozalia śpiewa, i
wtedy Dorka i Gertruda czują

bardziej niż kiedykolwiek, że rodzice bardzo się kochają. Mimo wszystkich bied i kłopotów, czasem
ostrych słów i dotkliwych kar rodzina jest naprawdę szczęśliwa i stanowi solidarną jedność; nikt w
niej nigdy nikogo nie

zawiedzie.

Teraz, kiedy przyszła wiadomość, że Ania Pudełkowa zmarła na cukrzycę,

wszyscy myślą o tym, jak pomóc wdowcowi, który rozpacza po stracie ubóstwianej żony i zaniedbuje
sklep wymagający gospodarnej ręki.

Taką rękę ma siostra Rozalii Florka, która tak się kiedyś podobała Albertowi-

-Wojtkowi. Wyszła za mąż za Dziadźkę, który zaraz umarł, i najęła się do służby

u bogatych Kurków w Katowicach.

Rodzina uchwala, że Florka pojedzie do Westfalii do Pawła Pudełki, a zwolnione miejsce u Kurków
zajmie najmłodsza siostra Rozalii Helena. Będzie tam sypiać w służbówce pod pierzyną Florki.

Florka wyjeżdża, a po paru miesiącach do domu Badurów przychodzi wreszcie dobra wiadomość:
Paweł Pudełko i Florka przypadli sobie do serca i zamierzają połączyć swoje losy.

Ale jaki los czeka synów Rozalii i Alberta-Wojtka? Osiemnastoletniego

Pawła i szesnastoletniego Alojza wzięto do Wehrmachtu. Paweł jest podobno w drodze do Francji, a
Lojzik, prawie dziecko, wątły, nieduży, na okrętach

gdzieś koło Danii.

Tymczasem Dorota, bliźniaczka Lojzika, budzi się nad ranem na mokrym

prześcieradle. To krew. Słyszała od koleżanek o tym dziwnym nieszczęściu, ale

myślała, że skoro do tej pory nie przyszło, to ją może ominie. Z drugiej strony

wie od mamy, że kobieta ma cierpieć, a jeśli zwykła kobieta jest skazana na męki,

to święta - na podwójne. Dorka wstaje po cichu i widzi, że na stołku koło łóżka

mamy leży biała podpaska i dwie agrafki. Widocznie mama też cierpi tego dnia.

Co się robi z taką podpaską, pewnie trzeba ją przypiąć agrafką do ciała. Czy świę-

te tak robią? Dorota odkrywa, że nie jest na to gotowa. Boi się. Wie, że coś się stało, ale nie wie co.
Czy to pomoże w świętości, czy przeszkodzi?
Zawal gauleitera Brachta

Ksiądz Dudek zostawia ukwieconą plebanię i udaje się do Kudowy. Prospekty

uzdrowiskowe, które zachwalają szczawy wodoro-węglanowo-sodowo-wapienne, arsenowe i


żelaziste, nie zawierają, naturalnie, informacji, że niedaleko parku Zdrojowego jest filia obozu Gross-
Rosen, głównie dla Polaków, Rosjan i Żydów. W tym samym uzdrowisku Kudowa przebywa już prawie
stale, od wiosny,

od czasu pierwszego zawału, gauleiter Fritz Bracht. W lipcu po raz pierwszy na

jego prowincję spadają bomby amerykańskie. Uderzają w zakłady w Blachowni

Śląskiej. Bracht jest przygnębiony i zdenerwowany. Lekarze przewidują, że może

przyjść drugi zawał.

Gauleiter powraca jednak do Katowic. Musi czuwać nad nową formacją,

Volkssturmem, zwanym przez ludność „leśne dziadki". Do tego pospolitego, lecz

przymusowego ruszenia wciela się nieletnich chłopców i starszych mężczyzn,

nienadających się jeszcze, lub już, do regularnej służby wojskowej. Dziadki pilnują obozu dla jeńców,
siły roboczej kopalni Giesche. Siedzą z giwerami na wyżce i na ogół nie patrzą, gdy ktoś przez drut
kolczasty rzuca cebulę jakiemuś Ruskiemu albo Włochowi.

A czy żona gauleitera nadal sprawuje opiekę moralną nad szkołą w Giszowcu?

Nie wiemy. W ogóle nie wiemy, co dzieje się w szkole. Kronika zamilkła ostatecznie 15 kwietnia 1944
roku.

Nie ma także żadnych wiadomości od Pawła i Lojzika Badurów. Albert-Wojtek stara się pocieszyć
Rozalię, która ciągle myśli o synach. Przyniósł z kopalni

dowcipy.

Co to znaczy NAZI? - Nasz Adolf znodł idiotów.

A NSDAP? - Nasi są daleko, ale przidą.

Kim dla Rozalii są nasi? - Nasze dzieci rozrzucone po świecie.

Śmierć Henryka Słowika, śmierć Józefa Wieczorka

Józef Wieczorek (obecnie pseudonim „Ryszard") siedzi w mysłowickim więzieniu. W marcu jeden ze
śląskich towarzyszy zawiadamia centralę partyjną:

Sprawa Ryszarda kosztowała nas już 1000 marek. Ryszard stale na tym samym

miejscu, podają mu co tydzień paczkę. W całym więzieniu panuje tyfus () jestem


w kontakcie z policjantem; jest to gad, który dostarcza listy i przynosi tytoń i inne rzeczy, ale za
każdym razem trzeba mu płacić, lub wypić pół litra. Użyłem wszelkich sposobów celem wydostania
go. Kosztowało to już wiele pieniędzy, lecz widzę, że jest to

bezskuteczne..

Podobno córka Wieczorka, Alfreda, rozpoznaje ojca wśród więźniów czeka-

jących pod konwojem na transport do Auschwitz. Józef Wieczorek umiera w tym

obozie, pod koniec roku. Okoliczności śmierci nie są znane.

Henryk Sławik zostaje rozstrzelany w Mauthausen 25 sierpnia. Niemcy zaaresztowali go po zajęciu


Węgier w ubiegłym roku. Aresztowali także Józsefa

Antalla. Sławik torturowany podczas przesłuchań zaprzeczył, by Antall wiedział

o roli jego komitetu w ratowaniu Żydów. Dzięki lojalności i męstwu Sławika

Niemcy zwalniają Antalla"".

Te wiadomości raczej nie docierają do księdza Dudka, a gdyby nawet dotarły,

nie poświęcono by im pewnie intencji mszalnych. Grudniowe ogłoszenia parafialne przypominają o


obchodach świętej Barbary. Tego dnia o szóstej rano odprawione będą roraty „za naszych żołnierzy".

Przed Bożym Narodzeniem proboszcz zapowiada porządek pasterki. Parafia-

nie będą śpiewali: Gegruesst seist du Maria (Bądź pozdrowiona, Maryjo), Wilko-

men Gottes ewiger Sohn (Witaj, wieczny synu Boży), Dunkle Trauer lag aufErden

(Mroczny smutek pokrywał ziemię).

Kościół Świętej Anny w tym roku jest cichszy niż zwykle, nie tylko dlatego

że pozostał mu tylko jeden, najmniejszy dzwon, ale i dlatego że prezydent katowickiej rejencji nie
pozwala dzwonić na nabożeństwo dłużej niż trzy minuty, i to

tylko od ósmej rano do ósmej wieczorem.

1945

Drugi powrót wachmistrza Pawlaka

Na przełomie roku Ewald Gawlik - po długiej kuracji w Czechosłowacji służył w jednostkach


gospodarczych w Lotaryngii, a teraz jest w niewoli alianckiej -

uświadamia sobie:

Zbliża się powoli koniec straszliwej męki i zarazem koniec tej ohydnej wojny, która
przekreśliła raz na zawsze moje najskrytsze marzenia, ambicje i wszelkie nadzieje związane ze
zdobyciem swojego miejsca w tym umęczonym świecie.

Alianci przyjmują do wiadomości, że wzięto go do wojska pod przymusem.

Pozwalają mu wracać do domu. Ale on nie bardzo wie, kim jest, kim chce być, co

ze sobą robić. Wyrusza w drogę, bez pośpiechu.

Tymczasem wachmistrz Pawlak staje 19 stycznia w drzwiach piwnicy, do której wyrzucono jego żonę i
dzieci. Stoi na opuchniętych nogach, w cywilnych

szmatach. To cień dawnego kawalerzysty, który zadawał szyku na paradach. Zezwolono mu na urlop z
przymusowych robót w Brunszwiku, ale kobiety są pewne - na żadne roboty nie wróci. Halinka
przywarła do ojca i słyszy, że jej szefowa,

niemiecka rzeźniczka, woła ją głośno, na całą ulicę. Halinka jest jej natychmiast

potrzebna, żeby pakować do waliz pościel i futra.

- Ty masz ale dobrze - mówi Niemka. Chodzi o to, że Halinka nie musi uciekać, że nikogo jej jeszcze
nie zabili, a także o to, że mieszka w piwnicy i nie potrzebuje zbiegać do schronu.

Przychodzi kartka od Gerarda: „Kochana Halinko, nasamprzod Cię pozdro-

wiom i życzę Ci szczęśliwego Nowego Roku 1945". Nie pisze, gdzie jest ani kie-

dy wyruszy w drogę do Giszowca.

Koncern ucieka na zachód

Kto czyta spokojne ogłoszenia parafialne księdza Dudka, nie domyśli się, że

gauleiter Bracht wydał pierwsze zarządzenia ewakuacyjne.

W połowie stycznia proboszcz zwraca się do parafian w eleganckiej niemczyźnie: „Drodzy Dorośli!
Przysyłajcie punktualnie swoje dzieci na godziny dbania o dusze", i wyznacza spotkania Kongregacji
Panien Maryjnych, Dziewcząt od

Tabernakulum, Chłopców od Tabernakulum i innych.

Można się jedynie zastanowić, czy główne tematy mszy wotywnej nie wiążą

się z chwilą. Są dwa, wymienne: „na czas wojny" lub „o pokój".

20 stycznia gauleiter Bracht podejmuje ostateczne decyzje o ewakuacji. Najważniejszy jej etap
(ludność cywilna i władze administracyjne) nosi kryptonim

Goldfisch, czyli Złota Rybka.

Niektóre urządzenia techniczne ciągle jednak pracują. 22 stycznia w katowickim więzieniu siedem
osób ścięto na gilotynie.
W dwa dni później zarząd koncernu Giesche zamyka swoją działalność na

Górnym Śląsku. Podzielono się na dwie grupy. Jedna pod dowództwem Kurta

von Nickischa wyrusza z Bytomia, druga pod dowództwem doktora Lothara Siemona i doktora
Albrechta Junga - z Katowic.

Władze NSDAP miały zamiar sparaliżować opuszczane śląskie zakłady. Nakazywały demontaż
najważniejszych maszyn. Projekt zakładał rychły powrót na

to gospodarstwo. Teraz jednak nie ma już złudzeń ani czasu. Obie grupy odwrotu pozostawiają cały
inwentarz koncernu Giesche. Zabierają jedynie najważniejsze akta i dokumenty.

Podstawiono zmotoryzowane tabory dla fachowców, którzy chcą uciekać.

Większa część załóg nie ma jednak zamiaru uchodzić ze Śląska.

Na dwa dni przed zamknięciem pierścienia wokół Górnośląskiego Okręgu

Przemysłowego taborom udaje się ten obszar opuścić. Zbierają się w Racibo-

rzu i rozpoczynają wędrówkę do zakładów firmy Giesche pod Greiffenbergiem

(Gryfowem Śląskim), w mrozie, zamieci i pod ostrzałem, i dalej, do huty cynku

w Kutterschitz w czeskich Sudetach, ale Rosjanie już im depczą po piętach. Inżynierowie zdają sobie
sprawę, że trzeba uciekać, „nie zważając na jakikolwiek porządek" (unter Preisgabe aller Ordnung).

Doktor Siemon podejmuje wielkie ryzyko. Postanawia przedostać się do Berlina przez Magdeburg.
Komunikacja już nie pracuje. Huta cynku, tak wspaniale

rozwinięta za dyrekcji Eduarda Schultego, jest sparaliżowana. Trwają niskie bombardowania. Siemon
zabiera tylko z laboratorium huty platynę o wartości dwudziestu tysięcy marek. Dociera do Berlina i
przekazuje ją, razem z raportem o sytuacji, doktorowi Ottonowi Fischerowi, przewodniczącemu
Kolegium Reprezentantów firmy Giesche, które ciągle jeszcze istnieje"".

Tymczasem Eduard Schulte jest nadal - oficjalnie — generalnym dyrektorem

koncernu. Ludzie wtajemniczeni w jego drugą rolę zdołali zatrzeć trop, który

o mało go nie zdemaskował; nie wiadomo jednak, czy niebezpieczeństwo przestało istnieć. Schulte
nie ma więc zamiaru opuszczać Szwajcarii. Władze firmy,

rokujące większą trwałość niż władze Rzeszy, są przekonane, że dyrektor przebywa w Zurychu na
przedłużającej się kuracji, jest ciężko chory na serce i nie

może podejmować żadnych podróży. Ta wersja udokumentowana przez dobrze opłaconych lekarzy
pozwoliła mu sprowadzić ze Śląska żonę, która też w nią

wierzy.

Państwo Schulte mieszkają w spokoju w zuryskim hotelu Bellerive au Lac.


Clara jest ciągle pogrążona w depresji. Wie już o związku męża z Doris i traktuje

to obojętnie. Nie interesuje jej życie bez Wolfganga, który zrobił użytek z ostatniej kuli, i bez
Ruprechta, o którym nic nie wiadomo.

Eduard Schulte miał przynajmniej zajęcie. Amerykańskie Biuro Służb Strategicznych zachęciło go, by
rozwinął studium o powojennej reorganizacji przemysłu

niemieckiego, które przygotowywał wcześniej dla Allena Dullesa; ślad tej pracy zachowany na kalce
stał się przyczyną ucieczki autora z Niemiec do Szwajcarii.

Nowe studium liczy sto pięćdziesiąt stron maszynopisu. Schulte ma nadzieję,

że odegra ono większą rolę niż jego doniesienia o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej *.

Wincenty Stacha wychodzi z kryjówki

Wincenty Stacha waży czterdzieści osiem kilo. Leży za kredensem i nasłuchuje. Od strony wieży
zegarowej szybu Pułaski słychać detonacje.

Pod oknem pokoju biegną trzy nasypy kolejowe. Jedno torowisko łączy szyby Wilson i Pułaski. Drugie
to bocznica do szybu Wilson, trzecie - linia kolejowa

Katowice-Mysłowice. Na nasypach kręcą się zwykle bahnschutze. Zbyszek kontroluje nasyp, bo ojciec
nie może pokazywać się w oknie. Ciągle jeszcze są.

Pewnego dnia — pusto.

Sąsiadka woła, żeby iść na Holzplatz koło kopalni. Matka bierze więc Zbyszka i idą na plac Drzewa, do
opustoszałych niemieckich okopów. W niektórych

tkwią jeszcze działa, ale przede wszystkim są mydło, konserwy mięsne, sardynki.

Niektórzy przyjechali po to z wózeczkami, jakie w Giszowcu majstrował Paweł

Kasperczyk, żeby wozić ziarno do młyna. Ludzie mówią, że urzędniczka z kopalni, która zginęła od
bomby, miała w pantoflach kartki żywnościowe.

O zmroku Wincenty Stacha wkłada płaszcz, który na nim wisi jak na kołku,

i powoli, o lasce idzie do Janowa, do zasobnego domu swego dawnego kolegi, inspektora kas
gminnych Antoniego Przybyły. Nie jest w stanie dłużej siedzieć za

kredensem, a jeszcze boi się pokazać ludziom. Przybyłowie obiecali, że go przechowają przez ostatnie
dni. Wincenty wróci jawnie do Nikiszowca, kiedy na torowiskach pod oknem pokażą się żołnierze
polscy lub radzieccy.

W tych dniach nikt nie śpi, ani w Giszowcu, ani w Nikiszowcu.

Ucieka rodzina witzmana Istela, który poległ we wrześniu jako polski żołnierz. Jego syn, ten z
Hitlerjugend, ostatnio chodził w czarnym mundurze SS.
Istelowie zabierają się więc w pośpiechu, zostawiając część dokumentów na przechowanie
Przybyłom, a mały Marian myśli z satysfakcją o upadku czarnego anioła. — My jako dzieci patrzyliśmy
na niego z zazdrością.

Znajomy Jana Kilczana Mikołajczyk, kierowca burmistrza Gabora, snuje się

po Janowie zdezorientowany. Pomagał burmistrzowi spakować dobytek do dekawki i rano miał się
stawić przed gminą, żeby go odwieźć we wskazanym kierunku. Ale kiedy przyszedł, nikt już nie czekał.
Ludzie powiedzieli, że burmistrz

odjechał w pośpiechu wozem straży pożarnej. Mikołajczyk żałuje Gabora, który zbudował w gminie
wielkie ogrodnictwo i wybrukował parę ulic; przedtem dekawka grzęzła na nich w błocie.

Ksiądz Dudek z każdym dniem drugiej połowy stycznia jest wcześniej w kościele. Niektórzy parafianie
przychodzą do spowiedzi bladym świtem, jakby się

bali, że przed nową próbą nie zdążą się rozstać ze swymi grzechami. Ksiądz notu-

je z właściwą mu systematycznością:

Gdy front nadszedł byłem w kościele codziennie przed 5.30 rano, zaś w poniedziałki,

w pierwsze piątki i soboty przed godz. 5.15, żeby udzielić Komunii św.*

Jan Kilczan niepotrzebnie patrzy na sąsiada

Sąsiad Jana Kilczana zmierza ku swemu domkowi w Giszowcu z wielkim cię-

żarem na plecach. Ciężar cicho dzwoni. Jan Kilczan rozpoznaje zegar Klingmiil-

lerów. W takiej małej osadzie wiadomo, co kto ma, nawet w urzędniczym domu.

A Henio Kilczan zna nawet salon w willi bergrata. Synowa sąsiada Kilczanów

sprzątała u Klingmullerów i miała klucze, więc teraz, kiedy uciekli, zięć sąsiada

przenosi do siebie to, co mu się najbardziej podoba.

Jan Kilczan śmieje się i woła: — Józek, przeca się jeszcze nie ugruntowało! -

I natychmiast żałuje, że to powiedział i że w ogóle patrzył.

Bismarck-Roland stracił głowę i na razie nie ma nowej.

Niesporkowie robią kolejne porządki w negatywach.

Giszowiec

Ein, zwei

Uciekaj

Drei, vier
Bleibe hier

1945

Nieznajoma z książką Clary

29 stycznia w gabinecie Michała Grażyńskiego zasiada Jerzy Ziętek, uczestnik powstań śląskich i
kampanii wrześniowej zesłany do niewolniczej pracy w Związku Radzieckim (budował strategiczną
drogę z Ordżonikidze do Tbilisi). Wrócił ze Wschodu jako oficer oświatowy i polityczny 2. Dywizji
Piechoty imienia Henryka Dąbrowskiego. Gmach województwa nie ma szyb, przy wejściu piętrzą się
worki z piaskiem,

wokół i wewnątrz porzucono niemieckie czapki oficerskie, zerwane dystynkcje,

damską bieliznę, broń przeciwpancerną i amunicję, papiery biurowe i propagandowe.

Pod warstwą kurzu i szkła leży w stosach książka Clary Schulte Das Haus

Ring. Ktoś, wiemy tylko, że kobieta, prawdopodobnie niemłoda i kulturalna

świadczą o tym charakter pisma, styl i decyzja - wyciąga z tej pryzmy jeden eg-

zemplarz i pisze atramentem na pierwszej stronie:

Zabrałam z województwa na początku lutego 1945 roku (leżało tam na korytarzu

tysiące egzemplarzy), a w tym czasie obowiązywał okólnik „niszczyć wszystko, co niemieckie".


Uważam, że romans ten należy przeczytać, aby się przekonać, jak pisarze niemieccy fałszowali
historię.

Podpisuje się niewyraźnym zygzakiem i zanosi tomik do Biblioteki Śląskiej,

która wciąga go do katalogu (już w lutym jest zabezpieczona, a w czerwcu zaczy-

na normalnie pracować).

Nieznajoma myli się w ocenie. Clara Schulte nie fałszuje historii, chociaż

czasami zmienia następstwo wydarzeń, w imię dramaturgii. A może to zdanie

o niemieckich pisarzach ma tylko usprawiedliwić niezupełnie poprawny gest?

W każdym razie tomik jest ocalony.

Gorzej z kamienicą przy Ringu. Między 15 lutego a 6 maja 1945 roku, kiedy nieznajoma ratuje książkę
Clary, wrocławski Rynek płonie. Pozostają puste,

okopcone mury. Tak jest też z domem numer 20.

Ogień omija portal z tajemniczą sentencją, dawno wycofany z frontu do oficyny.

W mieszkaniu Kurka, pierzyna Florki


W Giszowcu panuje jaki taki spokój, ale wiadomości z sąsiednich okolic, które przed wojną należały
do Rzeszy i traktowane są przez zwycięzców jako teren

wroga, budzą przerażenie. Pod koniec stycznia rozszalali żołnierze zwycięskiej

armii dokonują pogromu mieszkańców Miechowic, robotniczej dzielnicy Bytomia. Zabijają mężczyzn,
kobiety i dzieci. Najbliższa koleżanka Gertrudy Badurzanki pokazuje jej rewolwer, który znalazła w
okopie przy placu Drzewa. Chce,

by wszędzie chodziły razem i raczej się zabiły, niż dały skrzywdzić. Wuj Rudolf

Wróbel, który był pod koniec wojny w jakiejś podziemnej organizacji i, kiedy tylko Niemcy zaczęli
uciekać, założył biało-czerwoną opaskę, żeby pilnować porządku, sam ją po paru dniach ściąga z
rękawa. Bo za porządki wzięli się ludzie,

z którymi nie chce mieć nic wspólnego, i już widać, że to oni biorą górę. — Z jednego my wyleźli, w
drugie my wleźli - mówi się po domach.

Rodzina Badurów - zwłaszcza dziewczęta, Gertruda i Dorka - żyje więc po-

między kuchnią a piwnicą, dużą, porządną i ogrzaną piecem. Świadomość, że

w każdej chwili można się tam schronić, podnosi na duchu.

Gertruda zresztą nie jest strachliwa. Odważa się iść do Katowic z ciotką Heleną, która wzięła służbę u
Kurka, po tym jak jej siostra Florka wyjechała do Niemiec pocieszać wdowca Pawła Pudełkę. Idą
sprawdzić, co się dzieje u Kurków.

Można przypuszczać najgorsze, bo Kurek nie zdążył uciec, Niemcy kazali mu do

ostatniej chwili pilnować kopalni. Zresztą zwlekał z ucieczką, przygotował polską flagę i powtarzał
Helenie, że nic mu nie zrobią, bo jest bardziej Polakiem niż

Niemcem i nigdy Polaków nie gnębił. Na wszelki wypadek wysłał jednak do Saksonii swoją żonę Tulę
(która nie umiała wymówić słowa „ćwikła"), pewien, że po

wojnie ściągnie ją do domu, może razem z synem Manfredem, który ciągle jeszcze walczy w
Wehrmachcie.

Dobrze, że Tula wyjechała, bo już 29 stycznia generał Aleksander Zawadzki,

pełnomocnik polskiego rządu, zakazuje używania na Śląsku języka niemieckiego. Wszelkie niemieckie
ślady należy usunąć. Ślady to nie tylko pomniki, szyldy

i nazwy ulic. Wielu przedstawicieli nowej władzy zalicza do nich nazwiska, imiona i język mówiony.

Gertruda z Heleną nie muszą nawet wchodzić do mieszkania Kurków, żeby

się dowiedzieć, że gospodarza tu nie ma. Drzwi są otwarte, a cała podłoga we krwi.

Tak to wygląda na pierwszy rzut oka, ale to nie jest krew, tylko kompoty. Helena
poznaje weki z wiśni i truskawek, które przynosiła z giszowieckich ogrodów i pasteryzowała w
słoikach całymi dniami. Komuś nawet nie chciało się zabrać tych

weków, tylko ciskał nimi o podłogę.

Dowiadują się od sąsiadów, że Kurka zabrali Ruscy, jak tylko zobaczyli, że

jest burżujem. Ciągnęli go ze sobą przez pole za domem. Nie wiadomo, dokąd go

zawlekli.

Helena brnie przez czerwone kałuże do pokoiku przy kuchni. Zabiera pierzynę, którą odziedziczyła po
Florce, kiedy się po niej najęła do służby u Kurka. Na-

rzucają ją na plecy i idą z powrotem do Nikiszowca; przynajmniej jest im ciepło.

Niemcy mala

W dziesięć dni po wejściu Polaków i Rosjan kopalnia Giesche wznawia wydobycie. Nie bardzo
wiadomo, kto w niej rządzi, kto odbierze węgiel i gdzie się

podziała załoga. Brakuje górników. Trudno to sobie wyobrazić, gdy wspomni się

lata, kiedy każdy chciał „wyżreć" robotę jak biedny Antoś Wróbel, wujek Gertrudy i Dorki.

W ostatnich latach zaniedbano mechanizację, pracuje się głównie rękami, kopalni trzeba co najmniej
sześciu tysięcy ludzi, dwa razy więcej, niż ma.

O obecnym dyrektorze Stanisławie Kęskim nikt nic nie wie - ani jakie ma

kwalifikacje, ani skąd się wziął. Przedwojenny dyrektor Władysław Michejda wyszedł już z lasów pod
Istebną, gdzie przetrwał wojnę, i jest wysokim urzędnikiem

górniczym w Cieszynie.

Kto właściwie ma prawo pracować w kopalni? Ten, kto czyta „Dziennik Zachodni", dowie się ze
wstępniaka w pierwszym numerze gazety (z 6 stycznia), że

„wyzbywamy się ujemnych wpływów mniejszości narodowych, stajemy się państwem jednolicie
narodowym, złożonym wyłącznie z Polaków ()" .

Drugi numer „Dziennika Zachodniego" rozwija tę myśl. Obywatele

muszą wydać z siebie wszystkich hitlerowców, gestapowców i partyjników i tych, którzy działali na
szkodę polskiego społeczeństwa w okresie okupacji. To samo dotyczy ludzi

giętkich narodowo, co to wczoraj byli Niemcami, dziś udają niemniej „dobrych" Polaków, a pojutrze,
gdyby po temu była okazja, toby zostali nawet Turkami.

A w numerze dziewiątym jest już przykład działania, wprawdzie nie ze Śląska, lecz z Zagłębia. Pod
tytułem Ani jednego niemca! Uchwała pracowników zagłębiowskiego przemysłu „Dziennik Zachodni"
zawiadamia:
W biurach przemysłu węglowego Zagłębia Dąbrowskiego nie pracuje ani jeden niemiec. Mogło to się
stać dzięki porozumieniu wszystkich pracowników, którzy postanowili nie przyjmować do swego
grona ani jednego niemca i to bez względu na grupę.

Nowa pisownia - niemcy małą literą - upowszechnia się także w dokumentach i w tekstach oficjalnych
przemówień, na przykład wojewody Jerzego Ziętka

do naczelników gmin powiatu katowickiego (z 10 lutego): „A z ludnością niemiecką zamieszkującą te


prastare ziemie polskie postąpimy tak, jak nauczyli nas tego

niemcy: 20 kg pakunku i 5 minut czasu".

O pierwszej grupie folkslisty nie ma co mówić, uciekła. Ale co z drugą? Czy

Karl Junger, nagrodzony dwójką za śmierć syna, ma prawo do życia w Giszowcu?

A co z dziadkiem Tomaszem, mężem Waleski, który dostał dwójkę, bo był kiedyś

pucynnikiem pruskiego oficera i należał do Kriegerverein? Co z najliczniejszą warstwą pośrednią


wpisaną na trójkę? Co z żołnierzami, którzy wrócą z frontu? Do jakiego munduru bezpieczniej będzie
się przyznać — do niemieckiego, który włożono

pod przymusem, czy do alianckiego, jeśli się uciekło od Niemców?

Podobno Otto Fitzner, jeden z szefów koncernu Giesche i nazistowski dygnitarz,

zginął straszną śmiercią. Złapany i rozpoznany przez Polaków, zmuszony do pracy

w kopalni, zelżył od świń swoich nadzorców i już nie wyjechał na górę żywy:;".

Czy gauleiter Bracht o tym wiedział? Przeszedł drugi zawał i podobno w ostatnich dniach wojny otruł
się w Kudowie*.

Wygnanie księdza Dudka

13 lutego po godzinie dziesiątej wieczorem brytyjskie bombowce typu Lancaster zaczynają


bombardować Drezno.

Ginie dwadzieścia pięć-trzydzieści pięć

tysięcy ludzi. Wśród nich Tula Kurek

i żona szulrata Andreasa Dudka ze swą

starszą córką Magdą (dla rodziców —

Maktą), która — w przeciwieństwie do

matki - mówiła dobrze po polsku. Mała

Waltraute Dudek i jej ojciec ocaleli.


Nie wiadomo, czy ksiądz Dudek - jeśli w ogóle wie o tym nieszczęściu - zdołał się pomodlić u Świętej
Anny za duszę

szwagierki i bratanicy. Część parafian zabrania mu bowiem wstępu do kościoła za

to, że przed wojną odprawiał codziennie

mszę po niemiecku, a w 1939 roku powitał Niemców jak swoich.

Parafianie przeciwni księdzu mają większą władzę niż ci, którzy go bronią.

Główny wróg księdza, przedwojenny policjant, nosi na rękawie biało-czerwoną opaskę (taką jakiej
pozbył się syn Waleski Rudolf Wróbel). Zgadza się z sugestią wojewody Ziętka: dać Niemcowi prawo
do dwudziestu kilo ładunku i pięciu

minut.

Rozalia Badurzyna, która zna księdza Dudka jak mało kto, poszła przecież do

pracy na plebanii trzydzieści pięć lat temu, będąc jeszcze dzieckiem, podpisuje się

na liście broniących proboszcza.

Lista krąży po Nikiszowcu, Giszowcu i Janowie, roznoszą ją pobożne kobiety, wśród nich Francka
Hajduczka od intencji mszalnych. To nic jednak księdzu

nie pomaga, a spiskowcy idą do gminnego aresztu. Rozalia też siedzi pod kluczem

przepytywana, kto wymyślił spisek i nadał mu bieg.

- Ale żadno baba nic nie rzikła.

Ksiądz Dudek odwołuje się do Kurii Diecezjalnej w Katowicach. Pisze, że nie

czuje się niczemu winny. Liczy przeszło sześćdziesiąt siedem lat, dba o tę parafię od trzydziestu
czterech lat jako pierwszy ksiądz (te dwa słowa podkreślone).

Wybudował w najcięższych czasach wspaniały kościół. Długi kościoła są już spłacone. W czasie
okupacji pomagał udręczonym Polakom, ratował z więzienia lub

przed aresztowaniem swoich wikarych Emanuela Płonkę i Leopolda Pietroszka,

a od parafian słyszy: „My naszego proboszcza nie puścimy, on tu musi pozostać

aż do śmierci""".

Kuria jednak nie chce lub nie może pomóc. Ksiądz Dudek pakuje dobytek.

Zabiera Pamiętnik jubileuszowy, wydany w 1935 roku w dwudziestopięciolecie

parafii. Otwiera go wiersz wikarego Płonki na cześć proboszcza:

Twoje to, Ojcze, zasługi,


A dla Ciebie nasze długi.

()

Serc naszych czar

I duszy żar

Przyjm od nas tu.

Wieniec weselny i nieśmiertelny

Po latach stu!

W parafii nie ma miejsca dla księdza Dudka, a w gminie dla naczelnika Józefa

Szei. Podobno widziano go w Janowie. Przyjechał, bo miał prawo, a nawet obo-

wiązek - w 1937 roku wybrano go na dwunastoletnią kadencję, powinien tu pracować do 1949 roku;
a czy nie należałoby dodać do tego lat wojny? Inspektor kas

gminnych Przybyła, ciągle jeszcze na posadzie w gminie (ale zmartwiony, że tak

mało płatna), człowiek konkretny i biegły w rachunkach, broni dobrego gospodarza Szei, ale kto by go
słuchał.

Dla Wincentego Stachy też nie ma miejsca w gminie, jest już obsadzona nowymi ludźmi. A za to jest
miejsce w areszcie. Nie wiadomo, czego od niego chcą.

Trzymają go krótko, tylko cztery dni. A po wyjściu dostaje urzędniczą pracę

w kopalni Wieczorek.

Świętochłowice. Karljunger

Ksiądz Dudek jedzie do Zabrza, ma tam rodzinę. Myśli, że przeczeka złe

chwile i wróci na plebanię i do kościoła. Droga do Zabrza prowadzi przez Katowice. Jest więc bardzo
prawdopodobne, że wygnany proboszcz spotyka na drodze parafianina Karla Jungera, który jest w
jeszcze gorszej sytuacji niż on.

Ksiądz Dudek najprawdopodobniej jedzie furką, wsparty o swoje walizki,

a Junger, starszy od księdza o rok, wlecze się piechotą w groteskowej kolumnie.

Jeden z uczestników tego pochodu zapisał:

Na czele oddziału, do którego włączono mieszkańców śródmieścia Katowic, szedł

człowiek otulony flagą ze swastyką hitlerowską. Za oddziałem Katowic ustawiono kolejno


mieszkańców dzielnic, a to: Dąb, Załęże, Zawodzie, Bogucice i innych. Przed każdym z tych oddziałów
również stał człowiek otulony flagą hitlerowską. Następnie zarządzono marsz całej kolumny ulicami 3
Maja, Gliwicką, Chorzów Batory, Świętochłowice
do hali targowej w Świętochłowicach. Naszą grupę prowadził niejaki Franciszek Kielc

z Dębu, który był owinięty flagą. () Podczas nocnego pobytu w hali targowej bito więźniów, kopano i
widząc to maltretowanie, schowałem się pod taczką na śmieci. Po tej masakrze kilka osób zmarło, a
niektórzy odbierali sobie sami życie''.

Obóz Swiętochłowice-Zgoda, między Chorzowem a Rudą Śląską, na północny zachód od Giszowca, był
w latach 1943-1945 jedną z około czterdziestu filii obozu Auschwitz. Od lutego 1945 roku jest
obozem pracy dla folksdojczów

i Niemców.

Ludzie, którzy przyszli po Karla Jungera do jego domu w Giszowcu, nie nosili mundurów, ale mieli
broń i opaski na rękawach. Byli kolegami jego syna Gerharda, który ciągle jeszcze nie wrócił z
Wehrmachtu. Następnego dnia przyjechali samochodem, w towarzystwie radzieckich żołnierzy.
Odsunęli Hedwig - żonę

Karla - synową Rozalię i jej sześcioletniego synka Jasia i złupili dom. Rodzina

przestała się więc zastanawiać, czym naprawdę zawinił dziadek. Bo mógł. Trudno nawet sobie
wyobrazić, by ktoś, kto wydawał w gminie kartki żywnościowe,

nikomu się nie naraził. Teraz jednak Hedwig jest pewna - wysłannicy nowej władzy, którzy powołują
się na dekrety Krajowej Rady Narodowej, chętnie idą tam,

gdzie można się obłowić*.

Rozalia jedzie do Świętochłowic z paczką żywnościową dla teścia. Do obozu

jej nie wpuszczają, ale paczkę przyjmują. Rozalia wiele nie zobaczyła, wiemy jednak z innych źródeł,
jak wygląda miejsce pobytu Karla Jungera. To jeden murowany budynek (komenda obozu) i siedem
wielkich drewnianych baraków. Każdy barak podzielono na pół, na każdej z tych dwóch przestrzeni
ustawiono dwa-

dzieścia jeden trzypiętrowych prycz. Każde piętro służy paru więźniom; układają

się - nogi jednego przy głowie drugiego — na zawszonych siennikach. Czasami

deski się załamują i ludzie, razem z tymi deskami i siennikami, spadają na innych.

Nie ma talerzy i łyżek, jedzenie wybiera się rękami ze starych puszek po konserwach. Posiłek składa
się na ogół z gliniastego chleba i wodnistej zupy. Rano kawa

zbożowa.

Za barakami jest szopa na zwłoki, umywalnia i latryny. Wychodzi się do nich

grupami, po dziesięć osób, na komendę. Teren ogrodzono podwójnym płotem

z drutu kolczastego, trzymanego pod napięciem. W czterech rogach stoją wieże


wartownicze. Na bramie pozostał napis Arbeit machtfrei, a przy wartowni - karcer. Komendantem
jest Żyd, któremu Niemcy wymordowali rodzinę - Salomon

Morel.

Dzień rozpoczyna się o piątej rano. Kto nie pracuje, zostaje w baraku. Karl

Junger na pewno nie ma siły pracować fizycznie. Czy jest bity? Nie wiemy, ale

inni są bici, a także zmuszani do bicia swych bliskich. W obozie są całe rodziny,

ojcowie z synami, bracia. Karl Junger też ma tu brata. To mieszkaniec Świętochłowic, Henryk, nieco
młodszy od Karla.

W maju obóz więzi ponad dwa tysiące osób i liczba ta stale rośnie. Zaczyna

się tyfus*.

Przed szlabanem. Rozalia Jungerowa,

Gertruda Badurzanka

Rozalia Jungerowa dostaje list od męża Gerharda. Miał szczęście, zwolniono

go z załogi statku „Cap Arcona" tuż przed katastrofą.

Ten luksusowy niemiecki liniowiec o długości ponad dwustu metrów, zwodowany w 1927 roku, woził
bogatych pasażerów, głównie pomiędzy Hamburgiem a Ameryką Południową. W 1940 roku przejęła
go Kriegsmarine. W kwietniu 1945 roku załadowano na pokład więźniów obozu koncentracyjnego
Neuengamme koło Hamburga i tych, którzy przeżyli marsz ewakuacyjny z Wesołej

(Fiirstengrube) koło Mysłowic. Obóz Wesoła stanowił, podobnie jak Świętochłowice, jeden z
kilkudziesięciu podobozów Auschwitz. 3 maja „Cap Arcona" i trzy

inne statki: „Thielbek", „Athen" i „Deutschland", także wyładowane więźniami,

zostały zatopione przez brytyjskie lotnictwo, przekonane, że widzi konwój żołnierzy niemieckich.
Zatonęło kilka tysięcy ludzi.

Gerhard kręci się po stoczni w Hamburgu. Pisze, że może dostać tu pracę.

Zachęca żonę, żeby przyjeżdżała - może tu będzie jaka taka przyszłość? Nagli, by

zdecydowała się szybko, bo potem, jak wszystko się ugruntuje, trudniej będzie

przekroczyć granicę; nie wiadomo nawet, ile tych granic będzie.

Rozalia Jungerowa idzie więc do Katowic. W jednej ręce niesie walizkę, drugą

prowadzi Jasia. Zatrzymują się na przejeździe, przed szlabanem. Jeszcze nie wi-

dać pociągu, czekanie wlecze się bez końca, a Jaś czuje, że ręka matki zachowu-
je się dziwnie, to jest mocna, stanowcza, to słaba i miękka. Matka nic jednak nie

mówi. Trwa cisza, a kiedy wreszcie na torze pojawia się pociąg i wiadomo, że drąg

zaraz pójdzie w górę, ręka matki sztywnieje, jej uścisk staje się bolesny i Jaś musi

zrobić w tył zwrot. Wracają do domu, nadal bez słów, Jaś na podwórko, a Rozalia

do pracy w stołówce kopalni Giesche.

Za wszystkie słowa wystarczy popularna wyliczanka, słychać ją na wielu podwórkach:

Ein, zwei

Uciekaj

Drei, vier

Bleibe hier [zostań tu]

Jasio Junger, zawrócony spod szlabanu, będzie musiał iść do polskiej szkoły, chociaż prawie nie mówi
po polsku. Od kiedy pamięta, a ma prawie tyle lat, ile

miała wojna, w domu używano głównie niemieckiego. Mama, która przed wojną

prawie nie znała tego języka, uczyła się go sama i uczyła Jasia, bo bez niemieckiego mógł przepaść jak
kamień w wodzie. A teraz trzeba się z dnia na dzień przestawić na polski.

Szkoła jest jeszcze pusta. Ludwik Lubowiecki, który zawsze myśli o czymś

więcej niż dom i praca, uświadamia sobie, że kronika szkolna jest w niebezpieczeństwie. Pamięta
dobrze tę kronikę, a zwłaszcza drobniutki gotyk pierwszych stron, piękny jak haft. Taki dokument
dawnej niemieckości nie może być

teraz dobrze widziany. Ludwik ma wielką wiarę w słowo pisane, w historię, którą tworzy się samemu.
Biegnie do szkoły, jakby miała się spalić za dziesięć minut, znajduje kronikę w opuszczonym gabinecie
rektora Porrmanna i zabiera

do domu.

Oddaje zeszyt nowemu polskiemu kierownikowi, ale pod warunkiem że nikt

nie powyrywa niemieckich kartek i że kronika będzie wznowiona. Nie ma żadnego prawa, by się tego
domagać, ale — jak już wiemy — ludzie go słuchają. Liczy się

z nim także nowy kierownik Jan Piąty, który zresztą uczył tu przed wojną, zna

i szanuje rodzinę Lubowieckich.

Tak więc na lewej, sto sześćdziesiątej stronie kroniki mamy jeszcze gotyk,

a na prawej, sto sześćdziesiątej pierwszej, nowy polski początek:


Rok 1945.

Szkoła miejscowa w czasie przejściowym po opuszczeniu (przez) Niemców, a objęciu władz polskich
została strasznie zniszczona. Wszystkie pomoce naukowe i mieszkania nauczycieli niemieckich
zniszczono i rozgrabiono. ()

Dzieci przez sześć lat uczęszczając do szkoły niemieckiej zostały bardzo zaniedbane

zwłaszcza w wychowaniu, nie umieją pozdrowić nauczycieli, znajomych, grzecznie się

zachowywać, a w kościele śmieją się, a nawet biją się. W szkole niemieckiej nie uczono

religii, nie uczęszczano do kościoła, a ze szkoły usunięto krzyże.

Kronikarz ubolewa także nad powojenną biedą dzieci i nauczycieli. Wylicza,

kto się zwolnił i dokąd wyjechał, szukając lepszego zarobku. Nawet panna Szweigerówna, która
przyszła pracować do szkoły w 1925 roku, przeniosła się na własną prośbę do powiatu Tarnów, gdzie
jej zaproponowano wyższą pensję. Brak nie

tylko nauczycieli, ale i izb lekcyjnych, bo Wojsko Polskie zajęło jeden budynek

i nie ma zamiaru go zwolnić.

Wakacje w tym roku będą krótsze, żeby nadrobić czas. Półkolonii i kolonii nie

będzie, bo nie ma pieniędzy. Obowiązek szkolny wydłużono do piętnastego roku

życia i w tym roku żadna klasa nie opuści szkoły.

Wyliczanka „Ein, zwei / Uciekaj" nie jest też obca Gertrudzie Badurzance,

która mogłaby pójść do jakiejś fabryki, ale chce pracować na wsi, na ziemi, z krowami, z kurkami.
Pisze list do swoich bauerów spod Hamełn. Może się zajmować

nawet tymi upośledzonymi Wilhelmem i Jorgiem. Bauerzy odpowiadają, żeby

przyjeżdżała. Ale rodzina Gertrudy jest temu przeciwna. Wszystkie koleżanki ją

zniechęcają. Jechać dobrowolnie do Niemców, tam gdzie było się niewolnikiem?

Gertruda nie czuła się niewolnikiem, ale zostaje.

Lubi zresztą chodzić po Katowicach. W bramach kwitnie pokątny handel,

z rąk do rąk przechodzą mydełka, papierosy, bielizna. Okoliczni chłopi wymieniają żywność na
ubrania. Otwarto elegancką kawiarnię.^Gertruda zagląda do niej

przez okno, słyszy fortepian i uświadamia sobie, że to ta sama Astoria, w której grał jej wujek z
zespołu Golda, piękny brunet Alfred Wróblewski, wzięty

za Żyda.
Gertruda ma gęste włosy i białe zęby,

podoba się chłopcom. Czasem idzie sobie na manifestację, ciągle coś się dzieje.

18 marca była przy szopienickim moście

na Brynicy, tym, na który w 1922 roku

wkraczali generał Szeptycki i wachmistrz

Pawlak i gdzie pobiegł, wywijając cylindrem, jej przyszły tata Albert-Wojtek Badura, zostawiwszy na
murku jej przyszłą

mamę. Tym razem świętuje się połączenie

Zagłębia i Górnego Śląska w jedno województwo śląsko-dąbrowskie; dawna granica jest już - „na
wieki!" - unieważniona.

Na moście stoją jak wtedy bramy triumfalne. Nawet napisy są takie same. Na jednej „Serdecznie
witamy" (dwadzieścia

trzy lata temu zmylił Rozalię Wróblównę), na drugiej „Od dziś zawsze razem!".

Żadna brama triumfalna nikogo jednak nie nakarmi. Na przednówku Gertruda własnej mamie
wykrada w nocy chleb z kuchni. Czuje się potem paskudnie.

Kiedy więc koledzy Alberta-Wojtka jadą w Poznańskie po kartofle, Gertruda zabiera się z nimi.
Zajeżdżają do wioski Biskupice koło Skalmierzyc, Gertruda cho-

dzi od furtki do furtki i wreszcie znajduje robotę. Gospodarstwo jest zamożne,

właściciele życzliwi. Gertruda piecze rodzinie śląskie kołacze i gotuje kluski, tak

im razem dobrze, że ściągają jeszcze do pracy młodszego brata Gertrudy Pawła.

Przyjeżdża chudy, cienki, wygłodzony i gospodarz nie dość, że go dobrze karmi,

to jeszcze mu kupuje ubranie.

Mysłowice. Maks Gawlik i Lubowieccy

Jan Kilczan, strzałowy z kopalni Giesche, który widział, jak zięć sąsiada niesie

na plecach zdobyczny zegar i zaśmiał się z okna, znika z domu w Giszowcu; przychodzą po niego
Rosjanie. Żona jest pewna - to zemsta za ten śmiech, a jeszcze

bardziej chęć zagarnięcia drugiej połowy domku i ogrodu. Kilczan jednak wkrótce wraca. W rodzinie
jest wuj, który nosi biało-czerwoną opaskę, idzie do Ruskich

i załatwia sprawę. Jan Kilczan ma szczęście z tymi wujami na każdą okazję - poprzednim razem, kiedy
dokonał pomsty na naziście za pobicie żony, inny wuj wyciągnął go od Niemców. Trzeba jednak
pamiętać — jego dziadek Józef miał dwadzieścioro rodzeństwa, więc od Kilczanów roi się na świecie,
reprezentują różne

orientacje i różne układy. To są właściwie stryjowie, nie wujowie Jana, ale na Śląsku na stryja także
mówi się wujek.

Maks Gawlik siedzi od kwietnia w obozie dla Niemców w Mysłowicach. Zamknięto w nim także Janka
Lubowieckiego, który ukrywał się przed Wehrmachtem, i Konrada Lubowieckiego, który zmajstrował
drzwi do piwnicy przy ulicy

Kwiatowej.

O mysłowickim obozie mówi się Rosengarten, czyli Ogród Róż. Nazwa pochodzi z czasów okupacji, bo
tu, tak samo jak w Świętochłowicach, był niemiecki obóz pracy, ale jej geneza nie jest całkiem jasna.
Jedni mówią, że naprawdę było

tam rozarium, inni mówią o kołowrocie nabitym kolcami, który pomagał wy-

muszać zeznania. Za Niemca siedział tu, jak wiemy, komunista Józef Wieczorek,

a także krótko Emil Kasperczyk, brat Gerarda, kiedy wyszło na jaw, że należał

przed wojną do endeckiego Związku Młodej Polski. Pewnie przekonał Niemców,

że zapisał się po to, żeby dostać pracę, bo go wypuścili, ale zaraz wezwali do wojska i wysłali na
Kaukaz.

Teraz, od lutego, w obozach mysłowickim, świętochłowickim i kilkudziesięciu innych na Górnym


Śląsku siedzą Niemcy lub ludzie uznani za Niemców

przez nową władzę. Są tu osoby z pierwszej i drugiej grupy niemieckiej listy narodowej, ale i z trzeciej,
są Polacy, którzy nigdy nie podpisali folkslisty, ale narazili się jakimś sąsiadom, Ślązacy, którzy właśnie
zdjęli mundury Wehrmachtu, wyrostki wcielone w szkole do Hitlerjugend, a często po prostu
posiadacze rzeczy

godnych pożądania".

Warunki życia są podobne do tych w Świętochłowicach. Biją, tak jak tam. Janek Lubowiecki dostaje
pałką w głowę tak mocno, że ocala go tylko zawziętość —

z całych sił chce wrócić do domu. Nie wie, za co dostał, ale nigdy nie zapomni, że

dostał, bo wgłębienie w czaszce już pozostanie.

Braci Lubowieckich zabrano z domu w obecności matki. - My wcale siebie nie

żałowali, tylko mamy i naszej siostry Zosi. Myślały, że wojna już się skończyła

Żona Maksa Gawlika została sama z dwojgiem chorych dzieci, Beniaminem

i Felicitas. Ewald ciągle nie wraca. Wędruje pieszo przez Niemcy, najmuje się do
roboty za jedzenie i nocleg. Trafia do Dissen u podnóża Lasu Teutoburskiego

w Dolnej Saksonii. Okolica jest piękna, stoją tam jeszcze średniowieczne spichrze szachulcowe. Jest
też młyn. Ewald najmuje się w nim do roboty. Młynarz ma

córkę, która podoba się Ewaldowi. Sympatia jest wzajemna, zgodnie z tradycją

rodzinną; dziadek Albert Gawlik, który znalazł pracę przy kolei z Pszczyny do

Mysłowic, ożenił się z Pauliną, młynarzówną z Gogolina. Ewald zadomawia się

w Dissen. Jego matka nic nie wie o tym postoju, nie wie, co się z synem dzieje.

Ewald chowa się przed życiem, chociaż pora podjąć decyzję, kim zostać i gdzie

mieć dom.

Dwie siostry matki Henryka Kilczana, polskiej harcerki, muszą wynieść się

z Polski. Zadecydowano za nie, że są Niemkami, bo ich mężowie zostali w Niemczech, gdy skończyła
się wojna.

Powrót Gerarda Kasperczyka

- Jo wracał okrynżna droga od Wrocławia przez Sudety, a potem przez Praga. Mioł

na sobie mundur czołgisty. W Pradze jo tylko marzył ciepnąć te niemieckie szmaty,

co je miał czorne jak SS-y, i uciekać. Tam trafił do szkoła, pomiędzy Niemki, co uciekły z Dolnego
Śląska. Jo tom z nimi trochę pożartowoł, im się przypodoboł i one mi

znodły kitel roboczy od mosorza. Z żołnierskich galotów te dziouchy ustrzygły

mi dół, co był znaczny, i tak żech był w tych krótkich portkach i w tym kitlu jak więzień z obozu. Te
dziewczyny cała noc się ino modliły. Paliły świczka i modliły się. I ja

w tej sali z nimi społ, przy tych modlitwach. Tak spragniony był snu.

Gerard wraca do Giszowca w najpiękniejszą porę, w najdłuższe dni czerwcowe. Halinka czeka w
Szopienicach, już nie w piwnicy, lecz w trzypokojowym

mieszkaniu po jakichś Niemcach, przydzielonym Pawlakom przez gminę.

W domu Kasperczyków przy ulicy Agaty radość z powrotu Gerarda miesza się

z rozpaczą. Emil zginął przed paroma dniami pod radzieckim czołgiem, na ulicy

Warszawskiej w Katowicach, tuż koło kościoła Sióstr Elżbietanek. Uchował się na

wojnie, a wsiadł na motor i zginął w wypadku. Może ten czołg mógł bardziej uważać na miejskiej
ulicy, a może Emil szarżował. Nikt tego nawet nie badał.
Rodziców pocieszyłby ślub Gerarda, a przede wszystkim wnuki od niego. Ślubu nie można jednak
wziąć bez obywatelstwa, a Gerard go nie ma. Nie zaszeregowano go do żadnej grupy niemieckiej listy
narodowej. Nie należy także do tych,

którzy znaleźli się poza listą, bo z uporem trwali przy polskości. Coś przeoczono.

Oboje, Halinka i Gerard, jeżdżą więc teraz po urzędach, żeby to wyjaśnić

i zdobyć papiery; żeby człowiek zaistniał. Głównie prosi ona, bo w biurach sie-

dzą panie z Zagłębia i lepiej z nimi rozmawiać czystą, miękką polszczyzną, a nie

twardo, po śląsku.

- A one ciągle mówią, żeby przyjść potem, i pytają, co to za imię Gerard. Francuskie czy niemieckie, bo
na pewno nie polskie.

Gerard wybiera się Balkanem do Szopienic, do mistrza Augusta Bochynka,

który go nauczył zawodu, ale Halinka mówi, żeby nie jechał, bo warsztat zawarty.

Bochynok został zamordowany. Ludzie mówią, że dokonał tego zemskliwy czeladnik. Dostał kiedyś
kropoczem za nieposłuszeństwo i wyczekał chwili, kiedy

można zabić bez strachu przed karą.

Podobno zabito także Czarną Babę - gestapowca Beinera, który straszył po

zmroku przy piekarniokach.

Gerard widzi, że przedwojenny plac Pod Lipami nazywa się teraz plac Czerwonych. Miał być podobno
Czerwony, przyjęto jednak wersję łagodniejszą, zagadkową. Każdy może sobie dopowiedzieć, co chce:
kosynierów, batalionów, maków pod

Monte Cassino Równie zagadkowy jest Bismarck-Roland. Ma nową głowę, chyba wrócił do
przedwojennej, może Kościuszki, a może Bartosza Głowackiego. Czas

sprawił, że rysy i atrybuty są mało czytelne. Wydaje się, że głowa ma wąsy. Ale czyje?

Głowa ta patrzy na pomnik Powstańców Śląskich.

Trudno właściwie nazwać pomnikiem tę naprędce zmajstrowaną tablicę, parę desek obitych blachą

i zapisanych farbą olejną. Do nazwisk dwunastu powstańców poległych w pierwszym i drugim


powstaniu dopisano nazwiska osób, które zginęły w obronie

Śląska podczas drugiej wojny światowej lub w obozach hitlerowskich. Wymieniono aż troje Stachów -

Pawła, Reginę i Alojzego. Paweł i Regina zginęli, jak

wiemy, podczas ucieczki, ale jednak od bomb, a uciekali jako Polacy zaangażowani w powstania.

A Katowice oswoiły się z kamiennym obeliskiem ku czci armii radzieckiej, wyciosanym przez
„śląskiego Diirera" Pawła Stellera, który przed wojną udzielał lekcji rysunku Ewaldowi Gawlikowi.
Generał Aleksander Zawadzki dał na to trzy

dni. Artysta wykonał rozkaz - pomnik odsłonięto

z wielką pompą już 23 lutego.

Nad trybuną honorową, obok portretu Stalina, zamazano na biało niemieckie szyldy.

Sybir

Tak jak w czasie wielkiego strajku w 1938 roku, wieczorami nie gada się

o Skarbniku. Mówi się o prawdziwym strachu, jakim jest Sybir, Ural albo Kazachstan. Podobno wzdłuż
torów można znaleźć karteczki z nazwiskami wyrzucane przez szpary z zamkniętych wagonów.

Mężczyźni, którzy dopiero co powrócili z wojny, znikają z dnia na dzień, bez

wieści. Wprawdzie dotyczy to głównie terenów, które przed wojną należały do

Niemiec, ale to też Śląsk. Mieszkańcy Giszowca, Nikiszowca, Janowa mają tam

rodziny i jeśli ktoś ginie stamtąd, to tak, jakby ginął i stąd.

Zresztą stąd też giną. Gerard Kasperczyk przynosi wiadomość, że przepadli

Janek Szudyga i Gerard Antczak, syn przedwojennego sierżanta Wojska Polskiego, który przedostał
się do Andersa. Rodziny są pewne, że obu, i Janka, i Gerarda, wywieziono na Wschód.

Z Janowa zniknął Ignacy Labus, zostawił żonę i dzieci. Miał drugą grupę nie-

mieckiej listy narodowej. Wzięli go prosto z kopalni do Ogrodu Róż w Mysłowicach, a potem wywieźli
nie wiadomo dokąd.

Maks Gawlik słyszy, że na początku marca zesłano także Pawła Stellera*.

-Jak ci Ruscy weszli, to zarozki ty w prawo, ty w lewo. Ty na prawo, ty na

lewo. Jedyn na stu powróci do dom - wróży Kasperczyk".

Zaczęło się od plakatów wywieszanych w miastach. Informują po niemiecku

albo rosyjsku, że mężczyźni mają się zgłaszać na punkty zborne, do krótkotrwałych, obowiązkowych
robót porządkowych. Sabotowanie tego zarządzenia będzie surowo karane. Język ogłoszeń jasno
świadczy o tym, że ludność Śląska jest

traktowana jako niemiecka.

Kto posłuchał wezwania, nie wraca długo lub wcale.

Ile osób wywieziono? Nikt nie wie. Rodziny boją się mówić. Opowiada

niewielu.
Jan Widuch:

Matka odciągała ojca od tego pójścia, zwlekała, szykowała obiad, chciała go zatrzymać obiadem,
kluski robiła, ale ojciec już nie zjadł tego obiadu, tylko pożegnał się z nami,

nie chciał być ostatni, samotnie później pójść

I tak zostaliśmy sami Matka miała trzydzieści trzy lata, siostra siedem i pół, a ja

miałem dwanaście i pół lat. No więc nastały ciężkie czasy, wielka bieda i smutek.

Bieda

Wiele takich matek z dziećmi, w odłączeniu, nie wytrzymało tego napięcia nerwowego i po prostu
dostało się do zakładów dla umysłowo chorych.

Ein, zwei / Uciekaj / Drei, vier / Bleibe hier 291

Moja matka wytrzymała to wszystko, my, dzieci, byłyśmy tak beztroskie, natomiast

matka dzięki wierze w pomoc Pana Boga potrafiła to znieść

Przyszedł list z Bytomia z zawiadomieniem, że pisze kolega obozowy ojca i zaprasza do siebie, gdyż on
ze względów zdrowotnych nie jest w stanie mamy odwiedzić. No

więc jak najszybciej pojechaliśmy do niego, to był Bytom Szombierki. Myśleliśmy, że on

nam opowie o życiu ojca, a on powiadomił nas o śmierci ojca, mianowicie że ojciec zginał śmiercią
górniczą. Jako górnik nie był rozstrzelany ani żadną inną tam chorobą nie

umarł, tylko górniczą śmiercią, gdyż wielki głaz spadł na niego i życie jego zakończył.

Jan Widera:

Ojciec długi czas rozważał, czy pójść Miał jakieś dziwne takie przeczucie, że to nie

jest uczciwa gra, i poszedł na stawiennictwo bodajże za ostatnim wezwaniem. Może dlatego, żeby
zdobyć kawałek chleba, żeby rodzinę odciążyć, bo w ówczesnym czasie każdy

kawałek chleba, każde pożywienie było na wagę złota Ojciec, jadąc w nieznane - tak

jak pisze - wyrzucił w Biskupicach na moście list zawinięty w metr krawiecki. Został odnaleziony i
dostarczony mojej matce.

Hubert Wardęga:

Po internowaniu mojego ojca matka została wywieziona przez szpital do Niemiec,

zostaliśmy sami, ja i moi bracia, i byliśmy zmuszeni kraść i kombinować, co się dało.

Nie dość, że my we własnym zakresie musieli się utrzymać, to chcieli nam jeszcze mieszkanie zabrać.

Jan Taborek (ojciec):


Przyjechaliśmy do Bytomia, pociąg już stół. I do tygo pociągu kazali nam wszystkim,

tam było z tysiąc ludzi (). Zmarłych my kładli przy drzwiach. Niczym my przyjechali

do Sybiru, było u nas sześć zmarłych.

A co my tam jedli? Kapusta, kapusta, dzień w dzień kapusta.

Eugeniusz Taborek (syn):

Nas zostało troje dzieci, trzech braci, mama i babcia została. No i ciężko było.

Gabriel Tomczyk (z płaczem):

Co przechodził człowiek Czy świat pamięta o tym?

Prawdopodobnie w ten sam sposób, zamkniętym pociągiem towarowym, wiozą na wschód


wrocławskiego wydawcę, Richarda von Bergmanna-Korna. To ostatni właściciel oficyny Kornów, która
przed laty drukowała po polsku dla Ślązaków

i której założyciele dzielili z potomkami Georga von Gieschego kamienicę przy

Ringu 20. Richard Korn umiera w Związku Radzieckim w grudniu 1945 roku.

Gerard to Paweł, Giesche to Janów

Dorothea Badura znowu jest Dorką. Ale w nowych polskich papierach ma in-

nego ojca niż jej brat bliźniak Alojzy. Jej ojciec nazywa się Albert Badura, zgodnie z metryką wydaną
jeszcze w XIX wieku, a ojciec Alojzego - Wojciech Badura.

To, naturalnie, ten sam ojciec, ale jego dzieci miały do czynienia z dwoma różnymi urzędnikami;
Dorota z mniej, Alojzy - z bardziej gorliwym.

Gerard Kasperczyk postanawia przyjąć imię Paweł, po ojcu; może będzie łatwiej o ślub.

Prasa od dawna namawia do tego, by ulżyć miejscowej ludności w cierpieniu, jakim jest noszenie
niemieckich imion. „Dziennik Zachodni" zaapelował o to

22 marca w felietonie Pod włos:

Już przed wojną była to pewnego rodzaju obsesja. Ciągle tylko Kurt, ciągle Zygfryd,

ciągle Reinhold, ciągle Wilibald. A u dziewcząt ciągle tylko Hildegarda, ciągle Edeltraud,

ciągle Irmgard, ciągle Berta. Ta z najgrubszych. () Trzeba by z tym jakoś'skończyć. Ludziom pomóc.
Dać im możność wyjścia z tego impasu. () Biedne Wilhelmy () chodzą po świecie i proszą o
zmiłowanie. Chcą się nazywać inaczej, chcą nosić inne imiona.

Imiona polskie. Zlitujmy się nad nimi i pomóżmy im. Im szybciej, tym lepiej.

Imienia felietonisty nie znamy. Podpisał się „Niejaki X".


Dla rodziców, Halinki i kamratów Paweł pozostaje Gerardem.

Mimo służby w Wehrmachcie i ciągłego braku obywatelstwa zatrudnia się łatwo w kopalni jako
ślusarz maszynowy. Wystarcza świadectwo mistrza Bochynka cenione na całym Śląsku.

Kopalnia też zmienia imię, z Giesche na Janów.

Jungerowie. Śmierć Karla, powrót Gerharda

2 sierpnia w obozie w Świętochłowicach umiera Karl Junger, a 18 sierpnia Henryk Junger. Między
pierwszą a drugą datą wraca z Hamburga syn Karla

i bratanek Henryka Gerhard, który nie doczekał się żony i Jasia. Jechał do Polski koleją i rowerem, a
kiedy rower ukradli - szedł piechotą. Nie idzie na grób

ojca, bo nikt nie wie, gdzie go pochowano. Ludzie opowiadają, że w lecie tyfus

zabija w obozie po sto osób dziennie, wozacy otwierają klapy furmanek i zwalają zwłoki do masowych
grobów, między innymi na świętochłowickiej Górze

Hugona*.

Pierwsza rzecz, jaką robi Gerhard: drze na strzępy wszystkie swoje niemieckie papiery i wrzuca do
beczki w wygódce. I wyjątkowo łatwo, inaczej niż Gerard Kasperczyk, wyrabia sobie polskie
dokumenty, chociaż ma imię jeszcze bardziej niemieckie niż on, bo z literą „h" w środku. Załatwia to
dzięki krewniakom

nazwiskiem Doniec, którzy przybyli tu kiedyś ze Wschodu. Ci „Ruscy" z Kato-

wic poszli z Gerhardem do biura i przekonywająco za nim przemówili do urzędników z Zagłębia.


Człowiek ze Wschodu ma większą siłę przebicia niż Halinka

Pawlakówna, córka legionisty od Piłsudskiego.

Gerhard, wrzucając do wygódki niemieckie papiery, ciska tam wszystko,

o czym nie chce opowiadać, czyli całą wojnę, ze straszliwym obrazem tonącej

„Cap Arcony".

W sierpniu Maks Gawlik wychodzi z obozu w Mysłowicach, a we wrześniu

umiera chora Felicitas. Ewalda ciągle nie ma.

Maks idzie do kopalni i zostaje przyjęty.

Wyszli już także na wolność bracia Lubowieccy, Konrad i Janek:;".

Eduard Schulte leci do Berlina


W sierpniu Eduard Schulte wysiada z samolotu wojskowego na lotnisku Tempelhof w amerykańskim
sektorze Berlina. Kierowca wiezie go do kompleksu budynków zajmowanych podczas wojny przez
niemieckie lotnictwo. Teraz wisi

tam flaga Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie władze doceniły wartość pracy o kierunkach rozwoju
niemieckiej gospodarki po wojnie, przygotowanej przez

Schultego w Szwajcarii dla amerykańskiego Biura Służb Strategicznych, i szykują go na wysokie


stanowisko w ministerstwie przemysłu, gdy tylko administracja

się ukształtuje. Ma doskonałe rekomendacje nie tylko od Allena Dullesa, ale także od Freda
Gathkego, jednego z szefów amerykańskiej kompanii górniczej Anaconda, który - jako wysoki
urzędnik Giesche SA - mieszkał w willi pod wasserturmą w Giszowcu i w 1931 roku zakładał tam klub
golfowy.

Clara pozostała w Zurychu. Jest z nią syn Ruprecht. W ostatnich miesiącach

wojny walczył nad Renem. Ranny już piąty raz podczas tej wojny, postanawia

uciekać - rekwiruje samochód i wraz z dwoma innymi żołnierzami kieruje się ku

Szwajcarii; przed kontrolą chronią go wysokie odznaczenia wojenne. Pod koniec

kwietnia przekracza granicę i prosi o azyl. Jest internowany w Lucernie. Parę dni

później zostaje zwolniony i idzie do prywatnej kliniki wygoić ostatnią ranę.

Powrót Ruprechta nie leczy Clary z depresji i lekomanii*.

Będzie orkiestra

Wrzesień jest bajeczny, w sadach znowu zbiera się owoce. Przez całą wojnę chodzenie do lasu było
zakazane, grzybnia odpoczęła i Jasio Junger przynosi

z zagajników wokół Giszowca kosze prawdziwków. A na polach golfowych, których nikt już nie kosi,
zbiera się pieczarki.

Szkoła jest przyjemna. Nauczyciele zaniechali trzcinki, nawet jeśli trzepną,

to po łapach. Nie ma mowy o tym, by dali przez pysk albo urządzali egzekucję

na ławce. Jaś przeszedł do drugiej klasy; sam nie wie jak. Nie zaszkodziło mu nawet to, że namalował
z nudów swastykę. Nauczycielka panna Kuczera zabrała mu

kartkę, cisnęła do śmieci i nawet nie wezwała rodziców.

Dorka Badurzanka ciągle zarabia w ogrodnictwie, już teraz polskim. Ciąg-

nie wózek od familoka do familoka i woła: kapusta, oberiba (kalarepa), marchew!

A jej siostra Gertruda wypuszcza się po żywność do Cielmic pod Tychami, ciąg-
nąc za sobą wózeczek, a w nim w jedną stronę ciotkę Helenę, która ma słabe nogi,

a z powrotem worek kartofli i bańkę mleka. Wraca stamtąd chętnie, chociaż tak

lubi wieś, bo w Cielmicach panuje żałoba. Dwie kuzynki Gertrudy, które ciągle

noszą do kościoła piękne śląskie stroje, straciły na wojnie dwóch braci wziętych

do Wehrmachtu.

Gertruda lituje się tym bardziej nad cielmicką rodziną, że jej dwaj bracia Paweł i Alojz właśnie wrócili.
Paweł z Francji, część drogi piechotą, a Alojz pociągami z Hamburga.

Wrześniowego wieczora rodzice, Dorka, Gertruda i Henio siedzieli przy

większym stole kuchennym, gdy ktoś gwałtownie zapukał. Gertruda podbiegła

do drzwi i zobaczyła Alojza. Całym sobą był już w kuchni, chociaż nogami jesz-

cze na korytarzu, i wołał: - Czy tu mieszka rodzina Badurów?! Gertruda zdziwiła się, czemu pyta,
przecież ich widzi, ale w mgnieniu oka zrozumiała: - On tak

krzyczał, żeby nie płakać. Ale i tak wszyscy płakali.

Teraz przy stole opowiedział, dlaczego wrócił tak późno. Z okrętu, na którym

służył, dostał się do Hamburga z żołnierzami. Byli tam tacy, co go żałowali, bo

był prawie dzieckiem. Zaprowadzili go do niemieckiej rodziny, która na wojnie

straciła jedynaka. Ta matka nie chciała go puścić od siebie, bardzo o niego dbała,

mówiła mu, że Katowice spalone, Śląsk zrujnowany, mało kto ocalał, nie ma dokąd wracać. Lojzik nie
chciał wierzyć i zaczął się wymykać do portu, żeby zasięgnąć języka. Po jakim czasie natknął się na
rodaków ze Śląska. Umówił się z nimi,

że wrócą razem, i w nocy uciekł bez słowa.

Szedł od dworca i widział: Katowice stoją, Giszowiec stoi, ogrody pachną,

Nikiszowiec stoi.

Rozalia kazała mu natychmiast napisać list do tamtej niemieckiej rodziny. Nie

napisał i kiedy go pytała dlaczego, uparcie milczał, tak jak babka Waleska.

Albert-Wojtek ma dodatkowy powód do radości - w kopalni znowu będzie

orkiestra, już po raz czwarty. Powstała w 1911 roku, rozwiązano ją w 1914. Odrodziła się w 1918,
zawieszono ją w 1924, na początku kryzysu gospodarczego.

Odrodziła się jako amatorska, ale związana z kopalnią, zlikwidowała w roku 1939.
Teraz ludzie się znowu zwołują i zbierają instrumenty. Radość Alberta-Wojtka

dzieli Rozalia, która zawsze się z nim cieszy i zawsze mu wybacza. Lekkomyślny

Albert-Wojtek lubi sobie wypić, wieczorem nie może namacać klamki i opowiada androny, a rano
Rozalia jakby nigdy nic budzi go na szychtę i żegna słowami:

„Niech cie świento Barbora prowadzi". Albert-Wojtek wraca z kopalni pełen pokory i opowiada
Rozalii: - Jo dziś chodził po tych najgorszych dziurach, żeby

mnie już zabiło, żebyś miała spokój. - I wyciąga z torby pogniecione ciastko.

Gerard Kasperczyk wypatrzył adlera porzuconego przez Niemców i przypchał pod kopalnianą
ślusarnię.

- Tych autów było w pierona, po wojnie się przy drogach poniewierały.

Miłość do Halinki tak uskrzydla Gerarda, że gotów się podjąć każdego zadania. Po pracy szwejsuje
bak, wyklepuje karoserię, rozkłada i składa silnik. Zna się

nie tylko na ślusarce, ale i na mechanice, nauczył się tego w Wehrmachcie, kiedy szkolili czołgistów.
Będzie tym samochodem imponował Halince i podwoził

dyrektorów, bo nie każdy dyrektor ma czym jeździć, w Giszowcu ciągle łatwiej

o konie na owies niż mechaniczne.

- Biorą konia ze stajni kopalnianej, w bryczka zapinają i dyrektora wiozą.

Wygląda na to, że Gerard będzie prowadził bez prawa jazdy, bo ciągle nie dostał żadnych papierów.
Ale jeśli będzie woził dyrektorów, może się bez niego

obejdzie.

Józef Botor (po froncie wschodnim, tak jak Gerard) otwiera 4 października

pierwszą po wojnie zbiórkę giszowieckiej Drużyny imienia Romualda Traugutta.

Józef obejmuje drużynę, Gerard zastęp Wilków. Przychodzi na zbiórkę z Krzyżem Harcerskim w klapie.
Przechował go starannie w pudełku. W tym samym pudełku leży teraz cynowy medal z napisem:
Winterschlacht im Osten. Gerard nie zamierza niczego wyrzucać.

- Jo nie jest żadyn patriota. Jo dlotego tak kochał harcerstwo. Harcerstwo wymyślił angielski lord
Baden-Powell. Ono nie było polskie, ale światowe. Nie miało

żadnyj polityki. Tam nie było nic złego. Harcerstwo było jedyne.

Ożył sport. Giszowiec gra w futbol i w siatkówkę, a w zimie zamierza, jak

kiedyś, jeździć na łyżwach. Rozalka Kajzerówna już nie pływa. Nad Staw Małgorzaty chodzi za to
codziennie Rufin Ryś, zięć Karola Poloczka, dawnego właściciela harmonium i dyrygenta chóru
domowego. Rufin od paru lat jest inwalidą,
kontroluje zegary małej przepompowni stojącej nad wodą. Zerka na manometry

i czyta książki albo układa wierszyki, dla siebie i na zamówienie — to na koniec

roku szkolnego, to na urodziny.

Parafia Świętej Anny obchodzi się jakoś bez księdza Dudka, który zresztą ciągle jest formalnie
proboszczem; wygnanie przez władze świeckie nie mogło pozbawić go stanowiska, które według
prawa kanonicznego jest dożywotnie. Jego

obowiązki pełni ksiądz Alfons Tomaszewski, coraz częściej kłopotany przez parafian pytaniami, kiedy
będą mieli w Giszowcu drugą świątynię.

Kościół jest znowu potęgą. Patronuje uroczystościom państwowym; biskup Adamski powitał
przedstawicieli Rządu Tymczasowego listem pasterskim.

Szkoły zaczynają i kończą rok nauki mszą świętą. W Siemianowicach odbył się

„wzruszający akt wprowadzenia do polskiej szkoły Krzyża wyrzuconego przez

bestię hitlerowską", jak relacjonował 17 marca „Dziennik Zachodni". Dodał, że

na uroczystości był major Jurgin z komendantury wojennej. A w dzień świętego Stanisława Kostki,
patrona szkoły giszowieckiej, dziatwa ustawia jego ołtarzyk w korytarzu szkolnym, deklamuje i
śpiewa, akompaniując sobie na akordeonie.

W tym roku w kościele będzie dużo ślubów, w przyszłym dużo chrzcin.

Balkan wygląda jak tabor cygański. Taszczy się do niego kosze z owocami,

mąką, rozmaite sprzęty i toboły — trwają przeprowadzki, wyjazdy, przyjazdy, rozgęszczanie,


zagęszczanie i handel wymienny.

W jednym z baraków po jeńcach rosyjskich ciągle robi złoto Walter Goj.

Ludzie mówią, że chycił się jakiejś gdowy, co się połakomiła na to bogactwo,

a skoro tak, złota nigdy nie będzie, bo może je uwarzyć tylko człowiek czysty,

przeczysty.

Wypływa „Kocynder"

19 października odradza się „Kocynder". Wygląda jak tamten sprzed dwudziestu trzech lat, ten sam
format, taki sam tani papier, a na okładce zamaszysty

rysunek: gruba akuszerka trzyma bachora, który przyszedł właśnie na świat, ale

jest łysy i wąsaty i trzyma w łapie kieliszek. Waleska patrzy na to dziecko z rozrzewnieniem, jakby to
był jej własny prawnuk albo kum, przypomina sobie powstania, welunek, Kościuszkę na scenie w
gasthausie.
Nad głową dziecka radosny okrzyk: „Urodził się!". I na pytanie: „Syn czy

córka?" - oczywista odpowiedź: „Kocynder!".

Nad tą swojską ilustracją nie ma już napisu: „Czasopismo wesołe - górnośląskie, wychodzi kiedy chce i
kiedy może". Zastąpiła go informacja: „Tygodnik satyryczny".

Waleska (ciągle nie używa okularów) czyta, wierszyk, który pełni funkcję artykułu wstępnego:

Trzeci kur pieje. A dokładnie wie kur,

Że ci, co słyszą, powstaną na zew.

Wszystkim niewiernym Tomaszom na przekór,

Na złość hultajom, biurokratom wbrew.

Trzeci kur pieje. Wypływa Kocynder,

Wiezie swe strofy na bałwany bzdur.

Rusza, by zniszczyć grandę, szaber, szwindel,

Rusza wśród błysku ostrych wiecznych piór.

Waleska czyta to półgłosem, ale słowa „wie kur", „bałwany bzdur", „biurokratom wbrew" stają jej
ością w gardle. Tak nie było, kiedy czytała wierszyki Stanisława Ligonia, on używał słów, które
rozumiała. To, co pisał, dodawało odwagi, a ten

wierszyk niepokoi. Autor musi być obcy i nie wiadomo, jakie ma zamiary. Waleska nigdy o nim nie
słyszała. Nazywa się Józef Prutkowski, jest redaktorem naczelnym; zapisał prawie cały numer gazety.

W drugim numerze „Kocyndra" pisze o migrenie i spleenie, z którymi rozprawi się górnik.

Waleska rozkazuje, żeby nikt tego więcej nie przynosił do domu, chyba że do

„Kocyndra" powróci Karlik. Ale Karlik - Ligoń - jest ciągle w Palestynie. Słuchacze Polskiego Radia w
Katowicach zasypują rozgłośnię pytaniami: Czy Karliczek

żyje? Czy wróci? Kiedy?

Żyje się krótko

Kopalnia Janów, dawniej Giesche, którą kieruje teraz pięćdziesięciopięcioletni petersburczyk -


absolwent Akademii Górniczej w Petersburgu Stanisław Goibion - i która podlega teraz Katowickiemu
Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego, zamyka rok najniższym wynikiem produkcyjnym w XX wieku.
Wydobyto

osiemset piętnaście tysięcy ton węgla. Nigdy dotąd wydobycie nie spadało poniżej miliona ton, a w
1944 roku wynosiło ponad dwa miliony ton. Na dole znowu

pracują konie. Dowożą na przodki drewniane stemple. Opiekuje się nimi koniuszy Alojzy Mrukwa.
Zebrania załogi poświęcone są jednak głównie polityce i żywności. Przewodniczący rady zakładowej
obywatel Pilch krytykuje rząd Potockiego, Rydza-Śmigłego, Mościckiego i tym podobnych, którzy nie
byli Polakami, ale byli

obcokrajowcami, i w chwili gdy mieli bronić Państwa Polskiego, uciekli autami

do swoich gniazd w obcych krajach. Dużo większe oburzenie załogi wywołuje

jednak postępek towarzysza Szorka, który korzystając z zakupu wieprzków do

stołówki, załatwił sobie jednego na boku, o czym powiadomiono wydział bezpieczeństwa, ale
śledztwo idzie niemrawo, tym bardziej że wieprzek został już

zjedzony".

Załoga jest głodna. Związek Zawodowy Górników wysyła na wieś ciężarówki z węglem i zaufanych
zaopatrzeniowców, którzy zamieniają ten towar na zboże, warzywa, mięso i nabiał. W akcji pomaga
robotnik o znanym nazwisku Wieczorek. Jest drobny, nieśmiały, cichutki, koledzy mówią do niego
Jonecku. To Jan,

syn Józefa, rewolucjonisty.

Zabudowania dawnego obozu dla jeńców Trzeciej Rzeszy, zwłaszcza dla Rosjan, którzy pracowali w
kopalni Giesche, ciągle są potrzebne. Wymieniono tylko

„osadzonych". W barakach zbudowanych niedaleko szybu wydobywczego Wilson

i wentylacyjnego Zbyszko, otoczonych drutem kolczastym i strzeżonych z wieżyczek, przebywa w


1945 roku ponad tysiąc jeńców - Niemców, Austriaków, Ślązaków"". Zjeżdżają do najcięższych,
prymitywnych robót na dole i rozminowują lotnisko na Muchowcu. Dozór stara się, by nie mieli
kontaktów ze stałą załogą,

ale w ciemnych korytarzach trudno tego dopilnować. Taka ciemność łączy ludzi

i strzałowy Jan Kilczan od jakiegoś czasu przynosi po kryjomu cebulę Ferdynandowi Fliegerowi z
Wiednia, który marnieje w oczach, chociaż był podobno w austriackiej reprezentacji piłki nożnej.

Na marginesach księgi zgonów parafii Świętej Anny coraz częściej pojawia się

adnotacja: „zmarł w obozie pracy Janów, przy szybie Zbyszko". Nazwiska tych

zmarłych są i polskie (Wieczorek, Bogusz, Leżoch), i niemieckie (Meyer, Bóhm,

Wagner), miejscem pochodzenia na ogół jest Śląsk (Lipiny, Wełnowiec, Katowice),

najczęstszy zawód to górnik, wiek często po pięćdziesiątce. W roku 1945 zapisano w księdze dwieście
osiemdziesiąt cztery zgony. Z tej liczby dwadzieścia dwie

osoby zmarły w obozie. Przyczyny śmierci na ogół nie podano.

A Franciszek Rolka, mimo że ma polskie imię i nazwisko, wiesza się w janowskim areszcie. Donosi o
tym „Dziennik Zachodni" z 25 listopada. Artykuł
nosi tytuł Zaprzaniec w mundurze SS-mana. Informuje, że Rolka podczas okupacji wstąpił do
Freikorpsu, a potem do SS. Zasłużył się przy rewizjach i aresztowaniach. Wzięty do alianckiej niewoli,
zataił swoje zbrodnie, oświadczył, że jest

Polakiem, więc skierowano go do Andersa. Kiedy przekraczał po wojnie granicę

w Żaganiu, rozpoznał go jakiś mieszkaniec Janowa. Podczas przesłuchania Rolka przyznał się do
wszystkiego i natychmiast powiesił, gdy tylko strażnik spuścił go z oka.

Rozczarowanie Eduarda Schultego

W październiku amerykańska administracja wojskowa w Berlinie jest już nie-

mal zorganizowana, ale Schulte ciągle nie dostaje posady.

Trwa denazyfikacja, a jej atmosfera i praktyka nie sprzyjają Schultemu, który

do końca wojny formalnie zachował ważną funkcję w przemyśle strategicznym

Rzeszy i otrzymał od niej Wojenny Krzyż Zasługi.

Trzynaście milionów Niemców w amerykańskiej strefie okupacyjnej wypełnia w tych miesiącach


ankietę personalną, zawierającą sto trzydzieści jeden pytań osobistych, politycznych i zawodowych.
Schulte decyduje się przerwać milczenie na temat swej tajnej misji i wprowadza do curriculum vitae
informacje

o współpracy z wywiadem polskim, brytyjskim i francuskim. Dokument ten

wspiera swym autorytetem marszałek Bernard Montgomery - podpisuje brytyjski certyfikat


wyrażający uznanie „dla pomocy świadczonej przez Eduarda

Schultego jako ochotnika w służbie Narodów Zjednoczonych na rzecz wielkiej

sprawy pokoju".

To jednak niewiele pomaga.

Allen Dulles zwraca uwagę, że Schulte i inni niemieccy antynaziści „mogliby

być dobrymi kandydatami na wysokie stanowiska w rządzie wojskowym, jeśli nie

będą poniżani aż do momentu, kiedy popadną w rozgoryczenie"*.

Schulte jest rozczarowany, ale bogaty i niezależny. Może się obejść bez stano-

wiska. Postanawia wracać do Szwajcarii.

Jego sytuacja szwajcarskiego rezydenta i rentiera jest właściwie godna pozazdroszczenia, w


przeciwieństwie do funkcji dyrektora Bergwerkgesellschaft

Georg von Giesche's Erben. Pełni ją teraz doktor Lothar Siemon, ten sam, który w ostatnich dniach
wojny zdołał przedrzeć się pod bombami do huty cynku
w Magdeburgu i uratował trochę platyny. Ma powołać do nowego bytu historyczny koncern, który
utracił prawie wszystko: nie tylko kopalnie i huty za linią Odry,

ale i przedsiębiorstwa w radzieckiej strefie okupacyjnej.

Obliczono — stan posiadania koncernu przed końcem drugiej wojny światowej wynosił 387 206 000
reichsmarek.

Straty wojenne - 375 500 000 reichsmarek.

Różnica, czyli obecny majątek - 11 706 000 reichsmarek"'.

Barbórka

Znów można obchodzić Barbórkę. Za Niemca ukradkiem strojono figurki

i obrazy w kopalni, ale dozór usuwał lampki i ozdoby.

Najpiękniejszy jest obraz świętej

Barbary z cechowni szybu Pułaski, wylepiony z ceramicznych drobin według

projektu braci Zillmannów. Barbara

stoi pod łukiem nieba usianym złotymi

gwiazdami, jest wysoka, tęga, pogodna, odziana w czerwoną suknię i różowy

szal, we włosy wplotła kremową wstęgę.

Fałdy odzieży tańczą wesoło wokół miłych okrągłości świętej patronki. Spod

rąbka sukni wystają dwie bose różowe

stopy, a z rękawa wychyla się drobna

rączka z palemką. Ta kobieta pasuje i do

ołtarza, i do piekarnioka.

W tym roku w Barbórkę zagra orkiestra kopalni Janów. Albert-Wojtek

Badura dwoi się i troi, bo ludzie zapomnieli, jak grać, wielu ubyło, trzeba uczyć

nowych. O piątej rano muzycy wychodzą z domów, w odczyszczonych mundurach, z czerwonymi


pióropuszami na czakach, w blasku guzików, medali, kordzików, trąb i puzonów. Ludzie zapalają
światła i otwierają szeroko okna. Stają

w nich całe rodziny, ale przede wszystkim jubilaci kopalni, ci, którzy mają trzydzieści i więcej lat pracy.
Orkiestra wie z góry, które to mieszkania. Zatrzymuje

się w marszu, formuje półkole, a dyrygent zarządza stosowną melodię i przez tę


chwilę, albo godzinę, wszyscy się czują u siebie.

Tak samo jak na meczach hokeja. Heniek Kilczan niestety nie ma łyżew i wie,

że mama nie kupi, bo ma czterech synów i trzeba by było kupić dla wszystkich.

Czasem sobie pożycza, ale im jest starszy, tym bardziej wstydzi się prosić, więc

raczej kibicuje, zwłaszcza gdy na taflę lodowiska wychodzi Alfred Gansiniec

i bracia Wróblowie. Cały Giszowiec wylega, by na nich popatrzeć. Dziw, że żyją,

bo pończochy, spodenki każdy ma, ale ochraniacze tylko ze szmat obwiązanych

sznurkiem. Swetry zrobiły im dziewczyny z kobiecej sekcji sportowej, wyprały

z worków białe bawełniane nitki, powiązały, udziergały i wyszyły numery, żeby

można było rozpoznać zawodników, kiedy się skupią pod bramką.

302 Czarny ogród

Kiedy grają mecz z Zagłębiakami, kibice z Giszowca śpiewają:

Sosnowiec - Sosnowiec, piękna okolica,

żeby nie gorole, byłaby stolica,

a Zagłębiacy się odszczekują:

Giszowiec - Giszowiec, piękna okolica,

żeby nie hanysy, byłaby stolica.

1946

Strajki, strajki

Na początku stycznia stają kopalnie Łagiewniki, Walenty-Wawel, Mysłowice i inne. Władze nie są tym
zaskoczone, w zeszłym roku naliczyły w Polsce

dwieście trzydzieści jeden strajków, czyli średnio 25,66 miesięcznie (licząc od

kwietniaj. Dominowały długotrwałe protesty w dużych zakładach pracy. Chodziło głównie o żywność,
płace, ubrania robocze. Najwięcej strajków wybuchło

w województwie łódzkim (ponad połowaj, krakowskim (14,7 procentj i śląsko-

-dąbrowskim (12,5 procentj.

Bunty nie maleją, w tym roku tysiąc dwustu dziewięćdziesięciu hutników

z Będzina odmawia pracy, bo wydano im konserwy rybne zamiast mięsnych.


A do strajkujących górników z zagłębiowskiej kopalni Kazimierz-Juliusz dołączają rodziny i rozlegają
się krzyki: „Jak będziemy mieli swój rząd, to będziemy

mieli wszystko, jeść co i chodzić w czym!". Zapowiada się, że w tym roku strajków będzie więcej niż w
ubiegłym i rzeczywiście — jest ich pięćset sześćdziesiąt

pięć (średnio 47,8 miesięczniej, z czego sto trzydzieści siedem w województwie śląsko-dąbrowskim.
Uczestniczy w nich w całej Polsce trzysta czterdzieści tysięcy robotników, co stanowi dwadzieścia
osiem procent zatrudnionych

w przemyśle.

Represje są umiarkowane. Władza wierzy w „świadomość klasy robotniczej".

Sięga wprawdzie do aresztowań, ale głównie zwołuje wiece i przekonuje na nich

niepokorne załogi*.

Goniec Dorota Badurzanka

W zimie Dorota rozstaje się z ogrodnictwem i idzie na służbę do doktor Szczepanik w Janowie.
Pomaga w domu i w gabinecie, zapisuje pacjentów i, naturalnie,

wszystkich pociesza, nie łzawo i żałośnie, ale konkretnie i rzeczowo. Miejsce księdza

Leopolda Pietroszka zajął w parafii nowy wikary Wiktor Mandrek. Widzi, jak bardzo

Dorka się stara w różnych związkach kościelnych (ma dar organizacji, tak jak w dzieciństwie dar do gry
w kulkij, i któregoś dnia pyta, czyby nie poszła na gońca do kurii

w Katowicach. Poszłaby, marzy o takiej wspaniałej posadzie, ale nie ma porządnej sukienki. Gertruda
natychmiast temu zaradza, dzięki poetce Konstancji Rybok potrafi

szyć. Pierwszą osobą, jaką Dorota spotyka w kurii, jest Ślązaczka Elżbieta Malinowska z Ligoty, młoda
wdowa po polskim oficerze zabitym w Katyniu, kiedy ich synek

miał parę miesięcy. Jest redaktorką „Gościa Niedzielnego". Dorota uczy się od niej

gorliwie: Po pierwsze, nie mówi się trzi, ale trzy, nie grziby, lecz grzyby, nie dyszcz,

ale deszcz, nie przida, ale przyjdę. Po drugie, jak dobrze popracujesz nad sobą, osiągniesz wszystko,
co chcesz. Po trzecie, zapomnij o zdaniu „ja tego nie lubię".

Przy tym wszystkim Elżbieta jest uroczą dziewczyną. Kiedy mówi „jabłko",

jej litera „ł" jest gładka jak jedwab. Gdy są już zaprzyjaźnione, Dorota zdobywa

się na uwagę: - Twoje jabłko to moje trzi. Mówi się japko.

W kurii Dorota poznaje księdza doktora Bolesława Kominka, który często


tu bywa, chociaż jest administratorem apostolskim w Opolu, księdza Józefa Gawora, który ocalał z
Dachau i napisał wspomnienia obozowe o księdzu Szramku,

księdza Ignacego Jeża, też więźnia Dachau, który zgłosił się z posługą kapłańską

do bloku zarażonych tyfusem.

Księża i redaktorzy „Gościa Niedzielnego" posyłają Dorkę do księgarni. Kupuje dla nich nowości:
Osmańczyka Sprawy Polaków, Szmaglewskiej Dymy nad

Birkenau, Kossak-Szczuckiej Z otchłani.

- Zanim im oddałam, szłam do kościoła, siadałam w ławce, przeglądałam, czytałam, mnie to


ciekawiło!

Wyznaje księdzu Kominkowi, że chce się poświęcić dla Kościoła.

