You are on page 1of 198

Prolog

Zastrzeżona dokumentacja, dostęp wyłącznie dla upoważnionych osób


Nazwa pliku 112:67B:AA6:Xad

Proszę o podanie kodu dostępu: XXXXXXXXXX


Weryfikacja...

Dziękuję, inkwizytorze
Dokumentacja została udostępniona

Zapis werbalny dokumentu video


Lokalizacja: Maginor
Data: 239.M41
Zapis wydobyty z modułu rejestracji video serwitora, odtworzony w formie werbalnej
przez Savanta Eledixa z Ordo Hereticus w archiwum Inkwizycji na Fibos Secundus, 240.M41

[początek zapisu video] Ciemność. Odległe dźwięki ludzkiego cierpienia. Rozbłyski


światła [prawdopodobnie płomienie wylotowe broni]. Dźwięk pośpiesznego przemieszczania
się.
Źródło zapisu porusza się arytmicznie, skacze. W zbliżeniu widać kamienne ściany.
Kolejny rozbłysk światła, silniejszy, bliższy. Krzyk bólu [źródło nieznane]. Ekstremalnie
silny rozbłysk [utrata zapisu video na czas 2 minut i 38 sekund, w tle nierozpoznawalny zapis
audio]. Ponowna czytelna rejestracja obrazu.
Mężczyzna [obiekt A] w długich szatach krzyczy przebiegając obok źródła zapisu
[niemożliwa translacja wypowiedzi]. Obraz otoczenia: ciemne kamienne ściany [podziemia ?
grobowiec ?] Tożsamość A nieznana [zapis video uchwycił jedynie część jego profilu].
Źródło zapisu przemieszcza się tuż za A. Obiekt A zdejmuje młot mocy z pętli zawieszonej
pod szatą. Zbli-żenie obrazu na dłonie A zaciskające się na uchwycie młota. Obraz sygnetu
Inkwizycji. Obiekt A odwraca się w stronę źródła zapisu [twarz ukryta w półmroku]. Obiekt
A mówi:
Głos [A] – Szybciej ! Szybciej, w imię wszystkiego, co święte ! Ruszcie się i [wypowiedź
zagłuszona hukiem wystrzału] tę przeklętą bestię !
Kolejne rozbłyski światła, jednoznacznie zidentyfikowane jako wystrzały z broni
laserowej. Antyoślepiacz źródła zapisu nie działa poprawnie [obraz staje się nieczytelny na
czas 14 sekund, następnie powoli powraca wizja].
Przejście przez kamienne drzwi wiodące do przestronnej komnaty. Budulec to szary
kamień w formie regularnych bloków. Źródło zapisu przystaje. W przejściu leżą ciała, kolejne
są widoczne w głębi położonych za wejściem schodów. Na zwłokach widać poważne
obrażenia, wręcz zmiaż-dżenia. Podłoga mokra od krwi.
Głos [A ?] – Gdzie jesteście ? Gdzie jesteście ? Pokażcie się !
Źródło zapisu ponownie się przemieszcza. Dwa ludzkie kształty poru-szają się po lewej
stronie kamery [zwolniony odczyt zapisu ujawnia, że pierwszy z nich [obiekt B] jest
mężczyzną w wieku około czterdziestu lat, silnie zbudowanym, noszącym kamizelkę
kuloodporną Imperialnej Gwardii bez insygniów jednostki ani identyfikatora, posiadającym
cechę charakte-rystyczną w postaci licznych blizn na twarzy [starych], trzymającym w rękach
ciężki karabin maszynowy z taśmowym podajnikiem; drugi kształt [obiekt C] to kobieta w
wieku około dwudziestu pięciu lat, szczupła, o nie-bieskawym pigmencie skóry, tatuaże i

1
pancerz osobisty zdradzają przynależ-ność do Kultu Śmierci Morituri, w ręku trzyma miecz
mocy [szacunkowa długość ostrza 45 cm]].
Obiekty B i C przemieszczają się poza pole rejestracji źródła zapisu. Kamera zwraca się w
ich stronę Obraz B i C zaangażowanych w nagłą konfrontację z użyciem broni białej w
niższej części schodów. Przeciwnicy to sześciu ludzi posiadających implanty bojowe, dwa
mutanty i trzej ofensywni serwitorzy [patrz załącznik w formie pliku graficznego]. B strzela z
karabinu maszynowego [wystrzały zagłuszają resztę dźwięków otoczenia].
Dwaj heretycy czystej ludzkiej krwi zostają uśmierceni strzałami ciężkie-go kalibru [dym
wydzielany przez rozgrzaną broń częściowo zakłóca czytel-ność obrazu]. Obiekt C pozbawia
cięciem głowy jednego mutanta, skacze do przodu [brak zapisu wizualnego tego manewru,
odtworzono go na podstawie ścieżki dźwiękowej] i przebija ostrzem kolejnego heretyka.
Źródło zapisu przemieszcza się w dół schodów.
Głos [nieznany] – Maneesha ! Z lewej, z lewej...
Źródło zapisu rejestruje obraz obiektu C trafionego kilkakrotnie z broni energetycznej.
Obiekt C miota się konwulsyjnie, po czym zostaje rozczłon-kowany w efekcie otrzymanych
ran postrzałowych. Zarejestrowany przez kamerę obraz ulega zniekształceniu wskutek
unoszącej się w powietrzu mgieł
mgiełki powstałej z ludzkiej krwi [obiektyw kamery zostaje oczyszczony]. Obiekt B
wchodzi w pole rejestracji urządzenia, krzyczy, strzela z karabinu maszynowego.
Rejestracja ognia krzyżowego z broni laserowej [obraz nieczytelny].
[Brak zapisu video, ścieżka dźwiękowa zawiera szereg komunikatów słownych wydanych
przez różne osoby, pośród nich wiele wypowiedzia-nych krzykiem].
[Obraz ponownie staje się czytelny]. Obiekt A znajduje się tuż przed źródłem zapisu,
wbiegając do dużej komnaty oświetlonej lampami chemicz-nymi [twarz mężczyzny zostaje
podświetlona na czas 0.3 sekundy]. Obiekt A pozytywnie zidentyfikowany jako inkwizytor
Hetris Lugenbrau.
Lugenbrau – Quixos ! Quixos ! Wszystko rozstrzygniemy ostrzem miecza i świętym
płomieniem. Chodź, ty potworze ! Chodź tu, sukinsynu !
Głos [nieznany] – Jestem tutaj, Lugenbrau. Kharnagar czeka.
Lugenbrau [A] wychodzi poza pole rejestracji kamery. Źródło zapisu wykonuje obrót.
Kamera rejestruje szereg ciał leżących na posadzce [ana-liza przeprowadzona na podstawie
stopklatek pozwala zidentyfikować pozostałości obiektu B leżące pośród dziewięciu
zarejestrowanych na taśmie zwłok].
[Obraz staje się nieczytelny na czas 1 minuty i 7 sekund. W tle słychać głośne dźwięki
sugerujące toczącą się walkę].
[Obraz powraca]. Lugenbrau jest częściowo widoczny na krawędzi obiektywu kamery po
lewej stronie, zaangażowany w bezpośrednią kon-frontację. Poświata emitowana przez
uderzenie wymierzone młotem mocy pali się przez kilka sekund na ekranie wyświetlacza
[obraz zniekształcony].
Źródło zapisu koncentruje się na Lugenbrau. Inkwizytor zaangażowany w walkę z
niezidentyfikowanym przeciwnikiem. Antagoniści poruszają się zbyt szybko, by można było
pozytywnie potwierdzić tożsamość przeciwnika Lugenbrau. Ludzkie sylwetki
[przypuszczalnie członkowie świty inkwizy-tora] pojawiają się w prawej części obiektywu
kamery. Głowy sylwetek eksplodują. Sylwetki padają na posadzkę.
[Oślepienie urządzenia rejestrującego. Obraz nieczytelny. Nieznany czas braku zapisu
wizualnego].
[Obraz powraca, jest silnie zakłócony]. Widoczne rykoszety na ścianach pomieszczenia.
Źródło zapisu wykonuje zbliżenie obrazu. Źródło zapisu rejestruje postać inkwizytora
Lugenbrau walczącego z niezidentyfikowanym przeciwnikiem [kłęby dymu silnie ograniczają
widoczność]. Konfrontacja jak poprzednio jest zbyt szybka, by można było potwierdzić

2
tożsamość nie-przyjaciela. Pulsująca struga światła [prawdopodobnie broń biała] przebija
Lugenbrau. Obraz podskakuje [część obrazu ulega rozmazaniu]. Lugenbrau ulega spopieleniu
[ponownie całkowity zanik obrazu].
[Pauza / brak zapisu przez nieznany okres czasu].
[Obraz powraca]. Zbliżenie kamery na twarz spoglądającą w stronę źródła zapisu.
Tożsamość postaci nieznana [obiekt D]. Obiekt D jest kla-sycznie przystojny, uśmiecha się.
Ma pozbawione wyrazu oczy.
Głos [D] – Witaj, mała istoto. Jestem Cherubael.
Jaskrawy rozbłysk światła.
Przeraźliwy krzyk [prawdopodobnie głos źródła zapisu].
[Obraz znika. Koniec taśmy].

Rozdział I

Zimne przybycie.
Śmierć w hibernacyjnych grobowcach.
Kilka purytańskich refleksji.

Ścigając recydywistę Murdina Eyclone dotarłem na Hubris w czasie Uśpienia roku


240.M41 wedle kalendarza imperialnego.
Uśpienie trwa przez jedenaście miesięcy składających się na liczący dwa-dzieścia jeden
miesięcy cykl roczny planety. W okresie tym jedyne żywe istoty stąpające po tym świecie to
Strażnicy odziani w ogrzewane kombine-zony i dzierżący latarnie, patrolujący dzielnice
hibernacyjnych świątyń.
Wewnątrz lodowatych budowli wzniesionych z bazaltu i ceramitu miesz-kańcy Humbrisu
spali oczekując w swych pokrytych szronem sarkofagach na nadejście Odwilży, okresu
przejściowego pomiędzy Uśpieniem i Życiem.
Nawet powietrze sprawiało wrażenie zestalonego lodu. Szron pokrywał grubą warstwą
monumentalne krypty, a twarda lodowa skorupa skuła bez-kres równin całego świata.
Wysoko w górze gwiezdne konstelacje błyszczały na pogrążonym w wielomiesięcznych
ciemnościach nieboskło-nie. Jednym z tych migoczących punktów było słońce Hubrisu,
niezwykle teraz odległe. Do chwili przejścia cyklu rocznego w okres Odwilży słońce
ponownie miało przeistoczyć się w gorejącą życiodajną gwiazdę.
Kiedyś miało stać się płonącą na niebie kulą ognia, teraz było zaledwie iskierką w
ciemnościach kosmosu.
Kiedy mój wahadłowiec podchodził do lądowania w Mieście Świątyn-nym, założyłem na
siebie ogrzewany kombinezon i kilka warstw ciepłej bielizny, ale mimo to wciąż dotkliwie
odczuwałem przenikające mnie zimne dreszcze. Łzawiły mi oczy, a same łzy niemal
natychmiast zamarzały na policzkach i nosie. Pamiętając przygotowany przez mojego savanta
raport poruszający kwestie kulturowe i klimatyczne Hubrisu szybko opuściłem przyłbicę
ochronnego hełmu. Poczułem jak ciepłe powietrze zaczyna krążyć pod zakrywającą twarz
plastikową maską.
Strażnicy, uprzedzeni o moim przybyciu za pomocą astropatycznych przekazów,
oczekiwali na krańcu płyty lądowiska. Ich trzymane na długich uchwytach latarnie świeciły
jasno pośród ciemności mroźnej nocy, a blask ten mieszał się z kłębami pary wydzielanej
przez wywietrzniki ich ogrze-wanych kombinezonów. Ukłoniłem się i pokazałem ich
dowódcy moją odznakę. Śnieżny ślizgacz już czekał - dwudziestometrowy ostronosy po-jazd
koloru rdzy poruszający się na płozach oraz wyposażonych w kolce tylnych kołach.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z lądowiska, spojrzałem przez ramię dostrzegając niknące w mroku
światła pozycyjne i przywodzącą na myśl sztylet sylwetę mojego wahadłowca.

3
Pokrywające tylne opony kolce wyrzucały w powietrze tuman rozbitego lodu tworząc za
pojazdem miniaturową śnieżycę. Rozświetlony reflektorami krajobraz sprawiał odstręczające,
zimne wrażenie. Jechałem z Lores Vibben i trzema Strażnikami w kabinie rozjaśnianej
jedynie szmaragdową poświatą pokładowych instrumentów. Termowentylatory wbudowane
w podstawy foteli tłoczyły do wnętrza ślizgacza gorące powietrze.
Jeden ze Strażników podał Vibben elektroniczny notes. Przesunęła po-bieżnie wzrokiem
po jego wyświetlaczu i przekazała urządzenie w moje ręce. Uświadomiłem sobie, że moja
przyłbica wciąż jest opuszczona. Pod-niosłem ją i zacząłem obmacywać kieszenie w
poszukiwaniu okularów.
Z lekkim uśmieszkiem na ustach Vibben wyjęła okulary z niewielkiej kieszonki w swym
płaszczu. Wymamrotałem podziękowanie, założyłem okulary na nos i zagłębiłem się w
lekturze.
Kończyłem właśnie ostatni akapit tekstu, kiedy ślizgacz zahamował i zatrzymał się w
miejscu.
- Grobowiec Dwa-Dwanaście – oświadczył jeden ze Strażników.
Wysiedliśmy opuszczając ponownie na twarze przyłbice hełmów.
Niesione wiatrem płatki śniegu lśniły niczym wielkie klejnoty pośród czerni nocy
rozjaśnianej snopami reflektorów ślizgacza. Słyszałem już wcześniej o zimnie przenikającym
ciało do kości. Niech Imperator uchroni mnie przed ponownym doświadczeniem tego
potwornego uczucia. Kąsają-cy, paraliżujący chłód zdawał się mieć wręcz namacalne
kształty. Każdy mięsień mego ciała protestował rozpaczliwie przeciwko tak ekstremalnie
niskiej temperaturze.
Niemal straciłem czucie w rękach, otępiały umysł również odmawiał posłuszeństwa.
Niedobrze, bardzo niedobrze.
Grobowiec Dwa-Dwanaście był budowlą hibernacyjną wzniesioną na zachodnim krańcu
wielkiej Alei Imperialnej. W jego wnętrzu spało dwanaś-cie tysięcy stu czterdziestu dwóch
członków arystokratycznej elity rządzącej Hubrisem. Ruszyliśmy w kierunku
budowli wspinając się po czarnych, pokrytych warstwą lodu schodach.
Zatrzymałem się na chwilę.
- Gdzie są Strażnicy tego grobowca ? – zapytałem.
- Wykonują obchód – padła krótka odpowiedź.
Rzuciłem okiem na Vibben i pokręciłem głową. Wsunęła dłoń pod swój futrzany płaszcz.
- Wiedzą o naszym przybyciu ? – zapytałem ponownie – Wiedzą, że chcemy się z nimi
spotkać ?
- Sprawdzę to – oświadczył Strażnik, który w ślizgaczu wręczył nam elektroniczny notes.
Ruszył w górę schodów, a fosforowa latarnia w jego ręce kołysała się rytmicznie rzucając
wokół białą poświatę.
Pozostali dwaj wartownicy pogrążyli się we własnych myślach.
Przywołałem ruchem dłoni Vibben nakazując jej udanie się wraz ze mną śladami dowódcy
naszej eskorty.
Znaleźliśmy go na dolnym tarasie grobowca, gapiącego się w niemym milczeniu na
zamarznięte ciała czterech Strażników. Leżące przy zwłokach latarnie wciąż paliły się słabym
rachitycznym blaskiem.
- Co... ? – zdołał wykrztusić przez ściśnięte grozą gardło.
- Wycofaj się stąd – rozkazała Vibben i wyjęła spod ubrania broń. Mały szmaragdowy run
sygnalizujący odbezpieczenie mechanizmu spustowego palił się w ciemności. Wyciągnąłem z
pokrowca własne ostrze, włączyłem je. Miecz zaczął mruczeć basowo.
Południowe wejście do grobowca było otwarte, zza wielkich hermetycz-nych wrót sączyła
się złota poświata. Moje najgorsze podejrzenia szybko stawały się rzeczywistością.

4
Weszliśmy do środka budowli, Vibben omiatała nasze flanki lufą swej broni. Korytarz był
szeroki, o wysokim suficie. Oświetlały go zawieszone na ścianach chemiczne lampy.
Wdzierający się z zewnątrz chłód zaczynał już inkrustować białą warstewką lodu
wypolerowane bazaltowe płyty.
Kilka metrów za drzwiami następny Strażnik leżał nieruchomo w kałuży krzepnącej krwi.
Przeszliśmy cicho nad jego ciałem. Po obu stronach kory-tarza pojawiły się szerokie sale
wiodące do pomieszczeń hibernacyjnych. Gdziekolwiek nie zwróciłbym wzroku, widziałem
rzędy pokrytych lodem komór zapełniających bazaltowe aule.
Czułem się jakbym przemierzał wnętrze gigantycznej krypty.
Vibben skręciła bezszelestnie w prawą odnogę korytarza, ja wybrałem lewą. Muszę
przyznać, że byłem podekscytowany perspektywą zamknięcia sprawy ciągnącej się od sześciu
lat. Eyclone wymykał mi się przez pełne sześć lat ! Studiowałem jego akta każdego dnia, a
każdej nocy widziałem w snach przeklętą twarz.
Teraz mógłbym przysiąc, że czułem zapach tego człowieka.
Podniosłem przyłbicę hełmu.
Z sufitu kapała woda - woda powstała ze stopionego lodu. W grobowcu wyraźnie
podnosiła się temperatura. Niektóre z rozmazanych sylwetek wi-docznych za plastikowymi
pokrywami komór hibernacyjnych zaczynały poruszać się ospale.
Zbyt wcześnie ! O wiele za wcześnie !
Pierwszy człowiek Eyclone wpadł na mnie z zachodniej strony w chwili, gdy dostałem się
na niewielkie skrzyżowanie korytarzy. Uskoczyłem z mie-czem energetycznym w dłoni i
ciąłem go ukośnie w bok szyi, zanim zdążył podnieść na mnie swój oskard do kruszenia lodu.
Drugi wychynął z południowej strony, trzeci z wschodniej. Za nimi tłoczyli się następni.
Wielu następnych.
Wir błyskawicznych uników.
Walcząc zaciekle usłyszałem dziką kanonadę w grobowcu na prawo od mojej pozycji.
Vibben wpadła w kłopoty.
- Eisenhorn ! Eisenhorn ! – w zawieszonym przy uchu komunikatorze sły-szałem jej
zdyszany głos.
Zwinąłem się w półobrocie i ciąłem mieczem. Moi przeciwnicy nosili na sobie ogrzewane
kombinezony, w rękach trzymali narzędzia do kruszenia lodu świetnie sprawdzające się w roli
podręcznej broni. Ich oczy były zimne i wyprane z wszelkich uczuć. Chociaż poruszali się
szybko i zwinnie, coś nienaturalnego w ich ruchach pozwalało wnioskować, że atakowali
mnie bezwolnie, działając na niemy rozkaz.
Energetyczny miecz, starożytna bezcenna broń pobłogosławiona przez samego Provosta z
Inxu, zawirował w mojej dłoni. Wykonując pięć płyn-nych ruchów zabiłem ich wszystkich,
ale krwawa mgiełka jeszcze przez chwilę unosiła się w powietrzu.
- Eisenhorn !
Odwróciłem się i pobiegłem. Pod moimi butami rozpryskiwała się woda ściekająca po
ścianach i tworząca na posadzce wielkie kałuże. Z przodu do-biegły kolejne strzały. I
przeciągły krzyk.
Znalazłem Vibben leżącą twarzą w dół na obłej tubie chłodziarki. Za-marznięta krew
dziewczyny przykleiła ją do lodowatego ceramitu urządze-nia. Ośmiu ludzi Eyclone
spoczywało nieruchomo na posadzce. Pistolet le-ża
żał tuż przy wyciągniętej desperacko dłoni Vibben, tuż za czubkami jej roz-wartych palców.
Zużyta bateria wysunęła się częściowo z magazynka.
Mam czterdzieści dwa lata, co według standardów Inkwizycji oznacza, że jestem
stosunkowo młodym człowiekiem. Przez całe swe życie pracowa-łem na opinię osoby zimnej
i nieczułej. Niektórzy zarzucali mi, że jestem bezlitosny czy nawet okrutny. Mylili się. Nie są
mi obojętne ludzkie emocje ani głębsze uczucia. Posiadam jednak silną wolę, co moi

5
przełożeni postrze-gają za godną szacunku zaletę. W trakcie mej kariery siła ta pozwalała mi
umacniać charakter chroniąc go przed załamaniem się w obliczu całego zła wszechświata.
Uczucia psychicznego bólu, strachu czy żalu zawsze były dla mnie luksusem, którego nader
często musiałem sobie odmawiać.
Lores Vibben pracowała ze mną od pięciu i pół roku. W okresie tym dwukrotnie uratowała
mi życie. Postrzegała się za moją asystentkę i przy-boczną strażniczkę, w rzeczywistości
jednak bardziej była zaufaną powier-niczką i towarzyszką broni. Kiedy przyjmowałem ją na
służbę w klanowych slumsach Tornishu, robiłem to przez wzgląd na jej umiejętności bitewne
i agresywny charakter. Szybko nauczyłem się cenić na równi z tymi cechami również jej
bystry umysł, poczucie humoru i żywą inteligencję.
Patrzyłem przez krótką chwilę na nieruchome ciało. Nie jestem pewien, czy wyszeptałem
wtedy jej imię.

* * * * *

Wyłączyłem zasilanie miecza i wsuwając ostrze z powrotem do pokrow-ca zawróciłem w


kierunku cieni zalegających pod odległą ścianą komory hibernacyjnej.
Nie słyszałem nic prócz odgłosu coraz silniejszego kapania wody. Wyją-łem z kabury pod
lewą pachą pistolet, odbezpieczyłem go i włączyłem ko-munikator. Eyclone bez wątpienia
monitorował wszystkie transmisje radio-we nadawane w obrębie kompleksu Dwa-Dwanaście,
toteż użyłem Glossi, werbalnego kodu informacyjnego znanego wyłącznie członkom mojego
zespołu. Większość inkwizytorów posiada własne sekretne formy komuni-kacji werbalnej,
czasami bardzo zaawansowane. Glossia, opracowana prze-ze mnie dziesięć lat temu,
przerodziła się w bardzo złożony język, który stale rozwijał się w organiczny sposób w
trakcie prac zespołu.
- Cierń życzy sobie Aegisa, gwałtowne bestie w dole.
- Aegis, powstaje, kolory przestrzeni – odpowiedział natychmiast w ocze-kiwany przeze
mnie sposób Betancore.
- Różany Cierń, obfity, półksiężyc blasku płomieni.
Chwila milczenia.
- Półksiężyc blasku płomieni ? Potwierdź.
- Potwierdzam.
- Ścieżka brzytwa delphus ! Wzór kości słoniowej !
- Wzór odrzucony. Wzór zasadniczy.
- Aegis, powstaje.
Wyłączyłem komunikator. Betancore był już w drodze. Przyjął wieści o śmierci Vibben z
profesjonalnym chłodem. Ufałem, że tragedia ta nie wpły-nie negatywnie na jego działanie.
Midas Betancore był pobudliwym gorąco-krwistym człowiekiem i te właśnie cechy budziły
zarówno sporą część mej sympatii do niego jak i częsty niepokój.
Wyślizgnąłem się spomiędzy mroku pomieszczenia z gotową do użycia bronią. Był to
pistolet marki Scipio, używany przez oficerów marynarki kosmicznej, o chromowanej
obudowie i rękojeści wyłożonej kością słonio-wą. Czułem wyraźnie jego ciężar w okrytej
rękawicą dłoni. Magazynek mieścił dziesięć obłych pocisków ciężkiego kalibru. Cztery
zapasowe ma-gazynki trzymałem w kieszeni płaszcza.
Nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak właściwie wszedłem w posiada-nie tego pistoletu.
Był moją własnością od kilku lat. Pewnej nocy, trzy lata temu, Vibben zdjęła z rękojeści broni
starte ceramitowe nakładki z wizerun-kiem Imperialnego Orła oraz mottem marynarki, po
czym zastąpiła je włas-noręcznie wykonanymi nakładkami z kości słoniowej. W sposób
powszech-nie przyjęty na Tornishu raczyła poinformować mnie o całej sprawie do-piero dnia
następnego, oddając mi przerobiony pistolet. Nowe nakładki były szorstkie i doskonale

6
trzymały się dłoni. Na każdej z nich widniał płaskoryt przedstawiający ludzką czaszkę
przebitą cierniem róży, przechodzącym przez jeden z oczodołów. Z czubka ciernia kapały
drobinki krwi. Vibben przykleiła do rytu malutkie kamienie karminu mające symbolizować
krople krwi. Pod czaszką widniało moje imię wyrysowane na zwoju pergaminu.
Śmiałem się odbierając z jej rąk pistolet. Później wielokrotnie byłem zbyt zakłopotany
noszącą gangsterskie emblematy bronią, aby z niej sko-rzystać w trakcie akcji.
Dopiero teraz, kiedy Vibben już nie żyła, uświadomiłem sobie w pełni zaszczyt, jaki w
formie tego prezentu spotkał mnie z jej strony. Obiecałem sobie w myślach: zabiję Eyclone z
tej właśnie broni.

* * * * *

iden Jako oddany sługa Jego Wysokości Boskiego Imperatora oraz Inkwizycji jestem
całym sercem związany z nurtem filozofii amalathiańskiej. Dla reszty imperialnego
społeczeństwa nasza organizacja składa się z rzeszy identycznych osobników – inkwizytor to
inkwizytor, postać uosabiająca strach i władzę. Wielu poczułoby zdumienie wiedząc, że
Inkwizycja sama rozdarta jest przez zwalczające się wzajemnie obozy polityczne.
Wiedziałem, że wiedza taka zaskoczyły Vibben. Poświęciłem kiedyś jeden długi wieczór
na wyjaśnienie jej zawiłych różnic pomiędzy różnymi ideologiami wyznawanymi w
strukturach naszej organizacji. Nie zdołałem wyłożyć tych faktów w dostatecznie zrozumiały
sposób.
Tłumacząc w ogromnym skrócie sedno sprawy należy wyjaśnić, że część inkwizytorów
jest purytanami, część zaś radykałami. Purytanie wierzą w niezmienność tradycyjnej roli
Inkwizycji i walczą z wszelkimi przejawami zagrożenia dla Imperium, zwłaszcza zaś
triumwiratem zła: obcymi, mutan-tami i demonami. Wszystko, co kłóci się z naukami
Ministorum i literą Prawa Imperialnego zwraca baczną uwagę purytańskiego inkwizytora.
Upór, konserwatyzm, bezwzględność... oto jego przymioty.
Radykałowie uważają, że działanie dla dobra Imperium usprawiedliwia wykorzystanie
wszelkich metod i narzędzi. Niektórzy z nich, jak mi się wy-daje, prowadzą badania nad
zakazaną wiedzą i naturą samej Osnowy, chcąc wykorzystać Chaos przeciwko niemu samemu
i innym wrogom ludzkości.
Słyszałem takie argumenty dostatecznie często. Budzą moją odrazę. Przekonania
radykałów noszą w sobie piętno herezji.
Jestem purytaninem z powołania i Amalathianinem z wyboru. Brutalnie proste założenia
filozofii monodominacyjnej często budziły moje zacie-kawienie i częściową akceptację,
jednak nigdy nie przyjąłem jej za swój wyznacznik życia ze względu na rażący brak
subtelności działania.
Amalathianie wzięli swą nazwę od konklawy na Mount Alamath. Naszą misją jest
utrzymanie za wszelką cenę status quo Imperium, toteż pracujemy ustawicznie nad
identyfikacją i prewencyjną eliminacją wszystkich osób i organizacji mogących zachwiać ład
społeczny mocarstwa. Wierzymy w siłę wypływającą z jedności. Zmiany są największym
wrogiem porządku. Uwa-żamy, że boski Imperator posiada swój tajemny plan, my zaś
musimy utrzy-mać jedność mocarstwa do chwili, w której śmiertelnicy poznają szczegóły
tego planu. Tropimy wewnętrzne rozłamy i zatargi i eliminujemy je sukce-sywnie, jednakże
wielką ironią okazuje się fakt, że właśnie nasza formacja nader często ulega podziałom na
różne frakcje zwalczające się wzajemnie, nie tylko politycznymi metodami.
Jesteśmy sprężystym kręgosłupem Imperium, jego przeciwciałami, zwal-czającymi
choroby, szaleństwo, obrażenia, infekcje.
Nie sądzę, by istniała służba bardziej odpowiedzialna od tej, nie sądzę, bym mógł być w
życiu kimś innym niż inkwizytorem.

7
Zatem wiecie już o mnie sporo. Gregor Eisenhorn, inkwizytor, purytanin, Amalathianin,
wiek czterdzieści dwa lata, pełnoprawny inkwizytor od lat osiemnastu. Jestem wysoki, dobrze
zbudowany w ramionach, wytrzymały, inteligentny. Opowiedziałem już o swojej
samokontroli i silnej woli, pozna-liście również mą biegłość w posługiwaniu się orężem.
Cóż jeszcze mogę rzec ? Czy jestem gładko ogolony ? Rzecz jasna ! Mam ciemne oczy i
gęste czarne włosy. Te akurat cechy niewiele znaczą.
Zbliżcie się, a opowiem wam, jak zabiłem Eyclone.

Rozdział II

Przebudzenie śniących.
Gniew Betancore.
Objaśnienia Aemosa.

Przemykałem wśród półmroku grobowca starając się czynić jak najmniej hałasu.
Przerażający dźwięk narastał w chłodnych korytarzach grobowca hibernacyjnego Dwa-
Dwanaście. Pięści i stopy uderzające szaleńczo w po-krywy kapsuł kriogenicznych. Zduszone
zawodzenie. Chrapliwe pomruki.
Śniący w grobowcu ludzie powracali do życia, ich osłabione śpiączką hibernacyjną ciała
tkwiły uwięzione w ciasnych klatkach komór. Tym razem ich przebudzenia nie oczekiwała
straż honorowa, nie było lekarzy gotowych zaaplikować arystokratycznym organizmom płyny
odżywcze czy dożylne stymulatory.
Dzięki zbrodniczym machinacjom Eyclone dwanaście tysięcy stu czterdziestu dwóch
członków elity władz Hubrisu zostało wyrwanych ze śpiączki w środku okresu mroźnego
Uśpienia, bez odpowiedniego nadzoru i opieki medycznej.
Zdawałem sobie sprawę z losu, jaki czekał tych ludzi w przeciągu najbliższych minut.
Próbowałem przypomnieć sobie błyskawicznie wszystkie informacje przygotowane przez
mojego savanta. W grobowcu znajdował się pokój kontrolny, z którego mógłbym
przynajmniej odblokować zamki komór i uwolnić tych nieszczęśników. Tylko jaki miało to
sens ? Bez wsparcia ekip medycznych ludzie ci i tak skazani zostali na śmierć.
A czas zmarnowany na poszukiwanie pokoju kontrolnego dawał Eyclone szansę ucieczki.
Posługując się Glossią poinformowałem Betancore o zaistniałej sytuacji i kazałem mu
zaalarmować Strażników. Odpowiedział mi po krótkiej chwili. Zespoły ratunkowe były już w
drodze.
Dlaczego ? To pytanie wciąż nie dawało mi spokoju. Dlaczego Eyclone usiłował zrobić
coś takiego ?
Masowy mord nie był czymś niezwykłym dla czciciela Chaosu, ale w tym przypadku
wyczuwałem jakiś ukryty motyw, dalece wykraczający poza śmierć skazanych.
Myślałem o tym przemierzając korytarz w zachodnim skrzydle budowli. Dzikie odgłosy
stukania dobiegały z wszystkich stron, a z odpływów kapsuł wyciekały kaskady wody
zmieszanej z płynami organicznymi.
Usłyszałem wystrzał. Z lasera. Wiązka energii przecięła powietrze na odległość dłoni ode
mnie i trafiła prosto w pokrywę jednej z komór krioge-nicznych. Desperacki łomot
dobiegający z wnętrza tej kapsuły umilkł, a tryskająca z odpływu woda przybrała natychmiast
różową barwę.
Wypaliłem ze Scipio w głąb szerokiego mrocznego korytarza.
Odpowiedziały mi dalsze dwa wystrzały z broni laserowej.
Chowając się za masywną kamienną kolumnę opróżniłem pociągnięcia-mi spustu resztę
magazynka, posyłając pociski na całą długość ciemnej galerii. Łuski spadały z metalicznym
szczękiem na posadzkę. Nozdrza pełne miałem gorącego zapachu kordytu.

8
Wcisnąłem się głębiej pod osłonę wymieniając magazynek na pełny.
W powietrzu syknęło jeszcze kilka laserowych wiązek.
- Eisenhorn ? Czy to ty ?
Eyclone. Od razu poznałem ten wysoki głos. Nie odpowiedziałem.
- Jesteś martwy, dobrze o tym wiesz, Gregor. Martwy jak wszyscy pozo-stali. Martwy,
martwy, martwy. Wyjdź stamtąd i pozwól szybko to zakoń-czyć.
Był dobry, muszę to przyznać. Moje nogi poruszyły się kierowane men-talnym impulsem,
gotowe przemieścić ciało na odkrytą przestrzeń korytarza. Eyclone zasłynął w tuzinie
systemów swym psionicznym talentem i mesme-ryczną aurą głosu. Jakże inaczej mógłby
zmusić do posłuszeństwa tych pozbawionych wszelkich uczuć i emocji przybocznych ?
Ja jednak posiadałem podobne zdolności. I ustawicznie je ćwiczyłem.
Bywają chwile, kiedy trzeba ubiec się do mentalnych sztuczek, by wywa-bić przeciwnika z
kryjówki. Bywają takie chwile, kiedy psionicznej mocy trzeba użyć niby pistoletu
przystawionego do ciała ofiary.
Przyszedł taki czas. Skoncentrowałem się i uspokoiłem umysł.
- Pokażcie się pierwsi !
Eyclone nie uległ, ale też wcale tego nie oczekiwałem. Podobnie jak ja miał za sobą lata
ćwiczeń w kontrolowaniu umysłu. W przeciwieństwie do dwójki swoich przybocznych.
Pierwszy z nich wszedł na środek galerii, z hałasem ciskając pod nogi laser. Scipio wyrwał
mu wielką dziurę w czole i przeszedł na wylot przez czaszkę tworząc w powietrzu
groteskową różową mgiełkę. Drugi ochroniarz zakołysał się chwiejnie, pojął swój błąd i
zaczął strzelać. Jedna z wiązek przepaliła rękaw mojego kombinezonu. Pociągnąłem
za spust pistoletu i Scipio podskoczył z hukiem w mojej dłoni.
Pocisk trafił w twarz człowieka poniżej nosa roztrzaskując górną szczę-kę, zmienił tor lotu
i wyszedł bokiem czaszki. Trup runął bezwładnie na posadzkę, wciąż kurczowo zaciskając
palce na spuście broni. Laserowy ka-rabin strzelał raz za razem penetrując wiązkami energii
pobliskie kapsuły. Mętna woda, płyny ustrojowe i kawałki ceramitu pryskały na wszystkie
strony, a niektóre ze zdławionych krzyków przybrały znienacka na sile.
Ponad krzykami pochwyciłem uchem dźwięk pośpiesznych kroków. Eyclone uciekał.
Ruszyłem w ślad za nim, długimi mrocznymi korytarzami i salami, mijając jedną
kriogeniczną kryptę za drugą.
Przerażające skowyty, grzechot pięści o plastik... wciąż nie potrafię tego zapomnieć, niech
mnie Imperator wspomoże. Tysiące ogarniętych grozą dusz budzących się po to, by stanąć
twarzą w twarz z mękami powolnej śmierci.
Przeklęty Eyclone. Przeklęty po trzykroć.
Wpadając do trzeciej galerii dostrzegłem go w końcu, biegnącego drugą galeryjką
równolegle do mnie. On również mnie dostrzegł. Przekręcił się w biegu i strzelił.
Uskoczyłem za jeden z filarów i wiązki laserowego pistoletu minęły mnie tnąc
nieszkodliwie powietrze.
Pochwyciłem wzrokiem zaledwie krótki obraz: niskiego, krępego męż-czyznę ubranego w
brązowy ogrzewany kombinezon, z przystrzyżoną bród-ką i oczach płonących szaleństwem.
Odpowiedziałem strzałem, ale Eyclone już nie było. Uciekł.
Pobiegłem do najbliższego skrzyżowania korytarza, dostrzegłem na chwilę jego sylwetkę i
wypaliłem w jej kierunku. Spudłowałem.
Przy wejściu do następnej galerii przystanąłem na moment ostrożnie. Odczekałem chwilę,
zdjąłem i odrzuciłem wierzchni płaszcz. W grobowcu robiło się ciepło i duszno.
Kiedy upłynęła kolejna minuta, a ja wciąż nie dostrzegałem śladu niebez-pieczeństwa,
ruszyłem w głąb galerii z gotową do strzału bronią. Zdołałem przejść zaledwie dziesięć
kroków, gdy Eyclone wychynął z półmroku kry-jówki i zaczął do mnie strzelać.
Umarłbym tej nocy, gdyby nie niezwykły zbieg okoliczności.

9
W momencie, gdy Eyclone naciskał spust, kilka kapsuł nie wytrzymało w końcu naporu
miotających się w środku rezydentów i wyjący, nadzy ludzie wpadli na środek galerii drapiąc
powietrze rozwartymi szeroko palcami, wymiotując, próbując coś dostrzec przez zaklejającą
oczy warstwę śluzu. Eyclone zastrzelił na miejscu trzech z nich, czwartego śmiertelnie zranił.
Gdyby nie ta nieoczekiwana żywa tarcza, to mnie spotkałby ten los.
Pośpieszny stukot butów na posadzce. Znów uciekał.
Ruszyłem biegiem w głąb pomieszczenia przeskakując nad ciałami tych nieszczęśników,
którzy nieświadomie uratowali mi życie. Ranna rezydentka, naga kobieta w średnim wieku
leżąca w zabarwionej krwią kałuży wody, chwyciła mnie rozpaczliwie za nogawkę błagając o
pomoc. Wystrzelona przez Eyclone wiązka lasera przepaliła na wylot jej korpus.
Ogarnęła mnie rozterka. Coup de grace oszczędziłby tej kobiecie mę-czarni, ale nie
mogłem tego dla niej zrobić. Po swym nieuniknionym prze-budzeniu reszta arystokracji
Hubrisu bez wątpienia zażąda szczegółowego śledztwa, a wątpię, by ktoś zrozumiał wtedy
kwestię strzału litości. Mógł-bym latami tkwić na tej planecie uwikłany w postępowania
sądowe i pro-cesy apelacyjne.
Wyszarpnąłem ubranie z jej uścisku i pobiegłem dalej.
Sądzicie, że jestem słaby ? A może nienawidzicie mnie za zdecydowanie, z jakim
przedkładam obowiązki inkwizytora ponad potrzeby umierającej ofiary ?
Jeśli słabość mi zarzucacie, jestem gotów to zaakceptować. Wciąż zdarza mi się myśleć o
tej kobiecie i wciąż boli mnie świadomość, że zostawiłem ją samą w chwili śmierci. Lecz jeśli
żywicie do mnie nienawiść, mówi to o was wiele... nie rozumiecie przesłania Inkwizycji. Nie
posiadacie żelaznej woli.
Mogłem ją zabić i oszczędzić sobie późniejszej zgryzoty, ale taki gest współczucia być
może oznaczałby zarazem fiasko mojej misji. A ja zawsze muszę myśleć o tysiącach... być
może nawet milionach potencjalnych ofiar skazanych na dalece gorszą zagładę wskutek mojej
błędnej decyzji.
Czy to arogancja ?
Być może, lecz wówczas przyjąć należy, że to właśnie arogancja jest naj-większą cnotą
Inkwizycji. Potrafiłem bez zmrużenia oka zignorować męki jednej osoby, aby za ich cenę
uratować setki czy tysiące...
Ludzkość musi cierpieć, by zdołała przetrwać. To proste. Zapytajcie Aemosa, on wam to
wytłumaczy.
Mimo to wciąż śnię czasami o tej kobiecie i jej krwi barwiącej gładkie płyty bazaltowej
posadzki. Jeśli potraficie, okażcie mi chociaż odrobinę zrozumienia.

Przemierzałem biegiem rozległe komnaty grobowca, ale po następnych dwóch galeriach


musiałem zwolnić. Setki rezydentów zdołały wydostać się z komór kriogenicznych i
korytarze pełne były cierpiących ludzi. Starałem się omijać ich tak szybko jak to tylko było
możliwe, wymykając się wycią-ganym w moją stronę rękom, przeskakując nad ciałami
podrygującymi kon-wulsyjnie na podłodze. Zgiełk przerażonych głosów i jęków bólu niemal
odbierał mi rozum. W powietrzu unosił się gęsty, duszny odór rozkładu i odchodów.
Kilkakrotnie musiałem wyszarpywać się z ludzkiego uścisku.
Pomimo tego przerażającego tłoku mój pościg w groteskowy sposób został ułatwiony. Co
kilka metrów kolejny człowiek leżał martwy lub umie-rający, ugodzony strzałami
uciekających morderców.
Na końcu korytarza odnalazłem małe metalowe drzwi prowadzące do wnętrza klatki
schodowej pnącej się w górę grobowca. Były otwarte. Che-miczne lampy wiszące na ścianach
oświetlały schody. Gdzieś z góry dobiegły mnie odgłosy strzałów, toteż zacząłem wspinać się
pośpiesznie z wysoko podniesioną lufą pistoletu, kontrolując każde półpiętro w sposób,
jakiego nauczyła mnie Vibben.

10
Dotarłem do miejsca, gdzie na ścianie wisiała tablica informująca o wejściu na poziom
ósmy. Słyszałem teraz łoskot pracujących machin. Przez kolejne drzwi dla służb technicznych
dostałem się do korytarzyka wiodą-cego na szereg galeryjek. W bocznej ścianie dostrzegłem
właz z szarego adamandytu, pokryty stylizowanymi literami informującymi o wejściu do hali
generatora kriogenicznego. Zza źle domkniętego włazu buchały kłęby dymu.
Komnata kriogeneratora była ogromna, jej wysoko sklepiona kopuła wyrastała ponad
piramidalną bryłę grobowca Dwa-Dwanaście. Pracujące wewnątrz maszyny sprawiały
wrażenie niebywale starożytnych. Zapiski zgromadzone w notesie elektronicznym, otrzymane
od dowódcy grupy Strażników w śnieżnym ślizgaczu mówiły, że pierwotnie kriogeneratory
były integralną częścią gigantycznych statków kolonizacyjnych prze-noszących na Hubris
pierwszych osadników. Po lądowaniu zostały wycięte i przetransportowane na powierzchnię
świata, a następnie obudowane monumentalnymi kamiennymi grobowcami. Bractwo
technomagów wywo-dzących się z rodzin inżynierów pracujących na statkach
kolonizacyjnych przez tysiące lat dbało o poprawne funkcjonowanie i naprawy urządzeń.
Ten generator miał sześćdziesiąt metrów wysokości, wykonano go z że-laza i brązu i
pokryto matowoczerwoną farbą. Z korpusu machiny wyrastały liczne rury i przewody
biegnące do znikających w suficie kominów. Gorące powietrze wibrowało w rytm pracującej
maszynerii, wszędzie unosiły się kłęby dymu i pary. Poczułem krople potu cieknące po mym
czole i grzbie-cie zaraz po wejściu do pomieszczenia.
Rozejrzałem się pośpiesznie i wykryłem wzrokiem skrzynkę kontrolną o zerwanych
plombach. Z wyłamanych zamków wciąż zwisały liczące kilka-set lat święte pieczęcie
technomagów. Zajrzałem do środka i dostrzegłem rzędy baterii zasilające szereg tłustych od
brudnego oleju przekładni. Do niektórych baterii podłączone były metalowe żabki łączące je
kablami z małym, nowiutkim ceramitowym modułem wciśniętym do wnętrza kontrol-nej
skrzynki. Mały runiczny panel błyskał na bocznej ściance modułu kolo-rowymi diodami.
W ten sposób ludzie Eyclone przełączyli tryb pracy kriogeneratora. Podejrzewałem, że
akcja taka wymagała od jej organizatorów przekupienia któregoś z lokalnych technomagów
lub sprowadzenia eksperta spoza tego świata. Bez względu na przedsięwziętą metodę,
spiskowcy zainwestowali w operację budzące respekt zasoby techniczne i finansowe.
Przeszedłem przez pomieszczenie i wspiąłem się po metalowej drabince na biegnącą
wzdłuż jednej ze ścian platformę. Znajdował się tam dziwny przedmiot: obły pojemnik
mierzący w najdłuższym miejscu prawie półtora metra. Stał na czterech nóżkach w postaci
szponiastych metalowych łap, a po jego bokach widniały uchwyty służące do przenoszenia
całego przed-miotu z miejsca na miejsce. Pokrywa pojemnika była otwarta, wychodziły spod
niej dziesiątki kabli i przewodów wijących się po podłodze w stronę innej otwartej skrzynki
kontrolnej kriogeneratora.
Zajrzałem do środka pojemnika, ale nie potrafiłem pojąć przeznaczenia tego obiektu.
Widziałem układy scalone, okablowanie i szereg nieznanych mi instrumentów
elektronicznych. W samym środku pojemnika znajdowało się wolne miejsce, ewidentnie
przeznaczone na komponent wielkości zaciś-niętej ludzkiej pięści. Luźne kable i wtyczki
leżały na dnie pojemnika cze-kając na podłączenie do brakującego elementu. Byłem pewien,
że kluczowa część tego urządzenia nie została jeszcze do niego włożona.
Mój komunikator pisnął krótko. Zgłosił się Betancore. Ledwie rozu-miałem jego słowa
pośród huku pracującego generatora.
- Aegis, niebiosa, potrójna siódemka, korona z gwiazdami. Niesławny anioł, bezimienny, do
Ciernia na osiem. Wzór ?
Zamyśliłem się na chwilę. Nie zamierzałem dać Eyclone żadnej szansy.
- Cierń, wzór sokoła.
- Potwierdzam wzór sokoła – odparł z mściwym zadowoleniem. Pół sekundy po
zerwaniu połączenia z Betancore pochwyciłem kątem oka jakieś poruszenie: jeden z ludzi

11
Eyclone przecisnął się przez główny właz pomieszczenia ze starego typu laserowym
pistoletem w ręce.
Jego pierwszy strzał – jaskrawa krecha światła – urwał z metalicznym szczękiem jeden z
zaczepów mocujących drabinkę. Drugi i trzeci przeleciały nad moją głową, gdy padałem na
platformę, zrykoszetowały od obudowy kriogeneratora.
Odpowiedziałem ogniem leżąc na brzuchu, ale miałem bardzo kiepską pozycję. Padły dwa
następne strzały, jeden wypalił dziurę w podłodze plat-formy tuż przy moim ciele. Strzelec
był już niemal przy podstawie drabiny.
Drugi napastnik wpadł do pomieszczenia krzycząc coś do swego towa-rzysza. W rękach
trzymał ciężki karabin automatyczny. Dostrzegł mnie i zaczął podnosić broń w górę. Tym
razem moja pozycja okazała się wystar-czająco dobra. Powaliłem go dwoma pociskami
wbitymi głęboko w górną część klatki piersiowej.
Pierwszy morderca był już prawie pode mną. Wypalił z pistoletu i wyr-wał dziurę tuż przy
mojej prawej stopie. Nie miałem chwili do stracenia. Przetoczyłem się pod barierką na skraju
platformy i spadłem prosto na prze-ciwnika. Grzmotnęliśmy z łomotem w podłogę komnaty,
mój Scipio wypadł z ręki i poleciał gdzieś stromym łukiem, chociaż z całych sił próbowałem
go utrzymać w dłoni. Napastnik wykrzykiwał mi w twarz potok bezsensow-nych słów
zaciskając ręce na kołnierzu kombinezonu. Jedną dłonią ściska-łem go za gardło, drugą
próbowałem złamać nadgarstek uzbrojonej w pisto-let ręki. Morderca pociągnął dwa razy za
spust, posyłając wiązki energii wysoko ku sufitowi.
- Dość ! – rozkazałem wysyłając mentalny impuls, który wwiercił mu się w umysł – Rzuć
broń !
Wykonał powolnie polecenie, jakby niezmiernie nim zdumiony. Psio-niczne sztuczki
często oszałamiają padających ich ofiarą ludzi. Gdy tylko odrzucił broń, uderzyłem go pięścią
w głowę pozbawiając przytomności.
Kiedy na kolanach szukałem swojego Scipio, w komunikatorze ponow-nie zgłosił się
Betancore.
- Aegis, wzór sokoła, niesławny anioł odprawiony.
- Cierń potwierdza odbiór. Powrót do wzorca zasadniczego.
Pobiegłem w kierunku wyjścia z komnaty kriogeneratora.

