Professional Documents
Culture Documents
Poświatowska Halina - 67 Wierszy
Poświatowska Halina - 67 Wierszy
67 wierszy
SPIS WIERSZY
bałwochwalczo skupione
na czterech kolanach
zasypiają
mrucząc
o jednej takiej miłości
która krąży
ostrożnie
w srebrnych kłakach drzemiącego futra
bądź przy mnie blisko
bądź przy mnie blisko
bo tylko wtedy
nie jest mi zimno
kiedy myślę
jaka ona duża
i jaka ja
to mi trzeba
twoich dwóch ramion zamkniętych
dwóch promieni wszechświata
bez ciebie jak
bez ciebie jak
bez uśmiechu
niebo pochmurnieje
słońce
wstaje tak wolno
przeciera oczy
zaspanymi dłońmi
dzień -
szeptem
modlę się do uśpionego nieba
o zwykły chleb miłości
byłeś dla mnie tylko czworokątem papieru
byłeś dla mnie tylko czworokątem papieru
lecz moje serce ma właśnie taki kształt
zachłannie rośnie
dojrzewa
w skupieniu
rodzi
jesienią
ekshibicjonizm drzewa
mozolnie po schodach
idę w białej koszuli
ocieram usta
ciepłą wilgotną ręką
zakrywam usta
za mną
idzie wieczność
obydwie
stajemy pod twoimi drzwiami
z czołem opartym
bezgłos
jak rozpięty na strunie krzyk
łapczywie chwytamy oddech
liczymy raz... dwa... trzy...
czas skostniały
dziwi się
odrzuconej skibie
zielono
naprzeciw ciebie
idę
ja jeszcze ciągle czekam na ciebie
ja jeszcze ciągle czekam na ciebie
a ty nie przychodzisz
a jeśli
to jesteś przejazdem na dwa dni
jak ten fizyk z Moskwy w niemodnym kapeluszu
który uśmiechnął się do mnie
i zniknął na zakręcie białych szyn
nie próbowałam go zatrzymać
wiedziałam przecież
że to nie ty
odeszła
Jestem Julią
na wysokim balkonie
zawisła
krzyczę wróć
wołam wróć
plamię
przygryzione wargi
barwą krwi
nie wróciła
Jestem Julią
mam lat tysiąc
żyję
Jestem z upływającej wody
Jestem z upływającej wody
z liści które drżą
trącane dźwiękiem wiatru
przelatującego pośpiesznie
jestem z wieczoru
który nie chce usnąć
patrzy uparcie
głodnymi oczyma gwiazd
w Metropolitan Museum
w dziale egipskiej rzeźby
kamień uśmiecha się kobiecymi ustami
jeszcze nie wspominałam o miłości
jeszcze nie wspominałam o miłości
miłość
tak - ona jedna
nie podlega upływowi czasu
trwa
jeśli jest - jest wieczna
a jeśli jej nie ma
nie ma zmiłowania
nie ma odkupienia
nie ma nas
nie ma
nie ma
jeśli nie przyjdziesz
świat będzie uboższy
o tę trochę miłości
o pocałunki które nie sfruną
w otwarte okno
śmiechem szorstkim
zdusił ogarek świecy
w zamknięte rzęsy wszeptał mrok
Koniugacja
ja minę
ty miniesz
on minie
mijamy
mijajmy
nad wodą
olszyna
czerwona
zmarzła moknie
mijam
mijasz
mija
a zawsze tak samotnie
minąłeś
minęłam
już nas nie ma
a ten szum wyżej
to wiatr
on tak będzie jeszcze wieczność wiał
nad nami
nad wodą
nad ziemią
Kto potrafi
Kto potrafi
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść anegdotę o istnieniu
zgarniam brunatne plastry książek
Nasłuchuję brzęczenia słów
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść
nikt nie potrafi
i tylko czasem
naprzeciw słońca
w zmrużonych oczach błysk
chwila roztrącona na tęczę
twarzą w twarz
naprzeciw słońca
w oślepłych oczach
treść niknąca...
na krańcach
miłość śmierć
liściu
liściu
z zimna drżę
wodo
napój mnie
jestem piaskiem
ogrzej mnie
źródło bijące
lubię tęsknić
lubię tęsknić
wspinać się po poręczy dźwięku i koloru
w usta otwarte chwytać
zapach zmarznięty
miłość moją
idącą boso
po śniegu
Lustro
jestem zaczadzona pięknem mojego ciała.