- Ty się najbardziej Kościołowi przydasz, kiedy zostaniesz profesorem — żartuje ksiądz.

- Przecież ja nie mam szkoły podstawowej!

- To się zapisz.

W Janowie jest szkoła dla dorosłych, którzy mają kłopoty z językiem polskim.

Dorota praktykuje świętość, kując po nocach. Na egzaminie pytają, co ostatnio

czytała. Jej odpowiedź budzi najwyższe zdumienie i zainteresowanie. - Kim, dziecko, chcesz zostać?

A Gertruda po roku pracy u gospodarza w Poznańskiem wraca do domu. Ma

dwadzieścia trzy lata. - Wszystkie koleżanki były już zamężne, już nie mogłam za

bardzo grymasić. Poznałam na festynie Karola, starszego o dziewięć lat. Od razu

powiedział, że nie chce mieć dzieci. Mnie się to nawet spodobało, jest tyle dzieci

dookoła, nie musimy mieć.

Tęsknota Ewalda

„Kocynder" numer 20 pisze, że 1,5 miliona Niemców opuszcza Polskę i że

w tym

dziele

nam

Pomoże Lech, Czech i Rus,

Pomoże robotnik i chłop,

Pomożemy rankiem i nocą


I wkrótce z naszą pomocą

Niemców milionów półtora

Fora ze dwora.

Zbiega się to z powtórnym aresztowaniem Maksa Gawlika, które jest prawdopodobnie efektem
czujności narodowej i klasowej. Notatka zakładowego

działacza PPR Józefa Zymły mówi, że na każdym kroku niszczy się majątek narodowy, ale kto ma temu
zapobiec, skoro w zarządzie kopalni nie ma ani jednego

PPR-owca, który by takim rzeczom kres położył.

Ja prosiłem już w KW, żeby na naszą kopalnię jakiegoś towarzysza na wyższe stanowisko postawić ().
Gdyby powiedzmy taki zastępca dyrektora był naszym człowiekiem,

tobyśmy i na urzędników mieli trochę wpływu, a tak to się ta cała banda nikogo nie boi,

bo cała góra to przeciwnicy, jedni otwarcie, a drudzy potajemnie".

Gertruda Gawlikowa znów zostaje sama, tym razem z jednym tylko upośledzonym dzieckiem
Beniaminem; Felicitas pochowano. Ewalda ciągle nie ma. Nie

ma także wiadomości o jego śmierci. Podczas gdy matka szuka go przez Czerwony Krzyż, w Ewaldzie
wygasa powoli chęć ucieczki przed dotychczasowym

życiem, a może przed presją rodzinnych oczekiwań wobec jedynego zdrowego

i utalentowanego syna. Sam gotów jest wracać i ubiera to w uroczyste słowa:

Ogarnęła mnie nagła tęsknota za krajem ojczystem, za domem, w którym po raz

pierwszy ujrzałem słońce, w którym się wychowałem i wyrosłem, za moimi najbliższymi.


Postanowiłem wrócić za wszelką cenę do krainy tysiąca kominów, wież wyciągowych, kopalni, but i
fabryk

Die schóne Mullerin, piękna córka młynarza, zostaje w Dissen.

Bracia Poloczkowie na rozstajach

Jadwiga i Paweł Poloczkowie mają już troje dzieci, najmłodsze w beciku. Jadwiga, Niemka, albo
prawie Niemka, jest skazana przez zarządzenia i przez panujące nastroje na wyjazd do Niemiec. Paweł
postanawia, że wyjadą wszyscy. Jest

zrozpaczony, że musi dokonać takiego wyboru. Ale sumienie ma czyste. Uważa,

że porzucenie ukochanej żony i trojga dzieci jest większą zbrodnią niż porzucenie ojczyzny.

Teraz w Niemczech codziennie chodzi na dworzec, bo słyszy, że w wagonach

można spotkać ludzi z jego stron. Staje na peronie i woła: Katowice! Czasem
ktoś się zgłasza, wtedy Paweł wypytuje pasażera, dokąd jedzie, z jakim zamiarem,

i opowiada o sobie, w pośpiechu, bo nigdy nie wiadomo, kiedy pociąg drgnie; powojenny ruch nie
podlega rozkładom jazdy. Czasem nikt się nie odzywa. Wtedy

Paweł woła: Szopienice! Janów! Mysłowice! Myslowitz!

Pewnego dnia ktoś się przepycha z głębi wagonu. Paweł słyszy: Giszowiec!

Gieschewald!

Widzi swego brata Józika Poloczka, który - jak się okazuje - nie zaginął na

froncie i właśnie wraca do domu. Chwytają się w ramiona, ale pociąg już sapie,

muszą się rozłączyć. Józik jedzie do Polski, Paweł zostaje w Niemczech. Następnego dnia znowu stoi
na peronie. Woła: Giszowiec! Gieschewald!

Dorka Badurzanka: tylko raz „tak"

30 czerwca Polska idzie do referendum trzech pytań. Według raportu złożonego tego dnia
wieczorem, w powiecie katowickim do godziny czternastej głosowało dziewięćdziesiąt procent
uprawnionych. Informator obywatel Pająk dodał:

„Nastrój trudno obliczyć".

Kogo posłuchały Giszowiec, Nikiszowiec i Janów? Księdza, gazety, sztygara?

Rozalia Badurzyna odwiedza czasem księdza Pawła Dudka, który ciągle jeszcze jest w Polsce, chociaż
pozbawiony parafii. Mieszka w Zabrzu u krewnych

i zbiera się do wyjazdu do Westfalii. Mówi trzy razy „nie".

Dorota jeszcze sama nie głosuje, ale zna wielu duchownych polskiej orientacji i wie, że chcą oni
odpowiedzi: dwa razy „nie" - dla zniesienia senatu i dla nacjonalizacji, i jeden raz „tak" - dla granicy na
Odrze i Nysie.

Ale Ślązacy nie przejmują się granicą, nieraz przesuwała się w tę lub tamtą

stronę, a i tak zaraz będzie trzecia wojna światowa, więc trudno przewidzieć, jak

odpowiedzą na to pytanie.

Co do gazety - nie ma już takiej, która poderwałaby ludzi jak kiedyś „Kocynder". A co do sztygara -
powinien reprezentować władzę, czyli trzy razy „tak",

a jeśli myśli inaczej, pewnie nic nie powie.

Minister bezpieczeństwa generał Radkiewicz i naczelny dowódca Wojska Polskiego marszałek


Żymierski mają do Śląska zaufanie. Oceniają, że dla „zabezpieczenia" referendum w województwie
śląsko-dąbrowskim wystarczy im dziewięć
tysięcy siedemset trzydzieści jeden osób, podczas gdy dysponują siłą trzynastu

tysięcy trzystu ludzi (MO, ORMO, KBW, UB, WPj. Województwo podzielono

na tysiąc dwieście pięćdziesiąt siedem obwodów, w tym silnie zagrożonych jest

trzydzieści, średnio zagrożonych - także trzydzieści.

Jaki stan zagrożenia przedstawiają Giszowiec i Nikiszowiec? Nie wiemy.

Wiemy, że wyniki referendum, jakie przynosi „Dziennik Zachodni", radykalnie

różnią się od prawdziwych, na ich niekorzyść". Ale prawdziwe też raczej nie wyrażają woli
mieszkańców. Raczej postawę znaną z palcówki - „ja smola na nich".

W lipcu organa PPR w kopalni Janów mogą więc odetchnąć na chwilę od agitacji politycznej i zająć się
następującymi problemami: robakami w kaszy w stołówce szybu Pułaski („mole
półtoracentymetrowej długości"j, ochraniaczami na kolana dla pracowników szybu Andrzej,
sabotażem na pokładzie Morgenroth („jest

tam osoba, której zależy na tym, by wydobycie na naszych pokładach zmniejszało się przez
przecinanie taśmy napędowej gumowej"j, wykroczeniem towarzysza

Pilcha, który zakupił pokątnie dwie gęsi w składzie spółdzielni spożywców i wyszedł tylnymi drzwiami,
i tym podobne.

Janów na Wieczorek

We wrześniu Katowice witają Karlika - Stanisława Ligonia. Władze liczą na to,

że najpopularniejszy Ślązak zapisze się do PPR albo przynajmniej wystąpi z gestem lojalności. Doznają
zawodu.

Jakaś stara kobieta zatrzymuje się przed nim na ulicy, głaszcze po rękawie

i szepcze: „Wybaczą, Karliczku, ale jo chcą wiedzieć, że to richtig som oni".

„Oni", drugiego takiego nie ma. Widać go z daleka. Ciasno mu w garniturze,

a teraz i w domu. Pomiędzy jego rodzinę, pięć córek i wnuki, wetknięto lokatorów kwaterunkowych,
którzy korzystają z kuchni i łazienki. Radio wymiguje się

i nie daje mu etatu. Pozwala mu tylko robić audycje i - znając siłę jego głosu -

trzyma je pod kontrolą.

Karlik wrócił z Palestyny, a Maks Gawlik zza krat. Kopalnia przyjmuje go do

pracy jakby nigdy nic. Poszedł do więzienia jako pracownik kopalni Janów, dawniej Giesche. Wrócił z
niego do kopalni imienia Józefa Wieczorka; nadano jej

to imię w październiku. Załoga aprobuje wybór patrona. Józef Wieczorek, który


jeszcze parę lat temu przemawiał na wiecach, wymykał się policji i zginął w hitlerowskim obozie, jest
jej bliższy niż kapitalista, który zbudował wprawdzie domy

dla robotników, ale dyrektora ulokował w pałacyku z kortem.

Koledzy pytają Jana Wieczorka, gdzie ojciec jest pochowany.

- Nie wiadomo kaj.

— Jonecku, twój ojciec był człowiekiem, nie był głuptokiem. Niech mo kopalnia.

Nazwisko Giesche, które znika ze Śląska, żyje w Hamburgu. W sierpniu spotykają się tam po raz
pierwszy po ucieczce ze Śląska Reprezentanci Kolegium

GYGE, wśród nich doktor Lothar Siemon. Decydują, że firma będzie istnieć,

mimo utraty zakładów na Śląsku, w Magdeburgu i Berlinie, i zachowa swe statutowe organy; muszą
one, naturalnie, podporządkować się wymaganiom władz

okupacyjnych.

Na czym jednak budować tę firmę? Na paru rozproszonych polach rudy

w południowych Niemczech, mało wydajnych i nieprzygotowanych do eksploatacji, paru magazynach


rudy cynku i ołowiu, hałdach, z których da się może

wycisnąć trochę surowca, małych towarzystwach do handlu węglem? Bo tyle

zostało.

Kopalnia Wieczorek ma więcej, nie tylko fizycznie, ale i moralnie. Józef Piasecki, obecny kierownik
giszowieckiej szkoły (pięćset siedemdziesięcioro dziewięcioro dziecij, poświęca patronowi kopalni
lekcję historii. Jest entuzjastą. Przed-

stawia w kronice swoją wizję programu nowej polskiej szkoły:

Dziecko ma poznać Polskę dzisiejszą, wczorajszą i tę sprzed tysiąca lat. Krajobraz

Polski znad Odry, brzeg naszego morza, życie górnika, górala, fabrykę, warsztat drobnego
rzemieślnika, zagrodę rolnika polskiego, własne podwórko, oto materiał poznawczy,

na którym należy budować duszę dziecka polskiego. Dziecko musi Polskę pokochać sercem i
rozumem. Poprzez wychowanie i nauczanie musi dojść do zrozumienia dzisiejszej

rzeczywistości, tak aby w niedalekiej przyszłości mogło uchwycić właściwy tryb wielkiego koła życia i
pracy dla narodu.

Śmierć Pawła Pudełki, pierzyna Florki

Tymczasem zatrzymuje się koło życia Pawła Pudełki. Od dawna narzekał na


bóle w piersiach. Albert-Wojtek i Rozalia Badurowie podejrzewają, że ich przyczyną nie był odłamek
noszony w płucach od pierwszej wojny światowej, ale rana

w sercu po śmierci Ani. Florka znów jest wdową, ale zawiadamia z Westfalii, że

nie wróci do Polski. Nie zaprzepaści dorobku życia chłopca z Pszczyny. Postanawia nadal pilnować
sklepu, a nawet zbudować dom.

- Ona sobie raczej grób zbuduje! - martwi się Albert-Wojtek.

List od Florki przynosi jeszcze jedną wiadomość. Jest u niej Manfred, syn Kurka.

Stracił matkę podczas nalotu w Dreźnie, nie wie, co się dzieje z ojcem. Błąkał się, aż odnalazł Florkę;
widocznie pisywał do niej, gdy wyjechała z Katowic

do Westfalii. Ona nie ma własnych dzieci, cieszy się, że jest przy niej ktoś bliski, opiekowała się tym
chłopcem, kiedy służyła u Kurków, była mu bardziej matką niż Tula Kurkowa, bogata dama z Katowic.
Może z Manfredem łatwiej będzie

Florce zbudować dom.

Skoro Florka nie wraca, jej pierzyna, zabrana przez Gertrudę i Helenę z katowickiego mieszkania
Kurków, posłuży Dorocie.

Dorota jest tak ośmielona szkolnym sukcesem, że postanawia kształcić się dalej

- w seminarium dla przedszkolanek w Opolu. Wybiera to miasto, bo ciągle jeszcze

mówi bardziej po śląsku niż po polsku, a w Opolu, które było przed wojną w granicach Niemiec,
godonie, czyli mowa śląska, jest lepiej widziane niż w Katowicach.

Dorota musi teraz przekonać rodzinę do swej emancypacji. Matka uważa, że

panny mają iść za mąż, ojciec się waha, a babka Waleska zaskakuje wszystkich.

Wstaje i uderzając w stół suchą piąstką, oznajmia: - Pierzyna po Florce jej dam,

a łóżko wy docie.

Chodzi o to, że w opolskim internacie nie ma już wolnych posłań.

Łóżko, w które rodzice wyposażają Dorkę, jest żelazne, z mosiężnymi kulami na zagłówkach, nie
składane, lecz rozkładane, i ciężkie jak czołg. Dorota i Gertruda ładują burty, plecy i spód na wózek i
wpychają na Bałkan.

- A z Balkanu zaciągłyśmy go na stację w Szopienicach.

Wózek, który to wytrzymał, musiał być zrobiony przez Pawła Kasperczyka,

Kocunia i Pustelkę.

Dorota sypia na scenie w szkolnej auli, bo tylko tam jest jeszcze miejsce. Musi
więc wstawać przed wszystkimi, by zwinąć posłanie.

Gertruda z Rozalią jadą zobaczyć, jak tam jest.

- I nawet spałyśmy na tej scenie, we trzy na tym łóżku. Myśmy były chude.

1947

Wyrzeczenie Ewalda Gawlika

Ewald Gawlik wraca z Niemiec.

„Od tej chwili - pisze - zaczęła się dla

mnie długa uciążliwa droga związana z bezustanną walką o własny byt

i właściwe miejsce w życiu".

Chciał zdawać na Akademię Sztuk

Pięknych w Krakowie. Teraz przesłuchiwany przez UB, upokarzany i straszony, podpisuje


oświadczenie, że

jako element niepewny narodowo

i politycznie wyrzeka się wszelkich

myśli o studiach i będzie pracować fizycznie do końca życia.

Potem układa wiersz. Czuje się

Jak rdzeń tej ziemi

W sobie zamknięty

Głupcem nazwany

I przeklęty".

Niewiele umie. Pozostają mu proste zajęcia. Prymitywne ślusarstwo. Młynarstwo - trochę tego
nauczył się w Dissen, praca w polu, w stołówce. Jest też pomocnikiem operatora w kinie
objazdowym, to nawet lubi.

W tym samym czasie gdy Ewald powraca z Niemiec, Ignacy Labus wraca ze

Wschodu. Tego dnia jego żona wybrała się do Sosnowca sprzedać obrączkę męża

i obrazek ze ściany. Ignacy zostawił obrączkę, bo górnicy i narzędziowcy nie noszą niczego na rękach,
dozór nie pozwala. W razie wypadku obrączka może się

zacisnąć na palcu i nawet go obciąć. Labusowa wzięła więc te ostatnie rzeczy do

sprzedania i zostawiła w domu Rózię ze starszą siostrą. Rózia zobaczyła przez


okno dziwnego człowieka słaniającego się od ściany do ściany.

- My mieszkali na parterze. Jemy obierki ziemniaczane pieczone na blasze,

wyglądam na podwórko i Jezus Maria, jakiś chłop idzie. A siostra woło - zamykej

szybko, bo jakiś dziod idzie, jakiś dziod idzie.

A on podchodzi do okna, i mówi, otwirejcie, dzieci. Sweter miał chabrowy, a na

nim tyle wszy, że się zrobił bury. Nogi miał słoniowe. Zaraz sobie zrobił laczki,

bo tylko w laczki te nogi wlazły. I mnie też zrobił buciki. Takie podkłady się kupowało, a wierzch z
płótna uszył. Korki z butelki utarł na szkle i tym prochem

oblepił z boku i niby to były pantofle na korku.

Kleił te buty i opowiadał. Tam, u Ruskich, nad Białym Morzem, albo Czarnym,

dali ich do kołchozu. Tam dużo wdowów było, trzeba było kopać kartofle. Dali im

łopaty i worki, ale to nie jest tak zręcznie. Tam było więcej chłopów ze Śląska, prze-

robili te łopaty na kopaczki. I już lepiej było. Nauczyli ludzi, jak upleść koszyki,

żeby zgrabniej wrzucać. Tak się rozpowszechniło, że robili te kopaczki i koszyki dla

innych kołchozów. Tak opowiadał, odpoczął i zgłosił się na kopalnia.

Tymczasem między Giszowcem a Katowicami kursuje kibitka, nie ma ona jednak nic wspólnego z
zesłańczymi losami mieszkańców. Wozi młodzież do szkół

wyższego stopnia.

Uroczystość zakończenia roku szkolnego wypadła w Giszowcu imponująco - jak pisze kierownik
Piasecki. - Zaproszono rodziców i przedstawicieli partii politycznych. Pożegnano uroczyście 52
uczniów, którzy skończyli 14 lat, a więc i obowiązek szkolny. Ale

[i tu w słowach i w zamaszystości stawianych liter widać dumę kronikarza] dziesięcioro chce uczyć się
dalej: jedno w klasie V, dwoje w VII. i siedmioro w VIII., której giszowiecka szkoła jeszcze nie ma, ale
stworzy we wrześniu.

Od co najmniej roku grupa starszych dzieci z Giszowca, Nikiszowca i Janowa

jeździ do Katowic solidnym furgonem (z tyłu drzwiczki, pod nimi dwa schodkij.

Pojazd, zwany powszechnie kibitką, parkuje w starej wozowni w Giszowcu. Furman, zawsze ten sam,
zaprzęga rankiem konia i rusza z młodzieżą do miasta na

ulicę Szkolną, a stamtąd każdy już podąża do swego liceum. Zbyszek Stacha wybrał pedagogiczne.
Kibitkę finansuje kopalnia Wieczorek.

Albert-Wojtek Badura gra na cmentarzu I


Albert-Wojtek zostaje kapelmistrzem kopalnianej orkiestry. Zawsze o tym

marzył, ale doczekał się tego w najgorszym momencie - kiedy trzeba z nią cho-

dzić z pogrzebu na pogrzeb.

Na dziesięć dni przed Bożym Narodzeniem zapala się taśma transmisyjna

i pożar wyzwala tak wiele gazu, że piętnastu górników umiera wskutek zatrucia.

W czasie wojny, zwłaszcza w ostatnich latach, wybierano węgiel rabunkowo.

Kopalnia jest zaniedbana i ten stan trwa. Trzydzieści ton cementu złożono pod

gołym niebem - skamieniał. Zamówiono dwie tony śrub, przyszły bez głów. Starzy robotnicy są
zmęczeni, nowi uciekają, widząc, jak tu ciężko i niebezpiecznie,

a o pracy jeńców nie ma co mówić, to żywa rana. Lada miesiąc kopalnię mają wesprzeć junacy ze
Służby Polsce, ale sztygarzy raczej się tego boją, niż na to cieszą.

Władze zapewniają załogę o swojej trosce. Mają dobrą taśmę transmisyjną,

lepszą niż ta na przodku: około sześciuset osób należy do PPR. Komitet zakładowy partii zbiera co
miesiąc, za pomocą ankiet, informacje ze wszystkich oddziałów kopalni Wieczorek.

Ankiety z września mówią na przykład, że większość oddziałów ma pretensje

do rady zakładowej i nie szanuje dyrekcji, że współpraca PPR z ponad trzykrotnie liczniejszą PPS jest
zła albo żadna i że tylko nieznaczny procent członków

PPR poczuwa się do tego, by płacić składkę. Im niższe kwalifikacje pracowników, tym większa ich
skłonność do członkostwa w PPR. Na pięciuset czterech

pracowników umysłowych do PPR należy tylko czterdziestu czterech, co stanowi najniższy wskaźnik
upartyjnienia na wszystkich oddziałach Wieczorka. A naj-

wyższym procentem partyjnych chlubi się cegielnia; ma ich sześćdziesięciu pięciu

(prawie wszyscy bez kwalifikacjij na stu trzydziestu ośmiu zatrudnionych"".

Mimo że do PPR i PPS należy około dwóch i pół tysiąca członków załogi

Wieczorka, na miejski capstrzyk z okazji 22 Lipca przybywa zaledwie sto dwanaście osób, i to łącznie z
orkiestrą". Jej kapelmistrz Albert-Wojtek ocenia, że na

pogrzeby kamratów przychodzi się tłumniej.

1948

Dobre wiadomości

Austriaka Fliegera zwolniono z obozu przy kopalni i może wracać do domu.


Na razie przygarnęli go Kilczanowie. Flieger codziennie idzie na dworzec, czeka

na pociąg i codziennie wraca, bo nie podstawiono składu w odpowiednim kierunku. Wreszcie


odjeżdża. Jan Kilczan daremnie czeka na list, a Henio na znaczek.

Jan Stegman, szwagier Wincentego Stachy, powrócił do domu. Przypłynął

z Londynu. Statek pełen Polaków, którzy zdecydowali się wrócić, został przetrzymany na redzie,
zarządzono przykre kontrole, część pasażerów postanowiła

popłynąć z powrotem. Jan Stegman nie. Przyszedł do swego bloku w Nikiszowcu

w krótkiej bluzie gabardynowej, w dopasowanych spodniach na kant, w berecie

z orzełkiem. Sąsiedzi przymierzali ten mundur, podziwiali, głaskali, wreszcie zarządzili: - A terozki dej
go do szafa. Jan Stegman rzeczywiście korzysta z tej rady,

wkłada robocze ubranie i zatrudnia się jako maszynista na kolejce Bałkan. Zgodnie zresztą ze swymi
kwalifikacjami, bo przed wojną był palaczem na parowozie.

Stegman przyjechał z Londynu, a Alfred Gansiniec, brukarz z Giszowca, wyjechał na olimpiadę w St.
Moritz! Do końca nie było wiadomo, czy wejdzie do

reprezentacji, bo rodzina miała dwójkę na niemieckiej liście narodowej. Podobno

giszowieccy hokeiści jadą bez pieniędzy, każdy w tym, co ma, i częściowo na gapę.

Ale Gansiniec jest w doskonałej formie. Brukarze wtedy nie pracują w zimie, ma

czas na treningi. Polacy wygrywają z Austrią 7:5, z Włochami 7:13. Przegrywają

z USA 4:23, Kanadą 0:15, CSR 1:13, Wielką Brytanią 2:7, Szwajcarią 0:14, Szwecją 2:13. Zajmują szóste
miejsce. W turnieju zwycięża Kanada.

Ludwik Lubowiecki nie ma czasu na kibicowanie. Otworzył zakład fryzjerski,

cieszy się siedmioletnią córeczką i nowo narodzonym synkiem.

Giszowiec zbudował własny kościółek pod wezwaniem Świętego Stanisława.

Wierni nazywają go leśnym, bo stoi wśród starych buków, w pobliżu dawnych

willi amerykańskich, w których mieszkają teraz nowi urzędnicy kopalni. Najpobożniejsi parafianie
postawili w nawie własne krzesła. Na wieżyczce zawisł wysłużony dzwon wygrzebany przez
parafianina Kańtocha ze złomu kopalni Wieczorek; jeszcze niedawno wzywał rano górników do szybu
Wilson. Probostwo

obejmuje ksiądz Mandrek, dawny wikary od Świętej Anny, ten, który wysłał Dorkę Badurzankę na
gońca do kurii.

A w niedalekiej willi bergrata jest duże przedszkole i przychodnia dla dzieci,


która wydaje mleko dla niemowląt. Korty porosły trawą, ogród zdziczał, ale to nikogo nie interesuje,
ważne, że sale są wygodne i ciepłe. Przedszkole i przychodnia należą, naturalnie, do kopalni, więc
mają tyle węgla, ile potrzeba. Chciałaby

tu pracować Maryla Wacławkówna z Giszowca, która straciła całą grządkę astrów,

gdy we wrześniu 1939 roku wchodzili Niemcy. Uczy się w seminarium dla przedszkolanek na Dolnym
Śląsku.

Tymczasem jej przyjaciółka Dorota Badurzanka awansuje z gońca na emisariusza. Któregoś dnia idzie
do księdza doktora Bolesława Kominka, który kazał jej zostać profesorką, aby zdać mu sprawę ze
swoich szkolnych postępów. Ksiądz chwali,

daje parę groszy na zeszyty i prosi, by jadąc z Opola do domu, zawsze do niego wstąpiła zabrać listy
do kurii w Katowicach, bo nie wszystko można powierzać poczcie.

Niedługo potem Dorota awansuje ponownie - ze szkoły dla przedszkolanek

do opolskiego gimnazjum repolonizacyjnego, kierowanego przez germanistkę Ste-

fanię Mazurek doktoryzowaną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Szkoła jest świetna i wymagająca, ma


angielski, łacinę i nawet niemiecki, wyklęty ze śląskich szkół,

ale wywalczony przez dyrektorkę. Przeniesienie do tego gimnazjum odbywa się za

plecami Doroty, załatwiają to wspólnie doktor Mazurek i ksiądz Kominek. Dorota protestuje - nie
potrafi nadgonić łaciny! Wtedy ksiądz Wycisk, kapelan ze szkoły

dla przedszkolanek, którą opuściła, obiecuje przygotować ją w trzy miesiące.

- Każdego wieczora odmówisz sto koniugacji. To będzie twoja modlitwa.

— Ja byłam taka pobożna, że odklepywałam co wieczór, i w trzy miesiące miałam nadrobione. I ksiądz
Kominek mnie zaprosił - masz tutaj nagrodę w kopercie.

Dzięki temu mogłam się uczyć, przecież z domu nic nie mogli mi dać.

W ogrodach Giszowca, blokach Nikiszowca i kamieniczkach Janowa zapomniano o bezrobociu.


Kopalnia Wieczorek (pod dyrekcją trzeciego już po wojnie szefa, czterdziestojednoletniego Jerzego
Rabsztyna, syna górnika z Rozbar-

ku, absolwenta Akademii Górniczej, który zastąpił burżuazyjnego dyrektora

Goibionaj zaczyna werbunek młodzieży w tak zwanych zielonych województwach, w południowo-


wschodniej Polsce. Wysyła tam werbunkowych mocnych

w gębie i o mocnych głowach, którzy za pomocą obietnic na przyszłość i poczęstunku od zaraz


zachęcają ludzi do zmiany stanu na robotniczy.

„Śląski Diirer", Paweł Steller, wrócił z obozu w Kemerowie na Syberii po dwudziestu miesiącach zsyłki.
Podobno przetrwał dzięki rysunkom, które zrobiły
wrażenie na enkawudzistach.

Inspektor Przybyła ciągle cieszy się wzięciem zawodowym i towarzyskim, co

widać na nowych karykaturach.

Fotograficzny zakład Franciszka Niesporka też sobie radzi. Ma na wyposażeniu galowy mundur
górniczy, nie za duży, nie za mały, taki, żeby przypasować go

na każdego, ściągając na plecach agrafką. Maria Niesporkowa przygotowała naszywki, można


przypiąć szpilkami, jakie się komu należą. W szafie są także pióropusze - czarny (zwykłego górnikaj i
biały (nadzoruj. Czerwonego (kapelij i zielonego (dyrektorskiegoj Niesporek nie trzyma, bo kapela
zawsze chodzi razem,

a dyrektorzy nie odwiedzają zakładów fotograficznych. Fotografowie przychodzą

do nich. Galowych butów też nie przewidziano, górnik może stać za ozdobnym

murkiem, wtedy nóg nie widać.

Firmy rodzinne trzymają się ze wszystkich sił. Do hamburskiego rejestru

handlowego wpisano Gesellschaft Georg von Giesche's Erben (wiadomość dobra, bo historyczne imię
wciąż żyje, czy zła - bo to gospodarczy sukces Niemiec

Zachodnich?j.

1949

Złe wiadomości

Tym razem to nie trujący gaz, ale zawał, na poziomie pięciuset metrów, w rejonie szybu Pułaski. 28
stycznia ginie pięciu górników. Parafia Świętej Anny zarządza czterdziestogodzinne nabożeństwo i w
pierwszych dniach lutego grzebie

zabitych. Księża rozdają tysiąc pięćset sześćdziesiąt osiem komunii.

Proboszcz Lucjan Pitlok (a właściwie pełniący obowiązki proboszcza Dudka,

który osiadł w Westfalii jako duszpasterz w małym szpitalu w Gross Reken, diecezja Munsterj cieszy
się, że nie zabrano mu jeszcze telefonu, który, jak wszystko tutaj, należy do kopalni Wieczorek, bo
ostatnio ciągle mu tym grożą. Niedawno był tu urzędnik z Katowic, który naciskał, by ksiądz nie
odczytywał listu

pasterskiego biskupa Adamskiego w sprawie nauczania religii w szkołach (od niedawna utrudnionejj.
Proboszcz odmówił, więc wieczorem naszli go i straszyli ludzie z UB. Ci sami pojawili się w niedzielę z
własnymi kluczami do budynku probostwa. Odgoniono ich. Przed świętem 1 Maja (wypadło w
niedzielęj nakazano

księdzu zakończyć tego dnia do ósmej rano wszystkie nabożeństwa. Nie zgodził

się. Przysłano milicję z nakazem zapłacenia wysokiej grzywny.


Ksiądz Pitlok notuje, co najbardziej go zabolało:

Przez cały dzień (przed 1 majaj przychodziły delegacje, które starały się nakłonić do

skasowania mszy św. po godz 8. Miało to wyglądać na to, że ludzie - robotnicy się tego

domagają, a w rzeczywistości wysyłano ludzi pod groźbą zwolnienia ich z pracy. Sami

potem przepraszali, że przyszli w tej sprawie i wyjaśniali jak ich zmuszano do tego".

8 czerwca parafia nie ma już telefonu, który służył jej od 1910 roku, kiedy to

poświęcono kościółek przy szybie Wojciecha.

Albert-Wojtek Badura, który znowu rozpoczął rok graniem na pogrzebach

zabitych w kopalni, cieszył się, że pójdzie z kapelą na procesję Bożego Ciała,

w słońcu, w kwiatach, ale nowo powstała partia - PZPR — zakazała orkiestrze kopalnianej grać dla
Kościoła.

Ludwik Lubowiecki martwi się synkiem. Powinien już chodzić, ale stawia stopy na zewnątrz, potyka
się i przewraca. Płacze, skarży się, ale bez słów, ciągle

nie mówi.

Ludwik nie wie jeszcze, co się stało. Lekarze mówią, że dziecko jest opóźnione, podobno przeszło
zapalenie opon mózgowych. Jak będzie żyło? Na to nie potrafią odpowiedzieć. Ludwik przeczuwa
nieszczęście, zapisuje myśl:

„Korczak powiedział, że dzieci nas męczą, bo musimy się do nich wspinać.

Musimy się wspinać, wyciągać, na palcach stawać, sięgać".

Płynność załogi w kopalni Wieczorek (którą kieruje teraz czterdziestotrzyletni Michał Gawędzki, syn
organisty z Rokitna, absolwent Akademii Górniczej

w Krakowiej wynosiła w tym roku pięćdziesiąt trzy procent, co oznacza, że pięć-

dziesięciu trzech na stu przyjętych do pracy uciekło.

Narodziny człowieka

Tytuł Narodziny człowieka sugerowałby w tych czasach zupełnie inne dzieło

niż to, które wyszło właśnie spod ręki Teofila Ociepki. Co czuł, kiedy je malował?

Zdawało mu się, że stoi w cudownym lesie, w puszczy odwiecznej, nie sianej, przez

którą nie przeszła jeszcze stopa człowieka. Rosły naokół olbrzymie paprocie z pniami,

jakich nie obejmie trzech ludzi, skrzypy w drzewa wybujałe, straszne widłaki i inne,
niewidzianych form, mistycznej piękności albo potwornej brzydoty, jakieś sigillaria,

odontopterydy, lepidodendrony Te wielkie potwory, splecione między sobą łańcuchami lian krzewiły
się na pulchnym trzęsawisku, gdzie mchy przepyszne i niewysło-

wione kwiaty pachniały w czarnym gorącu wieczystych cieniów. Słodkie upalne lata

wyciągały z ziemi pod chmury te pnie i gałęzie, dostępne tylko dla wzroku i skrzydeł;

wilgotne deszczowe zimy zasilały glebę na wieki. Swobodne wichry, w dalekich ste-

pach i w śniegach łańcuchów górskich zrodzone, przylatywały bić puszczę rycząc jako

szczenięta lwie.

W środku tego rajskiego ogrodu, między dwiema ryczącymi bestiami, kołysze

się na wysokiej łodydze ogromny kwiat o białych płatkach miękkich jak poduchy,

wśród których spoczywa dziecko z uniesioną rączką.

Obraz jest niezależny od czasu, tak jak i Tefil, który prowadząc rower, wychodzi spod sklepienia
nikiszowieckiego ainfartu, w czarnym garniturze, ni to

ślubnym, ni pogrzebowym, z nogawkami złapanymi w klipsy, by nie wkręciły się

w szprychy. Tak go tu wszyscy pamiętają. Ma zmrużone oczy i łagodny uśmiech.

Poranne słońce ostro wydobywa go z tła uliczki. Nikt by się jednak nie zdziwił,

gdyby Tefil uniósł się nad nią razem ze swym kołem i rozpłynął w powietrzu.

Być może z przeciwnej strony zmierza Gertruda Badurzanka, która teraz nazywa się Lindnerowa. Pcha
wózek z córeczką, która jednak przyszła na świat,

chociaż Gertruda myślała, że wystarczy nie chcieć dzieci, żeby ich nie mieć, i była

swą ciążą bardzo zaskoczona. Wepchnie wózek do kolejki (to drobiazg; wpychała już do Balkanu łóżko
Dorotyj i pojedzie do Giszowca spacerować między

ogrodami. W porze kwitnienia sadów i bzów jeździ tam codziennie. Jest wrażliwa na piękne zapachy,
upaja się nimi i, mijając arkady Niesporka, wciąga nosem

powietrze. Kiedy była dzieckiem, niedaleko mieszkał zamożny pan Biggs, który

sunął czasami uliczką w obłoku dymu tytoniowego. Gertruda ciągle czuje woń

jego cygara zmieszaną z zapachem weselnych kołaczy (z posypką, serem lub makiemj bijącym z
zakładu fotograficznego, chociaż coraz mniej weselników przychodzi do Niesporka z poczęstunkiem, a
o panu Biggsie i jego cygarach, a nawet o jego fortepianie, który stał się przedmiotem głośnego
szabru, wszyscy juz

zapomnieli. Gertruda nawet nie jest pewna jego nazwiska i nie pamięta, czy był
Polakiem, i fortepian zabrali mu Niemcy, czy był Niemcem, a fortepian zabrali

Polacy.

Gerard Kasperczyk też już założył rodzinę. Nareszcie zdobył obywatelstwo

(jako Pawełj i ożenił się z Halinką Pawlakówną. Jan Stegman też zamierza się żenić. Trudno - zmieni
nazwisko na Stępień, jak chcą w urzędzie.

1950

Ewald jako szleper

.\ Ewald Gawlik? W przeciwieństwie do Tefila, który żyje w rajskich dżunglach, przebywa na ziemi.

Na początku roku umiera Maks; do końca pracował w kopalni. Teraz musi

tam iść Ewald, żeby ratować mieszkanie. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie ozdobił tego słowami:

Postanowiłem ostatecznie ustabilizować swoją pozycję życiową. W tym roku wszedłem w szeregi
naszej wspaniałej braci górniczej rozpoczynając pracę w kopalni węgla kamiennego im. Józefa
Wieczorka. Trzeba było rozpocząć od najprostszych prac czyniąc

pierwsze kroki w zawodzie górnika jako ładowacz, tradycyjnie mówiąc jako „szleper".

Na początku poczułem się w tym zawodzie zagubionym i zawiedzionym. Prześladowały mnie


codziennie wyrzuty sumienia, oskarżałem siebie samego o to, że stałem się bezużytecznym
wyjadaczem chleba, który po ostatecznym rozrachunku życiowym znalazł

się w kopalni, aby tam spędzić resztę życia w ciężkiej ordynarnej pracy, w otoczeniu różnych typów
ludzkich, podłych i nieobliczalnych. Wmawiałem nieraz w siebie, że nie jestem godzien że w ogóle
narodziłem się w dobrym szanowanym domu w rodzinie inteligenckiej Maksymiliana Gawlika
cenionego w środowisku robotniczym w Nikiszowcu.

Poczułem się wyklęty, zhańbiony, bo często w czasie pracy wystawiano mnie na wyśmiewisko Tak
upływały dni, tygodnie, miesiące

Praca i stosunki w kopalni od czasu wojny tracą na godności. Nie wiadomo,

kogo spotkasz na dole. Wprawdzie nie ma tam już jeńców ani junaków ze Służby

Polsce, ale zastąpiły ich jednostka wojskowa numer 5892, batalion roboczy, który

liczy w różnych okresach od tysiąca do tysiąca sześciuset osób, oraz „pracownicy

specjalni", czyli więźniowie. Tych jest na razie ośmiuset.

Wielu ludzi zdolnych do pracy pojechało przymusowo do Niemiec. Obli-

cza się, że od końca wojny do końca tego roku z województwa śląsko-dąbrowskiego wysiedlono tam
około 309 tysięcy osób określanych jako Niemcy. Stanowi to 9,8 procent wszystkich Niemców
wysiedlonych w tym czasie z Polski
(3 155 600j.

Najwięcej osób wysiedlono ze Śląska w pierwszych dwóch latach: w 1945

roku - prawie 120 tysięcy i w 1946 - prawie 160 tysięcy.

Gottlieb Korn ożył

Oficyna Kornów odradza się w Niemczech pod nazwą Bergstadtverlag Wilhelm Gottlieb Korn. Tak jak
Gesellschaft Georg von Giesche's Erben, zarejestrowane przed dwoma laty w Hamburgu,
przechowuje jako najcenniejszy depozyt

nazwisko założyciela. Firma nie tłumaczy już imienia Gottlieb na Bogumił.

1951

Partia czuwa i nie czuwa

W kopalni trwa walka o wydajność pracy, ale idzie niesporo, wobec tego od

1 kwietnia wydłuża się dniówkę do ośmiu i pół godziny i przymusza do pracy

w niedzielę i święta, co budzi niezadowolenie, które kiedy indziej doprowadziłoby pewnie do strajku,
i łamie Kartę górnika ustanowioną w listopadzie 1949 roku.

Ale kto by się na nią oglądał. W bibliotece świetlicy Wieczorka można wypożyczyć poemat o górniku
Janie Chodeli z kopalni Zabrze-Wschód, który zapatrzony w Pstrowskiego, przekroczył jego normę i
wcale się tym nie zmęczył (w przeciwieństwie do swego idola zmarłego przedwcześnie w 1948 rokuj:

Jo nie zmęczony,

Jo chce na ściana.

Jo bych pomagał

Pierwsza zmiana!

Dyrektor mówi:

Trzeba snu wam.

Idźcie do domu.

Partia czuwa.

Czuwa także nad tym, co gra Henio Badura, który odziedziczył talent po ojcu

Albercie-Wojtku i już jako szesnastolatek zaczepił się w orkiestrze zdrojowej w Lądku. Zespół ma
wielkie wzięcie u wczasowiczów, bo gra amerykańskie szlagiery taneczne. Jakiś człowiek, który wrócił
z Zachodu, przyniósł Heniowi całą paczkę nut.

Henio musi jednak przerwać tę miłą pracę, bo dostaje wezwanie do wojska. Trafia do piekła; musztra
dniem i nocą. Szczęściem, ambitne dowództwo, ze
względów wychowawczych i humanitarnych, chce mieć orkiestrę. Henio zgłasza gotowość grania na
klarnecie, dowódca posyła go pod eskortą do Nikiszowca,

żeby przywiózł instrument, Rozalia karmi i poi eskortę i już w domowej atmosferze dowiaduje się od
niej, dlaczego jej synkowi zafundowano szczególny rygor.

Któregoś dnia na dancing w Lądku przyszli ważni towarzysze, zainteresowali się

imperialistycznym podrygiwaniem i zapytali, kto to wprowadził. Albert-Wojtek

jest spokojny o los Henia; na dłuższą metę muzyka zawsze uratuje człowieka (zapomniał widocznie o
losie Alfreda wziętego za Żydaj.

Partia jednak coś czasem przegapia. Górnik z Wieczorka, uczeń Teofila Ociepki, Bolesław Skulik, który
odrzucił nauki ojca socjalisty na rzecz wiedzy ezoterycznej, ale zapisał się do PZPR, odnawia swoje
członkostwo u różokrzyżowców*. Już w 1932 roku niemieccy różokrzyżowcy (Rosenkreuzer
Gemeinschaftj

przyjęli go na kandydata korespondenta, ale kontakt się urwał po dojściu Hitlera

do władzy. Teraz, za Stalina, Skulik pisze list do Oceanside w Kalifornii, do centrali stowarzyszenia
(The Rosicrucian Fellowshipj, a ono z radością przyjmuje

wiernego brata na swoje łono.

Dorota wie więcej

Dorota Badurzanka studiuje na

Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest prawdopodobnie pierwszą studentką z całej gminy


Janów.

Chciała iść do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, ale doktor Stefania Mazurek wyjęła jej z ręki
podanie, porwała na strzępy i kazała swojej

najlepszej maturzystce składać papiery na UJ. Dorota chodzi na wykłady profesorów Pigonia,
Klemensiewicza, Nitscha, Lehra-Spławińskiego,

Kleinera, Wyki. Jak zawsze pilna,

wszystko notuje i pewnego dnia profesor Kleiner prosi ją, by pożyczyła

mu ostatnie zapiski. Kazali mu zrobić wstęp społeczno-ekonomiczny

do wykładu o romantyzmie, wygłosił

i wszystko zapomniał.

- Bo to było obce, nakazane!

Na ćwiczeniach okazuje się, że Dorota rozumie więcej niż inni, nie tylko dlatego że tyle pracuje, ale że
pochodzi ze Śląska. Czytają Reja i nikt poza nią nie
wie, że żemła to bułka. U Kochanowskiego znajdują słowo „przać" i znowu Dorota wie, że jo ci przaja
znaczy ja cię kocham. Pigoń kieruje niektóre pytania specjalnie do niej. Jak inaczej nazywamy
hreczkę? - Poganka! W domu Waleski mó-

wiono jeszcze pogańskie krupy, bo to przywieźli Tatarzy. Dorota dowiaduje się,

że gwara, tak często odsądzana od polskości, jest w niej zatopiona.

Poznaje także słowa, z którymi nie spotkała się nigdy. Klemensiewicz zleca studentom rozbiór zdania,
w którym występuje słowo „odaliska". Zapytany

przez Dorotę, co to znaczy, wyjaśnia — kokota. Ona dalej nie rozumie. Następna podpowiedź, że to
kurtyzana, też jej nic nie mówi. - Panno Badura, niech pani

napisze: rzeczownik.

Któregoś dnia prosto z zajęć z marksizmu Dorota wpada na księdza Bolesława Kominka, który
skończył właśnie wykładać sakramentologię w sąsiednim

gmachu. W styczniu władze państwowe zmusiły go do opuszczenia Opola, nie

życzą sobie dla niego sakry biskupiej. Jest jak zawsze praktyczny: — Masz tu parę

groszy, kup sobie osobny brulion na każdy przedmiot, a jak będziesz jechać do

Katowic, wstąp do mnie po listy.

Ksiądz Kominek mieszka na Wawelu. Dorota, idąc do niego, przedstawia się

jako siostrzenica służącej prałata Jasińskiego — tak umówiono.

Jest więc znowu emisariuszką, tym razem na innej trasie.

W domu Waleska z Rozalią powierzają jej inne delikatne zadanie - spotkać się

z Kurkiem.

Kurek zawiadomił Waleskę, że wrócił do Polski i mieszka w Prudniku. Chce

jechać do Westfalii, do Manfreda i Florki. Waleska wydobywa ze skrzyni pościel,

którą Florka zostawiła jej na przechowanie, i każe Dorocie dać pudło Kurkowi,

żeby zawiózł je swej dawnej gosposi.

Kurek jest masywny i energiczny jak dawniej. Zatrzymał się u wdowy po

Niemcu, który zginął w Wehrmachcie. Kobieta przez cały czas nie odstępuje Doroty. Jest przerażona
jej odwiedzinami, a zwłaszcza paczką z pościelą. Zapewnia

łamaną polszczyzną, że Kurek nigdzie się nie wybiera, jeśli wyjadą, to razem, i że
im nie brakuje prześcieradeł i poszew. Kurek nie zwraca uwagi na strach tej kobiety, ale Dorota
dobrze ją rozumie, bo sama od niedawna kogoś kocha. To Jerzy Simonides, ze śląskiej rodziny z
Opolszczyzny, kolega z liceum, najlepszy matematyk w szkole. Jakiś jego przodek był Grekiem.

1952

Fredzik pędzi po skrzydle

Alfred Gansiniec i dwaj Wróblowie, młodszy Alfred i starszy Adolf, czyli trzej

chłopcy z Giszowca, górnicy z kopalni Wieczorek (kieruje nią teraz Adam Zeńczak,

absolwent AG w Krakowiej, reprezentują Polskę na olimpiadzie w Oslo. Wróblowie mają jeszcze brata
Antoniego, też hokeistę; sprawozdawcy sportowi oznaczają

ich numerami. Najstarszy Antoni, czyli Wróbel I, niedawno był jeszcze Erichem.

Najważniejszy dla Polaków mecz olimpijski, z drużyną RFN, przynosi remis, dwie bramki zdobyli
Csorich i Gansiniec. W kolejnym meczu Polacy walczą

z Amerykanami. To zapalczywa drużyna. Zawodnik ze Stanów Zjednoczonych

Gambucci zaczyna okładać kijem Fredzika Wróbla, na co nie może pozwolić jego

starszy brat. Próbuje odepchnąć Gambucciego, otrzymuje cios, cała drużyna amerykańska wpada na
lód, zaczyna się pranie, holenderski sędzia trzęsie się ze strachu. Polacy przegrywają trzy do pięciu.

Sprawiedliwość jednak nadchodzi. W ostatnim meczu z Norwegami wynik

długo jest remisowy, ale tuż przed końcem Fredzik pędzi po skrzydle, centru-

je, a Csorich zdobywa zwycięską bramkę. Cztery do trzech! To jeden z największych sukcesów w
historii polskiego hokeja"".

Giszowiec opowiada to sobie wieczorami przy piwie; telewizji jeszcze nie ma,

a i radio nie w każdym domu gra.

Dobry górnik może dostać odbiornik na talon — za osiągnięcia produkcyjne.

Albert-Wojtek z Rozalią dostają więcej — domek na Korei, nowym kopalnianym osiedlu zbudowanym
pomiędzy Giszowcem a Nikiszowcem. Nazwa Korea

nawiązuje do wojny koreańskiej, o której pełno w gazetach, a domek łączy miejskie wygody z
giszowiecką sielskością - jest przy nim ogródek i szopka.

Otto Klimczok wypełnia ankietę

Halinka i Gerard Kasperczykowie mają drugą córeczkę, Anię. Przyjęła ją akuszerka Kornke. Przy
narodzinach pierwszej, Marysi, która ma już dwa lata, Gerard nie pomagał, bo był na szychcie. Tym
razem trzymał Halinkę za nogi i ugniatał jej brzuch, aż pot lał mu się z czoła. - Urodzić to jest ciynżko
robota. To je
szychta dla dwoje.

Gerard uważa pomoc mężczyzny przy porodzie za najzupełniej naturalną.

Większość jego kamratów pomagała żonom i akuszerkom.

A Ewald Gawlik, który żeni się z Elfrydą Kokotową, wdową z synem, nie chce

mieć własnych dzieci. Boi się, że będą takie jak Felicitas albo Beniamin. Zresztą

na dzieci nie ma miejsca. Gawlikowie mieszkają w Giszowcu, w maleńkim domku

Elfrydy. Ewald musi trzymać płótno i farby w szufladzie tapczanu.

Mimo że wyrzekł się - i to pisemnie - wszelkich ambicji, nie zerwał z malowaniem. Robotnicza
twórczość amatorska jest zresztą przez kopalnię mile widziana, malarze górnicy mają swoje koło
plastyczne i miejsce w świetlicy. Prowadzi ją

Otto Klimczok, który wrócił z Anglii w wieczór wigilijny w 1946 roku.

Otto patrzy wzruszony, jak Tefil i Ewald dobierają kolory. Chciałby sam malować, ale nie ma czasu -
ludzie chcą mieć kółko mandolinistów, kółko fotograficzne, skaciarzy, akordeonistów, kukiełki dla
dzieci, bibliotekę, wycieczki, akademie i wieczorki zapoznawcze. Otto uwija się, zachęca, organizuje,
bo ponad

wszystko kocha kulturę. Zaraża tym żonę Jadwigę, która pracuje w kuchni szpitalnej. - W zimie my
jeździli do operetka. Ja nie lubiła tego, ale polubiła. Teście

zostawali przy dzieciach, jeździło się!

Przez parę dni czerwca Otto Klimczok nie ma głowy nawet do kultury i sztuki, wypełnia, jak inni,
ankietę personalną, która ma siedem stron, trzydzieści cztery rubryki i w każdej liczne podpunkty.

Należy podać informacje: o wykształceniu (w wypadku Klimczoka sześć klas

szkoły podstawowejj, o przynależności partyjnej (od 1947 roku w PPS, po zjednoczeniu w PZPRj, o
odznaczeniach (Gwiazda Italii, jako żołnierz 2. Korpusu generała Andersaj, o miejscu na folksliście
(trójkaj, o rodzinie za granicą (nie

momj, co rodzice, bracia, siostry, dzieci robili do 1939 roku, w czasie okupacji,

po wyzwoleniu, do jakich należeli organizacji, a zwłaszcza czy ktoś z nich należał do ZWZ, AK, WiN,
NSZ i jaką pełnił funkcję (nie należołj, czy ktoś z ro-

dziny służył do 1939 roku lub w czasie okupacji w policji, żandarmerii, służbie

więziennej, Korpusie Ochrony Pogranicza, II Oddziale, kiedy, gdzie i w jakim

charakterze (nie służyłj, czy ktoś z rodziny miał obywatelstwo niemieckie (nie

miołj, i tak dalej


Z Klimczokiem współpracuje osiemnastoletni ZMP-owiec Henio Kilczan,

który skończył szkołę górniczą, ale — jak oceniono - nadaje się do roboty papierkowej, więc
skierowano go na kaowca w hotelu robotniczym i wydelegowano właśnie do Warszawy na zlot
młodych przodowników, budowniczych Polski Ludowej. Odpowiada za radiofonizację zlotu. Pobiera
ze swoją ekipą wielkie

głośniki z Departamentu Radiofonizacji Kraju Ministerstwa Łączności i ustawia

je w mieście, ale jakkolwiek by je ustawić, pogłos zagłusza ważne wypowiedzi,

a każda pieśń brzmi jak kanon.

1953

Dom przy Ringu

Zakończono odbudowę kamieniczki numer 20 przy wrocławskim Rynku*.

Dzisiaj widać, że to ten sam budynek, który Anna Schmied wniosła w posagu

Georgowi Gieschemu. Przywrócono barokowe spływy wolutowe, te dwa loki

spod trójkątnego szczytu przypominającego kapelusz. Znikł ciężki gzyms. Portal

wrócił z podwórza ze swym zagadkowym napisem i stanowi piękną ozdobę frontonu. Koncepcję
odbudowy opracowali architekci: J. Bachmiński, M. Bukowski,

E. Małachowicz. Clara Schulte raczej o tym nie wie.

Gerard Kasperczyk poprawia kopalnia

8 marca proboszcz Lucjan Pitlok wypełnia polecenie katowickiej kurii (która nie chce się narażać
świeckim władzomj: każe kościelnemu wywiesić na plebanii w Nikiszowcu żałobną flagę, a
następnego dnia od godziny dziesiątej rano

przez pięć minut bić w dzwony, a raczej w jedyny, mały dzwon Anna oszczędzony przez Niemców.

Katowice czczą pamięć Stalina komunikatem dworcowym: „Tu stacja Stalinogród, dawniej Katowice"
(podobno niektórzy pasażerowie wsiadają z powrotem

i wracają, skąd przyjechalij. A kopalnia Wieczorek, którą kieruje teraz Józef

Doroszewicz urodzony w 1908 roku w Rosji, absolwent AG w Krakowie*, przystępuje do eksploatacji


pierwszego kombajnu ścianowego typu Donbas, który niestety szybko nieruchomieje i milknie - nie
był dostosowany do struktury

miejscowego węgla i trzeba go rozmontować.

Tuż przed 1 Maja Gerard Kasperczyk prosi sztygara, by na święto wyznaczył


mu szychtę, jak zwykle, i okazuje się, że podobna nadgorliwość wcale nie jest dobrze widziana, bo nie
tylko Gerard woli fedrować, niż maszerować w pochodzie.

Gerardowi jednak uchodzi więcej niż innym - ma już parę dyplomów racjonalizatorskich. Pierwszy
dyplom: Przeróbka górnej skrzyni rzeszota drugiego na sortowni Ligoń. —? Ono rozdziela tyn węgl.
Węgl leci na walce. Najpierw kawały idą, potem

orzech, potem orzech drugi. I to leci na sita. Jak sito się porwie, to tyn węgl się mie-

sza, kostka z orzechem, i do tego nie szło się dostać, bo te sita były zespawane. Ja

tak sprawił, że można tam było wejść i te sita dać zarozki do wymiany!

Drugi dyplom: Urządzenie do samoczynnego smarowania rolek taśm ładunkowych. - To zaś tak było.
Byli takie tawotnicy, musieli chodzić cało dniówka

i polewać, żeby to się zaś nasmarowało. A ja zrobił tak. Taki ino zbiornik z oliwą

i taka rurka poprowadził, i tak wydozował, że ino kropla spadła. Raz na tydzień

się ino wlewało do środka. Już tego człowieka nie trza było. To samo ino krapło,

krapło, krapło I ta kropka wystarczyła. My musieli wprzód cztery razy do roku

zmieniać łożyska, a teraz wcale się nie wyciro. Jo poprawiał bez przerwy ta kopalnia. Po wojnie takie
chłopcy przyszły, rozmaite nowe przyszły, co się wcale na niczym nie znali.

Batalion dla obcych

Jednym z tych chłopców jest Kazimierz Bosek, syn polskiego policjanta ze

Lwowa. Rok temu dostał się na studia dziennikarskie w Krakowie. Nagle znika z listy studentów i
dostaje natychmiastowe wezwanie do wojska, a w parę dni

później wysyłają go do batalionu roboczego w kopalni Wieczorek. Zataił, że ojciec był w policji, ale
ktoś się tego doszukał.

Bosek przyjeżdża w grupie dziewięćdziesięciu dwóch nowych „poborowych",

których należy poddać obróbce — zbyt samodzielnych nauczycieli, mędrkujących

studentów, górali z piętnem sympatii do oddziału „Ognia", byłych powstańców

warszawskich, akowców, źle urodzonych, jednym słowem, „politycznych". Wy-

mieszano ich z drobnymi kryminalistami niedawno zwolnionymi z więzień, ludźmi bez praw
obywatelskich, a czasem w ogóle bez obywatelstwa, różnymi Jest

nawet paru hokeistów z Nowego Targu - ucieszonych, że trafili do kopalni, która pasjonuje się
hokejem, z nadzieją, że to im jakoś pomoże.

- Nie zadawaliśmy sobie pytań o przeszłość.


Kwaterują w barakach zajmowanych podczas wojny przez Rosjan, po woj-

nie przez Niemców i Ślązaków. Jest już późna jesień i na stołach w kantynie leży

śnieg, którego nawiało przez szpary. Drugiego, trzeciego dnia zjeżdżają na dół.

Bosek pracuje na filarze, łopata z urobkiem waży około dwudziestu kilogramów,

dniówka przeciąga się nieraz do szesnastu godzin. Jest młody, wytrzymuje.

Ciężarem jest nie praca, lecz odtrącenie, upokorzenie. W tym samym czasie

w Wieczorku pracują więźniowie kryminalni, zgrupowani w innym obozie, przy

placu Drzewa. Dozór stara się, by te grupy nie spotykały się podczas szychty,

w kopalni panuje segregacja. Batalion górniczy nie ma prawie kontaktu z miejscowymi górnikami,
Ślązakami.

- My z batalionów roboczych mieliśmy pasy parciane, nie skórzane, jak wojsko. Niby to dostawaliśmy
wynagrodzenie, ale musieliśmy zapłacić za utrzymanie i zostawało tyle co na litr wódki. Ale
wychodziliśmy na przepustki. Raz

poszedłem do teatru w Katowicach i tam doznałem pocieszenia. Na przerwie

ludzie patrzyli na mnie z sympatią, bo widzieli węgiel wżarty w moją skórę, wokół oczu.

W podobnym batalionie roboczym, ale w Jaworznie, odbywa służbę wojskową Alojzy Badura, bliźniak
Doroty. Pokutuje za to, że Niemcy wzięli go do Wehrmachtu, gdy nie miał jeszcze szesnastu lat. A
rodzina wspomina, jak to niedawno

pokutował jego brat Henio - za amerykańskie szlagiery grane w Lądku Zdroju.

Dorota jedzie na przysięgę Alojza. Uroczystość kończy się zabawą, do której

dopuszczono karny batalion. Młody oficer, któremu wpadła w oko dziewczyna

w czapce studenckiej UJ, radzi jej uważać, z kim tańczy, bo to nie są zwykli żołnierze, tu są też
hitlerowcy. Dorota rozumie, że bratu, mimo że złożył przysięgę,

wyznaczono rolę kogoś obcego, niepewnego. Ta służba nie przygarnie go do Polski, raczej od niej
oddali'1".

Ona sama czuje się mocno przygarnięta do Polski. Jest obdarzona pełnym

zaufaniem przez mądrych ludzi, co do których patriotyzmu nie ma wątpliwości.

Wozi listy od księży odrzuconych przez władze pomiędzy Opolem, Krakowem,

Katowicami, Częstochową, korespondencję prywatną, listy pasterskie, dokumenty. Z Katowic


wygnano biskupa Stanisława Adamskiego i jego sufraganów Herberta Bednorza i Juliusza Bieńka, z
Opola Bolesława Kominka.
Któregoś dnia Dorota trafia do kotła w krakowskiej kurii.

- Siedzą panowie w płaszczach skórzanych, pytają — a wy dokąd? Widzę w głę-

bi, jak dwóch prowadzi księdza prałata Jasińskiego. Cierpnę, bo mam pełno listów w kieszeniach, i
krzyczę cienkim głosikiem: - Chcę modlitewnik kupić. Na

ślub! Mam ślub za tydzień! Przegonili mnie i tak wyszłam cało, razem z listami.

Tysiąc budek dla szpaków

Giszowiecka kronika szkolna przegapiła śmierć Stalina. Dziwne, bo dziatwa

szkolna jest tu nadzwyczaj świadoma. Włącza się czynnie w budowanie socjalizmu i pomnaża
wspólne dobro narodowe, zbierając złom dla Nowej Huty.

Uzbierała dwadzieścia ton złomu żelaznego, półtorej tony makulatury, trzysta

kilogramów szkła. Zawiesiła także tysiąc budek dla szpaków; to jej zobowiązanie

w ramach sześciolatki.

Jak zawiadamia kronikarz, wychowawczynią klasy VB jest obywatelka Rysiówna Anna. To córka Rufina
Rysia, wnuczka Karola Poloczka, który miał harmonium i chór domowy. Anna uczy muzyki i śpiewu i
urządza z dziećmi przedstawienia. Dziewczynki przebierają się w stare suknie i czepki, a chłopcy
wciskają

na głowy czarne kapelusze i malują się sadzą. Na fotografii ze szkolnej kroniki

przypominają zupełnie Rufina Rysia i jego kamratów, kiedy to szli po Giszowcu

z diabelskimi skrzypcami pod okienko Marty Poloczkówny.

Rok szkolny 1952 na 1953 kronikarz zamyka wiadomością, że czterdziestu trzech z pięćdziesięciu
siedmiu uczniów klasy siódmej będzie uczyć się dalej,

głównie w Szopienicach. Piętnaście osób idzie tam do liceum ogólnokształcącego,

sześć do technikum hutniczego, cztery do liceum tłuszczowego. Sześciu uczniów

wybrało szkołę obróbki metali w Stalinogrodzie, parę dziewcząt kierunki pedagogiczne w różnych
miastach. Kronikarz odnotowuje, że Junger Jan idzie do technikum budowlanego w Bytomiu.

1954

Tajemnica: Grześ Lubowiecki

Grześ ma sześć lat. Jego ojciec Ludwik Lubowiecki zapisuje:

Pojawienie się tego niewinnego dziecka w naszej rodzinie otacza wielka tajemnica.

Ono zadaje groźne pytanie - czy wydarzenia naszego życia nie są tylko czystym pozorem,
różnobarwnym haftem płaszcza zarzuconego na rzeczywistość, przesłaniają odgrywający

się w innych głębiach dramat duchowy, którego jesteśmy z żoną autorami.

A więc Ludwik wyrzuca sobie, że powołał na świat cierpiące dziecko. Jedzie

z Grzesiem do Krakowa, szuka najlepszych lekarzy.

Nie pamiętam, prawdopodobnie była to Akademia Medyczna, natomiast bardzo dobrze pamiętam
dr. Jedlińskiego. Jego wyrok, cytuję: - Nie ma opóźnienia w rozwoju

umysłowym, jest niedorozwój umysłowy, to znaczy grupa tkanek mózgowych jest zniszczona,
spalona, nie do odtworzenia, nie należy liczyć na lekarstwa. Sprawa jest jednoznaczna - kalectwo
trwałe.

Pociemniało mi w oczach, dalszych słów dr. Jedlińskiego nie słyszałem. Po ocknięciu

się rozmowa potoczyła się na innej płaszczyźnie. - Ma pan wielką szansę odsunąć widmo
beznadziejności, czuję, że pan temu podoła. Trzeba włączyć pozostałe tkanki mózgu

do działania. Muszą one częściowo przejąć funkcję tych obumarłych.

Odsunąć dziecko od okna mieszkania z przyklejonym noskiem do szyby. Aby poznać

świat, musi brać czynny udział w życiu. Nawet wśród tych ludzi, którzy patrzą z pogardą,

a. jeszcze gorzej z litością. Zbliżyć się do nich i do wszystkiego co robią, nie wstydzić się

1955

Płynne i trwałe

Fluktuacja załogi Wieczorka przekroczyła rekord z 1949 roku i wynosi pięćdziesiąt siedem procent.

Przy placu Czerwonych w Giszowcu wymieniono tablicę ku czci powstańców. Jest teraz z granitu.

Laurka urodzinowa dla inspektora Antoniego Przybyły przedstawia go z workiem pieniędzy i


pastorałem św. Mikołaja. Określono miejsce i datę: Stalinogród,

2 VII 1955.

1956

Konfesjonał dla głuchych

Eduard Schulte żeni się ze swoją przyjaciółką Doris. Clara umarła. Już dziesięć lat temu wyjechała ze
Szwajcarii do Niemiec Zachodnich, zamieszkała z rodziną zaprzyjaźnionego lekarza z Wrocławia,
wycofała się z życia*.

Dorota Badurzanka od dwóch lat nazywa się Simonides. Jerzy skończył chemię,

ona polonistykę i etnologię, teraz uczy polskiego w Kędzierzynie-Koźlu. Nikt by


się w niej nie domyślił brzydkiego dziecka, które chciało być święte. Jest pociągającą

kobietą o pięknej cerze, wesołą i dowcipną. Urodziła synka, bóle dopadły ją u rodziców w domku na
Korei i dzięki temu dziecko odebrała Galuska, hebama (akuszerkaj,

która przyjmowała także Dorotę. Niestety, Waleska nie doczekała tej chwili, umarła

przed paru miesiącami. A kochany dziadek Tomasz nie żyje już od pięciu lat.

Dorota ma doskonałe stosunki z teściową, Opolanką, i zawozi jej opowiastki

ze swoich stron. Matkę Jerzego Simonidesa na pewno rozbawi wiadomość, że giszowiecki kościółek
Świętego Stanisława ma nowy konfesjonał dla głuchych parafian. Ustawiono go w takim miejscu,
żeby nikt nie słyszał, co krzyczą do siebie farorz i grzesznik.

Teściowa jest zdecydowanie polskiej orientacji, ale zwierzyła się kiedyś Dorocie, że od kiedy okradli ją
szabrownicy, spowiada się po niemiecku. Nie lubi jednak, gdy wie o tym ktoś prócz Boga i księdza.

Kurek i Florka

27 września egzekutywa KW PZPR w Stalinogrodzie zwraca się do KC PZPR

o zgodę na przywrócenie miastu starej nazwy Katowice. Tym razem zmiana następuje powoli.
Dopiero 10 grudnia wychodzi odpowiedni dekret, który wymaga

jeszcze zatwierdzenia przez Sejm. Ale miejscowe urzędy od razu zmieniają tablice i wracają do starych
pieczątek.

Maszynista kolejki Bałkan, urodzony jako Jan Stegman, przerobiony w 1949

roku, przy okazji ożenku, na Jana Stępnia, idzie do urzędu stanu cywilnego.

-Jak Gomułka przyszeł na ster, jo zarozki piszą wniosek o ojcowskie

nazwisko.

Bez większego kłopotu jest znowu Stegmanem; zastosowano łatwe procedury.

Dworzec w Katowicach staje się w tym roku miejscem dramatycznych rozstań, tym razem rozstań
czasu stabilizacji, nie wojny. Pod koniec ubiegłego roku

polski i niemiecki Czerwony Krzyż porozumiały się w sprawie łączenia rodzin

i trwa wielka fala wyjazdów.

Kurek jedzie do Westfalii, do Manfreda, który czeka u Florki, i niebawem do

domu Badurów dociera wiadomość - Kurek i Florka się pobierają. Teraz Rozalia

przypomina sobie, jak Kurek ciepło patrzył na pulchną Florkę, gdy była u niego

na służbie, jak przywoził ją czasem do Nikiszowca własnym samochodem i mówił do niej „pączusiu".
Albert-Wojtek jest teraz spokojny, Kurek ze swoim talentem do zarządzania

dobrze poprowadzi interesy po Pawle Pudełce.

Heniek Kilczan, który odbył już służbę wojskową, szuka sobie dziewczyny.

-Jak się chciało kogoś zapoznać, to do tego kina się chodziło

Odprowadza do domu w Janowie Rózię Labusównę, tę, której ojciec po powrocie od Ruskich zrobił
pantofelki na korku uskrobanym na tarce.

Zegary Grzesia Lubowieckiego

Irena Lubowiecka, szesnastoletnia siostra upośledzonego Grzesia, zaczyna

pracę we fryzjerstwie ojca. Mieści się ono w domu Pod Kasztanami, w starym giszowieckim ciągu
handlowym, i cieszy doskonałą opinią klientów. To nie tylko

zakład usługowy, ale coś w rodzaju klubu dawnych mieszkańców, którzy coraz

bardziej gubią się wśród przybyszy zasiedlających nowe mieszkania przy ulicach

Kosmicznej, Miczurina i Sputników (siedemdziesiąt dziewięć budynków, czterysta czterdzieści trzy


mieszkania i ciągle za mało!j.

Praca jest ciężka, ondulacje parowe, gorące żelastwo, sztywne tapiry.

Irena chciała iść do liceum ogólnokształcącego, ale dyrektor szkoły Józef Piasecki powiedział, że to
beznadziejne, jako córka fryzjera prywaciarza fatalnie wypadnie w ankiecie. Obiecał jej załatwić
technikum rolnicze. Oceniła, że to nie dla

niej, i polubiła fryzjerstwo.

Stałym klientem jest Ewald Gawlik. Zagląda czasem na zaplecze, porozmawiać z Grzesiem i jego
mamą. Lubi panią Lubowiecką, zwłaszcza od chwili kiedy

się dowiedział, że przyszli na świat w tym samym dniu, miesiącu i roku.

Dzięki niezmordowanej pracy Ludwika dziewięcioletni Grześ mówi coraz lepiej i rusza się żwawiej.

— W letnią niedzielę wstajemy wczas. Jedziemy do Szczyrku, do Wisły. W wakacje skrzykuję


więcej dzieci, robimy sobie kolonie — dwanaścioro dzieci i mój

syn. Bierzemy namioty, palimy ogniska, gotujemy w kociołku, byłem przecież

przed wojną starszym harcerzem. Zimą jeździmy tramwajem po mieście, chodzimy po ulicach, po
sklepach. Pożyczyłem akordeon, może on ma smykałkę do

muzyki? Gra ze słuchu, ubogo, a ilu ludzi nie gra w ogóle. Nie umiał się poznać

na zegarze. Nakupowałem popsutych werków, lubi majsterkować, rozebrał kilka,

złożył z powrotem i mimochodem się nauczył.


1958

Dyrektor Roskosz na Kresach

W styczniu od pola górniczego Reserve, którego mapą posługiwał się Uthemann, idąc na spacer z
braćmi Zillmannami, odcięty zostaje obszar prawie dwunastu kilometrów kwadratowych dla nowej
kopalni.

Jej budowniczy dyrektor Bogusław Roskosz jest zawziętym myśliwym i, chodząc po lesie, który
niedługo padnie, widzi to samo co Uthemann na początku

wieku - cietrzewie w koronach wspaniałych drzew.

-Ja umiałem naśladować głos cietrzewi, umiałem za nimi chodzić przez całą noc.

Ma trzydzieści trzy lata, jest lwowiakiem z nauczycielskiej rodziny, jego oj-

ciec urodził się w Horodnicy i pierwszą posadę objął w szkole w Buczaczu, dziadek urodził się w
Kopyczyńcu i uczył w Śniatyniu, a pradziadek Franciszek był

stolarzem w Gross Strehlitz (Strzelcach Opolskichj.

Nie czas żałować lasu, gdy polską racją stanu jest węgiel. Katowickie Zjednoczenie Przemysłu
Węglowego musi sięgnąć do bogactw pola Reserve. Ma dwie

możliwości - drążyć nowe szyby Wieczorka lub budować nową kopalnię, dla któ-

rej wymyślono już nazwę Staszic. Zwycięża nowe, bo prostsze i bardziej skuteczne - jak twierdzą
fachowcy - a poza tym zgodne z ideologią. Ta kopalnia będzie

reprezentować polską myśl techniczną i socjalistyczną politykę społeczną.

Ale pierwszy szyb drąży się tak samo jak za czasów Szymona Kasperczyka

z Dziećkowic Jazdu, który o mało nie wyleciał z wiadra. Tym razem ledwie nie

spadł na zwałkę dyrektor Roskosz.

- Gruz i ziemię wyciągało się kubłem zaczepionym na linie, na kołowrotach.

Jak kubeł podjeżdżał do góry, przechylał się i wyrzucał ten urobek. Kiedy w kub-

le jechał człowiek, trzeba było odpiąć łańcuch, który powodował ten przechył.

No i właśnie jadę z mierniczym, a ta kobita na górze zapomniała zwolnić łańcuch

z haka i już prawie lecimy!

Biura Staszica urządzono na razie nad przedszkolem, na piętrze willi Uthemanna. Być może dyrektor
Roskosz mija się przy wejściu z Marylą Wacławkówną, która dostała tutaj upragnioną posadę
przedszkolanki, ale i tak jest już na

wylocie — wymówili jej za klerykalizm i w tej sytuacji idzie za ciosem — do pracy


na plebanii Świętego Stanisława.

Dyrektor mieszka niedaleko, w dawnej amerykańskiej kolonii. Jego sąsiedzi to lekarz, dyrektor z
Ministerstwa Górnictwa i specjaliści z kopalni Wieczorek - kierownik planowania, główny mierniczy,
główny mechanik. Mieszkanie ma

dwieście pięćdziesiąt osiem metrów kwadratowych powierzchni, dwadzieścia jeden drzwi i trzydzieści
okien z małych kwater; żadnej z kopalnianych sprzątaczek

nie można namówić na ich umycie.

Bogusław Roskosz chwali sobie miejscowe stosunki; przypominają mu rodzinne Kresy Wschodnie.
Którejś nocy stróż Jaworek budzi go wystraszony, że

ktoś się tłucze po korcie. Okazuje się, że to tylko borsuk. - Złożyłem się, padł.

I już następnego ranka puka do willi aptekarz z Janowa - czy mógłbym od pana

odkupić sadło? We wrześniu zapisuję córkę do szkoły, a dyrektor Piasecki pyta,

czy mój ojciec uczył we Lwowie. Okazuje się, że robił u ojca maturę, w specjalnym gimnazjum dla
starszej młodzieży, którą wojna wytrąciła z normalnego życia - hallerczyków, piłsudczyków. No i
zacząłem chodzić Pod Kasztany, do fryzjera, pana Lubowieckiego, najpierw na strzyżenie, a z czasem
na pogawędki. Jak

mnie dłużej nie było, to pan Ludwik dzwonił po mojego kierowcę i jechał do

mnie z pędzlem i brzytwą.

1959

Janek Junger na dole i na górze

Janek Junger, który ciągle mieszka w Polsce, między innymi dlatego że w odpowiednim miejscu i
czasie opadł przed jego mamą szlaban kolejowy, najmuje się

do kopalni Wieczorek.

- Kopalnia to brud, jeden wieczny brud.

Ale zjeżdża na dół, skoro ojciec zjeżdżał, a poza tym w kopalni można odsłużyć wojsko.

Skończył technikum budowlane w Bytomiu i mógłby się starać na politechnikę. Namawia go do tego
wuj Doniec, który zrobił w Katowicach karierę. To dzięki wujowi Janek skończył technikum, bo mógł u
niego mieszkać w Katowicach,

w wygodnym domu koło kopalni Kleofas.

Janek jednak nie wierzy, że mógłby zostać inżynierem. — To dla giszowiaka

niewyobrażalne.
Czuje się zresztą zmęczony, przez parę lat jeździł tramwajem z Katowic

do Bytomia, trzy godziny dziennie, jednotorową linią pełną mijanek, w wiecznym tłoku.

Kopalnię widzi jako miejsce swoje i bezpieczne. Brud można wytrzymać,

zwłaszcza jeśli ma się pomysł, który obmywa duszę jak prysznic ciało.

Janek chodzi po górach tak jak kiedyś jego stryj Karol. To się zaczęło parę lat

temu, z grupą kolegów z Giszowca. Pojechali na rajd do Ustronia, stamtąd do

Czorsztyna, zrobili przemarsz w Tatry i tam Janek zobaczył wspinaczy. Wchodzili trudną ścianą na
Kościelec. Przypomniał sobie ten widok, gdy się dowiedział,

że w Gliwicach przyjmują zapisy na kurs wspinaczkowy w skałkach podczęstochowskich. Pojechał i


zaliczył.

Teraz organizują kurs tatrzański, ale on dopiero zaczął pracować w kopalni

i sztygar nie chce mu dać urlopu. Kurs jest dla Janka ważniejszy niż wszystko, porzuca pracę i jedzie.

A Henryk Kilczan, prawnuk Johanna, co miał dwadzieścioro jeden dzieci, też

zaniedbuje swoje obowiązki — kiedy to akuszerka Dejowa przyjmuje jego pierworodnego syna
Ryszarda. Potem tłumaczy się żonie:

- Jo cały czas był. Za nogi cię trzymoł! Za głowa trzymoł! Ucik dopiero, jak

cię szyli!

1960

Dorota wraca po bery

Dorota nie została świętą, ale żyje dzięki temu, że chciała nią być. Zamiar

bycia świętą związał ją z Kościołem, a potem z Krakowem. Gdyby nie znajomy

z Krakowa, Jacek Woźniakowski, nie dostałaby prawdopodobnie płytki z tytanu.

Pod jej skronią uformował się guz, trzeba go było usunąć i załatać ubytek nieosiągalnym w Polsce
materiałem kosmicznym.

Woźniakowski sprowadził bezcenną płytkę z Ameryki. Dorota zapłaciła za

nią symboliczną złotówkę.

Znowu zdrowa, z czaszką twardszą niż przedtem, bo ześrubowaną, może odbyć pielgrzymkę po
kościołach w Giszowcu, Nikiszowcu i Szopienicach, nie tylko jednak dziękczynną. Jest pracownikiem
naukowym Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu i przygotowuje doktorat o śląskim bajaniu. Prosi
proboszczów,
by z ambony utorowali drogę studentom, których wysyła od domu do domu,

żeby zapisali bery — zabawne opowieści i bajki o tym, jak zbrodniarze Eljasz i Pistulka kradną
żandarmowi konia, jak Utopek w zielonych galotach i czerwonym

szakecie, nie zważając na ludzi na drodze, usiłuje rozmawiać z księżycem (Ty,

miesiączek! Czemu ty nie dawosz ciepła, jak śwycisz?j, a księżyc milczy, tak że

Utopek prawie usycha z ciekawości, o czarnej pani i beczkach ognistych, o diable, co chłopu placek
zjadł, o tym, jak wilk chciał człowieczego mięsa, jak górnik

w kościele drzemoł, skąd się wziął Skarbnik.

O Skarbniku opowiada Józef Wróbel urodzony w 1899 roku w Cielmicach

w powiecie tyskim, więc na pewno krewny Doroty: - To jest duch jednego górnika, kery bardzo
miłował robota na grubie. Podobno nie szło go z roboty wykurzyć, taki był na nią łakomy. Nazywał się
Walenty. Nie przerobiej się tak - prosiła Walentowa. Gymba to już na jedno umycie. No jak go wzięła
tako fest choroba,

pado tak do świętej Barbórki: - Łostowcie mie na tej grubie do końca świata. No

i w niebie uradzili, że go łostawią*.

1961

Maluj, górniczku

Ewald Gawlik pisze w swoim brulionie:

tak upływały dni, tygodnie miesiące i lata. Pogodziłem się z tym losem, jaki mnie spotkał

i tak twardo doświadczył. Nie odszedłem z kopalni, przeciwnie wytrwałem w niej. Po

ciężkim wypadku przy pracy na filarze przeniesiono mnie do oddziału podsadzkowego,

czyli do zamułki. Wówczas już [byłem] obtarty, oswojony i wymodelowany, kierownictwo oddziału
postanowiło wykształcić mnie na fachowca jako cieślę górniczego, specjalistę od budowy tam
podsadzkowych i rurociągów zamułkowych. Tak powoli poczułem

szacunek do mojej pracy, która w rezultacie napawała mnie ogromnie dumą. Pozyskiwałem
poszanowanie i uznanie, bo byłem już samodzielnym cieślą górniczym, aktywistą

BHP, w końcu górnikiem przodowym.

Co się tymczasem dzieje u artystów? Ewald pisze:

Przewodniczył w tym kółku wówczas pełen energii i pasji twórczej jak zawsze tajemniczy Teofil
Ociepka. Za nim kroczył w sposób nadęty pełen pychy i zawsze z szyderczym
uśmiechem na twarzy Paweł Wróbel. Towarzyszył mu jego nierozerwalny i wierny kolega Gerard
Urbanek Wreszcie Ewald Gawlik wlokący się jak piąte koło u wozu z pokorą w pozie przytulnego
pieska

A Erwin Sówka, najmłodszy z malarzy, dodaje: - Myśmy byli dla kopalni piąte

koło u wozu. Ale z okazji tych wszystkich świąt bolszewickich to nas wystawiali - o teraz musimy
górnika do góry! Mój górniczku kochany, ty malujesz? Maluj, maluj! Damy ci nagrodę, pieniężną! A
górnik, wiadomo, trunkowy, poszedł

do knajpy, przepił, jeszcze po łbie dostał.

Tylko, górniczku, maluj, co my chcemy! A my chcemy Leniny, budowy, trojki. I ja, będąc sobie
niewierny, namalował taką, trzi konie i sanki. Parę takich obrazów żech zrobił i sprzedał, a za jedyn
dostał nagroda - wycieczka Pociągiem Przyjaźni. Ale mnie zakapowali, że to nie jest praca orginalno, i
pojechał inny malarz,

Krawczuk. On bardzo chcioł jechać, bo miał rodzinę przy ruskiej granicy, jemu

Sowieci brata zabili.

Jak my się w tym kole kłócili! Kery ludowy, a kery profesjonalny, Ewald koniecznie chciał być
profesjonalny, on tego van Gogha strasznie ukochał.

Tylko Ociepka był uważany przez wszystkich, to był mistyk oparty na

literaturze, on książki mioł, w lodówce je trzymał, tako staro lodówka jako sza-

fa mioł.

Albert-Wojtek Badura gra na cmentarzu II

Albert-Wojtek Badura nie jest już kapelmistrzem, przekazał batutę staremu

koledze Wiktorowi Barze, ale ciągle stanowi podporę kopalnianej orkiestry i coraz więcej czasu
spędza na pogrzebach. Nie żeby było ich więcej, ale jeden pogrzeb ciągnie się nieraz przez cały dzień.
Rozalia wyjaśnia Dorocie, która przyjechała z Opola odwiedzić dom:

- Rano robiom partyjny, a zaś potem z farorzem.

- To dwa pogrzeby czy jeden? - pyta Dorota.

- Dwa pogrzeby, ale jedno grzebanie.

Rzeczywiście, pochówek następuje dopiero za drugim podejściem. Pierwsze zanurzenie trumny z


nieboszczykiem jest prowizoryczne, chociaż trumna

i zwłoki prawdziwe. Partia, która rządzi w kopalni, nie chce księdza na cmentarzu. Obiecuje, że jeśli
pogrzeb będzie świecki, kopalnia pokryje wszystkie koszty

bez targowania i lepiej zadba o wdowy, sieroty i matki, o pracę i awans dla synów.
A jeśli będzie kościelny, ograniczy swoją łaskawość.

Pogrzeb jest więc świecki, ze sztandarami organizacji, orkiestrą górniczą,

przedstawicielami związków i dyrekcji; zwłaszcza jeśli górnik zginął przy pracy.

Wdowa rzuca grudkę ziemi do dołu - płask! - ale grabarze nie biorą łopat, tylko

zasuwają nad trumnę deski i kładą wieńce.

Kiedy cmentarz pustoszeje, zaczyna się właściwy pogrzeb. Jego przebieg zależy od miejsca. Jeśli jest
to cmentarzyk w Giszowcu, grabarze odsuwają wieńce,

wyjmują trumnę, otrzepują z prochu, i niosą kilkadziesiąt kroków, do kościółka

Świętego Stanisława, po drugiej stronie ulicy Górniczego Stanu.

Jeśli w Janowie, raczej zostawiają trumnę w dole, bo do kościoła Świętej Anny

jest za daleko, i cała ceremonia odbywa się na cmentarzu.

Tak czy inaczej — teraz następuje prawdziwe pożegnanie zmarłego, z księdzem, modlitwą i żałobnym
śpiewem. Na ten drugi pogrzeb orkiestra wybiera

inny repertuar i raczej nie przychodzi w komplecie, lecz w mniejszym, za to doborowym składzie
starych przyjaciół. Za pierwsze granie, podczas udawanego

pogrzebu, miała płacone, teraz gra za darmo, po koleżeńsku.

Dopiero kiedy ksiądz pożegna zmarłego, grabarze na dobre zamykają grób.

Zanim nieboszczyk przejdzie ten maraton, spoczywa w domu, w chłodnym

półmroku. Wtedy odwiedzają go zwykle Franciszek Niesporek z synem Krzysztofem. Krzysztof ma


dopiero dwanaście lat, ale już wiadomo, że pójdzie w ślady

dziadka Augustyna, wuja Paula, wujenki Paulowej i ojca, kolejnych szefów i opiekunów rodzinnego
zakładu. Dziś jego zadaniem jest trzymanie lampy błysko-

wej, podczas gdy ojciec nastawia obiektyw na otwartą trumnę ze zmarłym. Kiedy

starszy Niesporek jest gotów i unosi wzrok, młodszy wsadza szybko wtyczkę do

kontaktu, lampa topnieje i podczas spięcia wyzwala się ostry krótki blask, który

przypomina wybuch gazu w ciemnym chodniku.

1962

Mila

Do bloku przy ulicy Mysłowickiej w Giszowcu wprowadza się młode małżeństwo, piękna para - Maria
z domu Trzcińska i Lucjan Fajfrowscy.
Lucjan jest przybyszem z Poznania, ale Mila (nikt nie mówi o niej inaczejj zna

dobrze Giszowiec. Przyjeżdżała tu nieraz, jeszcze jako dziewczynka, z wujem Edmundem


Gryglewiczem z Szopienic, pionierem leczenia chorób zawodowych na

Śląsku, który współpracował przed

wojną z działem socjalnym panny Sadle B. Walsh i nadal jest energicznym

lekarzem przemysłowym.

Mila zawsze czekała z radością na

te wypady dekawką doktora, pomiędzy ogrody, gdzie można było zobaczyć wiewiórkę i zielonego
dzięcioła, i zawsze chciała mieszkać w Giszowcu.

Urodziła się dwa lata przed wojną, a 5 września 1939 roku Niemcy

rozstrzelali jej ojca, właściciela majątku Swierkowiec koło Mogilna, za

udział w powstaniu wielkopolskim

i za działalność na rzecz polskiej

przedsiębiorczości rolniczej. Wdowę

Wandę Trzcińską załadowali z dzieckiem do pociągu i wysadzili w polu

pod Częstochową. Poradziła sobie

w Częstochowie dzięki świetnej znajomości trzech języków. W 1945 roku wróciła z dzieckiem do
swego majątku.

Wybrano ją na wójta. Ta piękna chwila trwała jednak krótko, NKWD przypilnowało zapakowania
matki i córki do pociągu towarowego; tym razem wysadzono

je pod Bytomiem. Znalazły pomoc w Szopienicach, u Gryglewiczów. Zamieszkały w ich domu. Wanda
Trzcińska skończyła kurs laborantek chemicznych i podjęła pracę w zakładach cynkowych należących
przed wojną do Giesche SA.

Mila kończyła kolejne szkoły. Trudności z jej niewłaściwym pochodzeniem mógł na pewno pokonywać
swoim wstawiennictwem zasłużony doktor

Gryglewicz.

Od stycznia Mila ma dyplom lekarza wydany przez Śląską Akademię Medyczną. Pracuje na oddziale
dziecięcym szpitala w Janowie i w poradni dla dzieci w Giszowcu.

Mąż, inżynier akustyk, czasem odbiera ją z pracy.

- Leży jakieś dziecko pokręcone, blade, a ona mówi, żebym zobaczył, bo takie

śliczne. Stoją nad tym dzieckiem rozanielone, ona i ta matka.


Własnych dzieci nie mają.

1963

Na zapleczu fryzjerni

Ludwik Lubowiecki jedzie do Katowic. „Trybuna Robotnicza" zaprasza rodziców dzieci upośledzonych,
lekarzy, kuratorów i urzędników. Inicjatorką spotkania jest dziennikarka Eugenia Ligęza. Nie zapomną
do końca życia tego spotkania, bo na sali konferencyjnej raz po raz rozlega się płacz.

Zebrani mówią o tym, co nie jest jeszcze oczywiste: rodzice nie są winni upośledzeniu, nie można go
chować przed światem, trzeba się zorganizować, by po-

móc dzieciom i ich rodzinom. Ludwik opowiada o sobie i Grzesiu. Biorą go na

skarbnika sekcji rodziców Polskiego Towarzystwa Walki z Kalectwem, będzie

rzecznikiem upośledzonych z Giszowca. Kantor za fryzjernią staje się miejscem

dramatycznych zwierzeń i amatorską poradnią. Ludwik gromadzi informacje prasowe, dokumenty,


listy, utrzymuje kontakty z lekarzami myślącymi szerzej i wiedzącymi więcej niż ci, z którymi sam miał
do czynienia, gdy urodził się Grześ,

szuka dojść do dygnitarzy i dyrektorów, którzy są, lub bywają, ludzcy.

Nie wiemy, czy Ludwik Lubowiecki i Mila Trzcińska-Fajfrowska już wtedy

współpracują ze sobą, ale wiadomo, że to nastąpi.

1964

Giesche w Hamburgu

Mija dwieście sześćdziesiąt lat, od kiedy Georg Giesche uzyskał od Leopolda I

Habsburga monopol na kopanie i sprzedaż galmanu.

W Hamburgu wychodzi książka Georg von Giesche's Erben 1704-1964 napisana na zamówienie firmy
przez profesora doktora Wilhelma Treuego.

Przedstawiciele Kolegium Reprezentantów GvGE tłumaczą we wstępie, dla-

czego nie obchodzili okrąglejszej rocznicy, dziesięć lat temu. -Wówczas, w 1954

roku, straty wojenne były zbyt świeże, ciężar długów zagranicznych ogromny,

a perspektywa odbudowy przedsiębiorstwa niepewna.

Autor książki dodaje, że dzięki woli życia i pracy, a także wewnętrznej jedności zebranych w
Hamburgu ludzi firmy można było w tym hanzeatyckim mieście zacząć od nowa.
Firma produkuje obecnie torf opałowy i nawozowy oraz materiały budowlane, zajmuje się obróbką
lekkich konstrukcji metalowych i elementów betonowych, handluje węglem i olejem opałowym (w
hurcie i detaluj.

Przedsiębiorstwo Giesche z 1964 roku ma się tak do tego z 1904 jak ich wydawnictwa jubileuszowe
poświęcone rocznicom. Wtedy były to cztery wielkie

księgi w szlachetnej oprawie, na czerpanym papierze, ze wspaniałymi ilustracjami, tablicami, mapami


zapowiadającymi nowe przedsięwzięcia, dziś — jeden tomik

o miękkim grzbiecie.

Śmierć księdza Dudka

Rozalia Badurzyna siedzi przy łóżku księdza Pawła Dudka w szpitaliku

w Gross Reken. Ksiądz stara się uśmiechnąć, ale nie może uścisnąć ręki Rozalii, od ponad czterech lat
prawa część jego ciała jest zupełnie bezwładna. W lewej dłoni pozostało trochę czucia, Rozalia
głaszcze tę dłoń i płacze. - Nein, nein

- szepcze ksiądz, ale nie ma siły powiedzieć więcej. Od dawna mówi tylko: nein,

nein i ja, ja.

Rozalia mimo łez jest szczęśliwa,

że zdążyła się z proboszczem pożegnać. Nie przypuszczała, że go jeszcze kiedyś zobaczy. Przyjechała
odwiedzić Florkę i Kurka i dowiedziała

się od nich, że ksiądz jest tak blisko.