* * * * *

Eyclone wydostał się schodami na górny poziom budowli, na lądowisko wbudowane w


stromą ścianę grobowca Dwa-Dwanaście. Na zewnątrz wiał potwornie silny lodowaty wicher.
Eyclone i ośmiu ludzi z jego ochrony czekało na platformie na orbitalny prom mający zabrać
ich ze Świątynnego Miasta. Żaden nie podejrzewał, że ostatnia deska ratunku spiskowców
pło-nęła teraz w głębokim kraterze jakieś osiem kilometrów na północ od gro-bowca,
zestrzelona przez Betancore.
Ciemny kształt, który pośród ryku silników korekcyjnych wychynął z ciemności nocy nad
platformą, nie był oczekiwanym promem orbitalnym. Był to mój wahadłowiec. Czterysta
pięćdziesiąt ton pancernej blachy o dłu-gości osiemdziesięciu metrów, od ostrego nosa po
podwójne stateczniki na ogonie. Unosił się w powietrzu z opuszczonym podwoziem,
iluminując okolicę poświatą błękitnych płomieni buchających z wylotów silników. Ba-teria
reflektorów zamontowana pod kabiną pilota zapłonęła oślepiającym blaskiem kąpiąc w
białym świetle kultystów.
Działając w ślepej panice, niektórzy z nich otworzyli ogień.
Betancore nie potrzebował poważniejszej prowokacji. Rozwścieczony śmiercią Vibben
człowiek pałał żądzą odwetu.

12
Wieżyczki strzeleckie na trójkątnych skrzydłach wahadłowca obróciły się i zasypały
platformę lawiną ognistej stali. W powietrze tryskały kawałki odłupanego od lądowiska
ceramitu. Ciała pochwyconych pociskami ludzi zmieniały się w krwistą miazgę.
Eyclone, bystrzejszy od swoich podwładnych, opuścił platformę w chwili pojawienia się
wahadłowca. Biegł do drzwi wyjściowych.
Tam właśnie wpadł prosto na mnie.
Otworzył szeroko usta z zaskoczenia i natychmiast to wykorzystałem wpychając mu w nie
lufę pistoletu. Widziałem, że chciał powiedzieć coś ważnego. Nie dbałem o to. Wcisnąłem
lufę jeszcze głębokiej, aż metalowa osłona spustu złamała jeden z zębów mordercy. Eyclone
grzebał rękami przy pasie próbując coś wyciągnąć.
Pociągnąłem za spust.
Pocisk przebił na wylot czaszkę heretyka, przemknął ponad platformą lądowiska i
zrykoszetował pośród deszczu iskier od opancerzonego kadłuba wahadłowca, tuż poniżej
okna kokpitu.
- Przepraszam – powiedziałem do komunikatora.
- Przeprosiny przyjęte – odparł Betancore.

* * * * *

- Bardzo niepokojące – oświadczył Aemos. Było to jego ulubione sfor-mułowanie. Kucał


na podłodze zaglądając do metalowego cylindra stoją-cego na platformie w komorze
kriogeneratora. Co chwila wkładał do środka rękę, by czegoś dotknąć lub pochylał się, by
uważniej obejrzeć intrygujący go element. Mechaniczne szkła korekcyjne tkwiące na jego
haczykowatym nosie wydawały cichy pomruk płynnie poprawiając ostrość obrazu.
Stałem za Aemosem patrząc mu przez ramię w pełnym wyczekiwania milczeniu.
Przesunąłem wzrokiem po łysej czaszce starca. Jego skóra była pomarszczona i cienka, tylko
w obrębie potylicy bielał jeszcze niewielki wianuszek siwych włosów.
Uber Aemos był moim savantem i najstarszym współpracownikiem za-razem. Przeszedł
pod moje rozkazy pierwszego miesiąca mojej regularnej pracy w Inkwizycji, oddelegowany
przez inkwizytora Hapshanta, który umierał w tym czasie na raka mózgu. Aemos miał
dwieście siedemdziesiąt osiem lat terrańskich i przede mną służył swą pomocą trzem innym
inkwi-zytorom. Żył tak długo tylko dzięki cybernetycznym modyfikacjom układu
pokarmowego, krwionośnego i moczowego oraz wzmocnienia nanoidami struktury kostnej
bioder i lewej nogi.
W służbie Hapshanta został postrzelony z broni automatycznej. Operując go medycy
natrafili na niezwykle zaawansowaną i wcześniej niezauważoną chorobę wirusową żołądka.
Gdyby savant nie został ranny, zmarłby w prze-ciągu kilku tygodni. Dzięki ranie postrzałowej
zatrucie zostało odkryte i wyleczone, a poddane rekonwalescencji ciało wyposażono w
ceramitowe i stalowe substytuty naturalnych organów.
Aemos nazywał całe to wydarzenie „szczęśliwym wejściem na linię ognia” i nigdy nie
rozstawał się z noszonym na łańcuszku pociskiem, który niemal odebrał mu życie, a przy tym
nieoczekiwanie je uratował.
- Aemos ?
Podniósł się i wyprostował z cichym jękiem serwomotorów cybernetycz-nej kończyny,
zmiatając ciemnozielonym płaszczem kurz z powierzchni platformy. Wielkie okulary na
teleskopowych uchwytach zasłaniały więk-szą część jego starej twarzy. Wiekowy savant
przypominał mi czasami kuriozalnego insekta z wyłupiastymi oczami i kanciastymi,
kompozytowy-mi fragmentami szczęk.

13
- Dekoder nieznanego przeznaczenia. Zaawansowany technologicznie pro-cesor. Zbliżony
konstrukcją do sterowanych mentalnie jednostek kontrol-nych, używanych czasem przez
nawiedzonych techkapłanów Adeptus Mechanicus w celu łączenia ludzkich umysłów z
cyfrową matrycą Boskiej Maszyny.
- Widziałeś już kiedyś coś takiego ? – zapytałem cofając się machinalnie o kilka kroków od
cylindra.
- Raz, w trakcie pewnej podróży. Bardzo pobieżnie. Nie oczekuje się ode mnie posiadania
wiedzy specjalistycznej. Jestem pewien, że Adeptus Me-chanicus będą niezwykle
zainteresowani tym urządzeniem. Może to być konstrukcja oparta na nielegalnych
technologiach albo pochodząca z kra-dzieży z zastrzeżonego źródła. Tak czy inaczej, pewnie
będą zachwyceni.
- Tak czy inaczej, nigdy się o tym nie dowiedzą. Ten przedmiot należy do Inkwizycji.
- Jak sobie życzysz – zgodził się dobrodusznie Aemos.
Widziałem wyraz zainteresowania na twarzy savanta, zapisującego swoje uwagi i wnioski
w małym notesie elektronicznym przymocowanym do przedramienia. W wieku czterdziestu
lat Aemos padł ofiarą memo-wirusa, który znacznie przekształcił jego komórki nerwowe,
zmuszając mózg do ustawicznego zbierania informacji – wszelkiego rodzaju informacji –
kiedy tylko nadarzała się ku temu stosowna okazja. Starzec patologicznie pożądał wiedzy, stał
się od niej niemal uzależniony. Cecha ta czyniła z Aemosa nieco irytującego, łatwo
zbaczającego z tematu towa-rzysza rozmów, ale zarazem i wybornego savanta, docenionego
przez czterech inkwizytorów.
- Nitowane stalowe cylindry – wymamrotał oglądając wiszące pod sufitem komory
wymienniki ciepła – Czy to ma za zadanie wzmocnić odporność konstrukcji na wysoką
temperaturę czy też może to rezultat zastosowanej linii technologicznej ? Poza tym, jaki jest
zakres dopuszczalnych tempera-tur, jeżeli...
- Aemos, proszę.
- Hmm ? – spojrzał na mnie jakby sobie przypomniał o mej obecności.
- Pojemnik ?
- Oczywiście. Proszę o wybaczenie. Zaawansowany technologicznie proce-sor... czy już o
nim wspominałem ?
- Tak. Przetwarzający co ? Informacje ?
- Tak pomyślałem w pierwszej chwili, potem jednak przyszła mi na myśl opcja mentalnego
przekaźnika. Po dokładnych oględzinach zwątpiłem także w taką możliwość.
Wskazałem palcem wnętrze pojemnika.
- Czego tu brakuje ?
- Och, więc ty też na to zwróciłeś uwagę ? To bardzo niepokojące. Wciąż nie nie jestem
całkowicie pewien, ale jest to coś kanciastego, o niestandardo-wym kształcie, z własnym
źródłem zasilania.
- Jesteś tego pewien ?
- Zobacz, w środku nie ma wolnego okablowania doprowadzającego zasila-nie, są za to
przekaźniki transferujące energię na zewnątrz. I jest coś dziw-nego w tych wtyczkach.
Niestandardowe. Cały ten przedmiot jest jakiś nie-standardowy.
- Konstrukcja obcego pochodzenia ?
- Nie, to ludzki produkt... po prostu niestandardowy, ręcznie wykonany.
- W jakim celu ? – zapytał Betancore wspinając się po drabince w naszą stronę. Wyglądał na
posępnego, niesforne czarne włosy okalały zaciętą ciemnoskórą twarz, którą zazwyczaj
rozjaśniał zawadiacki uśmieszek.
- Muszę przeprowadzić bardziej szczegółowe badania, Midasie – odparł Aemos.
Betancore podszedł do mnie. Był tego samego wzrostu co ja, ale szczup-lejszy. Jego buty,
spodnie i tunikę wykonano z delikatnej czarnej skóry obramowanej czerwonymi wszywkami

14
materiału – stary glaviański mundur pilota-łowcy. Na ramiona narzucił noszoną często kurtkę
z jedwabnym szamerunkiem.
Okryte lekkimi rękawiczkami ze skóry blleka dłonie pilota tańczyły w powietrzu
niebezpiecznie blisko kolb dwóch przytroczonych do bioder pistoletów igłowych.
- Dużo czasu zmarnowałeś, żeby się tu dostać – zauważyłem.
- Kazano mi zabrać wahadłowiec na główne lądowisko w Mieście Świątyn-nym. Platforma
była potrzebna dla pojazdów ekip ratunkowych. Dostałem się tu na piechotę. Potem
znalazłem Lores.
- Zginęła dzielną śmiercią, Betancore.
- Być może. Czy coś takiego w ogóle jest możliwe ?
Nie odpowiedziałem. Rozumiałem dobrze bezmiar jego depresji. Kochał się w Lores
Vibben od dobrego roku, a przynajmniej pewien był, że ją ko-cha. Świadom byłem faktu, że
przez jakiś czas będę z nim miał więcej kło-potów niż pożytku.
- Gdzie jest ten obcoświatowiec ? Ten Eisenhorn ?
Stanowcze pytanie dobiegło z głębi pomieszczenia. Spojrzałem przez barierkę w kierunku
podłogi. Jakiś mężczyzna wszedł do środka komory w asyście czterech Strażników
dźwigających wysoko swe ceremonialne latar-nie. Był wysoki, bladoskóry, o szarych włosach
i aroganckiej aparycji. Miał na sobie bogato zdobiony ogrzewany kombinezon koloru czystej
żółci. Nie wiedziałem, któż to taki, ale instynktownie wyczułem kłopoty.
Aemos i Betancore również przyglądali się przybyłemu.
- Masz pojęcie, co to za człowiek ? – zapytałem Aemosa.
- Cóż, jak zapewne widzisz, ma on na sobie żółte szaty, co podobnie jak latarnie Strażników
symbolizuje powrót słońca, a wraz z nim ciepła i życia. Fakt ten zdradza jego przynależność
do wysokiej rangą grupy dostojników Strażniczego Komitetu Uśpienia.
- Tego sam bym się domyślił – burknąłem.
- Dobrze. Nazywa się Nissemay Carpel i pełni tu funkcję Wielkiego Straż-nika, więc taką
właśnie formułą powinieneś się do niego zwracać. Urodził się na Hubrisie, w Vital 235,
pięćdziesiąt lat terrańskich temu, jako syn...
- Wystarczy ! Jego drzewo genealogiczne mnie nie interesuje.
Podszedłem do drabinki i spojrzałem z góry na przybyłych.
- Ja jestem Eisenhorn.
Podniósł głowę mierząc mnie wzrokiem, z trudem powstrzymując rozsa-dzającą go
wyraźnie wściekłość.
- Aresztować tego człowieka ! – rozkazał swoim przybocznym.

Rozdział III

Nissemay Carpel.
Światełko w bezkresnej ciemności.
Pontius.

Posłałem Betancore ostrzegawcze spojrzenie, po czym z kamienną miną zszedłem po


drabince i zbliżyłem się do Carpela. Strażnicy otoczyli mnie, ale zachowywali niewielki
dystans.
- Wielki Strażniku – ukłoniłem się nieznacznie.
Dostojnik zmierzył mnie ostrym zimnym spojrzeniem i oblizał szybko kąciki ust.
- Zostaniesz zatrzymany do czasu...
- Nie – przerwałem mu zdecydowanie – Jestem inkwizytorem Boskiego Imperatora
ludzkiego mocarstwa, Ordo Xenos. Będę współuczestniczył w każdym postępowaniu
wyjaśniającym, jakie tutejsze władze uznają za słuszne i wskazane, udzielając wszelkiej

15
pomocy i ujawniając niezbędne informacje, ale nikt mnie nie ma prawa zatrzymać. Czy to
zrozumiałe ?
- In... inkwizytor ?
- Czy to zrozumiałe ? – powtórzyłem pytanie. Nie zamierzałem ubiegać się do swej
mentalnej mocy, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zrobiłbym to bez wahania, gdyby zaszła taka
konieczność, ale chciałem nakłonić tego czło-wieka do wysłuchania mnie bez ubiegania się
do mesmerycznych sztuczek.
Jakby zmiękł na moment. Jak pierwotnie założyłem, znaczna część jego wściekłości
spowodowana była szokiem na wieść o tragedii, która spotkała tak wielu notabli
powierzonych jego opiece. Desperacko szukał kogoś, ko-mu mógłby przyczepić akt
oskarżenia. Świadomość konfrontacji z człon-kiem budzącej największy lęk imperialnej
instytucji natychmiast powściąg-nęła jego gniewne plany.
- Tysiące ofiar – zaczął lekko drżącym głosem – Ta zbrodnicza desekracja, szlachetnie
urodzeni Hubrisu... wymordowani przez... przez...
- Przez seryjnego zabójcę, czciciela Ciemności, człowieka, który dzięki mej interwencji leży
teraz pod plastikową płachtą na platformie lądowiska. Opłakuję szczerze tragiczny cios, jaki
zadano dzisiejszej nocy społeczności Hubrisu Wielki Strażniku, i wiele oddałbym za to, by
móc temu zapobiec. Lecz jeśli nie dostałbym się tutaj na czas, nie podniósł alarmu... czy
zdajesz sobie sprawę ze skali dramatu, jaki rozegrał by się tu wówczas ?
Przerwałem na chwilę, by moje słowa zapadły mu w pamięć.
- Nie tylko ten grobowiec, lecz wszystkie pozostałe... któż może wiedzieć, jak ogromnego
mordu zamierzał dopuścić się Eyclone ? Kto wie, jaki plan zamierzał zrealizować ?
- Eyclone, recydywista ?
- On tego dokonał, Wielki Strażniku.
- Musisz zaznajomić mnie z przebiegiem całej tej sprawy.
- Pozwól mi przygotować pełny raport i dostarczyć go do twego biura. Bez wątpienia
będziesz chciał zadać mi wiele pytań. Za kilka godzin wyślę prośbę o udzielenie oficjalnej
audiencji. Sądzę, iż w chwili obecnej zbyt wiele innych obowiązków wymaga twej
niezwłocznej interwencji.
Ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Betancore przedstawił młodszemu stopniem Strażnikowi
wykaz obiektów znajdujących się w wyłącznej dys-pozycji naszego zespołu. Lista
obejmowała zagadkowy pojemnik oraz ciała Eyclone i jego pomocników. Żadne zwłoki nie
mogły być przeszukiwane ani poddawane sekcji bez mojego uprzedniego zezwolenia.
Najemnik, któ-rego pozbawiłem przytomności w komorze kriogeneratora, jedyny ocalały z
bandy spiskowców, miał pozostać w izolatce do chwili przesłuchania prze-ze mnie lub moich
towarzyszy. Betancore kilkakrotnie upewnił się, że wy-dane Strażnikom polecenia zostały
poprawnie zrozumiane.
Zabraliśmy ze sobą Vibben. Ponieważ Aemos był zbyt osłabiony, razem z Betancore
podniosłem okryte białą płachtą ciało spoczywające nierucho-mo na dolnym poziomie
budowli.
Wyszliśmy z grobowca Dwa-Dwanaście przez główne wejście, prosto w ciemność
lodowatej nocy, niosąc Vibben w dół schodów do czekającego na nas śnieżnego ślizgacza.
Mijaliśmy setki ciał składanych przez grupy Straż-ników wprost na zamarzniętej ziemi.

* * * * *

Ze względu na powagę sytuacji mój zespół udał się do akcji na Hubrisie wprost z orbity.
Ponieważ obecnie wydawało się, że pozostaniemy na tym świecie przynajmniej przez tydzień,
a może i dłużej, jeśli Carpel uzna taki pobyt za niezbędny. Kiedy jechaliśmy ślizgaczem z

16
powrotem do głów-nego lądowiska Świątynnego Miasta, Aemos za pomocą radia
przygotowy-wał nam kwatery.
W trakcie hubrisjańskiego Uśpienia, kiedy dziewięćdziesiąt dziewięć aaani procent
populacji świata drzemie pogrążone w głębokiej hibernacji, jedno miejsce na mroźnej
planecie wciąż pozostaje oazą aktywnego życia. Straż-nicy i technomagowie chronią się
przed długą, lodowatą nocą w mieście zwanym Słonecznym Domem.

* * * * *

Pięćdziesiąt kilometrów od poznaczonych grobowcami Równin Uśpienia pośród zimowej


nocy majaczy ciemnoszara kopuła Słonecznego Domu. Jest to schronienie dla pięćdziesięciu
dziewięciu tysięcy ludzi, niewielkie miasto w porównaniu z monumentalnymi pustymi
metropoliami drzemiącymi za linią horyzontu w oczekiwaniu na nadejście pory letniej i
powrót śpiących mieszkańców.
Patrzyłem z kokpitu wahadłowca na kopułę Domu, ledwie widoczną wśród tumanów
szalejącej śnieżycy. Małe czerwone lampy sygnalizacyjne błyskały na powierzchni kopuły
oraz wznoszących się ponad nią antenach.
Betancore leciał w milczeniu, skoncentrowany i skupiony. Zdjął z dłoni skórzane
rękawiczki, by glaviańskie obwody neuralne wbudowane w nad-garstki i czubki jego palców
stykały się bezpośrednio z przekaźnikami im-pulsów na drążku sterowniczym.
Aemos siedział w tylnej kabinie, studiując sterty dokumentów. Dwaj samodzielni
wielozadaniowi serwitorzy oczekiwali na rozkazy w ładowni. Mieliśmy na pokładzie pięć
takich mechanoidów. Dwa z nich były pozba-wionymi kończyn stacjonarnymi tworami
obsługującymi wieżyczki strze-leckie. Ostatni, wysoce wyspecjalizowany model zwany przez
nas Uclidem, nigdy nie opuszczał swego stanowiska w sekcji napędowej.
Lowink, mój astropata, drzemał w swojej kabinie, podłączony do szere-gu instrumentów
komunikacyjnych, gotowy do natychmiastowego nadania dowolnej wiadomości.
Okryta prześcieradłem Vibben spoczywała na podłodze swej kajuty.
Betancore obniżył wysokość kierując wahadłowiec w stronę Słonecznego Domu. Po
wymianie radiowych komunikatów między pilotem i lokalnym centrum kontroli lotów w
kopule otworzył się wielki właz wlotowy. Z jego głębi wystrzeliła oślepiająco jaskrawa
poświata. Betancore opuścił na szyby kokpitu pokrywy antyoślepiaczy i wleciał do środka.
Wewnętrzna powierzchnia kopuły pokryta była lustrami. Zasilana plaz-mową energią
gigantyczna bateria energetyczna płonęła tuż pod sklepieniem kopuły zalewając jaskrawym
blaskiem widoczne w dole miasto. Budowle sprawiały wrażenie wykonanych ze szkła.
Wylądowaliśmy na wielkiej metalowej platformie liczącej blisko dwa-dzieścia hektarów,
górującej ponad miastem. Jej powierzchnia lśniła równie oślepiająco jak lustrzane ściany
kopuły. Masywni jednozadaniowi serwito-rzy przeciągnęli wahadłowiec do jednego z
wydzielonych miejsc postojo-wych, gdzie inne modele mechanoidów przygotowywały już
pompy paliwo-we i narzędzia diagnostyczne. Betancore nie cierpiał, gdy ktoś obcy dotykał
jego statku, toteż wydał Modo i Nilquitowi, naszym niezależnym serwito-rom, polecenie
samodzielnego wykonania drobnych napraw i odprawienia miejscowych pomocników.
Słyszałem jak obaj zaczęli krążyć wzdłuż kadłu-ba z warczeniem serwomotorów i sykiem
hydraulicznych siłowników, wymieniając dziesiątki wierszy kodu maszynowego między sobą
i pracują-cym w sekcji napędowej Uclidem.
Aemos zaproponował wynajęcie mieszkań w mieście, ale odrzuciłem ten pomysł.
Platforma startowa w zupełności mi wystarczała dla celów noclegu. Wahadłowiec był
dostatecznie duży, by zapewnić wypoczynek całemu zespołowi. Zdarzało nam się spędzać na
jego pokładzie całe tygodnie czy nawet miesiące.

17
Zszedłem do malutkiej kabiny Lowinka znajdującej się tuż pod kokpi-tem, obudziłem go
stanowczo. Nie znaliśmy się jeszcze zbyt dobrze: mój poprzedni astropata zmarł sześć
tygodni temu próbując złamać zaszyfro-waną kodem Chaosu wiadomość.
Lowink był młodym człowiekiem o niezdrowego koloru skórze opinają-cej ciasno kościstą
sylwetkę. Jego ciało zaczynało zdradzać pierwsze efekty mentalnego wyniszczenia.
Chromowane gniazda interfejsów błyszczały na gładko ogolonej czaszce, pokrywały niczym
ślady po ospie przedramiona. Kiedy podszedł do drzwi, część podpiętych kabli powlokła się
za nim po podłodze. Każdy z przewodów oznaczony był niewielką plakietką i biegł do
kompleksowego komunikatora zajmującego jedną ze ścian kabiny. Cały pokój obiegały
tysiące wijących się niczym węże kabli, ale Lowink instynktownie rozpoznawał
przeznaczenie każdego z nich i potrafił podłą-czyć się do potrzebnego mu w danej chwili
urządzenia w przeciągu kilku se-kund. W pomieszczeniu unosił się wszechobecny zapach
ludzkiego potu i korzennych trociczek.
- Mistrzu – powiedział. Jego usta były wąską różową linią w bladej twarzy, a jedno oko
mrużył nieświadomie w sposób nadający mu pozory pewnego siebie człowieka, choć w
rzeczywistości był nieśmiały.
- Bądź tak uprzejmy i wyślij wiadomość dla Regal Akwitane.

Regal był statkiem Wolnej Floty wynajętym przez nas w celu przewie-zienia wahadłowca
na Hubris. Kupiecka jednostka czekała teraz na orbicie, gotowa do wykonania następnego
skoku w Osnowę.
- Przekaż mistrzowi kupieckiemu Golkwinowi moje wyrazy szacunku i po-informuj go, ze
zostajemy tu dłużej. Może podjąć dalszą podróż, nie ma ta-kiej potrzeby, byśmy marnotrawili
jego czas. Pobędziemy tutaj tydzień, może dłużej. Podziękuj mu za współpracę i przekaż
nadzieję, że być może spotkamy się jeszcze w przyszłości.
Lowink skinął głową.
- Wyślę to natychmiast.
- Potem będę miał dla ciebie następne zadanie. Skontaktuj się z główną Enklawą
Astropathicusu na Hubrisie i zażądaj udostępnienia pełnego wyka-zu wszystkich
zarejestrowanych transmisji transorbitalnych z okresu ostat-nich sześciu tygodni. Również
komunikatów nadanych przez nielicencjono-wane źródła. Wyciągnij wszystko, co tylko
zdołasz. Nie zaszkodzić chyba wspomnieć, że o informacje te ubiega się imperialny
inkwizytor. Wątpię, by miejscowi astropaci chcieli się narazić na zarzut ukrywania przed
pracowni-kiem Inkwizycji istotnych danych.
Ukłonił się ponownie.
- Czy będziesz sobie życzył seansu mentalnego, mistrzu ?
- Teraz nie, ale być może w niedługiej przyszłości. Poinformuję cię o tym z odpowiednim
wyprzedzeniem.
- Czy to wszystko, mistrzu ?
- Tak, Lowink – odwróciłem się w kierunku wyjścia.
- Mistrzu... – urwał na moment – Czy to prawda, że kobieta Vibben nie żyje ?
- Tak, Lowink.
- Ach. Zauważyłem, że zrobiło się cicho – zamknął drzwi.
Jego komentarz nie zawierał w sobie cienia złośliwości. Wiedziałem, co miał na myśli,
chociaż moje własne zdolności mentalne przy nim sprawiały wręcz dziecinne wrażenie. Lores
Vibben posiadała talent psioniczny i kiedy przebywała w naszym towarzystwie,
wyczuwaliśmy delikatny subtelny szum w aurze otoczenia, generowany przez jej młody
żywiołowy umysł.

* * * * *

18
Odnalazłem Betancore na zewnątrz statku. Stał w cieniu jednego ze skrzydeł wahadłowca,
gapiąc się pod nogi i paląc skręta z liści lho. Nie popierałem nigdy korzystania z narkotyków,
ale nic nie powiedziałem na ten widok. W ciągu ostatnich lat Midas oczyścił swój organizm z
toksyn. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, był pozornie beznadziejnym przy-padkiem
uzależnienia od obscury.
- Cholernie jasne miejsce – wymamrotał mrużąc oczy.
- Typowa reakcja. Mają do przeżycia jedenaście miesięcy ciągłej nocy, dla-tego oświetlają to
miejsce w sposób przekraczający wszelkie zdrowo-rozsądkowe normy.
- Mają tu podział doby na cykl dzienny i nocny ?
- Nie sądzę.
- Nic dziwnego, że sprawiają wrażenie pomyleńców. Ekstremalne światło, ekstremalna
ciemność, ekstremalne zmiany otoczenia zewnętrznego. Ich zegar biologiczny musi ulegać
ciągłemu przestrojeniu.
Pokiwałem głową. Przebywając na zewnątrz zaczynałem ulegać depresji na myśl o tym, że
atramentowa noc nie ma końca. Teraz podobne uczucie wzbudzała we mnie świadomość
niekończącego się dnia pod lustrzaną ko-pułą. W swoim raporcie Aemos wspomniał, że świat
ten został nazwany przez kolonistów Hubrisem po trwającej siedemdziesiąt lat terrańskich
podróży, która zakończyła się odkryciem błędów w zapisach sond rozpoz-nawczych.
Pozbawiony regularnej orbity wokół swego słońca świat trwał w cyklicznym stanie
przejściowym pomiędzy upalnym sezonem letnim i okresem wielomiesięcznej zimowej nocy.
Pomimo tych ekstremalnych anomalii osadnicy postanowili wylądować na Hubrisie,
wykorzystując metody kriogeniczne w sposób, który po upływie wielu lat stał się inte-gralną
częścią ich kultury. W mojej prywatnej opinii popełnili błąd.
Nie przybyłem tu jednak w celu krytykowania lokalnej kultury.
- Zauważyłeś coś ciekawego ? – zapytałem Betancore.
Machnął ze zniechęceniem ręką.
- Nie mają teraz zbyt wielu gości. Handel praktycznie zamarł, kiedy cały świat pogrążył się
we śnie.
- Dlatego właśnie Eyclone uznał tę planetę za bezbronną.
- Tak. Większość statków na platformie należy do miejscowych. Z części korzystają
Strażnicy, reszta dokuje tu na czas Uśpienia. Oprócz nas naliczy-łem jeszcze trzy inne obce
jednostki. Dwa kupieckie klipry i jeden prywat-ny ścigacz.
- Popytaj trochę wokół. Spróbuj dowiedzieć się, do kogo należą i czego ten ktoś tutaj szuka.
- Jasne. - Prom Eyclone, ten, który zestrzeliłeś. Mógł lecieć stąd ?
Pilot wciągnął w płuca dawkę narkotycznego dymu i potrząsnął głową.
- Albo z orbity albo z prywatnej lokalizacji. Lowink przechwycił wysyłane przez załogę
komunikaty przeznaczone dla Eyclone.
- Przejrzę je niedługo. Lecz jeśli przyleciał z orbity ? Eyclone wciąż jesz-- Nie martw się o
to, już sprawdziłem. Jeśli ktoś był na orbicie, dawno znik-nął nawet się nie żegnając.
- Dużo bym dał za wiedzę o tym jak ten sukinsyn się tutaj dostał i jak stąd zamierzał uciec.
- Dowiem się tego – odparł Betancore ciskając niedopałek pod nogi. Zgniótł go obcasem
buta. Wiedziałem, że mówi ze śmiertelną powagą.
- Co z Vibben ? – zapytał.
- Czy wiesz, jakie były jej ostatnie życzenia ? Nigdy mi nic na ten temat nie mówiła. Czy
chciała, by jej ciało odesłać na Tornish w celu pochówku ?
- Zrobiłbyś to ?
- Gdyby tego chciała. A chciała ?
- Nie mam pojęcia, Eisenhorn. Mnie też nigdy o tym nie wspomniała.

19
- Trzeba będzie przejrzeć jej prywatne rzeczy, być może zostawiła jakiś testament lub
pośmiertne instrukcje. Zrobisz to ?
- Chętnie – odparł.

* * * * *

Byłem zmęczony. Spędziłem godzinę w towarzystwie Aemosa w jego zawalonym


książkami i holograficznymi dyskami pokoju, przygotowując raport dla Carpela. Umieściłem
w nim wszystkie podstawowe informacje, starannie usuwając z treści rzeczy, o których nie
powinien był wiedzieć. Kazałem Aemosowi przejrzeć lokalne kodeksy prawa, by
przygotować się na ewentualne formalne zarzuty Carpela. Niespecjalnie się martwiłem taką
możliwością, bo też i byłem całkowicie nietykalny dla przedstawicieli lokalnego wymiaru
sprawiedliwości, ale chciałem uzyskać pewność. Ama-lathianie dumni są z tego, że pracują
wewnątrz imperialnych struktur spo-łecznych, nie obok nich. Lub ponad, jak to miewają w
zwyczaju czynić monodominanci. Chciałem mieć Carpela i innych wysokich rangą dostoj-
ników Hubrisu po swojej stronie w trakcie tego śledztwa.
Kiedy ukończyłem raport, udałem się do swego pokoju. Przystanąłem na chwilę pod
drzwiami kabiny Vibben, wszedłem do środka i delikatnie wło-żyłem Scipio w jej
skrzyżowane na piersiach dłonie. Zasłoniłem całunem nieruchome ciało. Broń należała do
niej, spełniła swe zadanie. Zasłużyła sobie na to, by spocząć na wieczność wraz z tą kobietą.

* * * * *

Po raz pierwszy od sześciu lat nie śnił mi się Eyclone. Śniłem o bez-kresnej ciemności i
odległym światełku, które uparcie nie chciało zgasnąć. Wyczuwałem coś mrocznego w tym
świetle. Nonsensowne stwierdzenie, zdaję sobie z tego sprawę, jednakże tylko w ten sposób
potrafię wyrazić swe wrażenie. Podejrzewałem, że jest ono zwiastunem jakiejś nieznanej mi
prawdy, niosącej złowieszcze przesłanie. Dostrzegałem rozbłyski przywo-dzące na myśl
błyskawice, tańczące na obrzeżach mojej świadomości. Ujrzałem przystojnego mężczyznę o
pozbawionych wyrazu oczach, nie pustych jak oczy pomocników Eyclone, tylko dziwnie
odległych, jakby spoglądających na mnie z kosmicznie odległego miejsca.
Mężczyzna uśmiechał się do mnie.
Wtedy nie miałem jeszcze najmniejszego pojęcia, kim on jest.

* * * * *

Udałem się do Carpela następnego dnia w południe. W Słonecznym Domu co prawda


wiecznie panowało południe, jednak tym razem był to chronometryczny środek dnia. Do tego
czasu Lowink, Aegis i Betancore przynieśli mi nowe informacje.
Ogoliłem się i ubrałem na czarno. Wyjątkiem w moim stroju była tylko brązowa kurtka z
łuskowatej skóry. Na szyi powiesiłem łańcuszek z inkwi-zytorską rozetą. Nie zamierzałem
pozwalać Carpelowi na żadne polityczne gierki.
W towarzystwie Aemosa zjechałem z platformy startowej na poziom mieszkalny Domu,
korzystając w tym celu z windy pasażerskiej. Na dole czekali już na nas odziani w
jaskrawożółte szaty Strażnicy. Pomimo jaskra-wego światła kąpiącego w białym blasku całe
miasto wciąż dzierżyli zapa-lone latarnie. Nasze postacie rzucały krótkie cienie na płyty
chodnika, który pokonaliśmy w drodze do podstawionej limuzyny. Była to potężna bestia o
chromowanych zderzakach i otwartej kabinie, przystrojona chorągiewkami w barwach
hubrisjańskiej arystokracji. Za umieszczonym na środku wozu fotelem kierowcy znajdowały
się cztery rzędy obitych skórą siedzeń.

20
Przemierzaliśmy ulice miasta tocząc się szybko na ośmiu szerokich opo-aa
nach limuzyny. Bulwary były szerokie i co tu dużo ukrywać – jaskrawo oświetlone. Po obu
stronach jezdni pokryte warstwą szkła frontony budyn-ków wznosiły się wysoko w górę ku
płonącej na sztucznym niebie plazmo-wej baterii, przywodząc na myśl kwiaty wysuwające się
w kierunku słonecznego światła. Rozmieszczone co trzydzieści metrów uliczne latarnie paliły
się jasnym blaskiem.
Ruch uliczny nie należał do szczególnie natężonych, a na chodnikach kręciło się zaledwie
kilka tysięcy mieszkańców. Zauważyłem, że wielu z nich nosi żółte jedwabne szarfy.
Girlandy żółtych kwiatów zwisały z każdej ulicznej latarni.
- Kwiaty ? – zapytałem.
- Z hydroponicznych farm w habitacie siódmym – wyjaśnił jeden ze Straż-ników.
- Co symbolizują ?
- Żałobę.
- Podobnie jak szarfy – wyszeptał mi do ucha Aemos – Wydarzenia ostat-niej nocy to wielka
tragedia dla tego świata. Żółć jest ich świętym kolorem. Wydaje mi się, że lokalna religia
opiera się na kulcie solarnym.
- Imperator utożsamiany ze słońcem ?
- Coś w tym rodzaju. Tutaj rzecz jasna przybrało to ekstremalny poziom, z wiadomych
przyczyn.
Siedziba Strażników mieściła się w centrum miasta. Była to szklana wie-życa
ornamentowana płaskorzeźbami prezentującymi tarczę słoneczną z wkomponowanym w nią
emblematem dwugłowego orła. Tuż obok wzno-siła się kaplica Eklezjarchii i kilka budynków
należących do imperialnego Administratum. Zdziwiłem się na widok ich czarnych,
wykonanych z ka-mienia ścian, całkowicie pozbawionych okien. Najwyraźniej pracujący tu
przedstawiciele mocarstwa podobnie jak ja mieli kłopoty z przystosowa-niem się do
ustawicznego blasku sztucznego słońca.
Po przejściu pod szklanym portykiem weszliśmy do głównej sali gma-chu. Pomieszczenie
pełne było ludzi. Większość z nich nosiła żółte unifor-my Strażników, część szaty lokalnych
dygnitarzy i techmagosów, była też spora grupa urzędników i serwitorów. Sala przypominała
rozmiarami imperialną kaplicę, jej dach wykonano ze złotego szkła osadzonego na ramie z
czarnego metalu. Złocista poświata przenikała do wnętrza auli. Szliśmy po szerokim czarnym
dywanie z wyhaftowanymi emblematami słonecznej tarczy.
- Inkwizytor Eisenhorn ! – zaanonsował mnie jeden z członków eskorty posługując się w tym
celu małym megafonem. W sali zapadła cisza i oczy wszystkich zebranych skupiły się na
mojej postaci. Wielki Strażnik Carpel spoczywał na antygrawitacyjnym tronie ozdobionym
wstęgami pergami-nów. Jaskrawo świecąca lampa jarzyła się na wysięgniku ponad jego
głową. Ruchomy mebel ruszył w mym kierunku poprzez rozstępujący się tłum.
- Wielki Strażniku – ukłoniłem się kurtuazyjnie.
- Wszyscy umarli – poinformował mnie natychmiast – Dwanaście tysięcy sto czterdzieści
dwie ofiary. Grobowiec Dwa-Dwanaście jest wymarły. Nikt nie przeżył szoku wyjścia z
hibernacji.
- Pragnę przekazać swe szczere kondolencje, Wielki Strażniku.
Sala eksplodowała wrzawą rozwścieczonych głosów, krzyczących coś, gwiżdżących,
pohukujących gniewnie.
- Kondolencje ? Twoje przeklęte kondolencje ?! – Carpel wrzasnął ponad zgiełkiem tłumu –
Znacząca część naszej arystokratycznej kasty umiera jed-nej nocy, a ty próbujesz nas
uspokoić kondolencjami ?!
- To wszystko, co mogę ofiarować, Wielki Strażniku – czułem jak Aemos drży nerwowo u
mojego boku, notując w swoim podręcznym notesie infor-macje o wyglądzie zebranych,

21
lokalnej modzie, sposobie wysławiania się... wszystkim co mogło odwrócić jego uwagę od
nieuniknionej konfrontacji.
- To nie wystarczy ! – warknął młody człowiek stojący przy mnie. Należał bez wątpienia do
młodszej części tutejszej szlachty. Jego skóra miała dziw-nie blady, wilgotny wygląd, a kiedy
ruszył w mym kierunku, Strażnicy po-chwycili go ratując przed upadkiem.
- Kim jesteś, panie ? – zapytałem.
- Vernall Maypell, dziedzic kantonu Dallowen ! – jeżeli oczekiwał, że na dźwięk tego tytułu
padnę na kolana, srodze się rozczarował.
- Ze względu na powagę tego tragicznego wydarzenia obudziliśmy ze stanu uśpienia część
naszych możnowładców – oświadczył Carpel – Brat czci-godnego Maypella i jego dwie żony
zmarły w Grobowcu Dwa-Dwanaście.
Zatem blada skóra była symptomem zapaści pohibernacyjnej. Dostrzeg-łem w tłumie
około pięćdziesięciu osób zdradzających podobne objawy wyczerpania. Odwróciłem się w
stronę Maypella.
- Wasza godność, raz jeszcze pragnę przekazać kondolencje.
Maypell omal nie pękł rozerwany atakiem wściekłości.
- Twoja arogancja budzi mój wstręt, obcoświatowcu ! Sprowadziłeś tego potwora na nasz
świat, walczyłeś z nim w naszym najdroższym sanktu-arium, w prywatnej wojnie
wyniszczyłeś chlubę społeczeństwa Hubrisu, a teraz zamierzasz... - Milcz ! – użyłem mocy.
Nie dbałem o konsekwencje tego czynu. May-pell zamarł w bezruchu z otwartymi ustami,
reszta sali pogrążyła się w głębokiej ciszy – Przybyłem tu, by was ocalić i pokrzyżować plany
Eyclo-ne. Gdyby nie wysiłki moje i moich towarzyszy, ten zbrodniarz mógł otwo-rzyć więcej
hibernacyjnych grobowców. Nie złamałem żadnych waszych praw. Przez cały czas
kierowałem się lokalnymi procedurami. Co ma oznaczać zarzut, jakobym sprowadził tego
potwora tutaj ?
- Poczyniliśmy pewne rozpoznanie – oświadczyła starsza kobieta. Podob-nie jak Maypell
zdradzała objawy choroby pohibernacyjnej. Siedziała na fotelu dźwiganym przez czterech
serwitorów
- Jakie rozpoznanie ?
- Ten długi zatarg z mordercą Eyclone. Ile to już czasu, pięć lat ?
- Sześć, pani.
- Zatem sześć. Zapędziłeś go tutaj. Zaszczułeś. Sprowadziłeś na Hubris tak jak to zarzucił
czcigodny Maypell.
- W jaki sposób ?
- Nie zarejestrowaliśmy w granicach systemu obecności żadnego statku od dwudziestu dni,
żadnego z wyjątkiem twego, inkwizytorze Eisenhorn – wy-jaśnił Carpel rozkładając na
kolanach jakieś dokumenty – Regal Akwitane. Ten statek musiał przywieźć go tutaj tak samo
jak ciebie, byście na naszym świecie mogli dokończyć swą prywatną wojnę. Na naszych
trupach. Czy wybrałeś Hubris ze względu na jego oddalenie od reszty okolicznych ko-lonii ?
Czy okazał się idealny do wyrównania wieloletnich porachunków ze względu na wygodną dla
takich poczynań niekończącą się noc ?
Poczułem rosnący gniew i z trudem go pohamowałem.
- Aemos ?
Savant stał za mną mrucząc nieustannie pod nosem.
- I co oznaczają te wtopione w szkło wstęgi ? Czy te tafle są opancerzone ? Wsporniki i filary
przypominają stylem okres wczesnego gothicu, ale...
- Aemos ! Raport !
Otrząsnął się i podał mi wyjęty z torby elektroniczny notes.
- Przeczytaj to, Carpel. Przeczytaj to bardzo dokładnie – podałem notes dostojnikowi, po
czym cofnąłem raptownie rękę, zanim zdążył go zabrać z mej dłoni – A może lepiej odczytam

22
go na głos całej zebranej tu widowni ? Może to odpowiedni moment, by wyjaśnić, jak w
ostatniej chwili zdobyłem wieści o podróży Eyclone na Hubris ? Uzyskałem te informacje
wyłącznie dzięki złamaniu szyfrowanego przekazu mentalnego nadanego przez Eyclo-ne dwa
miesiące temu. Przekazu, który zabił mojego astropatę w trakcie próby rozszyfrowania jego
zawartości !
- Inkwizytorze, ja... – zaczął Carpel.
Podniosłem notes wysoko w górę, by wszyscy mogli dostrzec pulsujące na jego ekranie
linijki tekstu, po czym za pomocą przycisków zacząłem przewijać zawartość prezentowanego
raportu.
- A co powiecie o tym ? To dowody dokumentujące fakt, iż Eyclone plano-wał zbrodnię na
Hubrisie od ponad roku ! A tutaj znajdują się informacje zgromadzone przez mój zespół
ostatniej nocy. Niezidentyfikowany statek kosmiczny wszedł na orbitę planety, po czym ją
opuścił, trzy dni temu. Przywiózł tutaj Eyclone i jego kult, a wasze służby monitoringu
planetarne-go i Strażnicy nawet go nie zauważyli ! A może lepiej postudiować zapis
transmisji astropatycznych zarejestrowanych przez waszą Enklawę i zigno-rowanych pomimo
ich nieznanego źródła ? - cisnąłem notes w ręce Carpela. Setki zszokowanych oczu gapiły się
na mnie w milczeniu.
- Wystawiliście się niczym na tacy, a on to wykorzystał. Nie próbujcie mnie o nic oskarżać z
wyjątkiem zarzutu spóźnienia się na miejsce zbrodni. Raz jeszcze pozostaje mi zapewnić
wszystkich zabranych, że szczerze ubolewam nad tragedią, która miała tu miejsce.
- A jeśli następnym razem znów poważycie się na konfrontację z imperial-nym inkwizytorem
– dodałem – postarajcie się okazać nieco więcej szacun-ku. Potrafię wiele zrozumieć i
wybaczyć, ponieważ wiem, że większość złych słów powodowana jest waszym gniewem i
szokiem, niemniej jednak moja cierpliwość nie jest nieograniczona... lecz nie moje
kompetencje.
Odwróciłem się w stronę Carpela.
- Czy teraz, Wielki Strażniku, możemy porozmawiać ? Prywatnie, tak jak o to uprzednio
zabiegałem.