zbyt pospieszne
i moje kwitnienie
zbyt wcześnie chłodem ścięte
jak ciało motyla w bursztynie
zastyga
ale boleśnie
łagodnie
jakby to była szyja
umarłego
zdumiona
rękę podaje sobie
i prowadzi siebie po śniegu
zasadziłam jeden
który zapachem
przypomina
o jej nieobecności
i wiem
że snop iskier
gdy robotnicy spawają szyny tramwajowe
a my stoimy kołem
dwóch chłopców dziesięcioletnich i ja
snop iskier
znaczy o wiele bardziej światło
niż słowo światło
i gdy mój znajomy sparaliżowany w fotelu na kółkach
odgryza kawałek chleba który mu podaję
to przechylenie jego głowy
ruch szczęk
ma w sobie więcej życia
niż słowo życie
pokornie cię kocham
pokornie cię kocham
widzisz
nawet łokieć swój kocham
bo raz był twoją własnością
widocznie można
pośrodku chłodnej ziemi
zostać
Poprzez uśmiech
do mnie przyjdziesz
przygryzłszy wargi
gdy już spłoniesz
w zielonym ogniu książek
moje ręce
przytulą cię
okrytego
kurzem dróg których nie przeszedłeś
i na moim ramieniu
wyliczysz
ile jest nieskończoność mnożona przez wieczność
liczydłem znakomitym
będą niepoliczone włosy
a w lato
w szalonym maju
położę się na trawie
na cieplej
i rękoma dotknę twoich włosów
i ustami dotknę futra pszczoły
kąśliwej pięknej
jak twój uśmiech
jak zmierzch
potem będzie
srebrno-złoto
może złoto i tylko czerwono
bo ten zmierzch
ten wiatr
który trawom wszeptuje uparcie
miłość - miłość
nie pozwoli mi wstać
i pójść
tak zwyczajnie
do przeklęcie pustego domu
Pytanie w pustkę
co powiesz nam
porzuconym żonom
żółta Nefretete
w łóżku faraonów
gięłaś się posłuszna
władczym uściskom
a gdy odchodził
krokiem głuchym
kładłaś drobne pięści w usta
gryzłaś
złota
co powiesz nam
bezdomnym
odartym z wszystkich pragnień
ty - z pałacu
ty - z tronu
nad smutną kolebką
martwego dziecka
zadumana pochmurnie
co powiesz nam
wiecznie mijającym
wieczna?
pytasz czemu pociąga mnie magia liczb
pytasz czemu pociąga mnie magia liczb
liczbą wyrazić pragnę nieskończoność
mojej tęsknoty mojej miłości
noce drżą
rozsypane pióra
po niebie
kiedy przyjdziesz
złote pióra zbiegną się w słońce
umrze ptak
świat jest pusty
świat jest pusty
odkąd poszedłeś
nie można żyć bez materii uśmiechu
świat umarł
na pożar lamp
blady księżyc
ponad twoimi ustami
dogorywa
świat jest zły
odkąd poszedłeś
szczerzy zęby
i futro wilcze napina
to co było ciepłem zwiniętym w kłębek
nie jest
świat - kosmicznie zgubiony w sobie
z zimna drży
ta miłość jest skazańcem
ta miłość jest skazańcem
zasądzonym na śmierć
umrze
za krótkie dwa miesiące
ziemi
oddać siebie
tak bardzo
że już niczym nie zostać
i nigdzie
te słowa istniały zawsze
te słowa istniały zawsze
w otwartym uśmiechu słonecznika
w ciemnym skrzydle wrony
i jeszcze we framudze przymkniętych drzwi
a ty chcesz
żebym je miała na własność
żebym była
skrzydłem wrony brzozą i latem
chcesz
żebym dźwięczała
brzękiem uli otwartych na słońce
głupcze
ja nie mam tych słów
pożyczam
od wiatru od pszczół i od słońca
ten pocałunek
ten pocałunek
pachniał jak rozgryziona łodyga maku
czerwono posypał się z warg
zakwitł
w miękkim wgłębieniu dłoni
kiedy wspiełam się na palce
dzwonił
w dojrzałym polu
lecz wtedy
nie było już mnie
znikłam
w tym złotym pocałunku
trzeba...
trzeba...
no uśmiechnij się jeszcze
trzeba uśmiechu
prosiłam cię o łzę przedwczoraj
wczoraj - o uścisk
dzisiaj - o uśmiech
trzeba...
tak to wiem
że dużo trudniej o uśmiech
Ty miły jesteś ślepy
Ty miły jesteś ślepy
więc cię nie winię
ale ja mialam dwoje oczu widzących
na nic
widzącymi oczami
nie dostrzegłam twojego serca
chwytnymi rękami
nie ujełam
i wymknęło mi się
jak ziemia bogu
żeby zataczac się po orbitach
samotności
i stałeś się odległy
jak Mleczna Droga
widna juz nocą tylko
bezsenna z chlodu.
W twoich doskonałych palcach
w twoich doskonałych palcach
jestem tylko drżeniem
śpiewem liści
pod dotykiem twoich ciepłych ust
zaszeleścimy anielsko
skrzydłami o pociemniałych zgłoskach
zaśpiewamy piosenkę
o ludzkiej prostej miłości
w promyku latarni
świecącej stamtąd
pocałujemy się w usta
szepniemy sobie - dobranoc
zaśniemy
Wiersz o miłości
ich dwoje
poprzez zastawki serca
widoczni na wylot
z profilu
oprawieni w ból jak w złoto
patrzą powieszeni
na astralnym gwoździu
tymczasem
wysoko pod dachem
okno
z doniczką pelargonii
obrodziło czerwono
miłość - posypała się płatkami
w dół
więc jesteś jesteś jesteś
więc jesteś jesteś jesteś
daj niech sprawdzę
niech cię dotknę raz jeszcze dłonią i ustami
niech w oczy spojrzę chociaż najmniej wierzę
oślepłym ze zdumienia oczom
ile światła
mają twoje otwarte dłonie
ile nocy
w nagłości spadających gwiazd
szukam cię
palcami roztrącam chmury
podnoszę skrzydła ptaków liści
ginąca perspektywa Placu Pigalle
Wszystkie moje śmierci
ile razy można umrzeć z miłości
pierwszy raz to był gorzki smak ziemi
gorzki smak
cierpki kwiat
goździk czerwony palący