U Florki wszystko w porządku, ale

Rozalia prędko się orientuje, że to jest

dom pod rządami Kurka. Florka zwierza się siostrze, że sługa nie powinna

wychodzić za swego pana, bo pan nigdy nie wyrzeknie się dawnej władzy.

Fotografują się we troje przed katedrą w Kolonii. Rozalia w ciemnym,

Florka w jasnym kapeluszu.

28 lutego prałat Franciszek Woznitza z Kolonii piękną polszczyzną zawiadamia listownie Prześwietną
Kurię Diecezjalną w Katowicach

o śmierci księdza Pawła Dudka i prosi o modlitwę za nieboszczyka.

Lucjan Pitlok jest więc teraz proboszczem parafii Świętej Anny w majestacie prawa kanonicznego. 2
maja celebruje w Nikiszowcu uroczystą mszę żałobną. Nawa jest pełna, wierni tłumnie przystępują do
komunii świętej w intencji
księdza Dudka. Pierwsza klęka przy barierce jego siostrzenica. Kiedyś prowadziła mu dom; przyjechała
z Zabrza na zaproszenie proboszcza Pitloka i starych parafian.

Ludwik Lubowiecki pilnuje chińczyka

Kopalnia Staszic miała ruszyć dopiero w Barbórkę, ale dyrektor Roskosz przyśpiesza to o ponad cztery
miesiące. Pierwszy wózek z węglem wjeżdża na rampę

pełną dygnitarzy w cywilu lub mundurach górniczych już 20, nawet nie 22 lipca.

-Nikt na mnie tego nie wymuszał. Załoga była dobra, wszyscy ze Śląska,

usprawniliśmy szalowanie, laliśmy beton, szybko to szło.

Wymuszano czy nie, kopalnia ruszyła za prędko. Urobek jest marny, bo eks-

ploatuje się pokład łatwo dostępny, ale za to silnie zanieczyszczony. Prowizoryczna sortownia nie
nadąża z odsiewaniem kamienia.

Są kłopoty z załogą. Nie można już poprzestać na robotnikach ze Śląska. Kopalnia Wieczorek od paru
lat werbuje poza województwem, bo rezerwy na miejscu się wyczerpały. Ale żeby werbować, trzeba
nowych mieszkań. Fluktuacja

w Staszicu jest ciągle mniejsza niż w Wieczorku, personalni obliczają jednak, że

niedługo sięgnie pięćdziesięciu procent. Mimo wszystko plan na 1964 rok został

wykonany w stu osiemdziesięciu dwóch procentach. Jakim cudem? Obejmował

jeden miesiąc wydobycia, a wydobywano przez pięć miesięcy, bo ruszono przed

czasem. Czy jednak wobec tego kopalnia nie powinna wyrobić pięciuset procent

normy?

Niektóre chodniki Staszica i Wieczorka biegną blisko siebie, na planach nie-

mal się dotykają. Drążąc czwarty szyb Staszica, robotnicy znajdują części starego

przenośnika zgrzebłowego, który musiał należeć do kopalni Giesche.

Ludzie mówią, że czwarty szyb Staszica wysysa wodę ze Stawu Małgorzaty,

który jest coraz mniejszy, zarasta rzęsą, cuchnie. W dawnym kąpielisku pojawiły

się ryby pływające brzuchami do góry, z zacementowanymi skrzelami.

Gerhard Junger, ojciec Janka, martwi się o pasiekę; powietrze jest za bardzo

zanieczyszczone. Do niedawna zbierał miód trzy razy do roku. Jego pszczoły,

siedemnaście pni, pasły się jesienią na łąkach wrzosowych. Ten wrzos ustępuje jak
woda z plaży podczas odpływu.

Za to Janek oddycha pełną piersią. Pojechał pierwszy raz za granicę, na kurs

alpinistów w Austrii. Nie wyrzucono go z kopalni (ojciec załatwił to jakoś ze

sztygaremj. Nieźle zarabia i zaczyna oszczędzać na studia; przestały być dla niego niewyobrażalne.
Ludzie, z którymi robił kursy skałkowy, tatrzański, alpejski,

są na ogół wykształceni, chociaż w grupie jest też paru „fizycznych". Wszyscy

mówią sobie per ty, są wobec siebie swobodni i równi. Ważne są nie dyplom i po-

sada, ale to, jak się wspinasz i jak asekurujesz partnera. W kopalni dyplom wynosi

człowieka w hierarchii, ale kiedy Janek był tylko górnikiem, nie przyszło mu do

głowy, by zdawać na studia. Dopiero wśród wspinaczy, gdzie dyplom o hierarchii

nie decyduje, Janek myśli o indeksie.

W Giszowcu, na zapleczu zakładu fryzjerskiego Ludwika Lubowieckiego, powstaje nowa kronika -


księga pracy dla upośledzonych. W tym roku Ludwik or-

ganizuje w Kuźnicy Starej kolonię dla dzieci z porażeniem mózgowym. Zgromadzili - skąd się dało -
łóżka, materace, stoły. Pościel mieli odebrać z internatów

szkoły górniczej przy kopalni Katowice. Jadą, a dyrektor kopalni mówi, że nie

da, bo upośledzone dzieci mogą te prześcieradła zarazić. Ludwik już jest gotów

zrezygnować, ale kierownik szkoły górniczej woła: - Zaczekajcie! Wam nie wolno odjechać z niczym! I
załatwia pościel u kolegi, w internacie siemianowickim.

A lodówkę pożycza Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Katowicach.

Kronika zawiera także dokumenty włożone luzem, na przykład inwentarze kolonii i imprez, bo Ludwik
rozlicza się ze wszystkiego nadzwyczaj dokładnie:

chińczyk (graj 1,

patelnia 1

klamerki 7

kliny [bez liczby]

1965

Zdajemy Fornalską, bierzemy Nagiego

Kopalnia Wieczorek wykonuje plan pięcioletni z nadwyżką. Przypisuje to


wzrostowi nie tyle zatrudnienia, ile wydajności. Od siedmiu lat, rekordowo długo, kieruje nią
czterdziestopięcioletni absolwent Akademii Górniczej we Freibergu, czyli freiberczyk, Jerzy Koziara.

Ale to nie Wieczorek, lecz Staszic jest teraz ojcem i matką (a może ojczymem

i macochą?j Giszowca, bo szyby tej kopalni znajdują się bliżej miasta ogrodu.

To dla Staszica powstają tutaj pierwsze punktowce; wielka bura płyta, jedenaście

pięter w górę, jednakowe balkony, jednakowe okna, jednakowy rzut.

Staszic musi na gwałt budować. Jego załoga rośnie, ale nowi pracownicy żyją

w rozproszeniu. Dostają mieszkania z centralnej puli spółdzielczej w Tychach,

Będzinie, Sosnowcu, Chorzowie i w odległych dzielnicach Katowic. Staszic jest

w gorszej sytuacji niż Wieczorek, któremu udało się przerobić baraki po górni-

czych batalionach karnych i więźniach i uzyskać ponad półtora tysiąca miejsc

noclegowych dla robotników zwerbowanych w dalszych województwach.

„Trybuna Robotnicza" zapowiada, że Giszowiec zamieni się wkrótce w wielki

plac budowy i że zamieszka w nim dwadzieścia trzy tysiące mieszkańców.

Ogłasza także nowe nazwy ulic. Giszowiec, Nikiszowiec, Janów, Szopienice nie mają już własnej
gminy. Włączono je w obręb Katowic. Ulice w wielkich

Katowicach nie mogą się powtarzać. Giszowiec oddaje więc ulice Barbary, teraz

Kosmiczną, Ogrodową, teraz Działkową, Komuny Paryskiej, teraz Rewolucyjną. Szopienice zdają
Małgorzaty Fornalskiej, Graniczną, Hutniczą, biorą Wiktora

Nagiego, Chemiczną, Wytapiaczy. Janów rozstaje się z Górną, Partyzantów, Gorkiego - bierze
Ormowców, Gwardii Ludowej, Czechowa. Widać, że urzędnicy od

nazw uwijają się jak mogą, by zachować ład pojęciowy.

Gertruda i Stefan

Gertruda Lindner z domu Badurzanka musi iść do pracy. Dzieci jest już troje

i z każdym następnym mąż coraz bardziej skąpi na dom. Po trzeciej dziewczynce przestają rozmawiać.

- Poszłam do margarynowni w Szopienicach. Ładowało się do kadzi mleko,

cukier, olej i zaraz trzeba było odbierać kostki. Wszędzie tłuszcz. To była ro-

bota taka brzydka Ale miałam znajomą w kadrach i postarałam się do rafinerii w tej samej
tłuszczówce. Tam już było łatwiej, tam się olej gotował w zbiornikach, maszyneria była, zegary,
bardzo mnie to interesowało. Zapodobało
mi się tam, a ja się zapodobałam kierownikowi. Tam było siedemnaście kobiet

i wszystkie za nim szalały, jak przechodziły, to się o niego ocierały, a on mnie

włożył liścik do kieszeni. I nie pozwolił, żebym coś dźwignęła, wyrastał spod

ziemi i sam podnosił. No, wprost nie mogłam tam pracować, zwolniłam się i poszłam na telefonistkę.

Miał na imię Stefan, a nazwisko Gabryś. Przypomniałam sobie taką dziwną

rzecz. Jak byłam w ciąży z trzecią córką, myślałam, że będzie chłopczyk. I kiedy

dziecko kopało, kładłam rękę na brzuchu i mówiłam, cicho Stefuśku, a nie znałam wtedy żadnego
Stefana.

1966

Wieńce

Dyrektor Roskosz, o którym wiadomo, że ma broń myśliwską, nie może się

ostatnio spokojnie wyspać, nie tylko z powodu planu wydobycia, który w tym

roku na pewno nie będzie wykonany. Główną przyczyną zarywania nocy jest

wampir z Katowic. Mnożą się wiadomości o ofiarach w Będzinie, Łagiszy, Grodźcu, nie wiadomo,
kiedy padnie na Giszowiec, słabo oświetlony w zimowe wieczory i ocieniony drzewami.

Karnawałowe prywatki, w których bierze udział córka dyrektora, kończą się

tym, że Bogusław Roskosz bierze strzelbę i eskortuje do domów jej koleżanki.

Lubi czuć broń na ramieniu. Trofea, jakie zdobył, nie są chyba gorsze od tro-

feów Eduarda Schultego. Dyrektor Roskosz ma na przykład wieniec kozła dziesiątaka, muzelnej
wartości, a już szóstak to wspaniała zdobycz.

Schulte i Roskosz nie spotkają się nigdy, by porozmawiać o polowaniach. Pomijając wszystkie inne
przeszkody, Eduard Schulte od jakiegoś czasu ciężko choruje; to nieoperacyjny rak żołądka. Umiera w
styczniu w Zurychu, w dwa dni po

swych siedemdziesiątych piątych urodzinach. Rodzina powierza zwłoki miejsco-

wemu krematorium i chowa prochy w rodzinnej krypcie grobowej w Dusseldorfie. Nie nadchodzą
kondolencje ani od rządów alianckich, ani od rządu w Bonn.

Nie ma wieńców od instytucji szwajcarskich ani organizacji żydowskich"".

1967

Gerard Kasperczyk buduje rolbę

Gerard Kasperczyk zgłasza czterdziesty siódmy wniosek racjonalizatorski.


Ostatni, bo kopalnia wyznacza mu specjalne zadanie - ma zbudować rolbę (tak

nazywa ją Gerardj.

Wieczorek szczyci się sztucznym lodowiskiem i potrzebuje maszyny do gładzenia lodu. Takie
urządzenie można kupić jedynie za granicą, za nieosiągalne

dewizy, trzeba więc zrobić rolbę własnym przemysłem. Warsztaty kopalń i fabryk produkują w tych
latach rozmaite maszyny i towary, których nie ma na rynku, a których potrzebuje zakład lub załoga;
doświadczeni narzędziowcy wszyst-

ko potrafią.

- Ja robił ta rolba całkiem od nowa. Ja nigdy takiej nie widzioł. Żadnych rysunków żem nie mioł.
Wszystko wziął z głowa. Wózek żem zrobił łatwo, silnik

żem wmontował, ale nie mioł żem noża. Cała zasada rolby polega na tym, że musi

mieć nóż, nisko opuszczony, żeby golił ten lód jak fryzjer broda. Dopiero żech

pojechał do Białegostoku, do fabryki tekstylnej. Tam mieli takie noże, długie, sze-

rokie. Kopalnia im dała coś na wymianę, bo za pieniądze by nie sprzedali, tylko

towar się liczy i dolar.

Moja rolba czyściła całe lodowisko przez dziesięć minut. Zaroz przyszły do

kopalni zamówienia na rolby z Poznania, Warszawy i Krynicy. Już szybciej szło,

bo wiedziałem jak. Robiłem rolby na całą Polskę. Jo żech nie robił nic z drzewa.

Jo robił wszystko z żelaza, jak ojciec.

Do warsztatu przybiega po szkole dwunastoletni Stasio. Chce robić rolby razem z tatą. Obaj są zgodni
- Stanisław nie będzie marnotrawił czasu siedzeniem

w ławce, niedługo pójdzie, jak Gerard, do dobrego majstra, najlepiej do mistrza

Marchiewki w Katowicach.

Kutzowie — Kazik i Heniek

Kazimierz Kutz, który dopiero co skończył reżyserować swój ósmy film Skok,

przyjeżdża do Tychów i wprowadza się do klitki brata Henryka. Rodzina uważa Kazika za dziecko
szczęścia, Heńka wręcz przeciwnie, jest chorowity, blady,

mały, nieskłonny do zarabiania pieniędzy, za to skłonny do czytania, filozofowania, pracuje jako


ślusarz precyzyjny, żyje jak kloszard.

Dwóch dziadków Kazika i Heńka pracowało w kopalni Giesche i obaj zginęli na dole.
Ojciec był uczestnikiem wszystkich trzech powstań i nigdy nie zatracił radości, że przyłączył kawał
Śląska do Polski.

Najstarszy brat matki Johan w drugim powstaniu dostał postrzał w głowę,

kobiety ukryły go w piekarnioku, a potem na desce do prasowania przeniosły

przez Przemszę do Polski. Wyleczył się i wrócił na trzecie powstanie. Jego piękna

żona Gustla miała dwóch wujów księży misjonarzy w Kanadzie, którzy na wieść

o powstaniach przyjechali na Śląsk i obaj polegli w trzecim. Jeden z tych misjonarzy dowodził
szopienickim baonem.

Bracia gadają całymi nocami, a kiedy Heniek wychodzi do pracy, Kazimierz

pisze na kuchennym stole scenariusz swego pierwszego filmu śląskiego.

Pamiątki dyrektora Roskosza

Bogusław Roskosz odchodzi (nie na własne życzeniej z kopalni Staszic i porządkuje szuflady. Między
umowami o pracę leżą domowe dokumenty, które powinno się trzymać w osobnej kopercie.

Indeks ojca (Facultate Philosophica, Universitatis Leopolitanaej z podpisami

profesorów Twardowskiego, Kasprowicza (liryka nowożytnaj, Sinki, Witkowskiego, Kryńskiego; 4


Octobris 1907.

Koperta ofrankowana znaczkiem z głową Mościckiego, zaadresowana JWPan

Bogusław Roskosz. — Sam do siebie zaadresowałem, bo chciałem mieć ten znaczek ostemplowany.
Na stemplu data: 4 II 1938.

Świadectwo ślubu wydane przez parafię Świętego Floriana w Krakowie, 20 Ja-

nuarius 1951, podpis wikarego Karola Wojtyły. - Teść był zły, że wikary udzielał

nam ślubu, a nie proboszcz Kurowski, przyjaciel rodziny, ale go właśnie aresztowano, podobno pod
zarzutem przewożenia broni.

W 1965 roku kopalnia Staszic z trudem wykonała plan. W następnym roku

juz nie zdołała. Przekroczono rozmaite limity. Opóźniono budownictwo mieszkaniowe. Nie osiągnięto
zaplanowanej wydajności. Utrzymała się wysoka fluktuacja załogi. Wzrosły koszty własne.
Przekroczono limity dniówek nadliczbowych

i zasiłków chorobowych.

- Nie wykonałem planu, zgoda, nie wykonałem. Ale przecież wszystko zależy od tego, jak się plan
ustawi.

1968
Rudera

Kopalnia Staszic, która przed czteroma laty zaczynała z sześciuset czternastoma pracownikami,
zatrudnia już trzy tysiące osób i wydobywa na dobę trzy

tysiące sześćset dwadzieścia trzy tony węgla. Załoga kopalni Wieczorek liczy

ponad pięć tysięcy osób i wydobywa na dobę siedem tysięcy czterysta osiemdziesiąt sześć ton.

Nowa kopalnia goni więc starą. W gazetach, które snują wizje przyszłego Giszowca budowanego na
potrzeby Staszica, pojawia się słowo „rudera", na określenie najpierw jakiegoś starego domku, już w
rozbiórce, a potem całości Giszowca,

tej sieroty po kapitalizmie, niepasującej do nowego życia, które rozkwita dokoła.

To osiedle jest nieekonomiczne, marnotrawi cenne działki pod warzywa i kwiaty, zasklepiło się w
sąsiedzkich układach i obyczajach. Jednomyślność tych opinii

świadczy o tym, że pomysł usunięcia Giszowca z map Śląska ma charakter ideologiczny, a skoro tak —
stoi za nim najważniejszy człowiek w Katowicach, wojewódzki sekretarz PZPR Zdzisław Grudzień,
zwany tu Cysorz albo Decymber.

Wiadomości o tym, że miasto ogród zamieni się niedługo w plac budowy, niepokoją Kasperczyków,
Rysiów, Kilczanów, Lubowieckich, Gawlika, Jungerów, ale

mimo że parę bloków już zbudowano, zasiedziali mieszkańcy nie bardzo wierzą

w eksmisję. W giszowieckich kuchniach i ogrodach świat wydaje się bezpieczny

i niezmienny, a poza tym niejedna obietnica socjalna powojennej władzy zdążyła

się rozpłynąć w powietrzu.

Ci, których pozostawiono na razie w spokoju, patrzą, czy właściciele rozebra-

nych domków przy ulicy Mysłowickiej nie pozostawili czegoś do wzięcia. Janek

Junger z ojcem przynieśli sadzonki. Czasem się trafi kawał blachy, deska albo rura.

Gerhard Junger tak wierzy w trwałość swego domu, że nawet zakłada kaloryfery,

przydźwigał je z synem z rozbieranego ogrodnictwa przy ulicy Wojciecha. Mimo

że jego specjalność to forschmiedthammer (młot wstępnego kuciaj, zna się doskonale na


wodociągach i zainstalował je w kilku domkach, za aprobatą, a nawet z ramienia kopalni Staszic lub
Wieczorek, które nie wdają się w drobiazgowe badania, skąd wzięto materiał — ponieważ wszystko
na tym terenie było, jest i będzie

ich własne. A że podlegają tym samym władzom górniczym, podział ich własności między siebie jest
zatarty, jak w rodzinie.

Sylwester Ottona Klimczoka


Tymczasem Kraków ogląda pejzaże i sceny obyczajowe ze starego Giszowca,

Nikiszowca i Janowa.

Krakowskie Stowarzyszenie Historyków Sztuki wystawia u siebie, na Rynku

Głównym, obrazy Teofila Ociepki, Ewalda Gawlika, Eugeniusza Bąka, Antoniego Jaromina, Pawła
Ziółkowskiego, Pawła i Leopolda Wróblów.

Autorzy mimo pouczeń - maluj, górniczku, maluj, tak jak my chcemy - malują w swoim klubie u
Ottona Klimczoka i nauczyciela Zygmunta Lisa to, co chcą

sami. Sówka grube baby, Leopold Wróbel cyrkówki, Paweł Wróbel całe ciągi podwórek i mieszkań, w
których symultanicznie toczy się życie, Jaromin lustra stawów i jezior, Bąk elektrownie, koksownie i
szyby, ale też, jak chce, a Gawlik — zacofany Giszowiec.

Ociepka, który zawsze robił, co chciał, maluje teraz w Bydgoszczy; wyprowadził się tam po ożenku, co
Erwin Sówka ubiera w refleksję: kawalerowi wszyndzie źle, a żonatymu tylko doma.

Otto Klimczok nękał kopalnię Wieczorek, dopóki nie wybudowała porządnego domu kultury, ale nie
może się doczekać angażu na kierownika.

Któregoś dnia zaprasza na piwo różokrzyżowca Bolesława Skulika i zadaje

mu z powagą pytanie, czy gdyby umarł w tym gmachu, jego duch będzie mógł tu

zostać, by tępić różne głupoty"".

Podobno pojawiła się kandydatka na kierowniczkę, piękna pani, wykształcona. A Otto skończył sześć
klas, nigdy nie miał czasu na wyższą naukę, i jest taki

mały, że nazywają go metrok. Opowiedział żonie, że wezwali go do kierownictwa

i obiecali lekką pracę, w markowni albo cechowni, i wolny wstęp do domu kultury,

kiedy tylko zechce. Odmówił. Wtedy powiedzieli, że jeśli szachrował przy kupowaniu wyposażenia,
przymkną na to oko. Nie szachrował, ale wie, że mu to udowodnią, jeśli nadal będzie się upierał przy
tej posadzie.

Jest taki strapiony, że zwleka z pójściem na sylwestra. Zawsze chodzili razem

z żoną, a tym razem prosi, żeby poszła sama, on zaraz dojdzie. Nie przychodzi,

a ona prosto z zabawy musi biec na dyżur w szpitalnej kuchni. Kiedy wraca do

domu, jego nie ma, widocznie już poszedł do tych swoich klubów.

- Ida z pokoju do kuchni, z kuchni do pokoju, widza jego mantel. W czym poszedł do tej pracy?

Znajduje go w komórce, na pół siedzącego, na pół wiszącego, uduszonego sznu-

rem. Potem jej powiedzieli, że próbował tego już wcześniej, w domu kultury.
- Takie było jego życie. On był człowiek na poziomie, tak sobie do głowy brał.

Otto nie miał czasu malować i pozostał po nim w domu tylko jeden obrazek.

Przedstawia dobrego pasterza, który uwalnia z cierni baranka. Widać to słabo, bo

obrazek wisi w korytarzu, wysoko pod sufitem, nad drzwiami do izby.

Wiadomość o innym tragicznym wypadku dociera z katowickiej dzielnicy Koszutka, gdzie, przy ulicy
SDKPiL, mieszkała w pokoju z kuchnią Karolina Wieczorek, wdowa po Józefie, patronie kopalni.
Znaleziono ją martwą, obok piecyka na gaz.

Żyła spokojnie i samodzielnie, odchowała Alfredę, Lodzie i Jonka, działacza

związkowego w kopalni Wieczorek, i doczekała się dorosłych wnuków. Według

córki Jonka Barbary, sierpień był zimny, babcia zapaliła gaz w piekarniku, uklękła

na taborecie i grzała nogi. Nieraz tak robiła. I widocznie zasnęła. Z tym gazem jest

różnie, zwłaszcza na Koszutce, czasem dopływ słabnie i prawie zanika, zwłaszcza

kiedy kobiety pieką ciasta i rolady; a to się wydarzyło właśnie w sobotę.

Barbara skończyła liceum pedagogiczne w Mysłowicach. Chociaż jest dumna

ze swego nazwiska, nie wyjawiała w szkole, czyją jest wnuczką, ale jedna nauczycielka powiedziała
drugiej, w szkole zrobił się istny rwetes i zaraz jej polecili zrobić album o dziadku. - Poszłyśmy do
komitetu partii w Katowicach szukać dokumentów, pytać, kto go znał. Nikt go nie znał!

A Gertruda i Stefan, kierownik rafinerii w tłuszczówce, jeżdżą do Rybnika.

Tak się składa, że w tym samym szpitalu leczą się jego matka i jej mąż. Gertruda nie ma mężowi nic
do powiedzenia, ale ciężko chorego się nie zostawia. Rozstają się więc przy bramie i każde idzie do
swojej rodziny. Potem wracają razem

autobusem.

1969

Sól ziemi koło Niesporka

Arkadowe schody przy zakładzie fotograficznym Niesporka oblegają gapie

przepędzani raz po raz przez milicję i wojsko. Kazimierz Kutz kręci Sól ziemi

czarnej.

Nie dzieli zrywu powstańczego na trzy etapy. To nie dokument historyczny, lecz ballada o śląskiej
rodzinie Basistów i jej tęsknocie za Polską. Toczy się

w najbliższej okolicy, między familokami, rzeką graniczną, hałdami. Kiedy jeden


bohater tłumaczy drugiemu: „Stoi jak tyn łon, z keregoś się wzion!", chodzi o pobliską wasserturmę,
ważny punkt strategiczny.

Bohater filmu Gabriel Basista, którego gra Olgierd Łukaszewicz, dostaje kulę

i kobiety przenoszą go na desce przez Przemszę do Polski, jak Johana, wujka reżysera Kutza.

1970

Ćwiczenia pamięciowe Rysiów

Podsumowano, że w latach 1959-1970 wyjechało z Polski do RFN sto tysięcy osób.

Rodzina Rysiów nie ma zamiaru wyjeżdżać. Wprawdzie Małgorzata przy-

pomina sobie niemiecki wyeliminowany po wojnie ze śląskich szkół, ale to nie

oznacza, że myśli o emigracji. Potrzebuje niemieckiego, bo jest geodetą.

- Muszę rozumieć, co piszą w tych starych księgach hipotecznych, w tych

metrykałach.

Jej ojciec Rufin też ma ćwiczenia pamięciowe. Odwiedził go Adolf Dygacz,

wykładowca Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach, zbieracz śląskich pieśni, piosenek i
instrumentów. Każe sobie śpiewać, zapisuje słowa i melodię, całą piosenkę o Kusym Janku, co
mieszkał przy moście. Anna Rysiówna

zniosła ze stryszku diabelskie skrzypce. Dygacz złapał i nie chciał wypuścić z rąk.

Rufin Ryś będzie robił mu kopię, swoich nie odda.

1971

Mowa do dorosłych

W maju nowy premier Piotr Jaroszewicz chwali lud Śląska, który nie wziął

udziału w grudniowym buncie robotniczym. Przemawia w ogromnym, pośpiesznie wykańczanym


Spodku w Katowicach:

Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie były i pozostaną kuźnią siły i zamożności, ostoją porządku społecznego,
spokoju i twórczych zamysłów () przeświadczeni, że nasza silą

z życiodajnych wywodzi się źródeł - z pracy rąk własnych (), wychodzimy z ufnością

naprzeciw dniom przyszłym.

Tymczasem od 1 stycznia do 31 lipca 1971 roku prawie dwadzieścia osiem ty-

sięcy osób z województwa składa wnioski paszportowe; chce wyjechać do RFN.


Około czternastu tysięcy to robotnicy, prawie sześć tysięcy — młodzież ucząca

się, ponad trzy tysiące - dzieci do lat siedmiu. Niektóre bytomskie zakłady opanowuje „epidemia
wyjazdowa", kopalnię Miechowice w Bytomiu zamierza opuścić czterystu dwunastu zatrudnionych,
kopalnię Bobrek — dwustu pięćdziesięciu

ośmiu, a hutę Bobrek - dwustu trzydziestu trzech.

Do końca roku liczba wniosków wyjazdowych wzrasta do ponad stu trzydziestu tysięcy.

Komitet Wojewódzki PZPR w Katowicach opracowuje tajne wytyczne propagandowe - trzeba


zwiększyć integrację społeczną. Ma się do tego przydać

pięćdziesiąta rocznica trzeciego powstania śląskiego. Lokalna prasa przeprowadzi patriotyczne


wywiady i będzie pisać o trudnościach życia za granicą, a dziatwa z dzielnic objętych epidemią
zostanie otoczona szczególną troską nauczycieli. W zakładach pracy powołuje się komisje do rozmów
wychowawczych. Zaleca

się im grzeczność i życzliwość.

Fragmenty takiej rozmowy ze strażnikiem z kopalni Rozbark należącej przed

wojną do koncernu Giesche:

- Kolego, do kogo tam jedziecie?

- Panie dyrektorze, ja mam tam brata, szwagra, żona ma siostrę tam.

- A dzieci tutaj macie?

- One już są żonate. One nie chcą jechać, bo się czują Polakami.

-Jak to, dzieci Polakami, wy jesteście urodzeni w Chorzowie Starym. Wypracowany strażnik, godło
polskie nosi na czapce, ni stąd, ni zowąd twierdzi, że jest

Niemcem. Jak to nastąpiło, tak od razu poczuliście się Niemcem?

-Jestem wychowany w Westfalii od dziecinnych lat, posiadam szkołę niemiecką, potrafię perfekt
pisać, mówić i czytać po niemiecku.

- Przecież pana nie chcemy linczować, chcemy tylko po przyjacielsku porozmawiać, aby pan nie miał
do nas pretensji, że panu nikt do widzenia nie powiedział czy was nie uprzedził. Czy wy myślicie, że
was tam przyjmą z otwartymi rękami? I tak będą mówili Wasserpolaki na was.

-Ja rozumiem, po to żeście się tu zgromadzili, żeby mi doradzić, ja to wszystko rozumiem. Mnie
wszyscy urzędnicy lubią.

- No to my mamy tyle do towarzysza, dziękujemy wam.

Z podsumowania pracy komisji w pierwszym półroczu wynikło, że perswazje

odniosły znikomy skutek. W Bytomiu zrezygnowało z wyjazdu kilkanaście osób,


w Zabrzu osiem, w Gliwicach dziesięć”.

A Gertruda, która chciała po wojnie jechać do bauerów pod Hameln, jest nareszcie szczęśliwa.
Przeprowadziła rozwód z mężem, który zresztą wyzdrowiał,

i wychodzi za Stefana, ku radości wszystkich trzech córek.

Mowa do dzieci

Cały ten rok zmieszczono w giszowieckiej kronice szkolnej na jednej kartce.

Dowiadujemy się, że szkoła wprowadza program „jednolitego systemu wychowania", który będzie
wdrażany w życie przez młodzież. „System ten polega na zmobilizowaniu wszystkich sił działających w
środowisku do prowadzenia wspólnego

frontu wychowawczego". Akcentuje się uroczystości związane z: setną rocznicą

urodzin Lenina, dwudziestopięcioleciem zwycięstwa nad faszyzmem, dwóchset-

leciem Komuny Paryskiej, rocznicą trzeciego powstania śląskiego.

Inspektor, który wizytował szkołę, zwrócił uwagę na „widoczny wzrost matematycznego wskaźnika
efektów dydaktycznych". Czyje dzieci podlegają tej obróbce?

Najbliżej byłoby do szkoły z domku Rufina Rysia przy ulicy Barbórki, ale

jego córki: Anna, która tu kiedyś uczyła śpiewu, i Małgorzata, geodeta, pozostały pannami. Ewald
Gawlik trzyma się postanowienia, że nie będzie miał potomstwa. Dzieci Halinki i Gerarda
Kasperczyków mają lat dwadzieścia jeden (Marysiaj, dziewiętnaście (Aniaj, szesnaście (Stasioj i
dwanaście (Elaj. Ta ostatnia

może się więc włączyć w „jednolity system wychowania", cokolwiek by on oznaczał. A Stasio jest już
w terminie u prywatnego majstra Marchiewki, który praw-

dopodobnie zaniedbuje wychowanie polityczne ucznia, ale szykuje go na prawdziwego mistrza


blacharki samochodowej. Dziecko Marii i Jana Jungerów dopiero

jest w drodze. Janek mimo to wybiera się z katowickimi alpinistami w Andy peruwiańskie (żona się
zgadza, nic dziwnego, poznali się w górach, w korbielowskiej bacówce, był sylwester, zimno jak sto
diabłów, ktoś przywiózł gramofon na

korbę i cztery płyty, tańczyli na śniegu mazura Moniuszkij. Średni syn Kilczanów

Adam pasuje do obróbki jak ulał, ma dziewięć lat. Wnuki Ludwika Lubowieckiego są jeszcze za małe. I
tak dalej.

Kierownik Józef Piasecki odszedł przed paru laty na emeryturę, szkołą kieruje teraz Włodzimierz
Zyglicki, a jej zakładem opiekuńczym jest kopalnia Staszic.

To już nie jest jedyna szkoła w Giszowcu. Trzy lata temu powstała nowa
przy ulicy Karliczka. Przeniosło się do niej trzysta pięćdziesięcioro dwoje dzieci i osiem nauczycielek.
Orkiestra górnicza odprowadziła ich uroczyście przez

osiedle do burego pudła z płaskim dachem.

W zasłużonej kronice szkolnej, która raz po raz wymienia imprezy kulturalne

i wychowawcze z udziałem uczniów, nie zauważono Soli ziemi czarnej.

Tymczasem Kazimierz Kutz kręci drugi śląski film Perłę w koronie. W cechowni Wieczorka filmowcy
zbudowali starą kopalnię. Z zapomnianych chodników i składów wywleczono wózki i narzędzia, jakich
już nikt nie używa, ale wielu górników jeszcze pamięta. Film mówi o wielkim strajku z 1937 roku,
strajku,

w którym brali udział Albert-Wojtek i Gerhard Junger, o którym pisał Henryk

Sławik i który kosztował tyle łez Rozalię, Dorkę i Gertrudę.

Całe tłumy z Giszowca, Nikiszowca i Janowa zgłosiły się na statystów. Raz

po raz ktoś odciąga na bok reżysera Kutza;

- Panie Kutz, jakbyście potrzebowali wytresować zwierze, tojo każde mogą.

- Panie Kutz, jo jest anagszpiler [taki, co gra z pamięci, bo nie zna nut] i mogą wam

wszystko zagrać i zaśpiewać.

- Panie Kutz, niy sugerujcie sie moim wyglondym. Jo był mistrzem Śląska w akrobatyce i jakbyście
potrzebowali, żeby spaść z jaki wysokości, albo co innego, tojo moga, bo

mie się nic niy stanie1''.

Wśród gapiów i statystów brak Janka Jungera. Przeżywa inną przygodę. Śląscy

wspinacze zorganizowali pierwszą po wojnie polską wyprawę w Andy peruwiańskie. Pozyskali


sponsorów i protektorów i pojechali na siedem miesięcy. Janek Junger zapamiętuje nie tylko drogi i
szczyty, ale także śpiewy i tańce andyjskich górali.

Wszyscy ci biedacy mają instrumenty, często własnej roboty, jak dawniej było w Giszowcu, i Janek
słyszy z traktu echa melodii i piosenek snujące się wieczorem między chatami, jak między ulicami
Przyjemną a Miłą, kiedy biegał tam na bosaka.

1972

Gerard robi okręt dla Gierka

Gerard Kasperczyk jedzie tym razem do Gdańska. Albo do Gdyni. Ma tyle

wrażeń, że nie pamięta, w którym mieście bawił.


Po sukcesie rolby kopalnia Wieczorek uznaje Gerarda za specjalistę od wszystkiego i powierza mu
zbudowanie jachtu dla Gierka, który tym bardziej zasługuje

na dar od Śląska, że jest teraz pierwszym sekretarzem w Warszawie.

- Wysłali mnie nad morze, żebym zobaczył, jak okrynt wyglunda.

Kapitan Makowski wziął mnie na taki mały stateczek, a szyper pyta: - Wy

z kopalni? — Jo. To zaraz wołają po całym okryncie: — Chodźcie ino, górnik tu

jest! Dejcie butelka! Rano żem się obudził w kabinie, już nic nie chca widzieć!

Chca do dom! W kopalni pytają: - Widziałeś okrynt, wiesz, co mosz robić? -

I bez tego zrobia. Tak my zrobili całe koryto, z kątowników, płaskowników, de-

sek, i kropla nie przeszła, a jak przeszła, to pompa wyciungła.

Zrobili my śruba i silnik. Wszystko w warsztatach szkoły górniczej. I jak było

gotowe, kopalnia zawiozła okrynt do Goczałkowic na wodowanie. Jo się boł, że

un się utopi, musiołem pojechać, żeby mieć oko. Przychodzą na brzeg, a mili-

cjant do mnie. - Ojciec, siedźcie tam, dwunasta ławka. Bo towarzysz Gierek zaraz tu byndzie.

Patrza, a na brzegu przygotowane wędki japońskie i rybki w wiaderkach, żywe,

ładne. Pytam, czyby nie szło do domu kupić. - Ociec, idźcie na swoja ławka, to

nie jest do kupna.

Patrza, już jest na wodzie tyn jacht, równo, ładnie pojechał. A za nim moto-

rówka z tymi rybkami. Na pewno to było tak: oni na tym okryncie pojedli, po-

pili, potem się wzięli do wędek. A wtedy płetwonurek te rybki zawieszał. Nie

tak było?

Zaraz mi pedzieli w kopalni, że mam zrobić drugi okrynt, Mitryngowi*.

Syn Stasio z radością pomoże. Zajęcia ojca budzą w nim zachwyt, bo wymaga-

ją pomysłu. - Śruba okryntowa my kuli z tatą na gorąco w warsztacie Wieczorka.

A do tych mniejszych łódek, dla klubu zakładowego wTreśnie, dawało się silnik

z Wartburga. Jak nie uciągnął, dokładalimy drugi. Z ojcem nie było nudno!

A kopalnia Staszic robi bilans osiągnięć swej rozgłośni radiowej. W latach

1971-1972 nadała siedemset osiemdziesiąt osiem audycji. Sto osiemdziesiąt jeden


poświęcono zagadnieniom produkcyjnym, sto siedemdziesiąt pięć problematyce partyjnej,
dziewięćdziesiąt jeden społecznej, osiemdziesiąt dwie ekonomicznej,

siedemdziesiąt osiem młodzieżowej i tak dalej.

Niektóre inicjatywy związkowców Staszica znajdują naśladowców w innych kopalniach. Rada


zakładowa zaprasza na przykład nowożeńców i wręcza im

uroczyście serwis na sześć osób

z wymalowaną datą zawarcia ślubu.

Ale żeby tego dostąpić, pan młody

musi pracować przez cały rok bez

żadnych bumelek.

Ludzie uwierzyli, że żyje im się

dostatniej, i rodzinne atelier prowadzone teraz przez dwudziestodwuletniego Krzysztofa Niesporka,


najmłodszego mistrza fotograficznego

w Polsce, przeżywa boom.

Henryk i Rozalia Kilczanowie idą

do fotografa. Pozują najpierw we dwoje, a potem z najmłodszym, trzecim

już synkiem, Michałem. Chłopcy chowają się dobrze. Pilnują tego nie tylko

rodzice, ale i dziadkowie. Kiedy średni Adam zachorował i leżał w szpitalu,

dziadek Jan Kilczan ostrzegł lekarkę:

-Jak to dziecko umrze, to ja tu przida,

łeb ci utna i na gnój wyciepna!

1973

Odchodzi Giesche

Bywa jednak, że stara i doświadczona firma rodzinna musi złożyć broń.

„Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 16 lutego zamieszcza jednoszpaltową notatkę Spadkobiercy


Georga von Gieschego ogłaszają bankructwo:

Po ponad 260 latach historii kierownictwo rodzinnego koncernu zgłosiło postępowanie upadłościowe
w sądzie okręgowym w Hamburgu. Przedsiębiorstwo, które za czasów Rzeszy Niemieckiej 1871-1945
należało do największych i najważniejszych przedsiębiorstw przemysłu wydobywczego, po drugiej
wojnie światowej przeniosło siedzibę
firmy z Wrocławia do Hamburga. Jednak śląskie przedsiębiorstwo rodzinne nie mogło

się podnieść po ciężkich stratach materialnych i terytorialnych. Po początkowych sukcesach nowego


kierownictwa firmy w Hamburgu wystąpiły trudności w zakładach budowlanych i metalurgicznych. ()
Już pod koniec 1970 roku sprzedano zakłady metalurgiczne w Berlinie i Brake?/'Bielefeld firmie R.T.Z.
Pillar Ltd. w Londynie. () Produkcja torfu nawozowego, materiałów budowlanych i kamieni z lekkiego
betonu nie została

jeszcze objęta bankructwem i będzie utrzymana przez firmę córkę".

1974

Odchodzi Giszowiec

Coraz to nowi mieszkańcy Giszowca dostają zawiadomienie, że ich domek

będzie rozebrany. Nie pójdą na bruk, wprowadzą się do mieszkań w nowych budynkach z wielkiej
płyty, które już włażą im na podwórko, będą mieli wodociąg,

kanalizację, centralne i windę (domy są na ogół jedenastopiętrowe). Mogą także

wystąpić o ogródek działkowy i dostaną go w bliskiej okolicy.

Co mają zrobić z bifejem, kolkastrą, ryczką, romką, ze starymi małżeńskimi łóżkami, które w żaden
sposób nie pasują do bloku? Mogą je spalić i rzeczy-

wiście rozpalają przy domach ogniska. Tam, skąd snuje się dym, idą sąsiedzi z pożegnalną butelką.

Kasperczykowie siedzą na przyzbie przy ulicy Agaty i płaczą. Płacze też pie-

sek, którego oddadzą swatowej Bartynce, nie wezmą go do bloku, bo całe życie

biegał na wolności.

Żalu Gerarda Kasperczyka z utraty domku nie podzielają ani córka Marysia, ani syn Stasio. Już nie
mieszkali z rodzicami, ale byli zameldowani w chacie

przy ulicy Agaty. Teraz, dzięki temu meldunkowi, też dostają przydział do bloku,

i wszyscy mieszkają koło siebie w szafie przy ulicy Wojciecha - Gerard z Halinką

w pierwszej klatce, Marysia w środkowej, a Stasio w ostatniej, z wersalkami, regałami i wszystkimi


wygodami, jakich dusza zapragnie.

- Tak my wykorzystali to rozwalenie. Tak się kombinuje.

Idzie także pod buldożer domek Lubowieckich ze słynną piwnicą dla dezerterów z Wehrmachtu.

Wydawałoby się, że pozostanie tylko fotografia. Ale nie, każdy dom ma por-

tret. Ewald Gawlik odnalazł najgłębsze powołanie. Kasperczykowie dostają od


niego portret domu przy ulicy Agaty, Lubowieccy portret domu przy ulicy Kwiatowej. Koło domów
kwitną słoneczniki, a przed furtką jednego z nich stoi krzesło, lekko koślawe, jak znane krzesła van
Gogha; ale z siedzeniem drewnianym,

nie słomianym, na którym leżą trzy jabłka.

To dopiero początek misji Ewalda.

1975

Sztandar Pracy dla Ewalda Gawlika

Rzecz jasna, Ewald Gawlik nie dlatego dostaje Sztandar Pracy drugiej klasy, że

odkrył cel swego malarstwa. Dlaczego dostaje?

Oficjalnie za dwadzieścia pięć lat pracy w górnictwie, ale nie każdemu dają taki

order za ćwierć wieku pod ziemią, a Ewald nie ma szczególnych zasług górniczych.

Chyba że zasługą jest pokorne przyjęcie i znoszenie losu narzuconego wyrokiem władzy.

Ewald, kiedyś „głupcem nazwany i przeklęty", zostaje więc wyniesiony i - co

nie mniej ważne - dostaje całkiem dobrą emeryturę. Uwalnia się także od innych cierpień, związanych
z uczestnictwem w grupie malarskiej przy Domu Kultury

kopalni Wieczorek.

Po śmierci Klimczoka Zygmunt Lis nie chciał już jej prowadzić. Leopold

Wróbel mówi o nim (a pewnie i o Klimczoku): „już nikt inny nie umioł tak do du-

szy przemówić"".

Gawlik jednak nie dlatego odchodzi. Od dawna nie czuje się dobrze w tym

zespole.

Urządzałem wraz z kolegami artystami prywatne spotkania, które trwały nieraz do

późnych godzin nocnych. Były to cyganerie, gdzie strumieniami lała się gorzoła, czyli

wódka. Toczyły się gorące dyskusje na temat sztuki, bywały i momenty, kiedy nasze dzieła z trudem
namalowane rozpadały się poprzez niemiłosierne walenie nimi w pijackiej

gorączce o kant stołu (). Opuszczaliśmy portki z żądaniem pocałowania nas w dupę.

Padaliśmy sobie w objęcia wylewając przedtem łzy i demonstrując jednocześnie swoje

osamotnienie i nieszczęście.

Chce być wolny i nie podlegać ocenie kolegów. Malować co chce i jak chce.
Odejście z grupy to ulga.

Nie ciąży już na mnie to poczucie obowiązku względem dobrego imienia kopalni

Wieczorek ani Domu Kultury i jego zespołu amatorów plastyków.

On sam nigdy nie czuł się amatorem. Amator i profesjonalista nigdy się nie pogodzą. Każdy z tych
dwóch jest przekonany, że to w nim drzemie prawdziwa sztuka.

1976

Albert-Wojtek Badura gra na cmentarzu III

Dorota Badura-Simonides, doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie etnografii, dyrektor


Instytutu Filologii Polskiej uniwersytetu w Opolu,

przyjechała odwiedzić rodziców. Zauważyła, że ojciec przylepił na bifeju karteczkę i sprawdza przy
śniadaniu, co tam zapisał: w piątek o dziesiątej Walter, w po-

niedziałek o dwunastej - Jonek.

Albert-Wojtek ma wprawdzie siedemdziesiąt osiem lat, ale ciągle doskonałą

pamięć, więc Dorota się dziwi, że zapisuje daty spotkań z kamratami. Ojciec na

to, że tych spotkań ostatnio jest bardzo dużo, głowa od nich boli, a na żadne nie

można się spóźnić, bo jest ostatnie i trzeba zagrać na pożegnanie. Starzy kamraci

wyprowadzeni z domków do bloków nie zdążą nawet osuszyć świeżych tynków

- wynoszą się zaraz na cmentarz.

Dziwne, że dotyczy to głównie mężczyzn.

Albert-Wojtek gniewa się nad tymi grobami, zwłaszcza kiedy gra młodszemu

od siebie. — Chopie, chopie — powtarza potem w domu — czemuś ty umar?! Nawet żeś tyj renty
swojej nie przejod!

Henryk Kilczan boi się o ojca, bo ciągle stoi w oknie „w swyj szufladzie w betonie" i patrzy w kierunku
dawnego domu. A matka nie. Ale też zachowuje się

dziwnie. Przed wyjściem do kościoła pakuje do torby to kawałek ciasta, to roladę,

a po kościele nie wraca do domu, tylko idzie do Strojcowej albo do Chachułki,

albo do Michalicki, albo Bergerki, albo Malikowej. - Idą wszystkie z tym prowiantym i tam sobie robią
śniadanie, zawsze u innyj, i tak razem siedzą. A jak miały domy, wcale razem nie siedziały, do głowa
im takie siedzenie nie przyszło.

Henryk Kilczan przeżył jednak w tym roku prawdziwą radość. 8 kwietnia na


mistrzostwach świata grupy A w hokeju na lodzie, w katowickim Spodku, Polacy trafili Rosjan sześć do
zera! Rosjan, którzy mieli wtedy czternastokrotne

mistrzostwo świata i pięciokrotne olimpijskie! W polskiej drużynie grał kamrat

z Naprzodu Janów Henryk Wojtynek.

Gerarda Kasperczyka spotkała jednak z okazji tych mistrzostw wielka nieprzyjemność, a nawet
despekt.

- Uni na te mistrzostwa kupili w Austrii nowa rolba. Ze cztyrnaście małych

fiatów tyskich musieli za nią dać. Po co? Moja rolba robiła w dziesięć minut, a au-

striacka potrzebuje dwadzieścia osiem!

Pewnie dlatego, a także ze względu na brak dewiz, popyt na rolby z warsztatów kopalni Wieczorek
wcale nie maleje. Dwudziestojednoletni Stanisław Kasperczyk z zapałem pomaga tacie. -Jak już
robota z jedną rolbą szła do końca, to

my zaczynali nowo rolba, zaś koła, zaś resory, zaś elektryka. Do tych pierwszych

rolbów to my stare nysy rozbierali, co te przody miały okrungłe.

Stasio ze świeżo poślubioną żoną Haliną, też giszowianką, jadą do Krynicy

zobaczyć próbę techniczną nowej rolby taty.

- Śnieg leżał na lodowisku równo z bandami, bo ono było pod chmurką. A rol-

ba pojechała i wygładziła!

Giszowiec zbrzydł, ale jest ruchliwy jak nigdy. Kamratów, odprowadzanych

przez Alberta-Wojtka na cmentarz w Giszowcu, zastępują nowi ludzie.

Siedemnastoletni Roman Kruk z podprzemyskiej wioski Majdan (czterdzieści cztery numery) wyczytał
w gazecie, że można się zapisać do szkoły górniczej

przy kopalni Wieczorek. Dadzą internat i wyżywienie.

- A u nas była taka bieda z nędzą, że jak na wiosnę postawiliśmy płot, to na

zimę szedł na opał, do pieca. Poszedłem dwanaście kilometrów na stację i pojechałem na Śląsk.

Połowa jego klasy w szkole kopalnianej to młodzież ze ściany wschodniej.

Chodzą w grupie, żeby nie oberwać. Białystok trzyma się razem, Przemyśl razem,

Kielce razem, a Ślązacy śpiewają:

Przyjechali gorole
na drewnianym kole.

Mantle mieli gumowe

i kufry pieronowe.

- Ja nie miałem ani gumowego płaszcza, ani wielkiego kufra, tylko szmacianą

torbę. Czułem, że tu długo nie wytrzymam. Nic nie wiedziałem o Śląsku, o tych

ludziach. Wiedziałem tylko, że oni są razem, u siebie, a ja jestem obcy.

Piosenka o gorolach ma różne warianty. Na przykład:

Mantle na nich nowe,

Byamty pieronowe

i odnosi się do tych wielkich urzędników (Beamten), którzy przyjeżdżają rządzić

na Śląsku.

Tę zwrotkę mogłaby wziąć do siebie informatyk Grażyna Szymborska, urodzona w Olsztynie, po


studiach w Gdańsku. Czeka na mieszkanie w nowym bloku przy ulicy Wojciecha.

- To ohydny szkielet z żelbetu zatopiony w błocie.

Przyjechali z mężem, bo tu jest praca, mieszkanie za dwa lata, a nie za dziesięć,

i mięso w sklepach. Są młodzi, kochają się, wierzą, że wszędzie będzie im dobrze.

Grażyna Szymborska sprowadziła rower i stara się odczytać plan starego Giszowca, który ją zachwycił
i oczarował, ale wraca z tych wypraw zasmucona, z wyrzutami sumienia. Chciałaby coś zrobić dla tego
miejsca, ale nie wie jak. Obawia

się, że zamieszka w żelbecie, który nie powinien tu stać, i nic nie zrobi.

Powtórka ze szlabanu

Maria i Jan Jungerowie pożegnali kolejnych znajomych, którym udało się wyjechać na Zachód. Potem
pasiekę. A ostatnio każde wyjście do ogrodu oznacza

żegnanie się z roślinami. Spisują w zeszycie, ile czego jest, żeby dostać za to odszkodowanie, gdy
trzeba już będzie oddać ogród pod bloki, co nieuchronnie nastąpi. Nikt już nie wierzy, że stary
Giszowiec oprze się nowym czasom.

Wokół panoszy się rezygnacja, mówią o niej chwasty, oberwane rynny, dziurawe płoty i twarze
sąsiadów, którzy kręcą się bezradnie po swoich obejściach. Budzą się z myślą, by naprawić dach, lecz
dzień przywołuje ich do rozsądku. Dach

nie jest przecież realny, jutro może zniknąć.

- A więc dom stał się faktem - deklamowała w 1908 roku Margareta Klein ze
szkoły w Gieschewaldzie. Teraz dom przestaje być faktem.

Maria i Jan Jungerowie załatwiają dla siebie i małego Andrzeja wycieczkę turystyczną do Grecji.
Potem dokonują dyskretnych formalności, by rozstać się na za-

wsze z dotychczasowym życiem w Giszowcu, nie ponosząc dramatycznych strat.

Andrzejek ma pięć lat, a jego babcia Rozalia, która tuż po wojnie postanowiła wyjechać z Jasiem do
Niemiec, ale zawróciła do domu, bo właśnie opuszczono

szlaban na drodze, jest już stara i mylą się jej różne rzeczy. Usłyszała, że w Turcji porywają dzieci;
Turcja czy Grecja, wszystko jedno. Zlękła się i tak postraszyła

wnuka, że Andrzej zapiera się rozpaczliwie — nigdzie nie wyjedzie.

Maria i Jan mogą oczywiście przekonywać synka albo po prostu wziąć go

mocno w garść, ale rezygnują z nacisku. Są co do tego milcząco zgodni. Jadą do

Grecji we dwoje i wracają do domu. Sami nie potrafią ocenić, czy zrobili tak dlatego, że są dość
odważni, by żyć tu dalej, czy dlatego, że są ofiarami ogólnej rezygnacji.

Widocznie tak miało być.

Jan Junger lubi zresztą swoją pracę w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych

w Katowicach.

Projektuje i modernizuje różne podziemne urządzenia, głównie dla Wieczor-

ka, i musi czasem zjechać do kopalni w związku z połączeniem rurociągów tłocz-

nych albo likwidacją jakiegoś wyrobiska, albo wymianą liny nośnej urządzenia

wyciągowego.

- Kopalnia to brud, wieczny brud - mówił, kiedy pracował na dole. Teraz, kiedy jest inżynierem
projektantem, zjeżdża na dół chętnie, bo czuje się tam swój,

nie jest dla ludzi inżynierem malowanym, zza biurka. Niektórzy pamiętają, jak

machał z nimi łopatą, i przychodzą się przywitać. Jan myśli, że starzy górnicy

i rzemieślnicy kopalni, tacy jak Gerard Kasperczyk, daliby sobie radę z rurociągiem, liną czy
wyrobiskiem bez tych wszystkich rysunków i obliczeń, po prostu

na zdrowy rozum, no ale trzeba dopełnić formalności. Jan nie interesuje się polityką. Jego polityka to
góry. Kieruje zakładowym kołem PTTK, organizuje wycieczki piesze i narciarskie. Sekretarzem partii w
przedsiębiorstwie jest szef jego

działu, są zaprzyjaźnieni i szef go do partii nie ciągnie. Powrót spod szlabanu nie

jest więc szczególnie bolesny.


A Zbigniew Stacha, który jako Zbyszek tak bardzo marzył, że będzie pilotem, lata po świecie jako
urzędnik centrali eksportowej Węglokoks. Dobrze zarabia, chwali rządy Gierka, był w Londynie,
Grecji, Egipcie, Pakistanie, na Cejlonie, a do Irlandii pojechał specjalnie w sprawie polskiego węgla do
tamtejszych

kominków.

Domek Stachów w Giszowcu ciągle stoi i może nawet przetrwa, ale ojciec

Zbigniewa Wincenty nie żyje od dwóch lat. Mimo że walczył z bolszewikami

i dostał postrzał pod Grodnem, po wojnie był zawsze wdzięczny Rosjanom za

wyzwolenie. Zbigniew Stacha pamięta, jak ojciec mówił: - Gdybyśmy czekali na

tego wyzwoliciela na białym koniu, tobyśmy wszyscy pomarli.

Jak zawsze, zgadza się z ojcem.

1977

Ostatni kurs Balkanu

Od początku roku dyrektorem kopalni Staszic jest Zdzisław Sender. Idzie na

spacer po Giszowcu, kończy go w zakładzie Ludwika Lubowieckiego i, tak jak

Bogusław Roskosz, zostaje stałym klientem fryzjerni.

W Giszowcu pochowano Rozalkę Kajzer-Piesiurową.

Parafia Świętej Anny obchodzi pięćdziesięciolecie i z tej okazji zawiesza dwa

nowe dzwony.

Jeden, imieniem Maria, waży tysiąc czterysta kilo, a więc prawie tyle co dawna Maria, też ofiara
drugiej wojny światowej. Kupili ją parafianie i narzucili jej

obietnicę wyrytą na płaszczu: „Błogosławieństwo i Miłosierdzie Boże na wieki

wydzwaniać będę".

Drugi, imieniem Józef, waży dwa tysiące osiemdziesiąt kilo, jest więc dwa

razy cięższy od dawnego Józefa przetopionego przez Niemców na potrzeby wojenne. Ufundował go
Józef Węgrzyn z Londynu, a właściwie z Janowa. W czasie

wojny wzięto go do Wehrmachtu, na szczęście, na front zachodni, dzięki czemu

udało mu się przedostać do Anglii, gdzie otworzył piekarnię, założył rodzinę, dorobił się pieniędzy i
czworga dzieci. W latach siedemdziesiątych zaczął przyjeżdżać do Polski i zauważył, że na dzwonnicy
u Świętej Anny ciągle brakuje największego dzwonu - jego imiennika.
31 grudnia Giszowiec, Nikiszowiec, Janów i Szopienice żegnają Balkan.

Ostatni kurs odbywa się w nastroju prawdziwej żałoby. Ktoś rzuca kwiaty na tory,

chociaż o tej porze to spory wydatek. Ktoś opowiada, że ma w domu pamiątkę

z 1921 roku, polski rozkład jazdy kolejki. Uwzględniono w nim dodatkową jazdę

w dzień wypłaty, po ósmej rano, dla matek i żon spieszących pod kasy przy szybach Carmer, Nickisch,
Kajzer Wilhelm i Wojciech. — Nawet o babach pomyśleli.

Ewald nie pozwala na śmierć Balkanu. Na jego obrazie lokomotywka pyka jak

z fajeczki nad zieloną skarpą, pod którą pasą się kozy, nad czystym stawem, gdzie

moczą wędki starzyki. Ludwik Lubowiecki wiesza obraz w swojej fryzjerni obok

portretu domku przy ulicy Kwiatowej. Ewald dokumentuje to, co utracone, Ludwik jest mecenasem
artysty, dyrektor Sender ogląda każde nowe dzieło.

A kopalnia Wieczorek ma psychologa zakładowego. To krakowianka Elżbieta

Zacherowa, która przyjechała na Śląsk z mężem inżynierem. Mieszkali najpierw

w Katowicach, na Koszutce. Pomagała im na gospodarstwie giszowianka Hassowa, wdowa po


żołnierzu Wehrmachtu. Przywiązała się do Zacherów i nie mogła

znieść, że mieszkają w mieście zamiast na jej rodzinnej prowincji, w Giszowcu,

Janowie lub Nikiszowcu. Nawet wypożyczyła im na meldunek swojego syna, by

mogli się starać o większy metraż w janowieckim bloczku.

Elżbieta Zacherowa przygląda się teraz danym o absencji w Wieczorku. Są

rozpaczliwe. Nie trzeba uniwersyteckiego wykształcenia, by stwierdzić — główną przyczyną jest


wódka.

1978

Pył

Kopalnia Staszic nadaje godność honorowego górnika pisarzowi Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, który
prowadzi w Katowicach obrady XX Walnego Zjazdu

Związku Literatów Polskich. Zjazd zapowiada się niespokojnie, część pisarzy ostro

krytykuje władzę za cenzurę, zamordyzm i prostactwo. Władza stara się wymigać

i funduje pisarzom wystawny bankiet. Wkraczają na niego górnicy z kopalni Staszic,

wręczają Iwaszkiewiczowi kilof i lampkę i ozdabiają głowę pióropuszem. Pisarz jest


głęboko wzruszony. Ale po chwili wicewojewoda katowicki psuje nastrój, atakuje

„warcholstwo niektórych pisarzy", zebrani w proteście opuszczają salę, pozostaje

w niej blady prezes ZLP w przekrzywionych piórach na głowie*.

Upokorzenie, jakiego doznał honorowy górnik kopalni Staszic, raczej do załogi

nie dociera. Pamiątkowe zdjęcia z uroczystości ukazują oblicza godne i spokojne.

W tym samym roku dyrektor Sender dowiaduje się z niepokojem, że Giszowiec wpisany został do
rejestru zabytków. Dokonał tego wojewódzki konserwator

magister Adam Kudła na polecenie generalnego konserwatora zabytków PRL profesora Wiktora Zina.
Ten zaś opierał się między innymi na opinii wybitnego znawcy osadnictwa przemysłowego i reliktów
techniki profesora Jana Pazdura. Profesor

Pazdur jest regionalistą pasjonatem z Kasiny Wielkiej w Beskidach i już w dzieciństwie stracił głowę
dla lokomotywy parowej salutowanej przez ojca dróżnika.

Wpisanie Giszowca do rejestru rzeczy nietykalnych jest - z punktu widzenia

władz wojewódzkich i kopalnianych - wyjątkowo szkodliwą dywersją, bo hamuje

budownictwo mieszkaniowe, zatem i wydobycie. Do tego bezsensowną, bo stary

Giszowiec już ledwie dyszy ściśnięty przez potężne bloki I Jednostki Mieszkaniowej; rozebrano nawet
sześciokątny dom urzędowy z zagadkową statuą na winklu.

Decyzja konserwatora wywołuje więc falę listów do władz różnego szczebla.

Inwestprojekt Śląsk domaga się od generalnego konserwatora zabytków, aby

unieważnił swoją decyzję, bo trzeba pilnie wznosić II Jednostkę Mieszkaniową (dwa

tysiące czterdzieści dwa mieszkania), a program likwidacji starej zabudowy jest zgodny z narodowo-
społecznym planem gospodarczym bieżącej i następnej pięciolatki.

Wojewódzki konserwator zabytków wnosi do prezydenta Katowic o wstrzymanie rozbiórek i korektę


projektu.

Dyrektor Sender pisze do ministra kultury i sztuki, by nie chronił starych

murów spojonych wapienną zaprawą. Te domy mają niski standard wyposażenia

i małą odporność na wstrząsy. To nie jest fundament rozwoju kopalni, która ma

wydobywać dwadzieścia dwa tysiące ton węgla na dobę.

Dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach informuje generalnego


konserwatora zabytków, że osiedle zasługuje na ochronę, ale

w istniejących okolicznościach przychyla się do wniosków władz kopalni Staszic.


Profesor Zin obstaje przy swoim, kopalnia przy swoim.

A tymczasem rozbiórki idą pełną parą. Stara cegła koncernu Giesche ma świetną opinię i kto chce
sobie zbudować dom, szybko skrzykuje brygadę, najczęściej

z goroli, którzy chcą się szybko dorobić, nie spieszą się po godzinach do swoich hoteli i nie są
przywiązani do tego, co mają zburzyć. Dwudziestoczteroletni

Ryszard Cygan z wioski Ulanica w Rzeszowskiem, ślusarz w Staszicu, rozbiera

z braćmi już piąty domek. Braci jest razem czterech i już wszyscy na Śląsku; ściągali się tu po kolei.
Ryszard, przemyślny i pracowity, twierdzi, że kto umie robić,

tego tutaj szanują i nie wytykają mu pochodzenia. Patent na sprawną rozbiórkę

jest taki: najpierw trzeba ręcznie zdjąć dach, to trwa najdłużej. Potem przypro-

wadza się ciężarówkę Tatra załadowaną cegłą, żeby miała ciężar, łączy ją liną ze

szczytem chałupy i daje wsteczny. Chałupa pada, ale ani jedna cegła nie pęka, tak

ją wypalono siedemdziesiąt lat temu.

Kolega Ryszarda Cygana buduje dom pod Częstochową i opłaca mu się transport tej cegły. Rysiek nie
myśli o budowaniu, bo liczy na mieszkanie zakładowe

w bloku, a poza tym - może kiedyś wróci pod Rzeszów. Praca przy rozbiórkach

nawet mu się podoba, zna się na budownictwie, na murarce. Czasem przykro burzyć dom, kiedy jakaś
babcia stoi i nie chce odejść. Ale on się dosyć napatrzył na

wsi na stare chałupy, a nowy blok to komfort i od razu dzielnica inaczej wygląda.

Gerard Kasperczyk traci garaż w piekarnioku Pod Kasztanami. To chyba

ta sama kapliczka chlebowa, którą sfotografował kiedyś Paweł Poloczek, kiedy

krzątała się przy niej grupa gospodyń. Już od dawna nie pieczono tu chleba, więc

Gerard dostawił ściankę, zawiesił

daszek i postawił pod nim swego

fiata 125p, z wypielęgnowaną blacharką, zabezpieczonego antykorozyjnie, dopieszczonego pod

każdym względem. I co teraz będzie? Podjeżdża już spychacz.

Ewald Gawlik wyszedł na ulicę Miłą, żeby namalować mord

na niej, ale wraca do domu, bo

pył z rozbiórki i z budowy przy-


lepia się do farby olejnej i zamiast

pamiątki dokumentu, na sztalugach powstaje ruina obrazu.

Tymczasem starzy harcerze z Giszowca, Nikiszowca i Janowa postanawiają

odśpiewać swoje stare pieśni. Przyszli do dawnej willi Uthemanna, gdzie kiedyś

była harcówka, czterdziestu jeden chłopa, i stanęli rządkiem na schodach, żeby

każdy mógł każdego rozpoznać. Niektórzy jednak mieli z tym kłopot, stare oczy

łzawią przy byle wzruszeniu.

Na tym się nie skończyło. Pojechali razem na obóz harcerski w Bukownie. Druhowie Józef Botor,
Teodor Botor, Ludwik Lubowiecki, Augustyn Bujar i najstarszy

Józef Karpała, nauczyciel, który w 1923 roku założył z druhem Piorunem drużynę

harcerską w giszowieckiej szkole, a w 1934 roku był komendantem hufca mysłowickiego. Wciągnęli
sztandar, rozpalili ognisko i ugotowali zupę w kociołku.

1979

Co myśli Halotta

W tym roku spór o Giszowiec

jeszcze się zaostrza, bo w czerwcu

kopalnie wprowadzają czterobrygadowy system pracy, który wymusza

większe zatrudnienie.

Górnicy pracują przez sześć dni

na trzy zmiany, potem dostają dwa

wolne, które wypadają w różnych

porach tygodnia. Niedziela przestaje więc być niedzielą, co gniewa księdza Rufina Sładka, który
obejmuje

w sierpniu giszowiecką parafię z jej

leśnym kościółkiem Świętego Staniława. Nie dość, że miejscowy gór-

nik, pracujący tu od pokoleń, traci

ulubiony ogródek i domek, to jeszcze zabierają mu niedzielną mszę

i rodzinny obiad świąteczny. Ksiądz

Rufin jest jednak najdalszy od tego,


by o stan Giszowca i zamęt w życiu

jego mieszkańców winić dyrektora

kopalni Staszic. Według księdza, dyrektor jest śrubką w maszynie, ale to dobry

człowiek, pomaga ludziom. Niedawno kopalnia z własnej inicjatywy spięła kotwami ściany kościółka;
farorz nie martwi się już, że runą. Teraz, kiedy papieżem

jest Polak, wszystko stało się możliwe — na przykład publiczne spotkanie komunisty na stanowisku z
miejscowym biskupem. Zdzisław Sender chciałby wiedzieć,

jak się wtedy zachować, żeby nie urazić ani ekscelencji, ani sekretarza. Tego może

go nauczyć właśnie ksiądz Rufin, podczas spaceru po leśnej parafii, ponad podziemną otchłanią szkód
kopalnianych.

Jak dotąd Sender w kontaktach z ludźmi używa na ogół dwóch form - „wy"

do zwierzchników i „ty" do podwładnych; teraz będzie musiał zastosować inne.

Dyrektor Sender nie podejrzewa nawet, co mu szykuje reżyser Kazimierz

Kutz, który napisał trzeci scenariusz śląski pod tytułem Paciorki jednego różańca,

już wybrał aktorów i kręci sceny w Giszowcu.

Filmowcy przeglądają nakręcone taśmy w starym kinie Słońce w Janowie

i kleją je w hotelu przy lodowisku Jantor w Nikiszowcu. Montażyście Józefowi

Bartczakowi pomaga osiemnastoletni Mirek Michalski, syn piekarza z Giszowca.

Nie chce być piekarzem, ale montażystą, jest pracowity, uparty i przekonany, że

dopnie swego.

Rolę dyrektora kopalni, człowieka układnego, lecz bezwzględnego, który

niszczy stare domy górnicze w imię socjalistycznej gospodarki, partyjnego obowiązku i kariery, gra
Stanisław Zaczyk. Jest w tej roli twardszy i bardziej oschły

niż prawdziwy dyrektor Staszica. Ale to nie on, lecz prawdziwy dyrektor Zdzisław Sender rzeczywiście
rozbiera te domy.

Rolę zasłużonego górnika Karola Habryki, okopanego jak w twierdzy w swojej chacie i
niepozwalającego na jej rozwałkę, gra Augustyn Halotta, metaniarz

w kopalni Staszic. Jako metaniarz, czyli w swym prawdziwym życiu, chodzi

pod ziemią z lampką i bada, czy w chodnikach nie ma gazu. A gaz niestety jest -

w ubiegłym roku zabił w Staszicu czterech górników, a trzynastu ranił podczas


wybuchu. Halotta jest także pisarzem, napisał jedenaście powieści, niedrukowanych, ich bohaterem
jest zawsze on sam, młody Ślązak Gutek, którego spotykają

najrozmaitsze przygody, czasem szpiegowskie, a czasem miłosne. Mieszka (Ha-

lotta, nie Gutek i nie Habryka) w małym domku w Bogucicach, przypominają-

cym domki giszowieckie, i wygląda na to, że jego chata też pójdzie pod spychacz.

Martwi się o gołębie, bo on znajdzie sobie miejsce, a gołębie nie, i wymyślił nawet sposób, żeby się
nie mnożyły - podtyka gołębiom jajka kurek liliputek, które

wysiadują, a potem Halotta podbiera gołębiom kurczęta i gotuje rosół; tak w każdym razie opowiada
Kutz.

Rolę Habrykowej gra Marta Straszny, dawniej ślusarz w hucie w Siemianowicach, teraz na
emeryturze. Kiedy przestała pracować, zapisała się z nudów do

kopalnianego koła gawędziarek, gdzie znalazł ją Kutz i ocenił, że to prawdziwy

skarb: świeżość, fantazja i temperament.

Filmowemu Habryce nie udaje się ocalić swojego domku, ale ponieważ jest

zasłużony jako powstaniec śląski, witał Szeptyckiego na moście brynickim, po

drugiej wojnie był przodownikiem, a na dodatek ma syna inżyniera w kopalni burzycielce i jest uparty
jak wół, władze dają mu w końcu nie szufladę w bloku, ale

willę, w której można by żyć jak w raju, lecz już bez sąsiadów, bez szopki, bez

miejsca. Habryka tak bardzo tęskni za tym wszystkim, że nie ma ochoty budzić

się ze snu w starym małżeńskim łóżku zabranym z giszowieckiej chałupy. I któregoś dnia rzeczywiście
się nie budzi.

Na pogrzebie powinien mu zagrać Albert-Wojtek Badura, ale Kutz nie mógł-

by go zaangażować, bo Albert-Wojtek przekroczył osiemdziesiąt lat i jest za słaby

na takie wzruszenia.

Film powstaje w Giszowcu (chociaż ta nazwa w nim nie pada), na placach budowy i miejscach
rozwałki. Domek, którego broni Habryka, naprawdę tu stoi,

udostępnił go mieszkaniec Henryk Dobiczek.

Kręcenie sceny pogrzebu Habryki zmęczyło reżysera, opuścił plan i poszedł

odpocząć. Kiedy wrócił, Halotta - Habryka ciągle leżał w trumnie, wśród wieńców ze wstęgami
związków zawodowych. Kutz się zaniepokoił i pochylił nad Augustynem, a ten otworzył oczy i szepnął:
- Jo tak sobie myśla
A o czym myślał reżyser, kiedy zostawił pogrzeb i poszedł odpocząć? Prawdopodobnie o swoim ojcu
Franciszku Kutzu, który za jego namową wyprowadził

się z familoka do bloku w Tychach i umarł po dwóch tygodniach.

Maryla Wacławkówna jest jeszcze młodą kobietą, ale kiedy patrzy na sad przy

domu (niedaleko Dobiczka), ma wrażenie, że ucieka z niej życie. Jabłonie kwitły

w tym roku jak oszalałe i kiedy owoce zaczynały nabierać koloru, przyjechał bul-

dożer. Maryla pobiegła do domu po piłę, poobcinała najpiękniejsze gałęzie, zanio-

sła z płaczem do leśnego kościoła i ozdobiła ołtarz.

- Wtedy mi ulżyło.

Prezent dla Gerarda Kasperczyka

Halina, żona Stacha, synowa Gerarda Kasperczyka, napisała wiersz Mój dom

Giszowiec i dała go w prezencie teściowi.

Co się z tobą stało

Byłeśkiedyświoską małą

Tam chatka mała

Przy chatce kózka stała

Za chatką ogród zielony

Rosły w nim piękne melony

Odpoczywał górnik

Ciężką pracą zmęczony

Karmił gołąbki

Był zadowolony

W niedzielę nad staw Małgorzaty poszedł

Łowił tam rybki

Szczęśliwy odszedł

()

Była chatka, chatki nie ma

Domy ciągną się ciężkie


()

Wita mnie niebo szare

Słoneczko zamglone

Życie nie płynie mi dalej w radości

Nie otacza mnie sercem pełnym miłości

Dla mnie już nadziei nie ma

Miałem życie, życia nie mam.

Dorota i Kurek

Dorota Simonides jest przekonana, że gdyby Karol Wojtyła nie został papieżem, burmistrz Kilonii nie
zaprosiłby Polaka na kongres etnologów w tym

mieście.

Było tak czy nie, Dorota jedzie do Kilonii. I dobrze, że ona. Zna nie tylko nie-

miecki, ale i tematy pogranicza polsko-niemieckiego, frapujące etnologów.

Nawiązuje kontakty i znajomości, a wieczorem telefonuje do Kurka, który

koniecznie chce ją ugościć. Florka już nie żyje, jest bardzo samotny. Zapłaci Dorocie za drogę, wie, że
nie ma marek.

- Powiedział, że chodzi mu po głowie piosenka, ale nie pamięta ani słów, ani

melodii, tylko Cygankę nad wodą. Oczywiście, wiedziałam! Zaśpiewałam mu tak

jak w domu. Ojciec brał skrzypki, a my wszystkie dzieci: - Za ebru falą, goniąc

spojrzeniem, młoda Cyganka siedziała

Imię wroga

W tym roku kopalnia Wieczorek, być może dzięki czterobrygadowemu systemowi pracy, osiągnęła
życiowy (a ma ponad sto pięćdziesiąt lat) rekord wydobycia: cztery miliony ton węgla.

Na przekór sukcesowi produkcyjnemu liczba osób, które dobrowolnie wyjechały z Polski do Niemiec,
od paru lat rośnie. W 1976 roku wyjechało około

30 tysięcy, w tym - ponad 36 tysięcy (70 procent przypada na Górny Śląsk).

W takiej sytuacji potrzebny jest odpór - na przykład zmiana poniemieckiej

nazwy Giszowiec na rdzennie polską. Władza skłania więc obywateli, zwłaszcza

emerytów, by zajęli w tej sprawie słuszne stanowisko.


Augustyna Lesik mieszka w kolonii od 1913 roku. Pamięta czasy, gdy rządzili tu potomkowie Georga
Gieschego, i nigdy jakoś nie mogła się przyzwyczaić do

nazwy Giszowiec. „Mój familok był to budynek bez podstawowych wygód, nie

było wody bieżącej, nie było oczywiście łazienki. To najlepszy przykład, jak właściciele kopalni Giesche
i Giszowca traktowali polskich górników".

Teraz „wyrosło tu nowe ogromne osiedle i — moim zdaniem — bardzo ładne".

Stare imię zupełnie do niego nie pasuje.

Henryk Dobiczek, budowniczy, remontowiec, który przez wiele lat łatał domki Giszowca, twierdzi, że
najwyższy czas położyć kres tej partaninie, a zwłaszcza nazwie osiedla, bo koncern Giesche zapisał się
jak najgorzej w pamięci Polaków, konsekwentnie prowadząc politykę ucisku narodowego,
społecznego i gospodarczego. „Dlaczego więc utrzymywano nazwę wywodzącą się od nazwiska

zawziętego wroga wszystkiego, co polskie?" - pyta Dobiczek i dodaje, że jego

syn i następca, inżynier budowlany, już nie łata jak ojciec, lecz stawia nowe blo-

ki dla nowej kopalni.

Niektóre nacierają już na udostępniony Paciorkom jednego różańca rodzinny

domek Dobiczka, który - o, dziwo - ciągle jeszcze stoi w swym życiu realnym,

chociaż w filmowym skazany został na rozwałkę.

Wniosek o zmianę nazwy wspiera stanowczo swym autorytetem były dyrektor szkoły Józef Piasecki,
który poświęcił tyle pracy powstaniom śląskim w Gieschewaldzie. Wnosi, by nazwać osiedle imieniem
Staszica.

Te żądania padają na sesji Miejskiej Rady Narodowej w Katowicach 15 listopada i znajdują miejsce na
łamach „Trybuny Robotniczej" i „Dziennika Zachodniego". Do wniosków mieszkańców dołącza się
aktyw kopalni Staszic.

Małgorzata Ryś, która prowadzi kronikę leśnej parafii Świętego Stanisława,

ma w tej sprawie odrębne zdanie. Nie wyraża go jednak publicznie, lecz zapisuje

w księdze kaligraficznym pismem:

Nazwy miejscowości to twory prawie historyczne oparte niejednokrotnie nawet na

legendach. Dlaczego na przykład nikogo nie gorszy nazwa miejscowości Kozy koło Bielska. Oparta jest
ona na legendzie, która głosi, że podczas najazdu Tatarów ze wsi uciekli

wszyscy mieszkańcy, pozostały jedynie dwie kozy. Gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, a
mieszkańcy wrócili do domów, dwie kozy czekały cierpliwie.

„Dziennik Zachodni" z 16/17/18 listopada informuje nas w paru punktach


o wnioskach z listopadowej sesji MRN:

Po pierwsze, Miejska Rada Narodowa odnotowuje stały wzrost dochodów

ludności.

Po drugie, zauważa istniejące na rynku niedobory niektórych artykułów spożywczych i


przemysłowych, ale zwraca uwagę, że wzrosła produkcja porcelany

i kosmetyków.

Po trzecie, nazwa Giszowiec zastąpiona zostaje nazwą Osiedle Staszica.

Osiedle Staszica

Nasze szczęście tkwi w nadziei

1980

Na Wygorzele

W maju Lubowieccy idą na Wygorzele. Prowadzi ich Ludwik, zupełnie już

siwy, z ciemnym, starannie utrzymanym wąsikiem. Strzyżenie wąsów to najtańsza usługa w jego
fryzjerni, kosztuje tyle co dwie bułeczki. Przy ojcu stąpa Grześ,

silny, trzydziestojednoletni młodzieniec, ciężkawy i dobroduszny, niesie na barana małego Marka


Lochera, wnuka Ludwika a swego siostrzeńca.

Idą tylko mężczyźni. Kobiety odprowadziły ich do przystanku autobusowego na Osiedlu Staszica
(dawniej Giszowiec) i wróciły do domów. Mężczyźni wysiedli w Murckach i weszli do lasu. Mają do
Wygorzeli pięć kilometrów. Ludwik

trzyma w kieszeni listę obecności - ze trzydzieści imion. Są bracia, Konrad, który

przyjechał z Kłodzka, gdzie osiadł po wojnie, bo na Górnym Śląsku ktoś mu ciągle zaglądał w papiery,
Jan, który specjalnie wziął urlop w Niemczech, gdzie pracuje na przyszłą emeryturę, i najmłodszy
Franciszek, który mieszka w Tychach,

szwagrowie, synowie, zięciowie, młodzież i bajtle.

Wujek Karol Panek gubi ukradkiem cukierki, a potem szuka ich w papro-

ciach za pomocą rozdwojonej gałązki, którą nazywa gajgerem. Wszyscy dokazują - i starsi, i dzieci - a
przy leśnym źródełku dochodzi do wrzawy, bo kto idzie

pierwszy raz na tę pielgrzymkę, musi się poddać ceremonii chrztu, z której wychodzi mokry jak
Utopiec.

Bracia z krewniakami idą uczcić mamę zmarłą trzydzieści lat temu. Maria
z domu Żogała pochodziła z wiejskiej kolonii Wygorzele, były tam cztery gospodarstwa i studnia z
żurawiem. W tych domach ciągle mieszkają różni dalecy kuzyni.

W połowie drogi wchodzą na polanę z dębem pośrodku.. Panek okrąża drzewo z gajgerem i
wydobywa spod konarów butelkę. Przez brudne szkło widać wilgotny papier ze spisem obecności z
zeszłego roku. Wydłubują go patykiem, będzie osuszony i zachowany. Zastępuje go lista z kieszeni
Ludwika.

Docierają do pierwszego domu. Studnia, przy której myła się mama, kiedy

była panną, jest ciągle na miejscu, ale bez żurawia, muszą kręcić korbą. Ochlapu-

ją po kolei twarze i karki, a wygorzelscy kuzyni wynoszą ręczniki. Przyszykowali

swojski chleb, krupnioki, salcesony, kiełbasy. Jeden z nich jest organistą i prowa-

dzi do kościoła, będzie grał przy modlitwie za dusze rodziców i dziadków. Potem

goście zapraszają kuzynki do tańca na klepisku stodoły, przy domu, w którym

mieszkała mama. Grzesio też tańczy. Jest w wielkiej gromadzie bliskich i na do-

datek ma się czym pochwalić: pracuje w spółdzielczym warsztacie naprawczym

w Katowicach. Budzi się o szóstej, sam wsiada w autobus, a o ósmej staje do roboty. I nie jest to
żadne klejenie kopert, dobre dla kobiet i chorych, lecz prawdziwa praca ze śrubokrętem i młotkiem.

Idą tak już drugi albo trzeci raz. Domku Lubowieckich przy ulicy Kwiatowej

już nie ma, oficjalnie nie ma nawet Giszowca, ale jeszcze są Wygorzele i nikt nie

odebrał im pięknej nazwy.

Gertruda z domu Badurzanka także wędruje ze swym nowym mężem Stefanem, na przykład do
Kostuchny. Wychodzą o świcie, zabierają termos i kanapki, idą gdzie ich nogi poniosą, czasami boso,
niosąc buty w ręku, słuchają ptaków,

rozpoznają rośliny, zbierają jagody i wracają o zmroku. Takiego szczęścia Gertruda nigdy sobie nie
wyobrażała.

Ludność chce starego

Wojewódzki konserwator zabytków chce się dowiedzieć, jaki jest stosunek

mieszkańców Giszowca (ciągle, jak oni, używa tej nazwy) do kopalnianych chałup, w których żyją.

Sporządzono ankietę i rozdano stu pięćdziesięciu trzem głównym lokatorom

ocalałych domków, głównie emerytom kopalni.

Z odpowiedzi wynika, że domki nie bardzo nadają się do mieszkania. Tylko

w trzydziestu czterech urządzono łazienki, a jeszcze w dwudziestu dziewięciu - to-


alety. Tylko do dziewięćdziesięciu dwóch doprowadzono gaz. Lokatorzy skarżą się

na wilgoć, dziurawe dachy, zniszczoną stolarkę, wyboje na uliczkach i brak latarni.

Na pytanie, czy ktoś chce zamienić mieszkanie, sto trzydzieści trzy osoby

odpowiadają - nie!

Praca nad ankietą zbiega się z pokazem Paciorków jednego różańca Kazimierza

Kutza dla katowickiego aktywu robotniczego, który po seansie odżegnuje dzieło

od czci i wiary. Można przypuszczać, że film pójdzie teraz na półki w majestacie

klasowej oceny, a jednak nie. Pierwszy sekretarz KW PZPR w Katowicach Zdzisław Grudzień,
znienawidzony i wykpiwany na Śląsku, niespodziewanie kieruje

Paciorki do kin.

Osiedle Staszica idzie więc tłumnie zobaczyć, jak żona Habryki obiera kartofle w oblężonym przez
spychacze domu i śpiewa „przybądź nam litościwa Pani ku

pomocy", i jak sąsiadka Habryków żegna się ze swym gospodarstwem na klęczkach. Rozpoznają
kuchnie, meble, szopki i ogródki. Kiedy stary kombatant wspomina: „za nieboszczki Polski", nikt nie
bierze tego za dowcip. Giszowiec też jest

już poniekąd nieboszczykiem. Wprawdzie rozbiórka domków została wstrzymana, ale nie wiadomo
na jak długo, a nazwa już pewnie nie wróci.

Wydawałoby się, że ogryzek dawnego Giszowca i blokowisko Osiedla Staszica nigdy nie przełamią
wzajemnej obcości. Tymczasem Rufin Sładek, proboszcz

leśnego kościółka, postanawia, że w tym roku procesja na Boże Ciało prowadzona dotąd wśród
ocalałych Zillmannowskich domków obejmie także nowe budynki, w których mieszkają przecież koło
siebie hanysy i gorole.

Poczty sztandarowe — parafialne i kopalniane — ministranci w komżach, dziewczynki z kwiatami,


gospodynie, młodzież idą więc ze śpiewem przez stare i nowe

ulice i godzą to, co ustępuje, z tym, co napiera.

Baldachim niesie czterech mężczyzn w górniczych mundurach, ale ksiądz Ru-

fin sam wznosi monstrancję, nie życzy sobie, by podtrzymywano go pod ramiona.

— Bałem się, że to ja będę musiał podpierać moich starzyków.

Uroczystość kończy się koncertem orkiestry Staszica pod leśnym kościołem

(orkiestra Wieczorka gra zawsze u Świętej Anny w Nikiszowcu). Nie można oderwać wzroku od
muzykantów pysznych jak koguty, bo zamiast jednolitych czarnych mundurów mają czarne spodnie,
białe koszule i zielone kamizelki, a przy tym
jak zawsze czerwone pióropusze na czakach. Po każdym utworze instrumenty ro-

bią przerwę i wtedy wszyscy śpiewają. Nawet deszcz nikomu nie szkodzi, chronią

przed nim buki o gęstych koronach. Potem wszyscy odchodzą, pozostaje tylko or-

kiestra i skupia się wokół krzyża misyjnego, gdzie czeka stół z poczęstunkiem.

Wałęsa do Kutza

Mimo że Gerard Kasperczyk nie zajmuje się już racjonalizacją, kopalnia Wieczorek chlubi się stu
sześćdziesięcioma nowymi projektami wynalazczymi o barwnych nazwach, na przykład organ
urabiający do czołowego wcinania w caliznę.

Zeszłoroczny rekord wydobycia ma być pobity o prawie trzysta tysięcy ton (ale

trzeba wiedzieć, że kopalnia Staszic wydobędzie jeszcze więcej).

22 sierpnia katowicka „Trybuna Robotnicza" zamieszcza zdjęcie grupy

uśmiechniętych górników z kopalni Makoszowy z podpisem: „Region nasz tętni

codzienną pracą, a trud każdego z nas potrzebny jest innym, podobnie jak praca

innych potrzebna jest nam".

Nie bez powodu mówi się o „innych". Od 15 sierpnia stoją stocznie Trójmiasta, a od 18 sierpnia
Stocznia Szczecińska.

Tegoż dnia dyrektor Katowickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego doktor inżynier Stefan Słupski
wysyła teleks do kilkunastu adresatów: „obywatel

dyrektor kopalni w. k. mysłowice murcki wieczorek wujek katowice gottwald b.

chorzów lenin murcki polska Staszic kzn-pw zrb-kzpw zgm-kzpw tranzgor", i zawiadamia ich, że
„stosownie do zalecenia głównego inspektoratu ochrony przemysłu z dnia 17 sierpnia 1980 r.
wprowadza się od godz. 6.00 dnia 18 sierpnia 1980 r. aż

do odwołania hasło »555« w ochronie zakładów pracy resortu górnictwa ()"*.

Wytyczne dla tego hasła, jak informuje dalej dalekopis, określone zostały

w zarządzeniu ministra górnictwa z 10 sierpnia 1976 roku. A zatem w czasie kiedy po wypadkach w
Ursusie i Radomiu rozprawiano się z „warchołami".

Śląsk jeszcze pracuje. Pierwsza, 25 sierpnia, staje tarnogórska fabryka urządzeń dla górnictwa FAZOS.
Załoga podchodzi do sprawy rzeczowo - chce wie-

dzieć z pierwszej ręki, co dzieje się w Gdańsku, i wysyła do stoczni dwie delegacje. Każda jedzie tam
inną drogą, obie docierają i wracają do Tarnowskich Gór
podbudowane i zaopatrzone w gdańskie postulaty. 29 sierpnia stają kopalnie Manifest Lipcowy i
Borynia w Jastrzębiu-Zdroju i zawiązuje się komitet strajkowy

w hucie Katowice, a 30 sierpnia w kopalni Manifest Lipcowy powstaje Międzyzakładowy Komitet


Strajkowy, który 3 września, trzy dni po zawarciu Porozumień

Gdańskich, podpisuje z komisją rządową Porozumienia Jastrzębskie. Stanowią

one między innymi, że od 1 stycznia 1981 roku wszystkie soboty i niedziele będą

wolne od pracy, znosi się system czterobrygadowy, nie wolno zatrudniać pracowników w
nadgodzinach wbrew ich woli.

W tym samym mniej więcej czasie Paciorki jednego różańca zdobywają główną nagrodę na Festiwalu
Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku, Złote Lwy

Gdańskie. Lech Wałęsa przesyła reżyserowi wyrazy uznania. Odtwórca roli Karola

Habryki Augustyn Halotta może się uśmiechać, przyjmując gratulacje - za honorarium aktorskie kupił
sztuczną szczękę. Kazimierz Kutz zwierza się pisarzowi

i tłumaczowi Feliksowi Netzowi, co chciał powiedzieć w Paciorkach —Jest taka

granica, kiedy już się trzeba zbuntować.

Stoczniowcy, którym pokazał film, uznali, że odnosi się do nich.

Widzowie z Gdańska nie wiedzieli, że bunt Habryki został wymyślony na

potrzeby dramaturgii filmowej. Żaden z mieszkańców Giszowca nie okopał się

w swoim domu, nie przypiął odznaczeń górniczych, by iść z protestem do władz.

W Giszowcu nie było Habryki.

Grają na pogrzebie Alberta-Wojtka

Jaki był ten rok?

Polskę opuściło i wybrało na stałe Niemcy - dwadzieścia sześć i pół tysiąca osób. Najmniej w ciągu
ostatnich pięciu lat; o prawie dziesięć tysięcy mniej

niż w roku poprzednim. Od 1952 do 1980 roku, a więc już po zakończeniu przymusowych przesiedleń,
wyjechało do Niemiec ponad pięćset pięćdziesiąt tysięcy

osób (można przyjąć, że połowa pochodziła z Górnego Śląska)".

Rodzina Badurów i kopalnia Wieczorek pożegnały się z osiemdziesięciodwuletnim Albertem-


Wojtkiem. Miał tylko jeden pogrzeb - katolicki. Zagrali na nim

wszyscy muzykanci z okolicy. Zanim umarł, bardzo się nacierpiał. Od lat puchły
mu nogi, teraz jedną amputowano. Sąsiedzi z pokoju szpitalnego słyszeli, jak Albert-Wojtek wzywa
przez sen żonę: — Róża, Rózia! Gdzie jesteś?!

Rozalii nie było. Albert-Wojtek budził się z ciężkiego snu i usiłował wstać.

Mamrotał, że na niego czekają. Jacyś ludzie w restauracjach, salach weselnych, na

cmentarzach chcą, żeby im grał. Musi tam biec. Zdrowsi chorzy łapali go, żeby

nie upadł. Szamotał się z nimi. Pielęgniarki musiały go przywiązywać do łóżka.