* * * * *

Udaliśmy się w ślad za latającym tronem Carpela do jego gabinetu, pozostawiając za sobą
szepczący ze wzburzeniem i grozą tłum. Tylko jeden członek świty dygnitarza podążył za
nami, wysoki jasnowłosy mężczyzna w ciemnobrązowym mundurze, którego nie potrafiłem
rozpoznać. Ochroniarz, uznałem w końcu.
Carpel opuścił tron na dywan i przywołał ruchem dłoni panel kontrolny, wysuwający się
na żądanie z pobliskiej szklanej ściany. Nacisnął kilka przy-cisków i część lamp w
pomieszczeniu litościwie przygasła. Tym gestem dał mi do zrozumienia, że zostanę
potraktowany z właściwą powagą.
Machnął ręką zapraszając mnie do zajęcia miejsca na pobliskim krześle. Aemos przystanął
w półmroku za moimi plecami. Mężczyzna w brązowym mundurze zajął miejsce przy oknie
obserwując nas bez słowa.
- Co nastąpi teraz ? – zapytał Carpel.
- Oczekuję waszej całkowitej współpracy na czas śledztwa jakie zamierzam tu
przeprowadzić.
- Sprawa jest przecież zamknięta – powiedział mężczyzna w mundurze.
Nie odrywałem wzroku od oczu Carpela.
- Oczekuję dobrej woli w naszej kooperacji. Eyclone może nie żyć, ale on był tylko
czubkiem długiego ostrza, nadal niezwykle niebezpiecznego.
- O czym pan mówi ? – parsknął mundurowy.

23
Wciąż nie poświęciłem mu nawet krótkiego spojrzenia. Przewiercając wzrokiem Carpela
oświadczyłem:
- Jeżeli on odezwie się ponownie bez uprzedniego przedstawienia swej toż-samości, wyrzucę
go za okno. I nie zamierzam okna wcześniej otwierać.
- To oficer śledczy Fischig, Adeptus Arbites. Poprosiłem o jego obecność w trakcie naszej
rozmowy.
Przyjrzałem się uważnie człowiekowi w brązowym uniformie. Był silnie zbudowanym
mężczyzną z siateczką różowych szram szpecących okolice mlecznobiałego oka. Ze względu
na zdrową skórę i jasne włosy w pierwszej chwili uznałem go za młodzieńca, teraz jednak
spostrzegłem swój błąd. Był w co najmniej tym samym wieku co ja.
- Oficerze śledczy – wstałem i skłoniłem się lekko.
- Inkwizytorze – odpowiedział tym samym gestem – Moje pytanie pozosta-je aktualne.
Usiadłem z powrotem na krześle.
- Murdin Eyclone był realizatorem operacyjnym. Niezwykle błyskotliwym, oddanym sprawie
człowiekiem, jednym z najniebezpieczniejszych w mej karierze. Upolowanie takiej zdobyczy
w większości przypadków potrafi unicestwić jej diabelskie plany. Jak mniemam, podobne
wnioski potrafi pan sformułować na podstawie własnych doświadczeń.
- Nazwał go pan realizatorem operacyjnym.
- Tutaj tkwiło źródło największego zagrożenia ze strony tego człowieka. Wierzył, że najlepiej
przysłuży się swym bluźnierczym władcom oferując pomoc i usługi tajemnym sektom i
kultom potrzebującym wsparcia. Nigdy nie poczynił żadnych specyficznych paktów i aktów
oddania wybranej z Czterech Potęg. Poświęcał się wyłącznie realizacji planów stworzonych
przez innych. Jego operacja na Hubrisie jest elementem zaawansowanej akcji będącej
pomysłem innych ludzi. Zginął, a jego plany zostały pokrzy-żowane i za to powinniśmy być
wdzięczni losowi. Moja misja jednak tutaj się nie kończy. Muszę po nici kończącej się na
Eyclone, jego ludziach i wszelkich skrawkach informacji pozostawionych przez niego na
Hubrisie dotrzeć do okrytych tajemnicą zleceniodawców tej zbrodni.
- W tym celu żądasz pełnej współpracy władz Hubrisu ? – zapytał Carpel.
- Władz, mieszkańców, lokalnych autorytetów, ciebie samego... To misja najwyższej wagi.
Czy chcesz odmówić pomocy ?
- Nie, sir, nie zamierzam ! – zastrzegł się pośpiesznie dygnitarz.
- Doskonale.
Carpel podał mi masywną odznakę w postaci złotej tarczy słonecznej. Była ciężka i stara,
osadzona w oprawce z wyprawionej czarnej skóry.
- Ta legitymacja zapewni ci wszelką pomoc, jakiej zażądasz. Posiadasz me pełnomocnictwa.
Wypełnij swe obowiązki gruntownie i szybko. W zamian żądam dwóch przysług.
- Jakich ?
- Chcę wglądu we wszystkie uzyskane podczas śledztwa materiały. I wy-razisz zgodę na to,
by oficer śledczy towarzyszył twemu zespołowi.
- Pracuję własnym trybem...
- Fischig potrafi otwierać drzwi i rozwiązywać języki, których nie pokona nawet rządowa
odznaka. Potraktuj go jako lokalnego przewodnika.
A także twoje oczy i uszy, dodałem w myślach. Zdawałem sobie jednak sprawę z
ogromnej presji politycznej, pod jaką znajdował się Carpel, presji wywieranej na nim przez
żądnych pomsty arystokratów.
- Będę zaszczycony wsparciem z jego strony.
- Gdzie najpierw ? – zapytał Fischig prosto z mostu, z drapieżnym gryma-sem na twarzy.
Ależ oni pożądają krwi, pomyślałem. Chcieli dopaść za wszelką cenę winowajców zbrodni
lub przynajmniej partycypować w suk-cesach mojego zespołu, by móc rzucić coś
czekającemu niecierpliwie na wyniki establishmentowi. Wiedzieli, że za kilka miesięcy reszta

24
obudzonej ze stanu wielomiesięcznej śpiączki społeczności rozliczy ich z postępów śledztwa.
Nie znalazłem powodów, dla których miałbym ich za to potępiać.
- Wpierw prosektorium – odparłem.

* * * * *

Eyclone sprawiał wrażenie śpiącego. Jego głowa została owinięta w niemal komicznie
wyglądający plastikowy worek zakrywający śmiertelną aa ranę. Rysy twarzy były spokojne,
szpecił ją jedynie niewielki siniak przy ustach.
Leżał na kamiennym postumencie w lodowatych podziemiach Arbites Prosektorium. Jego
towarzysze spoczywali wokół, na podobnych numero-wanych postumentach. Byli to ci zabici,
którzy nie odnieśli zbyt znaczących obrażeń. Złożone pod jedną ze ścian plastikowe worki
zawierające brejo-watą substancję skrywały w swych wnętrzach szczątki morderców rozerwa-
nych na platformie startowej ogniem broni pokładowej wahadłowca.
Prosektorium rozświetlała zimna błękitna poświata jarzeniowych lamp, a pokryte warstwą
szronu wentylatory tłoczyły do wnętrza sali mroźne powietrze wprost zza kopuły
Słonecznego Domu. Przed zejściem do tych podziemi Fischig zaopatrzył nas wszystkich w
ogrzewane kombinezony.
Zaskoczyła mnie widoczna dbałość o odpowiednie zabezpieczenie zwłok oraz fakt, że nikt
ich nie dotknął, zgodnie z moim nakazem. Pomimo pozornej prostoty tego zalecenia już
nieraz w przeszłości wchodziłem w zatargi z niecierpliwymi chirurgami żądnymi
natychmiastowego przepro-wadzenia sekcji.
Głównym intendentem prosektorium okazała się niska kobieta około sześćdziesiątki o
nazwisku Tutrone. Na starym i znoszonym ogrzewanym kombinezonie nosiła czerwony
plastikowy fartuch. W jednym jej oczodole błyszczał metalicznie optyczny implant, w grzbiet
prawej dłoni miała wbudowany zestaw lśniących zimno ostrzy i miniaturową piłę tarczową.
- Zrobiłam wszystko zgodnie z pańskimi instrukcjami – oświadczyła pro-wadząc nas w dół
spiralnych schodów – Muszę zastrzec, że jest to niezgodne z naszymi procedurami. Przepisy
nakazują wykonanie badań po-śmiertnych w jak najszybszym terminie, przynajmniej
obdukcji zewnętrznej.
- Dziękuję za wyrozumiałość, intendentko. Nie zajmę ci wiele czasu, potem będziesz mogła
dopełnić protokołu.
Założyłem chirurgiczne rękawice i zacząłem krążyć wokół blisko dwu-dziestu ciał
dyktując uwagi i komentarze chodzącemu za mną Aemosowi. W rzeczy samej oględziny
zmarłych niewiele przyniosły efektów. Na pod-stawie budowy ciała oraz pigmentu
zidentyfikowałem kilku z nich jako obcoświatowców, ale żaden ze złożonych w kostnicy
trupów nie miał doku-mentów ani podskórnych identyfikatorów. Nawet ich ubrania były
czyste – ktoś rozmyślnie spruł wszystkie metki i naszywki. Mógłbym co prawda wszcząć
osobne badania mające na podstawie składu chemicznego materiału zidentyfikować
producenta odzieży, ale oznaczałoby to gigantyczne marno-trawstwo środków i czasu.
Na dwóch ciałach znalazłem świeże blizny zdradzające niedawne usu-nięcie
wszczepionych pod skórę ofiar identyfikatorów. Znakowanie takie nie leżało w zwyczaju
lokalnej społeczności, toteż uznałem, że obaj mężczyźni pochodzą spoza Hubrisu. Ale skąd ?
Setki imperialnych światów powszech-nie stosowały tego rodzaju identyfikatory, a ich
noszenie było normalnie akceptowanym standardem. Ja sam posiadałem taki wszczep przez
kilka lat dzieciństwa, przed przybyciem Czarnej Arki, która zmieniła me życie.
Jedno z ciał miało na ramionach ślady po poparzeniu, niezbyt głębokie, ale rozległe.
- Ktoś użył palnika termicznego w celu usunięcia gangsterskich tatuaży – oświadczył Aemos.
Miał rację. Śledztwo nadal tkwiło w martwym punkcie.

25
Spojrzałem na Eyclone – obiekt, w którym pokładałem największe na-dzieje. Z pomocą
Tutrone rozebrałem denata do naga odkładając na bok roz-cięte ubranie, równie anonimowe
jak ubiory jego współpracowników. Prze-wróciliśmy ciało na bok szukając... szukając
czegokolwiek.
- Tutaj ! – powiedział Fischig pochylając się do przodu. Wskazał niewielki tatuaż powyżej
lewego pośladka.
- Serafin z Laoacusu. Stary symbol Chaosu. Eyclone zrobił ten tatuaż dwadzieścia lat temu
dla uczczenia swych byłych zleceniodawców. Stary kult, stara sprawa. Nie ma związku z
naszym dochodzeniem.
Fischig spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Znasz tak dobrze tajemnice jego ciała ?
- Posiadam odpowiednie źródła informacji – odparłem. Nie chciałem wda-wać się w bolesne
wyjaśnienia. Eamanda, jedna z moich pierwszych współ-pracownic, genialna, piękna,
wytrwała. To ona zdobyła dla mnie tę wiedzę. Od pięciu lat przebywała w azylu dla
obłąkanych. W ostatnim przesłanym mi raporcie znajdowała się informacja, że pomimo
ścisłej opieki zdołała własnoręcznie odgryźć i skonsumować swoje palce.
- Znakował się ? – zapytał Fischig – Pracując dla każdego nowego kultu tatuował sobie na
skórze symbol lojalności wobec zleceniodawcy ?
Oficer mógł mieć rację. Dlaczego sam o tym nie pomyślałem ? Zaczęliś-my drobiazgowo
badać ciało znajdując przynajmniej sześć wypalonych blizn świadczących o usunięciu starych
tatuaży. Za lewym uchem odkry-liśmy pasek srebra wszyty pod skórę w formie Buboe
Chaotica.
- To ? – zapytała Tutrone odgarniając chirurgicznym ostrzem włosy denata, by nie zasłaniały
wszywki.
- Stare, podobnie jak reszta.

Cofnąłem się kilka kroków od postumentu i zacząłem analizować gorącz-kowo przebieg


niedawnych wydarzeń. Kiedy zabijałem Eyclone, ten pró-bował coś zdjąć z pasa, a
przynajmniej takie wrażenie sprawiał swymi chaotycznymi ruchami.
- Jego rzeczy osobiste ?
Leżały na blacie metalowego stolika obok postumentu. Laserowy pisto-let, miniaturowy
komunikator, wykładana macicą perłową skrzyneczka zawierająca sześć tub obscury i
zapalniczkę, karta kredytowa, zapasowe baterie do broni, plastikowy klucz. Oraz pas z
czterema kieszonkami.
Zacząłem opróżniać je po kolei: trochę lokalnych monet, malutki lasero-wy nożyk, trzy
paski wysokokalorycznej pasty do żucia, stalowy obcinacz do paznokci, płynna obscura w
strzykawce, mały notes elektroniczny. Po którą z tych rzeczy mógł sięgać w obliczu
nieuniknionej śmierci ? Nóż ? Zbyt mały i nieporęczny przeciwko napastnikowi
wpychającemu lufę swej broni do gardła ofiary. Niemniej, Eyclone działał w desperacji.
Ale dlaczego nie sięgnął wówczas po tkwiący w kaburze pistolet ?
Może notes ? Podniosłem go i włączyłem, ale urządzenie zażądało poda-nia kodu dostępu.
Notes mógł skrywać w swym wnętrzu najrozmaitsze mroczne sekrety, jednakże raczej nie po
niego wyciągnąłby rękę człowiek znajdujący się na krawędzi śmierci.
- Ślady nakłuć wzdłuż ramion – Tutrone kontynuowała oględziny zwłok. Nakłucia nie
wzbudziły mego zaskoczenia zważywszy na zasoby narko-tyków odkryte w kieszeniach
denata.
- Żadnych pierścieni ? Bransolet ? Kolczyków ?
- Nie.
Wyjąłem plastikowy worek z szuflady biurka i wsypałem do niego wszystkie osobiste
przedmioty Eyclone.

26
- Zamierzasz to zabrać inkwizytorze ? – zapytała Tutrone podnosząc wzrok znad trupa.
- Oczywiście.
- Musiałeś go bardzo nienawidzić, prawda ? – odezwał się nagle Fischig.
- Co ?
Stał oparty o postument, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
- Był zdany na twoją łaskę i wiedziałeś doskonale, że w jego umyśle kryje się mnóstwo
tajemnic, a mimo to rozwaliłeś mu czaszkę. Nie mam zastrze-żeń moralnych w kwestii
usankcjonowanego zabijania, ale wiem doskonale, czym jest marnotrawstwo ołowiu. Czy to
efekt wściekłości ?
- Jestem inkwizytorem. Nie kieruję się w działaniu wściekłością.
- Czym zatem ?
Jego cyniczny ton zaczynał mi działać na nerwy.
- Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, jak niebezpieczny był ten człowiek. Nie
zamierzałem dać mu żadnej szansy.
- Jak dla mnie, nie wygląda na specjalnie groźnego – odparł Fischig mie-rząc wzrokiem
trupa.
- Mam coś ! – oświadczyła Tutrone. Podeszliśmy do niej pośpiesznie. Pracowała lewą ręką,
dzierżącą kilka ostrzy i próbników, jej cybernetyczne palce poruszały się w sposób
przywodzący na myśl złożone z wielu stawów odnogi insekta.
- Palec wskazujący lewej dłoni. Jest nienaturalnie ciężki i sztywny – podświetliła palec
niewielkim skanerem.
- Ceramitowy paznokieć. Sztuczny. Wszczep.
- Co jest w środku ?
- Nie wiem. Zakłócony odczyt. Może jest... o, tutaj jest... miniaturowy zatrzask otwierający.
Potrzebuję czegoś do jego podważenia.
Zmieniła ustawienia swej cyberdłoni i wysunęła z zasobnika podłużne metalowe
narzędzie. Narzędzie przypominające...
...obcinacz do paznokci.
- Cofnąć się ! Cofnąć się ! – wrzasnąłem.
Zbyt późno. Tutrone nacisnęła zatrzask. Fałszywy paznokieć odskoczył do tyłu i coś
wypadło z pustej komory wewnątrz sztucznego palca. Srebrny robak przypominający
dżdżownicę śmignął w powietrzu niczym zerwany naszyjnik.
- Gdzie to poleciało ?!
- Nie wiem – krzyknąłem wpychając ręką za siebie Aemosa i Tutrone – Fischig, widzisz to ?
- Gdzieś tutaj – odpowiedział wyszarpując z kabury matowoczarny automa-tyczny pistolet.
Sięgnąłem do własnej kabury i wtedy sobie przypomniałem, że oddałem broń ciału
Vibben. Chwyciłem leżący na stoliku chirurgiczny nóż.
Robak wślizgnął się z powrotem w obszar podłogi rozświetlony poświatą lamp. Mierzył
teraz dobry metr długości, a jego korpus miał kilka centy-metrów grubości. Nie miałem
pojęcia, jakiego rodzaju plugawa technologia odpowiadała za tak szybko rozrost stwora. Ciało
robaka składało się z segmentowanego metalu, a pozbawiona oczu głowa była w zasadzie
wielką paszczą najeżoną ostrymi jak brzytwa kłami.
Tutrone krzyknęła, kiedy to coś rzuciło się w naszą stronę. Przycisnąłem a
ją do posadzki i metaliczna smuga przeleciała nad naszymi głowami tra-fiając prosto
w ciało innego denata leżące na pobliskim postumencie. Roz-legł się przerażający odgłos
mlaskania i trzasku kości, po czym robal znik-nął pod skórą zabitego.
Martwe ciało trzęsło się konwulsyjnie i miotało, ponad postumentem wyrosła mgiełka
rozdartej tkanki i drobin zakrzepłej krwi. Robak przegryzł się przez zwłoki i spadł na
posadzkę po drugiej stronie postumentu. Sekundę później Fischig otworzył ogień i kilkoma
pociskami strącił zmasakrowanego trupa na podłogę. Robaka dawno już tam nie było.

27
- Mechanizm aktywowany przez dotknięcie – wymruczał Aemos – Bardzo dyskretny,
prawdopodobnie produkt obcej rasy. Broń strażnicza z wbudo-wanym systemem zwiększania
masy działającym w kontakcie z powietrzem lub po ręcznej aktywacji, polująca w oparciu o
rejestrator dźwięku...
- Więc zamknij się ! – rozkazałem. Wepchnąłem savanta i Tutrone do rogu pomieszczania,
po czym ruszyłem wraz z Fischigiem wzdłuż postumentów, rozglądając się uważnie wokół.
Robak pojawił się znowu. Niemal mnie dopadł, zanim zdążyłem po-chwycić wzrokiem
srebrzysty błysk metalu. W ułamku sekundy pojąłem, że właśnie taką śmierć gotował mi
Eyclone. Tego stwora zamierzał uwolnić ze schowka na lądowisku Grobowca Dwa-
Dwanaście.
To mój gniew pozbawił go wtedy ostatniej szansy przeżycia. Pchnąłem przed siebie ręką i
ostrze noża trafiło prosto w rozwartą paszczękę robaka. Impet zderzenia ze stworem zwalił
mnie z nóg. Dwumetrowa już bestia z ciężkiego metalu miotała się szaleńczo na końcu mego
noża niczym żywy bicz.
Nad głową gwizdnęły mi pociski. Fischig próbował trafić robaka z pisto-letu.
- Zabijesz mnie ! – wrzasnąłem.
- Trzymaj to !
Z przerażającym metalicznym chrzęstem robak zaczął rozgryzać ostrze i rękojeść noża
przysuwając się w kierunku mojej dłoni.
Tutrone wyrosła nade mną, wspólnymi siłami powlekliśmy wijącego się stwora w stronę
pustego postumentu. Włączyła tarczową piłę wbudowaną w jej cyberdłoń i przeciągnęła
wirującym ostrzem po lśniącym karku robaka.
Odcięty odwłok wciąż rzucał się spazmatycznie. Intendentka chwyciła go i wrzuciła z
odrazą do pełnego kwasu zbiornika, odpowiedzialnego za usuwanie organicznych śmieci.
Sycząca głowa stwora cały czas gryząca resztki noża powędrowała do kadzi w ślad za resztą
bestii.
Staliśmy w czwórkę przy zbiorniku obserwując rozpuszczający się srebrzysty metal.
Spojrzałem kątem oka na Tutrone i Fischiga.
- Już wiem, kogo z was nie chciałbym mieć za przeciwnika – wymru-czałem.
Intendentka roześmiała się cicho. Fischig nic nie powiedział.

* * * * *

- Co to było ? – zapytał mnie Aemos, kiedy wiozący nas ślizgacz mknął ulicami w
kierunku komendy Adeptus Arbites.
- Więcej potrafiłbyś wydedukować niż usłyszeć ode mnie – odparłem – Bez wątpienia dar
wręczony Eyclone przez jego władców.
- Jacy władcy tworzą takie rzeczy ?
- Potężni, Aemosie. Ci najgorsi.

* * * * *

Nasza wizyta w spartańskich biurach Arbites nie trwała długo. Na moje żądanie Fischig
wezwał do gabinetu Magosa Palestemesa, najwyższego przełożonego techmagów
zajmujących się kriogeniką.
Magos rzucił okiem na pojemnik ustawiony w centrum pokoju.
- Nie mam pojęcia, co to takiego – oświadczył.
- Dziękuję, to wszystko – podziękowałem mu szybko i odwróciłem się do Fischiga – Proszę
natychmiast odesłać ten obiekt na pokład mojego statku.
- To jest kluczowy dowód... – zaczął protestować.

28
- Dla kogo pracujesz, Fischig ?
- Dla Imperatora.
- Im szybciej zaczniesz go z mną utożsamiać, tym mniej błędów popełnisz. Wykonaj
polecenie.

* * * * *

Hadam Bonz czekał na nas w pokoju przesłuchań. Został rozebrany do naga, ale Fischig
zapewnił mnie, że w jego ubraniu nie znaleziono żadnych istotnych przedmiotów.
Bonz był najemnikiem obezwładnionym przez mnie w komorze krioge-neratora, jedynym
członkiem zespołu Eyclone, który przeżył dramatyczną aa

noc. Jego twarz opuchła po moim ciosie. Pilnującym go funkcjonariuszom podał jedynie swe
personalia.
Wszedłem do celi wraz z Fischigiem i Aemosem. Pomieszczenie było niewielkie, o
kamiennych ścianach. Przerażony Bonz siedział przykuty kaj-dankami do metalowego
krzesła.
Miał wszelkie powody ku temu, by czuć przerażenie.
- Opowiedz mi o Murdinie Eyclone – zażądałem.
- O kim ? – mentalne więzy Eyclone przestały już działać, w oczach więź-nia ponownie
pojawiły się ślady emocji. Wyglądał na zmieszanego, naj-wyraźniej nie rozumiał pytania.
- Zatem opowiedz mi o ostatniej rzeczy, którą pamiętasz.
- Byłem na Thracian Primaris. To mój dom. Jestem ładowaczem w dokach. Szedłem do
knajpy z przyjacielem. To wszystko, co pamiętam.
- Przyjacielem ?
- Nadzorcą dokerów Wynem Eddonem. Byliśmy chyba trochę pijani.
- Czy Eddon wspominał ci o Eyclone ?
- Nie. Posłuchaj, gdzie ja jestem ? Te skurwiele nie chcą mi nic powiedzieć. O co mnie
oskarżacie ? Uśmiechnąłem się złowieszczo.
- Na początek o zamach na moje życie.
- A kim ty jesteś ?
- Imperialnym inkwizytorem.
W ułamku chwili bez reszty stracił nad sobą panowanie. Krzyczał, pła-kał, błagał o litość,
zasypywał nas potokiem całkowicie bezużytecznych in-formacji.
Od początku pewien byłem, że nic z niego nie wyciągniemy. Ogłupiony mesmerycznie
niewolnik, wybrany ze względu na swoje przymioty fizycz-ne, nic nie pamiętający. Mimo to
przez dwie godziny kontynuowaliśmy przesłuchanie. Fischig powoli opuszczał dźwignię
wentylatora tłoczącego do celi mroźne powietrze z zewnątrz Słonecznego Domu. Ukryci w
ogrze-wanych kombinezonach, powtarzaliśmy raz za razem te same pytania.
Kiedy ciało Bonza przymarzło do metalowego stołka, wiedziałem już, że dalsze
wypytywanie nie ma sensu.
- Ogrzejcie go i dobrze nakarmcie – polecił Fischig swym podwładnym wychodząc z celi –
Wyrok śmierci zostanie wykonany o świcie.
Nie zapytałem, czy termin ten jest związany z cyklem dziennym w har-monogramie
Arbites czy też egzekucja miała się odbyć dopiero za sześć miesięcy, o świcie pierwszego
dnia Odwilży.
Było mi to obojętne.

* * * * *

29
Fischig pozostawił nas samych sobie, toteż wspólnie z Aemosem zjadłem obiad w małym
bistro położonym niemal dokładnie pod wiszącą u szczytu kopuły plazmową baterią. Jedzenie
było pozbawione smaku, ponieważ pochodziło z odmrożonych racji żywnościowych, ale
przynajmniej było gorące. Małe fontanny tworzyły migotliwe ściany wokół lokalu, dzięki
czemu promienie sztucznego słońca tworzyły w jego wnętrzu plątaninę tęczowych pasm
powietrza. W tym żałobnym dniu nikt oprócz nas nie posilał się w pustym bistro.
Aemos miał dobry humor. Gadał bez przerwy analizując na głos wszelkie potencjalne
możliwości rozwoju śledztwa. Oprócz irytującego charakteru savant posiadał też genialny
umysł. Konsumował rybę z ryżem studiując jednocześnie ekran włączonego notesu.
- Przyjrzyjmy się długościom transmisji Eyclone namierzonych przez Lowinka, nadanych z
Hubrisa i tutaj przyjętych.
- Wszystkie są zakodowane. Lowink nie złamał jeszcze szyfru.
- Tak, tak, ale popatrz na czas ich nadawania. Ta dla przykładu... osiem sekund... to ze statku
na orbicie... czas jej nadania pokrywa się idealnie z przewidywanym okresem pobytu na
orbicie tajemniczego statku Eyclone. Ale tutaj... w czasie walk ostatniej nocy. Transmisja
trwająca dwanaście i pół minuty. Musi pochodzić z innego systemu.
Nabiłem na widelec podłużny kawałek mięsa i podniosłem jedzenie do ust. Nigdy
wcześniej nie poświęcałem uwagi szczegółom związanym z astropatycznymi transmisjami.
- Dwanaście i pół, jesteś pewien ?
- Lowink to potwierdził.
- Co zatem daje nam znajomość czasu transmisji ?
Aemos uśmiechnął się widząc rosnące zadowolenie na mej twarzy.
- Trzy światy. Wszystkie położone między jedenastoma, a piętnastoma minutami transferu
astropatycznego na Hubris. Thracian Primaris, Kobalt II i Gudrun.
Thracian Primaris nie budziło mego zaskoczenia. W tym miejscu podjęliśmy trop Eyclone,
stamtąd przylecieliśmy na Hubris. Tam też, zgodnie z zeznaniami Bonza, zbrodniarz
zwerbował przynajmniej część swych pomocników.
- Kobalt się nie liczy, już sprawdziłem. To mała imperialna stacja moni-aaaa
toringu. Ale Gudrun...
- Pierwszoliniowy świat kupiecki. Stara kultura, stare rody...
- Stare trucizny – dokończył z uśmiechem Aemos. Otarłem rękawem usta.
- Czy możemy uzyskać większą pewność ? - Czy możemy uzyskać większą pewność ?
- Lowink nad tym pracuje. Kiedy już złamiemy szyfr, będziemy wiedzieli.
- Gudrun – wymruczałem do siebie samego.
Tkwiący w mym uchu komunikator pisnął cichutko. Zgłosił się Betan-core.
- Słyszeliście kiedyś o czymś zwącym się Pontius ?
- Nie. Dlaczego pytasz ?
- Ja też nie słyszałem, ale Lowink odczytał część starych transmisji. Kilka tygodni przed
przylotem Eyclone ktoś nadał wiadomości z identycznego źródła do lokacji w Słonecznym
Domu. Ich treść w zasadzie ogranicza się do informacji o planowanym przesłaniu Pontiusa.
Mnóstwo niejasności i niedomówień w tekście.
- Znasz tę lokację ?
- A jak myślisz, po co nas zatrudniasz ? Promenada Odwilży 12011, pod zachodnią częścią
kopuły. Dzielnica dla zamożniejszej grupy społeczeństwa. Arystokratyczna enklawa.
- Jakieś nazwiska ?
- Nie, byli bardzo ostrożni w tej kwestii.
- Już ruszamy.
Wstaliśmy pośpiesznie od stołu. W wejściu tkwił nieruchomo Fischig. Miał na sobie
kamizelkę przeciwodłamkową, opancerzony karapaks i ciężki hełm Arbites z przysłaniającą
twarz przyłbicą. Muszę przyznać, że swym wyglądem robił należne wrażenie.

30
- Wybiera się pan gdzieś beze mnie, inkwizytorze ?
- Mówiąc szczerze, właśnie zamierzałem cię poszukać. Zabierz nas na Pro-menadę Odwilży.

Rozdział IV

Szaleńcza podróż przez Słoneczny Dom.


Promenada Odwilży 12011.
Przesłuchanie Saemona Crotesa.

Najzamożniejsi Hubryci posiadają zimowe pałace na zachodnich krańcach Słonecznego


Domu. Oficer śledczy Fischig wyjaśnił nam, że w ten sposób celebrują zarówno światłość jak
i mrok. W wystających poza kopułę ścianach jaskrawo oświetlonych domów znajdują się
chronione przesuw-nymi płytami okna, pozwalające kontemplować pogrążony w ciemności
długiej nocy krajobraz planety. Aemos zasugerował mi, że zwyczaj ten bez wątpienia posiada
religijne korzenie.
Fischig wyłączył pokładowy system nawigacyjny ślizgacza i zwiększył pułap lotu
śmigając ponad ulicznymi korkami. Ciężki antygrawitacyjny po-jazd mknął między
szklanymi wieżycami budynków kierując się na zachód.
Jestem pewien, że oficer umyślnie prowadził w tak karkołomny sposób.
Przypięty pasami do tylnego fotela Aemos zamknął oczy i mamrotał coś płaczliwie pod
nosem. Siedziałem z przodu, w kokpicie, obok Fischiga. Kątem oka dostrzegałem drapieżny
uśmieszek na jego ustach, ledwie wi-doczny spod dolnej krawędzi przyłbicy hełmu.
Ślizgacz był standardowym imperialnym modelem w barwach matowego brązu, zdobiły
go emblematy w postaci solarnej tarczy oraz insygnia Arbites i numer ewidencyjny na ogonie.
Solidnie opancerzony pojazd poruszał się niezgrabnie i opornie, antygrawitacyjny napęd z
trudem utrzymywał go w powietrzu. Przed moim fotelem wisiał na obrotowym zaczepie
ciężki bolter. Rozglądając się wokół dostrzegłem rząd automatycznych strzelb tkwiących w
stojaku za tylnymi fotelami.
- Daj mi jedną z nich ! – krzyknąłem ponad świstem powietrza i rykiem motorów.
- Co ?
- Potrzebuję broni !
Fischig skinął głową i wstukał kod na małym panelu wbudowanym w szczyt drążka
sterowego. Przeźroczysta płyta chroniąca stojak przez dostę-pem ze strony niepożądanych
osób rozsunęła się natychmiast.
- Weź sobie jedną !
Aemos podał mi strzelbę. Zacząłem ładować do komory naboje.

* * * * *

Promenada Odwilży wyrosła przed nami znienacka – konstrukcja tara-sów i luksusowych


apartamentów o ścianach ze szkła oraz ceramitu, wbudo-wana bezpośrednio w krzywiznę
kopuły. Lecieliśmy teraz nisko nad pięk-nymi ogrodami, podmuch powietrza kołysał
wierzchołkami palm i ozdob-nych krzewów.
Fischig pociągnął za jedną z dźwigni i rotory ślizgacza zmieniły tryb pracy opuszczając
pojazd na szeroką platformę parkingową, jakieś osiem pięter nad poziomem miasta.
Wyskoczył z kokpitu sprawdzając swoją strzelbę. Ruszyłem za nim.
- Zostań w środku – poleciłem Aemosowi. Nie potrzebował dalszej zachęty.
- Jaki adres ? – zapytał Fischig.
- 12011.

31
Pobiegliśmy wzdłuż platformy przeskakując kwietniki i niskie barierki.
Budynek 12011 miał przeszklony fronton, do środka prowadziły wielkie drzwi wykonane
z lustrzanych płyt. Fischig podniósł ostrzegawczo dłoń i wyjął z kieszonki na pasie monetę.
Cisnął ją w powietrze ponad chodnik prowadzący do drzwi. W ułamku sekund dziewięć
wystrzelonych z różnych miejsc wiązek lasera rozbiło monetę na atomy.
Fischig włączył swój komunikator.
- Oficer śledczy Fischig do centrum kontroli Arbites, odbiór.
- Słucham, oficerze śledczy.
- Podłączcie się do centralki domu 12011 na Promenadzie Odwilży i zgaście automatyczne
systemy obronne. W trybie natychmiastowym.
Chwila ciszy.
- Autoryzacja potwierdzona.
Fischig zrobił krok do przodu. Złapałem go za ramię, po czym rzuciłem w stronę drzwi
własnym pieniążkiem.
Moneta odbiła się dwa razy od bazaltowego tarasu i znieruchomiała.
- Wolałem się upewnić – wyjaśniłem.
Podkradliśmy się z obu stron lustrzanych drzwi. Fischig spróbował je pchnąć, ale nawet
nie drgnęły. Cofnął się kilka kroków do tyłu, najwyraźniej zdecydowany rozbić je strzałami z
broni palnej.
- To armapleks – syknąłem stukając knykciami w powierzchnię lustrzanej płyty – Nie bądź
głupcem.
Sięgnąłem po noszony przy sobie worek z drobiazgami Eyclone i zaczą-łem
grzebać w nim szukając laserowego nożyka. Natrafiłem palcami na plastikowy klucz.
Szanse niewielkie, lecz cóż szkodzi spróbować – jak mawiał mój mentor, inkwizytor
Hapshant.
Wsunąłem klucz do zamka i drzwi pojechały w górę przesuwając się na metalowych
szynach.
Zastygliśmy w bezruchu. Z głębi budynku dobiegał zapach egzotycznych aromatów i
dźwięki symfonicznej muzyki.
- Adeptus Arbites ! Przedstawcie swoją tożsamość ! – krzyknął Fischig, a wbudowany w jego
hełm wzmacniacz spotęgował wezwanie.
Mieszkańcy domu niemal natychmiast na nie odpowiedzieli.
Serie z broni automatycznej zerwały jedną z prowadnic drzwiowych, rozwaliły kilka donic
z kwiatami stojących na tarasie i ścięły maszt sygna-lizacyjny na platformie lądowiska.
- Zróbmy to po waszemu ! – wrzasnął Fischig i padł na brzuch strzelając w otwór wejściowy
do budynku ze swej strzelby. Huk śrutowego automatu był ogłuszający.
Wdrapałem się po rynnie na balkon na drugim piętrze, przewieszona przez ramię strzelba
obijała mi się o plecy. W dole słyszałem wściekłą kano-nadę.
Wpadłem przez zakryte draperią drzwi balkonowe do sypialni.
W pokoju było gorąco i ciemno, wszędzie królował kolor czerwieni. Z ukrytych głośników
płynęła łagodna muzyka. Pościel na łóżku leżała w nie-ładzie. W jednym rogu, na kredensie,
stał przenośny komunikator. Podesz-łem do niego studiując panel kontrolny. Echo
wystrzałów Fischiga i jego przeciwników dobiegało z dolnego piętra niczym dźwięk odległej
burzy.
Dziewczyna wybiegła z bocznego pomieszczenia, prawdopodobnie ła-zienki, krzyknęła ze
strachu na mój widok. Była naga, toteż natychmiast sięgnęła po leżące w zasięgu jej ręki
prześcieradło.
Wymierzyłem w nią lufę strzelby.
- Ilu was jest ?
Zakrztusiła się i potrząsnęła głową.

32
- Inkwizycja – wysyczałem – Ilu was jest ?
Zaczęła chlipać i kręcić ponownie głową.
- Zostań tutaj. Wejdź pod łóżko, jeżeli możesz.
W sąsiednim pomieszczeniu usłyszałem jakieś hałasy. Ktoś wołał głośno czyjeś imię.
- Nie odpowiadaj – rozkazałem płaczącej dziewczynie.
Podkradłem się ostrożnie do niedomkniętych drzwi łazienki. Sączyło się zza nich światło i
kłęby wodnej pary, powietrze przesycał zapach olejków do kąpieli. Wołanie ucichło.
Był przezorny, muszę mi to przyznać. Nie rzucił się bezmyślnie do przo-du strzelając do
wszystkiego, co się rusza.
Stojąc obok framugi pchnąłem lekko lufą strzelby drzwi. Niemal zaraz pięć kul przebiło z
hukiem drewnianą płytę.
Padłem na kolana i posłałem trzy pociski w szczelinę między drzwiami i framugą.
- Inkwizycja ! Rzuć broń !
Dwie kolejne kule przedziurawiły powierzchnię drzwi.
Odtoczyłem się od wejścia do łazienki i stanąłem na ugiętych nogach mierząc w drzwi ze
strzelby.
- Wyjdź stamtąd ! – zawołałem używając mentalnego nacisku.
Wielki wytatuowany nagi mężczyzna wytoczył się z łazienki. Połowa jego twarzy była
ogolona, drugą połowę pokrywała biała warstwa kremu. W jednej ręce wciąż ściskał
automatyczny pistolet Tronsvasse HP.
- Rzuć broń na podłogę – poleciłem.
Zawahał się jakby moja moc nie zdołała nim do końca zawładnąć. Żelaz-na wola godna
uznania, pomyślałem. Nie mogłem zaryzykować.
Lufa pistoletu zaczynała się już podnosić w moją stronę, gdy wypaliłem mu prosto w
częściowo ogoloną twarz posyłając drgające ciało z powrotem do łazienki.
Dziewczyna wciąż klęczała naga za skrajem łóżka, drżąc konwulsyjnie. Zaskoczył mnie
nieco fakt, że nie wyskoczyła z kryjówki na dźwięk mego mentalnego rozkazu. Obróciłem się
na pięcie w jej kierunku.
- Jak się nazywasz ?
- Lise B.
- Pełna tożsamość ! – warknąłem. Nie koncentrowałem na niej uwagi, ale czułem coś
dziwnego w tej kobiecie. W jej aurze. W jej tonie.
- Alizebeth Bequin ! Dziewczyna do towarzystwa ! Pracuję w Słonecznym Domu od czterech
Uśpień !
- Co tutaj robisz ?
- Zapłacili z góry ! Chcieli się zabawić ! Och, bogowie... – głos jej się zała-mał, usiadła na
łóżku.
- Ubierz się. Zostań tutaj. Będę chciał z tobą porozmawiać.
Podszedłem do drzwi wyjściowych pokoju i spojrzałem za próg. W dole a

wiodących na parter schodów migały płomienie wylotowe broni. Ponad kanonadą górowały
ludzkie krzyki.
Widząc w progu moją sylwetkę ktoś zaczął biec w górę schodów.
- Wylk ! Wylk ! Znaleźli nas ! Zna... – na moment przed zdemaskowaniem mej prawdziwej
tożsamości powaliłem oszołomionego człowieka kolbą broni. Spadł z piętra niczym worek
kamieni.
Dwa pociski wbiły się w ścianę pokoju tuż przy futrynie. Cofnąłem się z powrotem do
wnętrza łazienki ściskając kurczowo strzelbę.

33
Kolejne pociski przebiły ścianę nad łóżkiem. Bequin krzyknęła przeraź-liwie i wślizgnęła
się za mebel. Odpowiedziałem ogniem wyrywając dwie wielkie dziury w drzwiach
wejściowych.
Dwaj mężczyźni wpadli do sypialni, zdeterminowani i ogarnięci szaleń-stwem bitewnej
gorączki. Ubrani byli w lekkie stroje. Jeden trzymał lasero-wy pistolet, drugi automatyczny
karabin.
Zabiłem posiadacza lasera jednym śrutowym ładunkiem, który cisnął je-go ciało na ścianę
sypialni. Facet z karabinem zaczął strzelać ogniem ciąg-łym, szatkując kulami pościel łóżka.
Rzuciłem się na podłogę pośród desz-czu podartego materiału, rozbitych luster i rozłupanych
kawałków drewna.
Tocząc się po podłodze desperacko szukałem osłony.
Mój niedoszły zabójca przewrócił się twarzą do przodu, prosto na łóżko. Dziewczyna
wyciągnęła z podstawy jego karku ostrze długiego noża.
- Uratowałam ci życie – oświadczyła – To stawia mnie w lepszym świetle, prawda ?

* * * * *

Kazałem jej pozostać w sypialni i z przestraszonego wyrazu twarzy po-jąłem, że zastosuje


się bez sprzeciwu do otrzymanego polecenia.
Wszedłem na szczyt schodów. Piętro niżej panowała cisza.
- Fischig ? – rzuciłem do komunikatora.
- Zejdź – odparł krótko.
Kręte schody prowadziły w dół do rozległego pomieszczenia. W powiet-rzu wciąż unosiły
się kłęby gęstego dymu, uciekające na zewnątrz przez uchylone lustrzane drzwi wyjściowe.
Sztuczne światło dzienne Słonecznego Domu sączyło się przez drzwi w przeciwnym
kierunku, tworząc w zady-mionym pokoju migotliwą siateczkę promieni. Przeciwną ścianę
sali stano-wiła segmentowana pokrywa będąca bez wątpienia przesuwaną kurtyną. Jej
uruchomienie odsłoniłoby widoczną za pancernymi oknami zimową pano-ramę Hubrisu.
Dziesiątki pocisków zdemolowały całkowicie ekskluzywny wystrój po-mieszczenia. W
różnych miejscach podłogi leżało nieruchomo pięć ciał. Fischig sadowił właśnie szóstego
mężczyznę na wysokim fotelu z poręcza-mi. Więzień, postrzelony w prawe ramię, krzyczał z
bólu i jęczał. Fischig przykuł go do mebla.
- Co na górze ? – zapytał nie podnosząc wzroku.
- Czysto – odparłem obchodząc pomieszczenie, oglądając zwłoki i porzu-cone w nieładzie
przedmioty.
- Znam niektórych z nich – oświadczył śledczy – Tych dwóch przy oknie. Miejscowi,
laboranci niskiego stopnia. Ciążyła na nich długa lista zarzutów kryminalnych.
- Wynajęte mięśniaki.
- Ulubiona taktyka twojego Eyclone. Reszta pochodzi spoza świata.
- Znalazłeś ich dokumenty ?
- Nie, to tylko przeczucie. Żaden z nich nie ma identyfikatorów i papierów.
- Co z tym ? – podszedłem do skutego więźnia. Mężczyzna kaszlał i jęczał, przewracał
oczami. O ile nie korzystał z podnoszących siłę narkotyków lub ukrytych wszczepów
bojowym, nie można go było zaliczyć do kategorii najemnych mięśni. Był starszy wiekiem,
chudy, o pomarszczonej twarzy.
- Nie zabiłbyś kogoś takiego z miejsca, prawda ? – zapytałem Fischiga. Oficer uśmiechnął się
lekko zadowolony z mojego spostrzeżenia.
- Ja... ja mam prawa ! – wyrzucił z siebie więzień.
- Znajdujesz się w mocy Inkwizycji – pouczyłem go zimnym tonem - Nie posiadasz żadnych
praw.

34
Umilkł przestraszony.
- Obcoświatowiec – zauważył Fischig. Podniosłem pytająco brew.
- Akcent – dodał.
Sam nigdy bym tego nie zauważył. Oto jeden z powodów, dla których staram się zawsze
zatrudniać na czas śledztw miejscowych, nawet takich potencjalnych mącicieli jak oficer
śledczy Fischig. Moja praca wiąże się z podróżami na różne światy, to zaś oznacza kontakty z
różnymi kulturami. Nieznaczne różnice dialektów czy slangów wciąż uchodzą mej uwadze,
ale Fischig wyłapał to od razu. I prawdopodobnie miał rację. Jeśli to był przy-wódca grupy,
jeden z poruczników Eyclone, bez wątpienia musiał pocho-dzić z innego świata.
- Jak się nazywasz ? – zapytałem.
- Nie będę odpowiadał.
- Więc nie będziemy opatrywać twojej rany.
Potrząsnął głową. Rana była poważna i wyraźnie cierpiał z jej powodu, ale stawiał opór.
Zyskałem pewność, że człowiek ten musiał przewodzić rozbitej grupie spiskowców. Nie drżał
już i nie jęczał. Bez wątpienia wpra-wił się w mentalny trans łagodzący ból, pewnie
wyuczony przez Eyclone.
- Psioniczne sztuczki niewiele ci pomogą – oświadczyłem – Jestem w tej kwestii znacznie
lepszy od ciebie.
- Pieprz się.
Spojrzałem z ukosa na Fischiga.
- Odsuń się nieco – słysząc polecenie zrobił kilka kroków do tyłu.
- Powiedz mi, jak się nazywasz – zażądałem używając mocy. Człowiek na fotelu drgnął
spazmatycznie.
- Saemon Crotes – wysapał.
- Godwyn Fischig – wyrzucił z siebie oficer śledczy. Zaczerwienił się sły-sząc własne słowa i
odszedł pośpiesznie w odległy kąt pokoju.
- Dobrze, Saemonie Crotesie, skąd pochodzisz ? – zapytałem ponownie, tym razem nie
ubiegając się już do mentalnego nacisku. Z doświadczenia wiedziałem, że wolę ofiary
zmiękcza dostatecznie mocno pierwszy cios.
- Thracian Primaris.
- Co tutaj robiłeś ?
- Jestem przedstawicielem handlowym Gildii Kupieckiej Sinesias.
Nazwa ta nie była mi obca. Gildia Sinesias należała do największych organizacji
kupieckich w sektorze, posiadała placówki na ponad setce impe-rialnych światów i spore
wpływy wśród lokalnej arystokracji. Do niej też należał, zgodnie z informacjami udzielonymi
mi rano przez Betancore, jeden z kupieckich kliprów parkujących w Słonecznym Domu.
- Jaka misja sprowadziła cię na Hubris ?
- Standardowe zadanie. Przedstawicielstwo handlowe.
- W czasie Uśpienia ?
- Handel nigdy nie zamiera całkowicie. Długoterminowe kontrakty zawarte z władzami tego
świata wymagają regularnych osobistych wizyt.
- Czy w razie takiej konieczności Gildia potwierdzi twe zeznania ?
- Oczywiście.
Zacząłem okrążać fotel więźnia.
- Co sprowadziło cię tutaj, do tych prywatnych apartamentów ?
- Zostałem zaproszony.
- Przez kogo ?
- Nambera Wylka, miejscowego kupca. Zaprosił mnie na uroczystość pół-metka Uśpienia.
- Mieszkanie jest zarejestrowane na Nambera Wylka – dodał Fischig – To rzeczywiście
tutejszy kupiec. Ma czystą kartotekę.

35
- Co z Eyclone ? – zapytałem Crotesa spoglądając mu w oczy. Dostrzegłem w nich błysk
strachu.
- Z kim ?
- Z Murdinem Eyclone. Twoim prawdziwym zleceniodawcą. Nie każ mi powtarzać tego
pytania.
- Nie znam żadnego Eyclone ! – w jego zaprzeczeniu nie wychwyciłem fałszu. Lecz mógł nie
znać Eyclone pod jego prawdziwymi personaliami.
Przyniosłem sobie drugie krzesło i usiadłem naprzeciw więźnia.
- W twojej opowieści pełno jest nieścisłości. Zostałeś znaleziony w towa-rzystwie
spiskowców powiązanych z planetarną konspiracją, obciążonych zarzutem masowego
ludobójstwa. Możemy kontynuować to przesłuchanie w znacznie mniej komfortowych
warunkach, możesz też jednak zyskać mą przychylność dzięki uczciwej kooperacji.
- Ja... nie wiem, co... co powiedzieć...
- Cokolwiek wiesz. Na początek może coś o Pontiusie ?
Na twarzy więźnia pojawił się dziwny grymas. Poruszył szczęką próbu-jąc coś
powiedzieć. Zadrżał. Rozległ się miękki trzask i głowa Crotesa opad-ła bezwładnie na jego
pierś.
- Tronie Światła ! – wrzasnął zszokowany Fischig.
- Cholera – dodałem podnosząc za brodę głowę kupca. Nie żył. Eyclone asekurował się
pozostawiając w ciałach swych współpracowników ukryte pułapki, aktywowane mentalnie
przez nieświadomą zagrożenia ofiarę. Sło-wo „Pontius” bez wątpienia było takim właśnie
aktywatorem.
- Samobójstwo. Zaprogramowane psionicznie.
- Więc niczego się nie dowiedzieliśmy ?
- Nie wiemy ? Czyżbyś nie słuchał ? Na początek wiemy, że Pontius to ich najczujniej
strzeżony sekret.
- To powiedz mi coś o nim.
Właśnie zamierzałem zwieść go wykrętną odpowiedzią, gdy ceramitowa kurtyna chroniąca
pokój przed upiornym mrozem Hubrisu wyleciała w powietrze. Ukryte ładunki eksplodowały
równocześnie i szczątki pokrywy wyleciały w mrok zimowej nocy. Siła wybuchu rzuciła
nami o podłogę.
Milisekundę później roztrzaskane drobiny pancernego szkła wpadły z powrotem do pokoju
niesione potwornym pędem śnieżycy szalejącej na zewnątrz – bilion malutkich i ostrych jak
brzytwa igiełek.

Rozdział V

Odkryty trop.
Glawowie z Gudrun.
Nieoczekiwane towarzystwo.

Ogłuszony wybuchem, zdążyłem złapać Fischiga za ramię i pchnąć go na taras przed


budynkiem. Przetoczyliśmy się w ostatniej chwili pod opa-dającymi z góry awaryjnymi
drzwiami, osadzonymi w szynach wewnątrz ściany. Leżeliśmy na plecach, dyszący ciężko i
na wpół oślepieni, a gorące światło sztucznego słońca ogrzewało nasze przenicowane
lodowatym doty-kiem zimy ciała.
We wszystkich rezydencjach wzdłuż Promenady wyły syreny i klaksony alarmowe.
Jednostki Arbites były już w drodze do dzielnicy.
Pozbieraliśmy się z tarasu. Nasze ubrania oraz nadzwyczajny łut szczęś-cia ochroniły nas
przed najgorszymi efektami szklanej burzy, ale i tak miałem głębokie rozcięcie na lewym

36
policzku wymagające zszycia, Fischig zaś krwawił z rany na udzie przebitym podłużnym
fragmentem szkła. Reszta obrażeń okazała się na szczęście powierzchowna.
- Ładunek z opóźnionym zapłonem ? – zapytał oficer śledczy.
- Detonatory zostały uruchomione tym samym spazmem, który zabił Crotesa.
Fischig rozejrzał się wokół i podniósł z tarasu jedną ze swoich rękawic. Widziałem, że
myślał intensywnie. Jego twarz przybrała barwę popiołu, zapewne z powodu szoku. Uznałem,
że powoli zaczyna do tego człowieka docierać świadomość ogromnych możliwości naszych
przeciwników. Już potworna zbrodnia w Grobowcu Dwa-Dwanaście pozwalała oszacować
skalę działania tej przestępczej grupy, ale Fischig najwyraźniej nie zwrócił na to wcześniej
należnej uwagi. Teraz wreszcie zrozumiał, że przyszło nam zmierzyć się z ludźmi fanatycznie
oddanymi zbrodniczej ideologii, zdecy-dowanych walczyć aż do śmierci. Pojął też, jak
brutalnie ludzie ci potrafią działać, by zatrzeć swoje ślady, nie cofając się przed użyciem
broni mentalnych oraz psionicznie programowanych pułapek. Metody te mówiły wiele o
zasobach spiskowców oraz ich efektywności.
Zespoły bojowe Arbites weszły do budynku i zabezpieczyły go w czasie, gdy medyczni
serwitorzy opatrywali nasze obrażenia. Funkcjonariusze wypro-wadzili na taras przemarzniętą
do szpiku kości Bequin. Owinięta była szczelnie w ścienne narzuty, a jej twarz przybrała
niebieskawej barwy z wyziębienia. Po okazaniu swej odznaki poleciłem odwieźć ją do
aresztu. Drżąc spazmatycznie nie zdołała wykrztusić ani słowa.
Wróciliśmy z Fischigiem do rezydencji po uprzednim założeniu ogrzewanych
kombinezonów. Pracujący przy rozbitym oknie inżynierzy oszacowali, że naprawa pokrywy
potrwa jeszcze dwie do trzech godzin. Opuściliśmy oświetlony jaskrawo taras przechodząc
przez trzy przenośne śluzy do mrocznego wnętrza budynku. Tylna ściana pokoju znikła,
dzięki czemu mogliśmy spojrzeć prosto w czystą mroźną noc Hubrisu, z rzadka rozjaśnianą
światełkami rozstawionych wokół Słonecznego Domu lamp ostrzegawczych. Kolejny raz
zostałem wystawiony na chłód Uśpienia, moim ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze.
Pomieszczenie, w którym przesłuchiwałem Crotesa, było zdemolowaną ruderą pełną
płatków sadzy i błyszczących jak klejnoty drobin szkła. Warstwa szronu pokrywała meble i
twarze martwych ludzi. Rozpryśnięta krew pochodząca z poszatkowanych szklaną chmurą
zwłok zakrzepła na kształt malutkich rubinów.
Omiataliśmy ciemność mglistymi snopami światła latarek. Wątpiłem, byśmy znaleźli
cokolwiek ciekawego. Wszystkie istotne dokumenty i nagra-nia bez wątpienia zostały
skasowane przez ten sam impuls, który wysadził w powietrze ścianę i zabił Crotesa.
Wszystko wskazywało też na to, że ludzie ci przenosili ważniejsze informacje w
podświadomości, zakodowane w sposób zarezerwowany zazwyczaj dla wyższych rangą
pracowników kor-pusu dyplomatycznego, Administratum i elit organizacji kupieckich.
Ta hipoteza zwróciła mą uwagę na pracodawcę Crotesa – Gildię Sinesias.

* * * * *

- To bardzo popularne imię w tym podsektorze – oświadczył Aemos, pracujący w


komfortowym półmroku na pokładzie wahadłowca nad hasłem „Pontius” – Zlokalizowałem
pół miliona mieszkańców używających go w charakterze pierwszego imienia, dwieście
tysięcy w charakterze drugiego imienia oraz jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy
odmian dialektycz-nych.
Podał mi notes. Machnąłem przecząco głową i zacząłem studiować w lusterku swą twarz,
oszpeconą rzędem metalowych klamer łączących roz-cięty policzek.
- Co z nazwami własnymi ?

37
- Mam jakieś dziewięć tysięcy pozycji wiążących się z tym określeniem – westchnął savant i
zaczął czytać z notesu – Akademia Szkolna Pontius Swellwin, Biuro Translacji Pontius
Praxitelles, Pośrednictwo Finansowe Pontius Gyvant Ropus, Szpital im. Pontiusa Spiegela...
- Wystarczy – usiadłem przy komputerze i zacząłem segregować wykaz nazw w grupy
tematyczne. Pulsujące znaki runiczne przemieszczały się po powierzchni ekranu.
Przesuwałem spojrzeniem po tekście trzymając wciś-nięty klawisz przewijania.
- Pontius Glaw – powiedziałem.
Aemos zamrugał i spojrzał na mnie pytająco. Na jego twarzy pojawił się ślad uśmiechu.
- Nie ma go na mojej liście – oświadczył.
- Ponieważ nie żyje ?
- Ponieważ nie żyje.
Savant spojrzał ponad moim ramieniem na ekran urządzenia.
- Nie zaprzeczę, że jest w tym założeniu pewien sens.
Rzeczywiście, był to ten rodzaj braku logiki, który skrywał w sobie ziarno prawdy.
Przypadek postrzegany instynktownie przez inkwizytora po wielu latach doświadczeń i
ciężkiej pracy.
Ród Glawów należał do starej arystokracji, błękitnokrwistej dynastii posiadającej ogromne
wpływy w tym podsektorem od blisko tysiąca lat. Siedziba rodu oraz jej najważniejsze
przedstawicielstwa znajdowały się na Gudrun – świecie, który już zwrócił naszą uwagę w
trakcie tego śledztwa. Wpisałem kilka komend na klawiaturze komputera. Tak, Dom Glaw
był głównym udziałowcem i inwestorem w Gildii Kupieckiej Sinesias.
- Pontius Glaw – mruknąłem pod nosem do siebie samego.
Pontius Glaw nie żył od ponad dwustu lat. Siódmy syn Oberona Glawa, jednego z
patriarchów rodu, padł ofiarą wielodzietności swej rodziny. Jako najmłodszy potomek głowy
rodu nie zdołał osiągnąć znaczącej w nim pozycji. Jego starszy brat, również noszący imię
Oberon, został następcą patriarchy, drugi przejął kontrolę nad działalnością kupiecką rodziny,
trzeci komendę nad pałacową milicją, dwaj inni zawarli małżeństwa polityczne zapewniając
sobie wysokie stanowiska w Administratum...
Studiując w latach młodości biografię Pontiusa Glawa poznałem go jako dyletanta
marnotrawiącego swe życie, energię, charyzmę oraz błyskotliwy, doskonale wyedukowany
umysł na pościg za ulotnymi przyjemnościami. Utopił w grach hazardowych znaczącą część
swej fortuny, by szybko od-budować ją poprzez inwestycje w handel niewolnikami i walki
gladiatorów. W biografii tego człowieka nieustannie czaił się ślad brutalnej bezwzględ-ności.
W wieku czterdziestu lat, wyniszczony życiem na wysokich obrotach, Pontius Glaw
zwrócił swą uwagę na sprawy, którymi nie powinien był się interesować. Autorzy jego
biografii podejrzewali, że odpowiedzialnym za to czynnikiem musiało być jakieś wydarzenie
losowe: kontakt z artefaktem lub dokumentami przypadkowo przekazanymi w jego ręce czy
też zaintere-sowanie specyficznymi wierzeniami któregoś z bardziej barbarzyńskich
gladiatorów. Instynkt podpowiadał mi, że żądza zakazanej wiedzy od dawna trawiła duszę
Glawa czekając tylko na okazję do ujawnienia się w całej okazałości. W którym momencie
życia jego apetyt na licencjonowaną ezoteryczną pornografię przemienił się w pragnienie
zgłębienia wierzy heretyckiej i bluźnierczej ?
Pontius Glaw stał się wyznawcą Chaosu, dewotą najgorszego, najbardziej odrażającego
rodzaju. Zgromadził wokół siebie grupę wyznawców i w ciągu piętnastu lat dopuścił się
szeregu potwornych aktów zbrodni. Został zabity wraz z całym swym bractwem na
Lamsarrote, podczas operacji Inkwizycji prowadzonej przez samego Absaloma Angevina.
Dom Glaw aktywnie uczestniczył w tej pacyfikacji desperacko próbując odciąć się od
heretyckiej przeszłości jednego ze swych członków. Prawdopodobnie tylko to uratowało tę
dumną rodzinę przed zagładą.

38
Potwór, notoryczny potwór. W dodatku martwy, czego nie omieszkał mi natychmiast
wytknąć Aemos. Martwy od ponad dwóch wieków.
Ale jego imię oraz kilka innych nie budzących wątpliwości i powiązanych ze sobą faktów
nie pozwalało mi zignorować tego nierealnego tropu.

* * * * *

Poszedłem do kokpitu wahadłowca i usiadłem na fotelu obok Betancore.


- Będziemy potrzebowali środka transportu. Na Gudrun.
- Załatwię to. Daj mi dzień albo dwa.
- Zrób to tak szybko, jak to tylko możliwe.

* * * * *

Wysłałem pismo do Wielkiego Strażnika Carpela informujące go w ogólnikowy sposób o


postępach śledztwa oraz moim rychłym wyjeździe na Gudrun. Studiowałem właśnie
dokumentację pochodzącą ze sprawy inkwi-zytora Angevina, kiedy dwaj funkcjonariusze
Arbites zgodnie z poleceniem wysłanym wcześniej do aresztu przyprowadzili na platformę
startową Bequin.
Stała skuta kajdankami w przedziale desantowym statku, najwyraźniej czując się
niepewnie w półmroku pomieszczenia. Miała na sobie przy-legającą do ciała suknię oraz
lekki płaszcz i mimo widocznego zmęczenia nie sposób było zignorować jej fizycznej urody.
Doskonale zbudowana, o pełnych ustach, błyszczących oczach i długich czarnych włosach.
Ponownie pochwyciłem zmysłami coś dziwnego w aurze otaczającej tę kobietę. Chociaż bez
wątpienia była niezwykle atrakcyjna, sprawiała nieświadomie wręcz odpychające wrażenie.
Wiedziałem, że to kuriozalne, ale podejrze-wałem już przyczynę takich odczuć z mojej
strony.
Poderwała głowę widząc jak wchodzę do ładowni, na jej twarzy rysowała się mieszanina
strachu i niepewności.
- Pomogłam ci ! – wyrzuciła z siebie pośpieszne oświadczenie.
- Owszem. Chociaż wcale cię o pomoc nie prosiłem ani też jej nie potrze-bowałem.
Przełknęła ślinę. Poczułem nagłą ochotę na podniesienie głosu, wypę-dzenie jej z pokładu,
pozbycie się tej kobiety raz na zawsze ze swego otoczenia.
- Arbites mówią, że oskarżą mnie o morderstwo i konspirację.
- Arbites desperacko szukają kozła ofiarnego. Zostałaś nieszczęśliwie wplą-tana w ten
incydent, chociaż podejrzewam, że nie ma w tym twojej winy...
- Oczywiście, że nie ma ! – parsknęła – Ta sprawa mnie zniszczyła, całe moje życie tutaj ! I
to właśnie wtedy, kiedy wszystko w końcu zaczęło się układać.
- Miałaś ciężkie życie ?
Zmierzyła mnie spojrzeniem kwestionującym otwarcie mą inteligencję.
- Jestem dziwką, obiektem seksualnym, najniższą z najniższych istot na tym świecie... jak
sądzisz, czy miałam ciężkie życie ?
Zrobiłem krok do przodu i zdjąłem jej kajdanki. Roztarła zdrętwiałe dłonie patrząc na
mnie pytająco.
- Usiądź – poleciłem stanowczo korzystając z mentalnego nacisku.
Spojrzała na mnie ponownie, jakby zastanawiając się nad przyczyną lekkiego tonu
rozbawienia w mym głosie, po czym usiadła na skórzanym siedzeniu wmontowanym w
ścianę ładowni.

39
- Mogę oddalić stawiane ci zarzuty – oświadczyłem – Posiadam odpo-wiednią władzę.
Mówiąc szczerze, tylko dzięki mojej protekcji nie zostałaś jeszcze formalnie oskarżona ani
poddana przesłuchaniu.
- Skąd ta protekcja ?
- Jak sądzę, jesteś przekonana, że mam wobec ciebie zobowiązanie ?
- Moje przekonania i tak nie mają znaczenia – odparła buntowniczym to-nem szacując mnie
ponownie wzrokiem. Poczułem rosnące zaintrygowa-nie. Cały czas prowadziłem konwersację
z kobietą piękną i budzącą pożą-danie każdego normalnego mężczyzny, a mimo to... mimo to
wciąż miałem ochotę wykrzyczeć się na nią i przepędzić precz. Coś ustawicznie budziło mą
irracjonalną niechęć do tej osoby.
- Nawet jeśli oczyścisz mnie z zarzutów, i tak będę tu spalona. Zaszczują mnie. To koniec
mojej pracy tutaj, muszę się stąd zabierać – wlepiła wzrok w podłogę ładowni i wymruczała
jakieś przekleństwo – Akurat teraz, gdy wszystko zaczynało się układać...
- Skąd pochodzisz ? Nie z Hubrisu ?
- Z tej żałosnej dziury ?
- Skąd zatem ?
- Przyleciałam tu z Thracian Primaris cztery lata temu.
- Urodziłaś się na Thracian ?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Na Bonaventure.
Ten świat znajdował się pół sektora dalej.
- Jak dostałaś się z Bonaventure na Thracian ?
- Różnymi sposobami. Tędy i tamtędy. Dużo podróżowałam. Nigdzie nie zostawałam na
dłużej.
- Bo życie wszędzie się komplikowało ?
Parsknęła ponownie.
- To prawda. Tutaj i tak mieszkałam dłużej, niż gdziekolwiek indziej. I wszystko się
spieprzyło.
- Wstań – syknąłem znienacka ponownie używając mocy.
Spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami.
- Mógłbyś się zdecydować – powiedziała podnosząc się z siedzenia.
- Muszę zadać ci kilka pytań związanych z ludźmi, którzy opłacili twe usługi na Promenadzie
Odwilży 12011.
- Tak też sądziłam.
- Jeśli okażesz się pomocna, być może dobijemy interesu. - Jakiego interesu ?
- Zabiorę cię na Gudrun i dam szansę na rozpoczęcie nowego życia. Albo mogę ci
zaoferować zatrudnienie, jeżeli taka opcja cię interesuje.
Uśmiechnęła się lekko, po raz pierwszy w trakcie naszej znajomości. Uśmiech ten uczynił
ją jeszcze piękniejszą, ale w żadnym stopniu nie zmniejszył mojej niechęci do niej.
- Zatrudnienie ? Ty chcesz mnie zatrudnić ? Inkwizytor ?
- Owszem. Sądzę, że możesz mi zaoferować pewne usługi.
Zrobiła dwa płynne kroki do przodu i oparła dłonie o moją pierś.
- Rozumiem – powiedziała – Nawet duzi źli inkwizytorzy mają swoje potrzeby. To miłe.
- Źle zrozumiałaś me intencje – odparłem odsuwając ją tak delikatnie jak tylko zdołałem.
Kontakt fizyczny z tą kobietą tylko spotęgował wrażenie irytacji – Usługi, które mam na
myśli, są dla ciebie czymś nowym, nie mają nic wspólnego z twoją dotychczasową pracą.
Jesteś nadal zainteresowana ?
Przechyliła nieznacznie głową zastanawiając się w milczeniu.
- Naprawdę jesteś dziwnym człowiekiem. Wszyscy inkwizytorzy są do ciebie podobni ?
- Nie.

40
* * * * *

Wezwałem serwitora Modo i poleciłem mu zaopiekować się Bequin, po czym zostawiłem


ją w ładowni. Betancore stał w półmroku korytarza za fra-mugą drzwi, obserwując
zmrużonymi oczami kobietę.
- Jest niezła – mruknął do mnie jakby sądził, że sam tego nie zauważyłem.
- Tak szybko zapomniałeś o Vibben ?
Zesztywniał raptownie, sposępniał.
- To cios poniżej pasa, Eisenhorn. Pozwoliłem sobie na zwykły komentarz.
- Twoja sympatia do niej zmaleje, kiedy się bliżej poznacie. Jest Nietknięta.
- Naprawdę ?
- Naprawdę. Psionicznie pusta. To naturalny talent i nie znam jeszcze jego granic. Zrobiłem
wszystkie badania możliwe w takich polowych warunkach.
- Jaka szkoda – westchnął Betancore spoglądając ponownie na Bequin.
- Może być dla nas użyteczna. Jeżeli przejdzie odpowiednie testy, jestem zdecydowany ją
zatrudnić.
Glavianin skinął głową. Nietknięci pojawiali się niezwykle rzadko i nie istniała
praktycznie żadna możliwość inicjowania tej nienaturalnej zdolności sztucznymi metodami.
Osobnicy tacy posiadali negatywne odbicie w Osno-wie, dzięki czemu stawali się całkowicie
odporni na moce psioniczne, to zaś czyniło z nich wyborną broń na mentatów. Efektem
ubocznym psionicznej czystości umysłu było nieprzyjemne wrażenie generowane
nieświadomie przez Nietkniętych – wrażenie irracjonalnego strachu i niechęci budzone we
wszystkich mających z nimi bezpośredni kontakt osobach.
Nic dziwnego, że w jej życiu brakowało przyjaźni i ludzkiego ciepła.
- Coś nowego ? – zapytałem Betancore.
- Nawiązałem kontakt z szybkim statkiem kupieckim Essene. Jego kapitan nazywa się Tobius
Maxilla. Specjalista od niewielkich dostaw towarów luksusowych. Wejdzie na orbitę za dwa
dni, ma tutaj wyładować partię drogich win z Hesperusa. Potem leci na Gudrun. Za stosowną
opłatą zrobi w ładowni miejsce dla naszego wahadłowca.
- Dobra robota. Kiedy dotrzemy na Gudrun ?
- Za dwa tygodnie.

* * * * *

Poświęciłem następną godzinę na skrupulatne przesłuchanie Bequin. Tak jak sądziłem, nie
wiedziała praktycznie nic o swych klientach. Zakwatero-waliśmy ją w małym magazynku
obok kabiny Betancore. Była to niewielka klitka, a Nilquit musiał wpierw usunąć z niej stertę
skrzynek z zapasami, dziewczyna sprawiała jednak wrażenie zadowolonej. Kiedy zapytałem
ją, czy chce pójść do Słonecznego Domu po jakieś rzeczy osobiste, pokręciła przecząco
głową.

* * * * *

Analizowałem z Aemosem kolejną stertę dokumentów, gdy pojawił się Fischig. Miał na
sobie służbowy brązowy mundur, a na ramionach dźwigał dwie ciężkie walizki. Cisnął je na
platformę z demonstracyjnym hałasem, po czym wszedł na pokład.
- Czemu zawdzięczam tę nagłą wizytę, oficerze śledczy ? – zapytałem.
Podał mi pismo zwieńczone nagłówkową pieczęcią Carpela.

41
- Wielki Strażnik udziela pozwolenia na odlot w celu kontynuowania dochodzenia. W
związku z powyższym...
Przeczytałem pismo do końca i westchnąłem.
- Lecę z wami – dokończył Fischig.

Rozdział VI

Mentalny seans.
Sen.
Lądowanie na Essene.

Wysłałem formalne podziękowania za współpracę do Wielkiego Strażni-ka Carpela. Był to


czysto kurtuazyjny gest, ale wolałem go okazać. Carpel mógł mi przysporzyć mnóstwo
proceduralnych kłopotów, gdybym opono-wał przeciwko towarzystwu jego oficera śledczego.
Rzecz jasna mogłem Fischiga ze sobą nie zabierać. Właściwie mogłem zrobić wszystko, co
tylko mi się żywnie podobało, niemniej jednak Carpel potrafiłby opóźnić mój odlot, a poza
tym nie wiedziałem, czy nie będę jeszcze w przyszłości po-trzebował pomocy jego oraz
hubrisjańskich władz, jeśli prowadzone śledzt-wo miałoby skończyć się formalnym procesem.
Carpel wiedział też, że wybieram się na Gurdun i bez wątpienia posłałby tam Fischiga jako
przedstawiciela Adeptus Arbites, by ten działał na własną rękę w przypadku mojej odmowy
współpracy. Po dłuższym namyśle uznałem, że wolę mieć oficera śledczego cały czas na oku.

* * * * *

Po południu dnia naszego odlotu poprosiłem Lowinka o przygotowanie mentalnego


seansu. Wątpiłem, byśmy odkryli jakiekolwiek dodatkowe in-formacje, ale chciałem
dokładnie sprawdzić każdą ewentualność.
Jak zwykle wykorzystaliśmy w tym celu moją kabinę. Drzwi zostały za-ryglowane, a
stojący na korytarzu Betancore otrzymał zakaz wpuszczania do środka kogokolwiek bez
mojego uprzedniego pozwolenia. Usiadłem w fotelu z wysokimi oparciami na łokcie i przez
kwadrans odprężałem się próbując wprawić umysł w stan leniwego transu. Była to stara
technika, jedna z pierwszych poznanych przeze mnie w czasie, gdy przełożeni w Inkwizycji
odkryli mój psioniczny talent. Na przykrytym obrusem stoliku stojącymi między nami
Lowink rozłożył dowody kluczowe śledztwa: parę osobistych przedmiotów Eyclone, kilka
rzeczy zabranych z Promenady Od-wilży 12011 i z Grobowca Dwa-Dwanaście. Był tam też
tajemniczy pojem-nik znaleziony w komorze kriogeneratora.
Gdy Lowink uznał, że jestem już gotów do seansu, otworzył swój umysł na Osnowę i
zaczął filtrować przepływ jej mentalny energii swymi wysoce rozwiniętymi psionicznymi
zmysłami. Ten moment w seansie zawsze był dla mnie szokiem, toteż zadrżałem silnie.
Temperatura w kabinie spadła raptownie, a wiszące na jednej ze ścian okrągłe lustro
zatrzeszczało głośno. Lowink mruczał coś przewracając oczami, jego ciało dygotało
nieznacznie.
Zamknąłem oczy, ale wciąż widziałem swój pokój. Była to wizualizacja mojego otoczenia
stanowiąca odbicie materialnego wymiaru w Osnowie. Wszystko skąpane było w
bladoniebieskim świetle, a solidna struktura przedmiotów stała się przeźroczysta. Kształt
kabiny zmieniał się troszeczkę, falował.
Przyjrzałem się przedmiotom leżącym na stoliku. Lowink wzmocnił ich psychometryczne
właściwości otwierając mój umysł na zapis sygnatur i rezonansów tych rzeczy istniejący w
Osnowie.

42
Większość była pusta, czysta, pozbawiona rezonansu. Niektóre posia-dały wokół siebie
nikłą aurę, pozostałość po kontaktach z ludzkimi rękami i ludzkimi umysłami.
Radiokomunikator Eyclone mruczał cichutko wyrzu-cając z siebie niezrozumiałe echa
dawnych transmisji, ale nie stanowił dla mnie żadnej wartości.
Pistolet heretyka użądlił mnie niczym skorpion, kiedy go dotknąłem i obaj z Lowinkiem
westchnęliśmy głośno. Poczułem nagły kontakt z aurą śmierci. Postanowiłem nie dotykać
więcej tej broni.
Elektroniczny notes, wciąż jeszcze niedostępny dla próbującego złamać jego kody dostępu
Aemosa, wydawał się wręcz ociekać aurą przywodzącą na myśl gęsty żel. Stopień
skondensowania tego mentalnego echa był tak wysoki, że niemal całkowicie uniemożliwiał
odczyt zawartości urządzenia. Poczułem rosnącą frustrację. Lowink wzmocnił moje zmysły i
w końcu zdołałem wyłapać jedno słowo, szepnięcie niemalże – daesumnor.
Ostatnim przeznaczonym do skanowania przedmiotem był pojemnik. Rezonował jaskrawo
mentalną aurą. Kontakt z nim musieliśmy z koniecz-ności ograniczyć do minimum, tak
bowiem silną energię Osnowy emitował.
Wstępne badanie wykazało trzy poziomy psychometrycznej aktywności przedmiotu.
Pierwszy był ostry i twardy, przywodził na myśl metal. Lowink uznał, że to pozostałość po
intelekcie lub intelektach odpowiedzialnych za stworzenie pojemnika. Bez wątpienia
genialna, ale i złowieszcza aura.
Pod nią – zimniejszy, mniejszy, gęściejszy – unosił się mentalny ślad przypominający
pozbawione światła serce umierającej gwiazdy, wiodący do centrum obwodów
elektronicznych tkwiących w pojemniku.
Wokół tych aur trzepotały niczym mgliste ptaki echa agonii ofiar z Gro-bowca
Dwa-Dwanaście. Ich rozpaczliwe psioniczne zawodzenie burzyło naszą koncentrację i szybko
wyczerpywało energię życiową. Dusze zmar-łych w kapsułach hibernacyjnych ludzi
odcisnęły swe piętno na przedmio-cie odpowiedzialnym za ich cierpienie i śmierć.
Właśnie mieliśmy wycofać się i zakończyć seans, gdy drugi ślad – ten odległy, zimny,
gęsty – zaczął przebijać się ku powierzchni. Wpierw poczułem zaintrygowanie, zaraz potem
zdumienie jego szybkością i mocą. Wypełnił mój umysł lepką, odrażającą żądzą głodu.
Głodu, łaknienia, apetytu...
Wznosił się z głębi pojemnika, zawodząc i pulsując: mroczna jaźń roz-dzierająca stojące
jej na drodze inne psioniczne aury. Czułem jej ukryte zło, czułem potrzebę konsumpcji
doznań...
Lowink zerwał połączenie. Rozparł się w fotelu dysząc ciężko, na jego skórze pojawiły się
drobne krwawe stygmaty, ślad zbyt silnego obciążenia mentalnego.
Ja też czułem się źle. Miałem wrażenie, że mój mózg zamarzł skuty lo-dem znacznie
zimniejszym od hubrisjańskiego Uśpienia. Po długiej chwili myśli zaczęły znów płynąć w
swobodny sposób, niczym woda powstała z topiącego się wewnątrz rury lodu.
Wstałem i nalałem sobie kieliszek amasecu. Po chwili namysłu napeł-niłem drugi dla
Lowinka. Żaden z nas nigdy nie czuł się dobrze po seansie mentalnym, ale tym razem było
znacznie gorzej niż zazwyczaj.
- To było niebezpieczne – wysapał w końcu Lowink – Bardzo niebezpiecz-ne. W tym
pojemniku...
- Poczułem to.
- Ale cały ten seans był jakiś dziwny, mistrzu. Jakby rozpraszany przez jakiś... jakiś
czynnik...
Westchnąłem. Znałem dobrze źródło jego niepokoju.
- To akurat mogę wytłumaczyć. Dziewczyna, którą zabraliśmy na pokład jest Nietknięta.
Lowink zadygotał wstrząśnięty.
- Trzymajcie ją z dala ode mnie !

43
* * * * *

Przekazałem słowo daesumnor Aemosowi, ponownie przymierzającemu się do próby


złamania kodów zabezpieczających elektroniczny notes, po czym udałem się do swej kabiny
na spoczynek. Lowink zniknął w swojej klitce pod kokpitem wahadłowca. Wątpiłem, by
przez dłuższą chwilę był mi do czegokolwiek przydatny.
Pozbierałem ze stolika ułożone na nim przedmioty, zapakowałem w woreczki i schowałem
do ściennego sejfu – wszystkie z wyjątkiem pojem-nika, który był zbyt duży. Trzymaliśmy go
w tylnej ładowni, oplecionego łańcuchami biegnącymi do zaczepów mocujących. Kiedy
podniosłem ciężki przedmiot z zamiarem odniesienia go do ładowni, poczułem dreszcz na
wspomnienie jego diabelskiej aury. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że tym seansem
obudziliśmy ze snu jakiś intelekt. Uznałem swój niepokój za wy-bryk przemęczonego
umysłu, ale pojemnik odniosłem dopiero po założeniu pary grubych roboczych rękawic.
Betancore dołączył do mnie w drodze powrotnej z tylnej ładowni. Prze-szukał kabinę
Vibben, ale nie znalazł żadnego testamentu. Ponieważ potrze-bowaliśmy tego pomieszczenia
dla Fischiga, przenieśliśmy jej przedmioty osobiste i ubrania do małego magazynku w
przedziale desantowym. Ciało dziewczyny zdołaliśmy przemieścić we dwójkę do pokoiku
medycznego. Wychodząc z kabiny starannie zamknąłem jej drzwi.
- Co zamierzasz zrobić z ciałem ? – zapytał Betancore – Nie mamy czasu na odprawienie
pochówku.
- Powiedziała mi kiedyś, że wybrała nasze towarzystwo, by zobaczyć z bliska gwiazdy. Tam
pozwolimy jej spocząć.

* * * * *

Położyłem się w kabinie, skrajnie wyczerpany silnymi przeżyciami. Kie-dy sen w końcu
przyszedł, okazał się zimny i odstręczający. Atramentowo-czarne chmury przemykały po
nieznanym mi niebie, rozpalając je strobo-skopowym blaskiem elektrycznych wyładowań.
Ciemne drzewa i jeszcze ciemniejsze mury wznosiły się w półmroku na obrzeżach mojej
percepcji. Czułem obcy intelekt, głód obudzony w pojemniku, czający się w ślepym punkcie,
którego moje oko nie potrafiło dojrzeć.
Padlinożerne ptaki spadły rozkrzyczaną chmarą z nieba i przeleciały nad mą głową
zabierając ze sobą wszystkie kolory. Świat skąpany był teraz w odcieniach szarości, wyjątek
stanowił jedynie malutki czerwony punkcik iskrzący się w bezbarwnej ziemi przede mną.
Z każdym krokiem w jego stronę cofał się dalej. Zacząłem biec. Przecząc logice snu punkt
uciekał jeszcze szybciej.
Stanąłem w końcu dysząc ciężko. Czerwony punkt zniknął. Poczułem znów głód, tym
razem jednak krył się on we mnie, szarpał wnętrznościami, ściskał gardło. Pędzące nad moją
głową chmury zatrzymały się w miejscu, nawet błyskawice zastygły niczym na zatrzymanym
filmie oświetlając cały świat białym blaskiem.
Jakiś głos wypowiedział moje imię. Myślałem, że to Vibben, ale gdy od-wróciłem się za
siebie, nie spostrzegłem niczego prócz rozwiewającej się niczym dym sugestii czyjejś
obecności.
Ocknąłem się. Rzut oka na zegar powiedział mi, że spałem tylko kilka godzin. Bolało mnie
gardło, czułem pragnienie. Wypiłem dwie karafki wo-dy i ponownie położyłem się na łóżku.
Bolała mnie głowa, a myśli wiro-wały szaleńczo. Nie zdołałem już zasnąć ponownie.

* * * * *

44
Pokładowy komunikator odezwał się cztery godziny później. Był to Betancore.
- Essene właśnie weszła na orbitę – oświadczył – Możemy startować, kiedy tylko sobie
zażyczysz.

* * * * *

Essene tkwiła na orbicie stacjonarnej Hubrisu niczym czarna bryła zasła-niająca światło
gwiazd.
Opuściliśmy Słoneczny Dom wpadając prosto w monumentalną śnieżycę. Wahadłowiec
trząsł się dziko, gdy Betancore walczył ze sterami wyprowadzając go ponad poziom śnieżnej
burzy. Wkrótce ujrzeliśmy w dole zarys białego żywiołu, przywodzącego swą tytaniczną siłą
na myśl centryfugę.
- Tam – powiedział Betancore wskazując dłonią za przednie szyby kokpitu. Dostrzegł cel
naszej podróży z dziewięćdziesięciu kilometrów, wciąż jesz-cze lecąc w górnych warstwach
atmosfery Hubrisu.
Potrzebowałem na to dłuższej chwili. W końcu ujrzałem pas czerni zakrywający perłową
panoramę kosmosu. Po dalszej minucie pas ten nabrał wyraźniejszych kształtów. Jeszcze
sześćdziesiąt sekund i zdołałem pochwy-cić wzrokiem migoczące w oddali światełka
ostrzegawcze. Zaczął wypeł-niać okna niczym kolosalna wieża wyrwana z ziemi i ciśnięta w
kosmos, unosząca się bezgłośnie w lodowatej próżni.
- Piękny – mruknął Betancore, zawsze żywiący sentyment do takich wido-ków. Jego nagie
palce biegały po pokładowych panelach programując wektor lotu. Wahadłowiec i masywny
statek automatycznie wymieniały między sobą pakiety cyfrowych danych. Na ekranach
monitorów przesuwa-ły się kolumny znaków.
- Ciężki kliper, klasyczny model Isolde, ze stoczni orbitalnych Ur-Haven lub Tancreda.
Majestatyczny... – oświadczył cicho Aemos zapisując swe spostrzeżenia w notesie.
Oceniłem długość Essene na jakieś trzy kilometry, zaś jej przekrój w najszerszym miejscu
wynosił co najmniej siedemset metrów. Jej dziób przypominał podłużną wieżę katedry o
gotyckich kształtach. Za tym przy-wodzącym na myśl ostrze nosem statku znajdował się
kanciasty kadłub pokryty rdzawoczerwonymi płytami poszycia i poznaczony pasami metalu
tworzącymi ramy. Mniejsze wieżyczki wyrastały po bokach kadłuba. Stu-metrowej długości
maszty wznosiły się na wierzchniej części statku, inne zaś – mniejsze – po jego bokach i na
spodzie. Na wszystkich paliły się lampy ostrzegawcze. Tylna część kolosa składała się z
czterech osmalonych ogromnym żarem wylotów plazmowych turbin, dostatecznie wielkich,
by w każdym z nich przepadł bez śladu na raz cały tuzin wahadłowców takich jak mój.
Betancore zaczął lecieć wzdłuż burty frachtowca. Odnieśliśmy wrażenie, że to kolos, a nie
my zmienia swą pozycję obracając się ospale na bok.
Świetlny punkt oddzielił się od kadłuba Essene i zaczął lecieć przed na-mi. Emitował na
przemian czerwone i zielone błyski. Był to automat napro-wadzający.
Betancore ścigał zwinnie dronę stosując się do jej wizualnych instrukcji. Przelecieliśmy
między dwoma masywnymi masztami i zatrzymaliśmy się w końcu nad wielkim włazem
pomalowanym w żółto-czarne pasy. Był to jeden z sześciu włazów tkwiących w dolej części
kadłuba statku, ale tylko ten jeden był otwarty. Z wnętrza ładowni sączyło się ostre światło.
Wymieniając kilka zwięzłych komentarzy z pracującym w maszynowni Uclidem
Betancore poderwał wahadłowiec w górę za pomocą silniczków korekcyjnych, zmierzając
prosto w czeluść włazu. Patrzyłem w niemym napięciu, jak odsunięte na bok klapy włazu,
grube na dwa metry i w wielu miejscach odarte do żywego metalu, przesuwają się
przerażająco blisko burt wahadłowca.
Mój stateczek zadrżał silnie i usłyszałem kilka donośnych metalicznych trzasków
dobiegających z zewnątrz wahadłowca. Szmaragdowa poświata ska skąpała wnętrze

45
kokpitu. Wyjrzałem przez okno próbując dostrzec coś w zielonkawym blasku, ale
pochwyciłem wzrokiem zaledwie zarys przedmio-tów przypominających suwnice
załadunkowe i metalowe palety.
Kolejny wstrząs. Betancore przesunął w dół kilka dźwigni i dźwięk pracujących
serwomechanizmów zaczął zniżać swój ton, aż umilkł całko-wicie. Pilot wstał z fotela i
zaczął wciągać na dłonie rękawiczki.
Uśmiechnął się do mnie.
- Nie musisz robić takiej zmartwionej miny – powiedział z politowaniem.

* * * * *

Mówiąc szczerze, nie cierpię rzeczy, nad którymi nie sprawuję kontroli. Chociaż posiadam
podstawowe umiejętności w dziedzinie pilotażu i potrafię poprowadzić maszynę
stratosferyczną, nie uważam się za pilota, zwłaszcza takiego, który mógłby się równać z
Midasem Betancore. Dlatego właśnie go zatrudniałem i dlatego skomplikowane procedury
dokowania zawsze spra-wiały wrażenie dziecinnie prostych. Czasami jednak wyraz mej
twarzy zdra-dzał nieuniknione napięcie demaskując strach, który odczuwałem w chwili, gdy
stawałem się od kogoś całkowicie zależny.
Byłem naprawdę zmęczony. Co gorsza, wiedziałem, że w najbliższym czasie i tak nie
zdołam zasnąć, pomijając już fakt, iż czekały na mnie pilne sprawy do załatwienia.
Aemos, Bequin i Lowink mieli pozostać na pokładzie wahadłowca do odwołania. Zaraz po
zamknięciu zewnętrznych wrót ładowni i wtłoczeniu do jej wnętrza czystego powietrza
otworzyłem właz wahadłowca wychodząc na zewnątrz w towarzystwie Fischiga i Betancore.
Przestronna ładownia robiła wrażenie i musiałem sobie przypomnieć, że to zaledwie jedna
z sześciu. Powierzchnie ścian i podłoga były matowo-czarne, a wiszące pod sufitem sodowe
lampy dostarczały wielkiemu po-mieszczeniu pomarańczowej iluminacji. Wszędzie wokół
dostrzegałem kształty ładowarek, wózków transportowych i jednozadaniowych serwi-torów,
tkwiące w bezruchu z wyłączonym zasilaniem. Na podłodze ponie-wierały się resztki
zużytych opakowań zbiorczych. Wahadłowiec tkwił tuż za zasuniętym włazem, pochwycony
siecią wysięgników i hydraulicznych przewodów.
Zeszliśmy w dół rampy stukając głośno butami. Powietrze w ładowni było lodowate,
wciąż jeszcze zmrożone dotykiem kosmicznej pustki.
Betancore miał na sobie kombinezon glaviańskiego pilota i kolorową kurtkę. Sprawiał
wrażenie niezmiernie czymś rozweselonego. Fischig wbił się w swój brązowy mundur, do
piersi przypiął odznakę w postaci złotej tarczy słonecznej.
Ja włożyłem sweter i spodnie z szarej wełny, czarne skórzane buty i rękawice oraz długi
granatowy płaszcz z wysokim kołnierzem. Z pokłado-wej zbrojowni wyjąłem automatyczny
pistolet, spoczywający teraz dyskret-nie w kaburze pod lewą pachą. Pudełko z inkwizytorską
rozetą schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. W przeciwieństwie do Fischiga nie
odczuwałem potrzeby afiszowania się ze swą władzą.
W ścianie ładowni zaszczękał metalicznie właz i zalało nas światło wlewające się do hali z
wewnętrznego korytarza. Jakaś postać wyszła nam na spotkanie.
- Witam na pokładzie Essene, inkwizytorze – powiedział Tobius Maxilla.

Rozdział VII

Spotkanie z kapitanem Essene.


Pożegnanie.
Kontrola.

46
Maxilla był doświadczonym kosmicznym kupcem, przemierzającym szlaki handlowe
między Thracian Primaris i Grand Banks od dobrych pięć-dziesięciu lat. Z jego opowieści
wynikało, że początkowo zajmował się frachtem masówki, zaś specjalizację w towarach
luksusowych wybrał do-piero wtedy, gdy duże kartele kupieckie zaczęły dominować na
rynkach całego sektora.
- Essene to szybki statek, kosmiczny ekspres. Opłaca mi się latanie z nie-wielkimi partiami
drogich rzeczy, nawet jeśli nie mam zapełnionych ładow-ni.
- Przemierzasz regularnie te okolice ?
- Przez ostatnie kilka dekad. W zależności od sezonu. Sameter, Hesperus, Thracian, Gudrun,
czasami też Messina. Kiedy Uśpienie na Hubrisie dobieg-nie końca, będę miał tutaj znacznie
więcej roboty.
Siedzieliśmy w ociekającej przepychem bawialni kapitana, sącząc z wielkich
kryształowych kieliszków wyborny amasec. Maxilla bez wątpienia chełpił się swą
zamożnością, ale jego zachowanie mieściło się w granicach dobrego smaku, posiadał bowiem
statek i reputację, z której mógł być szcze-rze dumny.
- Więc znasz dobrze te trasy ? – podjął pytanie Fischig.
Maxilla uśmiechnął się. Był krępym mężczyzną o bliżej nieokreślonym wieku, ubranym w
ciemnoczerwony garnitur z ekstrawaganckim czarnym krawatem. Jego uśmiech odsłonił zęby
pokryte perłową macicą. Osten-tacyjny wygląd był zjawiskiem powszechnym wśród
kosmicznych kupców, stanowił integralny element ich subkultury. Zapomnij o genealogii
rodu i szlacheckiej krwi, powiedział mi kiedyś jeden z nich, nowa arystokracja Imperium
wyraża swą potęgę w przebiegach statków i ich technicznej kondycji. To kapitanowie Wolnej
Floty zaczynali kłaść podwaliny pod prawdziwą arystokrację dzisiejszego mocarstwa.
Tak przynajmniej uważał Maxilla. Jego twarz była biała od pudru, na policzku nosił
kolczyk z przepięknym szafirem. Ciężkie pierścienie zastu-kały w szkło kieliszka, kiedy
podnosił naczynie.
- Tak, oficerze śledczy, znam je dobrze.
- Nie sądzę, byśmy musieli z marszu przesłuchiwać kapitana Maxillę, Fischig –
powiedziałem spokojnym tonem. Betancore parsknął, Maxilla zachichotał. Fischig skupił
uwagę na swym amasecu.
Serwitor o torsie w postaci figury zdobiącej w starożytnych czasach dzioby morskich
statków, pięknej kobiety o włosach z wijących się węży, przemieszczał się wzdłuż
drogocennego selgiońskiego stołu oferując gościom przekąski. Wziąłem z tacy jedną z nich
świadom faktu, że wymaga tego grzeczność. Był to wyśmienity filecik z ryby ketel, doprawdy
prze-pyszny. Betancore bez cienia skrupułów skonsumował całą ich stertę.
- Jesteś Glavianinem ? – zapytał pilota Maxilla. Obaj mężczyźni natych-miast pogrążyli się w
dyskusji na temat glaviańskich technik pilotażu. Stra-ciłem szybko zainteresowanie tematem
rozmowy i zacząłem kontemplować bawialną. Pomiędzy zdobiącymi ściany bezcennymi
obrazami olejnymi szkoły sameterskiej i marmurowymi cokolikami z popiersiami znanych
postaci mocarstwa wisiały świetlne kompozycje Jokaero, antyczne bronie białe oraz
wykonane ze szkła ceremonialne zbroje vitriańskie. Pomyślałem, że zawartość tej sali
wzbudziłaby dziką radość Aemosa. Podróż miała trwać tydzień z okładem. Byłem pewien, że
stary savant wykorzysta pierwszą okazję, by się dostać do bawialni.
- Znasz Gudrun ? – zapytał mnie Maxilla. Pokręciłem przecząco głową.
- To będzie moja pierwsza wizyta. Pracuję w tym podsektorze dopiero od roku.
- Piękne miejsce, chociaż może ci się wydać nieco zbyt ożywione. Trwa tam właśnie
miesięczny festiwal celebrujący fundację nowego regimentu Gwardii. Jeśli znajdziesz chwilę
czasu, polecam szczerze wizytę w Impe-rialnej Akademii Sztuk Pięknych oraz muzeach
Gildii w Dorsay.