Córki przychodziły do szpitala, ale Rozalii ciągle nie było, nie mogła przyjść,

bo wylała sobie na nogę garnek rosołu. Nie mogła chodzić, nie mogła nałożyć

buta. Nie wiedziała nawet, że Wojtek ją woła.

Wreszcie udało się jej nałożyć but, ale przyszła do szpitala o parę godzin za

późno.

Wtedy dowiedziała się o tym nocnym wołaniu.

Powiedziała Gertrudzie, że tyle razy to ona go wzywała, gdy grał po nocach -

Albert, gdzie jesteś, dlaczego cię nie ma? Kiedy rodziła Pawełka, grał w restauracji Sauera. - A teraz on
mnie wzywał - płakała - a mnie nie było.

Jesienią załogi Staszica i Wieczorka masowo wstąpiły do Solidarności. Henryk Kilczan prawie nie
zauważył, kiedy się w niej znalazł.

- Ci z partii i z kierownictwa godoli - wstępuj człowieku, wstępuj. Jak wszyscy nasi wstąpią, będziemy
trzymoć tam władza.

Barbórka była w tym roku wyjątkowo piękna, zwłaszcza w Staszicu. Dzięki

radom proboszcza Rufina Sładka komunista Zdzisław Sender powitał z godnością biskupa Herberta
Bednorza, który odprawił uroczystą mszę w cechowni i poświęcił w niej figurę patronki górników.

1981

Król ziemniak

Ani w roku ubiegłym, ani bieżącym w wielkich tekach zarządzeń dyrektora

kopalni Wieczorek (jest nim czterdziestodziewięcioletni Eugeniusz Kurek, doświadczony inżynier


górniczy) nie można się doszukać Solidarności. Jakby nie

istniała, a przecież wiemy od Kilczana, i nie tylko od niego, że należy do niej

większość załogi.

Z ksiąg dyrektora mogłoby wynikać, że kopalnia wydobywa nie węgiel, lecz


ziemniaki i że jej losy zależą od powodzenia akcji ziemniaczanej.

Powołuje się ludzi do zbierania zamówień na kartofle wśród załogi i emerytów. Deleguje się
zaopatrzeniowców, którzy zdobędą towar. Wyznacza się urzędników finansowo-księgowych,
magazynierów, kierowców, ładowaczy, konwojentów i kontrolerów czasu pracy wszystkich
oddelegowanych do akcji, co jest szczególnie odpowiedzialne, bo mogą oni korzystać ze specjalnych
nadgodzin, które

trzeba potem policzyć. Zabezpiecza się niezbędne środki transportu. Nie zapomina się o tym, że
odbiorcy mają zwrócić worki w ciągu dwóch tygodni, a reklamacje

z powodu wad ukrytych ziemniaków przyjmowane będą tylko przez dziesięć dni.

W załączniku mamy wzory matematyczne, które pomagają wyliczyć cenę jed-

nostkową za przerzucenie tony ziemniaków z magazynu na samochód, z doniesieniem do dwudziestu


metrów.

Kopalnie Sośnica i Makoszowy nie dopilnowały akcji ziemniaczanej i mają

za swoje.

„Dziennik Związkowy" - pismo codzienne Zarządu Regionu Sląsko-Dąbrowskiego NSZZ „Solidarność"


(jedna powielona kartka) - w numerze z 2 października informuje, że zwraca się tam górnikom
pobrane pieniądze, ale co po nich?

Gdzie, w jaki sposób zdobędą teraz kartofle? „Mamy wyzdychać z głodu?" - zapytał w imieniu
emerytowanych górników Franciszek Zmyślony z Sośnicy, który

o całej sprawie powiadomił redakcję.

Gazetki mnożą się jak druki patriotyczne w burzliwych czasach plebiscytu

z 1922 roku. Ich status jest niejasny. Ni to legalne - bo mają jawnych autorów

i adresy kontaktowe - ni to podziemne - bo piszą co chcą, widać, że wychodzą

poza cenzurą, bez debitu, pokątnie, powielane, rozmazane. Niektóre ich strony przypominają
dawnego „Kocyndra", pismo wesołe, co to wychodziło, kiedy

chciało i kiedy mogło.

Katowicka „Wolność", biuletyn informacyjny Regionalnego Komitetu Obrony Więzionych za


Przekonania, w drugim numerze cytuje wierszyk:

Zaglądali do kufrów,

zaglądali do waliz,

lecz nie zajrzeli w dupę

a ja tam miałem socjalizm.


I zapewnia, że napisał go Czesław Miłosz, prawdopodobnie wtedy gdy opuszczał Polskę, udając się na
wieloletnią emigrację. „Wolność" usprawiedliwia się jednak, że zna fraszkę jedynie ze słyszenia, więc
nie ręczy za ścisłość.

ŚmierćHalotty, dom Grudnia

W nowym mieszkaniu w Murckach rozstaje się z życiem Augustyn Halotta,

który w filmie Paciorki jednego różańca umierał jako górnik Habryka z tęsknoty

za starym domem, ogrodem i sąsiadami. Teraz Halotta zasypia na zawsze we własnym imieniu, ale z
tej samej przyczyny; niedawno musiał opuścić domek w Bogucicach, także rozebrany pod bloki.
Spodziewał się tej wyprowadzki już wtedy,

kiedy leżał w trumnie jako Habryka, i można przypuszczać, że szepcąc do Kutza

„Jo tak sobie myśla", myślał właśnie o tym.

Opuszczenie własnego domu jest trudne nie tylko dla zwykłego człowieka, ale

i dla takiego, co trząsł ludźmi, fabrykami i miastami i nie wahał się rozbierać osiedli, gdy raziły jego
partyjną świadomość. Zdzisław Grudzień, nie tylko pozbawiony

funkcji partyjnych, ale w czerwcu w ogóle wykluczony z PZPR pod zarzutem wykorzystywania swojej
pozycji do czerpania prywatnych profitów, mieszka w Katowicach, przy ulicy Różyckiego, w osiedlu
domków dygnitarskich. Przyznaje wobec

komisji partyjnej, która go teraz rozlicza, że dom był zbyt kosztowny i jako komunista nie powinien go
brać, gdy dawali za darmo, ale pyta: „Zastanówcie się, towarzysze drodzy, czy po tylu latach pracy
mam iść pod namiot?"

Der Skarbnik, Die Zmora

Dorota Simonides znowu wraca do śląskich strachów, o jakich nasłuchała się

w dzieciństwie. Co zostało z nich dzisiaj?

Zabiera się do pracy metodycznie, wzorem Niemca Richarda Kuhnaua, który na początku XX wieku
zgromadził dwa tysiące sto śląskich podań i zaopatrzył

je w metryczki. Sympatię Doroty budzi nie tylko solidność, ale i otwarta postawa badacza. Ponieważ
nie znał dobrze polskiego, prosił księcia Olgierda Czartoryskiego o pomoc językową i pozostawił
niektóre nazwy w polskim brzmieniu:

Der Skarbnik, Die Zmora, Der Utopletz.

Dorota i jej studenci znowu chodzą po domach, zapowiadani przez księży,

tak jak przedtem, kiedy zbierali bery i bajki. Pytają ludzi o dawne strachy, a ciągle słyszą o nowych.
Nowe zmory to: lęk o dom i ogród, o rozproszoną rodzinę,

o własne miejsce w świecie, który się odmienił i nie wiadomo, w jakim pójdzie
kierunku.

Dorota pociesza: - Tak już musi być, bez strachów nie ma życia.

Rzeczywiście, nadchodzą, i to w wielkiej sile. 27 listopada komendant KW

MO w Katowicach Jerzy Gruba wysyła do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

teleks w sprawie blokad zakładów pracy - gdyby podjęły strajki okupacyjne.

W województwie katowickim jest sześćset zakładów, po których można się cze-

goś spodziewać, więc operacja jest niewykonalna. „Na przykład do blokady kopalni »Wieczorek«
posiadającej siedem szybów i 24 bramy potrzeba 320 funkcjonariuszy mundurowych oraz 7 armatek
wodnych. Natomiast do blokowania huty

»Katowice« potrzeba około tysiąca funkcjonariuszy"*.

Milicja przygotowuje się do operacji, którym nadano piękne kryptonimy.

„Wrzos" (zatrzymywanie internowanych), „Jodła" (przygotowania do zadań specjalnych związanych z


wprowadzeniem stanu „W"), „Malwa" (system ukrytego ściągania funkcjonariuszy), „Klon"
(ćwiczebne działania dla funkcjonariuszy

z wykorzystaniem ich własnych samochodów), „Sasanka" (szybka akcja kurierska) . W ten zielnik
wkrada się demaskatorski kryptonim „Kocioł" (skierowanie

sił ZOMO do określonych jednostek MO)*.

Barbórkowy numer wspomnianego „Dziennika Związkowego", pisma Solidarności, zamieszcza


proroczy rysunek. Troje dzieci zbitych w grupkę pyta:

„Przyniosłeś, Mikołaju, cukierki?". A Mikołaj na to: - „Nie, ale przyniosłem nakaz aresztowania dla
taty".

Zimno

Małgorzata Rysiówna zapisuje w kronice leśnego kościółka, którą opiekuje

się ze swą siostrą Anną:

13 grudnia 1981. Tego dnia dreszcz zgrozy przeszył każdego, kto z radiowej ciszy przerywanej
wstrząsającym komunikatem dowiedział się o ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego. „Boże, cos
Polskę, przed twe ołtarze zanosim błaganie" kończyło każde spotkanie liturgiczne tej niedzieli ().

Wydarzenia bowiem następowały po sobie w tempie błyskawicznym, o charakterze mrożącym krew


w żyłach. Już rano

obiegła wieść o nocnych rajdach

służb porządkowych po domach


działaczy Solidarności. Dzięki

sprytowi udało się wszystkim

przedostać na teren kopalni Staszic, by tam zorganizować masówkę dla załogi nocnej zmiany

oraz ogłosić strajk.

Między czwartą a piątą rano, jeszcze po ciemku, do drzwi księdza Rufina

Sładka pukają dwaj młodzi górnicy, delegaci Staszica. Załoga prosi, by ksiądz

przyszedł do cechowni i wziął ze sobą wszystko, czego potrzeba, by odprawić

mszę i udzielić komunii. Ksiądz bierze walizeczkę i wychodzi, a pod opuszczoną

leśną plebanię zajeżdża furgonetka na niemieckich znakach i wysiada z niej In-

geborga Klein ze Schwarzwaldu. Przekroczyła granicę Polski o północy z 12 na

13 grudnia. Jest kuzynką Małgorzaty Ryś, jej ojciec miał zakład szewski w Wełnowcu, a ponieważ był,
jak mówią, ducha niemieckiego, rodzina musiała pod koniec wojny uciekać do Niemiec, zabierając
tyle co w plecakach. Ingeborga miała wtedy szesnaście lat, zawsze potem tęskniła do domu, a kiedy
już na progu

starości wpadła w depresję, schwarzwaldzki lekarz kazał jej odwiedzić rodzinne

strony. Od tej pory przyjeżdża co jakiś czas, a w listopadzie przywiozła pierwszy transport darów dla
domów dziecka, szpitali, wdów i emerytów. Umie zdobywać dary i dokładnie wie, co komu dać, bo
przeprowadza staranny wywiad.

Oceniła, że tej zimy pomoc będzie potrzebna bardziej niż kiedykolwiek, i właśnie jest w Giszowcu z
grupką wolontariuszy wystraszonych widokiem wozów

pancernych i żołnierzy.

Na poranną mszę w leśnym kościółku, którą pod nieobecność księdza Rufina

odprawia wikary, przybiega informatyk Grażyna Szymborska. We wrześniu uro-

dziła córeczkę po trudnej ciąży. Powiedziała Bogu, że się nawróci, jeśli da jej to

dziecko, i teraz, kiedy słyszy, że górnicy zostali w kopalni, że stało się coś bardzo

złego, przypomina sobie to przyrzeczenie.

- To moja pierwsza msza od wielu lat.

Gdyby nie musiała zaraz wracać do dziecka, pomogłaby pannom Rysiównom

rozładować transport Ingeborgi, bo Małgorzata Rysiówna ma już sine placki na

ramionach. — Od tych ciężkich pak, co mi podawali.


Podczas gdy ksiądz Rufin zaczyna celebrować nabożeństwo w cechowni Sta-

szica (jest ósma trzydzieści), nieświadoma niczego Rozalia Kilczanowa wychodzi

na spacer i od razu zaczepia ją jakiś przechodzień, jedyny na pustej uliczce:

- Pani się nie boi do miasta iść?

- Jakeś, chopie, wczoraj wypił, to sam idź doma.

Tymczasem do jej męża Henryka Kilczana przybiega sekretarz partii w „Wie-

czorku" Jan Labrenc.

- I on gado, woła, idź do Jonka Pasia, bo jest stan wojenny, żeby się nie wychylał, bo nas wszystkich
powywożą, nie?! Ten Paś to był górnik strzałowy, działacz

partyjny, i członek rady kościelnej, w związkach różnych był, i w Solidarności

zaangażowany był.

Kilczan idzie wpłynąć na Jonka, ale na wyrost, bo na razie w „Wieczorku"

nic się nie dzieje. Mało bojowy przewodniczący Solidarności Jan Piś siedzi

w domu, a najbardziej bojowego członka komisji zakładowej Ignacego Kasprzyckiego, zwanego przez
Kilczana Czerwone Liczko (ze względu na cerę, nie poglądy; sympatyzuje z Konfederacją Polski
Niepodległej), internowano. Wygląda na

to, że strajku nie będzie.

Za to w „Staszicu" panuje takie napięcie, że dyrektor Sender w pewnym mo-

mencie łapie się za piersi i traci oddech. Ktoś biegnie do punktu medycznego,

ksiądz Rufin wsiada z dyrektorem do karetki, bo to może jego ostatnie chwile, dyrektor dygocze z
zimna, lekarka przykrywa go własnym kożuszkiem, pro-

boszcz oddaje jej swoją kurtkę. Jadą do szpitala w Ochojcu. Ksiądz zostawia Sen-

dera lekarzom, wraca do kopalni i spędza noc z górnikami. Dyrektor do spraw

pracowniczych Czesław Pasek wydaje mu zaświadczenie, że jest pracownikiem

KWK „Staszic", pracuje w ruchu ciągłym i na różne zmiany. To pozwala proboszczowi poruszać się
nocą, w zakazanych godzinach.

O zmroku Rozalia Kilczanowa z sąsiadką niosą żołnierzom przy koksownikach gorącą zupę, bo żal na
nich patrzeć. Znowu żołnierz wstydzi się munduru,

a co jest winien?
Nadchodzi ponury poniedziałek. Rano załoga „Wieczorka" musi rozstrzygnąć: zjeżdżać do pracy czy
stanąć?

Kilczan jest instruktorem zawodu i ma tego dnia pod opieką grupę uczniów

szkoły górniczej. - Jo ich wzioł od razu na sztolnia, na poziom trzysta.

Około południa sztygar zmianowy zawołał Kilczana i pochwalił go, że zabrał

tych chłopców na dół, bo na górze było niebezpiecznie.

Otóż w chwilę potem jak Kilczan z uczniami znalazł się w sztolni, do cechowni szybu Pułaski przybiegł
Ernest Sikora, członek zarządu regionu Solidarności, na etacie w „Wieczorku", i wezwał do strajku.
Ranna zmiana nie zjechała

więc na dół, została w cechowni. A sztygar zmianowy Marian Jania z zakładowej

Solidarności obstawił ludźmi dyrekcję. Poniedziałek przypadał na dzień przed

wypłatą i w kasie już były pieniądze, zatem należało pilnować, żeby nie przepadły podczas zamieszek.

Kiedy Kilczan i jego uczniowie zakończyli dniówkę i wyszli na górę, do łaźni przy szybie Pułaski,
zobaczyli wybite szyby, porzucone hełmy. Kilczan od razu

pomyślał o synu Adasiu, który od września pracuje w kopalni w dziale maszynowym. Jeszcze wczoraj
go ostrzegł: - Słuchaj, synku, jak sztajger otworzy okno

i powie sztrejk!, nic nie rób, idź na szyb i na dół!

- Tak mu pedziałem, bo górnik mo na dole jak doma.

Adaś jednak nie posłuchał. Dopiero kiedy do kopalni wpadło ZOMO, pobiegł

do szybu, z szybu na estakadę, którą węgiel z szybu Roździeński idzie do sortow-

ni w szybie Pułaski, a z estakady przez las, do domu.

Wielu górników skorzystało z tej drogi.

Marian Jania - jak wieść głosi - huknął pięścią w tarczę zomowca i tarcza pękła na dwoje. A potem
pobiegł do biura, między kobiety, które go schowały w bufecie. Pieniądze na wypłatę ocalały.
Pacyfikacja trwała krótko.

Gdyby Jan Junger, projektant urządzeń górniczych, głównie dla „Wieczorka",

znalazł się w tym czasie w kopalni, też by się nie upierał przy protestach, chociaż zapamiętał
opowieści rodzinne o wielkim strajku z 1937 roku, nigdy nie należał do partii i szybko wstąpił do
Solidarności. Coś go hamowało przed starciem

z władzą. Lęk? Sam próbował to sobie wyjaśnić. - Czy skończyłbym studia, gdy-

by nie socjalizm?
Tymczasem załoga „Staszica", która jest młodsza, w większym stopniu napływowa, pozbawiona
śląskich doświadczeń i z tych powodów bardziej bojowa niż

załoga „Wieczorka", ciągle siedzi w cechowni. Ksiądz Rufin pozostawia ją na parę

godzin własnemu losowi i jedzie do szpitala, do dyrektora.

- Ksiądz jest pierwszy, który do mnie przyszedł - woła Sender. - Spałem bardzo dobrze, cały oddział
obudziłem chrapaniem!

W ciągu dnia górnicy ze Staszica tracą determinację. Małgorzata Rysiówna zapisuje w kronice:

Część górników postanowiła wrócić do domów. W tym wewnętrznym rozłamie roz-

wiązał się dotychczasowy komitet strajkowy. Akcję jednak w swoje ręce przejęła grupa

młodych ludzi, mieszkańców hoteli robotniczych przy ulicy Kolistej (mieszka tam około 2 tys. ludzi),
którzy to zawiązali nowy komitet strajkowy. Ich postawa była już bardziej agresywna, bo i wydarzenia
ogólne przyjęły postać bardziej dramatyczną. Uzbrojeni w prymitywny sprzęt obronny jak kilofy i style
od łopat, otoczyli kopalnię i zabarykadowali główną bramę.

Tegoż dnia, przed północą, generał brygady doktor Jerzy Gruba podpisuje

w dzienniku sztabowym następujący rozkaz:

Zadania na jutro: 1. Katowice - KWK „Staszic" wejście o 7.00. Siły: 3 kompanie

ZOMO, 1 NOMO [Nieetatowy Oddział MO - M.S.J, 3 AWO [armatki wodne - M.S.],

5 funkcjonariuszy plutonu specjalnego oraz siły Wojska Polskiego. Spotkanie z wojskiem na

ulicy Górnośląskiej o godz. 6.00. Dowódca operacji — major Bronisław Buniowski*.

Zięć Gerarda Kasperczyka, mąż Marysi Florian Kokot, elektryk w „Staszicu"

nie znał oczywiście rozkazu Gruby, ale i tak doszedł do wniosku, że nie powinien

zwlekać, skoro ma w domu trzyletnią córkę Agatę i kilkumiesięczną Katarzynkę.

Marysia na szczęście przerwała pracę na posadzie sekretarki w dziale ekonomicznym kopalni


Wieczorek (jest mistrzynią Śląska w maszynopisaniu w systemie

bezwzrokowym), bo zajmuje się dziećmi, więc Florian jest o nią spokojny. Wycofuje się do domu
okrężną drogą przez Muchowiec i Ochojec.

Zmęczony ksiądz Rufin drzemie na plebanii, rano zamierza wrócić do górników.

Małgorzata Rysiówna zapisuje:

Niestety tym razem duszpasterz nie zdążył. Godzina 8.30, wtorek 15 grudnia. Na
teren kopalni wtargnęły grupy ZOMO, czołgi, petardy z gazem, lawina gumowych pałek. Wszystko to
dla współbraci, ludzi pracy. Dramat kopalni niczym pożar buszu przeniósł się na teren Domu Górnika,
hoteli, nigdy nikt nie zdoła opisać dramatu, jaki

rozegrał się wśród niedawno jeszcze spokojnie pracujących młodych zdrowych ludzi.

Połamane nogi i kręgosłupy, jeden zmarły w szpitalu, zdemolowane pomieszczenia, to

plon akcji. Mały western urządziły także brygady ZOMO w osiedlu, pośród przerażonych ludzi w
kolejkach sklepowych

Łomot wozów pancernych słyszy przez okno Roman Kruk, mieszkaniec hotelu robotniczego przy
Mysłowickiej, chłopak ze wsi Majdan pod Lubaczowem,

„gorol na drewnianym kole", który zaciągnął się do szkoły górniczej przy kopalni Wieczorek. Wtedy
nie wytrzymał i uciekł ze Śląska. Ale minęło parę lat i jest

tu znowu, zwerbowany z wojska do kopalni Staszic w czterdziestoosobowej grupie rekrutów; we


wrześniu przyjechał ich cały autobus. Jest starszy, otarł się po

świecie, z kumplami z koszar jest raźniej, widzi zresztą, że przez te lata, kiedy był

gdzie indziej, tutejsi i obcy nieźle się wymieszali. Podoba mu się na Śląsku, ma życie dobre i wesołe,
nie czuje się jednak aż tak u siebie, żeby stawać z drągiem na

straży kopalni.

Nie pali się do tego także Ryszard Cygan ani jego bracia z Ulanicy w Rzeszowskiem, którzy mieszkają
w hotelu przy ulicy Kolistej. Jeszcze w sobotę u Ryszarda była z wizytą jego żona Lesia, w
zaawansowanej ciąży, chciała zostać dłużej, ale kierownik hotelu kazał jej stanowczo wracać do
domu, na wieś. Ryszard

i Lesia mieli mu to za złe, a teraz myślą o nim z wdzięcznością. - Musiał coś wiedzieć, był przecież
partyjny.

Atak na hotele widzi przypadkiem Ingeborga Klein, która z niemieckimi wo-

lontariuszami rozwozi dary. Chcą natychmiast wracać do Niemiec. Zostawiają

paczki pod opieką parafii. Jeden z wolontariuszy jest zakonnikiem, udziela Annie

i Małgorzacie Rysiównom błogosławieństwa na ciężkie czasy.

- Staliśmy wszyscy w kuchni w naszym domku, a on żegnał nas krzyżem świętym, dreszcze szły po
plecach.

Wiadomość o rozprawie z załogą „Staszica" dociera do kopalni Wujek ogarniętej strajkiem


okupacyjnym. Przywożą ją lekarz i pielęgniarka wezwani do chorego górnika z „Wujka". Widzieli
połamanych i potłuczonych chłopców ze „Staszica" w szpitalu w Ochojcu. Załoga „Wujka" krzyczy, że
nie da się bić ani gonić,
i wytacza piki z metalowych prętów.

W środę 16 grudnia do Giszowca, Nikiszowca i Janowa dociera wiadomość

o tragedii Wujka.

W grudniu PZPR w kopalni Wieczorek traci stu czterdziestu dwóch towarzyszy, ale to nawet nie
dziesięć procent zakładowej organizacji, która w 1980 roku

liczyła tysiąc pięćset piętnaście osób. Wśród tych, którzy oddali legitymacje, jest

Heinz Hampel, syn Niemca poległego w Wehrmachcie i Polki z patriotycznej

podkrakowskiej rodziny. Wychował się w domach dla lepiankarzy wybudowanych przez naczelnika
Szeję, gdzie kierowano po wojnie element niepewny narodowo, i dopracował stanowiska kierownika
oddziału wydobywczego w doświad-

czalnej kopalni Jan przy „Wieczorku". Po strajkach sierpniowych wybrano go na

wiceprzewodniczącego Solidarności w kopalni Wieczorek.

Teraz zostaje zdegradowany aż o trzy stopnie - z kierownika oddziału na nadgórnika. Sekretarz partii
Jan Labrenc radzi: - Zabierz legitymację - trzymam ją

w biurku, nie przekazałem dalej - to nie będą cię internować.

Hampel nie zabiera.

Ożywa piosenka śpiewana w latach trzydziestych, w okresie strajków i bezrobocia. Pierwsza jej
zwrotka jest stara, zapowiada nastrój, rytm i melodię:

U tych panów z wielkich stanów

pieniędzy jest dość,

a na biednym tym górniku

robotniku, suchotniku

jeny skóra kość.

Następne dopisano:

Na komendzie w Katowicach

knuto plany wciąż,

jak tu rozbić Solidarność,

a najlepszych z nas zagarnąć,

zadać w plecy cios.


Nadarzyła się okazja,

nadszedł wojny czas.

Wtedy weszli w nasze domy

uzbrojeni w pały, łomy,

zagarnęli nas.

W poniedziałek 14 grudnia do aresztu Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach zaprowadzono


Kazimierza Kutza, który w Paciorkach jednego różańca zamienił giszowiecki domek w redutę Ordona i
pokazał tę wizję stoczniowcom w Gdańsku. A wieczorem tego samego dnia w Pierwszym Programie

Telewizji Polskiej wyświetlono Sól ziemi czarnej tegoż reżysera. Widocznie lokalna władza nie
uzgodniła akcji z centralą. Kutza wypuszczono jeszcze przed

świętami.

1982

Wesele Eweliny

Gertruda wydaje średnią córkę Ewelinę za Wojtka Opatowicza z Dąbrowy

Górniczej. Chłopak się Gertrudzie podoba, rodzina jest porządna i zamożna,

ale ślub smutny, bo teściowa Eweliny, zamiast cieszyć się szczęściem Wojtka,

ciągle myśli o drugim synu Bolku, który też mógłby tańczyć na weselu, gdy-

by nie zginął w niejasnych okolicznościach na Wybrzeżu wzięty tam do wojska

w grudniu 1970 roku, i o mężu, który po odebraniu zwłok syna w zalutowanej

trumnie wkrótce umarł na zawał. Od tej pory minęło dwanaście lat, ale rodzinna uroczystość i świeża
żałoba po dziewięciu górnikach z „Wujka" przypominają o nieobecnych.

Ewelina nosi imię po dziewczynce ze sztuki Konstancji Rybok, ukochanej bohaterce Gertrudy, w której
rolę wcieliła się w 1932 roku w sali Sauera,

śpiewając:

Ach, nie uciekaj, czarna ptaszyno,

skrzydełkiem rozprósz te czarne mgły

A siostra Gertrudy Dorota Simonides, która od marca 1980 roku jest posłanką na Sejm z listy
Stronnictwa Demokratycznego („bo oni nie mieli w statucie zapisu, że światopogląd członka musi być
marksistowski"), zostaje wygnana z tej

partii. To kara za to, że 8 października głosowała z czterema innymi posłami z SD


przeciw delegalizacji Solidarności.

- Natychmiast zawieszono nas w członkostwie SD, odebrano wszystkie pełnione funkcje i poddano
nas pod sąd partyjny. Zasiadali w nim prokuratorzy i sędziowie, ale każdy z nas pięciorga miał też
prawo do obrony i adwokaci sami się

zgłaszali. Ale ja oddałam legitymację. Byłam zresztą obciążona bardziej niż inni,

bo wcześniej głosowałam przeciwko kandydaturze Wojciecha Jaruzelskiego na

premiera i to był jedyny głos sprzeciwu.

„G"

Jeśli nie chcesz naszej zguby,

Węgla daj, górniku luby.

Damy za to ci talona,

robiąc z ciebie znów balona*.

Życie jest szare i smutne, ale można się pocieszać zakupami.

Mimo wprowadzenia stanu wojennego i militaryzacji kopalń czterobrygadówka nie powraca. Co


więcej, w marcu dyrekcja Katowickiego Zjednoczenia

Przemysłu Węglowego przypomina dyrektorom kopalń o kategorycznym zaka-

zie narzucania górnikom pracy w niedzielę.

Ale kto chce, może pracować w świątek i piątek.

W październiku zeszłego roku wprowadzono książeczki oszczędnościowe

z kauczukowym stemplem „Górnik" na okładce.

Narodowy Bank Polski, który je wydał, informuje, że „otwierane są dla osób

zatrudnionych w kopalniach głębinowych podejmujących — na zasadach pełnej

dobrowolności - pracę w dni wolne od pracy". Zgromadzone pieniądze można

przeznaczyć na „atrakcyjne towary trwałego użytku, budownictwo mieszkaniowe i zakup dewiz na


wyjazdy turystyczne" (do wysokości stu pięćdziesięciu dolarów na osobę, raz na trzy lata)*.

Stan wojenny stawia tę trzecią możliwość pod znakiem zapytania, ale towary

są, w Osiedlu Staszica otwarto nawet specjalny sklep na tyłach ulicy Karliczka.

Gospodyni Hassowa zauważyła, że Elżbiecie Zacherowej przydałyby się firanki i pyta: - Pani
Zacherowa, chce pani gardiny?
Kto ma dostęp do książeczki „G", może sam wykupić dobra albo je po cichu

odstąpić, z przyjaźni lub dla zysku. Elżbieta Zacherowa nie chce firanek, ale potrzebuje spodni
narciarskich, rogówki (rzucili do sklepu w Sosnowcu) i wirówki.

Znajoma, która pomaga kupić narożną kanapę, chciałaby swe dziecko uczyć angielskiego, Elżbieta
Zacherowa chętnie się podejmie. A za ułatwienie kupna wirówki odwdzięcza się klockami lego z
krakowskiego komisu.

Henryk Kilczan kupuje trabanta. Wprawdzie za soboty i niedziele kopalnia

płaci podwójnie, ale i tak zablokują mu książeczkę na kilkadziesiąt miesięcy, żeby

ściągnąć raty. Teraz Rozalia Kilczanowa ma samochód, ale nie ma męża, który

w świątek i piątek siedzi w kopalni, a jak wróci z szychty, zajmuje się wozem.

- Dobry samochód był, ale jo musiał mieć zawsze przy sobie buteleczka, kieliszek

i łyżka, żeby benzyna do gaźnika podać.

Roman Kruk natomiast postanawia, że nie będzie robił w żadne święta i nie

będzie stał w kolejkach po mięso. - My, wiejscy chłopcy, jeździliśmy na wieś po

świniaki, umieliśmy zrobić podroby, kiełbasy, dobrze nam było. I tak się stało, że

szybko zostałem nieformalnym opiekunem tej grupy z wojska, cośmy przyjechali jednym autokarem,
W ich imieniu wszędzie chodziłem, załatwiałem, upominałem się, bo nawet kiedy jeszcze była
Solidarność, to w ogóle nie zwróciła uwagi,

że takich chłopaków czterdziestu jest. Nawet do Sendera chodziłem.

A Heinz Hampel obiecał zdobyć kafelki, bo koleżanka żony remontuje łazienkę, ale go właśnie
zamknęli, gdyż nie zaniechał działalności związkowej.

Dyrektor Sender wyzdrowiał

Stan wojenny nie przerywa walki korespondencyjnej między zwolennikami

ochrony starego Giszowca a orędownikami jego rozbiórki. 6 grudnia Wydział

Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach w piśmie do Miastoprojektu Katowice ocenia,


że Giszowiec jest wybitnym dziełem urbanistycznym.

Zwraca uwagę, że dotychczas chroniony obszar był utrzymywany sztucznie, bo

ograniczony wysokim budownictwem, zgodnym z ówczesnym planem zagospodarowania. Trzeba


chronić całą przestrzeń dawnego osiedla, ochronić istniejącą

siatkę ulic, a nowe budynki projektować tak, by „zachowały w swym charakterze i gabarycie fakt
styku z jedno- lub dwurodzinnym budownictwem mieszkaniowym".
Małgorzata Rysiówna, która jako geodeta ma nieraz dostęp do różnych dokumentów miejskich,
przeczytała ten list, zamyśliła się nad nim i wpisała własny komentarz do kroniki leśnego kościółka:

Nagle ktoś wymyślił, że można z tego obgryzionego ze wszystkich stron osiedla zrobić

zabytek tak zwany skansen. () Powstaje tylko pytanie, gdzie był wojewódzki konserwator zabytków,
gdy osiedle w swoim pełnym kształcie przedstawiało prawdziwą wartość,

pojedynczy dom albo ulica nie oddają niczego. Zachwycić może jedynie zagospodarowanie w całości,
estetyka, sensowność, piękno

Tymczasem dyrektor Sender wyzdrowiał i nie ma zamiaru się poddać.

Będzie wnosił o wyburzenie czterech domków przy ulicy Agaty, pięciu przy

ulicy Kirowa, siedmiu przy ulicy Kwiatowej, dwóch przy ulicy Partyzantów,

dwóch przy ulicy Sputników, siedmiu przy ulicy Kosmicznej, sześciu przy ulicy

Górniczego Stanu i dziesięciu przy ulicy Kowalczyka.

Liczy, że w walce o nowe domy dla załogi pomoże mu ważna funkcja, jaką

pełni w PRON - Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego".

1983

Papież mówi „SzczęśćBoże!

Na lotnisku Muchowiec niedaleko szybu Wilson kopalni Wieczorek staje metalowy szkielet
ogromnego krzyża, widoczny z najdalszych sektorów odległych

od ołtarza o półtora kilometra.

Sektory wyznacza Małgorzata Rysiówna. Nie dlatego że jest pobożną parafianką,

ale dlatego że jest geodetą i takie dostała zlecenie. Wcale nie za darmo - podkreśla.

Trzeba podzielić cały Muchowiec na kwadraty o boku pięćdziesiąt metrów,

i to bardzo dokładnie, bo każdy sektor ma być ogrodzony żelaznym płotem z barierek, z których każda
ma dwa i pół metra długości. Trzeba wyjść poza betonową płytę lotniska i wyznaczyć kwadraty także
na łące, żeby ten ocean ludzi rozpłynął się równomiernie.

- Ta praca to była moja wielka pielgrzymkowo-zawodowa przygoda.

Małgorzata chodziła w letniej sukience na ciepłym wietrze. Rozwijano taśmę,

wbijano paliki, ustawiano płotki, a w niebie i w krzewach śpiewały ptaki. Były

najdłuższe dni roku.


Tymczasem na plebanii u księdza Rufina szykowano żółte znaki papieskie.

Zajmowała się tym głównie Maryla Wacławkówna, wygnana ongiś z przedszkola za klerykalizm.

20 czerwca o trzynastej mieszkańcy starych i nowych domów Osiedla Staszica wychodzą piechotą w
stronę Muchowca, niosąc sztandary, chorągiewki i parasole, bo ma się na burzę. Idą około godziny,
zajmują miejsca w sektorach, modlą

się i czekają. Niebo się zaciąga, zrywa wichura, spada ciężki deszcz.

Na placu jest milion trzysta tysięcy ludzi; historia Śląska nie zna tak wielkiego zgromadzenia w jednym
miejscu o jednej godzinie. Z każdego parasola leje się

struga na plecy sąsiada, ale to nic. Boją się tylko, że wiatr zerwie baldachim nad

głową Papieża, ale burza ustaje.

Rufin Sładek pamięta, że Papież zapytał: - Może nie jesteście przemęczeni, ale

przemoczeni? - Odkrzyknęliśmy: Nie!!!

Kazimierz Bosek, który pracował w „Wieczorku" jako żołnierz karnych batalionów górniczych, teraz
dziennikarz pisma „Literatura" w Warszawie, ogląda tę

mszę w migawce telewizyjnej. Dociera do niego słowo „Muchowiec" i nagle widzi

wszystko warstwowo - na górze niebo, już nieco jaśniejsze, pod nim ziemia - biały tłum celebrantów i
barwny tłum wiernych, a niżej czarny czyściec kopalni.

- Chodniki, w których kopałem, biegły aż pod lotnisko.

Jan Paweł II ponawia pytanie: „Czy nie jesteście nazbyt utrudzeni i przemęczeni?". O coś takiego
dotąd ich nie pytano. Zawsze się mówiło o planach, które trzeba wykonać.

Papież mówi o świętości pracy, która „stoi w pośrodku całego życia społecznego. Poprzez nią
kształtuje się sprawiedliwość i miłość społeczna, jeżeli całą

dziedziną pracy rządzi właściwy ład moralny. Jeśli jednakże tego ładu brak, na

miejsce sprawiedliwości wkrada się krzywda, a na miejsce miłości nienawiść".

Mówi o prawie do sprawiedliwej zapłaty za pracę i prawie do zrzeszania się ludzi, które nie jest
nadane przez kogoś, ale wrodzone, ponieważ Stwórca uczynił

człowieka istotą społeczną. Kończy homilię słowami znanymi z chodników podziemnych „Szczęść
Boże!".

Halina Kasperczykowa, o której Gerard ciągle mówi z dumą warszawianeczka, cieszy się, że cała
Polska usłyszała to pozdrowienie i że może ludzie będą tak

do siebie mówić w stolicy, nie tylko na Śląsku.


Siwy Ludwik Lubowiecki z łańcuchem cechowym na piersiach podchodzi do

Ojca Świętego. Dwa i pół tysiąca rzemieślników powierzyło trzem swoim przedstawicielom zaszczyt
wręczenia Papieżowi płaskorzeźby Matki Bożej Piekarskiej.

Wielu pielgrzymów wdeptało buty w mokrą łąkę w zielonych sektorach i wra-

cają boso.

Inżynier górniczy Jan Junger śpieszy opowiedzieć wszystko żonie Marysi,

która została przy młodszym dziecku. Kasperczykowie idą powoli, przystając, bo

Gerardowi od lat puchną nogi poranione odłamkami na froncie wschodnim. Grażyna Szymborska
przeżywa głęboko religijną treść tego spotkania, obiecała Bogu

nawrócenie i Bóg jej w tym pomógł. Nie chce jednak wpaść w egzaltację i mówi

o sobie: — Jestem neofitką. Roman Kruk, który tak jak ona, jeździł już za Papieżem po Polsce w 1979
roku, przetrawia myśli dzisiaj nurtujące go bardziej niż

zwykle: czy osiągać kolejne stopnie kariery górniczej, co doradza mu sztygar, czy

pozostać robolem, ale tylko z wierzchu, a uczyć się czegoś, co naprawdę pociąga,

wyłącznie dla siebie, bezinteresownie? Martwi się, że nie bardzo wie, jak poznać

swoje siły i możliwości, jak zrozumieć swoje przeznaczenie, a także tym, że nie

zbudował dotąd fundamentów pod życie rodzinne.

Pięć miesięcy później, pod koniec listopada, w kopalni Staszic odbywa się

konferencja sprawozdawczo-wyborcza PZPR. Ocenia, że aktyw partyjny zakładu potrafił się


zdecydowanie przeciwstawić działalności politycznej odmiennej od celów strategicznych PZPR, a
kadra kierownicza kopalni w przeważającej

większości w sposób ofiarny i bezprzykładny wspierała działania komitetu zakładowego całą swą
wiedzą i doświadczeniem wyniesionym z lat nauki i pracy okresu

istnienia Polski Ludowej. Tylko stu siedemnastu członków załogi oddało w ciągu

ostatnich dwóch lat legitymacje partyjne. Pozostało tysiąc trzystu siedemdziesięciu ośmiu towarzyszy.

Dba się także o właściwą postawę młodzieży. Podziemny „Informator Katowicki" numer 9
(jednostronicowy, powielany z maszynopisu) zawiadamia w barbórkowym numerze, że w listopadzie
SB rozbiło zbiórkę harcerską w Giszowcu. „Ubecy, którzy przyjechali z komendantem hufca ()
przeprowadzili rewizje

i zatrzymali na 48 godzin kilku instruktorów. W czasie przesłuchania grożono im


bliżej nieokreślonymi konsekwencjami, więzieniem, itp. () Tylko tak dalej, doczekamy się odrodzenia
Szarych Szeregów. Kto będzie grał rolę Gestapo, łatwo

się domyślić".

1984

Z kapelusza

Pediatra i neurolog Mila Trzcińska-Fajfrowska, fryzjer Ludwik Lubowiecki

i górnik Grzegorz Mróz idą do dyrektora Sendera. Mila robi na dyrektorze wielkie wrażenie:

- Stanęła w drzwiach, piękna, w wielkim kapeluszu.

Mróz przyjechał na Śląsk z Zamościa na drewnianym kole, a teraz pracuje na

żelaznym w kopalni Sendera. Prowadzi elektryczną lokomotywę, która dowozi

węgiel z odległych ścian. Ciągnie za każdym razem dwadzieścia wagonów, każdy

ma sześć metrów długości. Trzeba uważać na semafory i na krzyżówki, a hamuje

się tylko lokomotywą. Czasem trzeba zabrać ludzi, hamować łagodnie, a tory po-

gięte. Dyrektor to wie.

Nie wie natomiast, że Mrozowi bardzo trudno się skupić na pracy, bo ciągle

myśli o synu Robercie, który jest inteligentny i wrażliwy, ale ma porażony układ

nerwowy i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie mógł chodzić.

Trzcińska-Fajfrowska, Lubowiecki i Mróz przychodzą właśnie w sprawie Roberta i jemu podobnych.


Proszą Sendera o stary domek, z tych do rozbiórki. Od

jakiegoś czasu rodzice, którzy spotykają się na zapleczu fryzjerni Ludwika albo

w katowickim Towarzystwie Walki z Kalectwem przy TPD, chcą mieć własne formalne koło, własne
miejsce spotkań, a przede wszystkim poradnię i zakład rehabilitacyjny dla swoich dzieci.

Dyrektor Sender niepokoi się, czy to nie jest jakaś Solidarność.

Zapewniają, że nie ta zakazana.

Pyta, ile takich dzieci może być na Osiedlu Staszica.

Co najmniej dwadzieścia trzy rodziny jego pracowników mają takie dzieci.

Tyle spisali, ale na pewno jest więcej, bo ludzie nie zawsze chcą o tym mówić. To

się z czasem ujawni.

Kiedy to spisali i jak?


Na zebraniu TWzK w Katowicach. Ludzie z osiedla podali nazwiska, a Maryla Wacławkówna, osoba
samotna, która ma czas, katechetka przy leśnym kościółku, zrobiła listę.

Sender oznajmia, że nie da im żadnego starego domku, który się zaraz po-

sypie i od razu będzie za ciasny. Może im dać willę Brachta, która od lat popada

w ruinę, ale remont willi i jej utrzymanie będą bardzo drogie. Poza tym willa stoi

za szosą, a im zależy na miejscu, gdzie wszystkim blisko.

Proponuje inne rozwiązanie. Kopalnia zbuduje im nowy dom tuż koło placu

Czerwonych, czyli Pod Lipami. Niech przygotują program dla architekta. — Najlepiej zrobi to
Raubiszko!

Tymczasem mogą się zbierać w gospodzie, w sali zbowidowców.

Dla Grzegorza Mroza ma propozycję: - Na lokomotywy damy innego, a ty

będziesz pilnował budowy, żeby jaki pieron nie rozkradł.

Tuż przed Barbórką odbywa się z wielką pompą - z orkiestrą górniczą, dziatwą szkolną, władzami
miejskimi i wojewódzkimi, dyrekcjami kopalni Staszic

i Wieczorek - wmurowanie aktu erekcyjnego, a w sali sportowo-widowiskowej

kopalni Staszic można oglądać makietę Dziennego Domu Opieki dla Dzieci Specjalnej Troski
przygotowaną przez architekta Władysława Raubiszkę.

Ten scenariusz jest znajomy, czy nie tak przebiegały inauguracje opisywane

w kronice szkoły w Gieschewaldzie za czasów rektora Vinzenza Miickego? Albo

uroczystości kościelne za księdza Dudka?

Dyrektor Sender nie ukrywa, że dom mu się opłaci. Pomijając podstawowe

znaczenie placówki, załatwia ona sprawę szewskich poniedziałków. Będą odpusz-

czone za przykładną pracę społeczną na jej budowie, co jest wychowawcze i propagandowe. Dom
skupia załogę wokół ludzkiej sprawy i przypomina im o ojcowskiej roli dyrektora. - Górnik jest
wdzięczny i gada o tym wśród kamratów.

Na dodatek inwestycja wykorzystuje wolne moce „Staszica", a są one wolne

dlatego, że Sender nie może budować bloków. Na placach wyznaczonych pod kolejną jednostkę
mieszkaniową kopalni ciągle bowiem stoją domki Zillmannów.

Do jednego z tych ocalałych domków w Giszowcu wprowadza się właśnie jako

lokator ksiądz Izydor Harazin, do niedawna wikary u proboszcza Rufina Sładka. Leś-
ny kościółek nie może już pomieścić starych mieszkańców i tych, co przyjechali tu za

robotą. Ksiądz Izydor musi stworzyć nową parafię, bliżej placu Pod Lipami i nowych

bloków. Najpierw zbuduje tymczasową kaplicę, a z czasem stały kościół, tak jak kie-

dyś ksiądz Dudek, który zaczynał od starej kotłowni przy szybie Wojciecha.

Ksiądz Izydor otrzymuje od biskupa wyraźne polecenie - ma widzieć z okien

swoją budowę. Tak się składa, że bliski sąsiad, pan Bąk (już upatrzony na kościelnego), którego córka
uczy religii w Janowie, ma wolne mieszkanie. Gospodarz otwiera furtkę i pyta: — A czy ksiądz wie, kto
tu kiedyś mieszkał? Józef Wieczorek!

Księża Izydor i Rufin postanawiają wspólnie, że nie wyznaczą granic swoim

parafiom; dosyć tu już było podziałów. Każdy parafianin może korzystać z sakramentów, rekolekcji i
nauk, gdzie sobie życzy. Procesje będą wspólne. Jedynie komunie mają być u siebie, tego chce biskup.

1985

Hilbig żyje, Ewald maluje, Kruk dyskutuje

Pierwsi doktoranci profesor Doroty Simonides obronili prace.

Dawny nadogrodnik Hilbig skończył sto lat i trzyma się dobrze.

Tę drugą wiadomość przywozi z Niemiec Gerard Kasperczyk. Odwiedzał tam

siostrę i ziomków z Giszowca i nagle widzi chłopa w kamaszach jak łódki. Tylko jeden taki był na
świecie i wcale nie zmalał. Gerard go od razu rozpoznał. -Ja, jo jest

Hilbig - przyznał gość i zapytał po niemiecku, jak tam jest na Giszowcu, czy coś się

zmieniło. — Są takie bloki stojące - powiedział Gerard, ale Hilbig mu nie uwierzył.

O tym spotkaniu Gerard opowiada kamratom na swojej działce, niedaleko

szybu Roździeński kopalni Wieczorek, który wznosi się tam, gdzie powinien być

szyb Staszica, gdyby położenie obiektów kopalni względem biegu pokładów i osad

górniczych kierowało się po wojnie jakąś logiką. Kasperczykowie mają na działce domeczek z
werandką i ubikacją, szopkę na narzędzia i płody rolne, grządki

warzywne i kwiatowe, kącik piknikowy dla dorosłych i miejsce zabaw dla wnuków; to miniatura
dawnego gospodarstwa przy ulicy Agaty, które znikło pod blokowiskiem i już nie wiadomo, gdzie
naprawdę było.

Sąsiedzi cieszą się, że Hilbig żyje, a jeśli ktoś nie wie, co to za jeden, Gerard

wyjaśnia. W jego opowieści ogrodnik jest nieśmiertelnym olbrzymem, czarodziejem sadów, dzieci
jednak nie bardzo wierzą w tę bajkę, tak jak Hilbig w bloki na
Giszowcu.

Gdyby Hilbig oglądał obrazy Ewalda Gawlika, tym bardziej by nie uwierzył

w bloki, bo Ewald wykreślił je z pejzażu. Jest już tak sławny (liczne wystawy, pochwalne recenzje), że
nikt nie śmie mu narzucać tematów.

Galeria jego obrazów w zakładzie fryzjerskim Lubowieckiego liczy kilkadziesiąt płócien i na żadnym
nie ma niczego „nowego", chyba że nie wyraża się ono

materialnie, ale gra w duszy. Taki obraz Ewald właśnie namalował: dwoje dzieci

na wózkach jedzie wzdłuż płotu, zza drzew wychyla się rogaty szczyt dawnej willi nadleśnictwa, a tuż
za ogrodzeniem świeci oknami pawilon architekta Raubiszki, który w rzeczywistości jest dopiero w
budowie. Na pierwszym planie malarz

umieścił grupę zdrowych dziewcząt i chłopców, którzy nieśmiało, ale i bez niechęci podchodzą do
chorych.

Dlaczego tych dzieci na wózkach jest tylko dwoje (jedno w ubraniu czerwo-

nym, drugie niebieskim), chociaż przy płocie zostało jeszcze dużo miejsca? Czy

Gawlik myślał o swojej siostrze Felicitas i bracie Beniaminie, którzy już nie żyją,

bo się urodzili za wcześnie, kiedy upośledzeni nie mieli szans?

Ewald przeznaczył obraz dla ośrodka, który powstaje z woli Mili Trzcińskiej-

-Fajfrowskiej, Zdzisława Sendera, Ludwika Lubowieckiego, Grzegorza Mroza

i giszowieckich rodziców. Zapowiedział ten dar uroczystym pismem z informacją: „Koszty obramienia
obrazu Nasze szczęście tkwi w nadziei deklaruje pokryć

obywatel Lubowiecki Ludwik".

Tytuł dzieła mógłby się także odnosić do Romana Kruka, górnika dołowego w „Staszicu". Dochodzi on
ostatecznie do wniosku, że jego szczęście tkwi nie

w karierze górniczej, która musi w końcu doprowadzić do partii i układów, lecz

we własnym rozwoju duchowym. Wybiera zaoczne studia teologiczne na Katolickim Uniwersytecie


Lubelskim. Wykładowcy z KUL przyjeżdżają do Katowic

w czasie weekendów i prowadzą wykłady.

- Jadę tam jak na skrzydłach, wracam podniecony. Kamraci pytają, co się ze mną

dzieje. Zawsze gadaliśmy tylko o sporcie i babach. Tylko o tym się gada na dole. A ja

zaczynam im opowiadać o ludziach, których spotykam, wykładowcach, studentach.

Co to w ogóle jest teologia. Czym się różni jedna religia od drugiej. Okazuje się,
że jest między nami dwóch świadków Jehowy, że są ludzie zainteresowani religiami

Wschodu. Mamy sobie więcej do powiedzenia, niż się zawsze myślało.

Tematów do rozmowy dostarcza także broszurka Węgiel kamienny, którą ktoś

znalazł w cechowni „Staszica", sześć kartek na krzyż, drukowana maczkiem. To

raport Krajowej Komisji Koordynacyjnej Górnictwa NSZZ „Solidarność", biblioteczka RlS-a, 1985.
Redakcja apeluje: „Po przeczytaniu staraj się przekazać

egzemplarz kolegom".

Anonimowi autorzy broszurki piszą to, o czym wielu nie wie.

Nasz kraj jest wielkim niszczycielem węgla. Węgiel stanowi w Polsce główne źródło energii
pierwotnej, zaspokaja ponad siedemdziesiąt procent zapotrzebowania ogólnego i wytwarza się dzięki
niemu ponad dziewięćdziesiąt procent

energii elektrycznej, podczas gdy kraje cywilizowane dbają o różnicowanie źródeł energii. Wielkie
zapotrzebowanie na węgiel w Polsce sprawia, że wydobycie

jest wyśrubowane i rabunkowe. A na dodatek nie przynosi zysku. Górnictwo sta-

nowi najbardziej deficytową gałąź gospodarki!

„Według ustawy budżetowej na 1985 r. zaplanowane straty przekraczają 105 mld

złotych (aczkolwiek liczby dotyczą całego górnictwa, niewątpliwie gros tego ciężaru

musi przypadać na przemysł węglowy)" - piszą autorzy Węgla kamiennego.

Broszurka idzie z rąk do rąk i wkrótce trudno odczytać rysunek z okładki.

Przedstawia czarne czako z pióropuszem, ozdobione kilofem i młotem. Kilof jest

złamany, tak że aż drzazgi poszły ze styliska.

Czytanie bibuły może narazić na kłopoty. Podziemny „Górnik Polski", pismo

Krajowej Komisji Koordynacyjnej Górnictwa NSZZ „Solidarność", stara się pobudzić odwagę i fantazję,
powołując do życia diabła Fajferka, raczej psotnego niż

groźnego, mającego charakter iście kocyndrowy. Ów Fajferek potrafi tupnąć kopytem na ślepra, który
podsłuchuje, a nawet — by go jeszcze bardziej wystraszyć -

wejść w komitywę z Utopcem, zielonym, mokrym i wzdętym jak żaba.

Tegoroczne święto górnicze zapowiada się smętnie. Barbórkowy numer „Górnika Polskiego" tak widzi
ten dzień:

Na stole ochłap świński


zdobyty w czarnym trudzie,

pogardził nim żabiński*,

nie dojadł Zdzisław Grudzień.

1986

Dom dzienny

27 stycznia katowicki architekt miejski Bernard Dembiński udziela kopalni

Staszic zgody na rozbiórkę jedenastu domów braci Zillmannów. Łatwiej będzie

to zrozumieć, gdy dodamy, że dyrektor Sender jest przewodniczącym Miejskiej

Rady Narodowej w Katowicach.

Dodajmy też sprawiedliwie - trzydzieści dwa tysiące złotych otrzymywanych za

pełnienie tej funkcji wpłaca co miesiąc na Dzienny Dom Opieki dla Dzieci Specjalnej Troski, który 1
września zostaje uroczyście otwarty przez ministra górnictwa.

Pawilon jest lekki i zgrabny. Stoi — jak miało być - przy placu Czerwonych,

o którym coraz częściej się mówi plac Pod Lipami, niedaleko gospody, o której

ciągle mówi się gasthaus. Nikt nawet sobie nie wyobrażał, jak dużo dzieci upośledzonych i
niesprawnych żyje w ponad dwudziestotysięcznym Osiedlu Staszica. Do tej pory nie było ich widać.
Przyszły lub przyjechały na wózkach pchanych

przez rodziców, tak jak na obrazie Ewalda.

Szefową domu jest pediatra i neurolog dziecięcy Mila Trzcińska-Fajfrowska.

Tego życzyli sobie rodzice.

Ona z kolei życzy sobie, żeby rodzice pracowali w domu na wszystkich posadach, którym mogą
podołać. W obsłudze technicznej, wykonując proste czynności pielęgnacyjne (a kiedy się poduczą, i
trudniejsze), pracując w stołówce, sprzątając, i tak dalej. Grzegorz Mróz zajmuje się więc
transportem, w grupie małych

dzieci pomagają Maria Wróblewska, która ma tam córeczkę Olę, i Danuta Juszczakowa - ma tam
Mateusza, a w sali wózkowej inna mama - Barbara Gajdowa.

Intendentką jest Żyta Jagoszowa. Skończyła studia ekonomiczne, a trzy lata

temu urodziła synka Łukasza z dziecięcym porażeniem mózgowym i po kilku

strasznych, bo obojętnych, informacjach od różnych lekarzy usłyszała od doktor

Mili pierwsze słowa nadziei: - Geniusza może z niego nie zrobimy, ale będzie się
wam z nim dobrze żyło. Podczas tej rozmowy mąż Zyty Stanisław Jagosz, główny

inżynier kopalni Staszic, dowiedział się nareszcie, kim jest „kapelusznica", którą

widział parę razy w Giszowcu, gdy wracał nocą z kopalni. Biegła drobnym krokiem po ciemnych
uliczkach, jakby się urwała z teatru. Odwiedzała chorych.

Żyta Jagoszowa nie bierze pieniędzy za swoją pracę. - Nie chcieliśmy obciążać ośrodka, stać nas było.

Doktor Trzcińska-Frajfrowska wie, że dawanie posad rodzinom może budzić

podejrzenia o kumoterstwo. Ale wie jeszcze lepiej, że nikt nie będzie tak dbał

o dom jak ciężko doświadczeni rodzice, którzy o niego walczyli. Wierzy także, że

ich doświadczenia mogą się przydać lekarzom i rehabilitantom.

Personel techniczny i pomocniczy łatwo pozyskać, trudniej o specjalistów, ale

dom jest tak wyjątkowy, a dyrektorka tak ujmująca, że i z nimi nie ma kłopotu. Jest

więc ortopeda, logopeda, okulista, stomatolog, ortodonta, laryngolog, psycholog,

są masażyści, rehabilitanci, instruktorzy (na przykład jazdy konnej, bo będą konie do hipoterapii),
terapeuci (na przykład do muzykoterapii) i tak dalej. Chodzi

o to, żeby dziecko najpierw zostało starannie zdiagnozowane, a potem otrzymało

kompletne leczenie, rehabilitację i naukę na różnych poziomach, dostosowaną do

typu choroby. Zawarto umowy z giszowieckimi szkołami i zanim nauczyciel roz-

pocznie w domu indywidualne zajęcia, otrzymuje od specjalistów sumę informacji o uczniu.

Placówki z takim programem jeszcze w Polsce nie było.

Doktor Trzcińska-Fajfrowska mówi: - Praca z tymi dziećmi wymaga bardzo

szlachetnej, zdrowej, otwartej osobowości. Małostkowość trzeba wymazać.

Sprowadza się sprzęt medyczny, fotele stomatologiczne, wannę do hydromasażu, urządzenia do


fizykoterapii, inhalatory (Mila martwi się zapyleniem -

marna ta nasza śluzówka), materace, rowery, stoły z ruchomymi pochylniami,

piłki i pomoce szkolne. Proste urządzenia gimnastyczne robią warsztaty kopalni Staszic.

Codziennie rozmawia się o metodach. Co zrobić, żeby dziecko, które wszystko rozumie, a nigdy nie
mówiło, zaczęło mówić? Może cierpliwy masaż języka,

z zastosowaniem na przemian ciepła i lodu. Najpierw zacznie ssać, jeść, połykać,

potem przyjdzie mowa. Jak rozluźnić mięśnie tak strasznie skurczone, że dziecko krzyczy z bólu?
Danuta Kołodziej jedzie z Giszowca do Niemiec i Szwajcarii opanować meto-

dę Blissa. To zespół symboli, który osobom z porażeniem mózgowym zastępuje

język. Komputer do ich przekazywania już jest, dostali go w darze.

Doktor Mila spotyka się czasem z Ludwikiem Lubowieckim i snują projekty.

Co by było największym sukcesem domu? Gdyby dzieci mogły z niego wyjść do

świata, między zdrowych ludzi, tak jak to się udało Ludwikowi z Grzesiem.

Dom stoi, jak wiemy, w sercu dawnego Giszowca. Stąd parę kroków do dawnej willi nadleśniczego
Lehnhoffa, teraz przedszkola.

Jeśli jakieś dziecko z domu czuje się dość pewnie, by wejść w towarzystwo

zdrowych rówieśników, któraś z matek pomocnic prowadzi je do willi i odbiera

w odpowiednim momencie.

Rodzice z różnych stron Polski dowiedzieli się z gazet o domu i chcą przywieźć tu swoje dzieci. Choćby
na miesiąc. Albo na tydzień. Wynajmą mieszkanie.

Dom się nie zgadza. Wszystkie jego siły pochłaniają miejscowe dzieci. Warunkiem

opieki jest meldunek w Osiedlu Staszica. Tak mówi statut.

Odmowa jest bolesna, ale konieczna, żeby dom podołał zadaniom, jakie sobie

wyznaczył. Jeśli podoła, będzie dobrze doradzał tym, których nie może wziąć pod

bezpośrednią opiekę. Dla nich przeznaczono soboty. Wszyscy specjaliści z domu

udzielają wtedy konsultacji rodzinom z dalekich nieraz województw. Przyjeżdża

ich około trzydziestu.

Są rodzice, którzy po takim spotkaniu decydują się na zamianę mieszkania

i przeprowadzkę, jak państwo Olender - z myślą o synku Szymonie. Podobno już

podskoczyły ceny mieszkań w Giszowcu.

Nie wszystkim jednak podobają się takie luksusy dla dzieci, które i tak nigdy

w pełni nie staną na nogi. Doktor Trzcińska-Fajfrowska i Ludwik Lubowiecki

zwołują zebranie mieszkańców i tłumaczą, że chodzi nie tylko o przyzwoitość.

Taki dom się opłaca, ponieważ nieszczęście paraliżuje, a nadzieja dodaje sił, także

do pracy. Tymczasem trzej proboszcze - Izydor Harazin z nowej kaplicy Świętej


Barbary (odbył już blisko osiemdziesiąt wizyt u władz wojewódzkich i miejskich,

by uzyskać zezwolenie na budowę stałego kościoła), Rufin Sładek z leśnej parafii

i Jan Klemens z Nikiszowca — zapraszają dzieci na wózkach do naw i czynią to

uroczyście, tego samego dnia, by stworzyć fakt głośny i dokonany.

1987

Czarny luty

4 lutego w kopalni Mysłowice wybucha metan. Ginie siedemnastu górników.

Tego samego dnia dochodzi do wypadków w kopalniach Bobrek i Czerwona

Gwardia; ginie dwóch górników.

5 lutego ginie górnik w kopalni Kazimierz Juliusz.

6 lutego dwóch — w kopalni Staszic i Mysłowice.

14 lutego jeden - w kopalni Gottwald.

16 lutego następny - w tej samej kopalni.

Razem dwudziestu czterech górników w kopalniach regionu śląsko-dąbrowskiego, w niespełna dwa


tygodnie.

Pismo „Górnik Polski", które o tym donosi w trzydziestym pierwszym numerze, obwinia nieludzki
wyścig po czarne złoto i tytułuje swój tekst: Wypadek

czy zbrodnia?

Niedokończony obraz Ewalda

Nieprzewidywalny dyrektor Sender czyni pupilkiem Ewalda Gawlika, który nie tylko jest piewcą
starego, lecz także eliminuje ze swoich pejzaży wszelkie

osiągnięcia kopalni Staszic. Daje mu pół etatu, zasiłki na farby i blejtramy, pozwa-

la, by urządził sobie pracownię na piętrze starego domku koło gospody i by tam

malował co mu się podoba. To bezcenna pomoc, bo chociaż Gawlik jest coraz bardziej chwalony, to
ciągle pracuje na werandce lub w kuchni i ta niewygoda wpędza

go nieraz w furię kłopotliwą dla wszystkich sąsiadów. A na dodatek nikt, poza Lu-

dwikiem Lubowieckim, nie kupuje jego obrazów. Dyrektor Sender wręcza także

Gawlikowi honorową szpadę górniczą. Pochylają ku sobie głowy. Obaj są w gali

i w medalach, ale wyglądają niemłodo i ociężale.


Gawlik przynosi do pracowni kapcie, akwarium i klatkę z ptaszkiem. Wciąga

na pięterko tapczan, czarną szafę, którą sam zbudował i ozdobił ludowymi malunkami na
drzwiczkach, i taką samą czarną komodę. Rozstawia przy oknie szymel

(stołeczek), blejtram i pudła z farbami. Teraz nikt mu już nie przeszkadza, może

się nawet zamknąć na własny klucz.

Obraz, który maluje, wymaga szczególnego skupienia. Tym razem tematem nie będzie Giszowiec,
osada, w którą się wżenił, lecz Nikiszowiec, gdzie

się urodził. Widzimy wszystko na trzech poziomach (tak jak były górnik Kazimierz Bosek zobaczył
mszę papieską na Muchowcu). Najpierw przestrzeń

w biało-czarno-niebieskie paski — to niebo w deszczu i pyle z kominów. Po-

niżej poziom czerwony - kościół Świętej Anny i wysoki mur nikiszowieckiej

twierdzy blokowej z dziurą ajnfartu. Jeszcze niżej poziom czarny - karę konie

ciągną karetę-karawan. Przed nią idzie ksiądz z czarną stułą i jest to niewątpliwie proboszcz Świętej
Anny Lucjan Pitlok, chociaż nie ma go już dawno wśród

żywych, umarł na atak serca na swojej plebanii, w czwartek 18 lipca 1974 roku

o godzinie jedenastej przed południem, w sześćdziesiątym piątym roku życia,

czterdziestym trzecim kapłaństwa i dwudziestym ósmym pobytu w Janowie.

Za księdzem Pitlokiem, czy raczej jego duchem, podąża orszak żałobny. Jedna

z kobiet to chyba żona Ewalda, Elfryda, lekko pochylona, jakby skręcona z boleści. Mur z ajnfartem
jest płaski, niedomalowany, bo Ewald się boi, że kiedy

skończy ten obraz, umrze naprawdę.

1988

Już wiadomo

Rodzice z Rybnika, Sosnowca, Będzina, którzy przyjechali obejrzeć ośrodek

doktor Mili, wywarli taką presję na różne władze, że budują już u siebie domy dla

dzieci specjalnej troski.

Roman Kruk pogodził studia na teologii z podnoszeniem kwalifikacji górniczych i pewnego dnia
wyszedł do kolegów w kopalni Staszic w żółtym hełmie

sztygara. Twierdzi, że ludzie w ostatnich latach bardzo się zmienili. - Nie chcą żyć

już tylko życiem prostym.


— Odbudowujemy w kopalni Solidarność. Na razie mamy dwustu członków.

Ważne jest to, że udało się zebrać razem różne odłamy i połączyć siły, bo mieliśmy

tutaj trzy Solidarności, które ciągnęły w trzy różne strony. Związek nie jest jeszcze zarejestrowany, ale
pracuje.

Grażyna Szymborska już wie, co można by zrobić dla Osiedla Staszica. - Jeśli tu muszą być bloki, niech
nadają się do mieszkania.

Jej klatka schodowa, jak zresztą wszystkie klatki w tych szafach, jest zaplu-

ta, śmierdząca, odrapana (podczas gdy w zasiedziałych blokach nikiszowieckich

jeszcze się sprząta, chociaż nie tak dokładnie, jak robiła to Dorka, i obmalowuje

okna na biało lub czerwono). Potłuczone szyby zastąpiono dyktą. Wyrostki, któ-

re nudzą się na półpiętrach, zostawiają pety i malowidła, znaki frustracji, nudy

i obrzydzenia. Każdy lokator dba jednak o drzwi, bo drzwi są własne. Wykleja je

tapetą albo forniruje w wymyślne kasetony, przykręca kołatki z lwią głową i mosiężne tabliczki z
nazwiskiem.

Drzwi dają nadzieję, że mieszkańcom nie wszystko jest obojętne.

Na pierwsze zebranie lokatorów, które prowadzi informatyk Grażyna Szymborska, przychodzi ponad
czterysta osób. Poznają się ludzie, którzy chcą coś

zmieniać. Wchodzą do zarządów spółdzielni i do rad nadzorczych i poprawia-

ją statuty.

Grażyna Szymborska jest pełna emocji, ale to nie szkodzi. Informatyka pomaga jej nakreślić plan,
sformułować myśl i zachować realizm.

1989

Dymisja dyrektora Sendera

Wiosną Grażyna Szymborska współorganizuje Komitet Obywatelski „Solidarność" w Katowicach.


Spotyka tam ludzi z Giszowca, górników ze „Staszica":

Jacka Tofilskiego, Wiesława Bartczaka i Romana Kruka. Kruk zaliczył już wszystkie egzaminy na KUL,
siedemdziesiąt cztery przez te pięć lat; średnia ocen ponad

cztery. Ma absolutorium, ale nie napisał dotąd pracy magisterskiej o nieżyjącym

od siedmiu lat księdzu Wiktorze Mandrku, pierwszym proboszczu leśnego kościółka w Giszowcu, i już
nie napisze, bo pochłonęła go polityka.
Kandydaci Komitetu Obywatelskiego, dla których pracują Grażyna, Roman, Jacek i Wiesław, to
Walerian Pańko do Sejmu i August Chełkowski,

Leszek Piotrowski, Andrzej Wielowieyski do Senatu. Okręg wyborczy 32 w Katowicach.

4 czerwca wszyscy zwyciężają. Walerian Pańko, prawnik, docent na Uniwersytecie Śląskim, doradca
Solidarności rolników indywidualnych, internowany w stanie wojennym, dostaje siedemdziesiąt dwa i
cztery dziesiąte procent głosów.

Wszyscy trzej kandydaci do Senatu mają powyżej sześćdziesięciu jeden procent głosów.

Grażyna Szymborska chowa na pamiątkę ulotkę na nędznym żółtawym papierze, z hasłem:


„Zapamiętaj te nazwiska. NIE SPIJ, bo cię przegłosują!".

Radny MRN Jerzy Forajter, giszowianin od pokoleń (jego babka Maria Bujarowa była polską działaczką
plebiscytową), myśli, że już pora, by upomnieć

się o starą nazwę Giszowiec. Sala, w której przemawia, jest ozdobiona wizerunkami wielkich
Ślązaków, Józefa Lompy, Karola Miarki; obradował w niej

niegdyś Sejm Śląski. - Więc i zdania ułożyły mi się patetycznie. Powiedziałem,

że powstańcy śląscy wychodzili walczyć z Giszowca i po walce wracali do Giszowca, nie do Osiedla
Staszica. Zaatakowano mnie też patetycznie - że bronię

złej sprawy.

Wczesną jesienią Edmund Osmańczyk prosi o rozmowę Dorotę Simonides.

Dorota pamięta, jak ponad czterdzieści lat temu, będąc Dorką Badurzanką, czytała w pośpiechu jego
Sprawy Polaków, zanim oddała je księżom z katowickiej kurii,

którzy posyłali ją do księgarni. Od 4 czerwca Osmańczyk jest senatorem z województwa opolskiego,


ale nie będzie mógł długo podołać tej roli, jest chory na raka

i bardzo już słaby. Chce, by Dorota go zastąpiła.

Dorota mówi, że tej funkcji nie można przekazać. On odpowiada, że to jego

testament.

Umiera 4 października, niedługo po tej rozmowie. Ordynariusz diecezji opolskiej arcybiskup Alfons
Nossol i Kazimierz Kutz przekonują Dorotę, by zastosowała się do tej woli i stanęła do wyborów
uzupełniających.

W listopadzie Zdzisław Sender przychodzi na strzyżenie do Lubowieckiego.

Jest milczący i pan Ludwik, który chętnie by się dowiedział, co słychać, nie ma

z niego żadnego pożytku.

Ksiądz Rufin Sładek wie, co się stało. Sender, dyrektor „Staszica" przez dwa-
naście lat (rekord!), został odwołany ze stanowiska.

Ksiądz jest oburzony, bo zrobiono to w ciężkich butach. W styczniu dyrektor

skończy sześćdziesiąt lat. Chciał do tych urodzin dociągnąć i przejść na emeryturę. A przedtem, na
Barbórkę, zamierzał otworzyć nową cechownię. Ksiądz uważa, że można było zaczekać te parę
miesięcy.

Roman Kruk, przewodniczący Solidarności w „Staszicu", nie zgadza się z księdzem. Sender jest dla
niego symbolem komunistycznej przeszłości. - Nie będę

ukrywał, że przyczyniłem się do tej dymisji.

Nowym dyrektorem jest Mirosław Major, dotychczasowy zastępca Sendera, także partyjny, ale dużo
bardziej nowoczesny. Pisze na wizytówce: a Doctor of

Engineering, i można przypuszczać, że potrafi znaleźć się w czasach, które zapowiadają rewolucję w
ekonomii i zarządzaniu.

Dyrektorem „Wieczorka" jest nadal Eugeniusz Kurek. Też już chyba długo

nie pobędzie, bo osiągnął górnicze prawa emerytalne, ale doczekuje Barbórki

i w przeddzień święta wita w swojej kopalni nowego premiera Polski Tadeusza Mazowieckiego.
Premier spotyka się z załogą w cechowni przy szybie Wilson, który - już wiadomo - niedługo będzie
zamknięty. Zasoby węgla starej kopalni są na wyczerpaniu. Byłoby inaczej, gdyby na obszary
rezerwowego pola

górniczego nie weszła dwadzieścia pięć lat temu kopalnia Staszic. Istnieje obawa, że synowie młodych
górników, którzy przyjmują dzisiaj premiera, nie pójdą

do pracy za swymi ojcami, jak kiedyś Kasperczykowie, Jungerowie, Lubowieccy czy Kilczanowie.

Gady

Kilczan jako człowiek dobry do papierkowej roboty ma się teraz zająć historią kopalni. Ktoś w jej
kierownictwie doszedł do wniosku, że skoro czas pędzi tak

prędko i nie wiadomo, co i kogo zmiecie, trzeba przynajmniej utrwalić dotych-

czasowe wysiłki i zasługi. Na przykład historię ZMP; Kilczan w nim był i chętnie

przypomni te dzieje. Dostaje więc zaświadczenie dla archiwum partyjnego w Katowicach. Przegląda
różne teczki i natyka się na zabazgraną torebkę na zakupy.

Ktoś, kto ją rozdarł i wygładził, nie miał widocznie lepszego papieru. Kilczan czyta z wysiłkiem te
bazgroły i aż cierpnie z wrażenia - to sprawozdanie ludzi, którzy wyrzucali księdza Dudka z parafii
Świętej Anny. Donoszą, że nie tylko usunęli księdza, ale i przykładnie obsikali ołtarz.

- Jo ich pamiętom. To byli dawniej kacyki, jeden sekretarz komitetu gminnego, drugi sekretarz partii
na „Wieczorku". Siedzieli w prezydium.
Nie wie, co myśleć o dokumencie, czyn nie wydaje mu się możliwy, ale czy

ktoś by się w ten sposób przechwalał, gdyby tego nie zrobił? I kto i po co zachował ten papier?

Henryk Kilczan woli o nim zapomnieć i dosłownie umyć ręce. Nie chce też

wspominać tych nazwisk, bo rodziny żyją.

Inne znalezisko jest piękne.

— Kopalnia miała taki magazyn, tam przeważnie składali szturmówki po

pierwszym maju, i mnie kazali zrobić inwentaryzacja, wiele tego tam jest. Tam

ich było z tysiąc i jeszcze chorungwie z gwiazdą, sierpem i młotem, a za nimi

stała deska, wielko jak wrota do magazynu. Jo wziął szmata, wytarł i widza

obraz Ociepki!

Malowidło przedstawia ogromną bestię, zwiniętą w kłąb, opancerzoną ostrym

zielonym grzebieniem, z kolcami przy łapach i skrzydłach, z kłami wampira. Gad

wali ogonem o ziemię i wywala z pyska, w którym płonie ogień, czarny ozór -

taśmociąg. Bestia zwrócona jest w stronę Kilczana, który może by się przeraził,

gdyby nie znajome elementy tła łagodzące okropną wizję. Nad grzbietem gada

majaczy kołowrót szybu Pułaski i wieżyczka cechowni.

Jedni mówią, że gad jest alegorią elektrowni Jerzy, inni, że kopalni "Wieczorek.

Kopalnia z kłami wampira, czy to kogokolwiek powinno dziwić?

Sprawiedliwy

Izraelski Instytut Pamięci Narodowej Yad Vashem ogłasza katowickiego

dziennikarza Henryka Sławika Sprawiedliwym wśród Narodów Świata. Wiadomość nie dociera raczej
do Giszowca. Nikt tu już także nie pamięta redaktora,

który opisał wielki strajk głodowy w 1937 roku.

1990

Przy tym biurku nie siadaj

W pokoju psychologa Elżbiety Zacherowej stoją dwa biurka. Siadują przy

nich pracownicy działu zatrudnienia kopalni Wieczorek. Przy jednym biurku ciągle Elżbieta, przy
drugim stale ktoś inny. Najpierw znikła Małgosia Zgrzeba. Był
rok 1981. Potem Renia Kubica - 1983. Następnie Grażyna Chrząścik - 1987. Po

niej Małgosia Kilczanowa - 1989. Wreszcie Andrzej Sitko - 1990. Wszyscy są już

na Zachodzie.

Małgosia Kilczanowa jest żoną Ryszarda, synową Henryka i Rozalii. Młodzi

Kilczanowie pojechali do Niemiec na Boże Narodzenie, z dziesięcioletnim synkiem Dominikiem, żeby


odwiedzić przyjaciół. Nie powiedzieli rodzinom, że chcą

tam zostać. Rozalia mówi, że z tęsknoty dostała cukrzycy, ale w sumie stało się

dobrze. Małgosia przed wyjazdem chorowała i polscy lekarze byli bezradni. Niemieccy od razu
postawili diagnozę i zastosowali najnowszą kurację.

Psycholog Elżbieta Zacherowa usiłuje zbadać, w jakim stopniu to, co widzi przy

sąsiednim biurku (mąż ostrzega — tylko przy nim nie siadaj), dotyczy całej załogi.

Sprawdza informacje o bezpłatnych urlopach w ubiegłym roku. Skorzystało z nich

dwustu dwóch pracowników, młodych, ale już doświadczonych. Stu pięćdziesięciu trzech spośród
nich wyjechało na urlop za granicę, głównie do Niemiec. Pięćdziesiąt pięć osób wróciło z tych
urlopów do pracy, osiemdziesiąt pięć zwolniło się

z pracy lub ją porzuciło, sytuacja sześćdziesięciu dwóch pozostaje nierozstrzygnięta (urlopy są długiej
i należy przypuszczać, że jeszcze wielu nie wróci.

Bezpłatne urlopy nie mówią wszystkiego. Elżbieta Zacherowa bada także, ilu

etatowych pracowników kopalni Wieczorek odeszło na własne żądanie w ostatnich latach. Etatowi to
administracja i nadzór; pracownicy fizyczni są określani

jako dniówkowi. Oblicza, że zwolniło się: w 1987 roku - sześćdziesiąt dziewięć

osób, w 1988 roku - osiemdziesiąt trzy, w 1989 roku - sto osiemnaście, w tym

roku — sto siedemdziesiąt trzy.

Etatowi rzadko odchodzą na własne żądanie. Według Elżbiety Zacherowej,

liczba tych zwolnień odpowiada z grubsza liczbie decyzji o emigracji.

Zmiany w Polsce, które mogą budzić nadzieję na lepsze życie u siebie, otwierają także granice.
Niektórym otwarto granice chętniej niż innym. Ignacy Kasprzycki Czerwone Liczko wyjechał do
Stanów Zjednoczonych, Ernest Sikora -

do Australii, a Marian Jania, który podobno rozwalił pięścią tarczę zomowca, po

wyjściu z więzienia pracował jeszcze przez osiem miesięcy jako prosty górnik dołowy, a potem
wyemigrował do Niemiec.
Tymczasem Grażyna Szymborska i Roman Kruk stają do wyborów samorządowych 27 maja.

- Myśmy się tak rozkręcili w Komitecie Obywatelskim, pracując dla naszych

kandydatów do Sejmu i Senatu, że potem sami postanowiliśmy wziąć władzę

w miastach i gminach.

Szymborska zapowiada na zebraniach przedwyborczych, że będzie walczyć

o szkołę, nie pozwoli okroić projektu Stanisława Niemczyka i Marka Kuszewskiego, którzy nawiązują
do wzoru Zillmannów. To jakby część starego Giszowca nagle ożyła, odświeżona, obmyta,
wzbogacona. Ale to drogie i nietypowe, więc

sprawa się wlecze, stara szkoła podparta stemplami ciągle musi służyć. Roman

Kruk mówi zebranym, że nie będzie niczego specjalnie obiecywał, bo mu to nie

przechodzi przez usta. Może tylko obiecać, że będzie się starał.

Komitet Obywatelski w sojuszu ze Związkiem Górnośląskim zdobywa czterdzieści dziewięć na


pięćdziesiąt pięć mandatów w Radzie Miasta Katowice. Grażyna Szymborska zostaje radną. Roman
Kruk przegrywa. Jerzy Forajter, który

upominał się o dawną nazwę Giszowca i przepychał jak mógł projekt nowej szkoły Niemczyka, nie
zdecydował się walczyć o nową kadencję.

Co znaczy Wieczorek

W drugiej turze wyborów uzupełniających do Senatu Trzeciej Rzeczypospolitej (18 lutego) Dorota
Simonides, już profesor zwyczajny, autorka blisko stu

osiemdziesięciu rozpraw naukowych, staje do walki z weterynarzem Henrykiem

Krollem, posłem mniejszości niemieckiej z Opolszczyzny. Walka jest ostra, Kroll

popierany przez trzecią część wyborców, wśród nich przytłaczającą większość

autochtonów, przyjmuje porażkę z godnością. Mówi dziennikarzom, że ma inne

poglądy niż Dorota, nie są przyjaciółmi, ale nie są także wrogami.

Heinz Hampel zostaje przewodniczącym rady pracowniczej w kopalni Wieczorek. „Wieczorek" czy
„Janów"? Trzeba to rozstrzygnąć. Solidarność chce Janowa i powołuje się na tradycję - kopalnia nosiła
krótko tę nazwę w 1945 roku.

Hampel pyta wnioskodawców, co dla nich znaczy Wieczorek.

- Komunista, który się zaprzedał stalinowskiej Rosji.

- A dla mnie Wieczorek to węgiel typu trzydzieści dwa, jeden z najlepszych na

Górnym Śląsku. Kupcy w Polsce i na świecie wiedzą o Wieczorku tylko tyle. Nic
innego ich nie obchodzi.

To w nowych czasach argument nie do zbicia. Wniosek pada i nie dociera już

do załogi. A gdyby ją zapytano? Wygląda na to, że od kiedy nazwano kopalnię

imieniem Wieczorka, stosunek do niego nie uległ zmianie. Nie wiadomo, jak by

się zapisał ten patron, gdyby przeżył wojnę. Ale zginął.

- Nikt z tyj rodziny dygnitarzym nie zostoł - ocenia Kilczan, który o niedo-

szłej zmianie nazwy opowiada inaczej niż Hampel: - Było tako konferencjo i je-

dyn z Solidarności, nazywał się Gołąb, z Polski, nietutejszy, wystąpił, żeby zmie-

nić ta nazwa. A Hampel mu godo: Ty, Gołębiu, siedź cicho, bo ty nie wiesz, kim

był Wieczorek, a jak nie wiesz, nie pierdol. Kopalnia była Wieczorek i będzie

Wieczorek.

Syn patrona Jonecek Wieczorek, wybrany przed laty dożywotnio specjalną

uchwałą do rady zakładowej starych związków branżowych, niewiele dla ludzi załatwia, tylko
współczuje i potakuje. Kiedy jednak komuś braknie do pierwszego,

zawsze pożyczy ze związkowej kasy. Ma kuferek z kluczykiem - tak jak Tomasz

Wróbel, mąż Waleski - zapisuje, kto ile winien, i pilnuje, by oddał.

Córka Jonecka a wnuczka Józefa Barbara Stachańczyk absolutnie dziadka nie

idealizuje, bo stawiał działalność ponad rodzinę. Ma jednak powody do rozgoryczenia. Kiedy


przejeżdżała ulicą Engelsa, koło szkoły w Szopienicach, patrzyła

z dumą na obelisk z jego popiersiem, a w tym roku ani pomnika, ani kwiatów pod

nim. Znikła też ulica Wieczorka w Katowicach, zastąpiła ją Staromiejska.

Ewald maluje twierdzę domową

Ogrody, które maluje Ewald Gawlik, dawno powinny zwiędnąć. Rosną w wo-

jewództwie, które zajmuje niewiele ponad dwa procent powierzchni Polski, a żyją

w nim cztery miliony mieszkańców, czyli ponad dziesięć procent populacji. Gęstość zaludnienia tego
województwa jest pięć razy większa niż średnia krajowa,

a jego przemysł zatrudnia prawie siedemset osiemdziesiąt tysięcy ludzi, co stanowi niemal
dwadzieścia jeden procent wszystkich Polaków z tego sektora. To województwo wyrzuca do
atmosfery dziewiętnaście i pół procent polskich pyłów
i prawie dwadzieścia cztery i pół procent gazów, wlewa do wód powierzchniowych dwadzieścia pięć
procent krajowych ścieków i potrzebuje co roku trzystu

hektarów ziemi pod nowe hałdy i wysypiska. Gdyby odpady zgromadzone w tym

województwie rozprowadzić równomiernie po całej jego powierzchni, utworzyłyby warstwę wysoką


na sto siedemdziesiąt centymetrów. Czterdzieści pięć pro-

cent tutejszych kobiet w ciąży ma z nią kłopoty medyczne, dziesięć procent dzieci rodzi się
przedwcześnie, a śmiertelność noworodków wynosi osiemnaście na

tysiąc urodzeń, gdy średnia w Polsce równa się czternaście na tysiąc*.

Ale te wszystkie problemy, które docierają w mniejszym lub większym stopniu do senator Doroty
Simonides, radnej Grażyny Szymborskiej, doktor Mili

Trzcińskiej-Fajfrowskiej i dyrektorów kopalń, nie odciskają się najmniejszym śladem na obrazach


Ewalda Gawlika.

Ostatnie płótna poświęcił porom roku. Środek każdego obrazu zajmuje grupa

tych samych domów - twierdza Giszowiec, która jest wieczna. Gawlik pomnożył tę wizję przez cztery,
żeby pokazać jej siłę i powab. Wiosna to świeżo uprana pościel powiewająca na przedpolach tej
fortyfikacji, lato - zielone kopki skoszonej trawy, jesień — ogniska w ogrodach, zima — szare dymy
nad białymi pagórkami dachów.

W październiku nowa Rada Miasta Katowic podejmuje uchwałę o zmianie na-

zwy Osiedla Staszic. Giszowiec znowu będzie Giszowcem.

Małgorzata Rysiówna odnotowuje to w kronice leśnego kościoła. Podaje

numer uchwały 8/44/90 i maluje nad nią wielki różowy tytuł: POWRÓT DO

PRAWDY

Giszowiec

Powrót Uthemanna

1991

Siostry Rysiówny czytają Stacha Kropiciela

Wszyscy teraz czegoś chcą i wielu wierzy, że to się uda. Siostry Rysiówny, któ-

re ciągle mieszkają w domku z ogrodem przy ulicy Barbórki - szczęśliwie ocalał -

chcą, żeby śląskość nie była taka zapeszona. Bo jest; dziewczęta, które Anna uczyła śpiewu, nie
chciały iść na występ w śląskich strojach i przebierały się pod wia-

duktem, a starsi wstydzą się używać gwary w miejscach publicznych, podczas gdy
górale popisują się swoją mową i ludzie wprost im wiszą na ustach. Siostry roz-

mawiają o tym z proboszczem Sładkiem, a rozmowy nabierają temperatury, gdy

z Góry Świętej Anny przyjeżdża do Giszowca Antoni Tkocz, organizator Związku Górnośląskiego, o
którym Małgorzata mówi „nasz ojciec chrzestny". Związek deklaruje w statucie obronę wartości
kulturowych i cywilizacyjnych Górnego Śląska, powstałych na gruncie chrześcijańskim*, Tkocz zaczyna
więc pracę od

rozmów z proboszczami u Świętej Anny, u Świętego Stanisława, u Świętej Barbary, a zebrania


odbywają się w salkach parafialnych.

Anna i Małgorzata przygotowują wtedy śląski poczęstunek. Anna przynosi

z domu skrzypce, gra na nich i śpiewa. Czyta się na głos Gawędy Stacha Kropiciela

pisane gwarą przez księdza Klemensa Kosyrczyka, drukowane po wojnie w „Gościu

Niedzielnym"51", i łamie język, bo już wiele słów zapomniano, chociaż starsi pamiętają jeszcze
księdza Kosyrczyka z parafii w Rudzie Śląskiej, Murckach lub Wełnowcu.

Heinz Hampel wyprzedaje kopalnię

Heinz Hampel ma inne zajęcia; wyprzedaje „Wieczorka".

— Kiedy zostałem szefem rady pracowniczej, zacząłem badać, jak kopalnia stoi

ekonomicznie. Była na sześćdziesiątym ósmym miejscu na liście siedemdziesięciu dwóch polskich


kopalń.

Wszystko wisiało na niej jak na choince. Warsztat samochodowy, ogrodnictwo, wytwórnia lin
stalowo-gumowych, park transportowy, stolarnia, pralnie,

place składowe, lodowisko, basen, laboratorium badawcze politechniki, ośrodek

obliczeniowy górnictwa, hotele, świetlice, stołówki, ambulatoria, żłobek, boiska,

szkoła zawodowa, domy górnicze. Niektóre obiekty leżały daleko, na przykład

ośrodki wczasowe nad wodą, dla których kiedyś Gerard Kasperczyk z synem Stasiem robili łodzie z
silnikami Wartburga.

Utrzymanie tego wszystkiego kosztowało krocie. Ludzie tam zatrudnieni

mieli etaty kopalniane i korzystali z górniczych beneficjów.

W gospodarstwie ogrodniczym na ogół brakowało warzyw, za to ciągle tłukły

się szklarnie i ginęły narzędzia. Wytwórnia lin stalowo-gumowych do wyciągania


urobku nie miała co robić, bo takie liny wytrzymują ponad dziesięć lat, więc kopalnia zużywa ich
mało. Warsztat samochodowy - przeciwnie - miał mnóstwo roboty, bo każdy prominent, z kopalni czy
z sąsiedztwa, chciał z niego korzystać i na

ogół korzystał, do woli i za darmo. Część tej kopalnianej własności trzeba przekazać

miastu lub gminie, część sprywatyzować, oddając to w miarę możliwości ludziom

z „Wieczorka", którzy powołają odpowiednie spółki i w ten sposób zachowają pracę.

- Świniarnię w Kostuchnie - stwierdza z ulgą Hampel - zlikwidowano już

wcześniej.

A działacze klubu Naprzód Janów wykazali refleks i w zeszłym roku powołali

spółkę o nazwie GORJAN, od nawiska jej głównego udziałowca Lucjana Gorda.

W tym roku kopalnia rozstaje się z: Laboratorium Politechniki Śląskiej (te-

raz spółka LABOR), oszczędność na zatrudnieniu - piętnaście stanowisk; linami

stalowo-gumowymi (spółka SAG), oszczędność - dziewiętnaście stanowisk; budowlanką (spółka


DREWEX), oszczędność - dwadzieścia pięć stanowisk; trans-

portem (spółka TRANS-JAN), oszczędność - sześćdziesiąt stanowisk.

Ludwik Lubowiecki, Janek i Lusia

Na spotkaniu starych harcerzy (bo ciągle się spotykają) Ludwik Lubowiecki

pyta Lusię z domu Gieroń, dawną sąsiadkę z rozebranej uliczki Giszowca: - Czemu tu tak sama
przychodzisz? -Jakoś przegapił, że Lusia jest wdową.

Wprawdzie ma starających, ale żaden się jej nie podoba. - Albo jest głupszy

ode mnie, albo zaraz pyta: Starczo ci tyj renty? A ile dajesz za mieszkanie? No, to

już koniec, więcej nie będzie mnie odprowadzał.

Ludwik natychmiast uświadamia Lusi, że jego brat Janek też owdowiał, już

przed dwoma laty.

- Dawej go ino tu - decyduje Lusia, która doskonale pamięta Janka, chociaż

mieszkał po wojnie w Niemczech. Kiedy przed wojną przychodziła do ogródka, do Zosi Lubowieckiej
(lubiła tam biegać, bo tylu młodych tam było), zawsze

siedział na gałęzi i czytał. - Ja mówię: Zosiu, tam krokodyl siedzi! Taką łeb miał

wielką. On na drzewo wlazł, bo robić nie chce! A Zosia na to: Nie mów tak, Lusiu, bo to mój bracik.
Takie miał włosy kręcone, tyle miał ich! No a potem cała
wojna ukrywał się przed Wehrmachtem, i my się stracili.