47
- Obawiam się, że będę zajęty.
Wzruszył ramionami.
- Zawsze staram się znaleźć trochę czasu na rozrywki nie związane z moją pracą, ale zdaję
sobie sprawę z faktu, że twoje obowiązki znacząco przera-stają moje.
Próbowałem w duchu oszacować tego człowieka, ale na razie moje wysiłki spełzały na
niczym. Zgodził się przyjąć nas na pokład i to za drobną część kwoty, jaką mógł spokojnie
zażądać. Wielu kapitanów Wolnej Floty stawiało opór wobec żądań inkwizytora, czasami
nawet tych formalnych. Czy Maxilli zależało na utrzymywaniu pozytywnych stosunków z
Ordo czy też był po prostu uczciwym i dobrodusznym człowiekiem ?
też był po prostu uczciwym i dobrodusznym człowiekiem ?
A może próbował coś ukryć ?
Dałem sobie spokój z tymi jałowymi rozmyślaniami, które nie wnosiły nic istotnego do
mojej sprawy. Istniała też prosta i wysoce prawdopodobna możliwość, że kapitan
wyświadczał mi grzeczność licząc na jej odwzajem-nienie w przyszłości w formie nieznanego
mi jeszcze profitu.
Jeśli tak właśnie kalkulował, nie mógł się bardziej pomylić.

* * * * *

Essene opuściła orbitę Hubrisu w godzinach wieczornych, bez przeszkód weszła w


Osnowę i rozpoczęła tranzyt na Gudrun. Maxilla zapewnił nam wszystkich wygodne kwatery
w swoich apartamentach, ale większość czasu spędzaliśmy na pokładzie wahadłowca,
pracując intensywnie. Betancore i towarzyszący mu serwitorzy kontrolowali stan techniczny
statku. Lowink spał. Wraz z Aemosem i Fischigiem przebijałem się przez sterty materiałów
analizując ich zawartość pod kątem naszego śledztwa. Wciąż jeszcze ukry-wałem przez
Fischigiem skąpą wiedzę na temat Pontiusa, ale nie wątpiłem, że już wkrótce oficer sam
wpadnie na trop wiodący do rodziny Glawów.
Bequin sama organizowała sobie czas. Znalazła komplet czystych ubrań roboczych w
magazynku i widywałem ją przesiadującą w różnych miejscach statku, pogrążoną w lekturze
książek wypożyczonych z mojej prywatnej biblioteczki – głównie poezji oraz kilku dzieł
historycznych i filozoficznych. Byłem wdzięczny losowi za jej zainteresowania. Dzięki
książkom trzymała się z daleka ode mnie.

* * * * *

Trzeciego dnia tranzytu spotkałem się ponownie z Maxillą. Spacero-waliśmy wspólnie po


górnym pokładzie gościnnym. Kapitan sprawiał wrażenie niezmiernie zadowolonego z
możliwości zaprezentowania swoich zbiorów muzealnych, opowiadając barwne historie ich
pochodzenia. Od czasu do czasu dostrzegałem pracującego w korytarzach statku serwitora,
ale jak dotąd nie natrafiłem jeszcze na żadnego żywego członka załogi Essene.
- Twój przyjaciel Fischig... nie jest zbyt subtelnym człowiekiem – wtrącił jakby od
niechcenia Maxilla.
- Nie jest moim przyjacielem. I faktycznie, nie jest zbyt subtelny. Znów próbował cię
przesłuchiwać ?
- Spotkałem go wczoraj na przednim pokładzie. Pytał mnie o człowieka zwanego Eyclone,
pokazywał nawet zdjęcie.
- Co mu odpowiedziałeś ?
Błysnął perłowymi zębami w przekornym uśmiechu.
- I kto tu teraz przesłuchuje ?
- Wybacz mi zawodową natrętność.

48
Machnął upierścienioną dłonią.
- Zapomnij o tym ! Pytaj o cokolwiek ! Zadaj otwarcie pytania, by nie szkodziły
przyjacielskiej atmosferze.
- Doskonale. Co mu powiedziałeś ?
- Że nie znam tego człowieka.
Skinąłem głową.
- Dziękuję ci za otwartość.
- Okłamałem go.
Odwróciłem się w stronę kapitana patrząc na niego badawczo. Wciąż się uśmiechał. W
ułamku sekundy pojąłem, że być może wpadliśmy bezmyślnie w pułapkę i pożałowałem tego,
iż nie zabrałem ze sobą broni.
- Nie martw się. Okłamałem go, bo to arogancki dupek. Tobie powiem prawdę. Nigdy nie
chciałbym narazić się imperialnej Inkwizycji.
- To bardzo rozsądne podejście z twojej strony.
Maxilla usiadł na jednym ze stojących pod ścianą eleganckich krzeseł i wygładził fałdy
swego płaszcza.
- Dwa miesiące temu byłem na Thracian Primaris. Toczyły się rozmowy na temat ładunków,
miałem kilka umówionych spotkań. Zwykła codzienność kupca. Wtedy pojawił się ten
Eyclone. Rzecz jasna nie przedstawił się takim nazwiskiem. Wybacz, inkwizytorze, ale nie
pamiętam już personaliów, jakie mi podał. To na pewno ten człowiek. Miał ze sobą grupę
innych ludzi. Jeden z nich, niejaki Crotes, był przedstawicielem handlowym Gildii. Próbował
mnie przekonać, że twój człowiek posiada autoryzację Gildii Sinesias, ale zorientowałem, że
wciska mi kit, chociaż jego papiery wyglądały na autentyczne.
- Czego chciał ?
- Pustego kursu na Gudrun, podjęcia tam przesyłki i dostarczenia jej na Hubris.
- Jakiej przesyłki ?
- Tak daleko w negocjacjach nie doszliśmy. Spławiłem go, bo propozycja nie była zbyt
atrakcyjna. Dawał sporą zapłatę, ale ja mogłem w tym samym a

czasie zarobić dziesięć razy tyle na swojej robocie.


- Nie zdobyłeś żadnego nazwiska kontaktowego na Gudrun ?
- Drogi inkwizytorze, ja jestem kupcem, a nie detektywem.
- Wiesz, kto w końcu przyjął te zlecenie ?
- Wiem, kto go nie przyjął – wyprostował się na krześle – Rozmawiałem na ten temat z
innymi kapitanami Wolnej Floty. Kilku z nas popędziło tego Eyclone z pustymi rękami,
większość z tego samego powodu.
- Jakiego ?
- Zlecenie śmierdziało kłopotami.

* * * * *

Piątego dnia podróży moje sny najwyraźniej powróciły do normalności. Przesadnej wręcz
normalności, bo ponownie pierwszą rolę zaczął w nich grać Eyclone. Nawiedzał mnie w
nocnych majakach grożąc i wyzywając. Nie pamiętałem żadnych szczegółów jego
wypowiedzi, jedynie mgliste wspomnienie wykrzywionej złością twarzy każdego poranka.
Czasami zastanawiałem się, czy aby na pewno to jego uśmiechniętą złośliwie twarz
widziałem w snach czy też należała ona do kogoś innego.

* * * * *

49
O świcie ósmego dnia tranzytu Essene wyskoczyła z Osnowy wchodząc w wymiar
materialny na obrzeżach systemu Gudrun. Maxilla poinformował mnie, że wszystkie systemy
statku pracują na optymalnym poziomie. Ustaliłem z nim wcześniej, że opuścimy
podprzestrzeń przed granicami systemu, w miejscu rzadko uczęszczanym przez lokalne
jednostki handlowe. Zgodził się bez zastrzeżeń. Obiecałem, że przerwa w podróży nie potrwa
długo.
- Kim ona była ? – zapytała Bequin obserwując przez okno widokowe jasny kształt ciała
Vibben, opatulony szczelnie w białą folię i obracający się powoli w kosmicznej pustce.
- Przyjaciółką. Towarzyszką – odparłem.
- Tak właśnie chciała odejść ?
- Nie sądzę, by w ogóle chciała odchodzić – powiedziałem. Przy sąsiednim oknie stali w
milczeniu Aemos i Betancore. Twarz savanta była bezna-miętną maską, pilot natomiast nie
skrywał żalu i smutku.
Lowink nie uczestniczył w tej przykrej uroczystości, podobnie jak Fischig. Lecz kiedy
odwróciłem się patrząc za siebie, ujrzałem Maxillę stojącego z respektem w końcu korytarza.
Kupiec miał na sobie żałobny płaszcz z czarnego jedwabiu i pozbawiony ozdób skromny
surdut. Podszedł bliżej widząc moje spojrzenie.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Moje wyrazy współczucia.
Podziękowałem mu skinięciem głowy. Nie musiał okazywać takiego gestu, chociaż nagle
wydała mi się dziwnie właściwa obecność kapitana statku w trakcie pogrzebu.
- Nie jestem pewien, czy dopełniłem formalnych obowiązków pochówku, Maxilla –
oświadczyłem – chociaż uważam, że właśnie tego sobie życzyła. Odmówiłem Imperialne
Credo i Litanię za Zmarłych.
- Zatem zrobiłeś wszystko zgodnie ze zwyczajem. Jeśli można... ?
Przywołał ruchem ręki jednego z pozłacanych serwitorów. Na trzymanej przez sługę tacy
znajdowała się duża karafa i komplet kieliszków.
- Istnieje zwyczaj żegnania zmarłych toastem.
Wzięliśmy wszyscy kieliszki.
- Za Lores Vibben – powiedziałem.

* * * * *

Po minucie ciszy wszyscy powoli rozeszli się do swoich obowiązków. Poprosiłem


Maxillę, by rozpoczął podchodzenie do orbity Gudrun. Kapitan oszacował czas tej operacji na
dwie godziny.
Wracając na pokład wahadłowca wdałem się w rozmowę z Bequin. Wciąż miała na sobie
stary kombinezon roboczy wyciągnięty z naszego magazynu, ale ubiór ten wydawał się raczej
dodawać jej uroku, a nie szpecić.
- Prawie dotarliśmy na miejsce – powiedziała.
- Owszem.
- Jakiego rodzaju usługi będę ci musiała wyświadczyć ?
Nie wyjaśniłem jej do tej pory prawdziwego charakteru jej osobowości ani też nie
zdradziłem przyczyn angażu. Przyznaję, że miałem na to sporo czasu w trakcie podróży, ale
podświadomie starałem się odciągnąć nieunik-nioną rozmowę. Kontemplowałem wraz z
Aemosem dzieła sztuki Maxilli, grywałem w szachy z Betancore. Sądziłem, że zdołam
wyzbyć się nie-naturalnej niechęci do dziewczyny poprzez zwykłe ograniczanie wzajem-nych
kontaktów.
Zabrałem ją na pokład spacerowy i zacząłem tłumaczyć.
Nie wiedziałem, jakiej właściwie reakcji powinienem się spodziewać. Kiedy
wyraźnie załamała się pod ciężarem okrutnej prawdy, poczułem tylko narastającą irytację.

50
Wiedziałem doskonale, że to jej aura powoduje takie odczucia, toteż walczyłem ze złymi
emocjami starając się znaleźć dla tej kobiety chociaż cząstkę sympatii, na jaką bez wątpienia
zasługiwała.
Siedziała z płaczem na krześle ustawionym pod jednym z olejnych obra-zów Maxilli:
myśliwską sceną z życia arystokratów. Poprzez jej szloch wy-rywało się od czasu do czasu
zdławione przekleństwo albo słowa żalu do samej siebie.
Wiedziałem, że to nie charakter pracy w moim zespole tak negatywnie na nią wpłynął.
Chodziło jej po prostu o fundamentalną prawdę, o świadomość, że nie jest... normalna.
Pozbawione przyjaźni, pozbawione miłości życie pełne kopniaków i porażek nagle znalazło
wyjaśnienie, a wyjaśnieniem tym okazała się jej własna natura. Sądzę, że w przeszłości
zawsze podchodziła do swego losu ze stoickim przekonaniem, iż to cały wszechświat uwziął
się na nią. Teraz pozbawiłem ją tej kruchej tarczy nieświadomości.
Przekląłem sam siebie w głębi duszy za źle przemyślaną formę wyjaś-nień. Nie sądziłem,
że prostymi słowami obedrę ją z resztek estymy i poczu-cia własnej wartości. Teraz
zrozumiała, że jej wszystkie wysiłki, jej uparte poszukiwanie miejsca w życiu, spokoju,
miłości i szacunku skazane były z góry na porażkę.
Próbowałem odwrócić jej uwagę od tego przykrego faktu omawiając szczegóły pracy, jaką
dla niej przewidziałem. Nie okazała większego zainte-resowania. W końcu wziąłem drugie
krzesło, postawiłem obok niej i usiad-łem z ciężkim sercem, patrząc w milczeniu jak próbuje
poukładać sobie w głowie wszystkie fakty.
Wciąż tak siedziałem, gdy odezwał się mój przenośmy komunikator. Maxilla.
- Czy mógłbym prosić na mostek, inkwizytorze ? Potrzebuję twojej pomo-cy.

* * * * *

Mostek Essene okazał się przestronną salą o podłodze z czerwono-czarnych marmurowych


płyt. Srebrni serwitorzy, bogato ornamentowani i zdobieni, stali przy konsoletach
rozmieszczonych w całym pomieszczeniu, podłączeni do nich za pomocą sieci przewodów.
Powietrze było chłodne i rześkie, a dominującym dźwiękiem okazał się pomruk pracujących
instru-mentów pokładowych.
Maxilla, wciąż jeszcze ubrany w żałobny strój, siedział w wielkim skórzanym fotelu na
obrotowym postumencie w centrum mostku. Ruchome wysięgniki wbudowane w oparcie
fotela przysuwały w zasięg rąk kapitana szereg ekranów kontrolnych i panelów sterujących,
ale uwaga mężczyzny skupiona była na panoramicznym oknie widokowym zastępującym
przednią ścianę pomieszczenia.
Przeszedłem przez salę. Każdy mijany serwitor nosił maskę ze złota, odlaną w formie
perfekcyjnie odtworzonej ludzkiej twarzy o klasycznej uro-dzie.
- Inkwizytorze – ukłonił się Maxilla wstając z fotela.
- Cała twoja załoga składa się z serwitorów – zauważyłem ze zdziwieniem.
- Tak – odparł – Są bardziej niezawodni od ludzi.
Powstrzymałem się od komentarza. Interakcja Maxilli z Essene nie-zmiennie przywodziła
mi na myśl więzi łączące członków Adeptus Mecha-nicus z ich Boską Maszyną. Właśnie
ustawiczne przebywanie w otoczeniu urządzeń mechanicznych odpowiadało za przekonanie
tych ludzi o wysokiej zawodności i słabościach układów organicznych.
Podążyłem za wzrokiem kapitana spoglądając za pancerną szybę panoramicznego okna.
Dostrzegłem lśniącą sferę Gudrun, otuloną śmietan-kową powłoką chmur, spod których
wyzierały zielone połacie wielkich puszcz. Chmary czarnych punktów zapełniały przestrzeń
pomiędzy Essene i planetą. Zrozumiałem, że patrzę na zgrupowania kosmicznych statków.
Masywne kolosy tkwiące na wysokiej orbicie, konwoje kupieckich frach-towców, mrowie
mniejszych jednostek przemieszczających się na wyzna-czone do parkowania pozycje pod

51
nadzorem załóg orbitalnych holowników. Nieczęsto miałem okazję widywać w jednym
miejscu tak ogromną armadę kosmicznej floty handlowej.
- Mamy jakiś problem ? – zapytałem.
Spojrzał na mnie z ukosa, w jego oczach dostrzegłem na chwilę błysk wahania.
- Wykonałem standardowe podejście do wewnętrznej strefy systemu i wy-brałem odpowiedni
korytarz lotu. Kontrola lotów Gudrun wyznaczyła mi pozycję na wysokiej orbicie. Wszystkie
dokumenty statku są poprawne, opłaciłem w terminie należne cła. Mimo to właśnie
otrzymałem wiadomość, że zostanę poddany kontroli.
- Czy to coś niezwykłego ?
- Ostatni raz sugerowano kontrolę mojego statku jakieś dziesięć lat temu.
- Uzasadnienie ?
- Twierdzą, że to względy bezpieczeństwa. Wspominałem ci, że na dole od-bywa się
planetarny festiwal. Na orbicie dokuje spora część Floty Scarus. Sądzę, że wojskowi
przesadni podeszli do swoich obowiązków.
- Prosiłeś o moją obecność.
- Prom z grupą kontrolerów jest już w drodze. Uznałem, że ich wizyta łatwiej przebiegnie,
jeżeli zostaną powitani przez kapitana statku i towarzy-szącego mu inkwizytora.
- Nie mogę pociągać za żadne sznurki, Maxilla.
Zaśmiał się bez cienia wesołości w głosie i spojrzał mi prosto w oczy.
- Oczywiście, że możesz. Ale nie o to mi chodzi. Pomyślałem, że w obecności inkwizytora
okażą Essene trochę więcej szacunku. Nie chcę, żeby banda kontrolerów bezmyślnie
rozwalała mi w trakcie przeszukania cały statek.
Zamyśliłem się na moment. Słowa kapitana niemile kojarzyły mi się z potencjalną
przysługą, jakiej mógł ode mnie żądać za współpracę. Zaszko-dziłoby to bez wątpienia mojej
opinii na jego temat.
- Zgadzam się towarzyszyć ci w trakcie tej inspekcji w celu dopilnowania formalnych
kwestii, o ile możesz mnie zapewnić o swej niewinności.
- Inkwizytorze Eisenhorn, ja...
- Powstrzymaj się z komentarzami do czasu kontroli, Maxilla. Poprosiłeś mnie o pomoc. Jeśli
odkryję, że zrobiłem to w celu ochronienia jakiegoś ciemnego interesu albo nielegalnego
ładunku, będziesz miał na głowie znacznie poważniejszy problem od imperialnej marynarki
kosmicznej.
Na jego twarzy pojawił się grymas bezbrzeżnego rozczarowania. Albo był naprawdę
wyśmienitym aktorem albo ciężko go uraziłem.
- Nie mam nic do ukrycia – wycedził przez zęby – Polubiłem cię i miałem nadzieję, że w
trakcie tej podróży staliśmy się... jeśli nie przyjaciółmi, to przynajmniej dobrymi znajomymi.
Okazałem ci gościnność i szczerze odpowiadałem na wszystkie pytania. Bardzo mi przykro z
powodu twoich podejrzeń.
- Podejrzliwość jest moją drugą naturą, Maxilla. Jeśli cię źle oceniłem, po-proszę o
wybaczenie.
- Nie mam nic do ukrycia – powtórzył sam do siebie, gdy opuszczaliśmy wspólnie mostek.

* * * * *

Prom marynarki, matowoszary stateczek o kanciastym kadłubie, zrównał pozycję z Essene


i zacumował przy jej przedniej prawoburtowej śluzie. Czekałem na gości w pomieszczeniu za
komorą ciśnieniową, stojąc w towa-rzystwie Maxilli, Fischiga oraz dwóch wykonanych
niemal całkowicie ze złota i srebra serwitorów.

52
Poprosiłem Fischiga o przyjście uznając, że skoro widok imperialnego inkwizytora ma
pomóc zaliczyć szybko inspekcję, obecność oficera Arbites na pewno w tym nie zaszkodzi.
Betancore otrzymał rozkaz ukrycia się wraz z resztą zespołu w wahadłowcu.
Drzwi komory ciśnieniowej otworzyły się z sykiem, buchnęły zza nich kłęby pary. Z
wnętrza wyszedł tuzin masywnych postaci. Wszyscy kontro-lerzy mieli na sobie szaroczarne
pancerze osobiste oddziałów bezpieczeń-stwa marynarki, z insygniami jednostki oraz
symbolem Zgrupowania Floty Scarus na napierśnikach i pozłacanych epoletach. Wszyscy
skrywali twarze pod kompozytowymi hełmami o opuszczonych wizjerach i włączonych
filtrach powietrza. W rękach trzymali automatyczne karabinki o krótkich lufach.
Dowódca grupy ruszył przodem, podwładni podążyli w ślad za nim. Nie utrzymywali
ścisłego szyku. Rutyna, pomyślałem, rozprzężenie dyscypliny rzadko spotykane w
osławionych oddziałach bezpieczeństwa marynarki. Kontrolerzy najwyraźniej byli zmęczeni i
chcieli jak najszybciej wykonać niewdzięczny obowiązek.
- Tobius Maxilla ? – warknął dowódca grupy. Jego głos był zniekształcony przez filtr hełmu i
niewielki wzmacniacz.
- Ja jestem Maxilla – oświadczył kapitan Essene robiąc krok do przodu.
- Zostałeś poinformowany o obowiązku poddania się kontroli. Proszę udostępnić listę
pasażerów i manifesty towarowe. Oczekuję pełnej współ-pracy.
Maxilla machnął ręką i jeden z serwitorów podszedł bliżej podając do-wódcy kontrolerów
elektroniczny notes ze stosownymi informacjami.
Wojskowy nawet nie raczył zerknąć na ekran urządzenia.
- Czy przed rozpoczęciem kontroli chcesz dobrowolnie zgłosić fakt nie-dopełnienia jakiegoś
przepisu importowego ? Taki gest dobrej woli może wpłynąć na poziom urzędowych
restrykcji w przypadku wykrycia kontra-bandy.
Przysłuchiwałem się w milczeniu tej rozmowie. W pomieszczeniu znaj-dowało się
dwunastu żołnierzy. Jakoś nie potrafiłem uwierzyć, że naprawdę zamierzali tak mizernymi
siłami przeszukać statek rozmiarów Essene. aaaaaa
Gdzie mieli serwitorów, moduły skanujące, łamacze zamków, zestawy
uniwersalnych kluczy, detektory ciepła ?
Nie byli w stanie określić mojego statusu ze względu na anonimowy strój, ale dlaczego
zignorowali stojącego w służbowym mundurze oficera Arbites ?
Mój mikrokomunikator był włączony. Nic nie powiedziałem, ale dyskret-nie nacisnąłem
trzy razy przycisk nadawania. Betancore znał doskonale niewerbalną część Glossii.
- Wciąż nie przedstawiłeś swej tożsamości – powiedziałem do dowódcy grupy kontrolnej.
Wojskowy spojrzał w moim kierunku. Ujrzałem odbicie własnej twarzy na gładkiej
przyłbicy jego hełmu.
- Słucham ?
- Nie przedstawiłeś swej tożsamości i nie pokazałeś nakazu inspekcji. Taki jest wymóg
procedury kontrolnej.
- Jesteśmy oddziałem bezpieczeństwa... – odparł gniewnym tonem robiąc krok w moją
stronę.
- Możesz być kimkolwiek – przerwałem mu wyjmując inkwizytorską rozetę
- Jestem Gregor Eisenhorn, imperialny inkwizytor. Dopełnimy wszystkich procedur tej
kontroli albo nie przeprowadzimy jej wcale.
- Ty jesteś Eisenhorn ? – zapytał.
Żadnego zaskoczenia w głosie, żadnego zdziwienia. W moim umyśle zapłonęła jaskrawa
lampka alarmowa.
Nie zdążyłem krzyknąć. Lufy broni kontrolerów poderwały się w górę.

53
Rozdział VIII

Tuzin morderców.
Prokurator.
Kupcy zbożowi z Hesperusa.

Maxilla krzyknął zdumiony. Sekundę później dowódca kontrolerów i dwaj stojący po jego
bokach żołnierze pociągnęli za spusty.
Automatyczne karabinki używane przez oddziały służb bezpieczeństwa zaprojektowano z
myślą o walce na pokładach kosmicznych statków oraz w środowisku o zerowej grawitacji.
Posiadały znikomy odrzut, a ich pociski osiągały niewielką prędkość wylotową gwarantującą
pozostawienie kadłuba okrętu w nienaruszonym stanie w przypadku bezpośredniego trafienia.
Wciąż jednak były w stanie przestrzelić na wylot ludzkie ciało.
Rzuciłem się w bok, kiedy pierwsze pociski uderzyły śpiewnie w ścianę gdzieś po lewej
krzesząc rykoszetem iskry. W ułamku sekundy pomieszcze-nie ogarnął istny chaos. Strzelali
już wszyscy żołnierze oddziału bezpieczeń-stwa, niektórzy krótkimi seriami. W
rozświetlanym błyskami płomieni wy-lotowych korytarzu unosił się ostry zapach kordytu.
Jeden z serwitorów Maxilli został pozbawiony głowy, a następnie wręcz rozerwany na
drobne kawałki. Drugi próbował zasłonić kapitana, ale kule podziurawiły jego tors i
uszkodziły sekcję gąsienicową stanowiącą jego środek transportu.
Dwa pociski otarły się o mnie rozrywając ubranie, ale zdołałem dosko-czyć do drzwi za
mymi plecami. Wyszarpnąłem z kabury pistolet.
Fischig trzymał w wyciągniętych do przodu rękach swój pistolet, strzela-jąc cofał się w
moim kierunku. Zdołał powalić kilkoma kulami jednego z zabójców, ale zaraz potem został
trafiony w brzuch. Impet wystrzelonych z bliska pocisków uniósł go w powietrze i cisnął w
kąt korytarza. Oficer upadł na podłogę i znieruchomiał.
Maxilla z wściekłym rykiem poderwał w górę upierścienioną dłoń. Stru-mień
oślepiającego światła wystrzelił z noszonego na środkowym palcu sygnetu i znajdujący się
najbliżej kapitana żołnierz dosłownie eksplodował, a jego klatka piersiowa zmieniła się w
osmaloną ruinę. Gdy dymiący ludzki wrak runął na podłogę, stojący za nim towarzysz
przeciągnął po Maxilli długą serią. Wielokrotnie trafiony kulami kapitan wpadł przez
roztrzaskane szklane drzwi do małego magazynku po prawej stronie korytarza.
Mordercy zwrócili się w moim kierunku. Pociągnąłem za spust i pocisk przedziurawił
przyłbicę hełmu najbliższego z nich. Martwy zamachowiec upadł na twarz.
Mały automatyczny pistolet, zaprojektowany z myślą o łatwym jego ukryciu, miał w
magazynku zaledwie cztery pociski, dochodził do tego za-pasowy magazynek schowany w
kieszeni mojej kurtki. Zostało siedem kul, a morderców było dziewięciu.
Na szczęście pistolet miał odpowiedni kaliber, by do zabicia człowieka wystarczył jeden
pocisk. Tkwiące w magazynku naboje miały rozmiary mojego palca. Broń huknęła ponownie
i kolejny żołnierz przewrócił się na podłogę bryzgając krwią.
Uciekałem w głąb następnej sekcji korytarza, trzymając się blisko ściany. Pomieszczenie
było szerokie, oświetlały je jedynie rzędy małych lamp na środkach ścian. Tłoczący się przy
drzwiach komory żołnierze puścili za mną kilka pojedynczych strzałów. Odpowiedziałem
kulą, ale chybiłem. Dłuższa seria trafiła w skrzynkę rozdzielczą obok mojej głowy, kąpiąc
urządzenie w deszczu wyładowań elektrycznych. Część lamp przygasła. Ukryłem się w cieniu
i poczułem, że plecami napieram na jakiś rygiel.
Odwróciłem się, otworzyłem właz i wskoczyłem do środka ścigany gra-dem pocisków
kontrolerów.
Po drugiej stronie włazu znajdował się niewielki tunel inspekcyjny pro-wadzący do
maszynerii odpowiedzialnej za poprawne funkcjonowanie ko-mory ciśnieniowej. Podłogę

54
stanowiły perforowane płyty, a blisko siebie położone ściany wręcz uginały się od ogromu
okablowania. Na końcu tune-lu dostrzegłem metalową drabinkę, wiodącą w dół pod podłogę
lub w górę, do paneli sterujących pracą dekompresorów.
Nie miałem czasu na wspinaczkę. Pierwszy żołnierz już przepychał się przez właz
próbując jednocześnie wycelować we mnie karabin. Strzeliłem poprzez korytarzyk
przebijając kulą jego napierśnik, po czym skoczyłem w dół drabinki.
Wylądowałem pięć metrów niżej na małej czworokątnej platformie. Na dole było ciemno,
paliło się tylko kilka czerwonych lamp pomocniczych. Pamiętałem, że hełmy żołnierzy mają
opcję elektronicznego wzmocnienia obrazu.
Wślizgnąłem się pomiędzy tłoki i przekładnie sterujące jednym z burto-wych zaczepów
dokujących, zgięty wpół i skurczony. Z wywietrzników buchały kłęby pary, na posadzce
czerniały plamy tłustego oleju skapującego z
z wielkich łańcuchów napędowych. Powietrzem wstrząsał regularny łomot
pracujących nieprzerwanie ciężkich kompresorów i regulatorów tlenu.
Skryłem się w jednym z zakamarków. Na kolbie pistoletu płonęły czer-wienią cztery
malutkie ikonki. Wyrzuciłem pusty magazynek i włożyłem do broni nowy. Ikony zmieniły
swój kolor na zielony.
Od strony drabinki dobiegł jakiś hałas. Dwa ciemne kształty schodziły nią w dół
zasłaniając sączące się z góry światło.
Ich hełmy miały też wbudowane skanery termiczne – pojąłem to w chwi-li, gdy zabójcy
dotarli na platformę i zaczęli z miejsca strzelać w kierunku mojej kryjówki. Schowałem się za
opasłym dźwigarem, ale jedna z kul ześlizgnęła się po mokrym od oleju metalu i trafiła mnie
powierzchownie w ramię, dostatecznie mocno, bym się przewrócił. Uderzyłem twarzą w
meta-lową siatkę pokrywającą dno pomieszczenia, a impet tego zderzenia rozer-wał nie
zagojoną jeszcze ranę na policzku.
Więcej pocisków zaświstało mi nad głową. Jakiś rykoszet wbił się w podeszwę mojego
buta, inny trafił mnie w rękę odrzucając ją w bok, prosto na metalową ścianę.
Impet tego uderzenia wytrącił mi z dłoni pistolet. Broń odbiła się ze szczękiem od podłogi
i wylądowała poza moim zasięgiem. Cztery zielone ikony sygnalizujące pełny magazynek
jarzyły się kusząco w półmroku.
Na dole było teraz przynajmniej trzech napastników, przeciskających się wąskim
przejściem między maszynerią, strzelających krótkimi seriami w moją stronę. Wgramoliłem
się na czworakach za masywny serwomotor obsługujący jeden z zewnętrznych
manipulatorów dokujących. Wszędzie wokół kule żołnierzy krzesały z metalicznym jękiem
snopy iskier.
Pomyślałem o wykorzystaniu mocy, ale w obecnym położeniu nie mog-łem sobie
pozwolić na żadne bardziej zaawansowane sztuczki mentalne.
Za wielkim serwomotorem znalazłem osłonę pod równie masywnymi amortyzatorami
mającymi za zadanie złagodzić impet uderzenia kadłuba innego statku podczas procedury
cumowania do śluzy. Zielona poświata otaczała mały panel kontrolny widniejący między
amortyzatorami. Urządze-nie obudowane było plastikową pokrywą przypominającą publiczne
panele informacyjne. Dokładniejszy rzut okiem powiedział mi, że mam przed sobą terminal
testujący i resetujący status wysięgników dokujących. Nacisnąłem na próbę kilka przycisków,
ale na ekranie urządzenia zapalił się tylko komu-nikat Terminal zablokowany. Automatyczne
bezpieczniki odcięły dostęp do urządzenia ze względu na obecność po drugiej stronie kadłuba
promu mary-narki, przycumowanego do prawoburtowej śluzy.
Usłyszałem za plecami głośne szuranie. Pierwszy żołnierz przeciskał się już wzdłuż
serwomotoru próbując dotrzeć do stanowiących moją kryjówkę amortyzatorów.
Wyjąłem z kieszonki inkwizytorską rozetę. Była to nie tylko moja odzna-ka służbowa, ale
i praktyczne narzędzie. Naciśnięciem kciuka wysunąłem z niej miniaturowy łamacz kodów i

55
wsunąłem jego czubek do czytnika kart panelu. Ekran zgasł. Rozeta miała poziom autoryzacji
magenta. Modliłem się w myślach, by Maxilla nie wprowadził na całym statku prywatnych
ko-dów dostępu.
Ekran rozbłysnął ponownie. Wstukałem na klawiaturze polecenie zrese-towania
parametrów cumowniczych.
- Procedura resetu w trybie aktywnym – na ekraniku zapłonęła zielonymi literkami
odpowiedź. Uderzyłem palcem wskazującym w ostatni klawisz.
Pośród przeraźliwego huku i zgrzytu metalu mechanizmy dokujące zaczęły powracać na
swoje miejsca. Zadudniły amortyzatory. Gdzieś w gó-rze buchnęła z sykiem para. Usłyszałem
dźwięk alarmowych klaksonów.
Najbliższy żołnierz zdążył tylko wrzasnąć agonalnie, gdy ważący dzie-sięć ton
serwomechanizm przycisnął go do ściany i zmiażdżył od pasa w dół. Gdzieś z oddali, od
strony śluzy, dobiegła mnie seria stłumionych wy-buchów i zgrzyt dartego metalu. Ledwie je
słyszałem ponad rykiem pracują-cej maszynerii.
Kiedy syk i pisk serwomotorów ucichł, a kłęby pary się rozwiały, wy-pełzłem ze swojej
kryjówki pod amortyzatorami. Cała struktura pomieszcze-nia uległa zmianie po
przemieszczeniu urządzeń dokujących na pozycje wyjściowe. Dwaj żołnierze służb
bezpieczeństwa zginęli zmiażdżeni cięża-rem wysięgników, trzeciego żywcem ugotował
strumień niewiarygodnie rozgrzanej pary tryskającej ze ściennego wywietrznika.
Podniosłem leżący na posadzce karabinek zamachowca i pobiegłem w kierunku drabinki.

* * * * *

Zgodnie z moimi obliczeniami brakowało jeszcze czterech żołnierzy. Przebiegłem przez


tunel inspekcyjny i dotarłem z powrotem do korytarza prowadzącego do komory
ciśnieniowej. Na ścianach paliły się światła ostrzegawcze, słyszałem też cichy dźwięk syren
alarmowych. Jakaś postać wyrosła w półmroku opodal mnie. Odwróciłem się w jej kierunku.
Betan-core. Pilot zdawał się patrzeć przeze mnie, w podniesionej ręce trzymał je-den

den ze swoich eleganckich igłowych pistoletów. Pociągnął za spust.


Smukły pocisk przeciął powietrze tuż obok mojego echa. Żołnierz od-działów
bezpieczeństwa marynarki zatoczył się chwiejnie wypadając z kry-jówki na końcu korytarza.
Pistolet Midasa syknął ponownie. Pod rannym mordercą ugięły się nogi, runął z łoskotem na
posadzkę.
- Ruszyłem natychmiast po otrzymaniu rozkazu – oświadczył Betancore.
- Ilu zdjąłeś ?
- Razem z tym czterech.
- Więc to chyba wszyscy, ale nie trać czujności – uśmiechnąłem się do się-bie samego.
Zwracać Midasowi uwagę na zachowanie czujności...
- Wyglądasz okropnie – odparł – Co się tu do cholery stało ?
Krew ściekała mi po policzku płynąc swobodnie z rozdartej rany, poru-szałem się
chwiejnie z powodu bólu wywołanego rykoszetami, a moje ubra-nie było wręcz przesiąknięte
olejem i smarem.
- To nie była inspekcja. Szukali mnie.
- Służby bezpieczeństwa marynarki ?
- Wątpię. Tym ludziom wyraźnie brakowało odpowiedniej dyscypliny, nie znali też procedur
kontrolnych.
- Ale mieli odznaki, broń... prom marynarki, na Imperatora !
- To właśnie najbardziej mnie martwi.

56
* * * * *

Wróciliśmy z powrotem do pokoju przylegającego do komory ciśnieniowej. Rezerwowy


właz zabezpieczył uszkodzenia kadłuba w miejs-cu, gdzie odczepiona dzięki ręcznemu
zwolnieniu zaczepów jednostka marynarki zderzyła się z Essene. Wyglądając przez jeden z
bulajów dostrzegłem szary kadłub promu unoszący się tuż przy frachtowcu. Z Essene łączył
go wciąż jakiś ocalały pogięty manipulator, ale kadłub stateczku był wyraźnie zgruchotany.
Pokładowa komora ciśnieniowa promu została wyrwana podczas procedury rozdzielenia
statków i miałem moż-liwość spojrzenia przez wielką wyrwę do środka ładowni pasażerskiej
stat-ku. Jeśli załoga zdołała przeżyć wypadek, mogła się schronić jedynie w sto-sunkowo
nienaruszonym kokpicie, a tam nie stanowiła dla nas żadnego zagrożenia. Błyszczące
metalicznie szczątki, kawałki zaczepów dokujących i strzępy kabli unosiły się w próżni
opodal bulaju.
Przyklęknąłem obok Fischiga. Wciąż żył. Służbowy uniform Arbites pokryty był warstwą
wzmocnionego ceramitu, ale wystrzelone z bliska pociski miały dostatecznie wysoką
prędkość wylotową, by impetem trafie-nia spowodować obrażenia wewnętrzne ofiary. Fischig
był nieprzytomny, z kącika jego ust ciekła strużka krwi.
Betancore znalazł Maxillę w magazynku przeznaczonym do składowania skafandrów
próżniowych. Kapitan doczołgał się po podłodze do jednej z szafek, oparł się o nią plecami.
Od klatki piersiowej w dół jego drogie ubra-nie było rozdarte na strzępy. Nie miał nóg.
Ale od klatki piersiowej w dół kapitan nie był człowiekiem.
- Tak więc... poznałeś w końcu nagie fakty, inkwizytorze... – spróbował się uśmiechnąć.
Pojąłem, że ogromnie cierpi albo znajduje się w stanie cięż-kiego szoku. W celu pełnej
kontroli nad mechaniczną połową swego ciała musiał bez wątpienia korzystać z podłączonych
do mózgu neuralnych prze-kaźników.
- Jak mogę ci pomóc, Tobiusie ?
Pokręcił przecząco głową.
- Wezwałem już serwitorów. Szybko postawią mnie na nogi.
W głowie kłębiły mi się dziesiątki pytań. Czy ta cybernetyczna rekon-strukcja dolnej
części ciała była rezultatem obrażeń, choroby, podeszłego wieku ? A może, jak
podejrzewałem, poddał się jej dobrowolnie i na własne życzenie ? Zatrzymałem te pytania dla
siebie. To była prywatna sprawa kapitana i nie miała ona nic wspólnego z moim
dochodzeniem.
- Potrzebuję dostępu do twojego komunikatora astropatycznego. Muszę skontaktować się z
Dowództwem Floty i zamknąć tę sprawę. Napadli nas lu-dzie nie mający nic wspólnego z
oddziałami bezpieczeństwa marynarki.
- Przekazałem na mostek instrukcje nakazujące udostępnić ci wszystko, czego zażądasz.
Dobrze byłoby wyciągnąć zapis transmisji nakazującej poddanie się inspekcji, jest zapisana w
pamięci pokładowego dziennika lotu.
To powinno pomóc. Nie sądziłem, by dowódcy Zgrupowania Scarus próbowali
kwestionować jakiekolwiek moje działania.

* * * * *

W ciągu pół godziny znalazłem się na mostku Essene i dzięki pomocy serwitorów
astropatycznych zgłosiłem incydent oficerom dyżurnym mary-narki. Chwilę później
rozmawiałem już drogą radiową z asystentami admi-rała Lorpala Spatiana, którzy nakazali
Essene pozostać na zajmowanej po-zycji i oczekiwać przybycia oddziału bezpieczeństwa pod
komendą przed-stawiciela wojskowej prokuratury.

57
Pomysł biernego oczekiwania na następny wyładowany żołnierzami prom
niespecjalnie przypadł mi do gustu.

* * * * *

- Dezerterzy, sir – oświadczył dwie godziny później prokurator Olm Ma-dorthene. Był to
wysoki mężczyzna o poznaczonych siwizną włosach i sta-rym cybernetycznym wszczepie
poniżej lewego ucha. Miał na sobie śnież-nobiałą kurtkę z wysokim kołnierzem, czarne
spodnie, czarne skórzane buty oficerskie oraz ciemnoczerwone rękawiczki. Na uniformie
dostrzegłem in-sygnia Wydziału Dyscyplinarnego Floty.
Madorthene był dla mnie niezwykle uprzejmy od chwili wejścia na po-kład frachtowca,
salutując z respektem na powitanie i trzymając pod pachą swą obramowaną złotem białą
czapkę. Towarzyszący mu żołnierze byli ubrani i wyekwipowani identycznie jak moi
niedoszli zabójcy, ale od razu dostrzegłem ich zdyscyplinowanie i chłodny profesjonalizm.
- Dezerterzy ?
Madorthene miał niewyraźną minę. Najwidoczniej świadomość konwer-sacji z
inkwizytorem nie sprawiała mu przyjemności.
- Z gwardyjskiego zaciągu. Jak pan zapewne wie, na Gudrun trwa mobi-lizacja nowego
regimentu. Na rozkaz naszego Lorda Militanta do służby po-wołano siedemset pięćdziesiąt
tysięcy mężczyzn. Pięćdziesiąty regiment IG Gudrun. Zważywszy na rozmiary pobory oraz
fakt, iż jest to jubileuszowy zaciąg, władze ogłosiły globalny festiwal połączony z
ceremonialnymi uroczystościami wojskowymi.
- Ci ludzie zdezerterowali z Gwardii ?
Madorthene odciągnął mnie delikatnie na bok robiąc przejście dla żoł-nierzy służb
bezpieczeństwa wynoszących z korytarzy ciała zabitych zama-chowców. Pod nadzorem
Betancore zwłoki morderców składane były w pomieszczeniu przylegającym do komory
ciśnieniowej.
- Mieliśmy pewne kłopoty – oświadczył ściszonym głosem prokurator – Zaciąg miał
pierwotnie objąć pół miliona rekrutów, ale Lord Militant pod-wyższył tę liczbę tydzień przed
rozpoczęciem poboru w związku z przy-gotowaniami do krucjaty w podsektorze Ophidian.
Nie spotkało się to z aprobatą miejscowych. Mówiąc między nami, wszystkie te festiwale
zorga-nizowano raczej po to, by odwrócić uwagę lokalnej społeczności od całej sprawy.
Odnotowaliśmy zamieszki w koszarach i przypadki dezercji. Na dole wciąż jest sporo roboty.
- Potrafię to sobie wyobrazić. Więc jesteś pewien, że ci ludzi byli dezer-terami z Gwardii ?
Skinął głową i podał mi elektroniczny notes. Na wyświetlaczu urządzenia widniała lista
dwunastu nazwisk wraz z odnośnikami do plików zawierają-cych życiorysy i zdjęcia.
- Zbiegli z koszar 74 na zewnątrz murów miejskich Dorsay, skradli mun-dury i sprzęt w
arsenale kosmoportu, po czym weszli na pokład promu orbi-talnego. Nikt nie próbował
zatrzymać oddziału służb bezpieczeństwa mary-narki.
- Nikogo nie zdziwił ich brak znajomości procedur i kodów startowych ?
- Urządzenia pokładowe promu zostały wcześniej zaprogramowane w celu wyprowadzenia
jednostki na wysoką orbitę, w strefę stacjonowania floty. Dezerterzy musieli to odkryć po
uprowadzeniu promu. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Bez wątpienia szukali cywilnego
statku, takiego jak ten.
- Regularni rekruci ? Żołnierze piechoty ?
- Tak.
- Kto pilotował prom ?
- Przywódca grupy – prokurator zajrzał do notesu – Niejaki Jonno Lingaart,
wykwalifikowany pilot orbitalny. Latał wcześniej na holownikach. Jak już wspomniałem, cała
ta sprawa to wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okolicz-ności.

58
Nie zamierzałem tak łatwo odpuścić. Madorthene nie kłamał, tego byłem pewien, jednakże
przedstawione przez niego informacje pełne były luk i nieścisłości.
- Co z żądaniem poddania się inspekcji ?
- Wysłano je z pokładu promu. Absolutnie nieautoryzowany rozkaz. Zamie-rzali wejść na
wasz pokład i przejąć statek. Przypuszczamy, że rozkaz nada-no poprzez radiokomunikator
promu.
- Nie – zaprzeczyłem. Oficer cofnął się o krok słysząc narastający w mym głosie gniew.
- Sir ?
- Sprawdziłem zapisy w komputerze komunikacyjnym Essene. Nic nie mó-wiły o źródle
nadania żądania, ale ujawniły fakt, że nadesłano je astropa-tycznie, nie drogą radiową. Na
pokładzie promu nie było astropaty.
- To...
- Posłużono się tym samym przekaźnikiem astropatycznym, który wyzna-czył Essene
pozycję na wysokiej orbicie. Zapisy sprawiają wrażenie auten-tycznych. Poza tym ci ludzie
mnie szukali. Mnie, prokuratorze. Chcieli mnie zabić. Znali moje nazwisko.

zabić. Znali moje nazwisko.


Madorthene pobladł zauważalnie. Najwyraźniej nie wiedział, co odpo-wiedzieć.
Oderwałem od niego spojrzenie, zacząłem lustrować wzrokiem korytarz.
- Nie wiem, kim byli ci ludzie, być może rzeczywiście to wojskowi dezer-terzy. Ktoś jednak
tak nimi pokierował, by dotarli do mnie, ktoś ubezpieczał ich, zapewnił ekwipunek i środek
transportu oraz autoryzował misję promu. Ktoś służący w marynarce lub mający dostęp do jej
mechanizmów kontroli. Inne wytłumaczenie nie istnieje.
- Pan mówi... o konspiracji.
- Takie pojęcie nie jest mi obce, Madorthene. Nie są mi również obce za-machy na moje
życie. Posiadam wrogów i oczekuję takich działań z ich strony. Ten incydent udowodnił mi,
że moi wrogowie posiadają znacznie większe wpływy, niż myślałem.
- Sir, ja...
- Jaki jest twój status służbowy, prokuratorze ?
- Poziom pierwszy, stopień autoryzacji magenta. Ekwiwalent dowódcy eskadry marynarki.
Odpowiadam bezpośrednio przed Lordem Prokuratorem Humboltem – wiedziałem o tym
wcześniej, bo przyjrzałem się naszywkom na uniformie oficera, chciałem jednak usłyszeć to z
jego ust.
- Oczywiście. Twój przełożony nie powierzyłby tak delikatnej misji młod-szemu rangą
oficerowi. Nie chciałby też okazać mi braku szacunku. Sądzę, że ta sprawa nadal okryta jest
najgłębszą tajemnicą ?
- Tak, sir ! Lord Prokurator docenił jej... delikatność. Poza tym obowiązuje obecnie
rozporządzenie Lorda Militanta nakładające cenzurę na wszelkie tego rodzaju informacje w
celu uniknięcia pogłębiania niepokojów społecz-nych na Gudrun. Szczegóły zamachu znam
tylko ja i mój oddział oraz Lord Prokurator i jego doradcy.
- Niech tak zatem pozostanie. Chcę, by moi wrogowie tak długo jak to tylko możliwe
uważali, iż zamach zakończył się ich sukcesem. Czy mogę liczyć na pańską kooperację,
prokuratorze ?
- Oczywiście, inkwizytorze.
- Zabierze pan zaszyfrowaną wiadomość dla swojego przełożonego. Będzie ona zawierać
informacje o podłożu całej sprawy oraz moje żądania i sugestie. Podam panu również
utajniony kanał radiowy, za pomocą którego będzie pan przekazywał mi wszelkie nowe
wiadomości w tej sprawie. Wszystkie wiadomości, Madorthene, również te, które pan uzna za
bez-wartościowe.

59
Skinął gorliwie głową. Nie musiałem już dodawać, że w przypadku zła-mania tajemnicy
spadnę na kark jemu, Lordowi Prokuratorowi i wszystkim jego doradcom niczym upiór
Rogala Dorna. Madorthene miał dość oleju w głowie, by samemu się tego domyślić.

* * * * *

Kiedy prokurator i jego oddział bezpieczeństwa odlecieli z Essene, pod-szedłem do


czekającego w milczeniu Betancore.
- Co teraz zrobimy ? – zapytał.
- Jakie to uczucie być martwym, Midasie ? – odparłem.

* * * * *

Opuściliśmy Essene o północy, na pokładzie mojego wahadłowca. Fis-chig, wyrwany w


końcu ze śpiączki, pozostał na statku Maxilli, w doskonale wyposażonym laboratorium
medycznym, wciąż dochodząc do siebie po bolesnej konfrontacji z mordercami.
Maxilla zgodził się pozostać na orbicie Gudrun do odwołania. Poczy-niłem już starania, by
zrefundowano mu wszystkie straty poniesione z tytułu tego przestoju. Podejrzewałem, że
mogę znaleźć się niedługo w sytuacji, gdy niezbędny będzie mi szybki kosmiczny statek,
poza tym nagły odlot Essene podważyłby wiarygodność naszej śmierci z rąk dezerterów.
Rozmawiałem z Maxillą na mostku klipra. Siedział na swym wielkim fo-telu popijając
amasec, podczas gdy serwitorzy rekonstruowali pieczołowi-cie jego cybernetyczne ciało.
- Przykro mi, że zostałeś w tę sprawę tak mocno wplątany, Tobiusie.
- A mnie nie – odparł – To najbardziej emocjonująca przygoda od wielu lat.
- Pozostaniesz tutaj do czasu, kiedy się ponownie skontaktujemy ?
- Doskonale płacisz, inkwizytorze – roześmiał się – Mówiąc szczerze, cieszę się, że mogę ci
pomóc. Poza tym Fischig potrzebuje lepszej pomocy medycznej niż ta, którą może zapewnić
ta twoja izolatka na wahadłowcu, a możesz być pewny, ze nie odlecę, dopóki nie zabierzesz
go z mojego pok-ładu.

* * * * *
Opuszczałem mostek głęboko poruszony zachowaniem kapitana. Mogło istnieć
wiele motywów tłumaczących jego gorliwą pomoc – strach przed Inkwizycją mógł być bez
wątpienia jednym z nich – niemniej jednak podej-rzewałem, iż głównym czynnikiem takiego
postępowania było powtórne odkrycie przez Maxillę przyjemności czerpanej z kontaktów
międzyludz-kich. Wyczuwałem to w jego chęci do rozmów, chwalenia się muzealnymi
zbiorami, w skorej pomocy, w sympatii...
Zbyt długo przebywał w towarzystwie samych maszyn.

* * * * *

Przed opuszczeniem ładowni Essene Betancore przeprogramował sygna-lizatory


identyfikacyjne wahadłowca. W pamięci urządzeń przechowy-waliśmy kilka odmiennych
tożsamości jednostki. W ciągu ostatnich mie-sięcy i podczas akcji na Hubrisie używałem
oficjalnego identyfikatora Ink-wizycji, ponieważ nie istniała żadna potrzeba utajnienia
prawdziwej natury statku.
Teraz staliśmy się delegacją kupiecką z Sameteru, zajmującą się genetycznie
modyfikowanymi nasionami roślin uprawnych. Mieliśmy nadzieję zainteresować
możnowładców Gudrun sprzedażą nowego rodzaju ziaren, pozbawionych skaz genetycznych

60
i nie posiadających wysokich wymagań w pielęgnacji – co było szczególnie istotne w
sytuacji, gdy pobór do Gwardii znacząco uszczuplił siłę roboczą tego świata.
Betancore połączył się z kontrolą lotu Gudrun, przedstawił naszą fałszywą tożsamość i
poprosił o pozwolenie na lądowanie w północnej stolicy planety, Dorsay. Otrzymaliśmy
natychmiast dostęp do stosownego korytarza powietrznego. Kolejny żądny zysków kupiec w
ogarniętej karnawałowym nastrojem metropolii.

* * * * *

Wahadłowiec przeleciał obok tkwiących na wysokiej orbicie okrętów Zgrupowania Floty


Scarus: rzędów opasłych statków transportowych; masywnych niszczycieli o podłużnych
taranach na dziobach i wielkich emblematach Imperialnego Orła na burtach; ogromnych
pancerników o najeżonych bateriami artyleryjskimi kadłubach; smukłych szybkich fregat
przywodzących na myśl osy; eskadr patrolujących system myśliwców.
Obszar niskiej orbity był wręcz zapchany latającymi tam i z powrotem wahadłowcami
pasażerskimi, promami zaopatrzeniowymi, holownikami, małymi statkami handlowymi i
platformami naprawczymi. Po prawej stronie dostrzegłem gromadę kupieckich frachtowców,
statków kurierskich i gigantycznych jednostek Gildii. Tam właśnie miała pierwotnie zająć
pozycję Essene.
Liczne boje świetlne sygnalizujące wolne i zajęte miejsca na orbicie tworzyły istną barwną
konstelację zakrywającą mieszkańcom Gudrun blask prawdziwych gwiazd.
Betancore przemknął poprzez ten kosmiczny tłok, wprowadził wahadłowiec w oślepiająco
jasną jonosferę planety i zanurzył się pośród opalizujących chmur. Dostrzegłem wysuwające
się zza krawędzi globu słońce, wieszczące stolicy nadejście nowego świtu. Lecieliśmy w
kierunku Dorsay, gdzie rozpoczynał się właśnie kolejny dzień planetarnego święta.

Rozdział IX

Dorsay.
Kupieckie rozgrywki.
Pościg za Tanokbrey.

Dorsay bynajmniej nie budziło się ze snu. Metropolia ostatnimi czasy wcale nie spała.
Wielkie głośniki radiowe na starych ulicach, alejkach i nad kanałami rzecznymi wylewały z
siebie niekończący się strumień pochwal-nych hymnów, a bogato zdobione sztandary i wstęgi
łopotały na każdym skrawku stołecznych budowli.
Przeczytałem skrócony raport Aemosa na temat tej planety. Gudrun, stolica podsektora
Helican w sektorze Scarus, Segmentum Obscurus. Ludz-ka społeczność istniała tu od trzech i
pół tysiąca lat pod feudalnymi rządami arystokratycznej kasty możnych Domów
obejmujących swymi wpływami trzy tuziny innych imperialnych światów w podsektorze
Helican. Thracian Primaris, ten skażony przemysłowo moloch, mógł być uważany za naj-
gęściej zaludniony i posiadający największy potencjał produkcyjny świat regionu, ale to
Gudrun było sercem administracyjnym i kulturalnym pod-sektora. Bogactwo lokalnych
możnowładców przyćmiewało nawet wpływy komercyjnych magnatów Thracian Primaris.
Widziana z pokładu wahadłowca, stolica lśniła bielą. Dorsay wzniesiono na morskim
wybrzeżu, w pełnej wysp delcie wielkiej rzeki Drunner. Z okienek statku widzieliśmy mrowie
żagli łopoczących w pobliskiej lagunie. Poza granicami śnieżnobiałych budowli metropolii
wznosiły się na zielo-nych wzgórzach niedawno zbudowane tymczasowe koszary dla
rekrutów gwardyjskiego zaciągu.

61
Betancore wylądował na Polach Giova, głównym porcie Dorsay. Lądo-wisko zbudowano
na wielkiej wyspie leżącej pośrodku laguny. Mniejsze jednostki takie jak mój wahadłowiec
były po lądowaniu opuszczane na wielkich platformach w głąb hangarów wykutych w
trzewiach skalistej wyspy.
Lowink pozostał na pokładzie statku. Midas, Bequin, Aemos i ja sam szybko poczyniliśmy
przygotowania do wizyty w mieście. Założyliśmy wszyscy proste, gwarantujące
anonimowość stroje: ciemnoniebieskie szaty dla Aemosa, czarne kombinezony oraz czarne
płaszcze dla mnie i Midasa, długą błękitną suknię z krepy dla Alizebeth Bequin. Betancore z
pewnymi oporami otworzył szafki Vibben, by Bequin wybrała sobie coś z ubrań na-szej
towarzyszki.
Nie sprawiała wrażenia specjalnie przejętej faktem, iż wkłada na siebie rzeczy martwej
kobiety.
Przystrojona łopoczącymi na porannym wietrzyku czerwonymi propor-cami przystań
pełna była tłoczących się w oczekiwaniu na taksówkę pasa-żerów. Wmieszaliśmy się w tłum
kupców, dygnitarzy wszelkiej maści i ma-rynarzy korzystających z przepustek. Uliczni
grajkowie i kuglarze zabawiali zgromadzonych na brzegu laguny turystów.
Po dłuższej chwili wynajęliśmy jedną z antygrawitacyjnych taksówek kursujących między
lądowiskiem i miastem. Była to podłużna jednostka w kształcie grotu, o barwie wściekłego
fioletu. Pozbawiona zamkniętej kabiny, zapewniała wygodne fotele dla sześciu pasażerów.
Sternik siedział wysoko w tyle, nad bulwiastą obudową antygrawitacyjnego generatora.
Taksówka ruszyła poprzez lagunę, unosząc się w powietrzu jakieś dwa metry ponad
migotliwą taflą wody.
Dorsay rosło przed naszymi oczami. Dopiero z poziomu ziemi mogliśmy docenić majestat
tego miasta. Zbudowane na wyrastających z wody bazalto-wych podporach budynki
wykonano ze starannie wypolerowanych kamien-nych bloków. Ich niskie dachy pokryte były
lśniącymi mosiężnymi płyt-kami. Wyrzeźbione w kamieniu gargulce szczerzyły zęby na rogu
każdego domu lub czepiały się rynien. Na wyższych piętrach znajdowały się obszer-ne
balkony zabezpieczone barierkami z pozłacanego metalu. Większość tych balkonów miała
własne zadaszenie. Łukowate kamienne mosty i metalowe klatki schodowe łączyły znajdujące
się po obu stronach kanałów domy. Wzdłuż kanałów biegły na wysokości poziomu wody
kamienne podesty sta-nowiące przystań dla tradycyjnych łodzi.
Wokół było pełno łodzi. Stolica wręcz tętniła życiem, ruchem i feerią ko-lorów. Kiedy już
dotarliśmy w obręb metropolii, prędkość naszej taksówki znacznie zmalała ze względu na
obecność innych antygrawitacyjnych pojaz-dów, wodnych autobusów, prywatnych
motorówek i zwykłych łodzi wiosło-wych.
Nad naszymi głowami w ulicznych korytarzach powietrznych przemyka-ły
antygrawitacyjne ślizgacze i konwencjonalne maszyny atmosferyczne. Wszędzie powiewały
wielkie sztandary Floty Scarus i gudrunickich regi-mentów Gwardii, w szczególności zaś
Pięćdziesiątego.
Aemos mruczał do siebie pod nosem, zapisując w notesie wszelkie infor- macje o
otoczeniu, trawiony nienaturalną żądzą gromadzenia wiedzy.
Klawiatura wysłużonego notesu prawie zaczynała dymić.
Midas Betancore siedział czujny i ostrożny na przednim fotelu taksówki. Szczegóły
rejestrowane przez jego bystry umysł miały znacznie praktycz-niejsze zastosowanie od
danych gromadzonych w notesie starego savanta.
Bequin siedziała na ostatnim fotelu w tyle kabiny, roześmiana i szczęśli-wa. Morska bryza
rozwiewała jej długie włosy. Wątpiłem, by kiedykolwiek zdołała dotrzeć tu na własną rękę.
Gudrun było sercem podsektora, wielkim błyszczącym światem, o którym zawsze marzyła,
lecz który pozostawał po-za zasięgiem jej rąk.
Pozwoliłem jej cieszyć się chwilą. Czas ciężkiej pracy miał nadejść później.

62
* * * * *

Wynajęliśmy pokoje w dzielnicy Dorsay Regency. Uznałem, że sytuacja wymaga


założenia bazy operacyjnej na stałym lądzie. Betancore wywiercił otworki w futrynach drzwi
poszczególnych pokojów i naszpikował je mikro-ładunkami błyskowymi. Drzwi zewnętrze
zostały podłączone do systemu monitoringu pasywnego. Domowi serwitorzy otrzymali
rygorystyczny zakaz odwiedzania wynajętych mieszkań w trakcie naszej nieobecności.

* * * * *

Stałem na wielkim balkonie, w cieniu rzucanym przez wykonane z pur-purowego


materiału zadaszenie. Słuchałem Marszu Adeptów rozbrzmie-wającego w licznych
rozwieszonych na całej długości ulicy głośnikach.
Kanał wodny poniżej balkonu tętnił życiem. Dostrzegłem przeciążony skif pełny pijanych
gwardzistów w nowiutkich złotoczerwonych unifor-mach. Rekruci z Pięćdziesiątego
Regimentu Strzelców Gudrunickich darli się niczym opętani i skakali po pokładzie łodzi
ryzykując wpadnięcie do ka-nału i pójście na dno. Świętowali ostatnie godziny pobytu na
swym macie-rzystym świecie. Za kilka dni mieli znaleźć się na pokładach wojskowych
liniowców w drodze do nieznanego jeszcze piekła strefy frontowej w innym podsektorze.
Jeden z nich wypadł za balustradę i plusnął w wodę kanału. Pod-chmieleni kamraci
wciągnęli go z powrotem na pokład i pośród głośnego śmiechu skąpali w strumieniach lanego
z butelek alkoholu.
Aemos dołączył do mnie niosąc w ręce holograficzny mapnik.
- Gildia Kupiecka Sinesias – powiedział – Siedziba znajduje się pięć ulic dalej.

* * * * *

Gildia Sinesias posiadała jedne z najbardziej ekskluzywnych budynków w komercjalnym


dystrykcie Dorsay. Odcinek Wielkiego Kanału przebiegał pod wykonanymi z kolorowego
szkła portykami głównego gmachu, toteż odwiedzający Gildię ludzie interesu wpływali do
niej swymi skifami cumując w eleganckiej rozległej przystani sąsiadującej z wyłożoną
drogimi dywanami salą recepcyjną.
Wysiedliśmy z wynajętej łodzi wchodząc w tłum interesantów i gości Gildii: wysokich
szczupłych kupców z Messiny noszących tradycyjne sutan-ny, handlarzy z Sameteru w
szerokich kapeluszach oraz bankierów z thra-ciańskich metropolii.
Opuszczając pokład łodzi podałem rękę Bequin. Dygnęła wdzięcznie dziękując za
kurtuazyjny gest. Nie ustalałem wcześniej żadnych szczegółów naszej maskarady,
arystokratyczne zachowanie było jej spontaniczną improwizacją. Chociaż wciąż czułem do
niej irracjonalną niechęć, uczucie to słabło w porównaniu z rosnącym dla tej kobiety
uznaniem. Perfekcyjnie wczuła się w swą rolę.
- Państwa tożsamość i cel wizyty ? – zapytał uprzejmie szambelan Gildii Sinesias
podchodząc bliżej. Człowiek ten odziany był w niezwykle eleganc-kie złote szaty. Krótkimi
ruchami dłoni wydawał polecenia krążącym wokół pomocnikom. W miejscu uszu mężczyzny
dostrzegłem cybernetyczne im-planty. W jednej ręce szambelan trzymał staroświeckie pióro,
w drugiej notatnik.
- Nazywam się Farchaval, kupiec z Hesperusa. To jest pani Farchaval. Przybyliśmy tutaj z
propozycją zawarcia kontraktów handlowych w dzie-dzinie płodów rolnych. Słyszałem, że
Gildia Sinesias może zapewnić nam stosowne usługi brokerskie.
- Czy posiada pan już pracownika kontaktowego Gildii, sir ?

63
- Oczywiście. Mój konsultant to Saemon Crotes.
- Crotes ? – szambelan umilkł na chwilę.
- Och, Gregor, jestem taka zmęczona – oświadczyła znienacka Bequin – To wszystko trwa za
długo i jest okropnie nudne. Chcę znowu popływać po kanałach. Dlaczego nie możemy
wrócić do tych miłych panów z Gildii Mensurae ?

Mensurae ?
- Chwileczkę, kochanie – odparłem zachwycony jej improwizacją.
- Czy państwo... odwiedzili już inną Gildię ? – zapytał szybko szambelan.
- Oni byli dla nas tacy mili. Poczęstowali mnie nawet soliańską herbatą – uśmiechnęła się
słodko Bequin.
- Pozwolą państwo za mną – oświadczył jeszcze szybciej szambelan – Sae-mon Crotes to
jeden z naszych najlepszych agentów handlowych. Natych-miast zaaranżuję dla państwa
stosowną audiencję. W międzyczasie proszę odprężyć się w tamtym pokoju. Zaraz przyślę
państwu soliańską herbatę.
- I nafaryjskie biszkopty ? – zasugerowała niewinnie Bequin.
- Ależ oczywiście, madam.
Wprowadził nas do eleganckiej poczekalni i zamknął za sobą podwójne drzwi. Bequin
spojrzała na mnie z ukosa i zachichotała. Przyznaję, że sam też nie mogłem powstrzymać
śmiechu.
- Co w ciebie wstąpiło ? – zapytałem cicho.
- Powiedziałeś, że jesteśmy bogatymi kupcami oczekującymi od życia wszystkiego, co
najlepsze. Ja tylko zarabiam na moją pensję.
- Oby tak dalej.
Rozejrzałem się po poczekalni. Piękne drogocenne firany przysłaniały przestronne, blisko
dziesięciometrowej wysokości okna wychodzące na Wielki Kanał. Okna wykonano z
dźwiękoszczelnego materiału. Na ścianach wisiały obrazy autorstwa sameterskich mistrzów,
które wywołałyby atak pożądania kapitana Maxilli.
Chromowany serwitor wszedł do pokoju niosąc tacę pełną przekąsek i słodyczy. Postawił
ją delikatnie na marmurowym blacie wielkiego stołu i opuścił bez słowa poczekalnię.
- Soliańska herbata ! – pisnęła Bequin podnosząc porcelanowy czajniczek – I nafaryjskie
biszkopty ! – dodała z uroczym uśmiechem chrupiąc pierwszy z łakoci.
Wziąłem z jej rąk przeznaczoną dla mnie filiżankę herbaty i stanąłem przy ekskluzywnym
kominku sącząc drogi napój w pozie zblazowanego bogacza.
Przedstawiciel Gildii wpadł do poczekalni chwilę później. Był to niski człowieczek o
kędzierzawych włosach i przesadnej ilości biżuterii. Nosił powłóczyste długie szaty cechowe.
Na jego czole widniał dumnie tatuaż w postaci emblematu Gildii Sinesias.
Był to, jak wskazywał rodzaj tatuażu, miejscowy broker.
Nazywał się Macheles.
- Sir Farchaval ! Madam ! Gdybym wiedział wcześniej o państwa przy-byciu, odwołałbym
mniej ważne spotkania. Proszę wybaczyć mi to spóźnie-nie !
- Wybaczam – odparłem dobrodusznie – Obawiam się jednak, że pani Farchaval niebawem
straci swą cierpliwość.
Bequin ziewnęła dyskretnie.
- Och, to niedobrze ! To bardzo niedobrze ! – Macheles klasnął w dłonie przywołując
czekających za drzwiami serwitorów.
- Spełnijcie wszelkie życzenia tej pani – polecił im broker.
- Hmm... vorderskie liście ? – zastanowiła się głośno Bequin.
- Natychmiast ! – wyrzucił z siebie Macheles.
- I taca trufli birri ? Moczonych w winie ?

64
Jęknąłem bezgłośnie.
- Natychmiast ! Natychmiast ! – zapewnił Macheles i wypchnął wręcz serwitorów za drzwi.
Podszedłem do stołu i odłożyłem swoją filiżankę.
- Będę szczery, sir. Reprezentuję kartel producentów zbóż z Hesperusa, bardzo wpływowy
kartel.
Podałem pośrednikowi mały holograficzny projektor. Była to rzecz jasna fałszywka,
spreparowana przez Betancore i Aemosa w oparciu o rozległą wiedzę savanta o Hesperusie,
uzupełnioną dodatkowo uwagami latającego tam czasem Maxilli.
Macheles sprawiał wrażenie onieśmielonego moim trójwymiarowym identyfikatorem.
- O jakiej... wielkości kartelu rozmawiamy, sir ?
- Cały zachodni kontynent.
- Co chciałby pan zaoferować ?
Wyjąłem z kieszeni niewielką probówkę.
- Zmodyfikowane genetycznie ziarno niezwykle łatwe w uprawie i nie posiadające wysokich
wymagań klimatycznych. Idealne dla waszych produ-centów żywności w sytuacji
skurczonego rynku pracy. To prawdziwe cudo.
Serwitorzy opuścili poczekalnię pozostawiając w rękach Bequin przynie-sione smakołyki.
- Inne Gildie bardzo zabiegają o ten produkt, panie – oświadczyła podnosząc do ust truflę –
Wierzę, że Gildia Sinesias nie przegapi takiej okazji.
Macheles zabrał z mojej dłoni probówkę i obejrzał ją uważnie.
- Czy to jest produkt stworzony w oparciu o technologię obcych ? – zapytał zniżając nieco
głos.
- Czy to stanowi jakiś problem ? – odpowiedziałem pytaniem.
- Nie, sir. Inkwizycja jest oczywiście bardzo wrażliwa na tym punkcie, ale właśnie dlatego
specjalizujemy się w takich dyskretnych formach pośred-nictwa. Cała siedziba Gildii jest
zabezpieczona przed podsłuchem.
- Bardzo mnie to cieszy. Zatem stworzone w oparciu o technologię obcych ziarno będzie
można sprzedać bez większych trudności ?
- Żadnych kłopotów. Mamy wielu potencjalnych nabywców tego produktu, zwłaszcza kilku
zagorzałych wielbicieli nowinek pochodzących spoza na-szej cywilizacji.
- Świetnie – skłamałem – Nie ukrywam, że chcę osiągnąć na tej transakcji maksymalne
zyski. Saemon sugerował mi zwrócenie się z propozycją w pierwszej kolejności do Domu
Glaw.
- Saemon ?
- Saemon Crotes. Przedstawiciel Gildii Sinesias, którego spotkałem na Hes-perusie.
- Doskonale. Życzy pan sobie, bym zaaranżował spotkanie między panem i rodem Glaw ?
- Czyż nie to właśnie przed momentem sugerowałem ? – zapytałem z wy-niosłym
politowaniem.

* * * * *

Opuściliśmy siedzibę Gildii Sinesias dwadzieścia minut później. Bequin wciąż oblizywała
usta z pozostałości po truflach.
Natychmiast po wypłynięciu z części Kanału biegnącej pod siedzibą Gildii odezwał się
mój komunikator.
- Eisenhorn.
Szukał mnie Lowink.
- Właśnie otrzymałem wiadomość od Tobiusa Maxilli. Przekazać ją w pełnej formie ?
- Tylko streszczenie.

65
- Kapitan twierdzi, że statek, który przewiózł Eyclone z Gudrun na Hubrisa cumuje na
orbicie parkingowej. Kapitan poczynił odpowiednie rozpoznanie. To frachtowiec Wolnej
Floty Scaveleur. Jego właściciel, niejaki Effries Tanokbrey, jest już w stolicy.
- Połącz się z Maxillą i podziękuj mu za informacje – poleciłem.
Tak oto poznałem w końcu nazwę tajemniczego statku Eyclone.

* * * * *

Jedliśmy właśnie lunch w tawernie opodal Mostu Carnodonów, gdy w pobliżu pojawiła się
sonda komunikacyjna wysłana przez Machelesa do sir Farchavala.
Sonda, niewielka metalowa sfera wielkości owocu cytrusowego, wpadła na taras lokalu i
zaczęła unosić się na wysokości głów klientów, przelatując od stolika do stolika. Kiedy mnie
znalazła, zawisła w powietrzu, pisnęła i wyświetliła holograficzną wiadomość. Poniżej
emblematu Gildii Sinesias ujrzałem formalne zaproszenie na spotkanie w siedzibie Domu
Glaw popołudniu następnego dnia. Mieliśmy udać się na godzinę czwartą do centrali Gildii,
gdzie oczekiwał nas Macheles i przygotowany przez niego środek transportu.
Sonda powtarzała wyświetlanie wiadomości, dopóki nie machnąłem przed jej projektorem
dłonią i nie podałem krótkiej odpowiedzi, nagranej natychmiast przez rejestrator dźwięku.
Odleciała szybko unosząc mój prze-kaz.
- Jak to nas znalazło ? – zapytała Bequin.
- Feromony – wyjaśnił Aemos – System ochrony Gildii Sinesias przeska-nował was w
trakcie wizyty i pobrał próbki wzorców zapachowych. Zapro-gramowana odpowiednio sonda
latała tak długo po okolicy, aż namierzyła odpowiedni rodzaj feromonów.
Urządzenia tego rodzaju były bardzo popularne na rozwiniętych techno-logicznie
światach. Podsunęło mi to pewien pomysł.
- Więc twierdzisz, że pracownicy Gildii bez skrupułów pośredniczą w obro-cie produktami
obcych ? – zapytał Betancore podnosząc do ust kieliszek wina.
Skinąłem twierdząco głową.
- W chwili obecnej koncentrujemy się na Domu Glaw i tej sprawie podpo-rządkowujemy
wszystkie działania, ale nie zamierzam zapomnieć tego, co robi Gildia Sinesias. Kiedy już
skończymy swoją robotę, weźmiemy się bardzo skrupulatnie do kontroli jej działalności.
Bequin kontemplowała wzrokiem piękny ornamentowany most przerzu-cony nad
Drunnerem.
- Co to za stwory ? – zapytała. Kamienne płaskorzeźby pokrywały wszyst-kie filary mostu
prezentując sylwetki wielkich czteronożnych drapieżników o potężnie umięśnionych
cielskach, długich ogonach i podłużnych pyskach najeżonych garniturem kłów.

- Carnodony – odparł ponownie Aemos, zadowolony z możliwości popisa-nia się swą


ogromną wiedzą – Heraldyczne zwierzę Gudrun. Występują w wielu miejscowych herbach i
insygniach rodowych, symbolizując potęgę i władzę. Obecnie bardzo rzadkie, niemal
całkowicie wytępione. Sądzę, że kilka dzikich osobników żyje jeszcze gdzieś w tundrze na
dalekiej północy.
- Mamy resztę dnia przed sobą – urwałem tę jałową rozmowę – Wy-korzystajmy ją dobrze.
Poszukajmy kapitana Tanokbrey.
Betancore zmarszczył czoło i chyba zamierzał uświadomić mi, jak trudne będzie to
przedsięwzięcie. Nie dałem mu dojść do słowa przedstawiając swój pomysł.

* * * * *

66
W niewielkim biurze nad Kanałem Ooskin opłaciliśmy sondę komuni-kacyjną.
Przygotowałem krótką zwięzłą wiadomość dla kapitana Scave-leura, zapytując o możliwość
wynajęcia jego statku w celu kursu poza granice systemu. Obsługujący mnie urzędnik przyjął
treść przekazu i pie-niądze bez zbędnych pytań, zaprogramował jedno z trzydziestu leżących
na półce za jego plecami urządzeń. Po podłączeniu sondy do rejestru wzorców zapachowych
mężczyzna wyszukał zapis feromonów pobrany od Tanokbrey w stołecznym urzędzie
imigracyjnym.
Zaprogramowane urządzenie uniosło się w powietrze, zapiszczało i popędziło w swoją
drogę. Czekający na ulicy Betancore odpalił silnik wy-najętego antygrawitacyjnego ślizgacza
i pomknął śladem sondy. Istniała spora szansa na zlokalizowanie kapitana Scaveleura. Był w
końcu czło-wiekiem interesu szukającym całe życie źródeł zarobku.
Leciałem w towarzystwie Aemosa i Bequin na pokładzie powietrznej taksówki,
utrzymując stały kontakt radiowy z Betancore. Na kanałach panował większy ruch niż
zazwyczaj, a miejscowe jednostki Arbites i oddziały służb bezpieczeństwa marynarki krążyły
po całym mieście. Póź-nym popołudniem przez stolicę miała przepłynąć wielka ceremonialna
ka-walkada, czyniono ostatnie do niej przygotowania. Grupy widzów już zbierały się na
mostach i balkonach. Wszędzie powiewały sztandary girlandy kwiatów.
Betancore czekał na nas w Tersegold, dzielnicy słynącej z licznych pubów i restauracji.
Wysiadłem z taksówki każąc pozostać w środku Aemo-sowi i Bequin.
- Jest w środku – powiedział pilot wskazując dłonią drzwi do jednego z lokalów – Zajrzałem
tam. Piąty stolik po lewej. Tanokbrey to wysoki męż-czyzna w czerwonej kurtce. Ma ze sobą
dwóch ochroniarzy.
- Zostań tutaj, bądź czujny – poleciłem.
Tawerna była ciemna i zatłoczona. Na niskim suficie pulsowały różno-kolorowe lampy, z
głośników sączyła się muzyka. Powietrze przesycała woń ludzkiego potu, dymu, alkoholu i
obscury.
Moja sonda niemal zderzyła się ze mną w drzwiach wejściowych lokalu. Zatrzymała się w
miejscu wyświetlając odpowiedź, po czym odleciała do biura. Kapitan Scaveleura nie był
zainteresowany wynajęciem statku.
Przepychając się przez tłum zlokalizowałem go wzrokiem. Tanokbrey miał na sobie
czerwoną kurtkę z drogiego materiału, a długie czarne włosy związał w warkocz ozdobiony
kolorowymi wstążkami. Jego posępna nie-przyjazna twarz nie budziła sympatii. Pił alkohol w
towarzystwie dwóch równie ponurych marynarzy noszących czarne skórzane kaftany.
- Kapitan Tanokbrey ?
Spojrzał na mnie powoli, ale nic nie powiedział. Jego kompani gapili się na mnie wrogo.
- Możemy porozmawiać w cztery oczy ? – zasugerowałem.
- Możesz się odpieprzyć ?
Nie zrażony odpowiedzią usiadłem przy stoliku. Marynarze zesztywnieli zaskoczeni moim
zachowaniem. Tanokbrey osadził ich w miejscu ledwie zauważalnym ruchem głowy.
- Zacznijmy od łatwego pytania – zaproponowałem.
- Zacznij od szybkiego wyjścia z tego lokalu – odparł. Mierzył mnie teraz wyjątkowo
niemiłym spojrzeniem. Nie przerywając kontaktu wzrokowego z jego oczami dostrzegłem
prawą dłoń kapitana wsuwającą się dyskretnie pod kurtkę.
- Wyglądasz na spiętego. Dlaczego ?
Brak odpowiedzi. Marynarze robili się coraz bardziej nerwowi.
- Masz coś do ukrycia ?
- Chciałbym się czegoś napić. Bez natrętów. Spadaj stąd.
- Bardzo niegrzecznie. No dobrze, skoro ci dżentelmeni nie chcą nas opuś-cić, wyłożę sprawę
otwarcie. Mam nadzieję, że cię to przesadnie nie zmart-wi.
- Kim ty u diabła jesteś ?

67
Teraz to ja nie odpowiedziałem. Cały czas patrzyłem mu prosto w oczy.
- Twoje podejście na wysoką orbitę naruszyło procedury kontrolne – oświadczyłem w końcu.
- To kłamstwo !
Oczywiście, że było to kłamstwo, podobnie jak moje następne słowa. Nie miało to
znaczenia. Chciałem wybadać odporność tego człowieka na stres.
- Twoje dokumenty pokładowe są niekompletne. Kontrola lotów Gudrun chce objąć
Scaveleura dozorem do chwili wyjaśnienia wszystkich nie-ścisłości.
- Ty kłamliwy skurwielu...
- To nie byle jaka sprawa. Wykonałeś lot na Hubris, którego nigdzie nie odnotowano, nie
przedłożyłeś odpowiedniego protokołu stanu ładowni. Jak kontrola lotów ma rozliczyć
procedury importowe ?
Poszedłbym w zakład, że włosy na głowie kapitana zjeżyły się zauwa-żalnie.
- Po co byłeś na Hubrisie ?
- Nie byłem. Kto tak twierdzi ?
- Sam sobie wybierz. Saemon Crotes. Namber Wylk.
- Nie znam ich. Chyba znalazłeś niewłaściwego człowieka, sukinsynu. Od-pierdol się !
- Zatem Murdin Eyclone. Co z nim ? Czy to nie on cię wynajął ?
To pytanie przeważyło w końcu szalę. Nieznaczny ruch głowy kapitana.
Marynarz siedzący obok mnie zerwał się z krzesła, krótka pałka wstrzą-sowa wypadła z
jego rękawa wślizgując się prosto w otwartą dłoń.
- Połóż to – rozkazałem nie używając ani jednego słowa.
Pałka zaiskrzyła się spadając na blat stołu.
Sekundę później trzymałem ją już w ręce. Wyrżnąłem właściciela pałki w twarz powalając
go na podłogę, po czym natychmiast wymierzyłem cios w głowę drugiego marynarza, tuż nad
lewym uchem. Przewrócił się razem z krzesłem i znieruchomiał pozbawiony przytomności.
Usiadłem z powrotem z pałką w ręce, patrząc uważnie na kapitana. Jego twarz była szara
niczym popiół, rozszerzone oczy błyszczały paniką.
- Eyclone. Opowiedz mi o nim.
Wsunięta pod kurtkę ręka renegata poruszyła się, toteż natychmiast dźgnąłem go w ramię
czubkiem pałki. Niestety, dopiero wtedy zorientowa-łem się, że Tanokbrey nosi pod kurtką
kamizelkę ochronną.
Syknął z bólu pod wpływem uderzenia, ale i tak wyciągnął spod ubrania niewielki
laserowy pistolet z krótką lufą.
Kopnąłem od spodu blat stołu rzucając meblem prosto w kapitana. Zas-koczony nie
wycelował dobrze i jego strzał poszedł w bok, trafiając między łopatki stojącego opodal
gościa. Martwy mężczyzna runął na twarz prze-wracając inny stolik.
W tawernie wybuchł chaos. Strzał i agonalny krzyk ofiary wywołał panikę reszty klientów.
Nie traciłem czasu. Tanokbrey strzelił ponownie zza przewróconego na bok stołu, ale ja
już wpychałem się między miotanych przerażeniem ludzi.
Kapitan zerwał się z klęczek i rzucił w stronę wyjścia, kopiąc i okładając pięściami
stojących mu na drodze klientów. Dostrzegłem znajdującego się przy drzwiach Betancore, ale
ogarnięty paniką tłum uniemożliwił pilotowi przechwycenie uciekającego zabójcy.
- Uciekać ! – wrzasnąłem dziko i tłum niczym na zawołanie wystrzelił przez otwarte szeroko
drzwi tawerny. Wydostałem się na zewnątrz.
Tanokbrey uciekał wzdłuż nabrzeża biegnąc w stronę znajdującej się na jego końcu małej
przystani. Odwrócił się, strzelił w moim kierunku. Ludzie na nabrzeżu zaczęli krzyczeć,
szukać desperacko kryjówki. Ktoś został przy-padkiem zepchnięty do kanału.
Tanokbrey skoczył z nabrzeża na pokład wodnej taksówki. Zastrzelił bez chwili namysłu
protestującego głośno kierowcę, wyrzucił za burtę jego ciało i usiadł za sterami. Łódź
pomknęła kanałem nabierając z każdą sekundą szybkości.

68
Antygrawitacyjny motor Betancore stał na tarasie tuż obok mnie. Uruchomiłem go i
rzuciłem się w pościg.
- Zaczekaj ! Zaczekaj ! – dobiegł mnie krzyk Betancore.
Nie miałem czasu.

* * * * *

Dzika jazda kapitana Scaveleura wprowadziła zamęt na całej długości kanału. Taranował i
spychał na boki inne pojazdy zmuszając je do ustąpie-nia mu drogi. Złote dekoracje na
czarnych burtach taksówki były pogięte i nadłamane od licznych kolizji. Ludzie na brzegach
kanału i na łodziach złorzeczyli i rzucali za zbiegiem odpadkami. W miejscu, gdzie kanał
krzy-żował się z inną odnogą rzecznej sieci, Tanokbrey przyśpieszył gwałtownie.
Nadpływająca z drugiej strony szybka łódź kurierska skręciła w ostatniej chwili w bok
unikając zderzenia i wpadła na nabrzeże rozdzierając kadłub od dzioba po rufę. Jej sternik
wywinął salto w powietrzu i plusnął w wodę.
Śmigałem motorem poprzez chaos wywołany przejściem taksówki zbie-ga. Chciałem
zwiększyć wysokość i znaleźć się na pułapie o niższym praw-dopodobieństwie kolizji, ale
motor posiadał wbudowany ogranicznik nie pozwalający maszynie lecieć wyżej niż trzy
metry
pozwalający maszynie lecieć wyżej niż trzy metry nad powierzchnią ziemi. Nie miałem czasu
na lokalizowanie ogranicznika ani próby jego wyłączenia. Miotałem się szaleńczo pomiędzy
skifami, wodnymi autobusami i innymi antygrawitacyjnymi skuterami.
Gdzieś z przodu dobiegły mnie przytłumione dźwięki wojskowej or-kiestry.
Tanokbrey wystrzelił prosto na wody Wielkiego Kanału, mknąc w stronę płynącej leniwie
popołudniowej parady. Rzędy wojskowych barek eskorto-wanych przez antygrawitacyjne
ślizgacze sunęły ospale na całej szerokości kanału. Na ich pokładach tłoczyli się rekruci i
oficerowie Gwardii, wojs-kowe orkiestry i zaproszeni na paradę dostojnicy. Na masztach
powiewały sztandary kompanii, imperialne orły i gudrunickie carnodony. Jedna z barek
przewoziła wielką pozłacaną podobiznę carnodona obwieszoną śpiewają-cymi coś
gwardzistami. Girlandy kwiatów zdobiły lufy tysięcy laserowych karabinów. Nabrzeża i
mosty Wielkiego Kanału były zapchane wiwatują-cymi tłumami gapiów.
Taksówka zbiega uderzyła z rozpędu w burtę jednej z barek. Na głowę kapitana posypały
się przekleństwa rozgniewanych żołnierzy. Łódź obróciła się w miejscu. Tłum zaczął ciskać
w intruza ogryzkami i kamieniami.
Odpowiadając pasażerom barki równie barwnymi wyzwiskami Tanok-brey naparł na jej
rufę dziobem taksówki próbując przepchnąć się na drugą stronę kanału. Byłem już blisko
zbiega, klucząc maszyną w tak sposób, by uniknąć niezadowolenia tłumu. Syreny i gwizdki
paradnych łodzi ścigały mieszającego szyk świątecznej parady natręta. Jakiś gwardzista
skoczył z pokładu mijanej barki na taksówkę, ale Tanokbrey strącił go kopniakiem do wody,
zanim waleczny rekrut zdołał znaleźć uchwyt dla rąk. To jeszcze bardziej rozjuszyło widzów.
Ryk oburzonego tłumu wręcz ogłuszał. Gwar-dziści tłoczyli się przy burtach swych barek
krzycząc i gwiżdżąc przeraźli-wie.
Tanokbrey skręcił w bok chcąc wyjść poza zasięg wysuwanych ku niemu bosaków i
najechał na tratwę wiozącą orkiestrę kompanii. Część muzyków poprzewracała się
upuszczając instrumenty, a grany przez nich hymn Impe-rium zmienił się w dziką kakofonię.
Rozwścieczeni żołnierze płynący mniejszą łodzią motorową rzucili się w pościg za
szaleńcem grasującym na wodach kanału. Kilku z nich stanęło na ugiętych nogach szykując
się do abordażu taksówki. Widząc nowe niebez-pieczeństwo Tanokbrey sięgnął po pistolet.
To był jego ostatni błąd. Wyhamowałem delikatnie i posadziłem motor na krańcu
nabrzeża. Dalszy pościg nie miał już sensu.

69
Tanokbrey oddał dwa chaotyczne strzały w kierunku swych prześladow-ców. Sekundę
później z pokładu pobliskiej barki wypaliło równocześnie dwadzieścia nowiutkich laserów,
dziurawiąc niczym sito ciało zbiega i jego łódź. Silnik taksówki eksplodował z hukiem sypiąc
na wszystkie strony kawałkami kadłuba, kłęby dymu wykwitły ponad łopoczącymi na wietrze
sztandarami Gwardii.
Młodzi rekruci z Pięćdziesiątego Regimentu Strzelców Gudrunickich zaliczyli pierwsze w
swej militarnej karierze zwycięstwo.

Rozdział X

Konflikt jurysdykcji.
Dom Glaw.
Mroczne sekrety.

Próbowałem bezskutecznie zasnąć, chociaż było już po północy. Bequin i Aemos kilka
godzin temu udali się do swoich pokojów. Refleksy księżyco-wego światła rzucane przez
kołyszące się fale pobliskiego kanału tańczyły na suficie sypialni.
- Aegis do Ciernia – ożył znienacka tkwiący w mym uchu mikrokomuni-kator. Szeptał
Betancore.
- Cierń.
- Spektrum, ekspansywne, spirala winorośli.
Nim jeszcze dokończył frazę, wciągałem już spodnie i buty. Na nagi tors narzuciłem
pośpiesznie kurtkę. Wślizgnąłem się do biegnącego wzdłuż pokojów sypialnych korytarza z
wyjętym z pokrowca mieczem w dłoni.
Światła w całym domu były zgaszone, ale i tutaj docierał blask księżyca potęgowany
odbiciami wodnych refleksów.
Betancore stał na końcu przedpokoju, w obu dłoniach ściskał swoje igło-we pistolety.
Wskazał ruchem głowy wejściowe drzwi.
Byli dobrzy i bardzo cisi, ale zdołaliśmy dostrzec cień ich postaci w szczelinach między
drzwiami i futryną. Lekkie drgnięcie klamki powiedzia-ło mi, że ktoś manipuluje przy zamku.
Cofnęliśmy się z Betancore pod ścia-nę po obu stronach drzwi, zamknęliśmy oczy i zakryli
uszy. Każda próba sforsowania drzwi skazana była na odpalenie ładunków ogłuszających, a
my nie chcieliśmy zostać przypadkowo oślepieni ani ogłuszeni.
Drzwi uchyliły się lekko. Żaden mikroładunek nie wybuchł. Nasi nocni goście zdołali
zneutralizować wszystkie założone systemy obrony. Byli znacznie lepsi, niż początkowo
sądziłem.
Wąski teleskopowy przewód wsunął się przez szparę w drzwiach. Optyczny sensor na jego
końcu zaczął się powoli obracać oglądając po-mieszczenie. Machnąłem palcami na Betancore
i ująłem za przewód ręką, po czym szarpnąłem silnie. W tym samym momencie włączyłem
swój ener-getyczny miecz.
Jakaś postać uderzyła w drzwi pociągnięta szarpnięciem za szpiegowski instrument,
wpadła do przedpokoju. Skoczyłem w stronę intruza próbując zbić go z nóg, ale mimo swego
zaskoczenia zareagował z niezwykłą trzeź-wością umysłu kopiąc i klnąc jednocześnie. Był to
wysoki, dobrze zbudo-wany mężczyzna w dopasowanym do ciała czarnym kombinezonie.
Zwarliśmy się siłując, kopiąc i gryząc. Nieproszony gość trzymał mnie kurczowo za
nadgarstek dzierżącej miecz ręki.
Uderzyłem go kantem dłoni prosto w gardło.
Upadł na podłogę charcząc konwulsyjnie. Wyprostowałem się i...
- Odłóż natychmiast broń – powiedział silny męski głos.