No i teraz my się poznali od nowa i pożenili w dwa tygodnie i nie dlatego, że

my się słuchali Ludwika, bo on zawsze mioł recht, ale Janoszek o nic mnie nie py-

tał, ile mom renty, ile mom wnuków, jedno mnie tylko zapytał, nawet dwa razy:

Lusiu, czy ty pijesz?

A ja w ogóle nie piję! Jo jest tako wesoła!

Bezrobotny to kobieta

Pod koniec grudnia Rejonowe Biuro Pracy w Katowicach ogłasza dane, z których wynika, że chociaż
kopalnie się kurczą albo zamykają, to nie górnicy cierpią

najbardziej wskutek braku pracy.

Sześćdziesiąt jeden i pół procent bezrobotnych w mieście to kobiety.

Kobiety to ponad siedemdziesiąt procent zwolnionych grupowo.

Kobiety to ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent sprzedawców, najliczniejszej grupy zawodowej


wśród bezrobotnych".

1992

Dorota: narodowość jest subiektywna

Dorota Simonides podróżuje po świecie jako senator i jako profesor, a ostatnio także jako
wiceprzewodnicząca Komitetu Praw Człowieka, Mniejszości

i Demokracji OBWE (Organizacji Bezpieczeństwa

i Współpracy w Europie). Na spotkaniach publicznych za granicą zachowuje swobodę, dowcip i


refleks.

Kiedy ktoś ją pyta, gdzie leży Polska, Dorota woła

z emfazą: - Polska nie leży! Polska pracuje! - i dostaje oklaski.

O tym, że należy dostosowywać się do słuchaczy,

wie od śląskiego mnicha Peregryna, który ją od dawna

interesuje. Wprowadzał do swoich średniowiecznych kazań opowieści i opo-

wiastki. Pierwsze budziły lęk Boży, drugie pozwalały się z niego otrząsnąć. Dorota, gorąca
zwolenniczka przystąpienia Polski do Unii, widzi w Peregrynie nie

tylko wzór mówcy, ale i wzór związków europejskich. Tematy śląskie sąsiadują
w jego oracjach z wątkami ze słynnej Złotej legendy włoskiego dominikanina

Jacopa da Voragine, arcybiskupa Genui w XIII wieku".

Dorota często bywa w rejonach polskiej emigracji górniczej. Zmiany w Europie sprawiają, że wiele się
teraz myśli o przynależności. Kim jest emigrant? Kim

jest mieszkaniec pogranicza? Do jakiego kraju należą? Czym jest narodowość?

Czym jest pochodzenie? Jak ma się do tego obywatelstwo?

Według Doroty, o narodowości nie musi stanowić ani miejsce urodzenia, ani

język, ani wychowanie, ani obyczaj. Taki pogląd budzi zdziwienie, więc Dorota wyjaśnia, że
narodowość jest osobistym, subiektywnym wyborem człowieka.

Kiedy dziecko dorośnie, nie może być zmuszane do dzielenia narodowości swoich rodziców. Ten, kto
określa swoją narodowość, musi to czynić uczciwie - nie

wiązać z tym żadnych korzyści. Ale także ten wybór nie może go narażać na żadne szykany. Tak
stanowi punkt 32. Deklaracji kopenhaskiej KBWE z 1990 roku.

Dorota przyznaje, że taki pogląd na narodowość trudno zrozumieć ludziom, któ-

rzy nie wychowali się na pograniczu.

Jeden z wykładów prowadzi razem z profesor Ritą Sussmuth, przewodnicząca^ Bundestagu. Wśród
słuchaczy rozpoznaje Kurka, przyjechał z Gelsenkirchen,

żeby ją zobaczyć. Jest już stary, zmęczony. Kim jest obiektywnie, a kim subiektywnie? — myśli Dorota.

Lesia Cyganowa wiezie

oszczędności do Ulanicy

Ryszard i Lesia Cyganowie już określili

swoją przynależność, wprawdzie tylko terytorialną. Ryszard, który parę lat temu rozbierał z kolegami
giszowieckie domki z doskonałej cegły wypalanej w zakładach GvGE,

sam rozgląda się teraz za tanim budulcem.

Wszystkie pieniądze, uciułane z górniczej

pensji w „Staszicu", wozi do swojej wioski

w Rzeszowskie. Właściwie wiezie je głównie jego żona Lesia, która mieszka okrakiem między
Giszowcem a Ulanicą. Za te

oszczędności kupuje drewno, cegłę, blachę, żeby w przyszłości rozbudować rodzinny dom męża.

Już dawno postanowili, że wrócą do siebie, gdy córka będzie dość duża, by zostać sama na Śląsku.
Zostawią jej swoje mieszkanie w Giszowcu. Będzie żyła tam,
gdzie ma koleżanki i gdzie poszła do Pierwszej Komunii, przygotowana przez

księdza Rufina Sładka, który bardzo ją chwali, bo jest skromna i grzeczna.

Nie planowaliby powrotu do Ulanicy, gdyby jedno z nich pochodziło skąd-

inąd. Spod Rzeszowa wyjechało za pracą dużo młodych, pożenili się w świecie

i nie zamierzają wracać (jak trzej bracia Ryśka, osiadli w Tychach), bo wtedy tylko

jedno wróciłoby naprawdę w rodzinne strony, a drugie musiałoby jeszcze raz zaczynać od nowa.
Ryszard i Lesia mają szczęście, bo ich cała rodzina będzie u siebie - oni ze starzejącymi się rodzicami w
Ulanicy, a Iza w Giszowcu. Giszowiec,

coraz silniej zespolony z Katowicami, będzie dla niej lepszym miejscem do życia

niż wioska, która kiedyś miała tysiąc numerów, a teraz nie ma nawet czterystu.

Radna Grażyna Szymborska widzi Giszowiec gorzej niż Ryszard i Lesia i pisze artykuł do prasy: -
Giszowiec ciągle nie ma nowej szkoły, dyskusje nad jej planem trwają dziewięć lat, trzeba było starą
podpierać stemplami. Willa dyrektorska jest zdewastowana, skwery zaśmiecone, chodniki zniszczone,
zsypy śmierdzące i pełne szczurów, lasy zapuszczone, rowy melioracyjne pozarastane, stawy
zamienione w bagna,

huta w Szopienicach trująca, rurociągi skorodowane i trudno kupić chleb rano.

Tymczasem dyrektor Mirosław Major restrukturyzuje kopalnię Staszic aż do

bólu - jak ocenia z uznaniem Roman Kruk, który (z inicjatywy Majora) zamienił funkcję
przewodniczącego kopalnianej Solidarności na stanowisko dyrektora

do spraw pracowniczych. A Roman Regulski, wybrany na dyrektora kopalni Wieczorek przez radę
pracowniczą pod przewodnictwem Heinza Hampla, objawia

w Barbórkę doskonały humor. W przemówieniu (przygotowanym przez Elżbietę Zacherową) chwali


„trzy lata gospodarki rynkowej, trzy lata samodzielności

w sprzedaży węgla, trzy lata w samodzielnym prowadzeniu inwestycji, trzy lata

samodzielnej walki o pozycję kopalni" i zawiadamia załogę, że „Wieczorek" ma

około dwudziestu tysięcy złotych akumulacji na każdej tonie węgla.

Jan Junger nie zmieni jednak pod wpływem tych wiadomości poglądów na zawód górnika.

- To praca nieludzka.

Nie chce, by synowie szli do kopalni. Starszy Andrzej, który uparł się kiedyś

nie jechać do Grecji i zatrzymał rodziców w Polsce, już nie pójdzie. Ma dwadzieścia jeden lat, studiuje
automatykę na Politechnice Gliwickiej. Młodszy Marcin ma
czternaście i wygląda na to, że chce robić to samo co brat.

W tym roku kopalnia Wieczorek rozstaje się z: ochroną (teraz firma

GNOM), oszczędność na zatrudnieniu - sześćdziesiąt dziewięć stanowisk;

działem gospodarczym (spółka PAGÓR), oszczędność - sześćdziesiąt siedem

stanowisk; oddziałem sprzętu ciężkiego (spółka CARBOSPRZĘT), oszczędność - trzydzieści trzy


stanowiska.

1993

Odchodzą Zdzisław Sender i Ewald Gawlik

Ksiądz Rufin Sładek twierdzi, że dyrektor Staszica nie mógł się pogodzić

z wymuszoną emeryturą. Jedni umierają, bo tracą dom rozjechany przez spychacz, inni - bo stracili
władzę i znaczenie rozjechane przez nowy etap.

Były dyrektor wyprowadził się z Giszowca i zamieszkał w Grodźcu koło

Skoczowa w swoim nowym domu. Nie mógł jednak usiedzieć, zapraszał do

siebie księdza Rufina, ciągle pytał o Giszowiec i ciągle tam wracał. Szedł się

ostrzyc do Ludwika Lubowieckiego, pukał do pracowni Ewalda Gawlika,

coraz częściej pustej, bo Ewald bardzo się już postarzał i niedomagał, zaglądał do ośrodka doktor Mili,
gdzie z kolei witano go z entuzjazmem, podob-

nie jak w jego dyrektorskich czasach, i zaparzano mu mocną kawę po turecku

z niemieckich darów. Tak wzmocniony Sender jechał do „Staszica", bo ciągle

miał tam jeszcze interesy. Przesiadywał nawet w pokoju Romana Kruka (który

u boku dyrektora Majora - jest z nim na ty - ma teraz w kopalni potężną władzę), chociaż musiał
wiedzieć, że to Kruk ze swoją Solidarnością wymiótł go

z kopalni.

Właśnie w „Staszicu" dostaje wylewu. Wiozą go karetką do szpitala w Murckach, potem do Ligoty, do
kliniki Śląskiej Akademii Medycznej. Stamtąd ktoś

dzwoni do księdza Rufina. Proboszcz zabiera święte oleje, pochyla się nad Senderem, ale ten nic już
nie słyszy. Ksiądz namaszcza chorego na ostatnią drogę.

Według Rufina Sładka, właściwym miejscem dla zmarłego byłby giszowiecki

cmentarzyk, ale żona Sendera wybiera grób rodzinny w Będzinie. 30 stycznia

księża Rufin Sładek i Izydor Harazin prowadzą uroczystości żałobne. Cmentarz


jest zielony od pióropuszy na głowach dygnitarzy górniczych. Przyjechał były

minister Mitręga. Ksiądz Rufin mówi o zasługach Zdzisława Sendera i dodaje, że

ci, co mu ich ujmują, powinni wejrzeć we własne czyny.

Parę tygodni później Giszowiec żegna Ewalda Gawlika, który namalował swój

pogrzeb, ale nie dokończył obrazu, bo bał się, że wtedy śmierć naprawdę zapuka.

Nie przechytrzył jej jednak.

Na obrazie trumnę wiezie czarna kareta.

Pogrzeb odbył się jednak zupełnie inaczej. Trumnę wyniesiono na plecach

z leśnego kościoła - prosto do grobu.

Ten, kto wie wszystko, jest niepoważny

Na początku roku Heinz Hampel oddaje kolejnej spółce dom wczasowy Basia w Bukowinie
Tatrzańskiej.

W tym roku na otrząsaniu kopalnianej choinki zaoszczędzi się sto czternaście stanowisk.

Od 31 marca „Wieczorek" jest jednoosobową spółką Skarbu Państwa. Zarząd

informuje załogę: — Jedynym kryterium działalności kopalni jest zysk. W dwa

miesiące później okazuje się, że zysku nie osiągnięto. Zarząd zakazuje przyjmowania do pracy.

Dyrektor Roman Regulski daje wyraz swojej frustracji w czerwcowym numerze „Echa Wieczorka":

Proszę Państwa! Dzisiaj nic o kopalni, ale to z premedytacją. Sytuacja w górnictwie

jest tak napięta i niejasna, że nie chcę się o niej wypowiadać. Czasem lepiej siedzieć cicho

i myśleć. Ci, którzy mają receptę na wszystko, są niepoważni.

W lipcu Wieczorek przestaje być jednoosobową spółką Skarbu Państwa.

Wchodzi do nowo powstałego Katowickiego Holdingu Węglowego skupiającego jedenaście kopalń.

Heinz Hampel jest głęboko rozczarowany. - Ledwieśmy się wybili na samodzielność, już ją odbierają.

Ulica Eduarda Schultego

Od tego roku w Diisseldorfie jest ulica Eduarda Schultego. Wiemy, że to imię

i nazwisko nosili dawny dyrektor generalny firmy Giesche, zmarły dwadzieścia

siedem lat temu w Zurychu, i jego dziadek, założyciel znanej w Diisseldorfie galerii sztuki. Czyja to
więc ulica?
Archiwum Miejskie w Diisseldorfie odpowiada natychmiast:

Od 18 maja 1993 r. ulica nosi imię dyrektora wielkiej niemieckiej huty cynku, zarządcy firmy Giesche,
który wkrótce po wybuchu drugiej wojny światowej nawiązał kontakt z aliantami i przekazywał im
informacje o planowanych akcjach niemieckich. Między innymi, narażając życie, zawiadomił
organizacje żydowskie i amerykańskich dyplomatów o systematycznym uśmiercaniu Żydów w Obozie
Koncentracyjnym Auschwitz.

Pracownica archiwum Klaudia Wehofen dodaje, że Eduard-Schulte-Strasse

leży w dzielnicy Bilk i biegnie od Merowingerstrasse na południowy zachód.

Dowiadujemy się przy okazji, że w 1988 roku Dusseldorf zawarł braterski

związek z Warszawą.

1994

Moja miłości, jest pięknie

Mila Trzcińska-Fajfrowska, która 14 października zeszłego roku złożyła ślubowanie poselskie, należy
do Sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Komisji

Zdrowia, pracuje w ośmiu podkomisjach (siedmiu nadzwyczajnych) i nadal kieruje domem w


Giszowcu.

— Takich ośrodków jest już w Polsce dwadzieścia, a powinno być dziesięć razy

więcej - opowiada posłom. - Możliwa jest miłość i pomoc tam, gdzie dawniej pozostawał tylko dom
opieki.

Organizuje wycieczkę dla kolegów ze swojej komisji. Chce ich zawieźć do

Giszowca, do Borowej Wsi, gdzie niepełnosprawnymi zajmuje się ksiądz Krzysztof Bąk, i do
Zakopanego, do ośrodka rehabilitacyjno-wychowawczego, który

prowadzi Andrzej Sekuracki. Jedzie czworo posłów i ona.

Sejmowy mikrobus zajeżdża pod ośrodek w Giszowcu 6 października. Posło-

wie uczestniczą w zajęciach i wpisują się do księgi pamiątkowej: „Z wielkim podziwem, uznaniem i
pokorą wobec człowieczej służby". - Wanda Sokołowska,

Halina Licnerska, Marian Korczak, Mirosława Rudowska.

Po wieczornym ognisku w ogrodzie ośrodka jadą do hotelu w Katowicach.

Mila Trzcińska-Fajfrowska zostaje w Giszowcu, ma jeszcze pacjentów. Rano

przełożona pielęgniarek zmienia jej opatrunki na obtartych piętach. Na zdjęciu

z ogniska widać plastry wystające z pantofli".


Tego dnia o godzinie siedemnastej trzydzieści pada deszcz ze śniegiem. Na

trasie z Krakowa do Zakopanego, we wsi Naprawa koło Rabki, sejmowy mikro-

bus zderza się z ciężarówką. Ginie czworo posłów i kierowca. Uratowała się jedynie Mirosława
Rudowska.

Marię Trzcińską-Fajfrowską pochowano pod wielkim krzyżem wyznaczającym środek cmentarza przy
leśnym kościele.

Ksiądz Harazin odprawił dziesięć mszy za zmarłą.

Mąż wyrył na płycie:

MOJA MIŁOŚCI, JEST PIĘKNIE

ALE MOJA TĘSKNOTA ZA TOBĄ WIĘKSZA

NIŻ NAJPIĘKNIEJSZE CUDA ŚWIATA

TWÓJ LUTEK

Rozpacz męża może być jawna, rozpacz personelu ośrodka trzeba ukrywać

przed dziećmi. Rehabilitanci boją się u nich regresji - powrotu skurczy, zaburzeń

mowy, apatii. Zespół decyduje, że najlepiej pokieruje nim teraz Żyta Jagoszowa,

matka Łukasza z porażeniem mózgowym, która przyszła do ośrodka, gdy po-

wstawał, pracowała jako intendentka i nie chciała brać za to pensji.

Zabójstwo

Kapitalizm atakuje Giszowiec na różne sposoby.

24 listopada do gabinetu dyrektora kopalni Staszic Mirosława Majora wdziera się drobny
przedsiębiorca Zbigniew Manecki. Wyciąga spod płaszcza rewolwer

i ze słowami „za moją krzywdę", które potem cytuje prasa, oddaje do Majora trzy

strzały, po czym spokojnie wychodzi, wsiada do taksówki i znika.

Co piszą w gazetach?

Zbigniew Manecki zawsze chciał być biznesmenem. Ledwie zaczęła się trans-

formacja, a może i wcześniej, założył wielobranżową firmę Mercurius i zaczął

udzielać porad finansowych, marketingowych i prawnych. Montował żaluzje,

kierował domem wczasowym w Polanicy, wymieniał walutę, a przede wszystkim


wydzierżawił od kopalni Staszic restaurację w giszowieckiej gospodzie. Odnowił kręgielnię (na styl
roku 1912 - jak chwalił się dziennikarzom), ale czynszu nie

płacił. Kiedy dług z odsetkami urósł niebezpiecznie, dyrektor Major skierował

sprawę do sądu i wygrał. Zbigniew Manecki zabił go w dwa tygodnie po wyroku.

Niektórzy działacze Solidarności dodają, że Maneckiego musiała napuścić

na Majora mafia węglowa, bo dyrektor „Staszica" wprowadził twardy regulamin

sprzedaży węgla i uniemożliwił przekręty. Ale nie są w stanie nic dopowiedzieć.

W takich sprawach o wyjaśnienia jest bardzo trudno.

Ksiądz Harazin zachowuje w kronice tekst jedynej mowy nad grobem Majora. Wygłasza ją Roman
Kruk z białym pióropuszem na czaku:

Któż spodziewał się, że dziś w roku trzydziestolecia ukochanej przez Ciebie kopalni,

przed Barbórką, którą chciałeś tak uroczyście obchodzić, będziemy Cię odprowadzać na

miejsce wiecznego spoczynku, na Twoją wieczną szychtę?

Wracając z pogrzebu, Roman Kruk zastanawia się, czy kopalnia jest mu pisana na zawsze.

- Gdybym chciał odejść z kopalni, nie miałbym co napisać w CV Szkoła górnicza to dzisiaj żadna
rekomendacja, a komu potrzebny teolog bez magisterium?

Politechnika Śląska ma wydział organizacji i zarządzania. Zajęcia wieczorowe

cztery razy w tygodniu. Będzie mu ciężko, ale lubi się uczyć. Ma dopiero trzydzieści pięć lat.

Ten rok dotknął także boleśnie Ludwika Lubowieckiego. Owdowiał. Postarzał się i zaczął chorować.
Na szczęście, fryzjernia jest w dobrych rękach wnuczki Iwony.

Matka Iwonki Irena Locherowa, która pracowała przez wiele lat w zakładzie

ojca, chciała dla córki lżejszej pracy. Wysłała ją na studia ekonomiczne i załatwiła

posadę w Peweksie w Katowicach. - I moja córka, co ma taką iskrę, do tańca i do

różańca, usiadła w biurze z tymi paniami. Niedługo trwało i mówi: Mamusiu, nie wytrzymam, idę
pracować do dziadka, tam jest życie.

To bardzo pocieszyło Ludwika.

A na dodatek wybiera się do niego

do terminu wnuczka Gerarda Kasperczyka, czternastoletnia Kasia Ko-

kotówna.
Cieszy się także, że jego bratu Jankowi dobrze się żyje z Lusią

w zabrskim familoku. Lusia mówi:

„My som takie dwa dziadoszki",

i dba o to, żeby Janoszek nie wspominał za wiele, bo człowiek za dużo

przeżył, poniewierany był i jak bierze to sobie do głowy, nie może spać

w nocy i zaraz wszystko zaczyna go

boleć, a nic za to nie ma.

Największym pocieszeniem Ludwika jest jednak pewność, że ośrodek dla dzieci, który nosi teraz imię

doktor Marii Trzcińskiej-Fajfrowskiej, dobrze sobie radzi. Żyta Jagoszowa dba

o to, by jego duch przetrwał.

Zakład Lubowieckich ma ciągle doskonałą opinię, ale dyrektorzy kopalni nie przychodzą już tutaj na
pogawędki. Czasem przyjeżdża tylko ze swego

domku pod lasem, na katowickich Panewnikach, pierwszy dyrektor „Staszica"

Bogusław Roskosz. Zwierza się panu Ludwikowi, jaką miał straszną przygodę -

połknął sztuczną szczękę. Na szczęście, zręczny chirurg z Janowa, po prakty-

ce w szwedzkiej klinice królewskiej, ocalił pacjentowi gardło i głos. Dyrektor

może więc opowiadać nie tylko o tym, jak wytropił byka, za którym chodził od

lat, i jak strzelił mu na komorę, ale także przedstawić panu Ludwikowi swoje poglądy gospodarcze.

Otóż politycy i ekonomiści, którzy chcą zamykać kopalnie, powinni się opamiętać. Po pierwsze, nigdy
nie wiadomo, kiedy świat znowu zażąda węgla. Po

drugie, wiadomo, że energia uzyskana z tego surowca jest najtańsza. Nawet ener-

gia z węgla grubego jest prawie dwukrotnie tańsza niż z gazu ziemnego i co najmniej dwa i pół raza
tańsza niż z oleju opałowego. A energia z miału jest jeszcze

prawie dwa razy tańsza niż z węgla grubego. Po trzecie i najważniejsze, Polska ma

węgiel. To nasz surowiec rodzimy, nasze bezpieczeństwo, as w rękawie.

Nieszczęsny górotwór, odnowiony smok

Piotr Kasprzyński, nowy dyrektor kopalni Wieczorek, powiedział załodze

w Barbórkę (przemówienie napisała Elżbieta Zacherowa):

Nasza kopalnia obchodzi to święto po raz sto sześćdziesiąty ósmy.


W tym roku było jedno tąpnięcie. Zginął jeden górnik. Było to największe wyzwolenie energii
zmagazynowanej w górotworze w historii kopalni.

Proszę sobie wyobrazić, że przez sto sześćdziesiąt osiem lat wydobyto z obszaru o powierzchni
szesnastu kilometrów kwadratowych prawie 400 milionów ton węgla. Jak ten

górotwór musi być poprzecinany, ile znajduje się w nim pustek i zapadlisk! Dlatego natura tąpnięć
jest trudna i zawiła i nauka nie rozpoznała dotąd tego zjawiska.

Wróciwszy do realiów: płace wzrosły o sześć procent. Inflacja ma wynieść dwadzieścia osiem procent.
W tym roku zwolniśmy dwieście osób.

Jeszcze jedno: zakładamy muzeum w maglu w Nikiszowcu.

Kilczan może potwierdzić. Wielki obraz Ociepki - przedstawiający smoka

kopalni, a może smoka elektrowni Jerzy - odkryty za lasem szturmówek pierwszomajowych nie
zmieścił się w drzwi, przez które wnoszono kiedyś do magla

maszyny pralnicze. Nie zmieścił się w wielkie okna i trzeba było wyłamywać luks-

fery, żeby go przepchnąć do wnętrza. Ale smok wygląda jak żywy.

- Wozili go do remontu, nawet dwa razy. Za piyrszym rozem taka grubo polewa na niego dali, aż się
zaczło topić.

1995

Stach Kasperczyk i Henryk Kilczan: dawniej było poukładane

Stanisław Kasperczyk, ślusarz z Wieczorka, jest zaniepokojony zmianami w kopalni, a ma ją w genach,


po ojcu Gerardzie, dziadku Pawle i pradziadku

Szymonie.

- Kopalnia miała cegielnia, stolarnia, miała swoja baza samochodowa, była samowystarczalna,
wszystko miała, nie było żadnych firm, a teraz ile jest tych firmów! I pieniądze uciekają z kopalni do
firmów.

Mówią, że kopalnia była wtedy deficytowa, ale to tak się mówi. Bo kto to

wyliczył?

Dawniej, jak kolejka jechała, kopalniana, wszystko po drodze załadowała,

i węgiel, i drzewo, i cegła. Pojechała tu i zaś tam. Pojechała na Roździeński, zo-

stawiła reszta drzewa. Pojechała na cegielnia, zabrała cegła. Kamień wywiozła na

kruszarnia rozkruszyć, załadowała węgiel, zostawiła na bunkrach, ludzie przy-


jechali autami, odebrali. Za jednym razem wszystko załatwiła. A teraz tyle firmów robi. Wszystko
osobno. Cegły nie ma, trzeba kupić. Drzewo przywiozą, ale autami, większy ruch na drodze jest z
tego. Firmy chcą zarobić, dlatego

tak jest.

Dawniej na kopalnia był wielki magazyn łożysk. Ślusarz potrzebował łożysko, szedł na magazyn. Były
łożyska. Jak trzeba było cokolwiek, na magazyn się

szło. Wszystko było. A teraz trzeba czekać. Zamawiać. Przetarg robią, od której firmy kupić. I czekaj. A
tych łożysk, ile typów tego jest. Masa tego jest. Kiedyś wszystko się robiło samemu, remontowali my
silniki, uzwojenie my robili, ile

trzeba było silników - tyle my mieli, wszystko stało poukładane. A teraz Jest

taki mur

No, na przykład woda na dole podejdzie i utopią się silniki, nie? A tych sil-

ników jest tam dosyć dużo. I to trzeba zabrać wszystko w górę, rozebrać, umyć,

wysuszyć, dać nowe łożyska, dawniej my to robili od ręki, na bieżąco, a teraz firma przyjeżdża, z
Tarnowa, załaduje i przywozi za dwa tygodnie.

Dawniej było spokojniej, było poukładane, człowiek miał własno robota. Było

przewidziane — w styczniu robimy przeglądy na rozdzielnia, w lutym wentylatory, przecież trzeba


wszystko sprawdzić, poprzykręcać, żeby nie było awarii. A teroz tak wszystko jest robione na szybko,
na szybko.

Jo mom to po ojcu, lubia zrobić coś z niczego. Lubia, kiedy się nic nie

marnuje.

W warsztacie samochodowym jo zawsze brał taki wóz, co go nikt robić

nie chcioł.

Henryk Kilczan myśli tak jak Stanisław Kasperczyk i na znak protestu występuje ze związków.

- Jo im powiedział - za darmo nie beda wam płacił. Kopalnio miała wszystko,

a nie mo nic. Cało rozdrapano.

Nie będzie już także nosił galowego munduru, zwłaszcza że się przestał dopinać. Ma go od piętnastu
lat, gdy dostał Sztandar Pracy drugiej klasy. Teraz

postanawia oddać mundur synowi. Ci dwaj w Polsce wcale nie chcą brać, a ten

w Niemczech - chętnie. Bierze spodnie, marynarkę, czako i pyta o płaszcz. Płasz-

cza jednak nie ma, ojciec go nie kupił.


- Jo nie chciał całego munduru, bo kto miał mundur, tego wołali obowiązko-

wo na każda impreza. A ja mówią - nie mom płaszcza, nie mogą iść.

Szablę do munduru (numer 136), która ciągle wisi na ścianie, też odda synowi, niech już wszystko
będzie razem. Najpierw ją wyczyści, bo sczerniała. Tylko

rękojeść się bieli, bo jest z plastiku.

Kilczan mógłby właściwie sprezentować swój mundur izbie pamiątek prowadzonej przez Piotra
Matusiaka koło gospody, ale już to zrobił dyrektor Roskosz.

W czym się pokaże w Barbórkę? Zawsze ją świętuje w swych byłych kopalniach i zjada obiegiem
golonkę, czasem uzbiera się ich sześć, czasem jedenaście; nie dałoby się tego przeżyć bez piwa. A jak
się pokaże u piwożłopów, w ich

święto, kiedy to lubi usiąść za stołem koło księdza Rufina Sładka i Gerarda Kasperczyka?

- Jedynego munduru bym nie dał do izby, ale miałem dwa.

To, że w kopalni nie jest poukładane, widzi także dyrektor Piotr Kasprzyński. Informuje w ósmym
numerze „Echa Wieczorka" o rozkradaniu kabli na dole.

Ktoś rozcina grubą plastikową osłonę, wypruwa z niej miedziany splot i układa

ją z powrotem w ten sposób, że nie widać cięcia i ubytku. Sprawcy niszczą oko-

ło trzydzieści metrów kabla, następne trzydzieści zostawiają w całości dla niepo-

znaki i prują znowu. Na poziomie siedmiuset trzydziestu metrów stanął kombajn

drążący chodnik badawczy; stracił zasilanie. W maju i czerwcu trzeba było wy-

mienić w kopalni półtora kilometra przewodów.

Panna w galandzie puka do Niesporka

Górnośląska Oficyna Wydawnicza wydała Śląskie pieśni ludowe, wybrane

i opracowane przez Adolfa Dygacza. Na sto pierwszej stronie jest piosenka Rufina Rysia o Kusym
Janku. Panny Rysiówny żałują, że tata nie doczekał tej chwili, ale i tak dożył setki bez sześciu lat.
_____^^^^^^

Gawędy Stacha Kropiciela też wyszły

drukiem, już w zeszłym roku; wydała je

kuria katowicka. Ksiądz Rufin Sładek z radością przegląda książkę, dawno już namawiał do jej wydania
księży redaktorów.

Śląskość widać także w atelier Niesporka. Zawisły w nim wielkie kolorowe

zdjęcia oprawione w ramy, jak portrety


przodków. Na jednym piętnastoletnia panienka zaczytana w książeczce do nabożeństwa. Na drugim
ta sama — w galandzie.

Przyjechała tutaj z Dąbrówki Wielkiej od

proboszcza Henryka Kuczoba, zamiłowanego regionalisty, kapelana służb pożarniczych na Górnym


Śląsku i duszpasterza

rzemiosła śląskiego (właśnie patronował wojewódzkiemu konkursowi uczniów

fryzjerstwa, na którym Iwona Płeszka,

wnuczka Ludwika Lubowieckiego, zdobyła

pierwsze miejsce w dziale męskim). Ksiądz

zamawia zdjęcia do swoich wydawnictw

i przysyła Niesporkowi własnych modeli

z rekwizytami i kostiumami. Panienka zapukała do zakładu w kwietnej koronie i weszła do niego jak
lunatyczka, śliczna i senna. Wyjaśniła, że wstała o czwartej rano, bo

galanda to nie zwykły wieniec, ale cała konstrukcja, którą upina się godzinami, a potem już trzeba
dźwigać na głowie i lepiej to

zrobić przed godzinami ruchu na mieście.

- Dzięki Bogu, że nie wpadła do studzienki, bo w całym Nikiszu znowu znikły guliki — zauważa
Krzysztof Niesporek. (Guliki to pokrywy kanalizacyjne,

kradzione notorycznie przez złodziei złomu. Radni, którzy ciągle obiecują lu-

dziom remonty domów i ulic, nazywani są gulikowcami).

Ledwie Niesporek obfotografował śliczną panienkę, pisemko „Biesiadnik"

wychodzące w Piekarach zamawia piętnaście odsłon striptizu na odwrót.

- Zaczynaliśmy od halki, a kończyli na kaftanie i chuście. Te śląskie szmatki

kobiece nagle zaczęły ludzi ciekawić.

1996

Misja Małgorzaty Rysiówny

W marcu Rufin Sładek prosi Małgorzatę Rysiównę, by zrobiła film dla Lesi

i Ryszarda Cyganów. Małgorzata doskonale sobie radzi z kamerą wideo, kręci nią

spotkania i wycieczki giszowieckich Górnoślązaków (jest teraz prezeską tutejszego koła), to zadanie
jest jednak wyjątkowe.
Małgorzata nie zna małżeństwa Cyganów, ale wie od księdza Rufina Sładka, że ich czternastoletnia
jedynaczka Iza umarła w szpitalu w Załężu po banalnej operacji ucha i miesiącu śpiączki. Rodzice chcą
ją zawieźć do Ulanicy, gdzie

już zgromadzili materiał na dom i gdzie mieli wrócić, gdy ich dziecko będzie samodzielne.

Ksiądz mówi, że tym rodzicom światło zgasło i nic już ich nie wiąże z Giszowcem, więc trzeba im
pomóc w powrocie na dawne miejsce. Taką pomocą

może być film Małgorzaty. - Ludzie w Ulanicy powinni zobaczyć, że Lesia i Ryszard nie są na Śląsku na
obczyźnie, że ich tu szanowano, że wracają z domu

do domu.

Małgorzata Rysiówna filmuje więc mszę w leśnym kościele, smutne koleżanki i nauczycielki Izabeli,
tłum kolegów z pracy i sąsiadów, pożegnalną mowę księdza Rufina. Jest taki smutek i tak dużo ludzi,
jakby żegnano kogoś, kto tu wrósł

od pokoleń.

Następnego dnia o piątej rano panna Rysiówna wsiada z filmem do autokaru

wiozącego żałobników do Ulanicy. Zabiera ze sobą kamerę, żeby dokręcić drugą część pogrzebu i
połączyć w ten sposób dwa domy Izy. Im bliżej Ulanicy, tym

więcej śniegu leży na poboczach i w końcu trzeba wysiadać, żeby popychać autobus w zaspach.

Film z Giszowca Małgorzata wyświetla podczas stypy. Mimo że jest taki

smutny, zebrani otrząsają się z westchnień i łez i zaczyna się rozmowa o życiu

tam i o życiu tutaj.

- Byłam szczęśliwa, że to zrobiłam, bo to było ważne.

Od tej pory Lesia i Ryszard, którzy jeszcze jakiś czas będą mieszkać w Giszowcu, przychodzą do panien
Rysiówien jak do rodziny.

Ogródek Anny i Małgorzaty, w którym imiennik ich ojca, ksiądz Rufin, pomaga czasem, wzuwszy
gumiaki, w cięższych robotach, może naprawdę przynieść

ukojenie. Jeszcze za wcześnie o tym mówić, ale farorz, czuły na los sierot, wie, jak

uleczyć Cyganów. Ich rozpacz jest tym głębsza, że już nie mogą mieć dzieci.

Wilson na klucz

W marcu dyrekcja kopalni Wieczorek zarządza dwa kolejne cięcia. „Mając

na względzie stały spadek liczby czytelników i brak środków na zakup nowych

publikacji", likwiduje bibliotekę zakładową. Książki techniczne pójdą do pionu


głównych inżynierów, lektury do szkół, powieści może po złotówce kupić załoga. To, co pozostanie -
dostaną harcerze Śląskie Orlęta i sprzedadzą na makulaturę. Tym cięciem nikt się pewnie nie
przejmie, ale drugie przeżywają wszyscy. Wstrzymuje się ruch szybu Wilson. W rozdziale drugim tego
zarządzenia,

w punkcie 7b napisano: „Wejście do maszyny wyciągowej szybu »Wilson« zamknąć na klucz"*.

1997

Rejestracja narodu śląskiego

W czerwcu Sąd Wojewódzki w Katowicach rejestruje Związek Ludności Narodowości Śląskiej. Młody
przywódca tego ruchu Jerzy Gorzelik skończył historię sztuki, jest wybitnym znawcą śląskiego baroku.
Jeden z jego pradziadków był

powstańcem śląskim, drugi - polskim komisarzem plebiscytowym, a ich bracia

głosowali za Śląskiem niemieckim. Gorzelik uważa, że Ślązacy są narodem; mają

odrębny język, kulturę i poczucie wspólnoty.

Posiedzenie rejestracyjne jest niejawne. Sędzia Stanisław Warzecha nie chce

rozmawiać z dziennikarzami i wyjeżdża na urlop. Wojewoda katowicki Eugeniusz

Ciszak składa apelację od decyzji sądu.

Dorota pisze tren na książki swoje

Co na to Dorota Simonides? Ostatnio jest pochłonięta myślami o średnio-

wiecznym homo narrans, czyli człowieku opowiadającym. Kiedy zabiera się do

większej pracy, lubi spacerować nad Odrą. Zżyła się z rzeką, to już od wielu lat jej

rzeka domowa, i wysoka fala nie budzi w niej obaw. Powinna budzić, bo dom Si-

monidesów stoi pomiędzy rzeką a kanałem, a ich mieszkanie jest na parterze. We-

dług prognoz powodziowych, szczyt ma nastąpić za pięćdziesiąt godzin.

Dorota i Jerzy od paru dni pakują książki. W nocy z 9 na 10 lipca zaczynają się

śpieszyć; rano po książki przyjedzie samochód. Odcięto już prąd, ale w mieszka-

niu jest jasno, bo Dorota, która ostatnio tyle podróżuje, przywozi świece z całe-

go świata. O trzeciej rano słyszą łomot do drzwi. Rzeka przerwała wały, policja

każe ludziom uciekać tak jak stoją.

Już w samochodzie, w piżamie, Dorota zaczyna się martwić, że dom spłonie


od świec. Policjant obiecuje z powagą, że świece zgasną.

Simonidesowie nie wiedzą, że przed wielką wodą trzeba szeroko otwierać

dom, inaczej wypchnie szyby, wyłamie drzwi i zmiażdży wszystko po drodze.

Senator Simonides jest znana w Opolu. Kierowniczka niezatopionego skle-

pu z konfekcją ubiera ją na kredyt, księża dają tymczasowe mieszkanie. Dorota przypomina sobie
swoją dawną biedę i zapobiegliwość, a pewnie i gorliwość

w dobrych uczynkach. Apeluje do instytucji w kraju i do europejskich organizacji, zdobywa pompy do


szlamu, gumowe rękawice, szczepionki, lekarstwa, załatwia kolonie dla dzieci powodzian, idzie do
Deutsche Banku, żeby ratował naj-

starszą opolską szkołę, wymyśla sposoby prawne, które umożliwią donatorom

przekazywanie pieniędzy. Wpada na pomysł, by do remontu szkoły przyczynili

się jej absolwenci rozproszeni po świecie. I rzeczywiście, zgłaszają się dawni opolanie z Niemiec,
Francji, Anglii, Hiszpanii.

W tym samym czasie do Opola jedzie ze swoimi wolontariuszami kuzyn-

ka sióstr Rysiówien Ingeborga Klein ze Schwarzwaldu (a właściwie z Wełnowca).

Zmierzają tam także ciężarówki z kopalni „Wieczorek", wiozą wodę mineralną,

mydło i wygodnie paczkowany węgiel.

Ulica Strzelców Bytomskich stoi

w wodzie przez dziesięć dni. Jedena-

stego dnia Dorota i Jerzy widzą, że

cały ich dobytek jest połamany, skłę-

biony, przemieszany ze szlamem, śmie-

ciami, gruzem i ziemią, cuchnie i gnije.

Zachował się jeden tylko rząd książek,

trzydzieści pięć tomów, zlepionych

i zaczepionych między deskami regału

jak most wiszący; wspaniała niemiecka seria wydawnicza Bajki świata, do której

Dorota i Jerzy dołączyli w 1994 roku opracowany przez siebie tom bajek z Tatr*.

Nawet tego jednak nie mogą uratować. Nie wolno im zabierać papierów, bo
są zarażone. Przepadły najważniejsze dokumenty, doktorat, habilitacja, popłynęły zdjęcia poetki
Konstancji Rybok, babki Waleski, dziadka Tomasza, matki Rozalii, co jest tym bardziej bolesne, że ona
już także nie żyje.

- Zrozumiałam, co czują ludzie bezdomni.

Dorota straciła wszystkie notatki do pracy o średniowiecznym człowieku

opowiadającym. Zamiast tego pisze tren na książki swoje*.

Wiedziałam dokładnie, gdzie leżał „Słownik folkloru", gdzie „Systematyka bajki polskiej", a gdzie
Kolberg. Ten mój świat książek był mi tak oswojony Czułam się wśród

moich książek znakomicie, dawały mi poczucie bezpieczeństwa przez sam fakt swego istnienia, swej
stałości i mojej z nimi zażyłości.

Miała komplet pisma „Zaranie Śląskie", białe kruki ze śląskich oficyn, ponad

dwa tysiące starych i nowych sztambuchów i pamiętników dzieci, nagrania tere-

nowe, przezrocza, pudła z notatkami bibliograficznymi.

Trzydzieści lat temu przysłano jej z Niemiec systematykę opowiadań ludowych, The Types ofthe
Folktale. W książce zapisano litery i numery, stanowiące

międzynarodową wskazówkę dla folklorystów jak kod cyfrowy na produktach

spożywczych: Ath 660 + Ath 310a + Ath 220c + Ath 710a. Ten kod obudził podejrzliwość polskich
celników, jako

szpiegowski, i trzeba było przez ponad dwa lata walczyć o to, by oddali

przesyłkę. Teraz i to przepadło.

Dorota i Jerzy będą musieli skuć

tynki do gołej cegły, zerwać podłogi i zaczynać wszystko od nowa.

To trudne, ale nie bez radości. Znajomi i nieznajomi przynoszą sprzęty i książki, między innymi te,
które

dostali kiedyś od Doroty. Pewnego

dnia wraca do domu zdjęcie Rozalii.

Ma na nim dziewięćdziesiąt dwa lata,

siedzi na stołku w grubych filcokach

i kwiaciastej sukience i odpoczywa

po pracy w ogrodzie. Obok - Dorota w białych spodniach od piżamy.


Ingeborga Klein ze Schwarzwaldu też zaczyna na nowo. Zwija pomoc dla Polski, bo Polska da sobie
radę, i wybiera nowe kierunki: najpierw Rumunia, potem

najbiedniejsze obszary byłego Związku Radzieckiego.

Naród śląski — cd.

We wrześniu sąd apelacyjny unieważnia rejestrację Związku Ludności Narodowości Śląskiej.


Argumentuje, że oznaczałaby ona uznanie Ślązaków za mniejszość narodową, a wtedy ich
kandydatów do parlamentu nie obowiązywałby pięcioprocentowy próg wyborczy. Co by się stało,
gdyby Mazurzy, Wielkopolanie,

Pomorzanie także uznali, że są narodem?" Jerzy Gorzelik zwraca się do Sądu

Najwyższego o kasację werdyktu. Nie wygląda na to, by ktokolwiek w Giszowcu

lub okolicy śledził tę sprawę. Życie niesie ważniejsze tematy.

W grudniu Stanisław Gajos, kolejny dyrektor „Wieczorka", zawiadamia załogę, że kopalnia przetrwa
najwyżej piętnaście lat.

Od czasu rozpoczęcia restrukturyzacji zatrudnienie zmniejszyło się o dwa tysiące osiemset


dwadzieścia siedem osób, czyli o czterdzieści procent.

Na bazie majątku kopalni powstało osiemnaście samodzielnych przedsiębiorstw.

A klub Naprzód Janów, pozbawiony ojcowskiej opieki kopalni Wieczorek,

właśnie bankrutuje. Spółka GORJAN, zadłużona po uszy, nie płaci nawet za

wodę, co grozi nagłą śmiercią lodowisku Jantor, dla którego z taką smykałką konstruowali rolby
Gerard Kasperczyk i jego syn Stach.

Najlepsi hokeiści wynieśli się już do klubu Hortex Katowice.

Walter Gansiniec, brat Alfreda, chluby polskiego hokeja, były wieloletni prezes Naprzodu Janów, jest
tak głęboko dotknięty, że zamyka furtkę do swego

ogródka w Giszowcu, tak jak kiedyś górnik Habryka w Paciorkach jednego różańca, i odmawia
kontaktu ze światem, który tak spsiał.

1998

Piekarnia Michalski, udręka i wyzwanie

Jeszcze parę lat temu wielkie kopalnie i huty śląskie wydawały się wieczne.

Przemek Kasperczyk, wnuk Gerarda a syn Stanisława, który odziedziczył po

ojcu i dziadku talent ślusarski, poszedł do szkoły przy Hucie Baildon. Ledwie ją

skończył, zakończyło się także życie huty.


Blok przy ulicy Wojciecha, w którym mieszka klan Kasperczyków - w pierwszej

klatce Gerard z Halinką, w drugiej córka Marysia z Florianem Kokotem, w trzeciej

syn Stanisław z żoną Haliną piszącą wiersze - wznosi się na krawędzi placu Pod Lipami, tuż przy
dawnym ciągu handlowym zaprojektowanym przez braci Zillmannów. Na samym rogu pierzei zawsze
była piekarnia; po wojnie spółdzielcza.

Z balkonu Stacha Kasperczyka widać, że interes, do niedawna martwy, wspaniale się kręci. Rankiem
spod rampy ruszają białe samochody z barwnym malunkiem na burtach; przedstawia kobiety przy
piekarnioku. Taki sam zdobi

sklep z wypiekami, to kopia obrazu Ewalda Gawlika. A oryginał wisi w domu

przedsiębiorcy Mirosława Michalskiego, który osiemnaście lat temu chciał być

montażystą, nie piekarzem jak ojciec, i podglądał, jak Józef Bartczak montuje Paciorki jednego
różańca Kazimierza Kutza.

Michalscy (ojciec i syn) już dziewięć lat temu wydzierżawili piekarnię w Nikiszowcu. Interes poszedł
tak dobrze, że przed rokiem kupili jeszcze piekarnię Pod

Lipami, największą w okolicy. Potrzebują ludzi do rozwożenia chleba, a ślusarz-

-mechanik Przemek Kasperczyk jest doskonałym kierowcą. Nawet jeśli żałuje, że

nie został hutnikiem, może się pocieszać, że jako konwojent firmy Michalski dostarcza ludziom
uczciwy towar.

Mirosław Michalski (syn), szczupły, w dżinsach, siedzi przy komputerze na

wielkim poddaszu swego przedsiębiorstwa, z widokiem na gmach gospody pod

dziurawym dachem i zaniedbane budynki starej szkoły, i skarży się, że piekarnia

to udręka. Trzeba produkować bardzo szybko, bardzo punktualnie, bardzo dokładnie. Przez sześć i pół
dnia w tygodniu, bez przerwy. Niczego nie można zrobić na zapas. I znowu, i w kółko, i ciągle to samo.
Montaż filmowy to było za każdym razem zupełnie co innego.

Istnieje jednak sposób, żeby wytrzymać tę monotonię. Można sobie postawić

wymagania. Jego chleb będzie pieczony tak, jak uczył ojciec, a więc tradycyjnie,

i będzie sprzedawany w pięknym sklepie, przez bystre ekspedientki, nie w wo-

reczkach z plastiku, lecz w firmowych torbach z papieru lub lnu.

Zakwas dojrzewa według starych receptur, bochenki są formowane nie maszyną, lecz dłońmi i
wsuwane do pieca na łopacie w przewiewnych koszyczkach.

Setki tych kolebek, wyplatanych przez górali z cienkich korzeni, ułożono na pół-
kach jak stosy koronek - ich misterny splot zbielał od mąki. Chleb wypieka się

w nich równomiernie i ma zwarty miąższ. Jak twierdzi Mirosław, smak tego chleba jest także zasługą
Antona Uthemanna. Wyposażył on giszowiecką piekarnię

w potężne piece ceramiczne, które bardzo długo trzymają ciepło i szanują naturalny aromat chleba -
bo dzisiejsze psują go żelazem.

Mirosław Michalski myśli także o Uthemannie i o Zillmannach, kiedy zbiega

ze swego biura boczną klatką schodową. Stuletnie schody są stalowe, bardzo wygodne, groszkowane,
tak że nie można się na nich poślizgnąć, a balustrada z ku-

tego żelaza prosta, piękna i mocna.

Chleby sprzedają się dobrze. Kilkanaście odbiera codziennie świetlica Brata

Alberta przy parafii księdza Harazina. Przychodzi do niej pięćdziesięcioro dzie-

ci z biedniejszych rodzin, często bezrobotnych. Jedzą obiad i podwieczorek, odrabiają lekcje,


korzystają z korepetycji z angielskiego i niemieckiego, mogą malować i śpiewać. Opiekują się nimi
psycholog, pedagog i wolontariusze. Proboszcz

Harazin poświadczył podpisem, jakie mają prawa. Między innymi: do życzliwego

i podmiotowego traktowania oraz do swobody wyrażania myśli.

Naród śląski — cd.

W marcu Sąd Najwyższy potwierdza wyrok sądu apelacyjnego - narodowości śląskiej nie ma. W
czerwcu inicjatorzy związku składają skargę do Trybunału

Praw Człowieka w Strasburgu.

Herder dla Doroty

Dorota Simonides jedzie z mężem do Wiednia odebrać Nagrodę imienia Johanna Gottfrieda Herdera,
urodzonego w 1744 roku w Mohrungen, czyli Morągu

koło Olsztyna, niemieckiego pisarza, filozofa i teologa, prekursora nurtu Sturm

und Drang (burzy i naporu). To wielka, ważna nagroda, Uniwersytet Wiedeński

przyznaje ją ludziom nauki i sztuki z Europy Środkowej za wkład w europejskie

dzieło poznania i pojednania.

W hotelu jest miła recepcjonistka, która słysząc nazwisko Simonides, odzywa

się po grecku. Jest Greczynką i myśli, że spotkała rodaków. Dorota nie rozumie,

ale kiwa głową, bo chce jak najprędzej wziąć klucz i odpocząć.


Następnego dnia zaczyna się ciąg wspaniałych uroczystości. Kolacja z rektorami z całej Europy,
laudacje w starej auli uniwersytetu. Dorota przemawia w imieniu siedmiorga odznaczonych. Mówi, że
jako reprezentanci siedmiu różnych krajów, które się nie dały totalitaryzmowi, czują się nagrodzeni
właśnie za ten opór.

- Totalitaryzm nie obrabował nas z europejskiej tożsamości. Ale to nie znaczy,

że nasza tożsamość jest oczywista. Każdy z nas zadaje sobie pytania: skąd pochodzę, kim jestem?

Wieczorem wszyscy mają się spotkać w operze, ale Dorota i Jerzy nic o tym

nie wiedzą. Kiedy przyszło zaproszenie dla gości z Polski, recepcjonistka uznała

je za pomyłkę (Simonidesowie to przecież Grecy) i odesłała, razem z bukietem.

Johann Bros wchodzi do cechowni Wilsona

Johann Bros nie musi prosić o klucz, żeby wejść do potężnych hal szybu Wilson. Kopalnia Wieczorek
trzyma tam tylko trzech strażników. Dziur jest więcej.

— Wszedłem, zobaczyłem światło jak w świątyni, zwały gruzu, wybite okna,

zdechłe zwierzęta. Na środku fontanna. To była cechownia. Strop na wysokości

trzeciego piętra.

Bros pochodzi z Wodzisławia Śląskiego, od pokoleń. Mówi, że pasał kozy

(O mało traktor mnie nie przejechał!) i że jego matka pracowała w odlewni.

- Byłem na tyle bystry, że mógłbym założyć świniarnię w Polsce, ale nie! Przecież bym musiał z
komuną kumplować. Chciałem być wolny, jak ci holenderscy

kibice, którzy przyjechali na Śląsk autokarem i wystawiali nogi przez okna.

Uciekł z Polski w 1979 roku. Miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat. Został we

Włoszech, potem pojechał do Hamburga. Dorobił się pieniędzy. Jest w tej sprawie dyskretny. Woli
porozmawiać o ekologii albo filozofii. Ostatnio czyta Fromma. Chce wydzierżawić szyb Wilson dla
swojej firmy PRO-INWEST; kompleksowa obsługa nieruchomości.

W cechowni urządzi galerię sztuki (sam robi instalacje rzeźbiarskie i pisze

wiersze). W niezliczonych bocznych salach i korytarzach będą biura do wynajęcia i warsztaty


artystyczne. Zatrudni trochę wykształconej młodzieży i kilkunastu rzemieślników, którzy stracili pracę
w kopalni.

1999

Pół wieku Gerarda i Haliny, cały wiek Rozalii


Legitymacja numer 1499141 z 16 kwietnia 1999 roku zaświadcza, że pan Kasperczyk Paweł (chodzi,
naturalnie, o Gerarda) odznaczony został przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego medalem
za długoletnie pożycie małżeńskie. Taki sam dokument otrzymuje Halina.

Przeżyli razem pięćdziesiąt lat. Uczczono ich w Urzędzie Miasta Katowice, a teraz trwa wielka
rodzinna zabawa z udziałem dzieci, wnuków, prawnuków,

przyjaciół i sąsiadów. Najpierw wdziera się na nią, machając wędką, rybak, co łowi

ryby na wiosnę. Złapał ich niewiele i przyniósł na wesele (to zięć Florian Kokot).

Potem trzeba się opędzać od dziada w szmatach, który lamentuje, że Halinka

pięćdziesiąt lat temu wyszła za harcerza, a nie za niego (to zięć Florian). Wyrzucili dziada, chociaż się
opierał, a po chwili wkracza na estradę śpiewaczka operowa

w lokach, ze złotą torebką i dzierganym szalem i śpiewa na cześć jubilatów (zięć

Florian). A przy deserze wbiega striptizerka, wielka, tęga, seksowna, i rozbiera się

zręcznie do stanika na wielkim biuście i futrzanej kuciapki naszytej na niewidocz-

nych cielistych gatkach (Florian).

Rodzina Badurów także świętuje. Postanowili uczcić pamięć Rozalii, któ-

ra miałaby już ponad sto lat. Basia, córka Doroty Simonides, wnuczka Rozalii,

wita niezliczonych krewniaków, trzymając w ręku starą torebkę babki. Postawi-

li na stole jej ostatnie zdjęcie - z proboszczem Klemensem i zięciem Stefanem

Gabrysiem, drugim mężem Gertrudy. A Krystyna, córka Gertrudy, ogłasza konkursy i obiecuje: nocleg
w familoku, zwiedzanie hałd na Wilhelminie, przejazd

Balkanem, krupniok i żymła.

Gierek jest dziewiąty

Tuż po Barbórce „Gazeta Wyborcza" ogłasza wyniki swego plebiscytu na stu

najwybitniejszych Ślązaków i Zagłębiaków::".

Pierwsze dziesięć miejsc zajmują kolejno: Wojciech Korfanty (37 274 głosy),

Jerzy Ziętek, Kazimierz Kutz, Jan Kiepura, August Hlond, Stanisław Hadyna,

Michał Grażyński, Zbigniew Religa, Edward Gierek, Gustaw Morcinek.

Na dwunastym miejscu jest Stanisław Ligoń, na siedemdziesiątym piątym

Maria Trzcińska-Fajfrowska.
Za Gierka (9992 głosy) nikt nikogo nie zwalniał z pracy, nawet za bumelki

po pijaku, a kopalnia Wieczorek wysyła w tym roku stu dwudziestu dwóch górników na pięcioletnie
urlopy socjalne, co w praktyce oznacza, że zwalnia, chociaż łagodnie. I jednocześnie przyjmuje do
pracy dwieście siedemdziesiąt sześć

osób z likwidowanych kopalni Kleofas i Niwka-Modrzejów, co wynika z umów

holdingowych, ale chyba nie jest uporządkowane - jak powiedziałby Stach Kasperczyk, który zauważył
tych nowych w łaźni. Dostali świeże galoty i od razu

ich widać.

2000

Nowe studia Kruka

Roman Kruk zrobił już dyplom na Wydziale Organizacji i Zarządzania Politechniki Śląskiej. Opuszcza
kopalnię Staszic.

- Przez dwa lata byłem związkowcem, ratowałem przed zwolnieniem każdego człowieka. Potem przez
dziesięć lat miałem całkiem inne zadanie - czyszczenie załogi. Zwalniałem zwłaszcza ludzi z
powierzchni. Kiedy zaczynałem, załoga

liczyła osiem tysięcy, kiedy kończyłem, było cztery tysiące i mogłoby być jeszcze

mniej, ale powstał holding i zaczęło się znowu centralne sterowanie.

Ale czy bez centralnego sterowania da się przeprowadzić restrukturyzację

górnictwa? Ten gigantyczny program (likwidacja kopalń, usuwanie szkód górni-

czych, ekwiwalenty pieniężne za deputaty węglowe, renty dla zwalnianych, tworzenie nowych miejsc
pracy i tym podobne) kosztował w zeszłym roku budżet

państwa miliard pięćset dwadzieścia siedem milionów złotych. A specjaliści od

górnictwa już obliczają, że straty, jakie poniesie ono w tym roku, nie będą niższe

od tej sumy.

Roman Kruk z ulgą zostawia węgiel i obejmuje

zaniedbaną spółkę mieszkaniową kopalni Wieczorek, która administruje częścią Nikiszowca.

- Domy zaniedbane, czynsze niskie i trudno je

ściągnąć, czyli błędne koło.

Bierze jednak tę pracę, sprawia sobie nowe oku-

lary i zapisuje się na katowicką Akademię Ekonomiczną imienia Karola Adamieckiego, na Wydział
Ekonomii.

Radna Grażyna Szymborska - której talenty organizacyjne wszyscy podziwiają (dzięki niej

i Jerzemu Forajterowi, który znowu jest radnym,

szkołę marzeń wreszcie zbudowano i nie okrojono), też myśli o nowej pracy i staje do konkursu

na dyrektora Filharmonii Śląskiej w Katowicach.

2001

Przesłanie księdza Klemensa

„Echo Wieczorka" zamieszcza na pierwszej stronie kwietniowego numeru

wiersz proboszcza Świętej Anny Jana Klemensa.

„Oto człowiek" - powiedział Piłat

gdy Pan Jezus sponiewierany

po biczowaniu i cierniem ukoronowany

nie wyglądał na człowieka.

Chrystus zwyciężył cierpienie

opuszczenie, poniżenie, ludzką krzywdę.

Panie Zmartwychwstały spraw

aby trudne czasy nie łamały

ludzkich charakterów

ale bogaciły i rozwijały wnętrze człowieka.

Majówki

Pod koniec kwietnia Maria i Jan Jungerowie widzą ożywienie w ogrodach.

Wieczorem wychodzą na spacer ze swego domku przy uliczce Przyjaznej, która przedtem nazywała
się Kirowa, a jeszcze przedtem, kolejno, Warszawska, Krakowska (raczej Krakauer), Warszawska i
Zillmannstrasse. W ogrodach snuje się

zapach dymu z palonych badyli, który nie przeszkadza słowikom. Jan mówi, że

wracają majówki. Świadczą o tym zajęcia za płotami. Gospodarze myją stoły

i ławy, czyszczą paleniska murowanych grillów, gracują ścieżki, a nawet zawieszają lampiony.
Majówki urządzano w Giszowcu w ostatni wieczór kwietniowy. Oczekiwano ich jak Barbórki i
świętowano z równym zapałem, ale prywatnie, z rodzinami i sąsiadami. Ludzie cieszyli się długim
dniem, ciepłem, zielenią, biesiadowali

w ogródkach, śpiewali i grali, odwiedzali się aż do rana z muzyką, piwem i kołaczem. Cytra, którą
Maria Jungerowa znalazła na strychu, na pewno pojawiała się

na tych wieczorach, tak jak diabelskie skrzypce Rufina Rysia. Te biesiady zanikły, kiedy giszowiacy -
Jungerowie dobrze to pamiętają - zaczęli liczyć drzewka

i krzewy, bo nadjeżdżały koparki. Teraz majówki wracają, bo tym ogrodom, które

przetrwały Decymbra, żadna koparka nie zagraża. Kto mieszka w bloku, tak jak

Gerard Kasperczyk, świętuje na działce.

Giszowiec jest dziś powszechnie cenionym zabytkiem kultury, niemal rodzimej (bo sięgnął po wzór
śląskiej chaty), jest małą ojczyzną (to pojęcie robi teraz

karierę w mediach i badaniach społecznych).

Szkoła imienia Marii Konopnickiej przechowująca starą kronikę (tę, w której Margareta Klein
deklamuje, że dom stał się faktem) produkuje setki albumów

pełnych zdjęć, rysunków i wylepianek. Są prowadzone przez dzieci, ale zaczynają

się takim samym sentymentalnym wstępem o własnym miejscu na ziemi, podyktowanym przez
nauczycieli.

Uczeń Darek Szczęsny woli chłodną współczesność i wprowadza do swego albumu kompletny spis
wszystkich firm giszowieckich od Buromarketu przy uli-

cy Adama do sklepu zoologicznego przy ulicy Wojciecha. Na liście nie ma jeszcze

studia fryzjerskiego Emilia, które lada chwila otworzy rezolutna wnuczka Gerarda

Kasperczyka Katarzyna Hyży z domu Kokot. Nauczyła się fachu we fryzjerni Ludwika Lubowieckiego, a
teraz będzie się usamodzielniać. Założy studio, nie zakład,

bo zakład jest pogrzebowy. Nie przewiduje raczej strzyżenia wąsów, ale na pewno

będzie manikiur (wszystkie możliwe rodzaje tipsów), a może nawet solarium.

Inny album zawiera wiadomość, która spodobałaby się jej dziadkowi. Uczeń

Łukasz Wójcik pożyczył od mamy centymetr i zmierzył obwód buka rozpiętego

na środku placu Pod Lipami jak gigantyczny parasol. Wyszło trzysta czterdzieści

pięć centymetrów. Kiedy ojciec Gerarda Kasperczyka szedł do gasthausu, żeby

opić z kamratami narodziny syna, siedemdziesiąt osiem lat temu, ogrodnik Hil-
big stał na trawniku i nadzorował sadzenie drzewa. Gerard uważa je więc za swe-

go bliźniaka i interesuje się jego zdrowiem. Jest doskonałe, a to dobra wróżba.

Tegoroczne majówki mają także nowoczesne oblicze. Młodzieżowy klub

Oratorium, który powstał niedawno przy parafii księdza Harazina, daje popis

tańca połamańca, czyli breakdanceu.

Majówka musiała się udać, bo zapamiętano ją tak:

Dookoła wesołe twarze

Gdy Waldek tańczy na barze

Pan Piotrek przygrywa do tańca

A Gosia szuka różańca.

Pan Piotrek to Piotr Włosek, organista z leśnego kościoła. Gosia to pedagog

Małgorzata Głuc, której udaje się czasem osiągać zawieszenie broni między kibicami GKS Katowice i
Ruchu Chorzów. Wzajemny stosunek tych fanów wyra-

ża zdanie namazane na arkadzie rynku w Nikiszowcu: „My żyjemy po to, żeby

was zabić!".

Do kawiarenki w Oratorium prowadzi korytarz ozdobiony szalonym graffiti,

które - gdy przyjrzeć się lepiej — składa się z trzech słów w wielkich zawijasach:

WIARA, NADZIEJA, MIŁOŚĆ.

Angelus

Johann Bros zrobił to, co zamierzał. Trudno opisać piękno i dostojeństwo

cechowni Wilsona. Ogromne okna są oszklone, stalowe konstrukcje oskrobane,

chodniki-galerie wygodne, przestrzenie posadzek suche i ciepłe jak na rynkach

miasteczek toskańskich, a tu i ówdzie stoi lub wisi nad głową jakiś anioł z drew-

na, ze szmat albo z żelaznych odpadów technicznych.

Anioły pasują, bo właśnie odbywa się premiera Angelusa, fabularnego filmu

Lecha Majewskiego, poświęconego malarzom okultystom z Grupy Janowskiej.

Przyjechało artystyczne towarzystwo z Katowic i Krakowa i przyszli miejscowi, którzy byli na ty z


Teofilem Ociepką, Ewaldem Gawlikiem, Walterem Gojem i Erwinem Sówką. Przyszedł też Sówka,
który odważnie zagrał samego siebie. Twórcy filmu obdarzyli go niespożytym temperamentem;
małżeńskie łóżko

Sówków ciągle się trzęsie, jakby nieszczęsny górotwór pod Nikiszowcem znowu

przemówił. Sówka ugania się za żoną, Walter Goj opędza się od cielesnej gdowy,

bo bardziej niż ona nęci go kamień filozoficzny, a Tefil obmyśla zbawienie świata:

promienie Saturna muszą paść na pierś młodzieniaszka nieznającego jeszcze kobiety. Po hałdach
spacerują anioły, jasełkowy Hitler moczy chude nogi w miednicy, a na obrazkach nawiedzonych
malarzy wyrastają mchy przepyszne i niewysłowione kwiaty pachnące w czarnym gąszczu
wieczystych cieniów. Komizm, patos

i tragizm podają sobie ręce, a wszystko jest piękne jak sen.

Naród śląski - cd.

W grudniu Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu stwierdza, że polskie sądy

nie naruszyły prawa, odmawiając rejestracji Związku Ludności Narodowości Śląskiej. Trybunał nie
ocenia, czy naród śląski istnieje, czy nie. Wyraża jednak zrozumienie dla obaw polskich sędziów- że
rejestracja może mieć na celu wykorzystanie preferencji wyborczych przysługujących mniejszościom
narodowym, a więc

grę polityczną.

2002

Szkoła marzeń odwraca się od Decymbra

Grażyna Szymborska, która wygrała konkurs na dyrektora Filharmonii Śląskiej w Katowicach, ale
nadal mieszka w Giszowcu, idzie ze swoim synkiem Piotrusiem do Szkoły imienia Fryderyka Chopina
nazywanej powszechnie szkołą

marzeń. Piotruś tu właśnie będzie się uczyć.

Wchodzą przez barbakan z cegły klinkierowej. Znajdują się w okrągłym wnę-

trzu, jak w muszli, w której słychać odległy szmer głosów dzieci i skąd nie wi-

dać już bloków i samochodów. Teraz mogą zrobić następny krok w zapraszające

przeszklone drzwi.

Z zewnątrz szkoła wydaje się niska, nie wychyla się ponad domki starego Giszowca, których sporo tu
jeszcze zostało, ale z głównego forum szkolnego widać,

jak bardzo jest duża. To forum wygląda jak placyk jakiejś starówki, którą zmodernizowano z
pietyzmem i fantazją. Otaczające go domy mają po trzy kondygnacje, ceglane filary, głębokie
podcienia. Strome dachy pokryto dachówką, a futryny
okien pomalowano bielą albo kobaltem.

Sam plac jest lekko zagłębiony. Kto zejdzie schodkami po trawiastej skarpie,

znajdzie się w lesie utworzonym przez sześćdziesiąt cztery betonowe kolumny,

oplecione bluszczem. Na środku zostawiono polanę z fontanną. Można by tu wystawiać baśnie i


śpiewogry; jeden z balkonów wybrzusza się w galerię dla muzykantów.

Całą przestrzeń szkoły podzielono na dwa segmenty, które można w każ-

dej chwili połączyć, otwierając odpowiednie drzwi lub bramy. Piotruś pójdzie do

pierwszej części, bo służy ona młodszym dzieciom. Druga jest przeznaczona dla

starszych - od klasy czwartej do szóstej. Każdy segment ma osobne wejście główne, klasy, szatnie,
toalety, pracownie. Boiska (tartan), sale gimnastyczne (wykładzina antystatyczna), kryty basen są
wspólne. Niepełnosprawni mają szerokie

drzwi, uchwyty, pochylnie, wygodne toalety, osobną szatnię przy basenie, który

można obejrzeć od spodu.

Trzeba zejść w tym celu do wielkiej hali, nad którą wisi niebieski brzuch ze

stali nierdzewnej, wsparty na czterech podporach. Niecka wkopana w ziemię mog-

łaby popękać, gdy pod nią tąpnie, pozycję zawieszonego basenu można regulo-

wać wysokością podpór.

Pod brzuchem, przy zegarach pomiarowych i urządzeniach do badania wody,

odbywają się poglądowe lekcje fizyki i chemii. Kto zapyta o przyczyny zawieszenia basenu, dowie się
przy okazji, że cała szkoła jest zaprojektowana jak puzzle

z trzydziestu sześciu segmentów oddzielonych szczelinami dylatacyjnymi.

Postanowiono, że pływalnia będzie wystarczająco głęboka dla dzieci, ale za

płytka, by rozgrywać zawody sportowe, bo wtedy przestałaby służyć szkole.

Z tego samego powodu w salach gimnastycznych nie przewidziano widowni.

Bibliotekę i niektóre klasy ulokowano poza głównym korpusem szkoły,

w trzech małych budynkach, które przypominają domki braci Zillmannów za-

chowane jeszcze przy sąsiednich ulicach Kwiatowej, Przyjaznej i Agaty. Te trzy

budynki związano ze szkołą ramionami łączników i dzięki temu wygląda ona tak,

jakby chciała się wtopić w swoją okolicę, połączyć z jej prawdziwą naturą.
Projektanci zabawili się cegłą jak Zillmannowie. Ułożyli z niej piękne dekora-

cje nad oknami, spuścili ją po białej ścianie czerwoną kaskadą, otoczyli nią okien-

ka w ścianach szczytowych. Wzory tych pomysłów łatwo odnaleźć w uliczkach

Nikiszowca i w wielkich budowlach kopalni Wieczorek. Spatynowane daszki nad

wykuszami przypominają ośmiokątny dach wieży szybu Pułaski.

Projektanci zadbali o to, by szkoła nie patrzyła na budowle epoki Gierka i De-

cymbra, lecz na oryginalne dzieło Zillmannów. Od strony starych domków i ogro-

dów ściany są więc otwarte za pomocą wielkich szklanych powierzchni. Czasem

cała ściana jest przezroczysta. Wiele okien patrzy też w niebo, bo oświetlenie da-

chowe jest najlepsze dla wzroku.

Szkoła ma około tysiąca uczniów, około osiemdziesięciu nauczycieli, około

czterdziestu klas, w tym siedem integracyjnych (w każdej najwyżej dwudziestu

uczniów, w tym czterech-sześciu niepełnosprawnych pod opieką dwóch nauczycieli - prowadzącego i


wspomagającego).

Grażyna Szymborska (która do października jest jeszcze radną) przychodzi tu czasem zobaczyć, czy
wszystko gra. Zachowała w domu gruby segregator

z dokumentami - zapis paroletniej walki o to, by ta szkoła była taka, jaka jest.

Na torach

Obliczono, że w ciągu ostatnich pięciu lat zwolniono z polskiego górnictwa

spore miasto ludzi - sto dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem osób. „Wieczorek" łagodzi
zwolnienia odprawami i urlopami. Trzystu sześćdziesięciu jeden górników wzięło po czterdzieści
tysięcy czterysta złotych odprawy i podpisało cy-

rograf, że do górnictwa nie wróci, a ponad dwustu skorzystało z pięcioletnich

urlopów, po których przejdą na emeryturę.

Giszowiec nie lubi bloków, które zniszczyły starą osadę, ale przyznaje - nowi

mieszkańcy to ruch. Tam gdzie trzeba usług - jest praca. Sam Michalski zatrud-

nia pięćdziesiąt osób, a szkoła marzeń z woźnymi i sprzątaczkami chyba ze sto.

Osiedle nie jest tak bardzo zależne od węgla jak Nikiszowiec zastygły w dawnych

murach i dawnym składzie społecznym.


Nikiszowiec bieduje. Podobno chłopcy z osiedla wyprawiają się po węgiel na

tory. Odważniejsi wskakują na węglarki i ładują towar do worków.

Według katowickiej Służby Ochrony Kolei, dzieci kradną węgiel w Rudzie

Śląskiej, Gliwicach, Zabrzu, Bytomiu, Mysłowicach, Siemianowicach, Katowicach, więc właściwie


wszędzie. W tym roku okradziono trzy tysiące składów. Interesem często kierują szefowie. Siedzą w
samochodach, w bezpiecznej odległości,

i pilnują swoich wyrobników. Zatrzymano już pięćdziesięciu siedmiu chłopców.

Szesnastu z nich ma od trzynastu do piętnastu lat.

Czterej chłopcy z Załęża poszli po węgiel i wpadli pod pociąg InterCity „Gór-

nik" jadący do Gliwic. Wszyscy zginęli. Trzech chodziło do jednej klasy gimnazjum.

W Nikiszowcu ciągle się o tym mówi, nie tylko dlatego że do kopalni Wieczorek przyjęto górników z
Załęża, z likwidowanej kopalni Kleofas. Ta tragedia boli

wszystkich ludzi żyjących z węgla i budzi lęk — o własne dzieci.

Arcybiskup Damian Zimoń zwraca się do księży z katowickiej diecezji, by pomagali ubogim dzieciom i
ich rodzinom.

Ksiądz Izydor Harazin robi to od dawna w świetlicy i Oratorium parafii Świętej Barbary, a w
listopadzie na niedzielnej mszy zaprasza parafian do Klubu Pomocy Koleżeńskiej „Praca". Kto chce,
może przyjść w każdą środę. Spotka się

z ludźmi, którzy mają podobne kłopoty jak on, ale także z psychologiem, ekonomistą, instruktorem
Caritas, doradcą zawodowym, pracownikiem socjalnym.

Oceni z nimi własne możliwości i zastanowi, co robić dalej. Czego się nauczyć,

gdzie i jakiej pracy poszukać i w jaki sposób.

Ksiądz Izydor Harazin widzi wielkie pożytki z komputera, który pomaga nawet w kolędzie. Stare
babcie z domków braci Zillmannów chcą mieć kolędę między Bożym Narodzeniem a Trzema Królami,
a nie w listopadzie albo pod koniec

stycznia, jak to nieraz wynika z przeładowanego kalendarza parafialnego. Problem w tym, że te


babcie na ogół mieszkają już w blokach i trzeba je najpierw zlokalizować, a potem ułożyć odpowiedni
program odwiedzin. Komputer rozwią-

zuje ten kłopot. Organista wszystkich zna, a sekretarka wprowadza informacje

i robi grafik.

Na parę miesięcy przed Barbórką i Bożym Narodzeniem ksiądz Harazin urządza w refektarzu zebranie
dyrektorskie. Zaprasza na nie proboszczów z sąsiedz-
twa, dyrektorów kopalń i ludzi biznesu. Zawsze wynika z tego korzyść dla biedniejszych parafian albo
dla kościoła. Ktoś zafunduje zimowisko dla dzieci albo

instrumenty muzyczne, a firma Akcept SA (kombajny górnicze) sprawiła parafii

witraż przedstawiający zesłanie Ducha Świętego.

Ksiądz dba o to, żeby spotkanie było przyjemne, i dzwoni zawczasu do swojej siostry i braci, którzy
mają duże gospodarstwa pod Pszczyną, chętnie zabiją

świniaka i przygotowują takie wyroby, jakich w żadnym sklepie się nie zobaczy.

A ksiądz stara się potem, żeby nie stali w kolejce po węgiel, bo takie gospodarstwa

potrzebują dużo opału, a nieraz trzeba czekać pod kopalnią przez całą noc, jakby

wróciły czasy reglamentacji.

2003

Naród śląski?!

Główny Urząd Statystyczny ogłasza wyniki spisu powszechnego. Sto siedemdziesiąt trzy tysiące
Polaków wybierają narodowość śląską.

Najwięcej, prawie siedemdziesiąt procent, mieszkańców zadeklarowało ją

w małej gminie Świerklany w powiecie rybnickim. Ludność Piekar Śląskich i Tarnowskich Gór
opowiedziała się za nią w dwudziestu procentach, a Katowic —

w dziesięciu procentach.

Jerzy Gorzelik, który od 1997 roku zabiega bezskutecznie o rejestrację Związku Ludności Narodowości
Śląskiej, sam się dziwi liczebności swego narodu. Spodziewał się około stu tysięcy osób.

Kazimierz Kutz mówi, że to wielki triumf demokracji, bo ludzie nie boją się

przyznać, kim są, a Dorota Simonides — że Ślązacy nie są narodem i naprawdę

nie chcą nim być:;". Chcą tylko, żeby Polska usłyszała, jak bardzo są rozczarowani. Byli przez
dziesięciolecia traktowani jak obcy, a ostatnio tracą miejsca pracy,

z którymi wiązali swą godność.

Gerard Kasperczyk idzie na swoją działkę pod szybem Roździeński. Idzie

powoli, bo bolą go nie tylko nogi poranione na wojnie, ale i pierś, w którą wszyto rozrusznik serca.
Koła na wieży szybu stoją nieruchomo. - Nie ma zbytu

na wyngiel.
Dynie grzybowe już się wspinają po ścianie. Kiedy dojrzeją, wyglądają jak gigantyczny żołądź albo jak
żółta głowa w berecie. Jesienią na pewno Gerard podzieli się nimi z dziećmi sąsiadów, bo
bibliotekarka ze szkoły marzeń Barbara

Dej wprowadziła nowy obyczaj - Halloween - i wtedy w dyniach wycina się zęby,

i wstawia do środka świeczkę. Taka głowa w berecie, która zieje ogniem, to lepsze niż strzyga.

Gerard nie ma wątpliwości. Nie jest Polakiem, nie jest Niemcem, jest Ślązakiem.

- Chce pan, żeby był naród śląski?

- Po co? Nie ma się nic zmieniać. Tylko trza uczciwie pracować. Na szychta

i do dom.

- Na szychta? A jak nie będzie kopalni?

- Będą warsztaty, fabryki. Będzie Zawsze będzie praca.

- A nauka?

-My som robotniki. Masz warsztat, masz robota, zrobisz i masz. To jest

uczciwie.

Do Europy

W weekend 7 i 8 czerwca Polska decyduje o tym, czy chce się przyłączyć do

Europy.

W referendum bierze udział prawie pięćdziesiąt dziewięć procent uprawnionych. „Tak" mówi ponad
trzynaście i pół miliona Polaków, „nie" - około czterech milionów.

Na Śląsku głosuje ponad sześćdziesiąt jeden procent uprawnionych. „Tak"

mówią prawie dwa miliony, „nie" - ponad trzysta pięćdziesiąt trzy tysiące. W Katowicach frekwencja
wynosi prawie sześćdziesiąt siedem procent. „Tak" - ponad

sto pięćdziesiąt jeden tysięcy osób, „nie" - ponad dwadzieścia jeden tysięcy.

Większe niż Śląsk przywiązanie do Europy wykazuje tylko województwo

pomorskie ze stolicą Gdańskiem, rodzinnym miastem hanzeatyckiego kupca

Georga Giszego z portretu Holbeina.

2004

Odwiedziny

W kwietniu do Giszowca przyjeżdża Ellen Rosenzweig z córką.


Obie uśmiechnięte, z blond grzywkami, w sportowych koszulach. Mieszkają w Nowym Jorku na
Brooklynie.

Ich dziadek i pradziadek to George

Sagę Brooks, prezes firmy SACO, która

w 1926 roku przejęła interesy spadkobierców Gieschego na terenie Polski.

Odwiedzają wille amerykańskie zamieszkane przez elitę kopalni Staszic

albo Wieczorek - dość zaniedbane, ale

można wytrzymać. Idą na dawne pole

golfowe - zaśmiecony lasek pełen

nędznych szopek, klatek na zwierzę-

ta, połamanych mebli. Zwiedzają galerię Brosa w szybie Wilson - wspaniała.

A w fabryce porcelany w Bogucicach

(dawniej Giesche) Ellen Rosenzweig

naprawdę się wzrusza. Ogląda dawne

projekty i znajduje wzór serwisu dla

lalek. Taki właśnie serwis w niebieskie kwiatki dostała od dziadków Brooks tuż

przed drugą wojną światową.

Pani Rosenzweig spotyka się także z Gerardem Kasperczykiem, seniorem

Giszowca, ale co by mieli sobie powiedzieć? Gerard przypomina sobie jak przez

mgłę małą Karen, do której nie śmiał podejść, chociaż bardzo chciał. Ale to nie

Karen, to Ellen.

W Galerii Magiel trwa akurat wystawa Lalki świata, ale Ellen zatrzymuje się

na schodach, przy zdjęciach górniczych rodzin z małymi dziećmi. Jest prawie

pewna, że wykonała je panna Sadie, którą dobrze pamięta.

Amerykanki wracają na Brooklyn, a ksiądz Rufin Sładek jedzie pod Rzeszów

odwiedzić Ryszarda i Lesie Cyganów.

Dom stoi na pochyłości, jest duży, prawie rezydencja, wszystkie wygody.

Każdy mieszkaniec ma swoje miejsce. Na dole mieszka mama Ryszarda, wdowa,


a obok, w pokoju z widokiem na kościół, tata Lesi, który ma osiemdziesiąt cztery lata i do niedawna
żył we własnym domu, ale kiedy owdowiał, czuł się taki samotny, że Cyganowie wzięli go do siebie.
Cieszy się, że ma za oknem kościół, bo

się z nim zżył, robił do niego wszystkie ławki i jeszcze o dwóch laskach chodzi

na mszę. Na górze mieszkają dziewczynki Lidia i Beata. Chodzą do podstawówki i są w niej nowe, ale
wszystkich znają, bo w szkole jest tylko trzydzieścioro

czworo dzieci.

Lesia i Ryszard wzięli dziewczynki z domu dziecka w Chorzowie. Księdza

Sładka nazywają wujkiem, chociaż pewnie nie wiedzą, jaką rolę odegrał w ich życiu, które jest teraz
szczęśliwe jak nigdy przedtem.

Lesia zaś uważa księdza Rufina za drugiego ojca, bo gdyby nie ośmielał jej

i Ryszarda, pewnie by się bali adoptować te dwie siostrzyczki, o tyle młodsze

od Izy, która miałaby teraz dwadzieścia dwa lata. Ciągle nachodzi ich lęk, ale nie

o siebie, tylko o dzieci: czy będą miały na wsi takie szansę jak w mieście, czy się

wykształcą, czy nie będą żałować Śląska?

Jonecek Wieczorek, syn patrona kopalni, też czeka na gości w swoim czyściutkim pokoju w domu
seniora w Zabrzu. Obchodzi dziewięćdziesiąte urodziny.

Kierownictwo domu urządziło w jadalni małe przyjęcie.

Kolega związkowiec Józef Wróbel z „Wieczorka" przyjeżdża do Jonecka i bez

urodzin.

-Jonecku, wiela lot robiłeś na dole?

- Dwadzieścia dziewięć.

- A w związkach?

- Też tyla.

- Jonecku, pamiętasz przodowego swego? Jak się zwał?

- Haśnik, przodowy.

- Dobry był?

- Porządny człowiek.

Wszyscy się cieszą.


-Jaką pracę wolałeś? W związkach czy na dole?

-Na dole.

Koledzy wyjaśniają, że na dole to osiem godzin i do dom, a w związkach bez

końca. W kopalni bywało po sześć tysięcy załogi, a wtedy każdy musowo należał

i każdemu trzeba było coś załatwić. Córka Jonecka Barbara Stachańczyk dodaje,

że w piątki było najgorzej, bo kopalnia jechała na wywczasy i trzeba było wszyst-

ko wydać, spakować, dopilnować, gry, sprzęt sportowy, kiełbasę.

Joneckowi łzy kapią po twarzy. Jest wzruszony, ale mało obecny.

Mały Angelus

W witrynie studia fotograficznego Krzysztofa Niesporka pokazał się

Harry Potter. Ma identyczną pelerynkę jak filmowy i taką samą bystrą buzię. To siedmioletni Pawełek
Najuch,

wnuk właściciela. Dziadek myśli, że

miejsce w witrynie na Rynku, w takiej

właśnie roli, zainteresuje Pawełka rodzinnym zawodem.

A na wystawie Lalki świata w Galerii Magiel rozstrzygnięto konkurs na

obrazek. Najpiękniejsze dziełko przyniósł chłopczyk ze szkoły 53.

— Jak się nazywasz?

- Adrian Angelus.

Górnik się wznosi

Wydawałoby się, że górnictwo odchodzi w przeszłość. W piekarni Michalskiego pracuje już nie tylko
wnuk Gerarda Kasperczyka, ale i mąż jego wnuczki

Anety Sebastian Bularz (wieczorami studiuje ekonomię). Z górnictwem skończyła już rodzina Henryka
Kilczana, Jana Jungera i Ludwika Lubowieckiego.

Porzucili je Roman Kruk i Ryszard Cygan, a Heinz Hampel, który tak jak Roman Kruk kochał
samodzielność, a nie lubił holdingu, przeszedł niedawno na

emeryturę.

Na Śląsku zamyka się kopalnię za kopalnią. Podobno na gruntach „Kleofasa"


ma powstać wielka hurtownia warzyw. W Zagłębiu jest już tylko jedna mała kopalnia Kazimierz
Juliusz.

Górnik odchodzi, ale się wznosi. Na wysokiej drabinie poważania społecznego wyprzedza go tylko
profesor. Profesor od dawna siedzi na szczycie, ale górnik podskoczył o trzy szczebelki; pod koniec lat
dziewięćdziesiątych stał na piątym od góry. Poseł na Sejm nawet nie widzi go z dołu, bo tkwi na
przedostatnim,

trzydziestym szóstym szczeblu, pod nim, na samej ziemi poniewiera się już tylko

działacz partii politycznej*. Socjologowie usiłują tłumaczyć zdumiewające zjawisko górniczego


awansu w dobie, gdy górnictwo traci na znaczeniu. Oceniają, że

gdy dookoła trwa walka o łupy, poważanie społeczne zyskuje ten, kto nie kombinuje, pracuje ciężko,
solidnie i raczej na tym traci, niż zarabia. Ale być może na

to wysokie miejsce na drabinie wpływa światowa koniunktura na węgiel, bo daw-

no takiej nie było.

Jastrzębska Spółka Węglowa przyjmuje dwustu sześćdziesięciu nowych pracowników; w tym dwustu
dwudziestu absolwentów średnich szkół technicznych.

Kopalnia Wieczorek chce przyjąć stu sześciu ludzi, bo pięćdziesiąt dwa procent

załogi przekroczyło czterdziestkę, a zaledwie osiem procent górników dołowych

ma mniej niż trzydzieści jeden lat.

Dyrektor Roskosz może triumfować. Gdyby jeszcze żył Ludwik Lubowiecki,

poszedłby do niego na pewno, żeby mu przypomnieć: — A nie mówiłem?

Ma także inny powód do radości. Dostał Złoty Złom, pozłacany listek dębo-

wy, najwyższe odznaczenie łowieckie, ustanowione w 1929 roku i wywodzące się

z dawnej tradycji myśliwskiej. Kiedy zabito dużego zwierza, ułamywano gałąz-

kę i jedną część wkładano mu do pyska jako ostatni posiłek, a drugą, umoczoną

w krwi postrzałowej, zatykano na kapeluszu tego, kto zabił.

To odznaczenie jest dla myśliwych tak ważne jak kiedyś dla inżynierów z pokolenia Bogusława
Roskosza Order Budowniczych Polski Ludowej (były dyrektor go nie ma) i bardziej niż Sztandar Pracy
(ten ma).

Powody do radości miałby także Walter Gansiniec, bo klub Naprzód Janów

się odrodził, hokeiści znowu trenują. Ale nie zdążył.

Henryk Kilczan poszedł spojrzeć na lodowisko i zobaczył nieznajomego,


który tak jak on przyglądał się tafli. Coś go tknęło. Podszedł.

- Co jest z Gansińcem? - zapytał przybysz.

Kilczan rozpoznał Stefana Csoricha. Tego samego, który na olimpiadzie

w Oslo reprezentował Polskę w hokeju razem z Fredzikiem Gansińcem i dwoma

Wróblami i strzelił zwycięską, historyczną bramkę w meczu z Norwegią. Od lat

mieszka w Gdańsku.

- Obaj Gansińce pomarli - zasmucił się Kilczan. - I Fredzik, i Walter. Walter

miałby osiemdziesiąt trzy lata.

- To tak jak ja.

2005

Odejście Gerarda

Rankiem 26 lutego Halina Kasperczykowa pochyla się nad Gerardem, żeby

go obudzić. A on położył się, wzion i umar! Tak jak Tomasz Wróbel, ukochany

dziadek Dorki i Gertrudy, i jak Karol Habryka z Paciorków jednego różańca.

Ksiądz Rufin Sładek mówi w zatłoczonym kościele Świętego Stanisława, że na

taką śmierć trzeba sobie zasłużyć u Boga.

Kiedy ceremonia się kończy, grób Gerarda wygląda jak szklany pagórek. Jest

mroźno, więc wszyscy przynieśli kwiaty zawinięte w celofan, i układali najpierw

poziomo, a gdy nie starczyło już miejsca — jedne na drugich.

W willi bergrata

Henryk Kilczan jest ciekaw, co się dzieje w dyrektorskiej willi, gdzie poczęstował go czekoladą
gauleiter Fritz Bracht.

Może spacerować, bo ma dużo czasu. Nawet o remoncie mieszkania nie mu-

siał myśleć. Takich dobrych ma synów, że sami wszystko odmalowali i w miejscu

zwykłych drzwi wykuli łuk jak ajnfart w Nikiszowcu.

Willę bergrata widać dobrze z szosy, która od tamtych czasów zmieniła bieg

i prawie się ociera o taras. Rezydencja lśni. Taka świeża była chyba tylko za Uthemanna, gdy
oddawano ją po raz pierwszy do użytku.
Obok willi stoi coś zupełnie nowego, nieoczekiwanego w tym miejscu — zielonkawy sześcian ze szkła,
aluminium i klinkieru, który jest z nią związany; świadczą o tym bieg alejek i ruch osób pod
krawatami.

Wejść bardzo trudno. Trzeba napisać podanie do GETIN Banku SA i starannie je uzasadnić.

Zrozumiałe, że Henryk Kilczan tego nie zrobi.

Kto jednak uzyska zgodę i otrzyma eskortę, zobaczy coś w rodzaju stacji kosmicznej zrzuconej w
pobliże Giszowca.

Willa bergrata zachowała jedynie dawną skorupę. W środku jest urządzona

tak samo jak kubik w sąsiedztwie: przestrzenie, które można dostosowywać do

potrzeb biura, pulpity pod komputery, drzwi z matowego szkła, halogeny, trakty

posadzek, bezszelestne windy, które rozprowadzają ruch zgodnie z logistyką zadań biurowych, lśniące
sanitariaty. Kubik z willą łączy podziemny korytarz, elegancki jak hol w drogim wieżowcu.

W obu budynkach pracują menedżerowie i urzędnicy centrali GETIN Banku.

Mogliby urzędować w jakimkolwiek innym miejscu zapewniającym wygodne warunki pracy i


komunikację. Giszowiec nie jest bankowi na nic potrzebny.

Nawet młody ochroniarz, który opowiada, że pod płotem usiłują ryć dziki,

dojeżdża z Katowic.

W parku rosną buki, z których przynajmniej jeden jest równie potężny jak

braciszek Gerarda z placu Pod Lipami. W jego pniu wydłubano, na pewno z nie

lada wysiłkiem, szeroki i głęboki napis: „Solidarność 1988". Wtedy willa była bezpańska. Teraz
ochrona odebrałaby kozik.

Pożegnania Marka Lochera ijohanna Brosa

Marek Locher, trzydziestoletni wnuk Ludwika Lubowieckiego, noszony kiedyś na Wygorzele na


ramionach swego wujka Grzesia, zauważa, że pejzaż staje się

czczy, chociaż dookoła jest coraz ładniej, przynajmniej w Giszowcu.

- Widzę coraz mniej kominów i wież wyciągowych.

Dziwna tęsknota u kogoś, kto wprawdzie skończył szkołę górniczą, ale nauczył się grafiki
komputerowej, żeby nigdy nie pracować na dole. O dole Marek

Locher myśli to samo co Jan Junger - to praca nieludzka.

Sprawia sobie cyfrowy aparat fotograficzny i laptopa. Podłącza się do Internetu i zaczyna ściągać
lotnicze zdjęcia okolic. Niektóre obszary fotografowano
z powietrza w różnych okresach i Marek może porównać, co się zmieniło.

Oto kopalnia Katowice widziana z góry przed ośmiu laty. Rysują się wyraźnie

dachy budynków, wewnętrzne trakty, torowiska i place składowe.

Oto ta sama kopalnia widziana dziś. Cały teren jest rozmazany, zatarty, pustynny.