70
Niska zakapturzona postać stała w drzwiach przedpokoju. Betancore pró-bował wymierzyć
w nią pistolety, ale ręce same mu opadły.
Drugi intruz posługiwał się mocą. Zdołałem zablokować jego mentalny impuls, ale dla
Midasa okazał się on zbyt silny. Pistolety wypadły ze zdręt-wiałych dłoni pilota i wylądowały
na dywanie.
- Teraz ty – powiedział mężczyzna w kapturze patrząc w moją stronę – Wy-łącz zasilanie
miecza.
Rzadko miewałem wcześniej okazję spotkać się z tak silną techniką manipulacji mentalnej.
Odbiegała znacznie od moich własnych metod. Człowiek w kapturze dysponował
niezwykłym talentem. Z trudem odpycha-łem psioniczne sondy próbujące wniknąć w mój
umysł.
- Opierasz się ? – zapytał intruz. W mojej głowie eksplodowała jaskrawa gwiazda mentalnej
energii. Pojąłem w ułamku chwili, że nie stanowię dla tego człowieka równorzędnego
przeciwnika. Miałem do czynienia z doś-wiadczonym, potężnym i dobrze wyszkolonym
umysłem.
Druga wiązka energii wzmocniła pierwszą. Mężczyzna, którego powali-łem ciosem w
gardło był już na nogach. Drugi mentat. Jeszcze silniejszy od poprzedniego, ale nie
posiadający nad swoim talentem tak doskonałej kont-roli jak jego towarzysz. Krzyknąłem z
bólu, ale zdołałem odeprzeć z trudem jego atak.
Fale psionicznej energii trzaskały okiennicami i wprawiały w drżenie meble. Gdzieś
trzasnęło rozbijane szkło, Betancore upadł na podłogę jęcząc cicho. Zakapturzona postać
postąpiła krok do przodu i dźgnęła mnie ponow-nie mentalnym ostrzem. Upadłem na kolana,
z nosa pociekła mi strużka krwi. Myślałem, że głowa zaraz mi pęknie, ale nawet na chwilę nie
rozluźni-łem zaciśniętych na rękojeści miecza palców.
Znienacka ostry ból minął bez śladu. Obudzeni hałasem, Bequin i Aemos wpadli do
przedpokoju. Bequin wrzasnęła przeraźliwie. Jej mentalna pustka pojawiła się raptownie w
samym środku psionicznej konfrontacji dosłownie Betancore pozbierał swoje pistolety i
zapalił światło.

wsysając przenikającą powietrze energię.


Zakapturzony napastnik krzyknął zaskoczony. Skoczyłem do przodu, chwyciłem intruza
za ubranie i cisnąłem o ścianę. Jego ciało sprawiało wra-żenie kruchego, ale okazało się
dziwnie ciężkie jak na osobę tej postury.
Betancore pozbierał swoje pistolety i zapalił światło.
Mężczyzna siłujący się ze mną przy drzwiach okazał się młodym czło-wiekiem o byczym
karku i gładko ogolonej czaszce. Leżał pod jednym z okien ledwie przytomny. Miał na sobie
czarny skórzany kombinezon z kil-koma pasami narzędziowymi. Bequin szybko wyjęła z
jego kabury pod pa-chą ukryty tam pistolet.
Drugi napastnik, człowiek w kapturze, wstał powoli z podłogi, bolesnymi ruchami
prostując kończyny. Ubrany był w długie ciemne szaty, jego dłonie skrywały rękawiczki z
czarnej satyny. Zdjął z głowy kaptur.
Był stary, niewiarygodnie wręcz wiekowy, jego twarz zmarszczkami przywodziła na myśl
rodzynek. Odsłonięte w wycięciu szaty gardło zdra-dzało swym kanciastym kształtem
obecność podskórnych wszczepów, bez wątpienia chroniących cały korpus mężczyzny. W
głębokich oczodołach płonęły pełne lodowate furii źrenice.
- Popełniłeś błąd – oświadczył z wysiłkiem starzec – Fatalny błąd, możesz tego być pewien.
Wyjął z kieszeni niewielki amulet i wyciągnął go w moją stronę. Nie sposób było nie
rozpoznać widniejącego na nim emblematu.
- Jestem inkwizytor Commodus Voke.
Uśmiechnąłem się uprzejmie.

71
- Witaj w moich progach, bracie.

* * * * *

Commodus Voke przez dłuższą chwilę studiował moją rozetę, potem zaczął
kontemplować w milczeniu ściany pomieszczenia. Czułem wyraźnie kotłującą się w jego
umyśle wściekłość.
- Wynikł zatem... konflikt jurysdykcji – wykrztusił w końcu poprawiając swe szaty. Jego
asystent stał w kącie pokoju łypiąc na mnie nieprzyjaźnie wzrokiem.
- Rozpatrzmy go – zaproponowałem – Wyjaśnij mi, dlaczego w środku nocy napadłeś na mój
apartament.
- Przyleciałem na Gudrun osiem miesięcy temu. Skomplikowane śledztwo, bardzo złożona i
wielowątkowa sprawa. Moją uwagę zwrócił pewien kapi-tan Wolnej Floty, niejaki Effries
Tanokbrey. Zacząłem zaciskać wokół nie-go sieć, gdy ten nagle wpadł w panikę i dał się
zabić. Proste rozpoznanie ujawniło, że w incydent zamieszany był w jakiś sposób kupiec
zbożowy Farchaval.
- Farchaval to moja przykrywka na Gudrun.
- Posługujesz się fałszywą tożsamością ? – zapytał z wyniosłą odrazą Voke.
- Każdy z nas posiada własne metody, inkwizytorze – odparłem.
Nigdy wcześniej nie miałem okazji poznać osobiście wielkiego Commo-dusa Voke, ale
doskonale znana mi była jego reputacja. Niewzruszony pury-tanin, który spełniałby wszystkie
wymogi stawiane twardogłowym mono-dominantom, gdyby nie jego ogromne uzdolnienia w
dziedzinie mocy men-talnych. Wierzyłem skrycie, że za przekonaniami tego człowieka
musiała kryć się nuta filozofii thoriańskiej. Służył w randze nowicjusza pod komen-dą
legendarnego Absaloma Angevina trzysta lat temu i odegrał znaczącą rolę we wszystkich
późniejszych znanych powszechnie operacjach Inkwi-zycji na obszarze całego sektora. Jego
metody były proste i przejrzyste. Po-tępiał pracę operacyjną w ukryciu, posługiwanie się
fałszywą tożsamością i dezinformację. Zawsze posługiwał się autorytetem naszej instytucji i
stra-chem przez nią wzbudzanym, otrzymując wszystko, czego zażądał i udając się tam, gdzie
sobie zażyczył.
W mojej prywatnej opinii metoda terroryzowania społeczeństwa zamy-kała równie wiele
drzwi jak otwierała, toteż wcale nie zdziwił mnie fakt, że Voke pracował na Gudrun całe
osiem miesięcy.
Spojrzał na mnie jakbym był insektem, którego omal nie nadepnął.
- Odczuwam niesmak widząc inkwizytorów stosujących sztuczki radyka-łów. W ich głębi
czai się herezja, Eisenhorn.
Zdenerwował mnie nieco. Jak już wcześniej wspominałem, bardzo sobie cenię purytańskie
dogmaty, ale staram się działać elastycznie, by szybko rozwiązywać problemy. A Voke
określał mnie mianem radykała ! Pod wpływem jego spojrzenia poczułem się nagle niczym
skrajnie niebezpieczny Horusjanin.
Spróbowałem zignorować niemiłe myśli.
- Musimy wymienić między sobą informacje, inkwizytorze. Jestem pewien, że twoje
śledztwo jest w jakiś sposób związane z Domem Glaw.
Voke nawet nie mrugnął okiem, ale wyczułem, że jego asystent zesztyw-niał słysząc moje
oświadczenie.
- Nasza praca faktycznie się ze sobą zazębia – ciągnąłem dalej – Ja również jestem
zainteresowany rodem Glawów.
Krótko i zwięźle opowiedziałem o wydarzeniach na Hubrisie, Eyclone oraz
powiązaniach tej zbrodni z Gudrun i Domem Glaw opartych na pod-stawie informacji o
tajemniczym Pontiusie. Cała ta historia wyraźnie go zaintrygowała.

72
- Pontius to tylko imię, Eisenhorn. Sam Pontius Glaw dawno już nie żyje. Uczestniczyłem
wraz z czcigodnym Angevinem w pacyfikacji jego bractwa. Na własne oczy widziałem trupa.
- A mimo to też zwróciłeś uwagę na Glawów.
Oddychał chwilę głęboko zbierając myśli.
- Po unicestwieniu Pontiusa Glawa jego ród poczynił ogromne starania mające na celu
odżegnanie się od tej herezji. Lecz Angevin, niech spoczywa w pokoju jego nieśmiertelna
dusza, zawsze podejrzewał, że skażenie wniknęło głębiej w arystokratyczny ród i reszta
rodziny nie jest bynajmniej wolna od moralnej korupcji. To bardzo stary ród i bardzo
wpływowy. Niezwykle trudno zgłębić jego tajemnice. Ale teraz, po blisko dwustu latach,
ponownie wzbudził moje zainteresowanie. Piętnaście miesięcy temu, pod-czas likwidacji
komórki Chaosu na Sader VII, odkryłem powiązania tamtej-szych agentów oraz kilku innych
pomniejszych zakazanych kultów z pewną tajemną organizacją nadrzędną, sprzysiężeniem o
ogromnych wpływach i władzy działającym na wielu oddalonych od siebie światach. Pewne
dowody jednoznacznie wskazywały na Gudrun. Fakt, że na Gudrun znajduje się się-dziba
rodu Glawów budził rzecz jasna uzasadnione podejrzenia.
- Nareszcie jakiś postęp – oświadczyłem siadając na krześle i wciągając na tors podkoszulek
przyniesiony mi w międzyczasie przez Bequin. Aemos napełnił amasecem sześć kieliszków.
Voke przyjął jeden z nich, usiadł obok mnie i delektował się z przyjemnością trunkiem.
Jego asystent odmówił poczęstunku i nadal tkwił w kącie pokoju.
- Siadaj, Heldane – powiedział Voke – Mamy tutaj sprawy do omówienia.
Asystent zabrał kieliszek i krzesło i usiadł w swoim kącie.
- Polowałem na grupę spiskowców kierowanych przez bardzo skutecznego agenta
terenowego – powiedziałem – Grupę zaangażowaną w wyjątkowo zbrodniczy plan.
Zgromadzone w trakcie śledztwa dowody wskazują na Gudrun i Glawów. Ty ze swojej strony
odkryłeś to samo w trakcie likwi-dacji innej komórki...
- W zasadzie trzech innych – poprawił mnie.
- Zatem trzech. Dostrzegłeś istnienie znacznie większej organizacji. Widzę teraz jasno, że
natrafiliśmy na te samo ukryte zło, tylko podeszliśmy do nie-go z dwóch różnych stron.
Voke oblizał usta wąskim językiem i pokiwał twierdząco głową.
- Od chwili przybycia na Gudrun rozpracowałem i zlikwidowałem dwie tu-tejsze agentury
kultu. Jestem pewien istnienia dziewięciu innych, w tym trzech w samej stolicy. Prowadziłem
staranną obserwację ich działalności. Od miesięcy członkowie agentur trwali w gorączkowym
oczekiwaniu do jakiegoś wielkiego wydarzenia. Potem znienacka ich zachowanie całkowicie
się zmieniło. Zakres dat pozwala powiązać tę zmianę z wydarzeniami zaszłymi na Hubrisie.
- Eyclone zaangażował w operację ogromne środki logistyczne, poprze-dzone starannymi
przygotowaniami. I nagle, za pięć dwunasta, cały plan wziął w łeb. Albo coś nie wypaliło
albo nastąpiła zmiana rozkazów. Chociaż zdołałem dostać się na Hubris i zlikwidować
Eyclone, tak naprawdę nie zrealizował on swego zadania tylko dlatego, że nie dostarczono mu
Pon-tiusa. Jak przyjął twoje postępowanie wyjaśniające Dom Glaw ?
- Odwiedziłem ich dwukrotnie w przeciągu ostatnich trzech miesięcy. Za każdym razem
poczynili wszelkie wysiłki, by odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Pozwolili
skontrolować siedzibę i przejrzeć rodowe archi-wum. Nic nie znalazłem.
- Być może dlatego, że świadomi byli od początku konfrontacji z inkwi-zytorem. Jutro sir
Farchaval ma spotkanie handlowe z członkami rodu Glaw w ich siedzibie.
Wydął w zadumie usta.
- Inkwizycja ma obowiązek stać ramię w ramię przeciwko wrogom ludz-kości. W duchu
kooperacji wstrzymam swe działania, by zobaczyć, jakie efekty przyniesie twoja wątpliwa
taktyka. Jak mniemam, mizerne.
- W duchu kooperacji, Voke, obiecuję przekazać ci wszelkie zdobyte infor-macje.

73
- Zrobisz dla mnie coś więcej. Glawowie znają mnie, lecz nie moich współ-pracowników.
Heldane uda się z tobą.
- Nie jestem do tego pomysłu przekonany.
- Nalegam. Nie pozwolę zniszczyć efektów mojej długiej pracy przez po-rywcze działania
kogoś takiego jak ty. Żądam obecności w twoim zespole mojego obserwatora albo nie wyrażę
zgody na współpracę.
Zaszachował mnie i doskonale o tym wiedział. Odmowa współpracy utwierdziłaby w jego
oczach opinię o moim radykalizmie, a nie miałem najmniejszej ochoty na konfrontację z
inkwizytorem tak wpływowym i szanowanym jak Commodus Voke.
- Dobrze, ale niech robi dokładnie to, co mu rozkażę.

Opuściliśmy Dorsay o czwartej po południu. Ponownie ubrałem siebie i Bequin na modę


bogatych, ale nie ostentacyjnie chełpiących się zamożnoś-cią kupców. Towarzyszyli nam
Aemos, Betancore i Heldane. Ku memu za-dowoleniu asystent Voke prezentował się
wiarygodnie w cywilnym ubraniu. Razem z Midasem pozował na naszą osobistą ochronę,
podczas gdy Aemos grał rolę biologa-genetyka.
Macheles oraz czterech innych bogato wystrojonych pośredników Gildii Kupieckiej
Sinesias oczekiwało na nas w siedzibie instytucji. Mała szybka aerodyna już grzała silniki.
Pojazd, lśniąca strzała z emblematami Gildii na burtach, poderwał się z platformy
startowej na dachu głównego budynku i wzbił w powietrze. Ma-cheles poinformował nas, że
lot potrwa dwie godziny. Broker krążył po luksusowej kabinie pasażerskiej aerodyny
roznosząc poczęstunek. Przed-stawił też pokrótce porządek wizyty: formalny bankiet z
udziałem przed-stawicieli Domu Glaw dzisiejszego wieczoru, nocleg i wycieczka po posiad-
łości możnowładców następnego poranka. Potem, jeśli obie strony byłyby wciąż
zainteresowane, rozpoczęcie negocjacji.
Polecieliśmy na zachód, w głąb lądu, pozostawiając za sobą kapryśną nadmorską pogodę.
Pod samolotem przemykały łagodne zielone wzgórza, rozległe pola i połacie lasów. Gdzieś z
boku połyskiwała srebrna wstęga Drunneru. Gdzieniegdzie dostrzegałem małe wioski lub
pojedyncze farmy, raz przelecieliśmy nad niewielkim miasteczkiem z lśniącą w promieniach
słońca kopułą świątyni Eklezjarchii. W trakcie podróży widziałem przez chwilę tylko jeden
inny samolot.
Na zachodnim horyzoncie pojawił się pas wyższych wzniesień. Nadcią-gający zmierzch
zasnuwał z wolna przestworza. Przestrzeń pod nami spra-wiała teraz wrażenie bardziej
odludnej, dzikie, widziałem sporo gęstych la-sów i głębokich wąwozów. Macheles
poinformował mnie, że lecimy nad posiadłościami rodu Glaw.
Kilka minut później ujrzeliśmy siedzibę arystokratycznej rodziny. Trzy-piętrowy masywny
budynek wzniesiony w stylu neogotyckim górował nad głęboką doliną obserwując ją setką
wielkich okien. Polerowane kamienne bloki lśniły w promieniach zachodzącego słońca.
Budowla posiadała dwa boczne skrzydła, bez wątpienia wzniesione w późniejszym okresie.
Jedno skrzydło sąsiadowało ze stajniami oraz ciągiem pomieszczeń gospodarczych
zbudowanych na skraju pobliskiego lasu. Uznałem, że to część posiadłości zamieszkiwana
przez służbę. Drugie skrzydło znajdowało się na wysokim uskoku skalnym. Uwagę zwracał
jego kopulasty dach złocony słonecznym blaskiem. Cała posiadłość była rzeczywiście
rozległa i musiała stanowić prawdziwy labirynt. W ściany tego domu można by bez trudu
wpędzić spo-łeczność zamieszkującą niewielkie miasteczko.
Aerodyna wylądowała na wyłożonym kamiennymi płytami lądowisku na tyłach
posiadłości. Na skraju placu parkingowego dostrzegłem trzy inne maszyny pionowego startu,
schowane w doskonale wyposażonych hanga-rach.

74
Wysiedliśmy z samolotu na płytę lądowiska. Robiło się ciemno, koły-szący konarami
drzew wiatr niósł ze sobą pierwsze krople deszczu. Ciężkie mroczne chmury nadciągały znad
wysokich wzgórz.
Słudzy w ciemnozielonych liberiach podbiegli pośpiesznie niosąc wielkie rozpięte
parasole, towarzyszyła im grupa umundurowanych strażników gwardii pałacowej rodu.
Zdecydowani i pewni siebie, noszący długie szma-ragdowe płaszcze oraz grzebieniaste hełmy
ze srebra żołnierze zrobili na mnie wrażenie doświadczonych weteranów.
Słudzy odprowadzili nas do atrium o podłodze wyłożonej szachownicą z czarnobiałego
marmuru. Tuzin wielkich kryształowych kandelabrów roz-świetlał łagodnym blaskiem
rozległe pomieszczenie. Przy drzwiach wejścio-wych stali kolejni strażnicy. Milicja Glawów
była rzeczywiście liczną for-macją.
- Witamy w Domu Glaw – powiedział kobiecy głos.
Zadbana elegancka kobieta wysokiego rodu podeszła do nas nieśpiesz-nym krokiem. Jej
ozdobiona lekkim makijażem twarz miała dumne arysto-kratyczne rysy. Ubrana była w długą
do podłogi czarną suknię szamerowaną srebrem, we włosy wpięła siateczkę ozdobioną
perłami.
Macheles i jego towarzysze skłonili się głęboko okazując swój szacunek. Nasza piątka
powitała panią domu bardziej konwencjonalnymi gestami.
- Pani Fabrina Glaw – oświadczył z emfazą Macheles. Kobieta stanęła przed nami, grupa
ubranych w zielone liberie służących tłoczyła się za jej plecami.
- Moja pani – ukłoniłem się raz jeszcze.
- Sir Farchaval. Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać.

* * * * *

Zaoferowała nam szybkie zwiedzenie głównego budynku posiadłości. Rzadko oglądałem


taki splendor i przepych poza murami największych imperialnych instytucji, przepych
mogący wprawić w zakłopotanie Maxillę. W wycieczce towarzyszyły nam pochodzące z
drogiej hodowli psy łow-cze. Fabrina Glaw zwracała uwagę gości na zdobiące ściany
rezydencji obrazy, w większości olejne, chociaż ujrzałem kilka hologramów oraz fotografii
mentalnych. Cała czcigodna rodzina... stryjowie, dziadkowie, ku-zyni. Vernal Glaw w
polowym mundurze pałacowej gwardii. Orchese Glaw odwiedzająca królewski dwór
Sameteru. Lutine i Gyves Glaw, bracia na polowaniu. Wielki Oberon we własnej osobie, w
stroju imperialnego guber-natora, z jedną ręką wspartym na wielkim globusie
przedstawiającym Gud-run.
Przedstawiciele Gildii Sinesias wyrażali głośno swoje uznanie i zachwyt. Sama Fabrina
sprawiała raczej wrażenie ogarniętej rutyną przewodniczki. Pełniła rolę wysoko urodzonej
hostessy. Jakby na to nie spojrzeć, byliśmy tylko zamożnymi kupcami zbożowymi. Spełniała
swój obowiązek. Bez wąt-pienia nużący obowiązek.
Kątem oka widziałem notującego coś bezustannie Aemosa. Ja sam również czyniłem
liczne spostrzeżenia, głównie na temat architektury rezy-dencji. W jednym z długich
korytarzy podłoga wyłożona była wyprawio-nymi skórami carnodonów. Wielkie futra
zwieńczone były wypreparowa-nymi łbami pełnymi ostrych kłów. Nawet w tak żałosnym
położeniu te zwierzęta wciąż budziły strach i respekt.
- Polujemy na nie od czasu do czasu, ale niewiele już ich pozostało – powiedziała Fabrina
dostrzegając moje zainteresowanie skórami – Znak starych czasów, dawno minionych. Życie
miało wtedy nieco bardziej feudal-ny charakter. Teraz Dom Glaw patrzy wyłącznie w
przyszłość.

* * * * *

75
Bankiet wyprawiono w ogromnej sali jadalnej. Przy posiłku towarzyszył nam Urisel Glaw,
dowódca pałacowej gwardii oraz jego starszy brat Obe-ron, głowa rodu. Jak się okazało,
kolacji tej nie urządzono wyłącznie z myś-lą o nas. Przy stole pojawił się również pochodzący
spoza Gudrun daleki kuzyn Glawów i jego świta, zamożny kapitan Wolnej Floty Gorgone
Locke oraz kilka innych kupieckich delegacji.
Nie byłem tym faktem zaskoczony. Wizyta handlarzy zbożem, nawet tych anonsowanych
przez Gildię Sinesias, nie wymagała wydania formal-nego bankietu. Domyślałem się od
początku, że mieliśmy uczestniczyć w większej imprezie. Bez wątpienia fakt ten miał nas
onieśmielić i zaskoczyć swym zaszczytnym charakterem.
Poszedłem na bankiet z Aemosem i Bequin. Ponieważ do sali jadalnej nie mieli wstępu
członkowie służby, Betancore i Heldane pozostali w udo-stępnionych nam pokojach, gdzie
podano im osobny posiłek.
W sali znajdowało się pięć długich stołów, wręcz uginających się pod ciężarem
pieczonego mięsa, owoców i niezliczonych rzeszy cukierniczych wypieków. Kelnerzy krążyli
po całym pomieszczeniu roznosząc drinki i zbierając opróżnione naczynia. Żołnierze w
ceremonialnych mundurach z brokatu i srebrnych hełmach prężyli się dumnie w rogach sali.
Siedzieliśmy przy trzecim stole wraz z członkami kupieckiej delegacji z Gallinate, dużej
metropolii na południowym kontynencie Gudrun. Nasz sta-tus liczących się gości podkreślała
obecność przy stole pani Fabriny, kapi-tana pałacowej gwardii Terronce oraz niezmiernie
gadatliwego osobnika o nazwisku Kowitz, przedstawiciela ds. kontaktów handlowych Domu
Glaw.
Lord Oberon i jego brat Urisel usiedli przy pierwszym stole dotrzymując towarzystwa
swemu dalekiemu kuzynowi, kapitanowi Locke oraz starszemu wiekiem kapłanowi
Eklezjarchii zwanemu Dazzo. Kowitz ochoczo wyjaśnił mi, że Dazzo jest przełożonym
placówki misjonarskiej Kościoła na leżącym na pograniczu podsektora świecie Damask.
Działalność tej misji sponsoro-wana była przez ród Glawów.
Mówiąc szczerze, nie mogłem nawet na moment uwolnić się od potoku wypowiedzi
Kowitza. Kiedy kelnerzy napełniali ponownie jego kieliszek, wskazał mi i przedstawił
pozostałych uczestniczących w bankiecie gości. Dom Glaw inwestował w przedsięwzięcia na
niemal wszystkich światach podsektora Helican i bankiety te rodzaju wyprawiano
stosunkowo regularnie w celu pogłębiania kontaktów handlowych oraz smarowania w
zakamuflo-wany sposób trybików kręcącej się ustawicznie maszynki do robienia pie-niędzy.
W końcu zdołałem rzucić Kowitza w objęcia jedynego mogącego mu sprostać
gadatliwością człowieka – Aemosa. Obaj niemal natychmiast po-grążyli się w niezmiernie
skomplikowanej dyskusji na temat niuansów równowagi finansowej podsektora.
Nie spuszczałem wzroku z pierwszego stołu. Urisel Glaw, otyły męż-czyzna w kapiącym
złotem uniformie, rozmawiał ustawicznie z Gorgone Locke. Przyjrzałem się uważniej bratu
głowy rodu. Było coś w tym czło-wieku, co niezmiennie przypominało mi portrety
przedstawiające jego nie-sławnego przodka, przy czym nie miałem bynajmniej na myśli
szerokiej pulchnej twarzy i przetłuszczających się kędzierzawych włosów. Pił bez umiaru
alkohol i śmiał się z żartów Locke wydając z siebie niskie wilgotne Dazzo.

dźwięki. Jego tłuste palce nieustannie ciągnęły za wysoki kołnierz uniformu próbując
poluzować nieco uciskający szyję materiał.
Lord Oberon był wyższym, szczuplejszym mężczyzną o dumnych twar-dych rysach
twarzy. Zachowywał się powściągliwie i dumnie, w niczym nie przypominając swą pozą
beztroskiego brata. Spędzał wieczór na cichej rozmowie ze swym kuzynem, pompatycznym
głupcem o donośnym chicho-cie i przesadnie akcentowanych manierach, ale zauważyłem, że
większą uwagę poświęcał nielicznym wymianom zdań z cichym klerykiem Dazzo.

76
Nie omieszkałem też przyjrzeć się uważnie kapitanowi Wolnej Floty. Gorgone Locke był
prawdziwym olbrzymem o głęboko zapadniętych oczach. Miał długie rude włosy spięte w
koński ogon, a jego dolną szczękę zdobiły liczne srebrne kolczyki. Zastanawiał mnie będący
w posiadaniu tego człowiek statek oraz jego przeszłość i reputacja. Należało skontaktować się
w tej sprawie z Maxillą.
Bankiet trwał do północy. Krótko potem rozeszliśmy się do swoich poko-jów na
spoczynek.
Glawowie udostępnili nam kilka pomieszczeń w zachodnim skrzydle rezydencji. Na
zewnątrz murów wielkiego domostwa szalał wiatr, świsz-czący jękliwie na szczytach
skalistych wzgórz i w gardzieli doliny leżącej poniżej budowli. Krople deszczu bębniły w
dach, a drewniane okiennice huśtały się na zawiasach.
W apartamencie zastaliśmy siedzącego samotnie Heldane. Studiował ja-kieś rozłożone na
blacie stolika dokumenty. Podniósł głowę słysząc otwie-rane drzwi wejściowe.
- I jak ? – zapytałem.
Podczas gdy my bawiliśmy się na bankiecie, Heldane i Betancore prze-prowadzili
rozpoznanie zachodniego skrzydła rezydencji. Asystent Voke pokazał mi wyniki swej pracy.
Większość pomieszczeń w tej części domostwa była naszpikowana aparaturą podsłuchową
oraz wysoce zaawan-sowanym systemem alarmowym, na korytarzach pracowało też kilka
senso-rów optycznych. Heldane zabezpieczył nasze pokoje za pomocą miniaturo-wych
ekranów fal radiowych, uniemożliwiających podsłuchanie prowadzo-nych wewnątrz rozmów.
- Analiza porównawcza – oświadczył wskazując dłonią dwie leżące na blacie stoły mapy –
Zielony kolor oznacza pomieszczenia, do których mój mistrz miał dostęp w trakcie swych
wizyt. Czerwonym kolorem oznaczy-liśmy strefy zbadane dziś wieczorem.
Pochyliłem się nad mapami. Voke zdołał otworzyć wiele drzwi, ale od razu dostrzegłem
puste obszary rezydencji pominięte przez niego z jednego prostego powodu: stary inkwizytor
nie miał pojęcia o ich istnieniu.
- To podziemia ? – zapytałem.
- Bez wątpienia ciąg pomieszczeń zbudowanych pod powierzchnią ziemi – potwierdził
Heldane. Miał miękki, chorobliwie słaby głos, który wydawał się sączyć przez wąskie usta
mężczyzny – Przylega do składów win.
Draperie zakrywające okno pokoju rozsunęły się bezszelestnie. Przemo-czony deszczem
Betancore zeskoczył z parapetu, zdjął rękawice i buty do wspinaczki oraz skórzaną uprząż.
- Co znalazłeś ?
- Dach jeży się od czujników alarmowych. Nie próbowałem tam wchodzić, nawet nie
skanowałem niczego pasywnie. We wschodnim skrzydle są po-mieszczenia, których
inkwizytor Voke nie oglądał. Sieć podziemnych kory-tarzy łączy je z zachodnim skrzydłem.
Tunele biegną pod płytami dzie-dzińca.
Poświęciłem kilka minut na zapoznanie się ze szczegółami, po czym udałem się do swego
pokoju zmienić ubranie.
Założyłem pochłaniający ciepło matowoczarny kombinezon z dużym kapturem, później
cienkie rękawiczki. Obwinąłem ciało uprzężą do wspi-naczki i powkładałem do licznych
kieszonek niezbędne drobiazgi: składaną lunetę, pęk uniwersalnych kluczy, sprężynowy nóż,
dwa zwoje monokrysta-licznego drutu, laserowy palnik, dwa zestawy zagłuszające i niewielki
skaner. Poprawiłem tkwiący w uchu mikrokomunikator, schowałem do przewieszonej przez
pierś kabury automatyczny pistolet, umieściłem dwa zapasowe magazynki w uchwycie na
pasie i pieczołowicie ukryłem w wewnętrznej kieszeni kombinezonu inkwizytorską rozetę.
Zadanie, którego zamierzałem się podjąć groziło dekonspiracją. Rozeta mogła okazać się
w takim przypadku moją najważniejszą kartą przetargową.
Wróciłem do pokoju gościnnego i podniosłem z podłogi rękawice do wspinaczki oraz buty
zdjęte przez Betancore.

77
- Jeżeli nie wrócę w ciągu godziny, możecie zacząć się martwić – powiedziałem członkom
zespołu.

* * * * *

Na zewnątrz panowały ciemność, deszcz i wichura.


Ściana domostwa była zniszczona upływem czasu i mokra, gdzieniegdzie porośnięta
mchem i bluszczem. Musiałem uważnie kontrolować każdy swój ociekających wodą
kamiennych blokach.
ruch, by zyskać pewność, że kolczaste buty nie ześlizgną się na ociekają-cych wodą
kamiennych blokach.
Przesuwałem się wzdłuż ściany skrzydła aż do kamiennej półeczki przy rynnie.
Włączyłem klepnięciem dłoni niewielki komputerek przymocowany do lewego przedramienia
i na malutkim ekraniku pojawił się trójwymiarowy model rezydencji. Wbudowany w
urządzenie lokalizator cały czas wyświet-lał moje położenie i centrował odpowiednio
wyświetlany obraz.
Ponad szumem ulewy pochwyciłem dźwięk żwiru zgrzytającego pod bu-tami, dwa piętra
niżej. Przywarłem do ściany gasząc jednocześnie komputer, by poblask jego ekranu nie
zdradził mej pozycji.
Dwaj mężczyźni należący do pałacowej gwardii przeszli wolno wzdłuż ściany, ich
zziębnięte ciała spowijały szczelnie przeciwdeszczowe płaszcze. Sylwetki strażników
rysowały się wyraźnie na tle blasku padającego zza okien wielkiego domu. Obaj przystanęli
pod niewielkim gzymsem dającym osłonę przed deszczem. Kątem oka pochwyciłem błysk
zapalniczki. Nawet przesycone wilgocią powietrze nie zdołało zagłuszyć słodkawego zapachu
obscury.
Palili używkę niemal dokładnie pode mną, toteż nie mogłem nawet drgnąć w obawie przed
zdradzeniem swej obecności. Czekałem. Czułem jak sztywnieją mi palce, zarówno pod
wpływem chłodu jak też niewygodnej pozycji i ciężaru ciała, jaki na nich spoczywał.
Ulewa przybrała na sile, wiatr szarpał czubkami czarnych drzew maja-czących opodal
rezydencji. Ledwie słyszałem przyciszoną rozmowę war-towników, krótki śmiech.
Nie mogłem dłużej czekać. Czas uciekał bezlitośnie, podobnie jak siła mych kończyn.
Skoncentrowałem się, oczyściłem myśli i sięgnąłem w dół mocą.
Bez trudu odnalazłem dwa ciepłe umysły zawieszone w zimnej pustce poniżej. Były
zamglone i podatne na manipulację, wyraźnie osłabione dzia-łaniem narkotyku. Natrafiłem na
umysły opornie akceptujące konkretny nacisk mentalny, ale bardzo wrażliwe na paranoję.
Delikatnie pogrzebałem w głowach obu strażników.
W ciągu kilku sekund wyskoczyli spod gzymsu, parskając i sycząc ni-czym koty.
Okazując sobie wyraźną wrogość pobiegli w przeciwne strony dziedzińca.
Odetchnąłem z ulgą i zacząłem opuszczać się w dół ściany wykorzystu-jąc w formie
oparcia metalową rynnę i framugę jednego z okien. Kiedy już znalazłem się na dziedzińcu,
wślizgnąłem się w cień rzucany przez bryłę zachodniego skrzydła rezydencji. Drobiazgowe
rozpoznanie terenu przepro-wadzone przez Betancore ujawniło obecność laserowych
czujników alarmo-wych przy drzwiach wejściowych do domu oraz wokół trawników i fontan-
ny zdobiącej fronton rezydencji. Chociaż nie dostrzegałem ich gołym okiem, zostały
zaznaczone na elektronicznej mapie, toteż ostrożnie przekroczyłem każdy z nim z wyjątkiem
ostatniego. Ten emitował promień na wysokości mojej klatki piersiowej, dlatego pokonałem
go na kuckach.
Celem mojej wyprawy były hangary na obrzeżu płyty lądowiska, na ty-łach rezydencji.
Ręczne skanery zlokalizowały podziemną strukturę pod powierzchnią hangarów, pozwalając
wysnuć wniosek, iż tamtędy właśnie wiedzie jedno z sekretnych przejść do ukrytej części

78
siedziby Glawów. Be-tancore znalazł kilka innych tajemnych przejść, ale znajdowały się one
w prywatnych częściach rezydencji lub pomieszczeniach służby takich jak chłodnia czy
rzeźnia, gdzie zbyt wiele kręciło się świadków mogących na mój widok podnieść alarm.
Wrota hangarów były zatrzaśnięte, w środku panowały ciemności. Wdra-pałem się na
płaski dach najbliższego budynku i podkradłem do lufcika, któ-ry pełnił zarazem rolę
wywietrznika. Za pomocą ostrza noża podważyłem klapę lufcika i otworzyłem go ostrożnie.
Droga do środka stała otworem.
Opuściłem się w głąb wywietrznika, nogami w dół. Patrząc pod siebie dostrzegłem w
półmroku dach zaparkowanego wewnątrz hangaru samolotu. Krótki skok i wylądowałem na
klęczkach na metalowym kadłubie maszyny.
Zeskoczyłem po skrzydle z samolotu i zacząłem myszkować za jego ogonem. Niewielkie
drzwi prowadziły do pomieszczenia naprawczego, za nim zaś znajdował się magazyn części
zamiennych. Kompozytowa podłoga hangaru pokryta była plamami oleju, toteż poruszałem
się ostrożnie i czuj-nie, omijając też wszelkie stojaki i zwoje łańcuchów.
Zerknąłem na ekranik komputera lokalizacyjnego. Wejście do podziemi znajdowało się w
tylnej ścianie magazynu części zapasowych.
Pierwszym problemem okazały się właśnie drzwi – wykonane z wzmoc-nionego ceramitu,
wyposażone w system alarmowy i niewielki panel z kla-wiaturą umożliwiającą wprowadzenie
kodu dostępu.
Westchnąłem, chociaż spodziewałem się takich przeszkód. Postanowiłem przykleić do
powierzchni drzwi zagłuszacz, by ekranować wszelkie sygnały alarmowe wysyłane z hangaru
do centrali rezydencji. Potem w ruch miał pójść ręczny skaner i oprogramowanie do łamania
elektronicznych kodów. Dziesięć minut pracy przy wyjątkowym łucie szczęścia. Całe
godziny w przypadku jego braku.
Zdjąłem rękawice, by móc swobodniej manipulować narzędziami i wtedy uderzyła mnie
pewna myśl. Mój mentor, wielki Hapshant, nie posiadał natu-ralnego talentu mentalnego.
Monodominanta z krwi i kości, potrafił jednak posłużyć się niezwykłym instynktem. Nauczył
i mnie kierowania się głosem umysłu. Szczerze wierzył, że to sam Imperator stał za tymi
przeczuciami.
Wystukałem na klawiaturze słowo daesumnor. Zamek szczęknął i drzwi otworzyły się z
cichym jękiem serwomotorów.

* * * * *

Czysta, ogrzewana i dobrze wentylowana klatka schodowa, zdecydowa-nie nowsza od


głównej części domostwa, zaprowadziła mnie do kompleksu podziemi. Co trzy metry na
ścianach korytarza płonęły silne lampy. Posłu-gując się lokalizatorem i własną oceną
uznałem, że znajdowałem się jakieś dziesięć metrów poniżej poziomu dziedzińca, pod
wschodnim skrzydłem re-zydencji. Zdjąłem kaptur, by nie ograniczał mi zasięgu słuchu.
Daesumnor otworzył kolejne drzwi. Przedostałem się przez nie do dłu-giego korytarza z
rzędem włazów na jednej ze ścian. Ujrzawszy otwarty właz podkradłem się do niego bliżej.
Usłyszałem ludzkie głosy, w nozdrza pochwyciłem specyficzny zapach dymu.
Przystanąłem tuż za włazem tak, bym mógł wyjrzeć zza jego krawędzi.
- ...za dwa tygodnie – powiedział czyjś męski głos.
- Mówiłeś to miesiąc temu ! – parsknął z irytacją inny mężczyzna – O co chodzi, chcesz
podwoić swoje profity ?
Pokój pełnił chyba rolę biblioteki lub pracowni. Księgi i elektroniczne notesy stały w
idealnym porządku na szklanych szafach biegnących wzdłuż ścian. Delikatne światło rzucane
przez kilka wiszących pod sufitem lamp odbijało się od szklanych pokryw zasłaniających

79
dostęp do księgozbioru. Widziałem już kiedyś takie zabezpieczenia w kilku imperialnych
bibliote-kach, mające za zadanie chronić szczególnie cenne i wartościowe dzieła.
Podłoga pokoju wyłożona była dywanami. Zaglądając w jego głąb doj-rzałem czterech
mężczyzn siedzących przy niskim stole na krzesłach o rzeźbionych oparciach. Jeden z nich
zajął miejsce plecami do mnie, ale po charakterystycznej sylwetce od razu rozpoznałem
Urisela Glawa. Na wprost dowódcy pałacowej gwardii siedział kapitan Wolnej Floty Gorgone
Locke. Dwóch pozostałych uczestników rozmowy nie znałem, ale przypominałem sobie ich
twarze zauważone na wieczornym bankiecie. Wszyscy trzymali w rękach kieliszki z likierem,
a jeden z obcych mi mężczyzn palił wodną fajkę wypełnioną obscurą. Na blacie stołu leżały
liczne przedmioty, niektóre za-winięty w materiał, inne odkryte. Przypominały mi kamienne
tablice, jakieś nieznane starożytne relikty.
- Cały czas próbuję ci wytłumaczyć przyczyny opóźnienia, Glaw – oświad-czył Locke – To
zbyt odmienna od nas kultura, byśmy mogli pochopnie za-łatwić sprawę.
- Za to ci płacimy – sarknął Urisel i pochylił do przodu, jego palce biegały po powierzchni
jednej z tablic – Nie będziemy dłużej tolerować opóźnień. Zbyt wiele zainwestowaliśmy w to
przedsięwzięcie. Czasu, pieniędzy, zaso-bów rzeczowych. Zostaliśmy zmuszeni do
wstrzymania lub zaprzestania in-nych inwestycji, wielu z nich niezwykle dla rodu ważnych.
- Nie będziesz rozczarowany, mój panie – skłonił się mężczyzna z fajką. Miał na sobie prosty
czarny strój, który kontrastował z jego ogoloną do go-łej skóry czaszką i wodnistymi
niebieskimi oczami – Natura tych tablic mó-wi sama za siebie. Saruthi poważnie traktują nasz
pakt.
Urisel wstał z krzesła rozpoczynając dłuższą wypowiedź. Cofnąłem się od włazu i
ruszyłem w głąb korytarza. Słowo kodowe wydobyte z notesu Eyclone otworzyło drzwi na
końcu pomieszczenia.
Znalazłem się w okrągłej komnacie. Po prawej i po lewej stronie miałem zamknięte włazy
prowadzące do nieznanych mi lokalizacji. Na wprost znaj-dował się portyk strzeżony tarczą
włączonego pola siłowego.
Skoczyłem za ścianę obok przejścia, gdy ktoś znajdujący się w jego głębi wyłączył pole od
środka. Mężczyzna przekroczył próg i odwrócił się, by ponownie uruchomić barierę. Kowitz.
Chwyciłem go od tyłu, jedną dłoń zaciskając na gardle, drugą zaś wykrę-cająć jego prawą
rękę. Charczał i wierzgał zaskoczony. Szarpnąłem mocno całym ciałem i wyrżnąłem głową
Kowitza w ścianę.
Upadł bezwładnie na podłogę. Chwyciłem go za kołnierz i wciągnąłem do pomieszczenia
za portykiem. Mały panel kontrolny wiszący na ścianie obok przejścia pozwolił ponownie
uruchomić pole siłowe.
Komnata była podłużna, o niskim sklepieniu. Powietrze wewnątrz miało dziwnie suchy
posmak, świadczący o wielokrotnym filtrowaniu. Pojąłem, że trafiłem do jakiegoś rodzaju
kaplicy, o podłodze wyłożonej ciemnymi ka-miennymi płytami. Nawa wiodła ku
znajdującemu się w głębi pomieszcze-nia ołtarzowi. Nigdzie nie dostrzegałem żadnych
krzeseł ani ławek, żadnych innych mebli. Z wtopionych w sufit lamp padało lekko
przydymione świat-ło. Pozostawiłem Kowitza na podłodze i ruszyłem w stronę ołtarza chcąc
przyjrzeć się mu dokładniej. Ołtarz miał blisko dwa metry wysokości i sprawiał wrażenie
wykutego z pojedynczego bloku obsydianu. Szklisty kamień wydawał się pulsować własną
poświatą. Na rzeźbionej półeczce dostrzegłem bogato wysadzaną klejnotami skrzynkę
ofiarną, długą i szeroką na jakieś trzydzieści centymet-rów. Podważyłem ostrożnie wieczko
ostrzem noża.
Na wyściółce z welwetowego materiału spoczywała zadziwiająca sfera. Wyglądała niczym
źle oszlifowany kawał kwarcu wielkości zaciśniętej ludz-kiej pięści. Oplatała ją siateczka
pozłacanych drutów i przewodów zakoń-czonych wtyczkami.
Odwróciłem się na pięcie słysząc za plecami jakiś dźwięk.

80
Kowitz stał przy tarczy pola siłowego. Krew ciekła z jego rozciętego czoła, w ręku
dzierżył jednak pewnie wymierzony we mnie laserowy pisto-let. Był bardzo blady, wściekły,
zdezorientowany.
- Cofnij się od Pontiusa, skurwysynu – wycedził przez zęby.

Rozdział XI

Rewelacje.
Arystokratyczne rozrywki.
Pacyfikacja obiektu 505.

Nie mogłem pozwolić na ujęcie w tym miejscu. Zebrałem w ułamku se-kundy wszystkie
psioniczne rezerwy i nie poruszając się w miejscu uderzy-łem z całej siły Kowitza prosto
między oczy.
Wiązka mentalnej energii o takim stopniu koncentracji, zwłaszcza emito-wana na tak
niewielkim dystansie, powinna była powalić go niczym bezpo-średnie trafienie młotem
wstrząsowym. Kowitz nawet nie mrugnął.
- Nie każ mi powtarzać – podniósł lufę broni wyżej, w moją twarz.
Pokój musiał być mentalnie ekranowany. Albo ekranowany albo coś wy-sysało psioniczną
energię wprost z powietrza.
- To tragiczne nieporozumienie, Kowitz – powiedziałem – Wybrałem się na spacer i
zabłądziłem.
Nie sposób było wymyślić bardziej idiotyczną i naiwną bajeczkę, ale nie dbałem o logikę
tej wypowiedzi. Chciałem tylko zająć jego umysł, zmusić go do rozmowy.
- Nie sądzę – wysyczał. Macał po ścianie za swymi plecami, szukając des-peracko panelu
kontrolnego. Musiał tam znajdować się przycisk alarmowy.
Czekałem. Byłem pewien, że lada sekundę odwróci się lekko w tył chcąc wzrokiem
wyszukać wiszącą na ścianie klawiaturę.
Kiedy dostrzegłem ten oczekiwany gest, rzuciłem się do przodu i w bok, wyszarpując z
kabury swój pistolet.
Krzyknął i pociągnął za spust, ale strzelił zbyt wysoko. Wiązka energii z sykiem nadtopiła
jedną ze ścian kaplicy.
Z przyklęku posłałem dwa pociski. Oba trafiły Kowitza w szyję tuż poni-żej brody, cisnęły
trupem w pole siłowe.
Ciało odbiło się od bariery pośród snopu iskier, runęło na podłogę prosto na twarz.
Dostrzegłem rozlewającą się po posadzce kałużę krwi.
Doskoczyłem do panelu kontrolnego. Na jego powierzchni migotała bursztynowa lampka.
Sukinsyn zdążył coś nacisnąć. Uderzyłem palcami w przycisk dezaktywujący pole siłowe.
Nic.
Wstukałem na klawiaturze słowo daesumnor.
Nic.
Pojąłem, że znalazłem się w głębokich tarapatach.
Tuż przed śmiercią Kowitz zdołał nacisnąć przycisk alarmowy, a system zabezpieczający
kaplicę odciął osobom w niej przebywającym dostęp do ter-minalu. Wpadłem w pułapkę.
Za migotliwą tarczą pola siłowego dostrzegłem Urisela Glawa i człon-ków pałacowej
gwardii, gestykulujących z ożywieniem i krzyczących coś do siebie.
Cofnąłem się od przejścia i podniosłem upuszczony pistolet Kowitza. Kiedy bariera
zostanie wyłączona z zewnątrz, użyję obu broni po to, by roz-prawić się z każdym głupcem
próbującym wejść do środka kaplicy.