Teraz patrzymy na Hutę Baildon. Na najstarszym zdjęciu można jeszcze rozpoznać starą walcownię
bruzdową.

— Od razu chciałem tam pójść, wiedziałem, że zniknie.

Te fotografie-mapy pomagają Markowi zaplanować pracę dokumentacyjną.

Z dołu trudno rozpoznać ogromne przestrzenie fabryczne, nie wiadomo, jak tra-

fić do różnych obiektów ani - przede wszystkim - co jeszcze przetrwało.

- Powiększam to sobie, skreślam, gdzie byłem, i zaznaczam kolorem, dokąd

jeszcze pójdę fotografować.

Walcownię bruzdową zdążył utrwalić i dał komplet zdjęć nowemu właścicielowi, po prostu z
uprzejmości, żeby wiedział. Niedaleko miejsca gdzie była, jest

teraz ogromny kompleks handlowy Silesia City Center. Widać go wyraźnie na

ostatnim zdjęciu lotniczym.

Z tysięcy zdjęć Marek wybiera najlepsze, grupuje w tematy, dodaje tekst. Tak

zbudowane fotoreportaże wystawia w galeriach i wprowadza do Internetu. Pochłania go to coraz


bardziej, coraz częściej musi odpisywać na listy. Takich jak on -

miłośników starych wież wyciągowych, konstrukcji fabrycznych, fantastycznych

zamków przemysłowych - jest wielu, ich liczba rośnie z każdym miesiącem. Roz-

poznali się już nie tylko w Polsce, mają przyjaciół w różnych miastach Europy,

a przede wszystkim w Niemczech. Internetowi hobbyści Industrialkultur zgromadzili mnóstwo zdjęć


ze Śląska, więc się wymieniają.

Czym się różni galeria obrazów Ewalda Gawlika we fryzjerni dziadka Lubowieckiego od internetowej
galerii Marka Lochera? Gawlik malował to, czego już

nie było. Marek może utrwalać na zdjęciach tylko to, co jest, i mieć nadzieję, że

coś się jeszcze uchowa albo pomyślnie przeobrazi - jak resztki kopalni Katowice,

którą przejmuje Muzeum Śląskie.


5 sierpnia o godzinie szesnastej cztery Marek Locher asystuje przy egzekucji.

Miasto wysadza zabytkową cynkownię w Wełnowcu, która w filmie Europa, Europa Agnieszki Holland
stanowiła tło walk ulicznych w Berlinie, a ostatnio, rozbierana przez złodziei budulca, zagrażała już
ludziom.

Marek dokumentuje tę śmierć, a Johann Bros, który uratował Wilsona i stary

browar w Szopienicach (wspaniałe powierzchnie do wynajęcia), ale nie może uratować wszystkiego,
pisze wiersz i przyczepia na ścianie swojej galerii:

Ja cynkownia stara ołowiu wytop

służyłam wiernie ()

Nawet Wielki Edward brał mnie w ramiona.

Teraz Moja piękna struktura, która

służyć jako muzeum architektury miała

i być wspaniałej Epoki węgla i stali świadectwem,

upadła.

Rozebrali mnie

gwałtem - ludzie, własnymi rękami.

Stoję więc przed Wami i wstydzę się teraz swojej nagości.

Więc do Apelu poległych staję!

Czy zamczysko kopalni Wieczorek z wieżą zegarowo-balkonową pod ośmiokątnym dachem też stanie
do apelu poległych? Cechownia i łaźnia jeszcze się

trzymają, ale na przylegających do nich warsztatach, równie dostojnych i pięknych, już widać znaki
ciężkiej choroby, jak na człowieku. Organizm z cegły i stali

wiotczeje, kurczy się i zapada, podobnie jak organizm z ciała, krwi i kości, i Marek Locher już wciela
warsztaty „Wieczorka" do swego katogu cieni.

Może ten wyrok śmierci zostanie jednak wymazany, a przynajmniej odroczony. Barbórka przynosi
wiadomość, że kopalnia Staszic odda „Wieczorkowi" część

swoich zasobów na wschodnim końcu pokładu 510. Dawna kopalnia Giesche od-

zyska więc nieco węgla z danych zasobów Giesche SA, które w latach Gomułki

przekazano nowej socjalistycznej kopalni Staszic. Ta decyzja sprawia, że kopalnia Wieczorek będzie
jeszcze fedrować. Odzyskane pokłady leżą zresztą bliżej je)

szybów niż szybów „Staszica".


Druga wiadomość w Barbórkę: „Wieczorek" po raz pierwszy od wielu lat

przyjął w tym roku do pracy absolwentów szkół technicznych i teraz dwadzieścia

procent załogi ma poniżej trzydziestu pięciu lat.

2006

Przebudzenie Hilbiga

Wyobraźmy sobie wielki prostokąt placu Pod Lipami. Jego podstawę stanowią stare domy handlowe z
piekarnią Michalskiego, połączone w białą rozsiadłą

pierzeję pod czerwoną dachówką. Trzy pozostałe boki prostokąta to zielona kurtyna z pięćdziesięciu
jeden ogromnych lip, zza której prześwitują sąsiednie za-

budowania. Stojąc tyłem do piekarni, widzimy więc po lewej, w ogrodzie, dawną

willę nadleśniczego, w której jest ciągle przedszkole (obok, w głębi, stoi ośrodek

imienia doktor Mili), a po prawej trzy budynki dawnej szkoły wykupione przez

prywatną firmę Opal — Zakład Opieki Chronionej, doprowadzone w tym roku

do stanu takiej doskonałości jak willa Uthemanna i wynajęte na biura włoskiej

firmie Magneti Marelli (części do fiata), Lukas Bankowi, Agencji Rynku Rolnego i komuś jeszcze - ku
rozczarowaniu mieszkańców Giszowca, którym obiecano tu kiedyś dom spokojnej starości. Przed
nami, na górze prostokąta placu, rysuje się stary mur z ozdobną bramą, która prowadzi do parku i
gospody. Wielki

nowy dach dawnego gasthausu czerwienieje ostro zza gałęzi lip, jakby słońce zachodziło na mróz.

Gdyby jakieś siedemdziesiąt lat temu nadogrodnik Hilbig zasnął na tym placu, pod młodym bukiem
sprowadzonym z Anglii i zasadzonym w centrum świata giszowieckiego jako drzewo nadziei i wiary w
przyszłość, i obudził się dzisiaj,

pomyślałby pewnie, że przez cały ten czas, kiedy sobie drzemał, Giszowiec był

oazą szczęścia i spokoju. W polu jego wzroku (bloków stąd nie widzi) zabrakłoby tylko kapliczki
chlebowej, ale gdyby obudził się trochę później, może by już

była, bo piekarz Mirosław Michalski, który nie lubi się nudzić, chce odbudować

piekarniok z obrazu Ewalda.

Pod gospodą odbudowaną i przeznaczoną przez miasto Katowice na dom

kultury trwa piknik, w którym bierze udział ze dwieście osób. Ośrodek imienia

Marii Trzcińskiej-Fajfrowskiej odchodzi swoje dwudziestolecie. Jest Grzegorz

Mróz, który dwadzieścia lat temu, prowadząc pociąg w kopalni Staszic, ciągle
myślał o swoim synu Robercie, i jest Robert z żoną Barbarą, fotografowaną jako

modelka do kalendarzy, oboje na wózkach. Mieszkają w ośrodku dla niepełnosprawnych w Borowej


Wsi i tam pracują - on w recepcji, a ona w zakładzie pracy chronionej; pakuje uchwyty do mebli.
Przyjechała Żyta Jagoszowa z mężem

i z Łukaszem. Sprawdziło się to, co powiedziała Jagoszom doktor Mila Trzcińska-

-Fajfrowska, kiedy zobaczyła ich synka: — Będzie wam się z nim żyło dobrze.

Główna uroczystość odbywa się w sali teatralnej, nad którą wisi osiem lamp

braci Zillmannów - wielkich mlecznych jaj w mosiężnej obejmie. Dyrektorka

ośrodka Justyna Szymiec przyjmuje niekończące się życzenia od rozmaitych

władz i organizacji. Jednym z mówców jest Jerzy Forajter, przewodniczący Rady

Miasta Katowice, który kiedyś, przedwcześnie, chciał przywrócić osiedlu nazwę

Giszowiec.

Ostatnia wstaje Żyta Jagoszowa. Opowiada, co zrobili z mężem w Zawoi.

Przenieśli się tam z synem siedemnaście lat temu, kiedy mąż przeszedł na emeryturę. Przez jakiś czas
zajmowali się sobą i nie myśleli specjalnie o „tych dzieciach",

ale z czasem zaczęli się zastanawiać, gdzie one są. Nie widywali ich w Zawoi, ani

na uliczkach, ani w kościele. Poszli do księdza i usłyszeli, że górale to zdrowy naród. Żyta Jagoszowa
wiedziała, że nie ma takich narodów, zaczęła się rozglądać za

jakąś matką i wreszcie znalazła. Ta matka wskazała jej inne rodziny. Jagoszowie

zwołali zebranie, takie, na jakim czterdzieści trzy lata temu Ludwik Lubowiecki

był w Katowicach, i uczestnicy tego zebrania także płakali. Niektórzy rodzice nie

wiedzieli nawet, że przysługuje im zasiłek, że mogą dostać pieluchy. Po kolejnych

spotkaniach założyli koło. Było już sto rodzin z powiatu Sucha Beskidzka. Poszli

z tym do starostwa i nie musieli wiele tłumaczyć, bo starosta sam pojechał do Giszowca zobaczyć, jak
to powinno wyglądać. Pojechali tam także rodzice i ośrodek Trzcińskiej-Fajfrowskiej nie dość, że ich
wiele nauczył, to jeszcze zebrał dla

nich trochę pieniędzy.

Teraz Żyta Jagoszowa może ogłosić, że 1 września ruszył dom dla dzieci

w wyremontowanym dworze w Juszczynie, w środku powiatu Sucha Beskidzka,


żeby ludziom z górskich wiosek łatwo było do niego dojeżdżać. Personelu nie zabraknie - w okolicy
mieszka dużo wykształconej młodzieży, która chce uzupełniać kwalifikacje.

Święto ośrodka imienia doktor Trzcińskiej-Fajfrowskiej nie jest jednak tak

bardzo radosne, jak to się wydaje w parku, gdzie gra orkiestra, i przy bufecie, na

którym leżą ciasta z piekarni Michalski i cukierni Król, zbudowanej od nowa

w sąsiedztwie, w stylu Zillmannowskim. Chociaż Śląsk mniej truje, liczba dzieci

z wadami wcale nie maleje, tyle że są to inne choroby, dopiero teraz zauważane.

W tym roku już w kwietniu dom zamknął przyjęcia i nie pomogą żadne błagania.

Dwudziesta rocznica powstania domu uświadamia także, że dzieci z takim

trudem przywracane życiu nie mają co ze sobą zrobić, kiedy dorosną. Brak dla

nich miejsc w warsztatach terapii zajęciowej. W Giszowcu są takie warsztaty, ale

na miejsce czeka trzydzieści osób.

Goście ośrodka oglądają zdjęcia Marka Lochera wystawione w holu. Na końcu korytarza, przy wejściu
na piętro, stają twarz w twarz z Uthemannem.

Bogumił Burzyński, który wyrzeźbił tę głowę, miał trudne zadanie. Znał tylko jedno zdjęcie bergrata.
Tajny radca górniczy stoi na nim w grupie członków

Kolegium Reprezentantów GvGE, pomiędzy grafem Carmerem a grafem Recke-

-Volmersteinem, na tle ściennego zegara i ciemnych drzwi, które są tak wysokie,

że mężczyźni nie sięgają głowami nawet połowy ich skrzydła obciętego u góry

przez fotografa. Zajął miejsce w drugim rzędzie i sztywno patrzy w obiektyw, absolutnie enface (co
dla rzeźbiarza jest rozpaczliwe, bo gdzie linia nosa?).

Wygląda na to, że Uthemann został zaproszony do Giszowca jako człowiek,

do którego chcemy się zbliżyć, przełamując wieloletnią obcość, bo rzeźbiona

twarz jest łagodniejsza niż ta z fotografii, a wąs poczciwszy.

Na cokole wyryto: „Anton Uthemann 1862-1935, budowniczy osiedli górniczych Giszowiec i


Nikiszowiec. 23 czerwca 2006. W rocznicę stulecia Giszowca — miasto Katowice".

W trzy dni po rocznicy ośrodka imienia Trzcińskiej-Fajfrowskiej gospoda

znowu jest pełna. Grażyna Szymborska przywozi do Giszowca Śląską Orkiestrę


Kameralną. Wchodzi na estradę sali teatralnej opalona po urlopie w Grecji i przedstawia dyrygenta
Massimiliana Caldiego z Mediolanu, laureata VI Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów imienia
Grzegorza Fitelberga. Te konkursy to

świetna tradycja Filharmonii Śląskiej i Grażyna Szymborska, ledwie ją objęła, musiała organizować
konkurs numer siedem (sto zgłoszeń z całego świata, trzydziestu jeden dyrygentów
zakwalifikowanych - z Japonii, ze Stanów Zjednoczonych,

z Grecji, Polski, ze Szwajcarii i nawet z Korei Północnej). Wszystko się udało.

- Chociaż nie jestem z branży muzycznej, nie gram i nie śpiewam!

Sala teatralna gospody jest pełna, słucha Vivaldiego, Bacha i Mozarta.

Ksiądz Rufin Sladek wraca z koncertu z Małgorzatą i Anną Rysiównami, bo

od kiedy przeszedł na emeryturę, zamieszkał w ich domku na facjatce. Mógłby

pewnie dostać wygodny apartament w domu seniora przy katowickiej kurii, ale

nie wytrzymałby z dala od swoich parafian, od leśnego kościoła i podziemnego

miasteczka przy kościele, gdzie przenoszą się po kolei starzy znajomi. Niedawno

przeprowadził się tam Jan Junger z ulicy Przyjaznej. Jakiś miesiąc przed tym, nim

zabrano go do szpitala, zaczęli z Marią przypominać sobie bacówki, w których

spędzili tyle pięknych chwil, i nazwiska przyjaciół z tych wypraw — żeby znowu

się spotkać. I po tych wspominkach przyszło im do głowy, by zrobić sobie upozowane zdjęcie
rodzinne.

Maria Jungerowa wraca z koncertu do pustego domu. Siada przy komputerze

i pisze list do Irlandii, do syna Marcina i synowej Kasi, opowiada, jaki piękny był wieczór. Marcin
pracuje w Dublinie jako informatyk, a Kasia, która skończyła w Polsce

iberystykę, dostała się na studia doktoranckie do dublińskiego Trinity College.

Możliwe, że Roman Kruk (siedząc w głębokim fotelu, w salonie wspaniałej willi

z ogrodem, którą sobie zbudował w Mysłowicach Wesołej), też rozmawia tego wieczoru z córkami na
saksach w Anglii. Jedna opiekuje się dziećmi, druga na razie szuka zajęcia. - Nie musiały jechać, ale ja
się cieszę, wtedy człowiek w jeden dzień uczy

się tyle co w domu przez rok i wie, co ile kosztuje. Zresztą one nawet nie zauważyły, że wyjechały.
Prawdziwe wyjazdy to były nasze, na drewnianym kole.

Córki nie śpieszą się na studia, a on obronił w tym roku pracę magisterską na

Wydziale Finansów i Bankowości Akademii Ekonomicznej. Ogólny wynik — 4,48.


Teraz zapisuje się na kurs podyplomowy na tej samej uczelni: wykorzystywanie

funduszy europejskich.

Trzy lata temu rozstał się z górniczą spółką mieszkaniową w Nikiszowcu.

Prowadzi teraz inną, w Wesołej, i jest w jej zarządzie.

Odnalezienie Emila Zillmanna

Joanna Tofilska z Giszowca, córka Jacka Tofilskiego, który w 1989 roku organizował z Grażyną
Szymborską i Romanem Krukiem Komitet Obywatelski, pracuje od niedawna w Muzeum Historii
Katowic. Dyrektor Jadwiga Lipońska-Sajdak poleciła jej odszukać informacje o Emilu i Georgu
Zillmannach.

- Nie mieliśmy nawet ich dat urodzenia.

Joanna wygląda jak uczennica, ale skończyła archiwistykę i zna doskonale niemiecki. Przeszukuje
rozmaite źródła i nie odkrywa w nich nic nowego. Wchodzi

do Internetu, znowu drobne informacje bez znaczenia. Postanawia zwrócić się

do hobbystów i znajduje forum Verein fur die Geschichte Berlins. Członkowie

tego związku odpowiadają na pytania dotyczące historii Berlina. Przekazują Joannie parę wiadomości,
między innymi adres firmy Zillmannów ze starej berlińskiej książki adresowej.

Teraz następuje niezwykły przypadek.

W tym samym czasie kiedy Joanna szuka Zillmannów, wnuk Emila Jórn Zillmann wrzuca swoje
nazwisko do wyszukiwarki. Znajduje się w tym punkcie życia,

kiedy ludzie zaczynają tęsknić do wiedzy rodzinnej. Zwierza się z tego uczucia

przyjacielowi, nowocześniejszemu niż on, a ten doradza Internet. Jórn korzysta

z rady, odkrywa w sieci pytania Joanny Tofilskiej i natychmiast wpisuje się na forum Verein fur die
Geschichte Berlins, proponując jej wszelką możliwą pomoc.

Sam nigdy nie był w Giszowcu ani w Nikiszowcu, nie wie, jakie znaczenie miała

dla Śląska praca jego dziadka. Jest zaciekawiony i poruszony. Mieszka w Charlottenburgu w domu
rodzinnym. Ma wiele pamiątek, niestety, tylko po Emilu. Drogi rodzin Emila i Georga, który był
bezdzietny, dawno się rozeszły. Pracownia

architektoniczna Zillmannów mieściła się w domu Georga, który sprzedano po

jego śmierci, i prawdopodobnie wtedy archiwum firmy przepadło.

Dzięki Joannie Tofilskiej i Jórnowi


Zillmannowi wiemy już, że bracia Zillmannowie urodzili się w Meseritz (Międzyrzeczu w
województwie lubuskim), Emil

20 czerwca 1870 roku, Georg 9 lipca ro-

ku 1871. Obaj zmarli w Berlinie, Emil

w 1937 roku, Georg w roku 1958.

Wiemy także, że wbrew wielu dotychczasowym informacjom, nie byli braćmi

rodzonymi, lecz stryjecznymi.

Joanna wyświetla w komputerze zdjęcie, które dostała od Jórga. To piękna chwila

- dla tych, którym twórczość Zillmannów

przypadła do gustu.

Emil pozował prawdopodobnie fotografowi w pierwszej dekadzie ubiegłego

wieku, kiedy pracował z Georgiem nad

Gieschewaldem i Nickischschachtem. Może mieć trzydzieści pięć - trzydzieści siedem lat. Jest
szczupły, ma bujną jasną

czuprynę, trochę nawet nieporządną, czoło wysokie, oczy przejrzyste, nos wąski,

duże jasne wąsy, stanowczy podbródek.

Eksmisja przebiega spokojnie

Co by powiedział, gdyby spojrzał

dzisiaj na Nikiszowiec?

Jego miasto stoi, jak stało. Gdyby

policzyć cegły kamienic, arkad i bram,

które tak starannie rysował, nie zabrakłoby żadnej. Wszystkie ceglane igraszki trzymają się na swoim
miejscu. To

znaczy, że nie było tu kataklizmu, ściśle

- kataklizmu dla domów.

Coś tu się jednak zdarzyło. Nie

brak żadnej cegły, ale wszystkie wydają się martwe. Pokrywa je gruby, wieloletni brud, są
wyszczerbione, ciemne,

matowe. Drzwi do klatek schodowych,


wysmarowane i połamane, zniechęcają do wejścia, schodów nikt chyba nie sprząta (zabrakło
świętych dziewczynek takich jak Dorka), a na wewnętrznych podwórkach, gdzie kiedyś kwitło życie
sąsiedzkie i gospodarność, nie ma trawników, kwiatów ani grządek. Brak tam nawet ławek, na
których kiedyś gadano po

szychcie.

Miasteczko zamarło. Coś się skończyło. Kopalnia Wieczorek, jeśli nawet

przedłuży pracę o parę lat, nie zapewni już nikomu przyszłości.

Na Nikiszowiec nikt dzisiaj nie podniesie ręki, tak jak kiedyś podniesiono ją

na Giszowiec, bo wiadomo, że to klejnot architektury, świadectwo historii społecznej i gospodarczej.


Jego mieszkańcy czekają spokojnie, aż ich los się dopełni.

Trzydzieści procent mieszkań nie ma łazienek; ubikacje są wspólne, na półpiętrze. Większość


mieszkań ogrzewają piece na węgiel noszony z piwnic. Pięćdziesiąt rodzin ma nakaz eksmisji, bo nie
płaci czynszów. Eksmisje odbywają się

bardzo spokojnie. Przyjeżdża wóz przeprowadzkowy i ludzie jadą do starych domów, na mniejszy
metraż, w Janowie albo na Wilhelminie. Eksmituje się głównie starszych lokatorów, a wszyscy starzy
ludzie w okolicy znają się jak rodzina,

więc nie będą tak bardzo na wygnaniu, a i czynsz niższy. Czasem sprawa rozwiązuje się sama. Ktoś
bardzo zadłużony wyjeżdża i znika. Albo umiera naturalną

śmiercią. Wtedy w obu wypadkach jest kłopot z dobytkiem, zbyt skromnym, by

ktoś chciał go zabrać. A nawet jeżeli zabiera, zawsze pozostają jakieś stare zdjęcia, na których nikt już
nie umie rozpoznać ani osób, ani nawet miejsc, więc trzeba je spalić.

Do Nikiszowca coraz częściej przyjeżdżają wycieczki, zwłaszcza niemieckie.

Osiedle czeka na przełom. Może to będzie miejski plan rewaloryzacji z udziałem

funduszy unijnych? Może się pojawi jakiś deweloper, równie romantyczny jak

Bros, z jeszcze większą kasą?

Na razie spółdzielnia-administratorka powoli, blok po bloku, wymienia piece na kaloryfery.

Ale z tym bywa ciężko, bo starzy ludzie lubią stać przy kachlokach i nie chcą

płacić drożej za centralne. Zatem nie zawsze wpuszczają instalatorów.

Właściciel piekarni Mirosław Michalski obliczył, że po podwyżce cen pieczywa (kiedy to w całej Polsce
zdrożała mąka) obroty na chlebie, które w Giszowcu prawie nie drgnęły, w Nikiszowcu spadły o
trzydzieści procent. A na ciastkach

nie. Nikiszowiec kupuje ich tyle samo. Dlaczego?


Z obserwacji Krzysztofa Niesporka wynika, że niezamożni muszą się jakoś

podtrzymywać na duchu. Państwo młodzi narzekają, że komplet zdjęć ślubnych

wypadł za drogo, ale zajeżdżają pod zakład białym lincolnem. - Wprawdzie wypożyczony, trup
dwudziestoletni, ale piętnaście metrów długości!

Stanisław Kasperczyk powiedziałby Niesporkowi, że nawet dwudziestotrzyletni samochód może być


blank nowy, tak jak jego fiat 125, rocznik osiem trzy,

wszystkie części oryginalne, tapicerka spod igły. Niestety, musi go sprzedać, a nigdy by tego nie zrobił,
gdyby nie kupili z Halinką przyczepy turystycznej, z sypialnią, łazienką i ogrzewaniem, a ten fiat ma za
słaby hak.

O bezrobociu, zarobkach i dzieciach

W czerwcu stopa bezrobocia wynosi w Polsce 16 procent, w województwie

śląskim 14,2 procent, w mieście-powiecie Katowice 6,6 procent. Przeciętne

wynagrodzenie miesięczne wynosi w Polsce dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt

siedem złotych w województwie śląskim trzy tysiące sto sześćdziesiąt osiem

złotych.

Lepiej powodzi się tylko województwu mazowieckiemu (z Warszawą) - trzy

tysiące sto sześćdziesiąt osiem złotych.

Pamiętajmy, że to statystyka. Czyli wszystko średnio.

W pierwszym kwartale tego roku przyrost naturalny w województwie śląskim wynosi minus 1,5. Jest
jest więc jeszcze niższy niż w poprzednich czterech

latach, kiedy to wynosił od minus 1,2 do minus 1,4. Czy urzędniczka socjalna

z Giesche SA panna Sadie Walsh byłaby z tego zadowolona?

Erwin Sówka mówi, na czym to polega

Erwin Sówka, ostatni z Grupy Janowskiej, maluje świętą Barbarę.

Rozsiadł się wygodnie i ujął pędzel w dwa palce prawej ręki; trzeci stracił na

dole, przy węglu. W malowaniu to nie przeszkadza, ale trudniej nosić za żoną

siatkę z zakupami.

Pracownia Erwina na dziesiątym piętrze przy ulicy Łącznej na katowickim

Zawodziu jest bardzo jasna, a na działkę koło Nikiszowca niedaleko, tylko pięć
kilometrów i można zajechać rowerem.

Barbara stoi na tle ceglanej wieży przy szybie Pułaski i jest prawie tak samo wysoka. Nosi hełm
górniczy z krótkim welonem, czerwone koraliki i czerwone majtki.

— Tako Barbara mi się chciało mieć. Bo czasem ta Barbara to była moja żona, która mi chleb
szykowała i w „Trybuna Robotnicza" mi owijała, i do kabzy mi kładła,

żeby ten koń mógł ta robota pociągnąć. To były nasze kobity, nasze Barbary.

Na lewo i na prawo od świętej Barbary ciągną się ceglane zamkowe skrzydła gmachu kopalni
Wieczorek, z wielkimi łukami okien, a w górze stoją koła wie-

ży wyciągowej i granatowe niebo z Wielkim i Małym Wozem i okrągłym śladem

Księżyca.

Na pierwszym planie, u stóp Barbary, malarz ustawił wózek do ładowania węgla, a właściwie samo
jego podwozie, i położył na nim czarną kobietę i jasnego

mężczyznę z lampką górniczą. Oboje są nadzy, tak jak święta postać nad nimi.

Sówka oparł ich głowy na balu drewna, a ręce połączył żelazną klamrą do sczepiania łańcuchów.

Ta kobieta, czarna jak węgiel, zabiera górnika świętej Barbarze.

- Górnik zawsze walczył z tą ścianą, przed górnikiem stoi ściana, ty w tę ścianę walisz ciałem, głową...
Kiedyś wszystko musi umrzyć, robiliśmy w tej czernicy, i tam wrócimy.

Na wózku-katafalku Sówka wypisał: Wilson, Ligoń, Karmer, Nikisz.

- Trzeba było zapisać, bo nikt nie będzie o tym pamiętał, to wszystko kiedyś

zginie.

Jo nie jest pesymista ani optymista, jo jest człowiek, który wie, na czym to

wszystko polega, i za takiego się uważam. Przewrócisz się na rowerze, samochody się zderzają, okręty
się topią, samoloty spadają, taki to jest los człowieka. Na

czym to życie polega? Że pani tu przyszła i pani stąd wyjdzie. Człowiek przychodzi i odchodzi, trzeba
się ubrać i trzeba rozebrać, kładziesz się spać, wstajesz... Jak jest dziura w garnku, to się wylewa, jak
jest dziura w bucie, to się wlewa. I to tak jest.

Grządki domowe

Badurowie

Albert i Konstancja Badurowie


Albert (1877-1932), cieśla w kopalni Giesche, muzyk amator, wybudował przed pierwszą wojną duży
dom w Schoppinitz (Szopienicach), w którym był magiel ręczny. Ożenił się z Konstancją z domu
Podlejską. Mieli trzynaścioro dzieci. Kilkoro wcześnie

zmarło.

Niektóre z dzieci Alberta i Konstancji Badurów

EMANUEL, przed wojną komendant policji w Szopienicach, miał dwanaścioro dzieci.

MARIA SYNOWCOWA zamężna z Karolem, cieślą górniczym, który zginął w wypadku w kopalni
Giesche w 1937 roku.

ANNA PUDEŁKOWA, piękna i zalotna, poślubiona i zabrana z dzieckiem do Niemiec przez Pawła,
chłopca z Pszczyny, który znalazł skarb podczas pierwszej wojny

światowej.

ALBERT-WOJTEK (1898-1977), ciskacz wózków, później cieśla w kopalni Giesche,

uczestnik strajku głodowego w 1937 roku. Utalentowany muzyk samouk, dyrygent orkiestry kopalni
Wieczorek (dawniej Giesche). Żonaty z Rozalią z domu Wróbel (1896-

1993) w młodości zatrudnioną jako pomoc kuchenna na plebanii księdza Pawła Dudka

w Nikiszowcu. Pobrali się 20 czerwca 1922 roku. Był to pierwszy ślub na ziemiach śląskich objętych
przez Polskę po plebiscycie w 1922 roku. Mieli siedmioro dzieci.

BRONISŁAWA WRÓBLOWA zamężna ze swoim szwagrem Józefem.

Dzieci Alberta-Wojtka i Rozalii Badurów

GERTRUDA GABRYSIOWA (1923), primo voto LINDNER, pupilka swej ciotecznej babki, poetki ludowej
Konstancji Rybokówny, harcerka, w czasie wojny na robotach

w Niemczech, po wojnie pracownica fizyczna i telefonistka, dwukrotnie zamężna. Ma

trzy córki z pierwszego małżeństwa z Karolem Lindnerem. Mieszka w Mysłowicach.

DOROTA SIMONIDES (1928). Chciała zostać świętą. Mistrzyni gier podwórkowych

w Nikiszowcu i drobnych sposobów zarabiania, by pomóc rodzinie. Po wojnie gorliwa

i uparta uczennica polskich szkół, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, posłanka

na Sejm w latach 1980-1985, senator RP, autorka licznych książek o obyczaju, folklorze,

baśniach, mniejszościach narodowych, profesor zwyczajny etnologii. Związana ze środowiskami


kościelnymi Katowic, Opola i Krakowa. Wyróżniona Nagrodą imienia Johanna

Gottfrieda Herdera za wkład w porozumienie europejskie. Odznaczona Wielkim Niemieckim Krzyżem


Zasługi przez prezydenta Niemiec Johannesa Raua. Wieloletnia wiceprezes
Komitetu Praw Człowieka, Mniejszości i Demokracji OBWE. Zamężna z Jerzym, chemikiem, specjalistą
od związków azotowych. Mieszkają w Opolu. Mają syna i córkę.

PAWEŁ (1926—1996) wzięty do Wehrmachtu pod koniec wojny, ranny we Francji, po wojnie tokarz w
Szopienicach. Zdobył wyższe wykształcenie i pracował jako urzędnik w gminie

w Szopienicach. Żonaty (i rozwiedziony) z Anną z domu Lesz. Miał z nią dwoje dzieci.

ALOJZY (1928-1991), bliźniak Doroty, towarzysz jej dziecięcych zabaw i prac zarobkowych. W wieku
szesnastu lat wzięty do Wehrmachtu. W ostatnich dniach wojny zaopiekowała się nim niemiecka
rodzina, która chciała go usynowić. Po powrocie do Polski wcielony

do wojskowego batalionu górniczego. Potem miernik węgla w kopalni Wieczorek. Kawaler.

HENRYK (1933-2004), który jako trzylatek nie chciał się wyprowadzić ze swego kąta.

Utalentowany muzycznie, jako nastolatek grał w orkiestrze zdrojowej w Lądku Zdroju.

Skierowany do karnego oddziału wojskowego za imperialistyczne szlagiery. Żonaty z Dorotą z domu


Plintą. Ich syn Grzegorz, górnik, mieszka z żoną i trzema synami w domku

po dziadkach — Albercie-Wojtku i Rozalii Badurach — na tak zwanej Korei, między Giszowcem a


Nikiszowcem.

ZYTA (1938-1970) studiowała zaocznie i tańczyła w Zespole Pieśni i Tańca Huty Szopienice. Popełniła
samobójstwo z powodu nieszczęśliwej miłości.

BERCIK (1941-1941) zmarł w trzy miesiące po urodzeniu

Dzieci Gertrudy i Karola Lindnerów

IRENA SZULCOWA (1948) zamężna z Andrzejem, który pojechał do Niemiec, dostał

pracę w zakładach elektronicznych i ściągnął ją do siebie. Stracili tam dwudziestodwuletniego syna


Tomka, który w 1993 roku zabił się w samochodzie.

EWELINA OPATOWICZOWA (1953), która otrzymała imię po bohaterce sztuki Konstancji Rybok.
Skończyła studia polonistyczne, jest wicedyrektorką gimnazjum w Dąbrowie Górniczej. Zamężna z
Wojciechem z Dąbrowy Górniczej, który prowadzi tam sklep

ze zdrową żywnością. Mają dwoje dzieci.

KRYSTYNA BRONISZOWA (1955), dwukrotnie rozwiedziona, na rencie. Mieszka

z córką w Mysłowicach, opiekuje się matką. Pomysłowa organizatorka wielopokoleniowych spotkań


rodzinnych.

Dzieci Doroty i Jerzego Simonidesów

PIOTR (1955), fotograf i grafik, prowadzi własne studio w Kępie pod Opolem. Żonaty
z Małgorzatą z domu Łopatką, która jest magistrem ekonomii. Mają dwoje dzieci: Marcina, magistra
informatyka, i Katarzynę, studentkę Uniwersytetu Jagiellońskiego.

BARBARA KWAŚNICKA (1956), polonistka, nauczycielka w Kędzierzynie-Koźlu. Pracuje społecznie na


rzecz rodzin. Zamężna ze Stanisławem, inżynierem górnikiem po Politechnice Gliwickiej, który
prowadzi warsztat naprawy rowerów. Mają dwie córki - Annę,

psychologa klinicznego, i Magdalenę, anglistkę, obie zamężne.

Wróblowie

Tomasz i Waleska Wróblowie

Tomasz (1871-1957) pochodził z Cielmitz (Cielmic) koło Tichau (Tychów), z tak zwanego Wydmuchu.
Podczas pierwszej wojny ordynans niemieckiego oficera. Wstąpił do kombatanckiej organizacji
Kriegervereine. Górnik w kopalni Giesche, uprawiał też kawałek

pola. Ukochany dziadek i pradziadek.

Żonaty z Waleską z domu Rybok (1875-1954), siostrą ludowej poetki Konstancji Rybok,

patriotką polską, która podczas drugiej wojny światowej przestała się odzywać w proteście przeciw
niemieckim rządom. Mieli dwanaścioro dzieci. Część umarła we wczesnym

dzieciństwie.

Niektóre z dzieci Tomasza i Waleski Wróblów

ROZALIA BADURZYNA, pracownica na plebanii księdza Dudka w Nikiszowcu, zamężna z Albertem-


Wojtkiem.

ALOJZY, rozerwany w 1923 roku w kopalni Giesche przez butlę z tlenem, w wieku dwudziestu pięciu
lat, dwa lata po ślubie.

FLORENTYNA KURKOWA, wdowa po Emanuelu DZIADŹCE, który zmarł w sześć tygodni po ślubie,
gospodyni u bogatego katowiczanina Jerzego/Georga Kurka. Druga żona

Pawła PUDEŁKI z Pszczyny, a po drugiej wojnie KURKA, który odnalazł ją w Niemczech.

MARIA KSIĄŻKOWA, nazywana piękną Mariką, pracownica fabryki porcelany Giesche w Bogucicach.
Wyszła za Alojzego, górnika, w latach trzydziestych bezrobotnego.

Ich syn Antoni został w latach osiemdziesiątych dyrektorem do spraw personalnych kopalni
Wieczorek.

JÓZEF, górnik w kopalni Giesche. Walczył w trzecim powstaniu śląskim pod Górą Świętej

Anny. Na weselu swej siostry Rozalii i Alberta-Wojtka zakochał się w jego siostrze Bronce

i wkrótce się pobrali. Mieli troje dzieci. Najstarszy Hubert, wzięty jako szesnastoletni chłopiec do
Wehrmachtu, uciekł do Armii Andersa, zdał w Anglii maturę, skończył studia górnicze w Polsce i
został wicedyrektorem kopalni Wieczorek; zmarł nagle na wylew.
ALFONS (ALFRED WRÓBLEWSKI), członek zespołu muzycznego Henryka Golda,

zginął podczas drugiej wojny, wzięty za Żyda.

RUDOLF, górnik w kopalni Giesche, uczestnik powstań śląskich, po drugiej wojnie

w straży obywatelskiej, z której szybko zrezygnował. Przez wiele lat muzyk w ośrodku

zdrojowym w Kudowie.

HELENA BERGEMANOWA, pracownica fabryki porcelany Giesche w Bogucicach,

dochodząca pomoc w domu Jerzego/Georga Kurka po tym jak Florentyna wyjechała do

Niemiec, do Pawła Pudełki.

ANTONI, najmłodszy, zmobilizowany w 1939 roku do polskiego wojska, popełnił samobójstwo w


okolicach Chrzanowa, z lęku przed Niemcami.

Gawlikowie

Albert i Paulina Gawlikowie

Albert, tormistrz kolejowy zatrudniony po 1870 roku na nowej linii kolejowej z Pless

(Pszczyny) do Myslowitz (Mysłowic), ożenił się z Pauliną, córką młynarza Jana Cury

z Oberwitz (Obrowca) koło Gogolina.

Mieli ośmioro dzieci.

Maksymilian i Gertruda Gawlikowie

Maksymilian (1890-1950), jeden z sześciu synów Alberta i Pauliny, zdolny pomocnik biurowy w
zakładach Giesche, służył podczas pierwszej wojny w marynarce wojennej; odznaczony Krzyżem
Żelaznym. Wieloletni kierownik magazynu kopalni Giesche. Przed

drugą wojną w polskich organizacjach, między innymi LOPP i Lidze Morskiej i Kolonialnej. Po drugiej
wojnie dwukrotnie na krótko aresztowany. Do śmierci pracownik kopalni

Wieczorek. Żonaty z Getrudą Kozioł, córką zamożnego stolarza z Bogutschiitz (Bogucic). Mieli troje
dzieci. Dwoje z nich, Felicitas i Beniamin, cierpiało na uszkodzenie centralnego układu nerwowego i
wymagało stałej opieki.

Ewald i Elfryda Gawlikowie

Ewald (1919-1993), najstarszy syn Maksymiliana i Gertrudy, brat Felicitas i Beniamina,

był przed drugą wojną uczniem prywatnej szkoły malarstwa w Katowicach. W czasie wojny służył w
Wehrmachcie. Po wojnie pozbawiony możliwości kształcenia się i awansu.
Cieśla w kopalni Giesche. Po latach odznaczony Sztandarem Pracy drugiej klasy. Miłośnik dawnego
Giszowca. Upamiętniał go obrazami — dziś w muzeach i zbiorach prywatnych. Autor smutnego
pamiętnika zachowanego w rękopisie. Żonaty z Elfrydą primo voto

Kokotową z domu Nyga.

Jungerowie

Karl i Hedwig Jungerowie

Karl (1878—1945), pracownik niższego i średniego nadzoru w kopalni Giesche. Podczas

drugiej wojny urzędnik gminy w Janowie. Po wojnie uwięziony w obozie w Świętochłowicach, gdzie
zmarł; zwłok nie wydano. Żonaty z Hedwig z domu Blaszczok, zarządzającą do 1939 roku w willi
dyrektorskiej w Giszowcu. Mieli sześcioro dzieci.

Niektóre z dzieci Karla i Hedwig Jungerów .*/

GERHARD (1909-1976), górnik dołowy w kopalni Giesche, uczestnik strajku głodowego w 1937 roku.
W czasie wojny służył na niemieckim statku „Cap Arcona", zatopionym przez aliantów; zszedł z niego
przed katastrofą. Po wojnie ślusarz w kopalni Wieczorek. Sędzia hokejowy, pszczelarz. Żonaty z
Rozalią z domu Langer, która zrezygnowała z emigracji do Niemiec z synkiem, gdy zamknął się przed
nią szlaban kolejowy. Mieli

troje dzieci.

KAROL (1913-1944), rzemieślnik, malarz, cyklista, hokeista, wspinacz, żonaty z Adelajdą z domu
Bednarek, zmarł w Gieschewaldzie wskutek ran odniesionych w Wehrmachcie. Ta śmierć sprawiła, że
jego rodzice awansowali z trzeciej na drugą niemiecką

listę narodową.

Jan i Maria Jungerowie

Jan (1939-2005), syn Gerharda i Rozalii z domu Langer, technik budowlany, górnik w kopalni
Wieczorek, po studiach projektant urządzeń górniczych dla różnych kopalń, alpinista, uczestnik
wyprawy w Andy peruwiańskie, ożenił się z Marią z domu Strzałą, urodzoną w Chorzowie, inżynierem
automatykiem po Politechnice Gliwickiej, tak jak on miłośniczką gór. Mają dwóch synów.

Synowie Jana i Marii Jungerów

ANDRZEJ (1971), który jako dziecko nie chciał wyjechać do Grecji, skończył automatykę na
Politechnice Gliwickiej, pracuje w Katowicach jako informatyk. Ożenił się z Katarzyną z domu Gach,
której ojciec pochodzi z Nowosądecczyzny, a matka ze Lwowa,

mają córkę.

MARCIN (1978) także skończył automatykę, ożenił się z Katarzyną z domu Kruk, której ojciec pochodzi
z Bydgoskiego, a matka z Jędrzejowa. Wyjechali do Dublina. On pracuje tam jako informatyk, ona
została przyjęta na studia doktoranckie w Trinity College
(jest iberystką po studiach w Katowicach).

Kasperczykowie

Szymon i Rozalia Kasperczykowie

Szymon, górnik strzałowy w kopalni Giesche, budował szyb Carmer (Pułaski).

Pochodził z miejscowości Dziedzkowitz Jazd koło Myslowitz (Dziećkowice Jazd koło

Mysłowic) i do końca życia miał tam gospodarstwo. Ożenił się w 1887 roku z Rozalią

z domu Rak. Mieli dwanaścioro dzieci.

Paweł i Gertruda Kasperczykowie

Paweł (1884-1961), syn Szymona i Rozalii, kowal w kuźni kopalni Giesche, służył w piechocie
cesarskiej. Podczas pierwszej wojny światowej dostał Krzyż Żelazny.

W 1912 roku ożenił się z Gertrudą z domu Mendrą, najstarszą z dziesięciorga rodzeństwa,

która służyła wówczas w Katowicach u bogatego budowniczego i kamienicznika Briegera.

Synowie Pawła i Gertrudy Kasperczyków

GERARD-PAWEŁ (1922-2005), uczeń w warsztacie rzemieślniczym braci Augusta

i Jana Bochynków w Szopienicach, polski harcerz, czołgista w Wehrmachcie, trzykrotnie ranny, ślusarz
na wydziale maszynowym w kopalni Giesche, potem Wieczorek, autor

czterdziestu siedmiu wniosków racjonalizatorskich, konstruktor rolby do gładzenia lodu

i jachtu dla Gierka. W 1949 roku ożenił się z Haliną z domu Pawlak, córką wachmistrza

Andrzeja Pawlaka, który w 1922 roku wkraczał na Śląsk z generałem Szeptyckim, a w 1939

roku walczył przeciw Niemcom w dywizjonie Krakusów. Mieli czworo dzieci.

EMIL (1913-1945), przed drugą wojną członek Związku Młodej Polski, w czasie wojny

w Wehrmachcie. Zginął w dziesięć dni po zakończeniu wojny, przejechany przez sowiecki czołg na
ulicy Katowic.

Dzieci Gerarda-Pawła i Haliny Kasperczyków

MARIA KOKOTOWA (1950), mistrzyni Śląska w pisaniu na maszynie, zamężna z Florianem,


elektrykiem w kopalni Staszic, synem cieśli górniczego w kopalni Wieczorek, zamiłowanym
działkowiczem, hodowcą dalii. Mają dwie córki.

ANNA JAMROZY (1952), krawcowa, obecnie woźna w szkole w Mysłowicach. Mąż Józef jest na rencie.
Mają dwóch synów, którzy skończyli średnie szkoły.
STANISŁAW (1955), rzemieślnik z wykształcenia i zamiłowania, blacharz samochodowy, ślusarz w
kopalni Wieczorek. Żonaty z Haliną z domu Kapicą z Giszowca, z zawodu

technikiem żywienia, dyplomowaną masażystką, autorką wierszy nagradzanych na giszowieckich


konkursach poetyckich. Mają dwoje dzieci.

ELŻBIETA BARTONIOWA (1959) pracowała w sklepie CPLiA w Katowicach, obecnie kucharka w


przedszkolu. Jej mąż Grzegorz jest na emeryturze górniczej. Mają troje dzieci.

AGATA POŁUKORDOWA (1978), po maturze, prowadzi telemarketing w hurtowni leków. W tej samej
hurtowni pracuje jej mąż Arkadiusz. Mają córkę.

KATARZYNA HYŻY (1980), fryzjerka, pracowała w zakładzie Ludwika Lubowieckiego, potem otworzyła
w Giszowcu własne studio fryzjerskie Emilia (od imienia córeczki).

Była mistrzynią Śląska w strzyżeniu mężczyzn. Jej mąż Mariusz, syn sztygara w kopalni

Staszic, jest elektromonterem w tej kopalni.

Dzieci Stanisława i Haliny Kasperczyków

ANETA BULARZOWA (1979), technolog żywienia, pracuje w sklepie spożywczym

w Katowicach. Jej mąż Sebastian rozwozi chleb z piekarni Michalskiego w Giszowcu

i studiuje w Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Mają dwoje dzieci.

PRZEMYSŁAW (1977), ślusarz mechanik po szkole przy Hucie Baildon. Chciał tam pracować, ale
została zlikwidowana. Tak jak szwagier, rozwoził chleb z piekarni Michalskiego. Ostatnio dostał pracę
w kopalni Staszic. Żonaty z Justyną z domu Gajdą, która pracuje w sklepie w Giszowcu.

Kilczanowie

Andrzej i Franciszka Kilczanowie

Andrzej (1810-?), rolnik z Zalenze (Załęża), ożenił się z Franciszką z domu Kosie-

cką. Nie wiadomo, ile mieli dzieci. Jeden z ich synów wyemigrował do Niemiec i zało-

żył tam rodzinę, w której było między innymi dwóch pastorów. Jej potomkowie żyją

w Zagłębiu Saary.

Johann Kilczan

Johann (1850-1917), syn Andrzeja i Franciszki, także gospodarz w Zalenze, wzbogacony przy
rozbudowie Huty Baildon, był trzykrotnie żonaty. Z pierwszą żoną o rodowym

nazwisku Wróbel (spowinowaconą z Kazimierzem Skibą, ostatnim polskim sołtysem Katowic, który
ustąpił w 1859 roku) miał pięcioro dzieci; przy ostatnim porodzie zmarła.
Z drugą Franciszką Stawowy — dwanaścioro, z trzecią Franciszką z domu Gowin, młodszą o
czterdzieści dwa lata - czworo; łącznie dwadzieścioro jeden.

Józef i Anna Kilczanowie

Józef (1878-1952), jeden z trzech synów Johanna i jego pierwszej żony, ożenił się

z Anną z domu Bryłką, która odziedziczyła sklep kolonialny w Katowicach - Zalenze (Załęże).

Po bankructwie sklepu osiedli w Gieschewaldzie. Johann został cieślą górniczym w kopalni Giesche.
Mieli czworo dzieci.

Jan i Anna Kilczanowie

.*????•/,

Jan (1911-1980), najmłodszy syn Józefa i Anny, strzałowy w kopalni Giesche, ożenił się

z Anną z domu Bialik, harcerką, uczestniczką zlotu w Spalę. Mieli trzech synów i córkę.

Henryk i Rozalia Kilczanowie

Henryk (1934), najstarszy syn Jana i Anny, w czasie okupacji uczeń żony gauleitera Fritza

Brachta. Cieśla przodowy i instruktor zawodu w kopalni Wieczorek, miłośnik hokeja

i dziejów Giszowca.

Żonaty z Rozalią, pielęgniarką, córką Ignacego Labusa, wywiezionego w 1945 roku do

Związku Radzieckiego. Mają trzech synów.

Synowie Henryka i Rozalii Kilczanów

RYSZARD (1959), sztygar w kopalni Wieczorek, wyjechał do Niemiec w 1989 rok«

z żoną Małgorzatą z domu Chmurą i synem Dominikiem. Jest brygadzistą w fabryci

opon w Hanowerze.

ADAM (1962), pracował dwadzieścia pięć lat jako ślusarz w kopalni Wieczorek, już

na emeryturze, żonaty z Mariolą z domu Kabałą, która pracuje w księgowości na kolei,

mają dwoje dzieci. Syn Maciej jest technikiem żywienia, pracuje w supermarkecie. Córka

Aleksandra zrobiła maturę w liceum w Mysłowicach.

MICHAŁ (1972), maszynista w kopalni Wieczorek. Żonaty z pielęgniarką Jolantą z domu Pieczonką,
mają dwoje małych dzieci.

-
Lubowieccy

Marcin i Zuzanna Lubowieccy

Marcin (1863-1963), górnik w kopalni Giesche, ożenił się z Zuzanną z domu Walus.

Paweł i Maria Lubowieccy

Paweł (1891-1935), syn Marcina i Zuzanny, górnik w kopalni Giesche, ożenił się z Marią

z domu Żogałą, córką gospodarzy z Wygorzeli koło Murcek. Mieli czterech synów i dwie

córki. Paweł zmarł przedwcześnie, wskutek choroby po wypadku przy pracy.

Synowie Pawła i Marii Lubowieckich

LUDWIK (1917-1995), harcerz, opiekun rodziny. W czasie wojny pracownik fabryki

dynamitu w Starym Bieruniu. Właściciel zakładu fryzjerskiego-galerii malarstwa Ewalda

Gawlika, społecznik, współtwórca ośrodka dla dzieci specjalnej troski w Giszowcu, żonaty z Elżbietą z
domu Kowalską. Mieli dwoje dzieci.

KONRAD (1918-1996), „złota rączka" w harcerstwie, górnik w kopalni Giesche, ofiara

wypadku na robotach przymusowych w Niemczech, po wojnie aresztowany i inwigilowany, wyjechał


z Giszowca do Kłodzka.

JAN (1924), przed wojną praktykant handlowy w Giszowcu. Dezerter z Wehrmachtu,

w czasie wojny ukrywał się w Giszowcu i okolicy. Po wojnie aresztowany i bity w obozie w
Mysłowicach. Handlowiec, wiele lat mieszkający w Niemczech, obecnie w Zabrzu. Dwukrotnie żonaty.
Dzieci z pierwszego małżeństwa, Danuta i Leszek, mieszkają w Niemczech.

FRANCISZEK (1928), wzięty do Wehrmachtu pod koniec wojny. Nauczyciel zawodu

w warsztatach uczniowskich kopalni Wieczorek. Żonaty z Anną z domu Wincierz. Mieszkają w


Tychach. Mają córkę Lidię.

Dzieci Ludwika i Elżbiety Lubowieckich

IRENA LOCHEROWA (1941), współpracownica ojca w zakładzie fryzjerskim w Giszowcu. Zamężna z


Alojzym, konstruktorem. Mieszka w Mysłowicach.

GRZEGORZ (1949), w dzieciństwie wymagający specjalnej troski. Pracownik w war-

sztatach rzemieślniczych.

Dzieci Ireny i Alojzego Locherów

IWONA PŁESZKOWA (1962), skończyła technikum ekonomiczne, prowadzi zakład

fryzjerski po dziadku przy ulicy Pod Kasztanami w Giszowcu i dba o galerię obrazów
Ewalda Gawlika w tym zakładzie.

MAREK (1975), skończył technikum górnicze, ale nie chciał pracować na dole. Opanował grafikę
komputerową. Pracuje w biurze projektowym. Z zamiłowania fotograf do-

kumentujący życie robotniczych dzielnic Śląska i relikty budownictwa przemysłowego,

autor poświęconej im witryny internetowej. Współpracuje z hobbystami tych dziedzin.

Mieszka w Mysłowicach. Kawaler.

Niesporkowie

Augustyn i Agnieszka Niesporkowie

Augustyn (1886-1956) pracował od 1908 roku jako Puherausgeber - wydawał materiały wybuchowe
w kopalni Giesche. Zamiłowany fotoamator, przekształcił tę pasję w zawód i otworzył zakład
fotograficzny w Nikiszowcu. Żonaty z Agnieszką z domu Dyttko

z Siemianowitz (Siemianowic). Mieli czworo dzieci. Augustyn wciągnął do pracy w zakładzie dwóch
synów i córkę. Z czasem zakład przejął syn Franciszek.

Franciszek i Maria Niesporkowie

Franciszek (1919-1971), syn Augustyna i Agnieszki, ożenił się z Marią z domu Gajdzik.

W czasie drugiej wojny walczył w Wehrmachcie, między innymi pod Monte Cassino. Po

wojnie nadal prowadził firmę i przysposabiał do tej roli syna Krzysztofa.-<

Krzysztof i Krystyna Niesporkowie**

Krzysztof (1950), syn Franciszka i Marii, do czwartego roku życia mówił po niemiecku i gwarą śląską.
W 1973 roku był najmłodszym mistrzem fotograficznym w Polsce.

Żonaty z Krystyną z domu Lenza. Mają córkę. Prowadzą zakład rodzinny ciągle w tym

samym miejscu - nad arkadami w nikiszowieckim rynku. Stosują nowe techniki cyfrowe. Krzysztof
Niesporek jest od 2006 roku członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików.

>i

Sabina Niesporek-Najuchowa

Sabina (1973), córka Krzysztofa i Krystyny, zamężna z Piotrem, fotografem, prowadzi

z nim studio fotograficzne w Siemianowicach. Mają syna Pawła (1997). Dziadek zrobił

mu portret w stroju Harry'ego Pottera do reklamowej gabloty zakładu w Nikiszowcu,

aby go zaciekawić tradycją rodzinną.

Poloczkowie
Karol i Katarzyna Poloczkowie

Karol (1873-1951), przez czterdzieści lat górnik dołowy kopalni Giesche, utalentowany

muzycznie, żonaty z Katarzyną z domu Wróbel. Mieli czternaścioro dzieci, z których

większość umarła w dzieciństwie lub młodości. Karol prowadził chór domowy, akompaniując na
fisharmonii, kupionej dzięki wyrzeczeniom całej rodziny, a sprzedanej podczas

bezrobocia w latach trzydziestych.

Niektóre z dzieci Karola i Katarzyny Poloczków

PAWEŁ, tenor w chórze domowym ojca, ożeniony z wielkiej miłości z Jadwigą z proniemieckiej
rodziny Kolendów, wyrzuconą po wojnie z Polski, gdy mieli już troje dzieci. Wyjechał za nimi do
Niemiec. Zajmował się fotografią.

PIOTR, tenor, służył w szwoleżerach w Nowogródku, zmarł po krótkiej chorobie; miał

dwadzieścia sześć lat.

HUGO, baryton, o niezwykłej filmowej urodzie, zmarły jako kawaler po nagłej chorobie; miał
dwadzieścia pięć lat.

MARTA RYSIOWA, sopran, w młodości pokojówka w Bielsku i Katowicach, zamężna

z Rufinem, palaczem w kopalni Giesche, autorem wierszy i przyśpiewek, dożyła późnego wieku.

BERTA, alt, zmarła na gwałtowną grypę, mając dwadzieścia dwa lata.

JÓZEF, tenor, introligator, o którym długo myślano, że zginął, służąc w Wehrmachcie.

Półtora roku po wojnie wrócił z niewoli do Giszowca, pracownik kopalni Giesche, potem Wieczorek.

EMMA, mezzosopran, zamężna z górnikiem z kopalni Wieczorek, dożyła późnego wieku.

Rysiowie

Szczepan i Rozalia Rysiowie

Szczepan (1868-1940), górnik w kopalni Giesche przybyły z Gottschalkowitz koło Pless

(Goczałkowic koło Pszczyny) ożenił się z Rozalią z domu Bremer (1867-1951) z Eichenau (Dąbrówki
Małej). Mieli pięć córek i syna.

Rufin i Marta Rysiowie

Rufin (1897-1991), jedyny syn Szczepana i Rozalii, palacz w kopalni Giesche, po chorobie kręgosłupa
dozorował stację pomp na Stawie Małgorzaty. Twórca okolicznościowych

wierszy i piosenek śląskich, między innymi O Kusym Janku. Żonaty z Martą z domu Poloczek, córką
Katarzyny i Karola, miał z nią dwie córki, obie niezamężne.
Córki Rufina i Marty Rysiów

ANNA (1934), nauczycielka śpiewu i matematyki w Giszowcu i Nikiszowcu, współorganizatorka


dziecięcych i młodzieżowych zespołów artystycznych.

MAŁGORZATA (1940), geodeta, wieloletnia prezeska koła Związku Górnośląskiego,

autorka kroniki parafialnej leśnego kościoła Świętego Stanisława w Giszowcu, w stanie

wojennym zaangażowana w pomoc charytatywną.

Stachowie

Paweł i Regina Stachowie

Paweł Stacha (1866-1939) przybył do Gieschewaldu z Tichau (Tychów). Górnik rębacz

w kopalni Giesche. Ożenił się z Reginą (1869-1939) z domu Dera pochodzącą z Wesolla (Wesołej) w
powiecie Pless (pszczyńskim). Mieli ośmioro dzieci. W 1939 roku uciekli

przed Niemcami w głąb Polski i zginęli pod Pacanowem podczas bombardowania.

Synowie Pawła i Reginy

ALOJZY (1893-1943), najstarszy, ślusarz w kopalni Giesche, uczestnik trzech powstań

śląskich. W 1924 roku wyemigrował do Francji. W roku 1932 powrócił do Giszowca. Rębacz w kopalni
Giesche. Podczas robót w Niemczech rozpoznany jako były powstaniec

śląski i osadzony w Dachau, gdzie zmarł.

LUDWIK, uczestnik powstań śląskich, leśniczy w Poznańskiem i w okolicach Katowic.

JAN, prokurent sądowy w Mysłowicach i w Sosnowcu. Po tym jak ożenił się z mieszkanką Sosnowca,
utracił kontakt z rodziną na Śląsku.

WINCENTY (1900-1975), przedostatni syn Pawła i Reginy. W 1918 roku przedostał się

z Gieschewaldu do Piłsudskiego. Ranny pod Grodnem w bitwie z bolszewikami. Urzędnik w gminie


Janów, sekretarz Związku Inwalidów Wojennych. Odznaczony Krzyżem

Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Śląskim Krzyżem Powstańczym. Żonaty z Jadwigą z domu
Gdowik z Siemianowitz (Siemianowic), mieli syna Zbigniewa. Podczas

drugiej wojny ukrywał się w Mysłowicach i Nikiszowcu. Po wojnie na krótko aresztowany, potem
urzędnik w kopalni Wieczorek.

FLORIAN, przed wojną zawodowy wojskowy w Wojsku Polskim. Osadzony w obozie

koncentracyjnym w Sachsenhausen-Oranienburgu. Po wojnie osiadł w Gdyni, zmarł w latach


osiemdziesiątych.

Zbigniew i Danuta Stachowie


Zbigniew (1930), jedyny syn Wincentego i Jadwigi, był przeznaczony przez rodzinę do

Szkoły Orląt w Dęblinie; plan został przekreślony przez wojnę i powojenny stosunek do

Ślązaków. Skończył Liceum Pedagogiczne w Katowicach. Nauczyciel wychowania fizycznego w liceum


w Mysłowicach. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pracownik

CHZ Węglokoks. Zajmował się eksportem węgla; delegowany do licznych krajów Europy i Azji. Ożenił
się z Danutą z domu Lipińską, mają syna Grzegorza, mechanika, urodzonego w 1971 roku.

Wieczorkowie

Marcin i Franciszka Wieczorkowie

Marcin, górnik w kopalni Giesche, był żonaty z Franciszką z domu Knapik.

Józef i Karolina Wieczorkowie

Józef (1893-1944), syn Marcina i Franciszki z Knapików, ożenił się z Karoliną z Habryków, która zmarła
pod koniec lat sześćdziesiątych prawdopodobnie wskutek zatrucia gazem z domowego piecyka.
Maszynista w kopalni Giesche, członek PPS, potem działacz

komunistyczny. Agitator, mówca wiecowy, organizator strajków, członek rady załogowej kopalni
Giesche, poseł do II Sejmu Śląskiego. Wielokrotnie aresztowany i więziony. Zaproszony przez
komunistów niemieckich do Berlina, przez radzieckich do ZSRR.

Szkolił się ideologicznie w Puszkinie pod Moskwą i w Ufie na Uralu. Skierowany do

Polski, by organizować w niej PPR. Rozpoznany i osadzony w Auschwitz, gdzie zginął.

W 1946 roku nadano jego nazwisko dawnej kopalni Giesche, która tuż po wojnie nazywała się Janów.

Dzieci Józefa i Karoliny Wieczorków

ALFREDA SLUSARCZYKOWA pracowała w Centrali Handlu Zagranicznego w Warszawie. Podróżowała


po świecie. Jej mąż był kapitanem Milicji Obywatelskiej. Mieszkali

przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, a następnie w Katowicach.

LEOKADIA KONCZYKOWA pozostawiona przez męża z trojgiem dzieci, poświęciła

się ich wychowaniu. Dorabiała krawiectwem. W ciężkich sytuacjach mogła liczyć na pomoc wojewody
Jerzego Ziętka. Jej syn po wojsku poszedł pracować w dziale wentylacyjnym kopalni Staszic, ale
marzył o tym, by zostać muzykiem. Grał na weselach.

JAN, najmłodszy, był górnikiem dołowym w kopalni Giesche. Jako młodzieniec aresztowany i
osadzony w więzieniu w Rawiczu za agitację. Po wojnie działacz związkowy w kopalni Wieczorek.
Ostatnio mieszkał w domu seniora w Zabrzu, zmarł w 2006 roku, mając ponad dziewięćdziesiąt lat.

Od autorki

Nie pochodzę ze Śląska. Nie łączą mnie z nim żadne związki domowe. Moja
rodzina żyła na Podlasiu. Nigdy nie mieszkałam na Śląsku i bardzo długo znałam

go tylko z okna pociągu, z książek i filmów. Onieśmielał mnie, nie pisałam stamtąd reportaży.

Giszowiec znalazł się w moim życiu zupełnie przypadkowo.

Kiedy w stanie wojennym musiałam się rozstać z redakcją tygodnika „Literatura", wybitny neurolog
profesor Ignacy Wald dał mi pół etatu w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie;
redagowałam tam sprawozdania. Pewnego dnia

wysłano mnie do Katowic. W dzielnicy Osiedle Staszica, którą wszyscy nazywali nadal Giszowcem,
powstał właśnie ośrodek rehabilitacyjny dla dzieci z ciężkimi

chorobami neurologicznymi. Miałam się z nim zapoznać i napisać krótką informację na konferencję
organizowaną przez instytut. Profesor Wald liczył na to, że

reporterka zwróci uwagę na okoliczności społeczne, które ten dom stworzyły.

Giszowiec zrobił na mnie wielkie, niezapomniane wrażenie.

Nowy ośrodek dla dzieci był wspaniale zorganizowany i wyposażony, pełen

szlachetnej energii.

Stare miasto ogród, rozjechane już przez blokowiska, ciągle jeszcze broniło

się jakąś wieżyczką, podcieniem, gankiem, łamanym dachem, zaświadczając, jakim było kiedyś
cudem.

Ludzie, którzy uznali to miejsce za swoją ojczyznę domową i duchową, robili co mogli, by ją zachować.

Potem nastąpiły pamiętne zmiany. Związałam się z „Gazetą Wyborczą" i prowadziłam w niej dział
reportażu. Kiedy postanowiłam wrócić do pisania, wróciłam też do Giszowca.

Minęło osiemnaście lat. Nie zastałam już dawnych znajomych. Doktor Maria Trzcińska-Fajfrowska
zginęła w wypadku, zmarli fryzjer społecznik Ludwik

Lubowiecki, malarz Ewald Gawlik, były dyrektor kopalni Staszic Zdzisław Sender.

Im dłużej jednak pracowałam w Giszowcu, tym wyraźniej czułam ich obecność.

Trafiłam do Giszowca przypadkowo, ale powrót do niego był już świadomy.

Jeśli przez tyle lat Śląsk mnie onieśmielał, to chyba dlatego że odczuwałam wobec niego coś w
rodzaju szczególnego zobowiązania. Wyniosłam to widocznie

z atmosfery domowej. Mój ojciec, nauczyciel gimnazjalny, polonista, przykładał

wielką wagę do Spraw Polaków Edmunda Osmańczyka, do publicystyki Ksawerego Pruszyńskiego.


Pruszyński w 1936 roku pisał, że Śląsk powstań i walki plebiscytowej „wyłaniał się nam wszystkim
jako kraj nowy i cudowny", jako pomnik
„niezapomnienia, wierności", ale po latach wielkie gmachy śląskich urzędów są

zapełnione elementem nieśląskim, bo Polska uważa, że Ślązacy nie potrafią sobą

rządzić.

Giszowiec, miasto ogród, ogród wszelkich rzeczy, kończy sto lat. Podczas

tych stu lat doświadczano tutaj uniesień patriotycznych i rozczarowań, wyzysku

i przekupstwa, szczucia narodowego w tę lub tamtą stronę, powoływania do przeciwnych armii,


niszczenia obyczaju pracy i obyczaju rodzinnego, bo wymagała

tego królewska potęga węgla, a potem zamykania kopalń, bo to królowanie upadło, i tak dalej. A
jednocześnie trzymano się jakoś, często chytrością i humorem,

zawsze pracowitością, i starano przy każdej możliwej okazji prostować grzbiet.

Materiał ułożyłam najprościej, jak się dało - w kalendarium obejmujące sto lat,

poprzedzone historią rodziny Giesche, która sięga głębiej.

Kronika ta składa się między innymi z opowieści osobistych. Starałam się

o ich dokładność, chociaż z różnych konfrontacji wiem, że rozmówców niekiedy zawodziła pamięć.
Nie mieli czym jej wspomagać - rodziny górnicze nie tworzyły na ogół historii pisanej, a nawet jeśli ją
miały, często pozbywały się listów,

zapisków i dokumentów, kiedy przychodziły nowe rządy i nowa ideologia. Kiedy zaś zawodzi pamięć -
lukę czasami wypełnia fantazja. Niektóre informacje

sprawdzałam za pomocą rozmaitych źródeł, ale jakaś część wiadomości rodzinnych lub obyczajowych
może mijać się z wiedzą innych świadków, do których

nie dotarłam.

Czasem, kiedy brakowało mi relacji budujących sytuację lub opis, uciekałam się do sposobu, który
można by nazwać reporterskim domniemaniem. Tak

przedstawiłam spacer Uthemanna z braćmi Zillmannami czy zgromadzenie wiernych podczas


poświęcenia kaplicy obok szybu Wojciecha. Te domniemania zawsze miały jednak solidne podstawy
w zgromadzonych okolicznościach. To nie

jest fantazja; tak naprawdę mogło wtedy być i z trudem sobie wyobrażam, by

było inaczej.

Niepokoi mnie inna myśl - że dowiedziałabym się o wiele więcej, gdybym pochodziła ze Śląska. Nie
miałam jednak zamiaru rezygnować z Giszowca - który

tak mnie pociągał i o którym chciałam uczciwie napisać - tylko dlatego, że przyjechałam z zewnątrz.
Tekst pełen jest postaci i związanych z nimi drobnych zdarzeń. Aby ułatwić

poruszanie się w tej gęstwinie, przygotowałam na końcu książki Grządki domowe. Można na nich
odnaleźć i zidentyfikować niektórych bohaterów tej opowieści w ich rodzinnych związkach. Z
oczywistych względów te rodowody są

uproszczone i niekompletne, ograniczają się do osób odgrywających jakąś rolę

w różnych częściach książki. Niektórych dat lub imion brakuje — bo nie znała

ich rodzina.

Gorąco dziękuję przedstawicielom śląskich rodów, którzy opowiedzieli mi

o sobie i swoich przodkach, zwłaszcza Gertrudzie Gabrysiowej i Dorocie Simonides z rodu Badurów,
Annie i Małgorzacie Rysiównom, Henrykowi i Rozalii Kilczanom, Gerardowi i Halinie Kasperczykom,
Janowi i Marii Jungerom (Gerard

Kasperczyk i Jan Junger zmarli w 2005, a Halina Kasperczykowa w 2006 roku).

Dziękuję także rozmówcom, którzy przyjechali na Śląsk i związali z nim swoje

życie, zwłaszcza Grażynie Szymborskiej, Romanowi Krukowi, Lesi i Ryszardowi

Cyganom, za wiadomości o ich doświadczeniach. Dziękuję księżom z Nikiszowca i Giszowca —


proboszczom Zygmuntowi Klimowi i Izydorowi Harazinowi,

proboszczowi seniorowi Rufinowi Sładkowi za ciekawe rozmowy i udostępnienie dokumentów


parafialnych, a dyrektorce szkoły imienia Marii Konopnickiej

Małgorzacie Strużek za kopię historycznej kroniki szkolnej. Dziękuję historykom i muzeologom,


zwłaszcza księdzu Henrykowi Olszarowi, Jadwidze Lipońskiej-Sajdak, Jackowi Owczarkowi, Dorocie
Głazek, Joannie Tofilskiej z Katowic, Adamowi Frużyńskiemu z Zabrza, Mieczysławowi Zlatowi z
Wrocławia za

informacje i komentarze. Bardzo wiele zawdzięczam życzliwej i pełnej wyobraźni

współpracy Elżbiety Zacherowej, redaktorki pisma „Echo Wieczorka", pomocy

Barbary Mazurowej z Działu Organizacji i Zarządzania Kopalni Wieczorek i sugestiom Jerzego


Forajtera, przewodniczącego Rady Miasta Katowic, od pokoleń

związanego z Giszowcem.

Dziękuję Walterowi Laqueurowi i Richardowi Breitmanowi, autorom książki

Breaking the Silence, Alojzemu Łysce, autorowi książki To byli nasi ojcowie, Jerzemu Sobocińskiemu i
Stefanowi Skrzypczakowi, autorom filmu dokumentalnego

Niech świat pamięta o nas, za zgodę na wykorzystanie fragmentów zgromadzonych przez nich
dokumentów i relacji.
Dziękuję Katarzynie Bochenek za udostępnienie mi pracy o szkole w Giszowcu, a Markowi Locherowi
za piękne własne zdjęcia i pomoc przy reprodukcjach. Dziękuję kolegom dziennikarzom Aleksandrze
Klich, Dariuszowi

Kortce i Barbarze Szmatloch z „Gazety Wyborczej" w Katowicach i Annie Dudzińskiej z Polskiego Radia
w Katowicach za podzielenie się ze mną swoją wiedzą,

oparcie i pomoc w kontaktach, dawnemu koledze z redakcji „Literatury" Kazi-

mierzowi Boskowi (zmarłemu w 2006 roku) za relację o niewolniczej pracy górniczej w Giszowcu,
przyjaciołom Wiesławie Grocholi i Juliuszowi Rawiczowi za

pożyteczne uwagi po pierwszych lekturach, Bożenie Dudko za nieustającą zachętę, a historykowi


sztuki Bożenie Steinborn za wybitną pomoc w tłumaczeniu tekstów drukowanych szwabachą i
wprowadzenie mnie w klimat dawnego

Wrocławia. Jestem bardzo wdzięczna Wydawnictwu Znak, zwłaszcza Magdalenie

Sanetrze, Katarzynie Ziębowicz-Tobolewskiej i Irenie Jagosze za starania, by nadać książce piękną


formę edytorską, i wielkie zrozumienie śląskiego tematu. Na

koniec dziękuję z całego serca koleżance z lat studenckich, dziennikarce Irenie

Falkin-Sibidze, która otworzyła przede mną swój dom w Katowicach; z czego korzystałam bez umiaru
przez ponad dwa lata.

Małgorzata Szejnert

Warszawa 2006

Należeli do pierwszych mieszkańców Gieschewaldu. Mieli troje dzieci.

Przypisy

7. Od Adama

do strony 9

Tak opisał jeźdźca Rembrandta Maurycy hrabia Dzieduszycki w dziele: Krótki rys dziejów

i spraw Lisowczyków, Lwów 1844. Płótno znajdowało się wtedy jeszcze w Polsce, w zbiorach

rodu Tarnowskich w Dzikowie. Właściciele pozwolili autorowi obejrzeć obraz, a także reprodukować
go w książce w czarno-białej odbitce cynkograficznej. Hrabia Dzieduszycki uzupełnił kolory słowami.

Wojna trzydziestoletnia (1618-1648) była wojną cesarzy habsburskich z lokalnymi książętami, wojną
religijną katolików z protestantami, wojną wielu państw i władców Europy o władzę na kontynencie.

Stanęli przeciw sobie z jednej strony: cesarze z rodu Habsburgów i katoliccy książęta

Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego wspierani przez Hiszpanię i południowe


Niderlandy, z drugiej strony: związek książąt i miast protestanckich Rzeszy i jego
sprzymierzeńcy Francja, Szwecja, Holandia i Sabaudia. Bezpośrednią przyczyną wojny, która

objęła całą Europę, było powstanie przeciw władzy Habsburgów w Czechach. Jej koszty ponosiły
miasta i osady, w których stacjonowali żołnierze. Wojska - czy to cesarskie, czy to protestanckie -
wybierały chętnie zasobny Śląsk, zwłaszcza na leża zimowe.

Sugeruje to między innymi Tomasz Kostro, autor popularyzatorskich szkiców historycznych,

w książce: Na początku był cynk, Sosnowiec 2004.

do strony 10

Lekka kawaleria zorganizowana na początku XVII wieku przez sławnego zagończyka pułkownika
Aleksandra Lisowskiego (stąd lisowczycy) gromadziła ludzi z różnych stanów i ziem, Litwinów,
Polaków, Niemców, Kozaków, Czechów, Ślązaków. Była równie odważna, ruchliwa

i sprawna w boju, jak bezwzględna i okrutna. Za gwałty na Rusi w 1623 roku sejm pozbawił ją

czci rycerskiej. Służyła Zygmuntowi III Wazie, Dymitrowi Samozwańcowi, cesarzom Habsburgom.
Rzadko dostawała żołd, stąd „u Lisowczyków miasto sumienia - kieszenią", jak ocenił kasztelan
sandomierski Mikołaj Ligęza.

Hrabia Dzieduszycki w wymienionej książce przytacza opowieści współczesnych o oblężeniu w


Moskwie (ich horror wydaje się literacki): „Gdy już traw, korzonków, myszy, psów,

kotów, ścierwa więźniów, trupów wykopanych z ziemi do jedzenia im nie stało, piechota sama

się między sobą, jak Samojedź ludzie łapiąc jadła. Truskowski porucznik piechoty dwu synów

swych i Hajduk jeden syna swojego pojedli, drugi też matkę, towarzysz jeden sługę swego

ziadł, owa zgoła syn oycu, ociec synowi nie przepuścił".

Lisowczycy mieli także apologetów, takich jak ksiądz Wojciech Dembołęcki z Konojad,

który widział w nich obrońców wiary katolickiej i towarzyszył im na polu walki:

„Przedziwne ich męstwa po świecie się toczą;

Bo gdziekolwiek jeno przeciwnika zoczą

Bieżą dniem nocą

Położywszy wrogów jako grad konopie,

Wołgę pomąciwszy, bieżą o swej kopie

Przez Niestr, Ren i Dunaj po całej Europie.

Nikt się nie osiedział w największym okopie,

Padli jak snopie".


Ksiądz pisze dalej wierszem, że na Śląsk i Czechy padła okrutna mania, w strachu Frankonia,

pot ogrojcowy pościła Hassya, padła na wznak Alzacya, na pół omdlało Wirtemberskie państwo,

Spir i Wormacja oddają poddaństwo, a Lotaryngia patrzy, co to będzie. Wszyscy pytają:

„Co za lud, że się go nigdy nie widało

Zkąd przyszedł?

Że mu się świat burzyć dostało

Ach co się stało".

Ksiądz Wojciech Dembołęcki: Pamiętniki o Lisowczykach czyli przewagi Elearów Polskich,

Kraków 1859, nakładem Wydawnictwa Biblioteki Polskiej.

do strony 11

Geschichte der Bergwerkgesellschaft Georg von Giesche's Erben 1704-1904, Breslau 1904.

I. Die Allgemeine Geschichte der Gesellschaft bis zum Jahre 1851 von Dr Konrad Wutke,

Kgl. Archivar.

II.Die Entwicklung des Besitzes der Gesellschaft vom Jahre 1851 ab von Bergrat Fr. Bern-

hardi, General-Direktor zu Zalenze.

III.Verfassungs - und Verwaltungsgeschichte der Gesellschaft von Dr Heinrich Wendt, Bibliothekar an


der Stadtbibliothek Breslau.

IV Mitglieder = Werzeichnis und Stamtntafeln.

do strony 12

Taki sens tego napisu sugeruje profesor Juliusz Domański, filozof i filolog klasyczny, któremu dziękuję
za tę pomoc.

do strony 14

Opis wesela podaję za książką Clary Schulte Das Haus am Ring (Dom w Rynku), Berlin 1941.

Clara była żoną Eduarda Schultego, dyrektora generalnego koncernu Giesche od 1926 roku do

końca drugiej wojny światowej. Do jego niezwykle interesującej postaci i roli wrócę jeszcze

w głównym tekście i w przypisach.

do strony 16

Przodkowie kupca londyńskiego Georga Giesego oraz biskupa chełmińskiego i warmińskiego


Tiedemanna Giesego (tak współcześni historycy piszą to nazwisko) pojawili się w Gdańsku w
pierwszej ćwierci XV wieku i szybko wzbogacili. Byli spowinowaceni z potężnym rodem Ferberów. Na
początku XVI wieku gdańscy Giese mieli już własne faktorie w Lubece,

Królewcu, Rewalu, Wilnie, Kownie, Lublinie, Krakowie, docierali do Poznania i na Śląsk. Geor-

ga Giesego także wykształcono na kupca i wysłano do Londynu do hanzeatyckiego kantoru

Stahlhof. Widocznie mu się powiodło, skoro zamówił portret u Holbeina. W XVI wieku rodzina Giese
wydała sześciu rajców miasta Gdańska, w XVII tylko trzech, ale należał już do

niej cały Wrzeszcz.

Tiedemann, w odróżnieniu od Georga i jeszcze czterech braci, którzy zrobili karierę

kupiecką, wybrał studia prawnicze i stan duchowny. Jesienią 1507 roku przybył do Fromborka, gdzie
objął godność kanonika warmińskiego. On i Mikołaj Kopernik pełnili na przemian najważniejsze
funkcje w warmińskiej kapitule - administratora i kanclerza. Rozumieli się i współpracowali ze sobą
przy zadaniach publicznych. Troszczyli się między innymi

o zagospodarowanie ziem warmińskich obróconych w nieużytki podczas utarczek z zakonem


krzyżackim.

Tiedemann Giese był doskonałym zarządcą, miał żyłkę do interesów. Obaj kanonicy

dzielili umiar w poglądach na spory między katolikami i luteranami, mieli podobne znajomości i
kontakty (Erazm z Rotterdamu, Stanisław Hozjusz, Marcin Kromer). Tiedemann

był wzruszająco wierny Kopernikowi. Nie mógł czuwać przy umierającym, bo zaproszono go do
Krakowa na ślub Zygmunta Augusta z Elżbietą Austriaczką, ale gdy wrócił do

domu, już po śmierci astronoma, i zastał świeży egzemplarz De revolutionibus..., ocenzurowany, z


kłamliwym komentarzem, wniósł natychmiast skargę na wydawcę do Rady Miejskiej w Norymberdze.

Syn kupca londyńskiego, także Tiedemann, który zawiózł do Strasburga portret Kopernika, poszedł w
ślady zarówno ojca, jak i stryja. Został doktorem praw, sekretarzem do spraw

pruskich Zygmunta Augusta i Stefana Batorego. Był doskonałym znawcą łaciny, co potwier-

dzają nie tylko jego prywatne listy, ale również redagowana przez niego korespondencja hetmana
Jana Zamoyskiego, i miał zdolności kupieckie - zaopatrywał polską armię pod Pskowem

w żywność, działa, proch, wozy, żelazo, a zwłaszcza pieniądze, które umiał zawsze wykołatać.

Zamoyski zamawiał przez niego flamandzkie tkaniny na ściany pałacu w Zamościu, według rysunków
wykonanych w Wilnie.

Na podstawie prac: Słownik biograficzny Pomorza Nadwiślańskiego pod redakcją Z. Nowaka, tom 2,
Gdańsk 1998; Teresa Borawska: Tiedemann Giese (1480-1550) w życiu wewnętrz-

nym Warmii i Prus Królewskich, Olsztyn 1984.

do strony 19
Słowacki wiedział o tym, że polscy pisarze romantyczni korzystają z usług księgarskich i wydawniczych
firmy Korn mającej powiązania handlowe z polskimi księgarzami w kraju. Wysłał więc do niej jeden
egzemplarz Poezji wydanych w Paryżu w 1832 roku. Wydawca zamówił

sto egzemplarzy. Poezje jednak nie miały zbytu i Johann Gottlieb (Jan Bogumił) Korn nie pośpieszył z
pieniędzmi. Poeta dał więc upust swojej goryczy i znalazł na to szczególne miejsce -

Pieśń V poematu Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu, powstałą prawdopodobnie na przełomie

lat 1836 i 1837. Pochodzą z niej dwie cytowane w tekście zwrotki.

Te zjadliwości nie dotarły do Korna, który zmarł w 1837 roku. Sprawę opisał Bogdan

Zakrzewski w eseju Polemika Słowackiego z Janem Bogumiłem Kornem, wydanym w bibliofilskim


druku przez Towarzystwo Przyjaciół Książki i Towarzystwo Miłośników Wrocławia,

Wrocław 1981.

do strony 20

Generalne tabele statystyczne Śląska z 1787 roku. Wydał i wstępem krytycznym opatrzył Tadeusz

Ładogórski, Wrocław 1954.

do strony 21

Z poematu kuźnika Walentego Roździeńskiego wiemy, jak wyglądał autor. „Wszytko jego ciało

sczyrniało - jak pisze - od dymu i ognia. Piecze się ustawicznie ogniem z każdej strony. Skóra

mu przywiędła do kości. Chodzi jako głownia ogorzała. Od huku młotów ledwie już co słyszy.

- „Podobno, żem to czarny by sadzelnik jaki. Jestem właśnie jakoby murzyn uczerniony".

Upalone serce zalewa piwem. Uważa Bachusa za swego przyjaciela i powinowatego, bo bóg

ten był bratem Wulkana.

Ten wizerunek słowny jest bardziej wyrazisty niż drzeworytniczy, zamieszczony w pierwszym wydaniu
poematu - w 1612 roku. Roździeński, brodaty, wąsaty i podgolony, jedną ręką

trzyma kilof, drugą wznosi dzban. Ma na sobie fartuch, jest bosy. Ale wiemy z jego utworu, że

zna mitologię, dzieje kopalnictwa kruszców w Europie, technikę kunsztów wodnych i żelaz-

nych, położenie złóż żelaza i kuźnic w Polsce. Zna także stosunki między kuźnikami i węgla-

rzami a duchami podziemnymi, które podzielił na kategorie - dobre, złośliwe i ubogie.

Z duchami można się porozumieć, ale w lasach koło kuźnic pokazują się nocami wietrun-

ki, latające ognie, które wiercą się w powietrzu jak diabeł.


Jako kuźnik uważa się za następcę mitycznych mocarzy Cyklopów.

„Bo jeszcze od Cyklopów począwszy - w niewoli

U żadnego tyrana nigdyśmy nie byli.

Wszędzie przyszcie i wyszcie zawżdy wolne mamy.

W jednym miejscu rok bywszy - w insze iść możemy

Tak się tylko zwyczajem cyklopskim rządzimy".

Od 1546 roku kuźnikami w Roździeniu byli kolejno: Sych (Zych) Bogucki, ojciec Walentego Jakub
Brusek, który prawdopodobnie wżenił się w kuźnicę, poślubiając córkę Zycha, sam

Walenty, Zygmunt i Marcin z Niwki, Szymon Dymasz, Mikołaj Kowal, Staś Kowal, Sebastian

Kosytarz, Błyk Kurzak i Bosak Kurzak.

Wieś Katowice powstała pod koniec XVI wieku na potrzeby kuźnicy boguckiej. Założył ją

brat kuźnika Zycha Boguckiego Antoni, stryjeczny dziadek poety.

Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku doktor Emanuel Wilczok postanowił odszukać

miejsce, gdzie pracował warsztat Roździeńskiego. Okazało się to bardzo trudne. W poemacie były
tylko dwie wskazówki - rzeka Roździenka, dzisiaj Rawa, i staw. Okolica została przez

ostatnie dwa wieki przenicowana. Zbudowano tam huty żelaza, cynku i ołowiu. Góry odpadów
hutniczych wymusiły zmianę koryta Rawy. Potem zasypano staw i zbudowano w jego

niecce prażalnie blendy i wytwórnię kwasu siarkowego. W 1896 roku woda z zatopionej kopalni
Szczęście Luizy runęła do niższej kopalni Jerzy, Rawa wystąpiła z brzegów, ogromna połać gruntu
opadła o cztery metry. Doktor Wilczok znalazł w końcu stare szkice miernicze i wywnioskował, że
kuźnica stała czterdzieści metrów na północny zachód od mostu nad Rawą,

przy obecnej ulicy Obrońców Westerplatte.

Jeśli przyłożymy miarkę do mapy Katowic, będzie to w prostej linii półtora kilometra do

głównego szybu kopalni Giesche, dzisiaj Wieczorek.

Walenty Roździeński: Officina ferraria abo buta i warstat z kuźniami szlachetnego dzieła żelaznego,
Katowice-Wrocław 1948.

Jerzy Piaskowski: Walenty Roździeński i jego poemat hutniczy z 1612 r., Katowice 1985.

Emanuel Wilczok: Topografia Kuźnicy Roździeńskiej, Katowice 1989.

Scenę z czytaniem Klopstocka podsunęła mi wspomniana książka Clary Schulte. Tłumaczenie


pierwszych wersów poematu Mesjasz Klopstocka podaję za pracą: Messyada, Fryderyka Bogumiła
Klopsztoka. Przekład z niemieckiego, wierszem miarowym przez Józefa Harolda Jaślikowskiego,
Warszawa 1846. Jaślikowski pisze: „trudno opisać, jak wielkie wrażenie uczyniła na

umysłach ta poezyja nowa, tak pod względem przedmiotu, jaki ośmieliła się wziąć w swe ramy,

jak dla niezwyczajnej harmonii sześciomiar (hexametrów), co taką swobodę nadają wyobraźni.
Owionęła ona niby szałem całe Niemcy".

do strony 22

Scena z Fryderykiem Wielkim w bibliotece pałacu w Poczdamie - także za wyobraźnią Clary

Schulte.

do strony 26

Wojciech Bywalec ukończył swoje wspomnienia w 1957 roku. Rękopis (pięćdziesiąt stron)

przechowywany przez Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu świadczy o talencie literackim


autora, jego żywym temperamencie i zamiłowaniu do śpiewu.

Motto brzmi:

„Chcę opisać o człowieku,

co to żył w dziecięczym wieku

tym człowiekiem jestym ja,

życie me - tragedia".

Tragedia ta obejmuje siedemdziesiąt jeden lat (na Śląsku pod rządami pruskimi, w Westfalii i
Nadrenii, na Śląsku wcielonym do Polski po trzecim powstaniu śląskim i pod okupacją niemiecką) i
przedstawiona jest z wielkim poczuciem humoru.

Wszystkie informacje i cytaty dotyczące dziejów Wojciecha Bywalca podane w tej książce pochodzą z
tych wspomnień.

do strony 27

Cytat z Rousseau i informacje o propagowaniu idei Howarda w Indiach podaję za pracą doktora
Władysława Dobrzyńskiego, członka Zarządu i Komitetu Wykonawczego Towarzystwa

Międzynarodowego Miast - Ogrodów i Planowania Miast: Istota i rozwój idei Howarda, odbitka z
„Przeglądu Technicznego", 1917.

do strony 29

Wiadomości o wypadku i pogrzebie podaję za książką Roberta W Borowego: Wczoraj - dziś -

jutro kopalni „Katowice-Kleofas". Historia węglem pisana, Katowice 1997.


do strony 32

Raport urzędnika został przytoczony w artykule S. Sattiga: Uber die Arbeiterwohnungsverhdltnisse im


oberschlesischen Industriebezirk w „Zeitschrift des oberschlesischen Berg-und Hiitten-

mannischen Vereins", Katowice 1892.

Tekst dziennikarza O. Hue zamieszczony został w „Schlesische Zeitung" z 1 czerwca

1855 roku.

Obie opinie podaję za książką Józefa Ligęzy i Marii Zywirskiej: Zarys kultury górniczej, Katowice 1964.

do strony 34

Wiadomości o kalectwie Uthemanna i niektóre inne szczegóły dotyczące jego życia i kariery
zaczerpnęłam z anonimowego artykułu Anton Uthemann. Das Leben eines deutschen
Industriefiihrers, zamieszczonego po jego śmierci w gliwickim miesięczniku „Oberschlesische
Wirtschaft", nr 12 z 1935 roku.

do strony 35

Po katastrofie w kopalni Kleofas w Zalenze (Załężu, siedzibie górnośląskiego zarządu GvGE)

erygowano parafię. Chciała tego ludność, która przyczyniła się składkami do budowy kościoła. Z
czasem przy parafii stworzono bibliotekę. Gromadziła książki polskie i niemieckie. Zachował się
inwentarz tej biblioteki, spisany po niemiecku w 1914 roku. Wymienia on wiele

książek polskich autorów, między innymi Sienkiewicza: Kreutzritter (Krzyżacy), Quo vadis,

Herr Wolodyjowski, Die Familie Połaniecki. Było osiemnaście tomów Karola Maya, Calderón,

Szekspir, Homer, Heine, Goethe. W sumie tysiąc dziewięćdziesiąt pięć pozycji. Książki polskich
autorów były na pewno w polskiej wersji językowej; tytuły przetłumaczono na użytek katalogu.

Na podstawie pracy Jolanty Gwioździk: Biblioteka parafii w Załężu w świetle inwentarza

z 1914 r., w: Książka polska na Śląsku w latach 1900-1922 pod redakcją Marii Pawłowiczowej,

Katowice 1994.

Roland, hrabia Marchii Bretońskiej w państwie Karola Wielkiego, bohater poematów epickich

średniowiecza i renesansu, był wzorem rycerza chrześcijańskiego ginącego za swego króla

i wiarę. Ten szlachetny etos wykorzystany został propagandowo dla uwznioślenia postaci Bismarcka.
Żelaznego kanclerza wyposażano na pomnikach w średniowieczne atrybuty rycerskie,

zacierając jednak przy tym jego wyrazistą tożsamość.

do strony 36
W latach siedemdziesiątych XIX wieku kanclerz Bismarck wydał walkę Kościołowi katolickiemu,
widząc w mm przeszkodę dla planów jednoczenia Rzeszy. Kulturkampf był ciężkim

doświadczeniem dla polskiej ludności Śląska. Wiązał się z usuwaniem języka polskiego ze szkół

i instytucji. Od 1876 roku niemiecki stał się jedynym językiem urzędowym państwa pruskiego.
Landrat powiatu bytomskiego przypominał, by doprowadzano każdą sprawę do końca bez

użycia obcego narzecza. W sądach zakazano ogłoszeń w dwóch językach. Ministerstwo Wojny

nakazało wysyłać rekrutów z Górnego Śląska w czysto niemieckie okolice. Nadzór nakazywał

robotnikom w kopalniach i hutach mówić po niemiecku.

Według Marka Czaplińskiego: Historia Śląska, rozdział Śląsk w 2. połowie XIX i na początku XX w.
(1851-1919), Wrocław 2002.

do strony 41

Kiedy projektowano Gieschewald, planowe budownictwo przyzakładowe miało już na Śląsku

długą historię.

Pod koniec XVIII wieku Friedrich Reden, szef śląskiego Urzędu Górniczego, zbudował

osadę dla majstrów hutniczych przy zakładach Malapane (Ozimek). W kilkanaście lat później

powstały kolonie dla górników w Alt Tarnowitz (Starych Tarnowicach), Paulshofen (Pawłowicach),
Klein Zabrze (Małym Zabrzu) i dla hutników w Gliwicach, Baumgarten (Paruszowicach), Gottartowitz
(Gotartowicach), Friedenshutte (Strzybnicy). Reden zbudował w sumie

sto dwadzieścia dwa domy dla czterystu rodzin. Kolonie budowane przed 1890 rokiem były

niewielkie. Domy na ogół dwurodzinne, mieszkania dwuizbowe. Budowano oszczędnie, ale

w jednej z najstarszych kolonii, Carl Emanuel (Karol Emanuel) w Chorzowie, każdy domek

miał samodzielną izbę dla wdowy po górniku, inwalidy lub samotnego emeryta.

W 1890 roku powstała Arbeiterwohlfahrts-Komission (Komisja Mieszkań Robotniczych)

koordynująca plany budowlane koncernów i stawiająca im pewne wymagania. Pralnia, łaźnia,

sklepy, piekarnie stają się wtedy normą. Zaczynają powstawać kompleksy osadnicze, takie jak

Martinau (Rokitnica) - sto dwadzieścia domów czterorodzinnych, z konsumem, szkołą, przedszkolem,


Emma (Marcel) w Radlin (Radlinie) - sześćdziesiąt trzy domy z gospodą, biblioteką

publiczną, domem handlowym, Emanuelssegen (Murcki) - pięćdziesiąt domów, szkoła gospodarstwa


domowego, ratusz, dom pogrzebowy, kościół, plac targowy, dwa domy noclegowe.

W latach 1910-1912 powstaje kolonia Knurów - dziewięćdziesiąt dwa domy, apteka, wieża ciśnień,
rynek handlowy, piekarnia, poczta, gospoda.
Inne osady, zaprojektowane jako całości, to między innymi Kostuchna (nazwa niemiecka

taka sama), Mariannę (Dębieńsko), Schomberg (Szombierki).

Informacje dotyczące osiedli górniczych pochodzą z wymienionej książki Józefa Ligęzy

i Marii Zywirskiej oraz z pracy Kurta Seidla: Das Arbeiterwohnungswesen in der Oberschlesischen
Montanindustrie, Kattowitz 1913.

do strony 42

Ani w książce Reuffurtha: Gieschewald ein neues oberscblesisches Bergarbeiterdorf, Kattowitz

1910, ani w związanych z nią informacjach nie było imienia profesora - Hermann. Znalazłam

je dopiero w katalogu Staatsbibliothek w Berlinie. Czytając dokumenty niemieckie, zwłaszcza

z początku wieku, miałam wielokrotnie kłopot z imionami inżynierów, zarządców, dyrektorów (nawet
nadogrodnika), tak jakby uważali oni imię za niepotrzebny dodatek - wobec wyjątkowości ich
nazwiska i roli. Im niższa pozycja społeczna, a więc nazwisko i zawód powszedniejsze, tym częściej
pojawia się imię.

Książka Reuffurtha przetłumaczona została na polski w 1994 roku przez Bronisława

Machnika pt. Giszowiec, nowa górnośląska wieś górnicza. Wydała ją w niewielu egzemplarzach

kopalnia Staszic w Katowicach Giszowcu w trzydziestolecie swego istnienia. Było to śmiałe

przypomnienie o tym, że osada miała także niemiecką tradycję gospodarczą i społeczną. Śmiałe, bo
posłużono się tekstem niemieckiego autora i nie opatrzono go komentarzem ideologicznym. Tłumacz
(lub wydawca) nie odważył się jednak na to, by zachować nazwę kopalni Giesche. W tekście
królewskiego wykładowcy Reuffurtha występuje więc kopalnia Wieczorek.

2. A więc dom stał się faktem

do strony 49

Następne rozporządzenia domowe w tym rozdziale także pochodzą z tego dokumentu, ogłoszonego
w 1859 roku. Podaję je na podstawie fotokopii zamieszczonej w książce Lecha Szarańca: Kopalnia
Węgla Kamiennego „Wieczorek". Zarys monograficzny, Katowice 2001.

do strony 51

O strachach w południe opowiedziała mi Dorota Simonides, autorka między innymi szkicu

Wierzenia demonologiczne górników w książce pod jej redakcją: Górniczy stan w wierzeniach,

obrzędach, humorze i pieśniach, Katowice 1988.

do strony 53
Oryginał kroniki szkolnej jest przechowywany w szkole imienia Marii Konopnickiej w Giszowcu.
Katarzyna Bochenek poświęciła jej obszerną pracę magisterską pod tytułem Szkoła

Powszechna w Giszowcu (1908-1945) na tle przemian społeczno-kulturalnych. Autorka napisała tę


pracę z pasją i obroniła ją w 1997 roku na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Udało się

jej przy pomocy Ślązaków, którzy kończyli szkoły niemieckie, odcyfrować obszerne fragmenty
gotyckiego rękopisu; z niektórych skorzystałam.

Katarzyna Bochenek pochodzi ze starej rodziny Holewów i łysków. łyskowie mieszkali na tych
ziemiach już w XV wieku, a jeden z przodków Katarzyny, Martin Łysko, miłośnik zwierząt, samouk,
złożył egzaminy przed komisją powołaną przez księcia pszczyńskiego

i uzyskał prawo do praktyki weterynaryjnej w jego dobrach. Katarzyna Bochenek mówi o sobie, że
jest zapartą Ślązaczką. Pracuje jako nauczycielka w Gimnazjum nr 11 w Tychach i z zamiłowaniem
prowadzi zajęcia „śląskie", między innymi wycieczki w historyczne miejsca.

do strony 58

List Uthemanna, Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór 336, teczka

3941.

do strony 59

Tamże.

Tamże.

do strony 61

Wiadomości o studiach teologicznych we Wrocławiu podaję za książką księdza Henryka Olszara:


Duchowieństwo katolickie diecezji śląskiej w II Rzeczypospolitej, Katowice 2000.

do strony 66

Książkę tę wydało w 1997 roku Muzeum Historii Katowic pod tytułem Górny Śląsk przed laty,

w tłumaczeniu Antoniego Halora.

Rysunki Hilbiga, Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór 336, teczka

3941.

do strony 67

List Uthemanna, tamże.

do strony 68

Tak pisał o tej okolicy poeta i tłumacz Henryk Bereska (1926-2005), wnuk górnika z kopalni Giesche,
urodzony w Szopienicach, od 1947 roku mieszkający w Niemczech i tam zmarły,
w wierszu Krajobraz nowego typu, w zbiorze Familoki, Kraków 2001. Bereska w tym samym

tomiku nazywał siebie „przewoźnikiem na bezgraniczu". „Byłem przewoźnikiem, wiozłem

cenne ładunki na drugi brzeg, w niemiecki las liter - słowa polskiej poezji".

do strony 71

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór 336, teczka 3941.

Według wspomnianej pracy profesora Reuffurtha.

do strony 72

Opis pracy rębacza w kopalni Giesche w latach 1907-1914 pochodzi ze wspomnień Piotra Szyi,

zamieszczonych w zbiorze Życiorysy górników, opracowała Maria Zywirska, Katowice 1949.

Ulotka ta ukazała się drukiem „Katolika" w Bytomiu. Reprodukowano ją w książce Leszka Cichego i
Bernarda Gałuszki: Kopalnia „Wieczorek" (1826-1985), Katowice 1985.

Zjednoczenie Zawodowe Polskie, jedna z polskich katolickich organizacji robotniczych, jakie rozwijały
się bujnie na zachodzie Niemiec na przełomie XIX i XX wieku, powstało w 1902

roku i początkowo miało siedzibę w Bochum. W 1911 roku przeniosło swą centralę i działalność na
Górny Śląsk, do Zabrza. „Od tego czasu rozpoczęto pracę około polepszenia doli robotnika na dobre,
a »Zjedn. Zaw. Polsk.« doszło do takiej siły i potęgi, że w roku 1913 poraź

pierwszy stanął do walki z kapitalistami na Górnym Śląsku górnik polski o swoje prawa..." -

pisze Józef Piernikarczyk w Ilustrowanej Księdze Pamiątkowej Górnego Śląska, nakładem


„Ilustrowanego Tygodnika Katowickiego", 1923.

do strony 73

Jan Kopernok: Wychowanie na każdym kroku pachniało górnictwem. Pamiętniki górników,

wstęp i redakcja Bronisław Gołębiowski, Katowice 1973.

do strony 75

List Uthemanna podaję za Dorotą Głazek: Domus Celeberrima. Architektura sakralna (katolicka)
przemysłowej części Górnego Śląska 1870-1914, Katowice 2003.

do strony 77

„Piosenkę tę zanotowano po raz pierwszy w 1843 roku" - pisze Krystyna Turek w szkicu Ludowa pieśń
górnicza -przegląd tematyki zamieszczonym w książce Górniczy stan pod redakcją

Doroty Simonides, Katowice 1988.

do strony 85
Opowieść o wywiezieniu do twierdzy wyjęłam ze wspomnień Pawła Gajowskiego: Zapodobał

mi się zawód górnika zamieszczonych we wspomnianej już książce Życiorysy górników.

do strony 86

Relacja o rozprawie z bergratem Besserem pochodzi ze wspomnień Tomasza Ryboka, urodzonego w


1879 roku. Cytuję za wymienioną już książką Życiorysy górników.

do strony 90

Grenzschutz - niemiecka 117. Dywizja Piechoty, rozlokowana na Śląsku w listopadzie 1918

roku jako dywizja ochrony pogranicza. Grenzschutz i policja miały zastraszać zwolenników

przyłączenia Śląska do Polski.

Powstanie II Rzeczypospolitej wzmogło ruch narodowy na Śląsku. Wierzono, że - jak głosił Arka Bożek,
przywódca Polaków na Opolszczyźnie - w młodym państwie nie będzie panów

i parobków, że czeka ono na swoje dzieci, tak długo od niego oderwane. Niemcy, przeciwstawiając się
tym nadziejom metodami policyjnymi, potęgowali tylko opór polskich Ślązaków.

Polscy działacze na Śląsku mieli ośmielający przykład Wielkopolski. Powstanie, które wybuchło tam w
grudniu 1918 roku, wymogło przyłączenie do Polski dużej części spornego terenu. Na początku 1919
roku powstała Polska Organizacja Wojskowa Górnego Śląska, do której w ciągu paru miesięcy
wstąpiło kilkanaście tysięcy osób gotowych walczyć Z bronią w ręku

O znalezienie się w granicach Polski.

do strony 91

Prawdopodobnie konfidenta na hałdzie nie było. Według Jana Ludygi-Laskowskiego, dowódcy w


powstaniach śląskich i jednego z pierwszych historyków tych powstań, Niemcy skierowali na Śląsk
swój najlepszy wywiad i zaaresztowali głównych kurierów dowództwa Polskiej

Organizacji Wojskowej, którzy wieźli rozkazy dotyczące powstania. Mimo dekonspiracji termin jego
wybuchu nie został zmieniony. W powiecie katowickim wyznaczono go na drugą

w nocy z 17 na 18 sierpnia.

Jan Ludyga-Laskowski: Zarys historii trzech powstań śląskich 1919, 1920, 1921, Opole

1973.

do strony 92

Ten i następne cytaty o wydarzeniach powstańczych w Gieschewaldzie pochodzą z amatorskiej

pracy historycznej pt. Monografia tablicy pamiątkowej, napisanej w 1961 roku przez nauczyciela
Józefa Kazimierza Piaseckiego, kierownika szkoły w Giszowcu. Zebrał on przy pomocy uczniów relacje
sąsiadów - uczestników powstań śląskich i ich rodzin. To jedynie fragmenty wydarzeń, jakie rozegrały
się w tej okolicy, do tego spisane po latach, kiedy ich świadków

i uczestników zawodziła już pamięć. Brak jednak innego, pełniejszego źródła. Opracowania

dotyczące powstań śląskich, wydane drukiem, wymieniają Gieschewald jako aktywny w powstaniach,
ale nie dostarczają szczegółów, które pozwoliłyby zbudować obraz wypadków.

Niech więc chociaż przemówi milczący karabin zestawiony z listą poległych.

Praca Józefa Kazimierza Piaseckiego (maszynopis) znajduje się w Zbiorach Specjalnych

Biblioteki Śląskiej w Katowicach oraz w posiadaniu osób prywatnych w Giszowcu.

Międzysojusznicza Komisja Plebiscytowa określiła liczbę ofiar pierwszego powstania śląskiego na


mniej więcej tysiąc (dwustu pięćdziesięciu zabitych, trzystu sześćdziesięciu rannych,

czterystu zaginionych).

Według wspomnianej pracy Krystyny Turek, piosenkę tę zapisano w 1952 roku. Pochodzi ona

jednak prawdopodobnie z okresu powstań śląskich.

do strony 93

Wiadomości o tej inauguracji znajdowały się w 2005 roku na internetowej stronie Stowarzyszenia
Wychowanków AGH: www.agh.edu.pl.

do strony 94

Nazwy geograficzne na Górnym Śląsku ciągle przysparzają trudności. Mimo że minęło ponad
sześćdziesiąt lat od zakończenia drugiej wojny światowej, brak wyczerpującego polsko-

-niemieckiego (i odwrotnie) słownika tych nazw. Najpełniejsze dzieło, Słownik etymologiczny nazw
geograficznych Śląska, wydawnictwo Instytutu Śląskiego w Opolu ukazujące się od

1970 roku pod redakcją kolejno Stanisława Rosponda, Henryka Borka, Stanisławy Sochackiej,

zostało doprowadzone w 2004 roku do liter Poż-Roz.

W słowniku tym nazwa Giszowiec ma niemiecką wersję Gieschwald, a nie powszechnie

i urzędowo stosowaną Gieschewald, i według autorów, nawiązuje ona do słowa giessen „lać"

(gw. gieschen, Gieessbach, Gieschbruch), chociaż wiadomo, że pochodzi od nazwiska Georga

Gieschego. Wywód etymologiczny przesłonił istotną informację historyczną i gospodarczą.

Traktat pokojowy zawarty z Niemcami 28 czerwca 1919 roku stanowił, że w sprawie przynależności
państwowej Górnego Śląska zadecyduje plebiscyt prowadzony pod nadzorem międzynarodowej
komisji i wojsk alianckich. Wojska niemieckie opuszczą tereny plebiscytowe. Porządek będzie
utrzymywać policja rekrutowana spośród miejscowej ludności polskiej
i niemieckiej. W plebiscycie mogą wziąć udział wszystkie osoby urodzone na Górnym Śląsku

przed rokiem 1899, nawet jeśli już tam nie mieszkają.

Cytat z pracy profesora Wernera Sombarta: Schlesien, Ein Bekenntnisbuch, Breslau 1919, po-

daję za książką doktora Emila Szramka: Śląsk jako problem socjologiczny. Próba analizy, Katowice
1934.

do strony 96

Informacje o przedstawieniach i cytat o Mazepie według pracy Czesławy Mykity-Glensk: Kalendarium


polskich przedstawień amatorskich na Górnym Slasku w latach 1919-1921, Opole

1993.

Autorka ustaliła na podstawie archiwów opolskich, wrocławskich i katowickich, że w latach

1919-1921 śląscy amatorzy wystawili na Górnym Śląsku około tysiąca spektakli teatralnych.

„Kocynder" wydawany był w latach 1920-1922 kolejno w Mikołowie, Bytomiu i Katowicach

przez Polski Komisariat Plebiscytowy.

Jego autorzy pisali prostym językiem, często gwarą śląską. Opowiadali się za przyłączeniem Śląska do
Polski. Do popularności pisma przyczyniły się jego optymizm i ludowy humor, reprezentowane
zwłaszcza przez głównego autora wierszy, fraszek, felietonów i rysunków Stanisława Ligonia
(pseudonim Karlik).

do strony 97

Tak w 2005 roku wspominała Bałkan felietonistka Wasza Hyjdla na stronie internetowej Witom

bergmonów, www.gornyslask.pl/beranie/hyjdlal6.htm.

Nie wiadomo dokładnie, kiedy Bałkan zaczął wozić bezpłatnie każdego, kto wsiadł. Nie

ustalił tego nawet Krzysztof Soida, znawca śląskiego kolejnictwa wąskotorowego. Informuje on w
jednodniówce „Giszowiec" wydanej 23 czerwca 2006 roku (nakładem Oficyny Manos w Tarnowskich
Górach, we współpracy z Urzędem Miasta Katowice), w artykule Pociąg

osobowy bez biletów, że już 6 stycznia 1914 roku firma Giesche uzyskała koncesję na prowadzenie
ruchu osobowego na odcinku Gieschewald-szyb Carmer. Potem sieć rozbudowywano

i ubiegano się w dyrekcji kolei o zezwolenie na bezpłatny przewóz rodzin pracowników. Kiedy je
uzyskano, nie wiemy.

We wdzięcznej pamięci mieszkańców Giszowca, Nikiszowca, Janowa i Szopienic Bałkan zawsze służył
wszystkim za darmo.

Bezpośrednią przyczyną drugiego powstania śląskiego były ataki niemieckich bojówek na


siedziby polskich komisariatów plebiscytowych w Bytomiu i w Katowicach i zamordowanie

Andrzeja Mielęckiego, znanego katowickiego lekarza, działacza społecznego i narodowego,

członka Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Katowicach. Doktor, który pośpieszył na

pomoc ofiarom starcia ulicznego między Niemcami a żołnierzami francuskimi pilnującymi

porządku na obszarze plebiscytowym, został zmasakrowany, a jego ciało wrzucono do Rawy.

Dla uczczenia pamięci Andrzeja Mielęckiego utworzono jeszcze w tym samym roku fundację

charytatywną i za uzyskane fundusze otwarto sierociniec jego imienia w Katowicach.

Wojciech Korfanty, gdy ogłaszał powstanie, był już powszechnie znanym śląskim przywódcą.
Urodzony w osadzie Sadzawka koło Siemianowic, syn Józefa, górnika, i Karoliny

z domu Klechy, dzięki staraniom rodziców i własnym zdolnościom zdobył gruntowne wykształcenie
(studia prawno-ekonomiczne we Wrocławiu i w Berlinie). Uzupełnił je europejską

ogładą; był wychowawcą i korepetytorem młodego litewskiego arystokraty Jundziłła, z którym wiele
podróżował. Już jako gimnazjalista szukał kontaktów z działaczami narodowościowymi, a w 1900 roku
zajął się publicystyką i działalnością polityczną. Za oskarżanie Prus o dyskryminowanie polskiej
ludności był więziony we Wronkach. W 1903 roku został posłem do

Reichstagu; wstąpił do parlamentarnego Koła Polskiego. Głosił związek Górnoślązaków z narodem


polskim. Był współorganizatorem powstania wielkopolskiego.

do strony 99

Wspomnienia Tomasza Ryboka w wymienionej książce Życiorysy górników.

do strony 100

Wspomnienia Tadeusza Ryboka, urodzonego w 1880 roku, rękopis w Muzeum Górnictwa Węglowego
w Zabrzu.

do strony 105

Hotel Lomnitz w Bytomiu był siedzibą Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Przytoczoną

anegdotę znalazłam w książce Doroty Simonides (córki Alberta-Wojtka i Rozalii): Powstania

śląskie we współczesnych opowiadaniach ludowych, Opole 1972.

do strony 106

Komisariat Plebiscytowy w Bytomiu doceniał rolę teatru i pieśni w walce plebiscytowej. Szkolił

dyrygentów (czterdziestu czujących się Polakami młodych Ślązaków zaopatrzono w skrzypce,

nuty i rowery i wysłano w teren), organizował amatorskie trupy teatralne i grupy muzyczne.
Zespoły tak zwanych bernaków - polskie kapele ludowe, które wyruszały w artystyczną włóczęgę -
często grały w karczmach. Stworzono czterdziestoosobową orkiestrę symfoniczną,

która uświetniała polskie uroczystości; dyrekcje koncernów nie pozwalały na to orkiestrom

zakładowym. W hotelu Lomnitz powstała fachowa poradnia teatralna.

Teatrzyki Komisariatu: „Odra", „Pajace", „Fredro", „Gwiazda", „Wesołość", „Czarny

Kot", dawały przedstawienia w odległych osadach i przywoziły z nich do swojej centrali informacje o
nastrojach ludności. Każdy z nich miał w repertuarze trzy starannie przygotowane sztuki i dawał po
dwadzieścia dwa przedstawienia miesięcznie. Najważniejszą rolę odegrał

jednak odważny, ofiarny i profesjonalny Teatr Górnośląski Henryka Cepnika, który w gorącym sezonie
- od 22 listopada 1920 roku do 30 czerwca 1921 - dał sto pięć przedstawień. Obok

Kościuszki pod Racławicami grał między innymi Krakowiaków i górali Wojciecha Bogusławskiego,
Damy i huzarów Aleksandra Fredry, Betlejem polskie Lucjana Rydla.

Według Kazimierza Olszewskiego: Śląska kronika teatralna 1914-1922, Kraków 1969.

O wybuchu trzeciego powstania zadecydowało przekonanie, że tylko kolejna zbrojna manifestacja


Ślązaków może zapobiec niekorzystnemu dla Polski podziałowi Śląska. Rzeczywiście,

powstanie wymusiło na Lidze Narodów i Radzie Ambasadorów rozszerzenie terytoriów przyznanych


Polsce. Otrzymała ona dwadzieścia dziewięć procent obszaru plebiscytowego, to jest

powiaty pszczyński, rybnicki, katowicki (z Katowicami i Królewską Hutą), część lublinieckiego i


tarnogórskiego oraz skrawki bytomskiego i zabrzańskiego. Na tym terenie mieszkało

czterdzieści sześć procent ludności objętej plebiscytem. Znajdowała się tu także większa część

zakładów przemysłowych, między innymi siedemdziesiąt sześć procent kopalni węgla, pięć-

dziesiąt procent koksowni, osiemdziesiąt dwa procent kopalń rud cynku, pięćdziesiąt procent

hut żelaza i niemal wszystkie kopalnie rud żelaza. W tym niemal cały majątek spółki Giesche.

do strony 108

Listę ofiar z Giszowca i informacje o nich podaję za wspomnianą pracą Józefa Kazimierza Piaseckiego.
Nie uwzględnia ona poległych, których nazwiska znalazły się na pomniku cmentar-

nym w Janowie: J. Balski, B. Barbórka, P Dłucik, T. Goj, F. Jaromicki, F. Kapuściok, K. Marzec, J. Orzeł,
J. Targieł, L. Tworuszka, L. Ziobro. Na pewno są wśród nich górnicy z kopalni

Giesche.

Dane o ofiarach trzeciego powstania śląskiego są rozbieżne. Zdaniem Ludygi-Laskowskiego, zginęło


tysiąc dwieście osiemnaście osób, ciężko rannych zostało siedemset dziewięćdziesiąt cztery. Według
innych źródeł, zginęło od ośmiuset jedenastu osób do dwóch tysięcy;
rannych było od sześciuset dwudziestu jeden do trzech-czterech tysięcy osób.

do strony 109

Wanda Jordanówna, urodzona w 1900 roku, pochodziła z patriotycznej rodziny inteligenckiej

walczącej w powstaniu styczniowym. W 1922 roku podjęła pracę w Urzędzie Wojewódzkim

w Katowicach. W 1932 roku wyszła za oficera Mariana Łowińskiego, syna profesora Akademii

Górniczej w Krakowie, ochotnika w wojnie bolszewickiej, a także wybitnego i popularnego

działacza harcerskiego, do którego przylgnął pseudonim „Maryśka". W czasie drugiej wojny

zaginął w ZSRR. Jordanówna z małym dzieckiem pozostała w Katowicach i mimo inwigilacji usiłowała
pomagać więźniom Auschwitz. Udało się jej wykształcić syna. Umarła na gruźlicę w 1959 roku.

Na podstawie pracy: Z dziejów harcerstwa śląskiego, pod redakcją Wojciecha Janoty, Katowice 1985.

3. Wyprowadzenie harmonium

do strony 119

Protokół ten zamieszczono w monografii Jerzego Jarosa i Henryka Sekuły: Kopalnia „Staszic"

1964-1984, Katowice 1985.

do strony 121

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 4073.

do strony 124

Za wskazówki dotyczące tych obliczeń dziękuję Joannie Stańczak, naczelnikowi Departamentu


Statystyki Społecznej Głównego Urzędu Statystycznego.

do strony 129

Na podstawie pracy Tomasza Falęckiego: Z dziejów emigracji zarobkowej do Francji. Organizacja i


działalność mysłowickiej stacji zbornej w początkowym okresie jej istnienia, „Zaranie Śląskie" 1969,
zeszyt II.

Na podstawie pracy Henryka Sowińskiego: Gimnazjum i Liceum im. Króla Władysława IV

w Warszawie na Pradze, monografia szkoły, tom 1, nakładem Koła Wychowanków Gimnazjum

i Liceum imienia Króla Władysława IV, Warszawa 2000. Dowiadujemy się z niej także, że strajk

szkolny z 1905 roku poprzedzony był rozłamem pomiędzy częścią pedagogów, którzy rozumieli
protest uczniów przeciw coraz to nowym pomysłom rusyfikacyjnym, a dyrektorem,

który usiłował zachować dyscyplinę i w rezultacie - opuszczony przez ciało pedagogiczne -


musiał stanąć sam wobec młodych buntowników. Stefan Krasnodębski odczytał mu Rezolucję
Młodzieży Szkół Średnich Warszawskich. Przedstawił żądania: szkół z językiem polskim,

kontroli społeczeństwa nad szkolnictwem, zniesienia systemu policyjnego w szkołach, zniesienia


ograniczeń wyznaniowych, narodowych i stanowych, zniesienia różnic prawnych między płciami,
zapewnienia młodzieży prawa stowarzyszania się.

Po tym akcie uczniowie wyszli ze szkoły. Część mieszkająca na lewym brzegu poszła przez

most Kierbedzia. Za mostem zagrodził jej drogę komisarz z Podwala. Nadjechali policjanci konni.
Pięćdziesięciu gimnazjalistów zabrano do komisariatu. Przybył wiceoberpolicmajster pułkownik Bałk
w czapie z siwego baranka i podniósł głos na strajkujących. „Wówczas wystąpił koi.

Stefan Krasnodębski, siódmoklasista, mocno wygadany, i przemówił do niego mniej więcej tymi

słowy: Panie pułkowniku, znajdujemy się w sali wobec portretu Najjaśniejszego Pana, jesteśmy

bez czapek, a pan w czapce, przy czym obraża nas pan niekulturalnymi słowami. Bałk zmieszał

się, szybko zdjął z głowy czapę, »winowat« - przeprasza i natychmiast zmienił ton".

Relegowano trzynastu gimnazjalistów. Część, do której należał Krasnodębski, podjęła naukę w Galicji.

Monografia podaje informację, że Stefan Krasnodębski zmarł podczas drugiej wojny światowej.

do strony 130

List Józefa Wieczorka podaję za wymienioną monografią Jerzego Jarosa i Henryka Sekuły.

Inne cytaty i wiadomości o Wieczorku podaję za książką T. Potemskiego: Józef Wieczorek,

Warszawa 1956.

Osoba Józefa Wieczorka sprawiała mi duży kłopot. Informacje o nim są mało wiarygodne, mętne,
często sprzeczne. Autorzy z okresu PRL pisali o nim sloganami, a w III RP nikt nie

podjął się nowej oceny tego życiorysu. Trudno dotrzeć do dokumentów, które by to umożliwiły.

Nie ma ich nawet w archiwum kopalni, w której Wieczorek wiele lat pracował i której jest patronem.
Autorzy dzisiejszych źródeł i opracowań chętnie pomijają tę postać. Tak czyni na przykład

Antoni Steuer w swoim Kalendarium dziejów Katowic, Katowice 2001. Jedyny Józef Wieczorek

w tym Kalendarium... to uczestnik mistrzostw Europy w boksie, zmarły w 1999 roku.

Doktor Grzegorz Bębnik z Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci

Narodowej w Katowicach określa Józefa Wieczorka jako „ewidentnego agenta Kominternu",

ale IPN nie poświęcił Wieczorkowi osobnych badań.

do strony 132
Wspomnienie Gawlika pochodzi z jego rękopisu Moje życie - moja twórczość, zdeponowanego

w Izbie Śląskiej w Giszowcu. Na pierwszej stronie znajduje się uwaga - pytanie Ewalda Gawlika:
„Rękopis rozpoczęty został w dniu 25 czerwca 1978 roku ukończony w dniu?".

Treść wspomnień wskazuje, że autor skończył je pisać w 1980 roku. Na ostatniej czystej

stronie znajduje się jednak nagłówek: „Część II". Czy powstała? Opiekun Izby Śląskiej Piotr

Matusiak, dawny przyjaciel Gawlika i były pracownik kopalni Staszic, zachowuje w tej sprawie

dyskrecję, która sugeruje, że druga część jest, lecz nie do wglądu.

do strony 134

Dane o Brooksach pochodzą z Archiwum Państwowego w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór

nr 336, teczka 5325.

do strony 135

Informacje o Eduardzie i Clarze Schulte podaję za książką Waltera Laqueura i Richarda Breitmana:
Breaking the Silence. The German Who Exposed the Final

Solution, USA 1994.

do strony 139

Polscy inżynierowie, którzy po wcieleniu do Polski Górnego Śląska podjęli tam pracę w administracji
górniczej i w zarządach kopalń, to głównie absolwenci wydziałów technicznych

uczelni w Liege (Belgia), we Freibergu (Niemcy), w Leoben (Austria), Przybramie (Czechy),

Petersburgu. Stąd określenia: freiberczycy, leobeńczycy, freiberczycy, przybramczycy, petersburczycy.


Byli to fachowcy wysokiej klasy, na ogół po praktyce menedżerskiej lub inżynierskiej za granicą. Ich
życiorysy były niezmiernie barwne, mieli za sobą młodzieńcze bunty przeciw zaborcom, walkę z
bronią w ręku, tułaczkę, budowanie własnej kariery - z nadzieją

powrotu do kraju.

Po 1922 roku polskich specjalistów górniczych było na Górnym Śląsku tak mało, że w kopalniach
przejętych przez władze polskie trzeba było pozostawić na co najmniej dwa lata fachowców pruskich.
Ale już w 1925 roku w górnośląskim przemyśle węglowym wśród pięćdziesięciu siedmiu członków
dyrekcji wielkich firm było trzydziestu ośmiu obywateli polskich,

a wśród pięciu tysięcy trzystu czterdziestu urzędników tych przedsiębiorstw - cztery tysiące
osiemdziesięciu trzech Polaków. Przybywało absolwentów Akademii Górniczej w Krakowie i w okresie
kryzysu gospodarczego bezrobocie objęło nie tylko szeregowych robotników,

lecz także polskich fachowców. W 1931 roku doszło do głośnej tragedii. Kierownik wentylacji
w kopalni Siemianowice Jan Pellar, leobeńczyk, zagrożony utratą pracy, zabił żonę, syna i siebie.
Wobec braku pracy dla Polaków zaostrzono politykę eliminowania ze stanowisk pozostałych
Niemców. Jej zdecydowanym realizatorem był Michał Grażyński, od 1926 roku wojewoda śląski,
uczestnik powstań śląskich, działacz plebiscytowy, historyk, pilsudczyk.

Na podstawie pracy Jerzego Jarosa: Dzieje polskiej kadry technicznej w górnictwie (1136-

1976), Warszawa-Kraków 1978.

Notatka do Brooksa znajduje się w Archiwum Państwowym w Katowicach, akta Giesche SA,

zbiór nr 336, teczka 5325.

do strony 141

Opis uroczystości na podstawie dwóch prac: Pamiętnik Jubileuszowy Parafii Janów-Giszowiec

1910-1935, napisał ksiądz Emanuel Płonka, wikary, wydał Komitet Jubileuszowy w Janowie,

1935; 75-lecie kościoła św. Anny w Katowicach Janowie, wydano przy współudziale Kurii
Metropolitalnej w Katowicach, Katowice 2002.

Z tej drugiej pracy pochodzi cytat o organach. To opinia profesora Feliksa Nowowiejskiego, który na
nich grał w 1932 roku.

Dodajmy, że firma Rieger ciągle jest chlubą czeskiego Krnova. Szczyci się, że w czasach

swego największego powodzenia, w latach 1873-1903, wybudowała ponad tysiąc instrumentów dla
różnych państw Europy, a nawet dla Argentyny i Meksyku. Przetrwała rozpad monarchii austro-
węgierskiej, drugą wojnę i nacjonalizację. Po aksamitnej rewolucji popadła

w kryzys, ale w roku 1994, po prywatyzacji, zyskała nową energię i znowu produkuje „króla

instrumentów" dla całej Europy, między innymi dla Polski.

do strony 142

Sadie Walsh: Managing Dept General Staff Report Summary of Industrial Nursing at Depue in

1918; Sadie Walsh: Preliminary Report on Orphanage.

Oba dokumenty znajdują w Archiwum Państwowym w Katowicach, akta Giesche SA,

zbiór nr 336, teczki 5354 i 3916.

do strony 143

Zdjęcie znajduje się w zbiorach Galerii Magiel w Nikiszowcu stanowiącej filię Muzeum Historii
Katowic w Katowicach.

W książce O polski Śląsk (materiały z sesji naukowej pod tym samym tytułem zorganizowanej przez
Muzeum Śląskie), Katowice 2000, zamieszczono tablicę genealogiczną rodu Michejdów. Obejmuje
ona sto trzydzieści sześć osób. Protoplastą rodu jest Jan, który kupił gniazdo rodowe - folwark
Olbrachcice na Śląsku Cieszyńskim. Na zdjęciu folwark wygląda jak

scena z włościańskiej sielanki: w głębi dwór, po lewej ogromny lamus pod dachem z gontu,

po prawej drugi lamus z filarami, u wjazdu na podwórzec wóz konny ze schludnym furmanem, na
wozie dwie panny w chusteczkach, przy wozie pan w ciemnym surducie i w kapeluszu. Znaleziono
jakąś tajemniczą proporcję - przestrzeń jest wielka, ale domowa. To odnosi

się także do losu rodziny zakotwiczonej na Śląsku Cieszyńskim, ale szeroko otwartej w działaniach i
poglądach. Sześciu potomków Jana znalazło miejsce w ostatniej wielkiej encyklopedii

PWN, to księża ewangeliccy, lekarze, adwokat, architekt (znany nam Tadeusz). Wszyscy ci

mężczyźni, świetnie wykształceni, są autorami prac publicystycznych i naukowych, organizatorami


życia społecznego i narodowego. Są wśród nich wydawcy polskich czasopism i książek,

posłowie, ochotnicy w wojnach, uczestnicy powstań śląskich.

do strony 147

Dokumenty dotyczące tego konfliktu znajdują się w Archiwum Archidiecezjalnym w Katowicach.

do strony 149

Cytat z relacji Bolesława Skulika i część informacji o tak zwanej grupie janowskiej zawartych

w tej pracy podaję za książką Seweryna A. Wisiockiego: Janowscy „Kapłani wiedzy tajemnej",

Katowice 2004, i z opracowanych przez niego biogramów: Malarze nieelitarni w kronice Katowić",
tom X, Katowice 2005. Autor poświęcił artystom z Giszowca, Nikiszowca i Janowa

wiele artykułów, interesował się ich losami, organizował im wystawy, protestował przeciw
manipulowaniu nimi przez władze i propagandę.

do strony 150

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 4034.

Tamże, teczka 2301.

do strony 151

Tamże, teczka 5333.

do strony 153

Cytat z „Polski Zachodniej" z 10 marca 1930 roku podaję za wspomnianą książką Leszka Cichego i
Bernarda Gałuszki: Kopalnia „Wieczorek".

do strony 154

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 5335.
Sejm Śląski miał dużą władzę w dziedzinie między innymi administracji, policji, sądownictwa,

opieki zdrowotnej, szkolnictwa, przemysłu, handlu, polityki socjalnej, pod warunkiem że

ustawy śląskie nie naruszają Konstytucji Rzeczypospolitej.

Uwagę posłów śląskich pochłaniały sprawy narodowe i społeczne na ich terenie. W Sejmie toczyły się
nieustanne spory pomiędzy chadecją a sanacją, która zyskiwała w nim coraz

większe wpływy.

Pierwsza sesja Sejmu Śląskiego odbyła się w podniosłej atmosferze 10 października 1922 roku. Po
niespełna siedmiu latach, na początku 1929 roku, gdy opozycja uzyskała większość

w wyborach do Rady Wojewódzkiej w Katowicach, Sejm został rozwiązany.

Wybory do Sejmu Śląskiego odbyły się w maju 1930 roku i przyniosły zwycięstwo opozycji. Zaczęto ją
zastraszać aresztowaniami. Uwięziono między innymi Wojciecha Korfantego,

a we wrześniu 1930 roku Sejm znowu rozwiązano.

Następne wybory odbyły się w listopadzie 1930 roku. Sanacja się umocniła i utworzyła

w Sejmie najsilniejszy klub. Po roku 1935 Sejm Śląski został opanowany przez zwolenników

wojewody Michała Grażyńskiego, zwolennika twardej polityki antyniemieckiej.

do strony 156

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 5325.

do strony 157

Za wymienioną książką Seweryna A. Wisłockiego Janowscy „Kapłani wiedzy tajemnej".

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 5335.

do strony 159

Ta i następne informacje o klubie golfowym, tamże, teczka 5128a.

Tamże, teczka 3896.

do strony 166

Na podstawie wspomnianej już książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the

Silence.

do strony 167

Aleksander Kamiński (1903-1978) był jednym z najwybitniejszych działaczy harcerskich

w okresie międzywojennym. Urodzony w Warszawie, wykształcony w polskim gimnazjum


w Humaniu i na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, poświęcił wiele uwagi harcerstwu na
Śląsku. Był między innymi komendantem szkoły instruktorów zuchowych w Narodzimiu na Śląsku
Cieszyńskim, kierownikiem ośrodka harcerskiego w Górkach Wielkich

koło Skoczowa i organizatorem międzynarodowego kursu zuchowego w Brennej w Beskidzie

Śląskim. Podczas okupacji współtworzył Szare Szeregi, kierował Organizacją Małego Sabotażu
„Wawer", którą założył, był redaktorem naczelnym konspiracyjnego „Biuletynu Informacyjnego",
głównego organu Komendy Głównej AK, aż do ostatniego, powstańczego, nume-

ru w październiku 1944 roku. Napisał najgłośniejszą książkę o walce okupowanej Warszawy

Kamienie na szaniec. Jej dwa pierwsze wydania w 1944 i 1945 roku ukazały się pod pseudonimem
Juliusz Górecki.

Po wojnie usiłował odradzać ZHP. Usunięto go z niego w 1949 roku. Powrócił do pracy

harcerskiej w roku 1956. Odsunięto go od niej ponownie w 1958 roku.

Spoczywa na cmentarzu wojskowym na Powązkach obok kwatery Szarych Szeregów.

do strony 170

Akta Maksa Gawlika (34/G) w Archiwum Kopalni Węgla Kamiennego „Wieczorek".

Świadectwo moralności Ewalda podaję za szkicem Jadwigi Lipońskiej-Sajdak w książce: Ewald

Gawlik: Z malarstwem przyszedłem na świat, Muzeum Historii Katowic, Katowice 2002.

do strony 171

Całość tej korespondencji znajduje się w Archiwum Państwowym w Katowicach, akta Giesche

SA, zbiór nr 336, teczka 1761.

do strony 172

Tamże, teczka 2044.

do strony 173

Według Henryka Olszara: Parafia s'w. Anny w Janowie w latach 1910-1945, w: Janów nasza

mała ojczyzna, pod redakcją Elżbiety Zacher i Piotra Kasprzyńskiego, Katowice 1996.

do strony 177

Sprawę Andreasa Dudka przedstawił obszernie Edward Długajczyk w szkicu Tak zwana afera
Volksbundu, zamieszczonym w „Kronice Katowic", tom III, Katowice 1993. Andreas Dudek miał
obywatelstwo polskie, ale czuł się Niemcem. Był działaczem Volksbundu (Związku Niemców
Górnośląskich dla Obrony Praw Mniejszości Narodowej). Polskie władze były
przekonane, że zarówno Volksbund, jak Generalny Konsulat Niemiecki w Katowicach szpiegują w
Polsce, i zaczęły je rozpracowywać przy pomocy młodego agenta Kazimierza Pielawskiego, któremu
udało się pozyskać do współpracy parę urzędniczek. Jedna z nich wynosiła

dla niego korespondencję konsulatu, którą fotografowano w polskim Posterunku Oficerskim.

Ocena tego materiału doprowadziła do aresztowania trzynastu osób, w tym Andreasa Dudka.

Jeden z przechwyconych dokumentów, ważny, bo dotyczący zmian personalnych w polskim

kierownictwie wojskowym na Śląsku, opatrzony został pismem przewodnim na formularzu

Volksbundu i ręczną parafką „D". Podejrzewano, że to podpis Andreasa Dudka, uzyskano materiał
porównawczy i poproszono Pawła Stellera o ekspertyzę grafologiczną. Steller wydał opi-

nię, że litera „D" wyszła spod ręki Andreasa Dudka.

Proces Dudka ciągnął się od 1926 do 1933 roku przez wszystkie instancje sądowe. Trzykrotnie trafiał
do Sądu Najwyższego. Tymczasem agent Pielawski wsławił się wydawaniem antysemickiego pisemka
i szantażowaniem żydowskich przedsiębiorców i sklepikarzy. Został za

to skazany na rok więzienia, a wartość jego pracy wywiadowczej zaczęła budzić wątpliwości.

Adwokaci oskarżonych o szpiegostwo sprowadzili ze Szwajcarii profesora Bischoffa, dyrektora


Instytutu Naukowego Policji przy uniwersytecie w Lozannie, który ocenił bardzo krytycznie
amatorskie ekspertyzy Stellera. Najważniejsi oskarżeni Andreas Dudek i Otto Ulitz, obaj

byli posłowie Sejmu Śląskiego, zostali uwolnieni od zarzutów.

Afera Volksbundu była najpierw argumentem na rzecz Polaków (demaskowanie antypolskich


knowań), potem argumentem niemieckim (Niemcy ofiarami polskiej polityki narodowościowej). Jej
zakończenie było bardzo niewygodne dla wojewody Grażyńskiego. Duża

część opinii pozostała przy przekonaniu, że Volksbund i konsulat szpiegowały i że Polacy

spartaczyli sprawę.

do strony 182

Na podstawie wspomnianej już książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the

Silence.

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 4360.

do strony 183

Cytat z opowieści Eryka Pawa pochodzi z wymienionej książki Seweryna A. Wisłockiego: Janowscy
„Kapłani wiedzy tajemnej".

do strony 184
Dane dotyczące ślubu syna Krasnodębskich z Archiwum Państwowego w Katowicach, akta

Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 5341.

do strony 189

Pismo Poszkodowanych Najemnego Pola, tamże, teczka 2044.

do strony 190

Broszura komendanta Józefa Zółtaszka: Dzikie kopalnictwo węgla na Górnym Śląsku ukazała

się jako odbitka z tomu V roczników Towarzystwa Przyjaciół Nauk na Śląsku, Katowice 1936,

Drukarnia Dziedzictwa w Cieszynie.

Autor urodził się w Skomlinie, powiat Wieluń, w 1894 roku. Był także znany jako prezes Śląskiego
Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Katowicach. Zmarł prawdopodobnie

w 1953 roku w Łodzi pod zmienionym nazwiskiem.

do strony 199

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 4033.

do strony 203

Według wymienionej pracy Henryka Olszara: Parafia św. Anny w Janowie.

do strony 208

Archiwum Państwowe w Katowicach, akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 2044.

do strony 209

Tamże, teczka 5337.

do strony 210

Wojciech Korfanty umarł w miesiąc po tym, jak zwolniono go z polskiego więzienia ze względu na zły
stan zdrowia. Przywódca Ślązaków, rzecznik autonomii śląskiej, nie zaakceptował

przewrotu majowego, był w konflikcie z rządami sanacyjnymi nierozumiejącymi - jego zdaniem -


śląskich problemów narodowościowych. Rządy te zarzucały mu z kolei związki z kapitałem
niemieckim (był członkiem rad nadzorczych wielkich koncernów, między innymi

Giesche SA), a nawet nadużycia finansowe. Korfanty, działacz Chrześcijańskiej Demokracji,

doprowadził w 1927 roku do secesji jej śląskiej organizacji, opozycyjnej wobec rządzących

Rzeczpospolitą. W 1930 roku osadzono go w twierdzy brzeskiej, nie krępując się tym, że
w 1902 roku był więziony przez Prusy za domaganie się równouprawnienia ludności polskiej

na Śląsku. W 1935 roku wyemigrował do Czechosłowacji i Francji. W kwietniu 1939 roku po-

tajemnie powrócił do Polski. Aresztowano go w tym samym miesiącu. Miał już sześćdziesiąt

sześć lat i był schorowany. Pogrzeb Korfantego, uważanego przez wielu Ślązaków za męczennika ich
sprawy, był manifestacyjny. Trumnę niesiono na ramionach przez ulice Katowic. Na-

rastał lęk przed wojną - i wzmagał tragizm tego pogrzebu.

do strony 212

Na podstawie przywołanej już książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the

Silence.

4. Ajo leża w ruskim polu

do strony 220

Na podstawie książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the Silence.

do strony 221

Fragment przemówienia gauleitera Wagnera wygłoszonego 15 października w Katowicach podaję

za artykułem Ryszarda Kaczmarka: Górnoślązacy i śląscy gauleiterzy, „Biuletyn IPN" 2004, nr 6-7.

do strony 222

Na podstawie książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the Silence.

do strony 224

Słowa te usłyszał na początku wojny od znajomej starej Ślązaczki pisarz Zbyszko Bednorz.

W 1943 roku jego praca Śląsk wierny ojczyźnie ukazała się w Warszawie jako druk konspiracyjny

i zyskała duży oddźwięk. W 1946 roku wznowiło ją Wydawnictwo Zachodnie w Poznaniu.

Polscy działacze podziemni wykazali duże zrozumienie dla sytuacji Ślązaków.

W anonimowym szkicu Śląsk i Ślązacy, opracowanym konspiracyjnie także w 1943 roku,

czytamy: „O znacznej liczbowo masie Ślązaków nie można mówić, że wyparli się polskości,

że zaparli się Matki-Ojczyzny, że przestali formalnie albo naprawdę być Polakami, a więc,

że są zdrajcami. Nie, to nie są zdrajcy, to ludzie na wskroś uczciwi. Ale ich polskość jest odmienna niż
Polaków spoza Śląska. Oni są narodem granicznym, rozdartym między dwa narody: polski i niemiecki,
są bliscy krwią i duchem narodowi polskiemu, a upodobaniami
i przyzwyczajeniami - niemieckiemu. Oni są jak gdyby rekrutami polskości. Oni są polskości bliscy, ale
jeszcze nią nie objęci. Przysięgi moralnej na wierność jej jeszcze nie złożyli, więc jej i zerwać nie mogli.
Oni jeszcze nie określili sami przed sobą, kim są i na razie

wyczuwają przede wszystkim swą odrębność od Polaków, a dopiero w następnej kolejności

łączność swoją z Polską".

Autorem szkicu był prawdopodobnie inżynier Mikołaj Kotowicz związany z Sekcją Zachodnią
Departamentu Informacji i Prasy Delegatury Rządu RP na Kraj.

Cytat i informację podaję za Mieczysławem Starczewskim, autorem artykułu Polskie Państwo


Podziemne na Śląsku w latach 1939-1945 zamieszczonego w pracy zbiorowej Górny Śląsk

i Górnoślązacy w II wojnie światowej pod redakcją Wojciecha Wrzesińskiego, Bytom 1997, nakładem
Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu.

do strony 226

Baldur von Schirach był w 1932 roku najmłodszym posłem do Reichstagu, w latach 1933—1940

zwierzchnikiem Hitlerjugend, odpowiadał za hitlerowską indoktrynację niemieckiej młodzieży. W


1940 roku został gauleiterem i namiestnikiem Trzeciej Rzeszy w Wiedniu. Napisał bałwochwalczy
poemat poświęcony Hitlerowi i świecką modlitwę, którą członkowie Hitlerjugend odmawiali przed
posiłkiem. Dziękowali w niej Fuhrerowi za swój chleb codzienny,

prosili go o długie życie i by ich nie opuszczał.

Baldur von Schirach skazany został w Norymberdze na dwadzieścia lat więzienia. Wyszedł

z twierdzy Spandau w 1966 roku, umarł w roku 1974. Jego żona Henriette, córka Heinricha

Hoffmanna, przybocznego fotografa Hitlera, napisała ciekawe wspomnienia o życiu hitlerowskiej elity
i jej losach w ostatnich dniach wojny i po wojnie. Jej książkę pt. Prawo nie znaczy

sprawiedliwość. Na szczytach nazistowskiej władzy wydał w Polsce w 2003 roku Dom Wydawniczy
Bellona.

do strony 228

Inaczej wyglądały wyniki spisu ludności, przeprowadzonego przez pruską administrację

w 1910 roku. Mimo że starano się o wynik jak najkorzystniejszy dla Niemców, za narodowością polską
opowiedziało się: w powiecie tarnogórskim - 80,9 procent ankietowanych, bytomskim - 64,1 procent,
zabrskim - 50,1 procent, rybnickim - 88,4 procent, pszczyńskim -

92,6 procent, katowickim - 68,8 procent.

do strony 230

Biskup Adamski tak usprawiedliwiał po wojnie tę decyzję: „Partia hitlerowska, widząc, że


zapisy do »palcówki« zawiodły [bo zbyt wiele osób zataiło swą tożsamość narodową — M.S.],

zwróciła uwagę na nabożeństwa polskie. Zaczęto wyławiać w niektórych miejscowościach

uczestników nabożeństw, badano ich, spisywano, fotografowano przy wejściu do kościoła. W


niektórych parafiach uwięziono trzech z rzędu proboszczów za to, że odprawiali polskie nabożeństwa.
Przez życzliwych Niemców dowiedzieliśmy się, że koła partyjne zamierzają za pomocą stwierdzenia
udziału w polskich nabożeństwach wyłowić Polaków spośród

»Volksdeutschów« celem ich masowego wysiedlenia (...). Chcąc sparaliżować tę wielce nie-

bezpieczną akcję niemiecką, zdecydowałem się na krok bardzo doniosły. Zanim Niemcy

zdołali wykorzystać kontrolę nabożeństw polskich do swoich celów, sparaliżowałem te usiłowania


(...). Partia hitlerowska była z tego wielce niezadowolona. Nadzieje wypośrodkowania Polaków za
pomocą Kościoła rozwiały się". Stanisław Adamski, Pogląd na rozwój sprawy

narodowościowej w województwie śląskim w czasie okupacji niemieckiej, Wyd. Kurii Biskupiej w


Katowicach, 1945.

Za książką Duszpasterz czasu wojny i okupacji - biskup Stanisław Adamski: 1939-1945, pod re-

dakcją Jerzego Myszora, Kuria Metropolitalna, Katowice 1994.

do strony 231

Cytat z Pieśni o dzwonie Fryderyka Schillera. Przełożył Jan Nepomucen Kamiński.

do strony 236

Gazeta „Kattowitzer Zeitung" 11 września 1939 roku pisała, że „na Górnym Śląsku oczyszczanie
terenu z partyzantów musi być szczególnie staranne i długotrwałe. W rozległych lasach na

północ od Mikołowa znalazły schronienie większe bandy".

Już we wrześniu 1939 roku na Śląsku stworzono tajną Organizację Orła Białego, która
podporządkowała się Polskiemu Państwu Podziemnemu. Oparła się na statucie Związku

Strzeleckiego i na doświadczeniach Związku Powstańców Śląskich. Wszyscy jej członkowie

mieli składać ślubowanie: „Przysięgam przed Bogiem Wszechmogącym i Wszechobecnym, że

będę walczył z wszystkich sił i zdolności o odzyskanie wolnej i niepodległej Polski. Tajemnic

organizacji będę strzegł (...)".

OOB miała charakter kadrowy. Najważniejszą funkcję pełnili w niej śląscy nauczyciele i harcerze.
Według nielicznych dokumentów i świadectw, organizacja koncentrowała się na

wywiadzie, gromadzeniu i magazynowaniu broni, propagandzie i sabotażu. Jej działalność jest


jednak słabo znana ze względu na miejscowe warunki wymagające bardzo głębokiej konspiracji. Poza
tym nikt ze śląskiego kierownictwa tej organizacji nie przeżył wojny.

Według pracy Mieczysława Starczewskiego: Początki konspiracji na Śląsku - Organizacja Orla Białego,
„Kronika Katowic", tom V, wyd. Muzeum Historii Katowic, Katowice

1995.

do strony 240

Archiwum Państwowe w Katowicach, Akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 3952.

do strony 241

Tak przedstawiają tę sytuację Walter Laqueur i Richard Breitman w przywołanej już książce

Breaking the Silence.

Cytuję za Ryszardem Kaczmarkiem: Pod rządami gauleiterów. Elity i instancje władzy w rejencji
katowickiej w latach 1939-1945, Katowice 1998.

do strony 243

Archiwum Państwowe w Katowicach, Akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 4367.

do strony 244

Cytat za Alojzym Targiem: Śląsk w okresie okupacji niemieckiej (1939-1945), Poznań 1946.

Stosunek do największej, trzeciej grupy niemieckiej listy narodowej zmieniał się z rozwojem

wydarzeń wojennych. Himmler narzucił Brachtowi limit czterystu-pięciuset tysięcy Górnoślązaków


godnych przywrócenia niemczyźnie. Bracht jednak wykorzystał niejasność zarządzenia w tej sprawie i
polecił zaliczyć do trzeciej grupy całą ludność górnośląską pochodzenia

miejscowego, która nie prowadziła przed wojną aktywnej działalności politycznej ani kulturalnej. W
rezultacie warstwa pośrednia rozrosła się do około miliona.

W rejencji katowickiej do pierwszej grupy zapisano siedem procent mieszkańców, do drugiej -


piętnaście procent, do trzeciej - sześćdziesiąt cztery procent, do czwartej - cztery procent. Pierwsza i
druga grupa otrzymywały automatycznie obywatelstwo Rzeszy. Zapisani do

trzeciej grupy dostawali obywatelstwo niemieckie na dziesięć lat i mogli odwoływać się od tej

decyzji. Czwarta grupa nie miała prawa do obywatelstwa.

do strony 246

Cytat z opowieści księdza Józefa Gawora: Jak ksiądz Szramek przygotowywał się do ostatniego

kazania?, „Gość Niedzielny - Tygodnik dla Rodzin Katolickich" 1945, nr 14-42.


do strony 253

Według Laqueura i Breitmana, którzy powołują się w książce Breaking tbe Silence na liczne

dokumenty, Eduard Schulte obok informacji dotyczących „ostatecznego rozwiązania" kwestii


żydowskiej dostarczył aliantom innych ważnych wiadomości - na przykład o przesunięciu

przez Hitlera daty niemieckiego ataku na Związek Radziecki z 15 maja na 22 czerwca, o


przewidywanych zmianach personalnych w niemieckim dowództwie, o brakach w zaopatrzeniu

armii niemieckiej w paliwo na froncie wschodnim, o skutkach bombardowania niemieckiej

bazy rakietowej w Peenemiinde w sierpniu 1943 roku, o precyzji niemieckich rakiet osiągniętej przez
niemieckich uczonych, o właściwościach JU 52, nowego modelu niemieckiego samolotu
transportowego. Miał do nich dostęp jako menedżer jednego ze strategicznych niemieckich
koncernów. Część tych informacji docierała do niego także poprzez kuzyna Hermanna

Schultego, pracownika centrali Abwehry (wywiadu i kontrwywiadu niemieckich sił zbrojnych) w


Berlinie, który darzył Eduarda pełnym zaufaniem.

do strony 255

Dorota, Gertruda i Marian widzieli prawdopodobnie egzekucję, którą odnotowuje Andrzej

Szefer w pracy Miejsca straceń ludności cywilnej woj. katowickiego 1939-1945, Katowice 1969.

Odbyła się ona 3 grudnia 1942 roku w Katowicach Szopienicach przy ulicy Janowskiej. Gestapo
powiesiło tam dziesięć osób z Szopienic, Golejowa, Karwiny, Katowic, Rudnika, Sosnowca,

pięciu górników, dwóch rolników, inwalidę, kowala i praktykanta.

Szefer wymienia ponad pięćset sześćdziesiąt miejsc straceń; zastrzega jednak, że spis jest

niepełny.

Według tegoż autora, w czasie wojny i okupacji zgładzono co najmniej tysiąc sześciuset
dziewięćdziesięciu sześciu powstańców śląskich; najwięcej (dziewięćset trzydzieści siedem

osób) w okresie od września do listopada 1939 roku. Zob. też Andrzej Szefer: Losy powstań-

ców śląskich w latach okupacji hitlerowskiej, Katowice 1970.

do strony 256

Cytat za wymienioną książką Alojzego Targa: Śląsk w okresie okupacji niemieckiej (1939-

1945).

Na podstawie książki Laqueura i Breitmana Breaking the Silence.

do strony 258

Wiadomości o wojennych losach Konstantego Prusa na podstawie pracy Krystyny Szaraniec:


Konstanty Prus 1872-1961 Sylwetka dziennikarza i historyka, Katowice 1982.

do strony 259

O esesmanach, którzy rozerwali granatem kobietę, Jan Stegman opowiedział dziennikarce Annie
Dudzińskiej. Wykorzystała to w audycji Nikisz do wynajęcia dla Polskiego Radia w Katowicach.

do strony 260

Wszystkie informacje o stosunku do jeńców: Archiwum Państwowe w Katowicach, Akta Giesche SA,
zbiór nr 336, teczka 4101.

do strony 261

Na podstawie książki Laqueura i Breitmana Breaking the Silence.

Pismo Kozubka i listy do firmy Giesche, Akta Giesche SA, zbiór nr 336, teczka 4097.

do strony 263

Fragmenty listów Łyski, Rozmusa i Saternusa przytaczam za pracą Alojzego Łyski: Losy Górnoślązaków
przymusowo wcielonych do Wehrmachtu na podstawie listów, wspomnień i dokumentów, „Biuletyn
Instytutu Pamięci Narodowej" 2004, nr 6-7 (41-42). Alojzy Łysko, pisarz,

dziennikarz, działacz społeczny, jest synem Alojzego, autora cytowanego listu. Tęsknota za

ojcem, który nie wrócił z wojny, i potrzeba poznania jego drogi sprawiły, że zaczął gromadzić

wiadomości i dokumenty najpierw rodzinne, potem u sąsiadów i w okolicy. Zebrał niezwykle

wartościowy historycznie i dramatyczny materiał wykorzystany między innymi w wymienionym


artykule i w książce To byli nasi ojcowie wydanej w 1999 roku przez Ośrodek Rozwoju

Gminy Bojszowy.

do strony 265

Literacka gładkość wiersza Halinki Pawlak tak mnie zaskoczyła, że pokazałam go Małgorzacie
Baranowskiej, poetce, historykowi i krytykowi literatury, autorce między innymi książki

Prywatna historia poezji (Wydawnictwo Sic!). Podejrzewałam, że Halinka przyswoiła sobie, raczej
podświadomie, napisane przez kogoś wersy. Małgorzata Baranowska nie znalazła takiego

pierwowzoru. Uznała jednak, że Halinka zgromadziła w swoim wierszu zbitki słów i emocji,

jakie krążyły w popularnej poezji kobiecej z lat trzydziestych, drukowanej w pismach i czytanej przez
wrażliwe dziewczęta. Stworzyła romantyczne dziełko echo, w którym wyraziła swoje prawdziwe
uczucia.

do strony 266
Ryszard Hajduk zamieszkał po wojnie na Opolszczyźnie. Wśród licznych prac, które poświęcił historii i
teraźniejszości Śląska, jest książka Pogmatwane drogi, Gdynia 1987, o losach Ślązaków wcielonych do
Wehrmachtu i szukających w czasie wojny drogi do Polski.

do strony 267

Bery i bójki śląskie wydano w Jerozolimie w 1944 roku nakładem Wydziału Propagandy i Kultury,
Sekcja Wydawnicza 2. Korpusu.

Stanisław Ligoń był także inspiratorem wydania pracy zbiorowej Śląska Ojczyzna pod redakcją własną,
doktor Janiny Piłatowej i doktora Edwarda Kostki, Jerozolima 1945, nakładem

Sekcji Wydawniczej Jednostek Wojska na Środkowym Wschodzie. Jak napisano we wstępie,

książkę przeznaczono dla synów tej ziemi, których wielu „pełni zaszczytną służbę w szeregach naszej
Armii i w bohaterskich walkach na wszystkich frontach tej strasznej wojny - wyrębuje nam drogę
powrotną do Polski".

Zbigniew Kapała, który badał udział mieszkańców Katowic i miejscowości wchodzących

dziś w ich skład, w walkach regularnych jednostek WP na obczyźnie, ustalił, że wstępowali oni

już do pierwszych jednostek Wojska Polskiego formujących się we Francji (3. Pułk 1. Dywizji

Piechoty sformowanej w Coetquidan nosił nazwę Grenadierów Śląskich). Walczyli w Polskich

Siłach Zbrojnych w Wielkiej Brytanii (czterdziestu jeden pochodzących ze Śląska lotników

zginęło w lotach bojowych), pod dowództwem brytyjskim w Samodzielnej Brygadzie Strzelców


Karpackich i na froncie włoskim, między innymi pod Monte Cassino. Wchodzili w skład

1. Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka i przyczynili się do zwycięstwa pod Falaise

w Normandii. Ślązacy deportowani na początku wojny w głąb Związku Radzieckiego znaleźli

się w 3. Dywizji Piechoty imienia Romualda Traugutta, w której zastępcą do spraw polityczno-

wychowawczych był Jerzy Ziętek, późniejszy wojewoda śląski. We wrześniu 1944 roku podczas walk
na przyczółku czerniakowskim w Warszawie poległ dwudziestojednoletni Alfred

Wilk, szeregowiec 9. Pułku Piechoty tej dywizji, urodzony w Giszowcu. W 1940 roku Polskie

Siły Zbrojne podległe rządowi polskiemu na uchodźstwie (na obszarze Wielkiej Brytanii i Palestyny)
liczyły dwadzieścia siedem tysięcy sześciuset czternastu żołnierzy. 1 lipca 1945 roku

było w nich dwieście dwadzieścia osiem tysięcy żołnierzy, w tym osiemdziesiąt dziewięć tysięcy
sześćset osób stanowili dawni mieszkańcy Górnego Śląska i Pomorza, głównie byli dezerterzy i jeńcy z
armii niemieckiej.

Na podstawie artykułu Zbigniewa Kapały: Katowiczanie w szeregach wojska polskiego na

frontach II Wojny Światowej, „Kronika Katowic", tom V, Katowice 1995.


do strony 269

Cytat za wspomnianą książką T. Potemskiego: Józef Wieczorek.

József Antall, który w swoich wspomnieniach przyznawał, że zachował życie dzięki dzielności

Sławika, był ojcem Józsefa Antalla, premiera Węgier w latach 1990-1993.

Nie wiadomo, ilu Żydów zawdzięcza życie Henrykowi Sławikowi. Ocenia się, że jego komitet
autoryzował kilka tysięcy fałszywych katolickich papierów dla uchodźców żydowskich.

Poza tym Henryk Sławik pomógł uratować między innymi trzydzieścioro żydowskich

studentów z kolonii polskiej w Mohaczu, stu sześćdziesięciu internowanych z obozu żydowskiego w


Vamosmikola, setkę żydowskich dzieci z sierocińca w Vac nad Dunajem. W kamuflo-

waniu tego sierocińca jako instytucji chrześcijańskiej pomógł nuncjusz papieski Angelo Rotta,

który w 1943 roku złożył w nim oficjalną wizytę.

Na podstawie książek Elżbiety Isakiewicz: Czerwony ołówek, Warszawa 2003, i Grzegorza

Łubczyka: Polski Wallenberg: rzecz o Henryku Sławiku, Warszawa 2003.

do strony 271

Według Wilhelma Treuego: Georg-oon Giesche's Erben 1704—1964, Hamburg 1964. Książka została
napisana w dwieście sześćdziesiątą rocznicę powstania przedsiębiorstwa i na jego zamówienie, aby -
jak piszą w krótkim wstępie reprezentanci GvGE - pokazać jego weteranom i nowym udziałowcom i
pracownikom, czym było przez wszystkie lata swego istnienia i czym jest

teraz, gdy udało się je odbudować. Wstęp podpisało sześciu członków Kolegium Reprezentantów,
między innymi doktor Friedrich Wilhelm von Prittwitz, Oskar Graf Pilati, Hans Jesdinszki, doktor
Harald von Siebert.

do strony 272

Na podstawie książki Laqueura i Breitmana: Breaking the Silence.

do strony 273

Pismo księdza Dudka do Kurii Diecezjalnej w Katowicach z 2 kwietnia 1945 roku, Archiwum

Kurii.

5. Ein, zwei / Uciekaj I Drei, vier / Bleibe hier

do strony 280

Walter Laqueur i Richard Breitman podają w książce Breaking the Silence, że wiadomość ta pochodzi
od Hermanna Schultego, kuzyna Eduarda. Nie informują, w jakiej kopalni miał zginąć

Fitzner i kiedy - dokładnie - to było.


Kat Śląska otruł się w Kudowie - zawiadomił 5 października 1945 roku „Dziennik Zachodni",

nr 231. Powołał się na zeznania osobistego szofera Brachta Włocha Pawła Rastellego ujętego

przez Amerykanów. Rastelli nie podał daty śmierci Brachta. Utrzymywał, że gauleiter, który

posługiwał się wówczas fałszywymi papierami, zażył truciznę, a jego rodzina natychmiast po

pogrzebaniu go w Kudowie wyruszyła w głąb Niemiec. Gazeta przyznaje, że wokół Brachta

krążyło wiele niesprawdzonych wiadomości, między innymi sam „Dziennik Zachodni" informował, że
w 1945 roku Bracht był w Saragossie, dokąd wywoził zbiory sztuki.

Wiadomość o samobójczej śmierci Fritza Brachta w kwietniu 1945 roku podaje także Ryszard
Kaczmarek we wspomnianej książce: Pod rządami gauleiterów.

do strony 281

Archiwum Kurii Diecezjalnej w Katowicach.

do strony 282

Relację Augustyna Wiesiołka znajdującą się w aktach Okręgowej Komisji Badania Zbrodni

przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach podaję za książką Zygmunta Woźniczki: Katowice 1945-
1950, Katowice 2004.

do strony 283

Ludzie, którzy przyszli po Karla Jungera, mogli się powołać na dekret z 28 lutego 1945 roku

wydany przez Radę Ministrów i zatwierdzony przez Prezydium KRN o wyłączeniu ze społeczeństwa
polskiego wrogich elementów, obowiązujący na obszarach Rzeczypospolitej Polskiej

wcielonych przemocą przez okupanta do Rzeszy Niemieckiej.

Dekret ten stanowił między innymi, źe osoby zapisane do trzeciej lub czwartej grupy

niemieckiej listy narodowej posiadają pełnię obywatelstwa, jeśli wciągnięte zostały na tę listę

wbrew swej woli, a swoim zachowaniem wykazały polską odrębność narodową. Muszą one złożyć
właściwej władzy deklarację wierności narodowi i demokratycznemu państwu polskiemu.

Dostaną wtedy „odpowiednie zaświadczenie". Dekret nie określił znaczenia tego dokumentu

ani czasu jego ważności, pozostawiając poczucie niepewności, dezorientacji i zagrożenia.

Obywatele zaliczeni do drugiej grupy mogą wystąpić z wnioskiem o rehabilitację. Należy

go złożyć na piśmie w sądzie grodzkim, który ogłosi wszczęcie postępowania na koszt wnioskodawcy.
W razie odrzucenia wniosku sąd postanawia: umieścić wnioskodawcę na czas nieoznaczony w
miejscu odosobnienia (obozie), poddać go przymusowej pracy, pozbawić go na
zawsze praw publicznych, obywatelskich praw honorowych i całego mienia. Kto udziela pomocy
osobie, która nie złożyła w terminie wniosku o rehabilitację lub której wniosek został

odrzucony, w szczególności przez jej ukrywanie, żywienie lub zaopatrywanie w dokumenty,

podlega karze więzienia na czas nie krótszy niż lat pięć albo karze śmierci.

Dekret stosowano z dużą dowolnością. Wiele osób, które współpracowały z Niemcami, szybko
zaczęło gorliwą współpracę z urzędami bezpieczeństwa, a represjonowano ludzi

z trzeciej - pośredniej - a nawet czwartej grupy narodowej (określanej powszechnie jako polska),
które stały się ofiarami donosów, zawiści lub rozgrywek.

Informacje o obozie na podstawie pracy Obozowe dzieje Świętochłowic pod redakcją Adama

Dziuroka, Katowice-Świętochłowice 2002.

do strony 287

Ksiądz doktor Rudolf Adamczyk, członek Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach, po-

wiedział 31 lipca 1945 roku na jej posiedzeniu: „Hieny społeczeństwa wykorzystują ten mo-

ment, by zdobyć piękne mieszkanie i wzbogacić się. W Katowicach trudno dzisiaj o mieszka-

nie. Co się czyni? Wchodzi się w kontakt z urzędnikami milicji, którzy już się postarają, że

wskazane im osoby wyfruną z mieszkania i znajdą się na bruku lub w obozie za drutami, skąd

powrotu już nie ma, bo gdzie szukać pomocy?".

Cytat za pracą Wacława Dubiańskiego: Obóz pracy w Mysłowicach w latach 1945-1946, Seria Studia i
Materiały, tom 5, Katowice 2004.

Praca milicji w 1945 roku na Górnym Śląsku była też krytycznie oceniana przez administrację lokalną i
dygnitarzy nowej władzy. Starosta bytomski stwierdził, że „miejscowe oddziały milicji nie są
gwarancją bezpieczeństwa polskiej ludności, ale wręcz na odwrót - gwarancją

niebezpieczeństwa". A minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz powiedział na


odprawie komendantów wojewódzkich MO: „Takiego bałaganu i takiego braku odpowiedzialności,
jaki jest w Milicji, nie ma nigdzie". Według pracy Adama Dziuroka: Śląskie rozrachunki, Warszawa
2000.

do strony 290

Jeszcze w 1981 roku w biogramie Pawła Stellera autorstwa Alfreda Ligockiego, w Śląskim

słowniku biograficznym pod redakcją Jana Kantyki i Władysława Zielińskiego, Katowice 1981,

można przeczytać o tym epizodzie: „Po rocznym pobycie za granicą artysta wrócił do Katowic w 1946
r.".
W szkicu Stefana Stellera pod tytułem Mój ociec Paweł Steller, zamieszczonym w „Roczniku
Katowickim" Katowickiego Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego, z roku 1983, pełnym ciekawych
szczegółów i napisanym z pietyzmem, wywózka artysty skryta jest za słowami: „Życie zaczęło nam się
powoli układać, chociaż łatwe te pierwsze powojenne lata nie były".

Ani w biogramie, ani w szkicu syna nie ma także wzmianki o pomniku armii radzieckiej autorstwa
Stellera.

Formalną podstawą wywózek robotników do Rosji była zgoda uczestników konferencji jałtańskiej na
wykorzystanie przez Związek Radziecki przymusowej pracy ludności niemieckiej

jako formy reparacji wojennych.

Według Zygmunta Woźniczki, od końca stycznia do kwietnia 1945 roku z Górnego Śląska

wywieziono od piętnastu do dwudziestu pięciu tysięcy mężczyzn. Akcja zaczęła się od plakatów.
Ogłaszano, że mężczyźni od osiemnastego do pięćdziesiątego roku życia mają się zgłosić

do dwutygodniowych prac porządkowych, pod karą sądu wojennego. Z Katowic - jak się wydaje -
najwięcej wywieziono pracowników Huty Baildon. W pierwszej chwili łatwo było uciec,

lecz głodni pracownicy, którym obiecano ciepły posiłek i chleb dla rodziny, ochoczo wymaszerowali.
Wkrótce wyszło na jaw oszustwo - nie czekały wagony do rozładowania, lecz do transportu
robotników. Z czterystu osób, które wówczas wywieziono z huty do niewolniczej pracy w ZSRR,
wróciło jedynie pięć.

Organizacje partyjne i związkowe oraz urzędy bezpieczeństwa na Śląsku zwracały uwagę władzom
wojewódzkim i centralnym na narastającą niechęć ludności do nowej władzy i nawrót sympatii do
rządów niemieckich, co było szczególnie niewygodne w okresie przed referendum trzech pytań i
wyborami. Rozpoczęto starania o powrót „wywiezionych z Górnego

Śląska, potraktowanych przez władze sowieckie niesłusznie jako Niemców i skierowanych

do pracy w kopalniach". Na skutek rozmaitych starań i interwencji do 30 września 1949 roku

z ZSRR powróciło na Górny Śląsk pięć tysięcy sześciuset trzech górników.

Zygmunt Woźniczka: Wysiedlenia ludności górnośląskiej do ZSRR wiosna 1945 r., „Studia

Śląskie" 2002, tom LIX.

W „Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej" czerwiec-lipiec 2004, nr 6—7 (41-42), zamieszczono


piękne zdjęcie ze ślubu Ludwika i Heleny Poloków z Mikulczyc (dzisiejszej dzielnicy Zabrza) z
następującym podpisem: „Spośród czternastu mężczyzn, znajdujących się na

pamiątkowej fotografii weselnej, do ZSRR w 1945 r. zostało wywiezionych ośmiu. Pobyt w sowieckich
obozach i batalionach roboczych przeżyło tylko czterech z nich".

do strony 291

Wykorzystałam fragmenty opowieści bohaterów filmu dokumentalnego Niech świat pamięta


o nas zrealizowanego przez reżyserów Jerzego Sobocińskiego i Stefana Skrzypczaka oraz producenta
Petera Piechę dla TV Katowice.

Autorzy nagrali relacje kilkudziesięciu mieszkańców Górnego Śląska, którzy doświadczyli po wojnie
brutalnych represji, między innymi zostali wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego lub cierpieli
wskutek wywiezienia rodziców.

do strony 293

Polski obóz w Świętochłowicach-Zgodzie istniał od lutego do listopada 1945 roku. Mogło

w nim przebywać jednorazowo od jednego do półtora tysiąca osób. Oblicza się, że straciło

w nim życie od tysiąca ośmiuset do dwóch i pół tysiąca ludzi. Przyczyną większości zgonów

był tyfus. Ale zabijały też inne choroby, głód, okrutne traktowanie, depresja.

Polski obóz w Mysłowicach istniał od lutego 1945 roku do września 1946 roku. W pierwszym roku
przebywało w nim jednorazowo od dwóch i pół do pięciu tysięcy osób. W drugim

liczba ta malała do około tysiąca pod koniec istnienia obozu. W obozie zmarło co najmniej dwa

tysiące dwieście osiemdziesiąt jeden osób z przyczyn takich samych jak w Świętochłowicach.

Na podstawie wymienionych wyżej prac: o Świętochłowicach pod redakcją Adama Dziuroka i o


Mysłowicach Wacława Dubiańskiego.

Ustawa Krajowej Rady Narodowej z 6 maja 1945 roku poprawiła nieco sytuację Ślązaków z trzeciej i
czwartej grupy niemieckiej listy narodowej. Na podstawie deklaracji wierności narodowi

i demokratycznemu państwu polskiemu mogli oni teraz otrzymać od władz administracyjnych

ważne przez pół roku zaświadczenie, które dawało podstawę do uzyskania stałych praw
obywatelskich, jeśli tymczasem nie wszczęto przeciw wnioskodawcom postępowania karnego.

do strony 294

Według wspomnianej książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the Silence.

do strony 299

Archiwum Państwowe w Katowicach, Akta Komitetu Powiatowego PPR w Katowicach

12/1727/0, teczka 186.

Podobne obozy urządzono przy wielu górnośląskich kopalniach, między innymi Kleofas w Załężu,
Eminencja w Dębie, Wujek w Brynowie, Katowice w Bogucicach, Murcki i Boże Dary w Kostuchnie.
Jeszcze w maju 1948 roku w kopalniach Katowickiego Zjednoczenia Węglowego pracowało trzy
tysiące siedemdziesięciu dziewięciu niemieckich jeńców. W 1949 roku zaczęto ich

zwalniać. Na podstawie wspomnianej książki Zygmunta Woźniczki: Katowice 1945-1950.


Dzisiaj na miejsce obozu jenieckiego przy kopalni Wieczorek prowadzi dziurawa ulica

Transportowców, biegnąca wśród krzaków i dzikich zagajników i stanowiąca przedłużenie

większej ulicy Oswobodzenia. Teren przypomina gospodarstwo popegieerowskie. Parę starych


zaniedbanych baraków, parę nowych, w których zagnieździło się jakieś przedsiębiorstwo,

zużyte opony, połamane skrzynki. Planu obozu nie sposób odtworzyć. Zachował się szkic

przekazywany z rąk do rąk, nie wiadomo jednak, czy odpowiada rzeczywistości ani kiedy został
wykonany. Zaznaczono na nim parkan, osiem baraków dla jeńców, barak izby chorych,

kotłownię i umywalnię, magazyny, kuchnię i biuro, warsztaty i siedem posterunków straży,

w tym sześć na wieżyczkach.

do strony 300

Cytat za książką Waltera Laqueura i Richarda Breitmana Breaking the Silence.

Pięcioosobowa komisja powołana przez koncern dokonała tego wyliczenia dopiero w latach

1960-1962. Podaję je za wspomnianą książką Wilhelma Treuego: Georg von Giesche's Erben

1704-1964.

do strony 302

Według pracy Łukasza Kamińskiego: Strajki robotnicze w Polsce w latach 1945-1948, Wrocław 1999.

do strony 304

Archiwum Państwowe w Katowicach, Akta Komitetu Powiatowego PPR w Katowicach

12/1727/0, lata 1945-1948, teczka 186.

do strony 306

Władze, które sfałszowały wyniki referendum, były zainteresowane rzeczywistymi nastrojami


ludności. Dzięki temu zachowały się raporty zawierające prawdziwe lub wysoce prawdopodobne
dane. Można więc porównać nieoficjalne sprawozdanie z województwa śląsko-dąbrowskiego z
przyjętym później, oficjalnym.

Narodowi postawiono pytania (podaję je w skrócie): 1. Czy jesteś za zniesieniem Senatu?

2. Czy chcesz utrwalenia ustroju wprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienia


podstawowych gałęzi gospodarki? 3. Czy chcesz utrwalenia granic na Bałtyku, Odrze i Nysie
Łużyckiej?

Raport nieoficjalny:

Oddano ważnych głosów 1 510 385.


Na pierwsze pytanie odpowiedziało:

„tak" 573 946 (38 procent głosujących),

„nie" 936 439 (62 procent).

Na drugie pytanie:

„tak" 657 017 (43,5 procent),

„nie" 853 368 (56,5 procent).

Na trzecie pytanie:

„tak" 922 845 (61,1 procent),

„nie" 587 540 (38,9 procent).

Raport oficjalny:

oddano tyle samo ważnych głosów.

Pierwsze pytanie:

„tak" 1 280 042 (84,8 procent),

„nie" 230 343 (15,2 procent).

Drugie pytanie:

„tak" 1 318 271 (87,3 procent),

„nie" 192 114 (12,7procent).

Trzecie pytanie:

„tak" 1 372 087 (90,9 procent),

„nie" 138 298 (9,1 procent).

Oba sprawozdania sporządził ten sam człowiek.

Na podstawie: „Dokumenty do dziejów PRL", zeszyt 4, Referendum z 30 czerwca 1946 r.

Przebieg i wyniki, opracował Andrzej Paczkowski, Warszawa 1993. Z tego samego źródła pochodzi
informacja o „zabezpieczaniu" referendum w województwie śląsko-dąbrowskim.

Cytat za Heleną Mieczkowską (córką Stanisława Ligonia) z tomiku Karlik z „Kocyndra",

wspomnienia o Stanisławie Ligoniu, wyboru materiałów dokonał Cełestyn Kwiecień, Warszawa 1980.

do strony 309

Nie wiadomo, kiedy Ewald Gawlik napisał wiersz, którego fragment przytaczam. Mógł się on
także wiązać z późniejszym okresem jego życia, kiedy był przeświadczony, że jego twórczość

nie jest rozumiana.

do strony 311

Archiwum Państwowe w Katowicach, Akta Komitetu Powiatowego PPR w Katowicach

12/1727/0, lata 1945-1948, teczka 187.

Tamże, teczka 186.

do strony 314

Wydarzenia parafialno-duszpasterskie w parafii Janów 1948-1968, rękopis w posiadaniu parafii

Świętej Anny w Nikiszowcu.

do strony 319

Adam Galis: Opowieść o górniku Chodeli, Warszawa 1950.

do strony 320

Różokrzyżowcy według Wielkiej Encyklopedii PWN to nurt łączący tradycję chrześcijańską

z okultystyczną. Jego inspiratorem miał być Christian Rosenkreutz, którego imię i nazwisko

odnosi się bezpośrednio do symboli ruchu - róży i krzyża. Pierwsze dowody na istnienie tajnego
bractwa różokrzyżowców pochodzą z XVIII wieku.

Według Bolesława Skulika, którego słowa cytuję za wspomnianą książką Seweryna A. Wisłockiego
Janowscy „Kapłani wiedzy tajemnej", „Rosenkreutz stworzył system, że od atomu

do kosmosu wszystko jest jedność".

Malarze okultyści z Nikiszowca i okolic byli bohaterami filmu Lecha Majewskiego Angelus łączącego
elementy fantazji malarskiej, dokumentu i poetyckiej fabuły, zrealizowanego

w 2001 roku. Tytuł Angelus nawiązuje do osoby poety mistyka Angelusa Silesiusa, Anioła Ślązaka,
który urodził się we Wrocławiu w 1624 roku jako Johannes Scheffler. W wierszu Duchowa alchemia
Anioł Ślązak pisze:

„Ołów złotem się stanie, przyjdzie to zdarzenie,

Gdy z Bogiem i przez Boga w Boga się przemienię".

Ze zbioru Cherubowy wędrowiec, przekład Marcina Brykczyńskiego i Jerzego Prokopiuka, Kraków


1990.

do strony 322

Czterech hokeistów z Giszowca reprezentowało Polskę sto dwadzieścia trzy razy: Alfred
Gansiniec - czterdzieści siedem, Alfred Wróbel (II) czterdzieści, Adolf Wróbel (III) dwa-

dzieścia dwa, Antoni Wróbel (I) - czternaście. W oficjalnych meczach międzypaństwowych

Alfred Gansiniec strzelił piętnaście bramek, a Alfred Wróbel trzynaście.

do strony 324

Pod portalem wchodzi się teraz do greckiej tawerny Kaliteros („Mamy zaszczyt zaprosić

Państwa do ekskluzywnej restauracji o unikalnym nastroju. Serwujemy potrawy z najlepszej jakości


produktów (...) od smacznych przystawek poprzez dania główne do niebiańskich

deserów").

Od tej chwili zaprzestaję wymieniania dyrektorów, bo od roku 1945 do 2006 było ich dziewiętnastu.
Pełnili więc swoją funkcję średnio przez niespełna trzy lata i trzy miesiące.

do strony 326

Kazimierz Bosek skończył później studia i został dziennikarzem, między innymi tygodnika „Literatura"
w Warszawie. W okresie rozluźnienia cenzury zwrócił uwagę na nieznaną opinii publicznej sprawę
batalionów roboczych. W 1993 roku poświęcił im ekspertyzę zamówioną przez Wojskowy Instytut
Historyczny Akademii Obrony Narodowej na potrzeby Sejmu

RP Oto niektóre informacje z tego opracowania (maszynopis w posiadaniu żony autora, który zmarł w
2006 roku):

Już w 1948 roku resorty gospodarcze zgłosiły zapotrzebowanie na 60 tysięcy poborowych.


Ministerstwo Obrony Narodowej oceniało, że „przepuszczenie wielkich mas młodzieży przez ten filtr
pracy w oparciu i na podłożu ideologicznym będzie dla Państwa i Społeczeństwa z wielką korzyścią".
W czerwcu 1949 roku generał Władysław Korczyc dekretował:

„sformować robocze baony i do nich powołać w normalnym porządku do wojska na dwuletnią służbę
elementy nam obce".

Pierwsze cztery bataliony przybyły do śląskich kopalń 15 października 1949 roku. Wytypowanie
poborowych nie stanowiło trudności, gdyż komendanci RKU współpracowali z szefami urzędów
Bezpieczeństwa Publicznego i przedstawicielami PZPR - jak informował meldunek sztabowy. Dbali oni
o właściwy „system eliminowania i selekcji".

Na przykład w czerwcu 1949 roku uznano, że z przewidywanych do wcielenia 102 tysiące


poborowych 33 600 nie nadaje się do normalnej służby wojskowej „ze względów politycznych i
społecznych".

W maju 1950 roku marszałek Rokossowski wydał rozkaz o sformowaniu „poza normą wojska" 10.
Batalionu Pracy (Jednostka Wojskowa 2930), który skierowano na Dolny

Śląsk, do kilkunastu kopalni uranu i zakładów jego przeróbki. Żołnierzom tym (około 3 ty-
sięcy) nie ujawniono niebezpieczeństwa; miejsca pracy i jej charakter były objęte tajemnicą
wojskową.

Żołnierze z batalionów roboczych na Górnym Śląsku byli eksploatowani na tak zwanych

rolkach - szychtach przedłużanych do 16-18 godzin, na nocnych zmianach i na szczególnie

niewygodnych stanowiskach pracy. Dokumenty dowodzą zatajania wypadków; według jednych w


1953 roku w kopalniach zginęło 54, według innych - 48 żołnierzy.

Likwidacja batalionów roboczych rozpoczęła się w 1957 roku. Jako ostatni rozwiązano

we wrześniu 1959 roku batalion przy kopalni Wieczorek, będący jednocześnie batalionem
rekonwalescentów i kalek..

do strony 329

Według wspomnianej książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the Silence.

do strony 334

Opowiastkę o Skarbniku przytaczam za książką Gadka za gadką. 300 podań, bajek i anegdot

z Górnego Śląska, zebrali i opracowali Dorota Simonides i Józef Ligęza, Katowice 1975.

do strony 344

Według książki Waltera Laqueura i Richarda Breitmana: Breaking the Silence.

do strony 347

Relację Skulika o rozmowie z Klimczokiem zaczerpnęłam z książki Seweryna A. Wisłockiego:

Janowscy „Kapłani wiedzy tajemnej".

do strony 351

18 listopada 1970 roku rząd PRL w skierowanej do rządu Republiki Federalnej Niemiec informacji
stwierdzał, że „osoby, które ze względu na swą bezsporną niemiecką przynależność narodową pragną
wyjechać do jednego z dwóch państw niemieckich, mogą to uczynić w oparciu

o obowiązujące w Polsce ustawy i przepisy prawne. Ponadto weźmie się pod uwagę sytuacje

rodzin mieszanych i podzielonych (...)".

Wasserpolaki, właść. Wasserpolen, to pogardliwe określenie Ślązaków.

Wszystkie wiadomości i cytaty w tym podrozdziale - na podstawie artykułu Andrzeja Sznajdera OBEP
IPN Katowice: Do kogo tam jedziecie?, „Biuletyn IPN" 2004, nr 6-7 (41 -42).

do strony 353
Głlosy kandydatów na statystów cytuję za książką Kazimierza Kutza: Klapsy i ścinki: mój alfabet
filmowy i nie tylko, Kraków 1999.

do strony 354

Jan Mitręga, wicepremier i minister górnictwa i energetyki w pierwszym rządzie Piotra Jaroszewicza.

do strony 358

Słowa Wróbla - z książki Seweryna A. Wislockiegoi/dttomjcy „Kapłani wiedzy tajemnej".

do strony 364

Według relacji Jana Józefa Szczepańskiego, w jego wspomnieniach Kadencja, Kraków 1989.

6. Nasze szczęście tkwi w nadziei

do strony 378

Dokument ten, dalekopis nr 2552/80, pochodzi z księgi zarządzeń dyrektora kopalni z roku

1980 w Archiwum Kopalni Wieczorek.

do strony 379

Na podstawie danych zawartych w pracy Jana Korbiela: Emigracja z Polski do RFN. Wybrane

problemy, Opole 1986.

do strony 381

Protokoły tzw. Komisji Grabskiego. Tajne dokumenty PZPR, rozmowa ze Zdzisławem Grudniem 1
czerwca 1981 roku, Paryż 1986.

do strony 382

Skorzystałam z dokumentów zgromadzonych przez Jana Dziadula w pracy: Rozstrzelana kopalnia: 13-
16grudnia 1981 roku. Stan wojenny - tragedia „Wujka", Warszawa 1991.

Tamże.

do strony 385

Tamże.

do strony 386

Wypadku tego nie udało mi się potwierdzić.

do strony 387

Piosenkę tę zapisano w podziemnej broszurze: ... Póki my żyjemy! Zbiór wierszy i piosenek Regionu
Sląsko-Dąbrowskiego 1981-1982, zebrali i opracowali: KA-ZET, Katowice 1986.
do strony 389

Tamże.

Zarządzenie prezesa Narodowego Banku Polskiego nr B/19 VIII/11 z 17 października 1981

roku: B-VIII-Obrót oszczędnościowy i obrót czekowy.

do strony 391

PRON - Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego powołany został w lipcu 1982 roku

przez PZPR i podporządkowane jej stronnictwa. Zadaniem PRON było stworzenie pozorów

rozmowy społecznej i porozumienia narodowego w okresie ostrego kryzysu zaufania do władzy w


stanie wojennym. Frywolne hasełko „zamiast w kącie trącać prącie, pracuj w narodowym froncie",
popularne przed laty, znów stało się aktualne przez skojarzenie nie tylko z pomysłem, ale i skrótem
nazwy tej organizacji.

do strony 399

Andrzej Żabiński, aparatczyk partyjny, po usunięciu Zdzisława Grudnia pierwszy sekretarz

KW PZPR w Katowicach.

do strony 411

Informacje z pracy Marka Stanisława Szczepańskiego: Opel z górniczym pióropuszem: województwa


katowickie i śląskie w procesie przemian, Katowice 2002.

7. Powrót Uthemanna

do strony 415

Z deklaracji Związku Górnośląskiego: „Związek jest dobrowolnym stowarzyszeniem, wspólnotą osób


identyfikujących się z wartościami, które symbolizuje Górny Śląsk. Jest organizacją

niezależną od władzy politycznej. (...)

Związek pragnie nawiązać do tożsamości wywodzącej się z piastowskich korzeni księstw

górnośląskich (...). Związek uznaje za swoje dziedzictwo wartości przekazywane przez wielkich
Ślązaków - budzicieli świadomości moralnej i narodowej (...); zakony górnośląskie,

m.in. cystersów, bożogrobców, franciszkanów, dominikanów, jezuitów oraz diakonackie

wspólnoty ewangelickie; organizacje: górnośląskie towarzystwo akademickie sprzed I wojny


światowej, Macierz Szkolną, Alojzjanów, Sokola, Eleusis, Silesia Superior, Towarzystwo

Przyjaciół Nauk na Śląsku, Związek Polaków w Niemczech, Związek Polaków w Czechosłowacji;


Powstańców Śląskich, Obrońców Górnego Śląska we wrześniu 1939 roku, żołnierzy
Armii Krajowej na Śląsku i śląskie Szare Szeregi. Związek widzi zasadniczy cel w podtrzymywaniu
świadomości mieszkańców rejonu górnośląskiego, iż są gospodarzami swej Małej Ojczyzny (...)".

Broszura Communitas Silesiae Superioris. Dokumenty konstytutywne i programowe, Katowice 2001.

„Gość Niedzielny", ogólnopolski tygodnik katolicki, wychodzi w Katowicach od 1923 roku, z


przerwami w latach 1939-1945, 1952-1953 i 1981-1983. Wydawcą pisma jest kuria diecezjalna, z
wyjątkiem lat 1954-1956, kiedy zostało ono przejęte przez Stowarzyszenie PAX.

Bogato ilustrowany magazyn łączy tematykę religijną, społeczną i kulturalną.

Ksiądz Klemens Kosyrczyk (1912-1975) pochodził z wielodzietnej rodziny kolejarskiej

z Mysłowic, studiował filozofię, teologię i już jako kapłan, w roku 1936/1937, dziennikarstwo

w Warszawie. Duszpasterz na Śląsku, więziony w hitlerowskich obozach zagłady w Dachau

i Mauthausen-Gusen. Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego" w latach 1945-1950. Pisał

pod pseudonimami między innymi Ireneusz Pogodny i Stach Kropiciel.

do strony 417

Na podstawie pracy Adama Hrebendy i Jacka Wodza: Życie codzienne bezrobotnych w rejonie

Górnego Śląska, Warszawa 1992.

do strony 418

Wątek europejskości Peregryna znalazł się między innymi w eseju Doroty Simonides: Złożone
korzenie Europy zamieszczonym w pracy Duchowe dziedzictwo Europy, księga dedykowana

biskupowi gliwickiemu Janowi Wieczorkowi z okazji 40-lecia święceń kapłańskich, pod redakcją

Stanisława Rabieja, Opole 1998.

do strony 422

Na podstawie reportażu Beaty Pawlak: To ja, jestem z wami!, „Gazeta Wyborcza", nr 243 z 18

października 1994.

do strony 430

Informacje o zamknięciu biblioteki i szybu Wilson pochodzą z archiwum kopalni Wieczorek,

księga zarządzeń dyrektora, zapis z roku 1996.

do strony 432

Die Marchen an der Weltliteratur (Bajki świata), bibliofilska seria publikowana od początku stulecia w
Lipsku, Berlinie, a ostatnio w Monachium, ze złoconymi brzegami i barwnymi obwolutami
inspirowanymi ludowym wzornictwem danego kraju lub regionu. Dorota i Jerzy Simonidesowie

opracowali dla tej serii tom Marchen aus der Tatra (Bajki z Tatr), Miinchen 1994.

Tren na książki moje Doroty Simonides, z którego wyjęłam ten cytat, zamieszczony jest

w książce Wszystek krąg ziemski: antropologia, historia, literatura: prace ofiarowane profesorowi

Czesławowi Hernasowi, pod redakcją Piotra Kowalskiego, Wrocław 1998.

do strony 433

Według informacji Aleksandry Klich (współpraca Przemysław Jedlecki) w reportażu Nie ma

narodu, może będzie, „Gazeta Wyborcza", nr 145 z 23 czerwca 2001.

do strony 439

Stu Najwybitniejszych, „Gazeta Wyborcza", wydanie katowickie, nr 285 z 7 grudnia 1999.

do strony 448

Według Doroty Simonides, Górnoślązacy mają wszystkie właściwości grupy etnicznej. Współczesne
etnologia i socjologia określiły pięć takich właściwości. Na Górnym Śląsku występują one w
komplecie:

1. Grupa zajmuje od dawna swoje terytorium.

2. Nie powstała przez zmianę granic państwowych.

3. Zachowuje obojętność wobec zmiany przynależności państwowej. Górnoślązacy pielęgnowali


swoją odrębność bez pomocy instytucji państwowych. Dotyczyło to i polskiej, i niemieckiej

ludności śląskiej. Izolowała się w obronie i przed germanizacją, i przed natrętną polonizacją.

4. Odgrywa podrzędną rolę w organizmie państwa. Niemcy nazywali Górnoślązaków

Wasserpollacken, traktowali ich jako tanią siłę roboczą i mięso armatnie. Polacy nazywali ich

Hanyse lub Szkopy, lekceważyli i wyśmiewali ich dyscyplinę i zamiłowanie do porządku.

5.Żyje w dwóch lub więcej kręgach kulturowych. U kolebki kultury śląskiej stały kultury

polska, czeska, niemiecka, a nawet łacińska. Pierwsze zdanie polskie „Daj, ać ja pobruszę, a ty

poczywaj" wypowiedział czeski chłop do swej polskiej żony, a zapisał je w łacińskiej kronice

niemiecki mnich w klasztorze w Henrykowie.

Na podstawie artykułu Doroty Simonides: Górnoślązacy. Grupa regionalna czy etniczna?,

„Lud", Organ PTL i Komitetu Nauk Etnologicznych Polskiej Akademii Nauk, tom LXXVIII,

1995.
do strony 453

Sondaż Centrum Badania Opinii Społecznej przeprowadzony w 2004 roku na zlecenie Instytutu
Filozofii i Socjologii PAN.

Spis i źródła ilustracji

zamieszczonych w książce

str. 11 - dom nr 20 przy wrocławskim Ringu - Rynku, ilustracja z jubileuszowego dzieła Geschichte der
Bergwerkgesellschaft Georg von Giesche's Erben, Breslau 1904, Biblioteka

Narodowa w Warszawie.

str. 15 - Hans Holbein, Kupiec londyński, Gemaldegalerie, Berlin.

str. 22 - Sigismund von Walther-Croneck, ilustracja z jubileuszowego dzieła Geschichte der

Bergwerkgesellschaft Georg von Giesche's Erben, Breslau 1904, Biblioteka Narodowa

w Warszawie.

str. 24 - kopalnia galmanu Scharley, ilustracja z jubileuszowego dzieła Geschichte der Bergwerkge-

sellschaft Georg von Giesche's Erben, Breslau 1904, Biblioteka Narodowa w Warszawie.

str. 29-Fryderyk Bernhardi, reprodukcja obrazu Hugona Vogla z 1904 r., Muzeum Śląskie

w Katowicach.

str. 31 -w hucie Bernhardi, ilustracja z jubileuszowego dzieła Geschichte der Bergwerkgesellschaft


Georg von Giesche's Erben, Breslau 1904, Biblioteka Narodowa w Warszawie.

str. 37 - wczesna panorama Gieschewaldu, pocztówka ze zbiorów Jarosława Załuczkowskiego.

str. 37 - domy robotnicze w Gieschewaldzie, projekty Emila i Georga Zillmannów, reprodukcja z pracy
Hermanna Reuffurtha Gieschewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von
Gebriider Bóhm 1910.

str. 38 - willa dyrektorska w Gieschewaldzie, reprodukcja z pracy Hermanna Reuffurtha Gie-

schewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von Gebriider Bóhm 1910

str. 40 - gospoda w Gieschewaldzie, projekt Emila i Georga Zillmannów, reprodukcja z pracy

Hermanna Reuffurtha Gieschewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag

von Gebriider Bóhm 1910.

str. 41 - plan osady Gieschewald, reprodukcja z pracy Hermanna Reuffurtha Gieschewald ein

neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von Gebriider Bóhm 1910.


str. 42-43 - pierzeje uliczek w Nikiszowcu, rysunki Emila i Georga Zillmannów, reprodukcja

z pracy Hermanna Reuffurtha Gieschewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf,

Verlag von Gebriider Bóhm 1910.

str. 43 - ceglany Nikiszowiec, na dolnym zdjęciu jedna z bram, zwanych przez mieszkańców

ainfartami, zdjęcie współczesne, fot. Marek Locher.

str. 44 - projekt głównej budowli kopalni Giesche - łaźnia, cechownia, główny magazyn, stacja
ratownicza przy szybie Carmer. Projekt Emila i Georga Zillmannów, reprodukcja

z pracy Hermanna Reuffurtha Gieschewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf,

Verlag von Gebriider Bóhm 1910.

str. 45 - projekt szybu. Rysunek Emila i Georga Zillmannów, reprodukcja z pracy Hermanna
Reuffurtha Gieschewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von GebriiderBóhm
1910.

str. 45 - szyb Carmer i towarzyszący mu gmach - już zbudowany, Muzeum Historii Katowic.

str. 46 - Giszowiec, ulica Fórstera, pierwsze lata istnienia osady, pocztówka ze zbiorów Muzeum
Historii Katowic.

str. 50 -pamiątka Pawła Kasperczyka z 10. kompanii 51. Dolnośląskiego Regimentu Piechoty

w Breslau, własność rodziny Kasperczyków w Giszowcu.

str. 52 - szkoła powszechna w Gieschewaldzie, pocztówka ze zbiorów Muzeum Historii Katowic.

str. 57 - Gertruda z domu Mendra, żona Pawła Kasperczyka, własność rodziny Kasperczyków w
Giszowcu.

str. 58 - gmach nadleśnictwa w Giszowcu, obecnie przedszkole, zdjęcie współczesne, fot. Marek
Locher.

str. 59 - Gieschewald już zagospodarowany, pocztówka ze zbiorów Muzeum Historii Katowic.

str. 60 - ksiądz Paweł Dudek, reprodukcja z wydawnictwa jubileuszowego 75-lecie kościoła

św. Anny w Katowicach Janowie, Katowice 2002.

str. 63 - małżeństwo Jungerów: Karl, wagowy w kopalni Giesche i Hedwig, gospodyni w willi

bergrata w Gieschewaldzie, własność rodziny Jungerów w Giszowcu.

str. 67 - dom urzędowy w Gieschewaldzie ze statuą Bismarcka-Rolanda w narożu, fragment

pocztówki ze zbiorów Jarosława Załuczkowskiego.

str. 68 - Nikiszowiec, Muzeum Historii Katowic.


str. 69 - pralnia w Gieschewaldzie, reprodukcja z pracy Hermanna Reuffurtha Gieschewald ein

neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von Gebriider Bohm 1910.

str. 71 - kopalnia Giesche, praca przy filarze, Muzeum Historii Katowic.

str. 74 - hotel robotniczy w Gieschewaldzie, przy stole „wulcoki", reprodukcja z pracy Hermanna
Reuffurtha Gieschewald ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von

Gebruder Bohm 1910.

str. 76 -położenie kamienia węgielnego pod kościół św. Anny w Nikiszowcu, 4 lipca 1914 r.,

reprodukcja z wydawnictwa jubileuszowego 75-lecie kos'ciola św. Anny w Katowicach

Janowie, Katowice 2002.

- ilustracja z dzieła Athanasiusa Kirchnera, Siedemdziesiąt Dwa Imiona Boże,l652.

patriotyczne niemieckie plakiety z I wojny światowej, reprodukcja z kroniki szkolnej

założonej w 1908 r., dziś w posiadaniu szkoły im. Marii Konopnickiej w Giszowcu.

Albert-Wojtek Badura, jeszcze kawaler, z archiwum rodziny Badura-Simonides.

wasserturma, czyli wieża ciśnień w Giszowcu, zdjęcie współczesne, fot. Marek Locher.

- sala teatralna w gospodzie, reprodukcja z pracy Hermanna Reuffurtha Gieschewald

ein neues oberschlesisches Bergarbeiterdorf, Verlag von Gebriider Bohm 1910.

Bałkan, Muzeum Historii Katowic.

- wielkanocna okładka Kocyndra z 1921 r., Biblioteka Narodowa w Warszawie.

- giszowieccy powstańcy pod filarami gospody. Po lewej, na pierwszym planie, leży ich

dowódca Jan Gałka, zdjęcie ze zbiorów rodziny Jungerów.

str. 108 -Janek Bachen i Karol Kohut, reprodukcja zdjęcia zamieszczonego w 18 numerze pisma
„Powstaniec" z 1939 r., Biblioteka Narodowa w Warszawie.

str. 111

str. 112

str. 117

str. 119

str. 120

str. 122
str. 125

str. 126

str. 128

str. 132

str. 133 -

str. 136

str. 138-

str. 142-

str. 144

str. 145

str. 156

str. 160

str. 161

str. 164-

str. 166

str. 174

str. 175

str. 178

- generał Szeptycki wkracza na polski Śląsk, Biblioteka Jagiellońska w Krakowie.

- Rozalia i Albert-Wojciech Badurowie, pierwszy ślub na Śląsku przyłączonym do Pol-

ski, 20 czerwca 1922, własność ich córki Gertrudy Gabrysiowej. Za komputerowy

retusz tej bardzo zniszczonej, historycznej fotografii Autorka i wydawnictwo dzię-

kują Dominikowi Rudnickiemu.

- w kopalni Giesche, lata 20. ubiegłego wieku, Muzeum Historii Katowic.

- jedno z niewielu zdjęć Józefa Wieczorka, stoi w centrum grupy. Inne osoby i autor

zdjęcia niezidentyfikowani, reprodukcja z książki Leszka Cichego i Bernarda Ga-

łuszki Kopalnia Wieczorek (1826-198'5). Autorzy nie podają źródła fotografii.


- staw Małgorzaty w latach 20. ubiegłego wieku, Muzeum Historii Katowic.

- pierzeja ryneczku w Nikiszowcu z arkadami prowadzącymi do atelier Niesporka,

zdjęcie współczesne, fot. Marek Locher.

- 3. Pułk Ułanów Śląskich w Tarnowskich Górach, własność rodziny Kasperczyków.

- Rozalia Kajzerówna, Muzeum Historii Katowic.

- w jadalni domu Przybyłów w Janowie, przy stole syn Antoniego Przybyły, Marian.

Pokój się nie zmienił, fot. Marek Locher.

- rodzina Poloczków przy harmonium, trzecia od lewej Marta Poloczkówna, która

wyszła za Rufina Rysia, własność ich córek, Anny i Małgorzaty Ryś.

- muzykanci z Giszowca z diabelskimi skrzypcami, pierwszy z prawej Rufin Ryś, własność Anny i
Małgorzaty Ryś.

- sąsiedzi z Giszowca, od lewej: Emil Kasperczyk, jego brat Gerard, ich ojciec Paweł,

inne osoby niezidentyfikowane, własność rodziny Kasperczyków.

- inspektor kas gminnych w Janowie, Antoni Przybyła, karykatura ze zbiorów rodzinnych Mariana
Przybyły w Janowie.

- piekarniok, zdjęcie wykonał prawdopodobnie Paweł Poloczek, własność Anny i Małgorzaty Ryś.

- gmina w Janowie, według projektu architekta Tadeusza Michejdy, trwa jeszcze budowa, Muzeum
Historii Katowic.

- uroczystość konsekracji kościoła św. Anny w Nikiszowcu, w pierwszym rzędzie

w środku proboszcz Paweł Dudek, po prawej od niego naczelnik gminy Janów Józef

Szeja, reprodukcja z wydawnictwa jubileuszowego 75-lecie kościoła św. Anny w Katowicach Janowie.

- futboliści z Giszowca, wśród nich trzech braci Jungerów, własność rodziny Jungerów.

Betleem Polskie Lucjana Rydla wystawione w giszowieckiej gospodzie, zdjęcie Pawła

Poloczka, własność Anny i Małgorzaty Ryś.

- giszowieccy aktorzy-amatorzy, od lewej Marta Poloczkówna, Paweł Poloczek, ich

niezidentyfikowana sąsiadka, zdjęcie prawdopodobnie Pawła Poloczka, własność

Anny i Małgorzaty Ryś.

? Gertruda Badurzanka, zdjęcie komunijne, z archiwum rodziny Badura-Simonides.

- Eduard Schulte ze swym trofeum myśliwskim, Clara Schulte z synami Ruprechtem


i Wolfgangiem, własność Ruprechta Schultego.

Nikiszowieckie podwórko, zdjęcie współczesne, fot. Marek Locher.

- w Nikiszowcu, zdjęcie współczesne, fot. Michał Łuczak.

- Helena i Andrzej Pawlakowie z dziećmi, z lalką Halinka, później Kasperczykowa,

własność rodziny Kasperczyków.

str. 179 — Anton Uthemann w Bad Lautenberg w górach Harzu, reprodukcja ze zdjęcia w
miesięczniku „Oberschlesische Wirtschaft", nr 12 z 1935 r., Biblioteka Śląska w Katowicach.

str. 180 - harcerze z Giszowca na obozie w Spalę, zdjęcie z giszowieckiej Kroniki Harcerskiej

opracowanej w paru egzemplarzach. Jeden znajduje się w posiadaniu rodziny Kasperczyków, drugi w
Izbie Śląskiej w Giszowcu.

str. 181 -Józef Botor w Spalę, zdjęcie z giszowieckiej Kroniki Harcerskiej.

str. 185 - sortownia w szybie Ligoń, kopalnia Giesche. 1935 r., Muzeum Historii Katowic.

str. 187-Karol i Katarzyna Poloczkowie z dziećmi, na górze Paweł, najstarszy, obok Hugo

i Piotruś, z koszyczkiem Marta, własność Anny i Małgorzaty Ryś.

str. 189 - biedaszyby w Wełnowcu, Muzeum Historii Katowic.

str. 192-Henryk Sławik (po prawej), reprodukcja z książki Elżbiety Isakiewicz Czerwony

ołówek, Warszawa 2003.

str. 196 - złote wesele Szymona Kasperczyka i Rozalii z domu Rak w Dziećkowicach Jeździe,

1937 r., własność rodziny Kasperczyków.

str. 197-przed warsztatem Augusta i Jana Bochynków w Szopienicach, 1938 r., w górnym

rzędzie, na prawym krańcu Gerard Kasperczyk, własność rodziny Kasperczyków.

str. 201 - grupa nikiszowieckiej młodzieży, ok. 1938 r., drugi od lewej Antoś Wróbel, własność

jego siostrzenicy Gertrudy Gabryś.

str. 206 - na Klimczoku. Karol Junger pierwszy z prawej, na górze, własność rodziny Jungerów.

str. 211 - Waleska w żabociku uszytym przez jej wnuczkę Gertrudę, 1939 r., własność Gertrudy
Gabryś.

str. 218 - Gerard Kasperczyk w warsztacie Bochynków, początek II wojny światowej, własność rodziny
Kasperczyków.

str. 225 - Waleska i Tomasz Wróblowie, z archiwum rodziny Badura-Simonides.


str. 228 - Henio Kilczan, własność Henryka Kilczana.

str. 231 - dzwony kościoła św. Anny w Nikiszowcu przed poświęceniem, 1928 r., reprodukcja

z wydawnictwa jubileuszowego 75-lecie kościoła św. Anny w Katowicach Janowie.

str. 233 - Heinrich i Erna, bauerzy spod Hameln, z synkiem Heinrichem, własność Gertrudy

Gabryś, która była u nich na robotach.

str. 233 - Ewald Gawlik w Wehrmachcie, reprodukcja z książki Haliny Gerlich, Jadwigi Lipońskiej-
Sajdak, Jadwigi Pawlas-Kos, Ewald Gawlik „z malarstwem przyszedłem na

świat", Katowice 2002.

str. 239 - Nikiszowiec, zdjęcie współczesne, fot. Marek Locher.

str. 240 - plan parku i ogrodu otaczającego willę bergrata w Giszowcu.

str. 247 - Ewald Gawlik na urlopie wojennym w Nikiszowcu, reprodukcja z książki Haliny

Gerlich, Jadwigi Lipońskiej-Sajdak, Jadwigi Pawlas-Kos, Ewald Gawlik „z malarstwem przyszedłem na


świat", Katowice 2002.

str. 249 - zabawy w giszowieckiej szkole, II wojna światowa, reprodukcja zdjęcia ze starej kroniki
szkolnej, dziś w posiadaniu szkoły im. Marii Konopnickiej w Giszowcu.

str. 257 - dzwony kościoła św. Anny, wywożone przez Niemców na przetopienie do celów

wojennych, Muzeum Historii Katowic.

str. 265 - Karol Junger w ścianie, trzeci od dołu, własność rodziny Jungerów.

str. 266 - po prawej Otto Klimczok, już w polskim wojsku, własność wdowy po nim, Jadwigi
Klimczokowej.

str. 280 - Nikiszowiec we mgle, w głębi wieża kościoła św Anny, zdjęcie współczesne, fot. Ma-

rek Locher.

str. 286 - Gertruda Badurzanka, własność Gertrudy Gabrysiowej. Za komputerowy retusz tej

bardzo zniszczonej fotografii Autorka i wydawnictwo dziękują Dominikowi Rudnickiemu.

str. 289 - obelisk Pawła Stellera ku czci Armii Radzieckiej i trybuna honorowa z uroczystości

jego odsłonięcia 23 lutego 1945 r., Muzeum Historii Katowic.

str. 297 - Nowy „Kocynder", październik 1945 r., reprodukcja z oryginału w Bibliotece Narodowej w
Warszawie.

str. 301 - mozaikowa Barbórka Emila i Georga Zillmannów, dawniej w cechowni szybu Pułaski w
kopalni Giesche, teraz w Galerii „Magiel" w Nikiszowcu, własność Muzeum
Historii Katowic.

str. 309 - Ewald Gawlik robotnikiem, reprodukcja z książki Haliny Gerlich, Jadwigi Lipońskiej-Sajdak,
Jadwigi Pawlas-Kos, Ewald Gawlik „z malarstwem przyszedłem na

świat", Katowice 2002.

str. 313-Antoni Przybyła wraca z dożynek, karykatura S. Łukowicza, własność Mariana

Przybyły.

str. 315 -Narodziny człowieka, obraz Teofila Ociepki.

str. 317 - Gerard Kasperczyk z Halinką z domu Pawlak, własność rodziny Kasperczyków.

str. 320 - Dorota Badurzanka studentką na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, z archiwum


rodzinnego Badura-Simonides.

str. 328 -inspektor Antoni Przybyła jako św. Mikołaj, Stalinogród 1955 r., własność Mariana Przybyły.

str. 337 - dr Mila Trzcińska-Fajfrowska, własność Lucjana Fajfrowskiego.

str. 339 - pod katedrą w Kolonii, od lewej Rozalia Badurzyna, Jerzy-Georg Kurek, Florentyna

Pudełkowa, własność Gertrudy Gabrysiowej.

str. 342 - pierwsze bloki w Giszowcu, zdjęcie współczesne, fot. Marek Locher.

str. 348 - Dobry pasterz, obrazek pędzla Otto Klimczoka.

str. 353 -Jan Junger w Andach, własność Marii Jungerowej.

str. 355 - Henryk Kilczan z żoną Rozalią z domu Labus, własność rodziny Kilczanów.

str. 356 - coraz więcej bloków w Giszowcu, zdjęcie współczesne Marka Lochera.

str. 363 - Bałkan, obraz Ewalda Gawlika.

str. 365 - Zburzenie ulicy Miłej, obraz Ewalda Gawlika, reprodukcja z książki Haliny Gerlich,

Jadwigi Lipońskiej-Sajdak, Jadwigi Pawlas-Kos, Ewald Gawlik „z malarstwem przyszedłem na świat",


Katowice 2002.

str.366 - Ksiądz Rufin Sładek, fot. Marek Locher.

str. 382 - Anna i Małgorzata Rysiówny, fot. Marek Locher.

str. 392 - Ludwik Lubowiecki (pierwszy z lewej) w delegacji rzemieślników z darem dla polskiego
papieża, reprodukcja zdjęcia z kroniki parafii św. Stanisława w Giszowcu.

str. 396 - Dorota Simonides (w środku) z dwojgiem swych pierwszych doktorantów, z archiwum
rodziny Badura-Simonides.
str. 397 -Nasze szczęście tkwi w nadziei, obraz Ewalda Gawlika ofiarowany ośrodkowi

dr. Trzcińskiej-Fajfrowskiej.

str. 402 - meble zrobione przez Ewalda Gawlika w jego dawnej pracowni w Izbie Śląskiej w Giszowcu,
fot. Marek Locher.

str. 403 - Pogrzeb górnika. Ewald Gawlik, malując ten obraz, zasugerował, że to jego pogrzeb.

str. 407 - Smok (Elektrociepłownia) Teofila Ociepki. Jedni oceniają, że wyobraża on elektrownię przy
szybie Pułaski, inni, że kopalnię Giesche (Wieczorek), Galeria „Magiel"

w Nikiszowcu.

str. 417 - senator Dorota Simonides, z archiwum Doroty Simonides.

str. 418 - Ryszard i Lesia Cyganowie, z archiwum domowego Zofii i Ryszarda Cyganów.

str. 424 - zakład fryzjerski Ludwika Lubowieckiego, na zdjęciu jego wnuczka Iwona Locherówna, fot.
Marek Locher - jej brat.

str. 428 - panienka w stroju śląskim zatopiona w modlitwie i ta sama - w galandzie, wieńcu upinanym
na głowie, fot. Krzysztof Niesporek/Foto-Niesporek.

str. 431 - tylko bajki świata zlepione ze sobą przetrwały atak powodzi, z archiwum rodziny

Badura-Simonides.

str. 432 - Dorota Simonides z matką Rozalią Badurzyną, z archiwum rodziny Badura-Simonides.

str. 434 - Piekarniok, obraz Ewalda Gawlika.

str. 435 -właściciel piekarni w Giszowcu i Nikiszowcu, Mirosław Michalski (syn), fot. Marek Locher.

str. 438 - ostatnie zdjęcie Rozalii Badurzyny - z proboszczem Janem Klemensem i zięciem

Stefanem Gabrysiem, własność Gertrudy Gabrysiowej.

str. 440 - Roman Kruk, z archiwum domowego.

str. 443 - galeria w dawnej cechowni szybu Wilson kopalni Giesche (Wieczorek) w Nikiszowcu, fot.
Marek Locher.

str. 444, 445 - szkoła im. Fryderyka Chopina w Giszowcu, zwana tu szkołą marzeń, fot. Marek Locher.

str. 446 - Grażyna Szymborska, która walczyła o tę szkołę, na szkolnej agorze, fot. Marek

Locher.

str. 450 - goście z Ameryki, Ellen Rosenzweig z córką, fot. Joanna Pyka.

str. 451 - Lesia i Ryszard Cyganowie z księdzem Rufinem Sładkiem, Lidią i Beatą, z archiwum
domowego Zofii i Ryszarda Cyganów.

str. 452 - wnuczek Krzysztofa Niesporka Pawełek Najuch jako Harry Potter, fot. Krzysztof

Niesporek/Foto-Niesporek.

str. 455 - dawna willa bergrata w Giszowcu, teraz GETIN Bank SA, fot. Marek Locher.

str. 456 - Marek Locher na własnym zdjęciu.

str. 457 - egzekucja cynkowni w Wełnowcu, fot. Marek Locher.

str. 459 - gospoda w Giszowcu jak nowa, rok 2006, fot. Marek Locher.

str. 462 - rodzina Jungerów, siedzą Maria i Jan z wnuczką Anią, stoją synowie Andrzej i Marcin i
synowa Katarzyna, własność rodziny Jungerów.

str. 464 - Emil Zillmann, własność Jórna Zillmanna.

str. 464, 465 - Nikiszowiec dzisiaj, fot. Marek Locher.

str. 467 - Święta Barbara Erwina Sówki, fot. Wojciech Surdziel/Agencja Gazeta.

Wydawnictwo Znak i Autorka dziękują za pomoc Markowi Locherowi.

Indeks osób

Ackerman Arthur W 151

Adamczyk Rudolf 515

Adamiec Franciszek 166

Adamski Stanisław 159, 173, 230, 296, 326,

509,510

Anczyc Władysław 106, 115

Anders Władysław 266, 267, 290, 299, 323

Angelus Adrian 452

Angelus Silesius, Anioł Ślązak (właśc. Johan-

nesScheffler)519

Antall József, junior 226, 269, 513

Antall József, premier Węgier 513

Antczak Gerard 290

Bach Jan Sebastian 462


Bachen Augustyn 107

BachenJanlO7, 108

Bachmiński J. 324

Baden-Powell Robert 162, 295

Badura Albert 65, 469

Badura Albert-Wojtek 63, 64, 74, 88-90, 96,

97, 103-105, 109, 110, 112, 124, 130, 131,

158,160,161,173,175,188,191-194,199,

200, 202,206, 207,229,234, 238,260, 267,

268,286,292,294,295, 301, 308, 310, 311,

315, 319, 320, 322, 330, 335, 353, 358, 359,

368, 369, 378, 379, 469-472, 500

Badura Alojzy (Lojzik) 173,174,176,188,193,

199, 206, 239, 267, 268, 292, 294, 326, 470

Badura Bercik 237, 245, 470

Badura Emanuel 162, 469

Badura Grzegorz 470

Badura Henryk 173, 174, 188, 199, 294, 319,

320, 326, 470

Badura Paweł (Paolek) 173, 174, 188, 199,

202, 267, 268, 286, 294, 379, 470

Badurowie 75, 79, 86, 101, 188, 278, 330, 379,

438

Badurzanka Ania zob. Pudełkowa Anna

Badurzanka Bronią zob. Wróbel Bronisława

Badurzanka Dorota zob. Simonides Dorota

Badurzanka Gertruda zob. Gabrysiowa Ger-


truda

Badurzanka Żyta 470

Badurzyna Anna z domu Lesz 470

Badurzyna Dorota z domu Plinta 470

Badurzyna Konstancja z domu Podlejska 64,

65, 469

Badurzyna Rozalia z domu Wróbel 62, 63, 76,

88, 95-97, 103-105, 109, 110, 112, 124,

131,160,161,173,175,176,188, 191,192,

194,199,201,202,210, 229, 232, 234, 236,

239,267,268,281,286, 294, 295, 305, 308,

320-322, 330, 335, 339, 353,379, 432, 437,

438, 469-472, 500

Balickijanll5, 116

Ballestrem, hrabia 28

BalskiJ. 501

Bałk, pułkownik 502

Bańczykowa Waleria 146

Bara Wiktor 124, 335

Baranowska Małgorzata 512

str. 417- senator Dorota Simonides, z archiwum Doroty Simonides.

str. 418 - Ryszard i Lesia Cyganowie, z archiwum domowego Zofii i Ryszarda Cyganów.

str. 424 - zakład fryzjerski Ludwika Lubowieckiego, na zdjęciu jego wnuczka Iwona Loche-

równa, fot. Marek Locher - jej brat.

str. 428 ~ panienka w stroju śląskim zatopiona w modliwie i ta sama - w galandzie, wieńcu upi-

nanym na głowie, fot. Krzysztof Niesporek/Foto-Niesporek.

str. 431 - tyJko bajki świata zlepione ze sobą przetrwały atak powodzi, z archiwum rodziny
Badura-Simonides.

str. 432 - Dorota Simonides z matką Rozalią Badurzyną, z archiwum rodziny Badura-Simo-

nides.

str. 434 - Piekarniok, obraz Ewalda Gawlika.

str. 435 - właściciel piekarni w Giszowcu i Nikiszowcu, Mirosław Michalski (syn), fot. Ma-

rek Locher.

str. 438 - ostatnie zdjęcie Rozalii Badurzyny - z proboszczem Janem Klemensem i zięciem

Stefanem Gabrysiem, własność Gertrudy Gabrysiowej.

str. 440 - Roman Kruk, z archiwum domowego.

str. 443 - galeria w dawnej cechowni szybu Wilson kopalni Giesche (Wieczorek) w Nikiszow-

cu, fot. Marek Locher.

• str. 444, 445 - szkoła im. Fryderyka Chopina w Giszowcu, zwana tu szkołą marzeń, fot. Ma-

rek Locher.

str. 446 - Grażyna Szyrnborska, która walczyła o tę szkołę, na szkolnej agorze, fot. Marek

Locher.

str. 450 - goście z Ameryki, EUen Rosenzweig z córką, fot. Joanna Pyka.

str. 451 - Lesia i Ryszard Cyganowie z księdzem Rufinem Sładkiem, Lidią i Beatą, z archiwum

domowego Zofii i Ryszarda Cyganów.

str. 452 - wnuczek Krzysztofa Niesporka Pawełek Najuch jako Harry Potter, fot. Krzysztof

Niesporek/Foto-Niesporek.

str. 455 - dawna willa bergrata w Giszowcu, teraz GETIN Bank SA, fot. Marek Locher.

str. 456 - Marek Locher na własnym zdjęciu.

str. 457 — egzekucja cynkowni w Wełnowcu, fot. Marek Locher.

str. 459 - gospoda w Giszowcu jak nowa, rok 2006, fot. Marek Locher.

str. 462 - rodzina Jungerów, siedzą Maria i Jan z wnuczką Anią, stoją synowie Andrzej i Marcin i
synowa Katarzyna, własność rodziny Jungerów.

str. 464 - Emil Zillmann, własność Jórna Zillmanna.

str. 464, 465 — Nikiszowiec dzisiaj, fot. Marek Locher.


str. 467 - Święta Barbara Erwina Sówki, fot. Wojciech Surdziel/Agencja Gazeta.

Wydawnictwo Znak i Autorka dziękują za pomoc Markowi Locherowi.

Indeks osób

Ackerman Arthur W 151

Adamczyk Rudolf 515

Adamiec Franciszek 166

Adamski Stanisław 159, 173, 230, 296, 326,

509, 510

Anczyc Władysław 106, 115

Anders Władysław 266, 267, 290, 299, 323

Angelus Adrian 452

Angelus Silesius, Anioł Ślązak (właśc. Johan-

nes Scheffier) 519

Antall József, junior 226, 269, 513

Antall József, premier Węgier 513

Antczak Gerard 290

Bach Jan Sebastian 462

Bachen Augustyn 107

Bachen Jan 107, 108

Bachmiński J. 324

Baden-Powełł Robert 162, 295

Badura Albert 65, 469

Badura Albert-Wojtek 63, 64, 74, 88-90, 96,

97, 103-105, 109, 110, 112, 124, 130, 131,

158, 160, 161,173,175, 188, 191-194,199,

200,202, 206,207,229,234, 238, 260,267,

268, 286,292,294, 295, 301, 308, 310, 311,


315,319, 320,322,330,335, 353, 358,359,

368, 369, 378, 379, 469-472, 500

Badura Alojzy (Lojzik) 173,174,176,188,193,

199, 206, 239, 267, 268, 292, 294, 326, 470

Badura Bercik 237, 245, 470

Badura Emanuel 162, 469

Badura Grzegorz 470

Badura Henryk 173, 174, 188, 199, 294, 319,

320, 326, 470

Badura Paweł (Paolek) 173, 174, 188, 199,

202, 267, 268, 286, 294, 379, 470

Badurowie 75, 79, 86, 101, 188, 278, 330, 379,

438

Badurzanka Ania zob. Pudełkowa Anna

Badurzanka Bronią zob. Wróbel Bronisława

Badurzanka Dorota zob. Simonides Dorota

Badurzanka Gertruda zob. Gabrysiowa Ger-

truda

Badurzanka Żyta 470

Badurzyna Anna z domu Lesz 470

Badurzyna Dorota z domu Plinta 470

Badurzyna Konstancja z domu Podlejska 64,

65, 469

Badurzyna Rozalia z domu Wróbel 62, 63, 76,

88, 95-97, 103-105, 109, 110, 112, 124,

131, 160, 161,173, 175, 176, 188, 191,192,

194, 199, 201, 202,210, 229,232,234,236,


239,267,268, 281, 286, 294,295, 305,308,

320-322,330,335,339,353,379, 432,437,

438, 469-472, 500

Balicki Jan 115, 116

Ballestrem, hrabia 28

BalskiJ. 501

Bałk, pułkownik 502

Bańczykowa Waleria 146

Bara Wiktor 124, 335

Baranowska Małgorzata 512

Barbórka B. 501

Bartczak Józef 367, 434

Bartczak Wiesław 405

Bartel Kazimierz 184

Bartoniowa Elżbieta z domu Kasperczyk 352,

475

Bartoń Grzegorz 475

Bartosz Jan 84

Bartynka 357

Basista Paweł 146

Bąk 395

Bąk Eugeniusz 347

Bąk Krzysztof 422

Bednorz Herbert 326, 379

Bednorz Zbyszko 509

Beiner, gestapowiec (Czarno Baba) 254, 288

Bereska Henryk 496, 497


Bergemanowa Helena z domu Wróbel 131,

199, 267, 278, 279, 294, 308, 472

Berger 359

Bergmann-Korn Richard von 292

Bernhardi Friedrich 28-32, 35, 80, 490

Bertram Adolf 85, 230

Besser Carl 59, 69, 70, 73, 75, 84-86, 88, 89,

99,100,116,117,132,497

Besserowa 99

Bębnik Grzegorz 503

Bieniek Juliusz 326

Biggs 316

Bilski Mieczysław 131

Bimler Józef 168

Biniszkiewicz Józef 69

Bischoff, profesor 507

Bismarck Otto von 25, 67, 117, 153, 218,

494

Blaschke Josef 261

Bliss Charles 400

Blutko A. 261

Błaszczok, kowal 63

Bochenek Katarzyna 487, 496

Bochynok August 197, 198, 229, 288, 475

Bochynok Jan 197, 198, 211, 218, 292, 475

Bogucki Antoni 492

Bogucki Sych (Zych) 492


Bogusławski Wojciech 501

Bojówna, nauczycielka 152, 202

Borawska Teresa 491

Borek Henryk 499

Borowy Robert W 493

Borzucki, ogrodnik 242

Bosek Kazimierz 325, 392, 403, 488, 520

Botor Józef 167, 180, 181, 248, 295, 366

Botor Teodor 167, 213, 248, 366

Botor Wincenty 109, 167, 180, 248

Boucher Francois 32

Bożek Arka 498

Bracht Fritz 240, 241, 242, 246, 249, 250, 252,

255,268, 270,271, 280, 394, 454, 477, 511,

514

Brachtowa (Brachcino, Brachtka) 242, 249,

250, 268

Breitman Richard 487, 503, 505, 507, 508,

510-512,514,517,520

Brieger, mistrz budowlany 56, 57, 62, 169, 474

Broncel Walenty 92

Broniszowa Krystyna z domu Lindner 343,

351,438,471

Bronte Annę 135, 182

Bronte Charlotte 135, 182

Bronte Emily Jane 135, 182

Brooks, żona Georga Brooksa Sage'a 134,


150, 151, 184, 189, 211, 450, 503

Brooks George Sagę 134, 139, 141, 154-159,

163, 164, 185, 189, 204, 211, 450, 503

Bros Johann 437, 442, 450, 456, 458, 466

Bról, sztygar 66

Brusek Jakub 492

BrychcyWilly261

Brykczyński Marcin 519

Bujar Augustyn 366

Bujarowa Maria 405

Bukowski M. 324

Buk Anna 219

Bularz Sebastian 453, 476

Bularzowa Aneta z domu Kasperczyk 453,

475, 476

Buniowski Bronisław 385

Burzyński Bogumił 461

Bywalec Wojciech 25, 53-55, 64, 72, 73, 77,

86-89, 93, 100, 101, 110, 118, 158, 168,

185,186,218,224,229,493

Calderón de la Barca Pedro 494

Caldi Massimiliano 461

Carmer Friedrich Wilhelm Reinhard, hrabia

45, 180,461

Cepnik Henryk 106, 500

Chachułka 359

Chelkowski August 405


Chodelajan319

Chojnacki Szczęsny 225, 226

Chromik 250

Chrostek Paweł 91

Chrząścik Grażyna 408

Cichy Leszek 497, 505

Cieluch Franciszek 107

Cieślik, przyjaciel Rufina Rysia 133

Ciszak Eugeniusz 430

Coulterowie 139

Csorich Stefan 322, 454

Curajan 472

Curie Maria zob. Skłodowska-Curie Maria

Cyba, socjalista 99

Cygan Ryszard 365, 386, 418, 419, 429, 430,

450,451,453,487

Cyganek Margarete 80

Cyganowa Lesia 386, 418, 419, 429, 430, 450,

451,487

Cygan Beata 451

Cygan Iza 419, 429, 451

Cygan Lidia 451

Czapliński Marek 494

Czarniecki Paweł 10

Czarniecki Stefan 10

Czartoryski Olgierd, książę 381

Czechów Antoni 342


Czekała Paweł 195

Czmok Rozalia 219

Dalbor Edmund 93

Davidsonowie 139

Dąbrowska Maria 205

Decymber zob. Grudzień Zdzisław

Dej Barbara 449

Dejowa, akuszerka 333

Dembiński Bernard 399

Dembołęcki Wojciech 490

Dłucik E 501

Długajczyk Edward 506

Dobiczek Henryk 368, 370

Dobrzyński Władysław 493

Domański Juliusz 490

Dominik Franciszek 95

Domino Władysław 201, 220

Doniec 332

Donnesmarck, książę 28, 72

Dońcowie 169, 293

Doroszewicz Józef 324

Drogosz, rzemieślnik 167

Dubiański Wacław 515, 517

Dudek, senior 61

Dudek Andreas 61, 146, 147, 177, 232, 244,

252, 280, 506, 507

Dudek Herbert 252


Dudek Magda 280

Dudek Paweł 60, 61, 64, 70, 75, 78, 84, 88, 93-

96, 102, 104, 105, 112, 120, 123, 124, 131,

132,135,136,140,141,145-147,165,170,

173,177,195, 202, 203, 205, 209, 213,219,

229-231, 235, 237, 239, 252, 257, 266,

268-270, 273, 280-282, 296, 305, 314,

339, 340, 395, 407, 469, 471, 514

Dudek Waltraute 201, 202, 232, 237, 252,

280

Dudko Bożena 488

Dudkowa 202, 280

Dudzińska Anna 487, 512

Dulles Allen 261, 272, 293, 300

Duracz Teodor 126, 130, 159

Dworzańczyk Józef 139, 154, 158

Dygacz Adolf 350, 428

Dymasz Szymon 492

Dymitr Samozwaniec 489

Dyttko, górnik 77

Dziadek, górnik 77

Dziaduljan521

Dziadźko Emanuel 110, 160, 267, 472

Dzieduszycki Maurycy, hrabia 489, 490

Dziemba Karol 199

Dziurok Adam 515, 517

Eichmann Adolf 222


Elżbieta Austriaczka 491

Erazm z Rotterdamu 491

Estreicher Stanisław 93

Fajfrowski Lucjan 336, 337, 423

Falkin-Sibiga Irena 488

Fallersleben Hoffmann von 53

Fałęcki Tomasz 502

Ferberowie 491

Ferdynand II Habsburg, cesarz 9

Ferdynand III Habsburg, cesarz 9

Fernstróm N.C. 169

Fernstromowie 139

Fischer Johannes 84, 88, 99, 117, 121, 130,

139, 150

Fischer Otto 271

Fitzner Amer 220

Fitzner Otto 220, 222, 252, 280, 514

Fitzner Ruthard 220

Fleischer, dyrektor 220, 259

Flieger Ferdynand 299, 311

Forajter Jerzy 405, 409, 440, 460, 487

Fornalska Małgorzata 341, 342

Forster, inspektor górniczy 59

Fragonard Jean-Honore 32

Frankowski Leon 106

Fredro Aleksander 501

Fromm Erich 437


Frużyński Adam 487

Fryderyk II Hohenzollern, Fryderyk Wielki

18,22,493

Gabor, burmistrz 221, 226, 227, 255, 273

Gabrysiowa Gertruda (Trudka) z domu Badurzanka, primo voto Lindner 152, 164,

165, 173-176, 188, 191-194, 199, 201-

203, 206,207,210, 213, 224, 225, 232, 233,

236-238,245,252, 255,256,267, 278,279,

283, 285, 286,294, 303, 304, 308, 316, 343,

349, 351, 353, 376, 379, 388, 438, 454, 470,

471,487,511

Gabryś Stefan 343, 349, 351, 376, 438

Gaida Richard 261

Gajdowa Barbara 399

Gajos Stanisław 433

Gajowski Paweł 85, 497

Galis Adam 519

Galuska, akuszerka 329

Gałka Jan 106

Gałuszka Bernard 497, 505

Gambucci, hokeista 322

Gansiniec Alfred 301, 311, 312, 322, 433, 454,

519

Gansiniec Walter 433, 454

Garbo Greta 206

Garczarzyk W, jubiler 137

Gathke Fred P 139, 164, 169, 293


Gawędzki Michał 315

Gawlik Albert 62, 287, 472

Gawlik Beniamin 160, 207, 248,287, 304, 323,

397, 473

Gawlik Ewald 93, 118, 132, 152, 160, 168,

170,177,198, 219, 220,230, 232, 233, 247,

248,258, 270,287, 289, 293, 304, 309, 318,

323, 330, 334, 335, 346, 347, 352, 357, 358,

363, 365, 396, 397, 399, 402, 403, 410, 411,

420, 434, 442, 457, 460, 473, 478, 486, 503,

506,518

Gawlik {de facto Wróbel) Jakub 104

Gawlik Maksymilian (Maks) 62, 76, 80, 83,

89, 93, 101, 104, 108, 109, 118, 119, 131,

132,152,159,160,162,168,169,170,177,

186,198, 207, 219, 220,228,233, 261,286,

287, 290, 293, 304, 307, 318, 472, 473,

506

Gawlikowa Paulina z domu Cura 62, 287,

472

Gawlikowa Elfryda z domu Nyga, primo voto

Kokot 323, 403, 473

Gawlikowa Gertruda z domu Kozioł 83, 93,

101, 160, 162, 207, 228, 287, 304, 472,

473

Gawlikowie 86, 244

Gawlik Felicitas 108, 118, 132, 152, 160, 207,


248, 287, 293, 304, 323, 397, 473

Gawor Józef 303, 511

Gdowiak Apolonia 166

Gdowikowa 250, 251

Gdowik Klara 251, 252, 259

Geddes, profesor 27

Gierek Edward 354, 362, 439, 446, 458, 475

Gieroń Lusia zob. Lubowiecka Lusia

Giesche Adam 5, 7, 9, 10, 11, 14, 15, 17, 18,

489

Giesche Fryderyk Wilhelm von 18, 19, 21

Giesche Georg Christian 18

Giesche Georg Ernst 18

Giesche Georg von 11-18, 20-23, 25, 28, 30,

32-35, 45, 49, 70, 72, 74, 78,116,135,179,

292, 324, 338, 355, 370, 450, 499

Giesche Gottlieb Ferdynand 14

Gieschowie 66, 151, 204, 234, 486

Giese Albrecht 17

Giese (Gisze) Georg 15-17, 449, 490, 491

Giese Tiedemann 16, 491

Giese Tiedemann, biskup 16, 17, 490, 491

Giesowie 491

Gilmajster, sklepowa 239

Głazek Dorota 487, 497

Głowacki Bartosz 106, 115, 117, 218, 289

Głuc Małgorzata 442


Godula Karol 28, 45

Goethe Johann Wolfgang 494

Gogh Vincent van 335, 357

Goibion Stanisław 298, 313

Goj Tomasz 92, 501

Goj Walter 157, 182, 296, 442, 443

Gold Henryk 188, 225, 256, 285, 472

Gołąb, związkowiec 410

Gołębiowski Bronisław 497

Gomułka Władysław 329, 458

Gord Lucjan 416

Goretzki Georg 55, 77, 80

Góring Hermann 165, 249

Górki Maksym 342

Gorzelik Jerzy 430, 433, 448

Gowenowie 139

Górnik Alfons 126

Grabski Tadeusz 521

Grażyński Michał 155, 159, 164, 218, 246,

277, 439, 503, 505, 507

Grimm Jacob Ludwik Karl 232

Grimm Wilhelm Karl 232

Grochola Wiesława 488

Gropius Walter 45

Grubajerzy381,385

Grudzień Zdzisław 346, 376, 381, 399, 441,

446, 521, 522


Grundmann Friedrich Wilhelm 180

Gryglewicz Edmund 205, 336, 337

Gryglewiczowie 337

Gwioździk Jolanta 494

Habsburgowie 10, 14, 489

Hachulla, górnik 77

Hadwiger Rudolf 53, 66, 77, 116

Hadyna Stanisław 439

Hajduk Ryszard 266, 513

Hajdukówna Francka (Hajduczka) 195, 218,

266, 281

Hajnol, powstaniec 99

Halama Victor 261

Haller Józef 93

Halor Antoni 496

Halotta Augustyn 366-368, 378, 381

Hampel Heinz 387, 390, 410, 415, 416, 419,

421,453

Harazin Izydor 395, 401, 420, 423, 436, 442,

447, 448, 487

Hass 363

Hassowa363, 389

Haydn Joseph 53

Heine Heinrich 494

Herder Johann Gottfried 436

Hernas Czesław 523

Hilbig, nadogrodnik 59, 66, 69, 72, 125, 142,


396, 397, 442, 459, 460, 496

Hillerowie 243

Himmler Heinrich 217, 224, 242, 252, 511

Hitler Adolf 165,226, 227, 237,238,242, 243,

245,259,320,443,509,511

Hlond August 439

Hochuł Karol 107

Hoffmann Heinrich 509

Hohenlohe, książę 72

Hohmann Filip 157

Hojecki, inżynier 169

Holbein Hans Młodszy 15-17, 449, 491

Holewowie 496

Holland Agnieszka 457

Homer 494

Horn Alois 77

Howard Ebenezer, lord 26, 27, 35, 41, 187,

493

Hozjusz Stanisław 491

Hrebenda Adam 523

Hue O. 493

Hyży Emilia 475

Hyży Katarzyna z domu Kokot 385, 424,

441,475

Hyży Mariusz 475

Isakiewicz Elżbieta 514

Istell27, 137, 221,272


Istelowie 273

Iwaszkiewicz Jarosław 364

Jacopo da Voragine 418

Jadwiga, królowa 93

Jagocha Irena 488

Jagosz Łukasz 399, 423, 460

Jagosz Stanisław 399, 460

Jagoszowa Żyta 399, 400, 423, 425, 460, 461

Jamrozy Anna z domu Kasperczyk 322, 352,

475

Jamrozy Józef 475

Jan Paweł II zob. Wojtyła Karol

Jania Marian 384, 385, 409

Janota Wojciech 501

Janower Georg 33

Jarek, powstaniec 99

Jaromicki F. 501

Jaromin Antoni 347

Jaros Jerzy 501-503

Jaroszewicz Piotr 350, 521

Jaruzelski Wojciech 389

Jasik Bolesław 163, 166

Jasiński, ksiądz 321, 326

Jaślikowski Józef Harold 493

Jaworek, stróż 332

Jedlecki Przemysław 524

Jedliński, lekarz 327


Jesdinszki Hans 514

Jeż Ignacy 303

Jordanówna Wanda zob. Łowińska Wanda

Jundziłł 500

Jung Albrecht 220, 271

Junger Alfred 109, 156, 183

Junger Andrzej 361, 419, 474

Junger August 183, 266

Junger Gerhard 80, 109, 156, 169, 183, 194,

206,228,266, 282,283, 284,292,293, 340,

346, 353, 473, 474

Junger Henryk 283, 292

Junger Jan 206, 282, 284, 292, 294, 327, 332,

333, 340, 341, 346, 352, 353, 360, 361,

385, 393, 419, 441, 453, 456, 462, 473, 474,

487

Junger Karl 63, 64, 80, 89, 101, 109, 121, 148,

156,183,194,221, 228, 265, 266, 280, 282,

283,292,473,515

Junger Karl, senior 63

Junger Karol 183, 265

Junger Karol 109, 121, 148, 156, 183, 206,

228, 265, 266, 280, 333, 473

Junger Marcin 419, 462, 474

Jungerowa Adelajda z domu Bednarek 473

Jungerowa Hedwig z domu Blaszczok 63, 80,

89, 101, 121, 148, 156, 183, 240, 265, 266,


282, 283, 473

Jungerowa Katarzyna z domu Gach 474

Jungerowa Katarzyna z domu Kruk 462, 474

Jungerowa Maria z domu Strzała 352, 360,

361,393,441,462,474,487

Jungerowa Rozalia z domu Langer 168, 169,

183, 206, 282-284, 292, 361, 473

Jungerowie 86, 131, 198, 346, 406

Jungerówna Irmgarda 183, 266

Jurgin, major 296

Juszczak Mateusz 399

Juszczakowa Danuta 399

Kaczmarek Ryszard 508, 510, 514

Kajzer Wilhelm 121, 148

Kajzerówna Rozalia zob. Piesiurowa Rozalia

Kaliga Antoni 199

Kamińska Gustla z domu Woźniak 345

Kamiński Aleksander 167, 506

Kamiński Jan Nepomucen 510

Kamiński Johan 345

Kamiński Łukasz 517

Kamiński Wincenty, dziadek Kazimierza Kutza 345

Kantyka Jan 515

Kańtoch, parafianin 312

Kapała Zbigniew 513

Kapuściok F. 501

Karlik zob. Ligoń Stanisław


Karmainski, inżynier 66

Karol Habsburg, arcyksiążę 27

Karol VI Habsburg 14

Karol Wielki 494

Karpala Józef 366

Kasperczyk Emil 78, 109, 115, 136, 196, 198,

206, 248, 287, 288, 475

Kasperczyk Gerard-Paweł 115, 136, 151-153,

162,164,167,180,181,187,197,198,211,

213,218,229,235, 236,243, 244,248, 253,

263,264, 270,287-290,292,295, 308, 317,

322, 324, 344, 352, 354, 357, 359, 361, 365,

368, 377, 385, 392, 393, 396, 397, 416, 424,

426, 427, 433, 434, 437, 441, 442, 449, 450,

453, 454, 456, 475, 487

Kasperczyk Paweł 49-52, 57, 62, 69, 76, 78, 80,

81, 83, 89,101,109,115,135,136,162,196,

253, 272, 292, 426, 442, 474, 475

Kasperczyk Przemysław 434, 435, 453, 475,

476

Kasperczyk Stanisław 344, 352, 354, 357, 359,

368, 416, 426, 427, 433, 434, 439, 466, 475,

476

Kasperczyk Szymon 51, 62, 64, 68, 187, 196,

331, 426, 474

Kasperczykowa Gertruda z domu Mendra

56, 57, 62, 64, 69, 70, 78, 89, 101, 109,
110,115,136,162,169,196,198,292, 474,

475

Kasperczykowa Halina z domu Kapica 359,

368, 434, 466, 475, 476

Kasperczykowa Halina z domu Pawlakówna 124, 125, 178, 204, 212, 221, 222, 235,

263,264,270,288,292,293, 295, 317, 322,

352, 357, 392, 393, 434, 437, 438, 454, 475,

487,512

Kasperczykowa Justyna z domu Gajda 476

Kasperczykowa Rozalia z domu Rak 62, 196,

474

Kasperczykowie 75, 86, 131, 137, 228, 244,

288, 346, 357, 396, 406, 434

Kasperczyk Anna zob. Jamrozy Anna

Kasperczyk Elżbieta zob. Bartoniowa Elżbieta

Kasperczyk Helena 198

Kasperczyk Maria zob. Kokot Maria

Kasprowicz Jan 345

Kasprzycki Ignacy 384, 409

Kasprzyński Piotr 425, 427, 506

Kasuch Wiktor 123

Katzer Joseph 55, 77, 79, 121

Katzer Karl 79

Kęski Stanisław 279

Kielc Franciszek 282

Kiepura Jan 203, 439

Kilczan Adam 352, 355, 384, 477


Kilczan Andrzej 476

Kilczan Dominik 408, 477

Kilczan Henryk 181, 228, 249, 250, 252-254,

273, 288, 301,311, 323, 330,333,352, 355,

359, 379, 380, 383, 384,389, 406-408, 410,

425-427, 453-455, 477, 487

Kilczan Jan 181, 228, 253, 254, 273, 286, 287,

299,311,355,359,477

Kilczan Johann 56, 64, 90, 92, 228, 249, 333,

476

Kilczan Józef 56, 62, 64, 90, 92, 93, 101, 162,

228, 254, 286, 476, 477

Kilczan Maciej 477

Kilczan Michał 355, 477

Kilczan Ryszard 333, 408, 477

Kilczanowa Anna z domu Bialik 181, 228,

244, 254, 288, 477

Kilczanowa Anna z domu Bryłka 56, 62, 101,

142, 162, 476, 477

Kilczanowa Franciszka z domu Gowin 64,

476

Kilczanowa Franciszka z domu Kosiecka 476

Kilczanowa Franciszka z domu Stawowy 64,

476

Kilczanowa Jolanta z domu Pieczonka 477

Kilczanowa Małgorzata z domu Chmura 408,

477
Kilczanowa Mariola z domu Kabała 477

Kilczanowa Rozalia z domu Labus 309, 330,

333, 352, 355, 383, 384, 389, 408, 477, 487

Kilczanowa z domu Wróbel 476

Kilczanowie 75, 86, 131, 244, 311, 346, 406

Kilczan Aleksandra 477

Kircher Athanasius 81

Klaja Augustyn 92

Klaszka, ksiądz 52, 75

Klaussmann, senior 65

Klaussmann Anton Oskar 65, 123

Klein Ingeborga 383, 386, 431, 433

Klein, kowal 52

Klein Margareta 52, 361, 441

Kleiner Juliusz 320

KlemensJan401,438, 440

Klemensiewicz Zenon 320, 321

Klich Aleksandra 487, 524

Klim Zygmunt 487

Klimczok Otto 266, 322, 323, 347, 348, 358,

520

Klimczokowa Jadwiga 323

Klingmiillerowie 273

Klopstock Friedrich Gottlieb 21, 493

Kluska, masarz 175

Knapik, restaurator 137

Knapik, stróż 141


Kochanowski Jan 321

Kocuń, stolarz 136, 167, 308

Kóhler, nauczyciel 234

Kohut Karol 108

Koitz H. 205

Kokot Florian 385, 434, 438, 475

Kokot Elfryda zob. Gawlik Elfryda

Kokot Maria z domu Kasperczyk 322, 352,

357, 385, 434, 475

Kokot Agata zob. Połukordowska Agata

Kokot Katarzyna zob. Hyży Katarzyna

Kolano Johann 78

Kolano Julius 78

Kolberg Oskar 432

Kolęda Ernest 123

Kołodziej Danuta 400

Kołodziej Herbert 182

Kominek Bolesław 303, 312, 321, 326

Kończykowa Leokadia z domu Wieczorek

90,125, 137,163,349,483

Kopernik Mikołaj 16, 491

Kopernok Jan 73,497

Koppelmann Isidor 252, 253

Korbiel jan521

Korczak Janusz właśc. Henryk Goldszmit

315

Korczak Marian 422


Korczyc Władysław 520

Korfanty Józef 500

Korfanty Karolina z domu Klecha 500

Korfanty Wojciech 97,106,110,155,163,

210, 439, 500, 505, 508

Kom Johann Gottlieb (Jean, Jan Bogumił)

19,32,319,491

Kom Johann Jacob 18, 19, 21

Korn Wilhelm Gottlieb 19

Kornke, akuszerka 322

Kornowie 32, 33, 151, 204, 319

Kortko Dariusz 487

Korzeniowski Józef 95

Koschutte, nauczyciel 52

Kossak-Szczucka Zofia 303

Kostek Edward 513

Kostro Tomasz 489

Kostyra Maksymilian 158

Kosyrczyk Klemens 415, 523

Kosytarz Sebastian 492

Kościuszko Tadeusz 105, 106, 153, 289, 296,

501

Kotowicz Mikołaj 509

Kotulowa Margota 235

Kotulowie 235

Kowal Mikołaj 492

Kowal Staś 492


Kowalski Piotr 523

Koziara Jerzy 341

Kozubek August 240, 241, 261, 262, 512

Koźlik Ania 78

Koźlik Franciszek 106

Krafczyk, budowniczy 76

Krasicki Ignacy 19

Krasiński Zygmunt 251

Krasnodębska Adela z domu Teklińska 183,

184,507

Krasnodębski Stefan 129, 164, 183, 184, 209,

502, 507

Krawczuk, malarz 335

Kray Johann 59

Kroll Henryk 409

Kromer Marcin 491

Kriiger Krystyna 16

Kruk Roman 359, 386, 390, 393, 396, 398,

404-406, 409, 419, 420, 423, 424, 439,

440, 453, 462, 463, 487

Krupa Oskar 127, 137

Krupp Gustav 165

Kryński Adam Antoni 345

Książek Alojzy 202, 472

Książek Antoni 472

Książkowa Maria (Marika) z domu Wróbel

199,202,210,225,472
Kubica Renata 408

Kubica Rudolf 92

Kubina Teodor 99, 100

Kuczera, nauczycielka 294

Kuczob Henryk 428

Kudła Adam 364

KuhnauRichard381

Kula Rudolf 167

Kuraś Józef („Ogień") 325

Kurek Eugeniusz 379, 406

Kurek Jerzy (Georg) 160, 267, 278, 279, 308,

321, 329, 330, 339, 369, 418, 472

Kurek Manfred 160, 278, 308

Kurkowa Florentyna (Florka) z domu Wró-

bel,primo voto Dziadźczyna, secundo voto

Pudełko 88, 103-105, 110, 131, 160, 267,

278, 279, 308, 329, 330, 339, 369, 472

Kurkowa Gertruda (Tulą) 160, 267, 278, 280,

308

Kurowski, proboszcz 345

Kurzak Błyk 492

Kurzak Bosak 492

Kuszewski Marek 409

Kutz Franciszek,ojciec Kazimierza Kutza

345, 368

Kutz Henryk, brat Kazimierza Kutza 345

Kutz Kazimierz 345, 349, 352, 353, 367, 368,


376-378, 381, 388, 406, 434, 439, 448, 521

Kutz Mateusz, dziadek Kazimierza Kutza

345

Kutz Paweł 131

Kwaśnicka Anna 471

Kwaśnicka Barbara z domu Simonides 438,471

Kwaśnicka Magdalena 471

Kwaśnicki Stanisław 471

Kwaśniewski Aleksander 437

Kwiatkowski Eugeniusz 184

Kwiecień Celestyn 518

Labrencjan383, 387

Labus Ignacy 290, 309, 330, 477

Labusowa 309

Labus Rózia zob. Kilczanowa Rozalia

Langer Jerzy 198

Langer, nauczyciel 55

Langerowa 55

Langer Rozalia zob. Jungerowa Rozalia

Langman Jerzy 218

Laqueur Walter 487, 503, 505, 507, 508, 510-

512,514,517,520

Le Corbusier właśc. Charles Edovard Jeanneret 144

Lebiedzik Józef 130, 139, 153, 154, 171, 193,

200

Lehr-Spławiński Tadeusz 320

Lehnhoff, nadleśniczy 52, 58, 88, 400


Lenin Włodzimierz 352

Leopold I Habsburg, cesarz 13, 338

Lesik Augustyna 370

Licnerska Halina 422

Liebknecht Karol 100

Ligenza, nauczyciel 92

Ligęza Eugenia 338

Ligęza Józef 494, 495, 520

Ligęza Mikołaj 489

Ligocki Alfred 515

Ligońjan 179

Ligoń Juliusz 179

Ligoń Stanisław (Karlik) 170, 179, 207, 217,

226, 267, 298, 306, 307, 439, 499, 513,

518

Linde Carl Paul Gottfried 40

Lindner Karol 304, 351,470

Lipońska-Sajdak Jadwiga 463, 487, 506

Lis Zygmunt 347, 358

Lisiecki Arkadiusz 140

Lisowski Aleksander 489

Liszka Franz 78

Locher Alojzy 478

Locher Marek 375, 456, 457, 458, 461, 478,

487

Locherowa Irena z domu Lubowiecka 312,

330, 424, 478


Lompa Józef 405

Lorber Jacob 157

Loska, górnik 77

Losse Theodor 77

Lubomirski Jerzy Sebastian, książę 9, 14

Lubowieccy 86, 101, 131, 229, 245, 285, 286,

346, 357, 375, 376, 406, 425

Lubowiecka Anna z domu Wincierz 478

Lubowiecka Danuta 478

Lubowiecka Elżbieta z domu Kowalska 330,

478

Lubowiecka Irena zob. Locherowa Irena

Lubowiecka Lidia 478

Lubowiecka Lusia z domu Gieroń 416, 417,

424

Lubowiecka Maria z domu Zogała 90, 235,

236, 245, 287, 375, 376, 477, 478

Lubowiecka Zofia 245, 287, 416, 417

Lubowiecka Zuzanna z domu Walus 477

Lubowiecki Franciszek 266, 375, 478

Lubowiecki Grzegorz 312, 315, 327, 330, 338,

375, 376, 400, 456, 478

Lubowiecki Jan 197, 235, 236, 245, 266, 287,

293,375,416,417,424,478

Lubowiecki Konrad 90, 162, 197, 213, 236,

266, 287, 293, 375, 478

Lubowiecki Leszek 478


Lubowiecki Ludwik 90, 162, 167, 180, 187,

197,213, 235, 245,266,284, 312, 315, 327,

330, 332, 338, 340, 341, 352, 362, 363, 366,

375, 392, 394, 397, 400-402, 406, 416, 417,

420, 424, 425, 428, 441, 453, 456, 457, 460,

475, 478, 485

Lubowiecki Marcin 63, 90, 477

Lubowiecki Paweł 63, 90, 162, 167, 197, 477,

478

Ludyga-Laskowski Jan 218, 498, 501

Luksemburg Róża 130

Łysko Alojzy 262, 263, 487, 512

Łysko Alojzy, junior 512

Łysko Martin 496

Łyskowie 496

Ładogórski Tadeusz 492

ŁakomskiZ.S. 159, 163

Łowińska Wanda z domu Jordanówna 109,

501

Łowiński Karol 501

Łowiński Marian 501

Lubczyk Grzegorz 514

Łukaszewicz Olgierd 349

Machnik Bronisław 495

Madej Józef 146

Madeja, górnik 84

Majewski Lech 442, 519


Major Mirosław 406, 419, 420, 423

Makowski, kapitan 354

Malcharek Jan 92

Malikowa 359

Malinowska Elżbieta 303

Małachowicz E. 324

Mandela, nadsztygar 55

Mandrek Wiktor 303, 312, 405

Mandrysz, kupiec 197

Manecki Zbigniew 423

Manjusza, starszy majster 229

Marchiewka, mistrz 344, 352

Marcin z Niwki 492

Marika zob. Książkowa Maria

Marona Teodor 92

Marzec K. 501

Matschke Georg 33

MatusiakPiotr 427, 503

May Karol 494

Mazowiecki Tadeusz 406

Mazurek Stefania 312, 320

Mazurowa Barbara 487

Meck, inżynier 139

Mehanowie 139

Meierhoff Erna 233, 237, 245, 285

Meierhoff Heinrich, bauer 233, 237, 245, 285

Meierhoff Heinrich, junior 233


Meierhoff Heinrich, senior 233

Meierhoff Jorg 233, 237, 285

Meierhoff Karolina 233, 245

Meierhoff Wilhelm 233, 237, 285

Mendra Gertruda zob. Kasperczykowa Ger-

truda

Merta Józefina 76, 141

Messnerowie 139

Miarka Karol 94, 405

Michalicka 359

Michalski 434, 435

Michalski Mirosław 367, 434-436, 447, 453,

459, 460, 466, 476

Michejda Jan 504

Michejda Tadeusz 143, 144, 190, 198, 504

Michejda Władysław, adwokat 190, 258

Michejda Władysław, inżynier 93, 144, 154,

190, 200, 201, 220, 258, 279

Michejdowie 504

Mickiewicz Adam 251

Mieczkowska Helena 518

Mielęcki Andrzej 500

Mieroszewscy 242

Mieroszewski Aleksander 200

Mikołajczyk, kierowca 273

Miller, ogrodnik 202

Miłosz Czesław 380


Mitręga Jan 354, 420,521

Mittman, nauczycielka 53

Mol, przyjaciel Rufina Rysia 133

Moniuszko Stanisław 352

Montgomery Bernard 300

Morcinek Gustaw 439

Morel Salomon 283

Mościcki Ignacy 298, 345

Mozart Wolfgang Amadeusz 462

Mroszczak Józef 198

Mrozowa Barbara 460

Mróz Grzegorz 394, 395, 397, 399, 460

Mróz Robert 394, 460

Mrukwa Alojzy 298

Mucke Vinzenz 53, 54, 69, 88, 116, 395

Muther Richard 61

Mych Wincenty 146, 147

Mykita-Glensk Czesława 499

Myszor Jerzy 510

Nagi Wiktor 341, 342

Najuch Paweł 452, 479

Najuch Piotr 479

Namyslo H. 261

Nassau von, książę 14

Nehring Władysław 61

Neliszer, akuszerka 115, 136

Netz Feliks 378


Neugebauer, sztygar 199

Neumann Otto 185

Neumannowie 139, 185

Nickisch Friedrich von Rosenegk 46

Niemczyk Stanisław 409

Niesporek Augustyn 63, 71, 76, 90, 102, 122,

123,137, 142,172, 211, 231, 247, 257, 336,

479

Niesporek Franciszek (Franz) 122, 257, 313,

316,336,349,479

Niesporek Krzysztof 336, 355, 428, 429, 452,

466, 479

Niesporek Paul 122, 211, 336, 479

Niesporek-Najuchowa Sabina 479

Niesporkowa Agnieszka z domu Dyttko 122,

479

Niesporkowa Krystyna z domu Lenza 479

Niesporkowa Maria z domu Gajdzik 313,

479

Niesporkowie 228, 273

Niesporek Hedwig 122, 479

Niesyto Johann 78

Nitsch Kazimierz 320

Nossol Alfons 406

NowakZ. 491

Nowak, górnik 77

Nowowiejski Feliks 504


Ociepka Teofil (Tefil) 64, 81, 90, 149, 157,

315, 316, 318, 320, 323, 334, 335, 347, 407,

425, 442, 443

„Ogień" zob. Kuraś Józef

Oglodek Jadwiga zob. Przybyłowa Jadwiga

Olender Szymon 401

Olenderowie 401

Oleś 174, 175, 199

Olszar Henryk 487, 496, 506, 508

Olszewski Kazimierz 501

Opatowicz Bolesław 388

Opatowicz Wojciech 388, 471

Opatowiczowa Ewelina z domu Linder 343,

351,388,471

Ordonówna Hanka 188

Orgelbrand Samuel 23

Orszulok, doktor 159, 160

Orzeł J. 501

Osmańczyk Edmund Jan 303, 405, 486

Ossowiecki Stefan 184

Otawa, agent 73

Owczarek Jacek 487

PaarJean 157

Paczkowski Andrzej 518

Pająk, informator 305

Palacz Franciszek 106

Panek Karol 375


Pańko Walerian 405

Papczok, dyrygent 55

Paracelsus 13

Pasek Czesław 384

Paś Jan 383

Paulus Friedrich 256

Paw Eryk 157, 182, 507

Pawlak Andrzej 111, 125, 178, 204, 212, 221,

222, 270, 286, 475

Pawlak Beata 523

Pawlakowa Helena z domu Mazajtys 125,

178,212,221,229,270

Pawlakowie 288

Pawlakówna Halina zob. Kasperczykowa Ha-

lina

Pawłowiczowa Maria 494

Pazdur Jan 364

Pelchrzim Kaspar von (Pielgrzymowski Kac-

per) 12

PellarJan503

Peregryn, mnich 417, 418, 523

Pfuller, kupiec 22, 23

Piasecki Józef Kazimierz 307, 310, 330, 332,

352, 370, 498, 501

Piaskowski Jerzy 493

Piąty Jan 285

Piecha Peter 516


Pielawski Kazimierz 507

Piernikarczyk Józef 497

Piesiur Maksymilian 222

Piesiurowa Rozalia z domu Kajzerówna 120,

121, 126, 147, 148, 222, 296, 362

Pietroszek Leopold 173, 203, 229, 281, 303

Pigoń Stanisław 320, 321

Pilarski, górnik 77

Pilati Oskar Graf 514

Piłatowa Janina 513

Pilch, przewodniczący rady zakładowej 298

Piłsudski Józef 87, 90, 93, 127, 137, 144, 178,

227, 293

Piorun, druh 366

Piotrowski Leszek 405

Pitlok Lucjan 314, 324, 340, 403

Pluciński, inspektor farmaceutyczny 163

Płeszkowa Iwona z domu Locher 352, 424,

428, 478

Płonka Emanuel 140, 229, 281, 504

Pogorzelski Wacław 158

Poloczek Hugo 133, 137, 186, 480

Poloczek jan 107

Poloczek Józef 133, 137, 305, 480

Poloczek Karol 62, 132, 133, 137, 186, 296,

326,480,481

PoloczekPaweł 109,137,142,161,229,305,480
Poloczek Piotr 186, 480

Poloczkowa Jadwiga z domu Kolenda 229,

305, 480

Poloczkowa Katarzyna z domu Wróbel 62,

133, 186,480,481

Poloczkowie 132, 229

Poloczek Berta 133, 137, 186, 480

Poloczek Emma 133, 137, 480

Poloczek Marta zob. Rysiowa Marta

Polok Ludwik 516

Polokowa Helena 516

Połukord Arkadiusz 475

Połukordowa Agata z domu Kokot 385, 475

Poniatowski Józef, książę 125

Porrmann Robert 226, 227, 249, 284

Post, nauczycielka 79

PotemskiT. 502, 513

Potocki Jerzy, hrabia 298

Powierza Władysław 222

Priessnitz Vincenz 135

Prittwitz Friedrich Wilhelm von 180, 514

Prokopiuk Jerzy 519

Promiński Józef 107

Prus Konstanty 94, 102, 218, 236, 244, 247,

258,512

Pruszyński Ksawery 486

Prutkowski Józef 298


Przybyła Antoni 127, 128, 137, 138, 229, 235,

255,272,281,313,328

Przybyła Marian 235, 255, 273, 511

Przybyłowa Jadwiga z domu Oglodek 128

Przybyłowie 273

Pstrowski Wincenty 319

Pudełko Paweł 74, 76, 79, 88, 101, 103, 200,

238, 267, 278, 308, 330, 469, 472

Pudełkowa Anna z domu Badurzanka 74, 76,

79, 88, 101, 103, 173, 200, 238, 267, 308,

469

Pułaski Kazimierz 179

Pustelka, stolarz 136, 167, 308

Rabiej Stanisław 523

Rabsztyn Jerzy 313

Raczyńska Róża 141

Radkiewicz Stanisław 306, 515

Rajka, trener 205

Rastelli Paweł 514

Rau Johannes 470

Raubiszko Władysław 395, 397

Rawicz Juliusz 488

Recke-Volmerstein Konstantin von der, hrabia 34, 461

Reden Friedrich 494, 495

Regulski Roman 419, 421

Reinhold, doktor 136

Rej Mikołaj 321


Religa Zbigniew 439

Rembrandt, wlaśc. Rembrandt Harmenszoon

van Rijn 9, 23, 489

Reuffurth Hermann 42, 495, 497

RichthofenHuldaEval79

Richthofen Lothar 179

Riegerowie 141

Riegner Gerhart 253

Rokossowski Konstanty 520

Rolka Franciszek 299

Rosenkreutz Christian 519

Rosenzweig Ellen 450

Roskosz Bogusław 331, 332, 340, 343-345,

362, 425, 427, 453

Roskosz Franciszek 331

Rospond Stanisław 10, 499

Rotta Angelo 513

Rousseau Jean Jacques 26, 493

Rozkoszny Franciszek 131

Rozmus Tomasz 263, 512

Roździeński Walenty, właśc. Walenty Brusiek

13,21,23,492,493

Rudowska Mirosława 422

Ruszkowska Stanisława 87

Rybok Tadeusz 100

Rybok Tomasz 86, 99, 116, 117, 497, 500

Rybokowie 103, 104


Rybok Konstancja 61, 62, 88, 95, 109, 110,

165, 303, 388, 432, 470, 471

Rydel Lucjan 161, 501

Rydz-Śmigły Edward 298

Rymer Józef 110, 118

Rysiowa Marta z domu Poloczek 62, 133,

137, 161, 162, 169, 326, 480, 481

Rysiowa Rozalia z domu Bremer 62, 480, 481

Rysiowie 229, 346, 350

Ryś Anna 326, 350, 352, 382, 383, 386, 415,

428,430,431,462,481,487

Ryś Małgorzata 350, 352, 370, 382, 383, 385,

386, 390, 391, 411, 415, 428-431, 462,

481,487

Ryś Rufin 62, 133, 161, 162, 172, 296, 326,

350, 352, 428, 430, 441, 480, 481

Ryś Szczepan 62, 480, 481

Ryś, ksiądz 170

Rzepiński Czesław 198

Sadie zob. Walsh Sadie B.

Sagalowitz Benjamin 253

Saitz F., ksiądz 246

Sanetra Magdalena 488

Sanguszko, książę 20

Santorius Katarzyna 153

Sapieha Paweł 184

Saternus Franciszek 263, 512


Sattig S. 493

Sauer, karczmarz 112, 124, 164, 379, 388

Schaffgotsch, hrabia 28, 72

Schaffgotsch Joanna 28

Schandara Thomas 59

Schender Antoni 166

Schiller Fryderyk 510

Schilling Anna 16

Schirach Baldur von 226, 509

Schirach Henriette von 509

Schmied Anna Maria 11, 324

Schneider Hannes 184

Schneider Jerzy 131, 140

Schneider Ludwig 75

Schnitzler Georg von 165

Scholkmann Bernd 17

Schroeder, sekretarz 139

Schulte Clara z domu Ebert 134, 135, 150,

151,182,204,234, 246, 256,272, 277,293,

294, 324, 329, 490, 503

Schulte Doris 222, 272, 329

Schulte Eduard 134, 135, 150, 151, 165, 166,

182, 204, 212,220, 222,225, 226, 252,253,

256,260, 261,271, 272,293, 300, 329, 343,

344,421,490,503,511,514

Schulte Eduard, senior 134, 421

Schulte Hermann 511, 514


Schulte Ruprecht 182, 212, 256, 272, 293, 294

Schulte Wolfgang 182, 212, 256, 272, 293,

294

Schwarzenfeld Albert Kraker von 180

Sczyrba Max 78

Seidel Kurt 495

Sekuła Henryk 501, 502

Sekuracki Andrzej 422

Semrau Max 61

Sender Zdzisław 362-364, 367, 379, 384, 385

390, 394, 395, 397, 399, 402, 405, 406, 420:

486

Senderowa 420

Sęczyk Karol 146

Siebelegg Johann, hrabia 14

Siebelegg Zuzanna z rodu Giesche 14

Siebert Harald von 514

Siemon Lothar 271, 300, 307

Sienkiewicz Henryk 251, 494

Sikora Ernest 384, 409

Sikora Julia 123

Simonides 329

Simonides Barbara 438

Simonides Dorota (Dorka) z domu Badurzanka 173-176, 188, 191-193, 199, 203, 206,

207, 210, 213, 234,235,238,239,255, 267,

268, 278, 279, 292, 294, 303, 305, 306, 308,

312, 316, 320, 321, 326, 329, 333-335, 353,


358, 369, 381, 388, 396, 404-406, 409-411,

417, 418, 431, 432, 436-438, 448, 454, 465,

470, 471, 487, 496, 497, 500, 511, 520, 523,

524

Simonides Jerzy 329, 431, 432, 436, 437, 470,

471, 523

Simonides Katarzyna 471

Simonides Małgorzata z domu Łopatka 471

Simonides Marcin 471

Simonides Piotr 329, 471

Sinko Tadeusz 345

Sitko Andrzej 408

Skiba Kazimierz 476

Skłodowska-Curie Maria 135,151,182

Skrzypcowa Marta 219

Skrzypczak Stefan 487, 516

Skrzypiec Antoni 219

Skulik Bolesław 149, 157, 320, 347, 504, 519,

520

Sładek Rufin 366, 367, 377, 379, 383-386,

391, 395, 401, 406, 415, 419, 420, 427,

428-430, 450, 451, 454, 462, 487

Sławik Henryk 192, 193, 210, 217, 226, 260,

267,269,353,408,513,514

Słowacki Juliusz 19, 32, 95, 147, 251, 491

Słupski Stefan 377

Sobociński Jerzy 487, 516


Sochacka Stanisława 499

, Soida Krzysztof 499

, Sokołowska Wanda 422

Sombart Werner 94, 499

Sosiński Wojciech 69

Sowiński Henryk 502

Sówka Erwin 335, 347, 442, 443, 467, 468

Springorum Fritz 165

Springorum Walter 230

Sroka-Rybokowa 77, 103, 104

Stacha Alojzy 63, 87, 90, 129, 163, 164, 217,

244,258,289,481

Stacha Danuta z domu Lipińska 482

Stacha Florian 217, 244, 482

Stacha Grzegorz 482

Stacha Jan 63, 87, 90, 481

Stacha Ludwik 63, 87, 90, 481

Stacha Paweł 63, 64, 87, 90, 101, 217, 289,

481

Stacha Wincenty 63, 87, 90, 110, 127, 129,

138, 164, 195, 213, 217, 221, 229, 244,

245, 250-252, 258, 272, 282, 311, 362,

481,482

Stacha Zbigniew 195, 213, 234, 235, 244, 251,

266, 272, 310, 362, 482

Stachańczyk Barbara z domu Wieczorek 410,

452
Stachowie 86, 101

Stalin Józef 289, 320, 324, 326

Stańczak Joanna 502

Starczewski Mieczysław 509, 510

Stasik Grzegorz 10

Staszczyk Adam 95

Staszic Stanisław 370

Stachowa Jadwiga z domu Gdowik 229, 244,

251,272,482

Staszyna Regina z domu Dera 63, 87, 217,

289, 481

Stefan Batory 491

Stegman Jan (Jan Stępień) 251, 258, 259, 266,

311,317,329,512

Steinborn Bożena 488

Steller Paweł 177, 198, 289, 290, 313, 507,

515,516

Steller Stefan 516

Stern Wilhelm 61

Steuer Antoni 502

Stimmer Tobiasz 16

Stolte, profesor 108

Straszny Marta 367

Strojcowa 359

Strużek Małgorzata 487

Stryjeńscy 27

Stubenrauch Herbert 246


Sussmuth Rita 418

Synowcowa Maria 469

Synowiec Karol 199, 469

Sysalewski, górnik 77

Szaraniec Krystyna 512

Szaraniec Lech 495

Szczepanik, lekarka 303

Szczepański Jan Józef 521

Szczepański Marek Stanisław 522

Szczęsny Darek 441

Szefer Andrzej 511,512

Szeja Józef 137, 140, 143-147, 163, 182, 187,

193, 200, 227, 248, 255, 281, 282, 387

Szekspir William 494

Szeptycki Stanisław Maria 110, 111, 125, 165,

286, 368, 475

Szłapa Jan 207

Szmaglewska Seweryna 303

Szmatloch Barbara 487

Szmolówna Stefania 213

Sznajder Andrzej 521

Szorek, towarzysz 299

Szramek Emil 84, 218, 230, 236, 246, 247,

303, 499

Szudyga Jan 290

Szukalski Stanisław 208

Szulc Andrzej 470


Szulc Tomasz 470

Szulcowa Irena z domu Lindner 343, 351,

470

Szwaczka, dyrektor 129

Szweigerówna, nauczycielka 285

Szyja Piotr 497

Szymborska Grażyna 360, 383, 393, 404, 405,

409, 411,419, 440, 444, 446, 461, 463, 487

Szymborski Piotr 444, 445

Szymiec Justyna 460

Slusarczykowa Alfreda z domu Wieczorek

79, 90, 109, 125, 137, 163, 269, 349, 483

Taborek Eugeniusz 291

Taborek jan291

Targ Alojzy 511, 512

TargieiJ. 501

Tarnowscy 489

Tefil zob. Ociepka Teofil

Thalmann Ernst 163

Thiele-Winckler Franz Hubert, hrabia 28, 34,

45,62

Thiele-Wincklerowie 180

Thomasowie 139

Tkocz Antoni 415

Tofilska Joanna 463, 464, 487

Tofilski Jacek 405, 463

Tomaszewski Alfons 296


Tomczyk Gabriel 291

Towsend Martha 151

Towsend Martin 151

Treue Wilhelm 338, 514, 517

Trzcińska Wanda 337

Trzcińska-Fajfrowska Maria (Mila) 336-338,

394, 397, 399-401, 404, 411, 420, 422,

423, 425, 439, 459, 460, 485

Trzciński 337

Turek Krystyna 497, 498

Twardowski Kazimierz 345

Tworuszka L. 501

Tyrała Hugo 123

Ulitz Otto 507

Urbanek Gerard 335

Urbańczyk, posterunkowy 163

Uthemann Anton 32-36, 39-41, 58-60, 67, 70,

75, 89, 115, 131, 134, 143, 170, 178, 179,

242, 250, 261, 331, 366, 413, 435, 436, 454,

459, 461, 486, 494, 496, 497

Villiger 69

Vittorini, cukiernik 14

Vivaldi Antonio 462

Vogel Hugo 29

Vogler Albert 165

Wache Robert 77, 79

Wacławczyk, asesor 229


Wacławkówna Maryla 213, 249, 312, 331, 368,

391,394

Wagner Josef 221, 241, 242, 508

Wald Ignacy 485

Walkowiak Edmund 262

Walsh Sadie B. 139, 141, 142, 151, 159, 161,

162, 184, 205, 243, 337, 450, 466, 504

Walther-Croneck Amalie von 21, 22

Walther-Croneck Sigismund von 22, 23, 234

Wałęsa Lech 377, 378

Wanamaker, księgowy 139

Wańkowicz Melchior 184

Wardęga Hubert 291

Warwas, obywatel 86

Warzecha Stanisław 430

Wasilewska Wanda 150

Waszek Karol 166

Wehofen Klaudia 422

Wejchman, przedsiębiorca 129

Wellna, górnik 77

Wendt Heinrich 490

Weyher, inspektor szkolny 52—54, 87,115

Węgrzyn Józef 362

Widerajan291

WiduchJan290

Wieczorek Aleksander 119, 130

Wieczorek Barbara 349


Wieczorek Jan 79, 90, 125, 137, 163, 203, 208,

299, 307, 349, 410, 451, 452, 483

Wieczorek Jan, biskup 523

Wieczorek Józef 64, 79, 83, 86, 90, 109, 119,

121,122,125,126,130,137,139,154,155,

159,163,172, 203,208, 223,236, 245, 247,

258,269, 287,299, 307, 349, 395, 410, 482,

483, 502, 503, 523

Wieczorek Józef, bokser 502

Wieczorek Marcin 64, 482

Wieczorek Paweł 119

Wieczorkowa Franciszka z domu Knapik

482

Wieczorkowa Karolina z domu Habryk 79,

80,125,137,163,349,482,483

Wieczorek Alfreda zob. Ślusarczykowa Al-

freda

Wieczorek Leokadia zob. Kończykowa Leo-

kadia

Wielowieyski Andrzej 405

Wierzbicki Andrzej 184

Wiesiołek Augustyn 514

Wilczok Emanuel 492, 493

Wilhelm II Hohenzollern, cesarz 5, 27, 41,

50

Wilhelm Zdobywca, król 151

Wilk Alfred 513


Wilk Ludwik 102

Willson 182

Winckler Valeska 62

Wisłocki Seweryn A. 504, 505, 507, 519, 520,

521

Witkowski Stanisław 345

Włosek Piotr 442

Wohlfarth 139

Wojtyła Karol 345, 367, 369, 391-393

Wojtynek Henryk 359

Wolmansch, inżynier 36

Wolny Konstanty 154, 155, 159

Wolny Wawrzyniec 154

Woodhead Pole Beatrice Thelma 183

Woznitza Franciszek 339

Woźniakowie, bracia misjonarze 345

Woźniakowski Jacek 333

Woźniczka Zygmunt 514, 516, 517

Wódz Jacek 523

Wójcik Łukasz 441

Wróbel Adolf, Wróbel III 301, 322, 454, 519

Wróbel Alfons (Alfred Wróblewski) 188,224,

225, 256, 285, 472

Wróbel Alfred, Wróbel II 301, 322, 454, 519

Wróbel Alojzy 123, 256, 471

Wróbel Antoni 201, 206, 210, 211, 224, 225,

256, 279, 472


Wróbel Antoni (Erich), Wróbel I 322, 519

Wróbel Florka zob. Kurkowa Florentyna

Wróbel Helena zob. Bergemanowa Helena

Wróbel Hubert 266, 472

Wróbel Józef 451

Wróbel Józef 334

Wróbel Józef 63, 74, 90, 96, 124, 158, 266,

469, 472

Wróbel Leopold 347, 358, 521

Wróbel Paweł 335, 347

Wróbel Rozalia zob. Badurzyna Rozalia

Wróbel Rudolf 278, 281, 472

Wróbel Tomasz 62, 101, 103-105, 188, 225,

228,229, 232,239, 244, 256,280, 329, 410,

432, 454, 471

547

Wróblewska Maria 399

Wróblewska Ola 399

Wróblowa Bronisława 65, 124, 266, 469, 472

Wróblowa Waleska z domu Rybok 62-64, 76,

77, 84, 90, 96,101-104,123,124,131,160,

191,194, 201,206, 210, 211,224, 225,229,

232, 236, 239, 240, 244, 255,256,280,281,

295-298, 308, 321, 329, 410, 432, 471

Wróblowie 75, 86, 104, 105, 131

Wrzesiński Wojciech 509

Wultz, zarządca 75
Wutke Konrad 490

Wycisk, ksiądz 312

Wyka Kazimierz 320

Zacher, inżynier 363

Zacherowa Elżbieta 363, 389, 408, 409, 419,

425, 487, 506

Zaczyk Stanisław 367

Zakrzewski Bogdan 491

Zamoyski Jan 491

Zawadzki Aleksander 278, 289

Zeńczak Adam 322

Zgrzeba Małgorzata 408

Zieliński Władysław 515

Ziębowicz-Tobolewska Katarzyna 488

Ziętek Jerzy 277, 280, 281, 439, 483, 513

Ziętek, ksiądz 85

Zillmann Emil 33, 35-40, 42, 44, 59, 67, 70,

71, 75, 115, 122, 131, 141, 143, 144, 178,

301, 331, 377, 395, 399, 409, 436, 446, 447,

460, 461, 463, 464, 486

Zillmann Georg 33, 35-40, 42, 44, 59, 67, 70,

71, 75, 115, 122, 131, 141, 143, 144, 178,

301, 331, 377, 395, 399, 409, 436, 446, 447,

460, 461, 463, 464, 486

Zillmann Jóm 463, 464

Zimoń Damian 447

Zin Wiktor 364, 365


Ziobro L. 501

Ziółkowski Paweł 347

Zlat Mieczysław 487

Zmyślony Franciszek 380

Zygmunt II August, król 17, 491

Zygmunt III Waza, król 489

Zygmunt z Niwki 492

Żabiński Andrzej 399, 522

Zeromski Stefan 35

Żółtaszek Józef 189, 507

Zyglicki Włodzimierz 352

Żymierski-Rola Michał 306

Żymła Józef 304

Żywirska Maria 494, 495, 497

You might also like