81
Wtedy właśnie coś mrocznego i potwornie potężnego wdarło się od tyłu do mego umysłu.
Pochłonęła mnie ciemność nieświadomości.

* * * * *

Jakaś twarz obserwowała mnie, kiedy odzyskiwałem przytomność. Przy-stojna twarz o


pustych oczach. Mężczyzna poruszył ustami zamierzając coś powiedzieć. Wtedy jego obraz
rozmył mi się w oczach i odpłynął w nicość. Pojąłem, że to tylko sen. Obudziłem się
powracając do świata, który wyda-wał się składać wyłącznie z fizycznego cierpienia.

* * * * *

- Dosyć tego. Nie zabij go – powiedział czyjś głos. Ktoś inny zaśmiał się i fala potwornego
bólu zapłonęła w moich skroniach, płucach i wnętrznoś-ciach.
- Dosyć, powiedziałem ! Locke !
Zdławione, pełne rozczarowania przekleństwo. Porażający ból zelżał, ale nadal ogromnie
cierpiałem.
Leżałem z rozkrzyżowanymi rękami na drewnianej konstrukcji w postaci teownika,
przytrzymywany w miejscu przez masywne obręcze zatrzaśnięte na nadgarstkach i kostkach.
Zdjęto ze mnie cały ekwipunek: uprząż, kaptur, mikrokomunikator – wszystko z wyjątkiem
spodni i butów. Czułem na po-liczkach, ustach, brodzie i w gardle grudki, które mogły być
wyłącznie za-krzepłą krwią. Strużka świeżej krwi ciekła mi z nosa.
Otworzyłem oczy. Ktoś potrząsał mi przed twarzą moją rozetą. - Poznajesz to, Eisenhorn ?
Splunąłem pełną krwi flegmą.
- Sądziłeś, że wślizgniesz się tutaj, a potem wyjmiesz tę odznakę i zmusisz nas wszystkich do
padnięcia ze strachu na kolana ?
Urisel Glaw cofnął sprzed mego nosa rozetę i spojrzał na mnie z góry.
- Ta sztuczka nie zadziała w Domu Glaw. My nie boimy się ludzi twego pokroju,
inkwizytorze.
- Zatem... jesteście wyjątkowymi głupcami – odparłem.
Przyłożył mi z otwartej dłoni z taką siłą, że omal nie pękła mi potylica uderzająca pod
impetem tego ciosu w więzienny teownik.
- Myślisz, że twoi przyjaciele zjawią się, by ci pomóc ? Wyłapaliśmy ich wszystkich. Siedzą
już w kazamatach.
- Potraktuj swą sytuację poważnie – wykrztusiłem – Inni też wiedzą, że tu jestem. Naprawdę
nie powinieneś zadzierać z przedstawicielem Inkwizycji, nawet jeśli ten zdany jest całkowicie
na twoją łaskę.
Glaw zakołysał się lekko na nogach, skrzyżował na piersi ręce.
- Bez obaw, nie lekceważę imperialnej Inkwizycji. Niemniej również się jej nie boję. A teraz,
jeśli pozwolisz... są pewne pytania, na które musisz nam udzielić odpowiedzi.
Odsunął się, cofnął w bok. Ujrzałem kamienne sklepienie pomieszczenia, drzwi o
podwójnym zamku w jednej ze ścian, prowadzące do nich schodki. Przy ostatnim schodku
stali lord Oberon Glaw i mężczyzna z fajką, obser-wując mnie w milczeniu. Kapitan Gorgone
Locke siedział wyprostowany na brudnym drewnianym krześle opodal teownika. W prawej
ręce trzymał jakiś dziwny instrument przypominający rękawicę z segmentowanego metalu o
pięciu palcach zakończonych różnej długości i różnego kształtu igłami.
- Mylisz się, Glaw. To ty powinieneś udzielać odpowiedzi.
Urisel Glaw skinął głową w stronę kapitana. Locke wstał z krzesła i pod-szedł do mnie
poruszając ukrytymi w rękawicy palcami.

82
- To jest strousiński wypalacz neuralny. Nasz przyjaciel, pan Locke, to prawdziwy mistrz w
posługiwaniu się tym narzędziem perswazji. Chętnie przyjęliśmy jego propozycję
poprowadzenia tego przesłuchania.
Locke złapał mnie nagą dłonią za gardło, wykręcił głowę. Jego rękawica znikła z mojego
pola widzenia. Sekundę później bolesny spazm targnął moim sercem i płucami. Zacząłem się
dusić.
- Osobnicy tak doskonale wyedukowani jak ty wiedzą wszystko o krytycz-nych punktach
ludzkiego ciała – powiedział tonem luźnej konwersacji Loc-ke – Podobnie jak strousii. Lecz
oni znają nie tylko sposób nacisku na te punkty, oni potrafią je dosłownie wypalić.
Poświęciłem rok życia na studia pod kierunkiem jednego z ich świętych mistrzów tortur. Ten
chwyt dla przykładu, ten pozbawiający cię powietrza. Paraliżuje układ oddechowy i zakłóca
pracę serca.
Ledwie słyszałem jego słowa. Krew tętniła mi w uszach, a przed oczami wirowała feeria
kolorów.
Cofnął rękawicę. Ból ustał natychmiast.
- W taki właśnie sposób mogę zatrzymać twoje serce, uszkodzić mózg, oś-lepić. Bądź
rozsądny.
Pomimo cierpienia skrzywiłem usta w grymasie uśmiechu i powiedzia-łem mu, co myślę o
jego matce.
Rękawica uderzyła mnie w twarz, igły wbiły się w policzki. Na moment ponownie
straciłem przytomność.
- ...nie zabiłem go ! – usłyszałem syknięcie Locke, kiedy odzyskiwałem świadomość. Tępy
ból zdawał się emanować z każdej komórki nerwowej na skórze twarzy.
- Popatrzcie na niego ! Popatrzcie na niego ! I gdzie jest teraz ten twój arogancki uśmieszek,
skurwielu ?
Nie odpowiedziałem.
Locke pochylił się nade mną tak nisko, że niemal stykaliśmy się czołami. Jego oczy były
wszystkim, co widziałem.
- Rzeźba igłami – wysyczał. Czułem na twarzy jego ciepły, przesycony odorem obscury
oddech – Troszeczkę poszatkowałem twoją gębę. Już nigdy więcej się nie uśmiechniesz.
Wpierw chciałem mu odpowiedzieć, że nie widzę nic śmiesznego w jego położeniu, ale
porzuciłem ten zamiar. Poderwałem głowę w górę i wgryzłem się w jego twarz.
Locke wrzeszczał szarpiąc się konwulsyjnie. Na mój kark i potylicę spadł grad wściekłych
ciosów. Czułem smagnięcia rozpuszczonych rudych wło-sów. W końcu zdołał się ode mnie
oderwać. Splunąłem oczyszczając pełne krwi usta. Na podłodze wylądował też spory kawałek
odgryzionej dolnej wargi kapitana.
Sadysta zacisnął nagą dłoń na broczącej krwią ranie. Cofnął się ogarnięty ślepą furią, a
potem runął na mnie. Kopnął mnie w brzuch i biodro, przy-łożył z pięści w szczękę z tak siłą,
iż omal nie skręcił mi karku. Poczułem igły wbite w lewą stronę klatki piersiowej i potworny
ból ponownie zapłonął w umęczonym ciele. Locke wykrzykiwał mi w twarz jakieś
wulgaryzmy. Ponownie straciłem przytomność.

Kiedy ją odzyskałem, Urisel właśnie wlókł kapitana do tyłu, odciągając go od teownika.


- Chcę go żywego ! – krzyczał Urisel.
- Zobacz, co mi zrobił ! – parsknął Locke ocierając dłońmi zakrwawioną brodę.
- Nie zachowałeś dostatecznej ostrożności – oświadczył lord Oberon pod-chodząc w moją
stronę. Stanął przy teowniku, spojrzał na mnie z góry. Ujrzałem wyraźnie jego dumną,
władczą twarz o starannie wypielęgnowanej bródce.
- Jedną nogą stoi w grobie – warknął Oberon – Powiedziałem wam, głupcy, że potrzebne mi
są jego odpowiedzi.

83
- Sam zapytaj – zaproponowałem chrapliwie.
Lord Oberon uniósł brwi namyślając się przez chwilę.
- Co sprowadziło cię do mojego domu, inkwizytorze ?
- Pontius – zaryzykowałem, bo chociaż nie robiłem sobie zbyt wielkich na-dziei, zawsze
istniała pewna szansa, że również w umysłach tych ludzi znaj-dowała się zaprogramowana
sekwencja samobójcza podobna do tej ukrytej w mózgu Saemona Crotesa, aktywowana na
dźwięk słowa kluczowego. Zgodnie z moimi przeczuciami nic się nie stało.
- Przyleciałeś z Hubrisu ?
- Zlikwidowałem tam Eyclone i jego siatkę.
- I tak odwołaliśmy tamtą operację – Oberon cofnął się o krok.
- Czym jest Pontius ? – zapytałem walcząc z rozwichrzonymi myślami. Wszystko mnie
bolało.
- Jeśli tego nie wiesz, nie licz na moje wyjaśnienia – mruknął Oberon Glaw.
Lord spojrzał na Urisela, Locke i człowieka z fajką.
- Nie sądzę, by on wiedział cokolwiek o naszej sprawie, ale muszę mieć w tej kwestii
pewność. Możesz załatwić to w profesjonalny sposób, Locke ?
Kapitan skinął twierdząco głową i zbliżył się ponownie poruszając zło-wieszczo ukrytymi
w rękawicy palcami. Wbił jedną z igieł w moją czaszkę tuż za uchem. Poczułem odrętwienie,
straciłem niemal całkowicie możli-wość koncentracji.
- Igła wskazująca penetruje teraz twój ośrodek prawdomówności – wyjaśnił Locke – Nie
zdołasz teraz skłamać, nie dasz rady. Co wiesz o naszym prawdziwym przedsięwzięciu ?
- Nic – wymamrotałem.
Poruszył igłą i czaszkę przeszyła mi fala bolesnych dreszczy.
- Jak się nazywasz ?
- Gregor Eisenhorn.
- Gdzie się urodziłeś ?
- Świat DeKere.
- Inicjacja seksualna ?
- Miałem szesnaście lat. Dziewczyna z akademii...
- Twoje najczarniejsze lęki ?
- Człowiek z pustymi oczami !
Wyrzucałem z siebie szczere odpowiedzi niczym pozbawiona własnej woli marionetka,
jednakże ostatnia z nich zadziwiła nawet mnie samego.
Locke bynajmniej nie skończył. Pokręcił trochę igłą i wbił mi pozostałe w kark paraliżując
kończyny.
- Co wiesz o naszym prawdziwym przedsięwzięciu ?
- Nic.
Wbrew sobie samemu zacząłem płakać z bólu.

* * * * *

Gorgone Locke torturował mnie przez cztery godziny, wciąż powtarzając w kółko swe
pytania. A przynajmniej o czterech godzinach wiedziałem... nie mam pojęcia jak często
traciłem wtedy przytomność.

* * * * *

Ocknąłem się ponownie czując pod plecami chłód kompozytowej posadzki. Kąsający ból i
skrajne wyczerpanie paliły żywym ogniem każdą komórkę mego ciała. Ledwie zdołałem się

84
poruszyć. Jeszcze nigdy w swym życiu nie stanąłem przed tak ogromną dawką cierpienia.
Jeszcze nigdy nie znalazłem się tak blisko śmierci.
- Leż spokojnie, Gregorze... jesteś z przyjaciółmi – ten głos. Aemos.
Otworzyłem oczy. Uber Aemos, mój zaufany savant, patrzył na mnie z góry z taką troską
na twarzy, iż nawet cybernetyczne wszczepy nie zdołały jej zatrzeć. Był posiniaczony, a jego
eleganckie szaty wisiały w strzępach.
- Leż spokojnie, stary druhu – pouczył mnie ponownie.
- Znasz mnie przecież, Aemosie – odparłem i z bolesnym wysiłkiem usiad-łem na podłodze.
Omal nie podołałem temu wysiłkowi. Niektóre mięśnie odmawiały posłuszeństwa, kręciło mi
się w głowie i miałem ochotę wymio-tować.
Potoczyłem wokół błędnym wzrokiem.
Siedziałem na podłodze okrągłej metalowej celi. Po jednej jej stronie znajdował się
niewielki właz, po drugiej sporych rozmiarów wrota. Aemos klęczał tuż przy mnie, obok
kucała Alizebeth Bequin, w podartej i brudnej sukni, patrząca na mnie z budzącym
wzruszenie niepokojem. Kawałek dalej stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami Heldane, a za
nim chował się Ma-cheles i czterej inni przedstawiciele Gildii Sinesias pośredniczący w spot-
kaniu z Glawami. Wszyscy mieli blade jak papier twarze i podkrążone, za-puchnięte od łez
oczy. Nigdzie nie widziałem Betancore.
Aemos pochwycił moje pytające spojrzenie.
- Niematerialny Aegis, odejście – wyjaśnił posługując się Glossią.
Betancore w sobie tylko znany sposób zdołał umknąć prześladowcom. Wreszcie dobra
wiadomość.
Podniosłem się na nogi, po części dzięki swej determinacji, po części zaś pomocy Aemosa
i Bequin. Wciąż pozostawałem rozebrany do pasa. Cały tors i głowę miałem pokryte
zakrzepłą krwią, spod której wyzierały dzie-siątki malutkich nakłuć. Gorgone Locke bardzo
się nade mną natrudził.
Gorgone Locke drogo mi za to zapłaci.
- Co już wiecie ? – zapytałem, gdy mój wywołany nagłym wysiłkiem od-dech nieco się
uspokoił.
- Jesteśmy trupami – odparł krótko Heldane – Nic dziwnego, że mój mistrz pozostawia takie
metody działania wyłącznie radykalnym samobójcom. Ża-łuję, że zgodziłem się towarzyszyć
wam w tej misji.
- Dziękuję ci za dobre słowo, Heldane. Czy jest tutaj ktoś, kto mógłby udzielić mi bardziej
konkretnych informacji ?
Aemos uśmiechnął się pod nosem.
- Jesteśmy w celi więziennej w zachodnim skrzydle, niemal na samym koń-cu tej części
rezydencji, przy lesie. Wpadli do naszych kwater trzy godziny po twoim wyjściu, z bronią w
rękach. Zapamiętałem dokładnie trasę, którą nas poprowadzono i porównałem ją w pamięci z
mapą Midasa, toteż jestem pewny trafności naszej lokalizacji.
- Co oni ci zrobili ? – zapytała Bequin przecierając rany na mej piersi ka-wałkiem materiału
oderwanego od jej sukni.
Pojąłem, dlaczego jej ubranie było w tak opłakanym stanie. Podczas gdy leżałem w celi
nieprzytomny, ona opatrywała moje rany. Sterta poklejonych krwią skrawków sukni leżąca
opodal dobitnie świadczyła o zasadności tej hipotezy.
- Przyszli godzinę temu i wrzucili cię do środka. Nikt nic nie mówił – oświadczył Heldane.
- Czy pan jest naprawdę inkwizytorem, sir Farchaval ? – zapytał zalęknio-nym głosem
Macheles.
- Tak, jestem. Nazywam się Eisenhorn.
Macheles zaczął chlipać, w jego ślad poszli pozostali brokerzy.
- Zatem jesteśmy zgubieni. Przywiodłeś nas na śmierć !

85
Poczułem ukłucie współczucia dla tych ludzi. Gildia Sinesias była na wskroś przeżarta
korupcją, ale tych pięciu pośredników znalazło się w pu-łapce bez wyjścia tylko z mojej
winy.
- Zamknijcie się ! – warknął Heldane.
Asystent Voke podszedł bliżej i wyjął coś z kieszeni swego ubrania. Nie-wielką czerwoną
kapsułkę.
- Co to jest ?
- Admylladox, dziesięciogramowa dawka. Wyglądasz na człowieka, który tego potrzebuje.
- Nie używam narkotyków.
Wepchnął kapsułkę do mojej dłoni.
- Admylladox uśmierza ból i oczyszcza umysł. Nie obchodzi mnie twój stosunek do
narkotyków, masz to mieć w krwioobiegu, kiedy wrota zostaną otwarte.
Spojrzałem kątem oka na masywną bramę.
- Dlaczego ?
- Nigdy ci się nie zdarzyło wystąpić na arenie ?

* * * * *

Dom Glaw wyciągnął ze mnie wszystkie potrzebne renegatom infor-macje. Teraz chcieli
mojej śmierci. Mojej i mych towarzyszy.
To zaś oznaczało zabawę.
Wrota otworzyły się ze szczękiem o porze, która na zewnątrz musiała być świtem. Zalała
nas jaskrawa poświata jarzeniowych lamp.
Żołnierze Domu Glaw wpadli do celi przez mniejsze wejście i wypędzili nas za bramę
posługując się wprawnie tarczami wstrząsowymi i neuralnymi biczami.

* * * * *

Znaleźliśmy się na rozległej odkrytej przestrzeni, wciąż jeszcze oślepieni nagłym


światłem. Wrota celi zatrzasnęły się za nami z głośnym hukiem.

Mrużąc oczy rozejrzałem się wokół. Ujrzałem ogromny amfiteatr, przy-kryty od góry
wielką kopułą, bez wątpienia owym złotym dachem zwracają-cym na siebie uwagę podczas
lądowania w posiadłości Glawów. Dno areny tworzyła porośnięta trawą ziemia, a bluszcz i
mech zdobiły zielonym ko-biercem jej wysokie na dobre dziesięć metrów kamienne ściany.
W górze, na rzędach ławek, siedziała niecierpliwiąca się już widownia. Dostrzegłem
Urisela Glawa, lorda Oberona, Locke, panią Fabrinę, kapłana Dazzo, człowieka z fajką.
Terronce, kapitan gwardii pałacowej, który towa-rzyszył mi w trakcie bankietu, dowodził
honorową wartą złożoną z czter-dziestu żołnierzy. Wszyscy mieli na sobie zielone pancerze
osobiste, grze-bieniaste srebrne hełmy, przez ramiona przewiesili karabinki automatyczne.
Ponad dwustu członków rodu Glaw, służących, najemników i gości two-rzyło resztę
publiczności. Bawili się przez całą noc czekając na nadejście świtu, a buzujący w ich żyłach
alkohol i inne nieznane mi używki przeist-oczyły tych ludzi w krwiożercze hieny pożądające
widoku śmierci.
Ignorując pomruk tłumu rozejrzałem się uważniej po arenie. W kilku miejscach rosły
zagajniki drzew, w kilku innych piętrzyły się bryły skał przydające budowli wrażenie
dzikiego odludzia. Opodal bramy leżała na ziemi sterta przerdzewiałych broni. Macheles i
jego towarzysze kręcili się już przy niej przebierając wśród krótkich mieczy i dzid.
Dołączyłem do nich podnosząc długi sztylet i dziwnie zakrzywioną kosę o zębatej
krawędzi ostrza. Zważyłem obie bronie w dłoniach.

86
Heldane wybrał dla siebie sztylet i topór na długim trzonku, Bequin okrągłą tarczę i nóż.
Aemos zadrżał tylko lękliwie, broni nawet nie dotknął.
Krzyki i gwizdy publiczności górowały od dłuższej chwili ponad areną, znienacka jednak
przeszły w burzę urwanych westchnień, po czym umilkły całkowicie.
Carnodon mierzył sześć metrów od pyska po chłoszczący ziemię ogon. Dziewięćset kilo
mięśni, żył, futra i kłów.
Wypadł zza kępy drzew ciągnąc za sobą długi masywny łańcuch przy-mocowany do
tkwiącej na szyi obroży. Skoczył i wylądował na Machelesie.
Macheles, pośrednik Gildii Sinesias, krzyczał przeraźliwie kiedy drapież-nik pożerał go
żywcem. Wył i wrzeszczał znacznie dłużej niż wydawało się to fizycznie możliwe
zważywszy na ogromne kawały jego ciała odrywane przez carnodona. Bez wątpienia
przyczyną tego była moja chora wyobraź-nia, bo odniosłem wyrażenie, że ten potworny krzyk
umilkł dopiero wtedy, gdy z Machelesa pozostała już tylko zakrwawiona klatka piersiowa
tarmo-szona przez drapieżnika na zbryzganej organicznymi płynami trawie.
Pozostali brokerzy wrzasnęli jednym głosem i rzucili się do ucieczki. Jeden zemdlał.
- Jesteśmy trupami – powtórzył Heldane ujmując mocniej broń.
Połknąłem otrzymaną od niego kapsułkę. Wcale nie poczułem się lepiej.
Z rozwartą paszczą carnodon ruszył w stronę pozostałych pośredników, jego ciągnięty po
kamieniach łańcuch dźwięczał metalicznie.
Bequin krzyknęła przeraźliwie.
Drugi carnodon wypadł z kryjówki, w której czaił się dotąd niepostrze-żenie. Zauważyłem,
że był nieco większy od swego pobratymca. Runął prosto na mnie.
Rzuciłem się w prawo i pazury drapieżnika zryły ziemię w miejscu, gdzie jeszcze ułamek
sekundy temu stałem. Jego łańcuch świsnął mi nad głową. Oba carnodony wydawały z siebie
niskie basowe pomruki, od któ-rych wręcz wibrowało powietrze.
Większa bestia zawróciła w miejscu i skoczyła ponownie w moją stronę. Korzystając z
odwróconej uwagi drapieżnika Heldane rzucił się na niego z boku tnąc toporem po
masywnych żebrach. Carnodon zasyczał przerażająco i uderzył intruza łapą. Asystent
Commodusa Voke wyleciał w powietrze, wywinął salto i runął na arenę niczym worek
kamieni. Na jego torsie lśniły czerwienią głębokie ślady po pazurach zwierzęcia. Uskoczyłem
do tyłu, pomiędzy kilka drzew.
Pierwszy carnodon dopadł innego pośrednika, przygniótł go do ziemi swym cielskiem.
Impet uderzenia pozbawił nieszczęśnika przytomności, to-też tym razem darciu na strzępy
ludzkiego ciała nie towarzyszyły żadne ago-nalne krzyki.
Drapieżniki były wygłodzone, widać to było wyraźnie po ich wystają-cych żebrach.
Pierwszy pozytywny czynnik... zabiwszy wybraną ofiarę carnodony zainteresowała przede
wszystkim konsumpcja pożywienia. Dłu-gie łańcuchy przymocowane do obroży oraz
metalowych pali wbitych w zie-mię opodal legowisk obu bestii pozwalały im poruszać się
swobodnie w obrębie całej areny, uniemożliwiały natomiast przedostanie się za pomocą
skoku na górny poziom amfiteatru.
Uderzając na boki ogonem większy carnodon okrążył arenę obserwując zmrużonymi
ślepiami potencjalne ofiary. Bequin wepchnęła się wraz z Aemosem do zagłębienia w ścianie
areny i wystawiła przed siebie tarczę próbując w ten sposób zapewnić sobie i savantovi
kruchą ochronę, ale motłoch siedzący na widowni ciskał w nich butelkami i kawałkami
jedzenia. Publiczność chciała rozrywki. Publiczność chciała ludzkiej krwi. Carnodon
przyśpieszył, z jego pyska buchnęły kłęby pary, spomiędzy kłów ściekała ślina. Pędził prosto
na Bequin i Aemosa. Wiedziałem, że już samo uderzenie tego cielska zmiażdży ich oboje na
śmierć. Wyskoczyłem spomiędzy drzew zamierzając przeciąć drogę drapieżnika. Tłum
podniósł pełną ekscytacji wrzawę.

87
Bestia musiała dostrzec mnie kątem oka, bo zwolniła i zaczęła obracać się w mym
kierunku. Zamachnąłem się kosą, a długie ostrze ze zgrzytem ześlizgnęło się po porośniętym
grubym futrem boku zwierzęcia żłobiąc w nim czerwoną szramę. Carnodon wyrzucił do
przodu łeb, zatrzasnął przedwcześnie paszczę. Odskoczyłem uderzając z desperacją obiema
rę-kami, łudząc się nadzieją, że poharatam mu pysk. Skoczył na mnie z wib-rującym rykiem.
Przewróciłem się na plecy unikając zderzenia z łbem drapieżnika i nieuchronnego
połamania żeber. Potwór stanął nade mną i spuścił łeb w dół z zamiarem odgryzienia mojej
głowy. Świadom beznadziejnego położenia, zamknąłem oczy i machnąłem bronią starając się
ugodzić bardziej wrażliwą na ciosy dolną część cielska potwora.
Przygniatający mnie ciężar znikł raptownie. Zawodząc chrapliwie carno-don odskoczył w
bok. Nie miałem już w ręce sztyletu.
Dostrzegłem rękojeść broni sterczącą spod dolnej szczęki drapieżnika. Ostrze przebiło się
na wylot przez skórę i jęzor carnodona, utkwiło w jego górnej części paszczy, gdy próbował
ją zacisnąć. Machał i drapał łapami próbując usunąć bolesną zadrę, rzucał na boki łbem
niczym koń usiłując przepędzić natrętną muchę.
Zerwałem się na równe nogi. Krwawiłem z licznych zadrapań na piersi. Heldane pojawił
się znienacka w moim polu widzenia, jego podarty płaszcz łopotał za biegnącym mężczyzną.
Ciął z całej siły w grzbiet zajętego sobą carnodona naruszając jego kręgosłup. Wielki zwierz
runął w konwulsyjnych spazmach, tarzając się po ziemi i rozdrapując ją pazurami. Heldane
zamachnął się ponownie toporem i rozpłatał łeb drapieżnika.
Tłum na widowni oszalał, na nasze głowy posypał się deszcz prowizo-rycznych pocisków.
Heldane spojrzał w moją stronę z grymasem morder-czego tryumfu na ustach.
Wtedy drugi carnodon runął na niego od tyłu i rozpłaszczył na dnie areny.
Bestia zdążyła wypatroszyć pozostałych pośredników Gildii z wyjątkiem nieszczęśnika,
który zemdlał i wciąż leżał przy bramie celi zignorowany przez wielkiego drapieżnika.
Przywaliła bezbronnego Heldane do ziemi i zaczęła rozdzierać go pazurami. Na moich oczach
carnodon zerwał wielki kawał skóry z czaszki mężczyzny i rozharatał mu plecy.
Z chrapliwym krzykiem gniewu rzuciłem się w stronę potwora, wbiłem mu koniec kosy w
ciało tuż za uchem i szarpnąłem bronią. Udało mi się na chwilę odciągnąć wielki łeb od ciała
Heldane, ale w tym samym momencie w głowę ugodziła mnie rzucona z widowni butelka.
Wstrząs oszołomił mnie na kilka sekund, wypuściłem z rąk kosę.
Zwierzę uskoczyło w bok pozostawiając na ziemi zakrwawione ciało Heldane. Kopnąłem
z całej siły w jedną z tylnych łap.
- Eisenhorn ! – krzyknęła Bequin obiegając carnodona z drugiej strony. Cisnęła ponad
grzbietem potwora swoim nożem. Pochwyciłem broń w powietrzu. Zaniepokojony krzykiem
dziewczyny drapieżnik odwrócił się w jej stronę i uderzył łapą. Zakrzywione pazury rozwaliły
drewnianą tarczę w drzazgi, a impet ciosu powalił Bequin na ziemię.
Łapiąc garściami za zmierzwione futro wskoczyłem na grzbiet carnodona i zacząłem
dźgać go desperacko po karku. Ostrze noża z trudem przebijało grubą skórę.
Drapieżnik skakał i miotał głową próbując mnie zrzucić. Pochwyciłem kosę wiszącą wciąż
za jego uchem i wbiłem ją z rozmachem pod obrożę.
Carnodon wpadł w istny szał, rzucając się na krawędzi zasięgu swego łańcucha. Wbiłem
ostrze noża w zaczep łączący łańcuch z obrożą, wepch-nąłem głębiej, w ciało zwierzęcia, po
czym szarpnąłem z całej siły.
Oczko pękło. Łańcuch został przerwany.
Carnodon przebiegł jeszcze kilka metrów, odbił się od ziemi i skoczył.
Bez trudu pokonał wysoką ścianę lądując pośród zdjętego grozą tłumu na widowni. Wciąż
wisiałem na jego grzbiecie, gdy skakał, uczepiony despe-racko uchwytu kosy. Kiedy
drapieżnik spadł na rzędy foteli, śmignąłem w powietrzu lądując pomiędzy uciekającymi
widzami.

88
Bestia przeistoczyła się w prawdziwego berserkera. Parła przez tłum wyrzucając w
powietrze oderwane kończyny i rozprute torsy, rozbryzgiwała wokół krew. Pandemonium
ludzkich wrzasków wstrząsnęło wielką halą.
Pozbierałem się z podłogi potrącany przez ogarniętych paniką ludzi. Ponad ich
zdławionymi przerażeniem krzykami górowała kanonada z broni automatycznej. Stojący w
wyższych rzędach amfiteatru żołnierze gwardii pałacowej strzelali krótkimi seriami do
szalejącego wśród widzów carno-dona podczas gdy kapitan Terronce ubezpieczał ewakuację
znaczniejszych rangą obserwatorów widowiska. Kule zbierały krwawe żniwo wśród pub-
liczności.

Skacząc po fotelach pokonałem kilka rzędów siedzeń, odrzuciłem na boki dwóch


blokujących mi przejście mężczyzn w liberiach służby domo-wej. Tuż nade mną dwaj
żołnierze strzelali do carnodona, nieświadomi mojej obecności.
Wypaliłem umysł jednego z nich wiązką mentalnej energii podsyconej dziką furią i
wściekłością, wyszarpnąłem z zaciśniętych kurczowo martwych dłoni broń. Nim drugi
żołnierz zdążył się odwrócić, przeciągnąłem po nim krótką serią. Potoczył się w dół widowni,
uderzył w barierkę okalającą arenę i spadł pod nią na dno wybiegu.
Poderwałem głowę patrząc w kierunku miejsc zajmowanych przez dygnitarzy. Lord Glaw,
Locke i człowiek z fajką znikli bez śladu, a kilku żołnierzy wlokło właśnie w stronę wyjścia
panią Fabrinę i milkliwego kapłana. Urisel Glaw wciąż znajdował się na swoim miejscu,
wykrzykując zwięzłe rozkazy swym podwładnym. Zauważył mnie.
- Nie licz na łaskę Inkwizycji ! – wrzasnąłem, chociaż wątpiłem, by zdołał mnie usłyszeć.
Mierzył mnie przez kilka sekund wzrokiem, po czym wykrzyczał kilka następnych
rozkazów i powrócił do obserwacji poczynań carnodona. Zwie-rzę szalało w sektorze
przeznaczonym dla służby, patrosząc właśnie jednego z pochwyconych łapami żołnierzy.
Futro poznaczone było krwią cieknącą z licznych ran postrzałowych.
Urisel chwycił myśliwski karabin podany mu przez jednego z pomoc-ników. Przyłożył
broń do ramienia, wycelował pieczołowicie i pociągnął za spust.
Karabin wypalił z hukiem i masywny drapieżnik runął na pysk. W jego piersi ziała wielka
wyrwa. Upadające cielsko zmiażdżyło nogi innego żoł-nierza pałacowej straży.
Tłum wciąż uciekał, ale jego wrzawa opadła dostatecznie, bym zdołał pochwycić uchem
dźwięk dzwoniących gdzieś w oddali klaksonów. Elektrycznych klaksonów alarmowych. W
głębi rozległego domostwa odpo-wiedziały niemal natychmiast inne syreny. Urisel opuścił
broń i przywołał gestem dłoni jednego z podwładnych, najwyraźniej polecając mu wyjaśnić
przyczynę alarmu włączonego na terenie całej rezydencji. Ci członkowie publiczności, którzy
nie wpadli w skrajne przerażenie podczas rzezi po-czynionej przez carnodona, rozglądali się
teraz z niepokojem wokół.
Dźwięk klaksonów przestał mnie interesować. Urisel ponownie przyłożył broń do
ramienia i tym razem to ja znajdowałem się na jego celowniku.
Rzuciłem się płasko między siedzenia i kilka foteli za mną eksplodowało z donośnym
trzaskiem.
Wyjrzałem ostrożnie z kryjówki. Urisel przeładowywał karabin, Terron-ce wraz z kilkoma
żołnierzami zbiegał w moim kierunku.
Widząc moją głowę kapitan strzelił, ale chybił. Odpowiedziałem serią z automatu, pociski
oderwały mu pół czaszki wraz z przepysznym grzebie-niastym hełmem.
Urisel był gotowy do następnego strzału. Lufa jego broni wytropiła mnie pośród
umykającej tłuszczy.
Usłyszałem gdzieś w górze charakterystyczny syk wystrzałów. Trzej żołnierze przy
krawędzi widowni upadli na podłogę, zaś Urisel Glaw cofał się chaotycznie do tyłu strzelając

89
ku kopule dachu. Pozostali żołnierze dołączyli do niego ścigając ogniem z karabinków
nowego intruza.
Obejrzałem się przez ramię i z miejsca go spostrzegłem. Midas Betan-core klęczał na
niskim zadaszeniu biegnącym ponad fotelami po drugiej stronie areny. Trzymane w obu
dłoniach igłowe pistolety zasypały gradem śmiercionośnych pocisków widownię. Członkowie
domowej służby i żoł-nierze ochrony przewracali się szpikowani metalowymi igłami, jeden
ze strażników spadł na arenę. Część próbujących opuścić strefę ostrzału widzów zaczęła
tratować się wzajemnie. Barierka biegnąca wzdłuż areny pękła pod naciskiem ciał i
kilkanaście osób runęło dziesięć metrów w dół. Jakiś kuchcik wisiał przez chwilę na
przekrzywionym pręcie machając nogami, ale fragment balustrady wyślizgnął mu się w
końcu z rąk.
Żołnierze zlokalizowali pozycję Midasa i zaczęli ostrzeliwać zaciekle zadaszenie, na
którym się chował. Eleganckie dachówki rozlatywały się na kawałki, ale glaviański pilot biegł
już ku krawędzi terakotowej osłony. Wsunął oba pistolety do kabur, chwycił dłońmi za brzeg
daszku i wykonał perfekcyjny wymyk, dzięki któremu znalazł się w ułamku sekundy na
fotelach widowni.
Żołnierze nadal ścigali go kulami, kosząc bezlitośnie tych nieszczęsnych widzów, którzy
mieli pecha znaleźć się pomiędzy Midasem i jego niedosz-łymi zabójcami.
Podbiegłem do balustrady.
- Schowajcie się ! Schowajcie się ! – krzyknąłem do widocznych w dole Aemosa i Bequin.
Oboje próbowali przeciągnąć bezwładne ciało Heldane pod ścianę areny. Doskoczyłem do
trupa żołnierza i zerwałem z jego pasa parę zapasowych magazynków.
Jakieś kule gwizdnęły mi koło głowy, ale większość ludzi ochrony polo-wała na
chowającego się po drugiej stronie areny Midasa. Ukryłem się za rze rzędem foteli,
wystawiłem ponad oparcia lufę automatu i zacząłem strzelać krótkimi seriami do stojących
powyżej żołnierzy. Szybko odpowiedzieli gradem kul demolując otoczenie mej kryjówki, ale
to dla odmiany pozwoliło działać Midasowi.
Klaksony alarmowe wciąż zawodziły, teraz jednak dołączył do nich dźwięk licznych
wystrzałów i głuchych stłumionych eksplozji.
Widownia była już praktycznie pusta, dostrzegałem tylko garstkę żołnierzy ochrony
uwikłaną się w wymianę ognia z Midasem. Dźwięki za-ciekłej konfrontacji na zewnątrz
rezydencji nasilały się coraz bardziej.
Dotarłem do loży zajmowanej przez głowy rodu. Glawów i ich honorowych gości już
dawno nie było. Karabin myśliwski Urisela leżał na podłodze, na fotelu obok dostrzegłem
ślady krwi. Przynajmniej jedna igła Midasa zdołała ugodzić cel.
Przebiegłem wzdłuż loży do drzwi prowadzących na niewielką klatkę schodową,
przewieszony przez ramię automat oparłem kolbą o biodro. W progu leżały zwłoki dwóch
służących stratowanych w ciżbie przez uciekają-cy tłum.
Urisel Glaw nie zdołał uciec daleko, musiała mu bardzo doskwierać rana postrzałowa.
Usłyszał moje kroki, bo odwrócił się i strzelił kilka razy z ma-łego pistoletu. Potem zniknął w
półmroku niskiego tunelu odchodzącego w bok od dna klatki schodowej.
Wślizgnąłem się do kamiennego tunelu z gotową do strzału bronią. Przejście po lewej
stronie wyglądało na drzwi wiodące do podziemnego kompleksu więziennego przylegającego
do areny. Po prawej stronie dostrze-głem właz strzegący schodów prowadzących do głównej
części domostwa.
Odsunąłem przymknięty właz lufą automatu.
Urisel wypadł zza drzwi więzienia wrzeszcząc dziko, uderzył mnie z rozpędu w plecy.
Wyrżnąłem twarzą w framugę włazu, szarpnięty karabin wystrzelił trzy-krotnie w mojej
dłoni.

90
Nie próbując się odwracać wyrzuciłem do tyłu dłonie, zacisnąłem je na uniformie Urisela i
przerzuciłem go przez plecy wprost na ścianę korytarza. Krzyknął głośno z bólu.
Ogłuszyłem go lewym sierpowym i zaraz dołożyłem z prawej pięści wybijając kilka
zębów. Mimo widocznego cierpienia objął mnie niedźwie-dzim uściskiem i szamotaliśmy się
tak obaj do chwili, gdy podciąłem go zdradliwym kopniakiem uderzając jednocześnie w
brzuch.
Te ciosy najwyraźniej pozbawiły go ochoty do dalszej konfrontacji. Za-cisnąłem dłonie na
gardle renegata i uderzyłem kilkakrotnie jego głową o kamienną ścianę.
- Nie będzie dla ciebie przebaczenia, grzeszniku – naplułem mu w twarz – ani dla twojego
zdradzieckiego rodu ! Wykorzystaj resztkę życia dobrze i gadaj wszystko szczerze albo
Inkwizycja nauczy cię takiego cierpienia, przy którym Gorgone Locke kojarzy się z
miłosnymi pieszczotami.
- Ty... – wycharczał przez ślinę, krew i kawałki wybitych zębów – ty nie jesteś nawet w
stanie wyobrazić sobie skali zniszczeń, jakie Dom Glaw wyrządzi Imperium. Jesteśmy dla
was zbyt potężni. Zrzucimy ze Złotego Tronu tego strawionego zgnilizną Imperatora, każemy
mu żywić się ekskrementami. Lojalistyczne światy będą płonąć przed Oberonem i Pon-tiusem
! Niechaj będzie pochwalona Boska Ciemność Slaanesha...
Zazwyczaj nie przykładałem dużej wagi do heretyckich bełkotów, jed-nakże te
bluźnierstwa omal nie przyprawiły mnie o wymioty. Pozbawiłem Urisela przytomności
jednym wściekłym ciosem pięści, po czym zacząłem szukać jakiegoś sznurka w celu
skrępowania jego kończyn.
Wysoko ponad tunelem rezydencja Glawów wibrowała i drżała niczym otwarta strefa
frontowa.

* * * * *

Na końcu tunelu pojawił się Midas Betancore. Podszedł bliżej patrząc jak przywiązuję
Urisela Glawa do biegnącej wzdłuż ściany rury jego własnym paskiem od spodni. Schował do
kabur pistolety i stanął przy mnie. Usłyszałem jak podaje do komunikatora naszą pozycję. W
głośniku urządze-nia zatrzeszczała krótka odpowiedź
- Co się dzieje ? – zapytałem.
- Rutynowa operacja Zgrupowania Floty Scarus – odparł.

* * * * *

Midasa nie było w oddanych do naszej dyspozycji pokojach, gdy ludzie Glawów przyszli
uwięzić Aemosa, Bequin i Heldane. Od chwili mojego wyjścia minęły dwie godziny i
zaniepokojony pilot postanowił mnie poszu-kać. Żołnierze ochrony przetrząsnęli całą
budowlę próbując wytropić Gla-vianina, Midas należał jednak do ludzi, których nie sposób
znaleźć, jeśli oni sami sobie tego nie życzyli. Wymknął się obławie, przekradł do centrum
radiowego rezydencji i wysłał krótki zaszyfrowany raport prosto do czeka-aa

jącego w Dorsay Commodusa Voke.


Voke zaczął działać natychmiast, w charakterystyczny dla siebie sposób. Ród Glawów
uwięził i przytrzymywał przedstawiciela Inkwizycji oraz członków jego zespołu. Stary łotr
nie potrzebował żadnych innych pretek-stów do pacyfikacji arystokratycznej rodziny.
Lista kategorycznych żądań i zaleceń przeszła przez ręce admirała Spa-tiana wprost do
samego Lorda Militanta. Naczelny dowódca podsektora w ciągu trzydziestu minut przydzielił
pod wyłączną komendę Voke elitarny oddział komandosów marynarki kosmicznej.

91
Jako inkwizytor posiadałem prawo do żądania tego rodzaju pomocy od instytucji
imperialnych, nawet samego Lorda Militanta, kilkakrotnie sko-rzystałem nawet z tego
przywileju, niemniej jednak wciąż zadziwiał mnie szacunek i strach, jakie w ludziach o tak
wysokiej pozycji społecznej budził stary inkwizytor.
Takiego rodzaju działanie było charakterystyczne dla Commodusa Voke, lubiącego
rozwiązywać swe problemy twardymi metodami. Potrzebował drobnego pretekstu, by runąć
na Dom Glaw niczym inkarnacja samego Ma-chariusa, a ja mu ten pretekst dałem.
A przynajmniej moje uwięzienie. W pewnym stopniu przekonany byłem, że skala działań
podjętych przez Voke rozmyślnie miała podkreślić jego status Alfa w kręgach Inkwizycji.
Nie dbałem o to ani trochę. Więcej, wręcz się z tego cieszyłem. Rzeźnia w amfiteatrze
mogła pozwolić nam podjąć ucieczkę, ale bez nagłego sztur-mu lojalistów nigdy nie
uszlibyśmy z życiem poza rezydencję Glawów.
Operacja nosiła miano „Pacyfikacji 505”. Numer 505 oznaczał topo-graficzną sygnaturę
siedziby Glawów. Członkowie służb bezpieczeństwa marynarki nadlecieli tuż przed świtem w
czterech czarnych, ciężko opan-cerzonych ślizgaczach, mknących tuż nad powierzchnią ziemi
w celu unik-nięcia wykrycia przez system wczesnego ostrzegania rezydencji.
Ślizgacze ukrywały się za pobliskim lasem do wschodu słońca. W czasie, gdy my
rozmawialiśmy w celi, grupa komandosów dotarła pieszo do zewnętrznego ogrodzenia
posiadłości i wyłączyła za pomocą elektronicz-nych łamaczy czujniki alarmowe. Ponieważ
oddział znalazł się w ten sposób w zasięgu przenośnego komunikatora Betancore, pilot mógł
przekazać szykującym się do ataku komandosom istotne informacje na temat roz-mieszczenia
miejscowego garnizonu.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy pierwszy carnodon wypadał ze swej kryjówki,
statki desantowe obleciały tuż przy ziemi las i nabierając szybkości pomknęły gardzielą
doliny wprost na rezydencję Glawów. Lekka fregata klasy Intruder Defence of Stalinvast,
skierowana przez admirała Spatiana na orbitę geostacjonarną ponad punktem 505, unicestwiła
precy-zyjną salwą ze swych laserowych baterii znajdujące się za domostwem han-gary.
Dwa statki desantowe odpaliły granaty dymne oraz ładunki przeciw-piechotne tuż przed
lądowaniem na dziedzińcu rezydencji. Z okien wiel-kiego domu wyleciały wszystkie szyby.
Czterdziestu noszących czarne pancerze osobiste profesjonalistów wdarło się do rezydencji
przez główne wejście. Opór stawiło im około siedemdziesięciu przerażonych śmiertelnie
mieszkańców.
Dwa pozostałe ślizgacze okrążyły dom i usiadły na lądowisku, oświet-lonym stojącymi w
ogniu hangarami. W przeciągu trzech następnych minut w korytarzach i apartamentach
siedziby Domu Glaw rozpętała się zaciekła walka. Wszędzie wyły przeraźliwie syreny
alarmowe.
Dom Glaw utrzymywał prywatny garnizon liczący ponad czterystu najemnych żołnierzy,
do tego należało doliczyć dziewięćset osób personelu pomocniczego zdolnych posługiwać się
bronią. Wszyscy najemnicy byli doświadczonymi weteranami, noszącymi zielone pancerze
osobiste, wypo-sażonymi w karabinki automatyczne, ciężką broń maszynową i granaty. Była
to w pewnym sensie prawdziwa armia. Znałem niejednego oficera Imperialnej Gwardii, który
takimi siłami zajmował miasta... ba, zdobywał nawet całe planety ! Najemnicy mieli też tę
przewagę, że walczyli na swoim terytorium. Znali doskonale wszystkie silne i słabe punkty
rozległej rezy-dencji.
Oddział bezpieczeństwa marynarki rozniósł ich na strzępy. Elita jed-nostek specjalnych
Zgrupowania Scarus, uzbrojona w matowoczarne ciężkie lasery i żelazną dyscyplinę, pokój
po pokoju oczyszczała wielki dom.
W kilku miejscach obrońcy stawili zaciekły opór. Komandosi stracili trzech ludzi w
labiryncie pomieszczeń kuchennych, gdzie przeciwnicy strzelali do siebie praktycznie z
przystawienia. Samobójcza szarża dwóch żołnierzy Domu Glaw obwieszonych pasami

92
ładunków wybuchowych unicestwiła dalszych czterech komandosów i zrównała z ziemią
dwadzieścia metrów krańca wschodniego skrzydła.
Dwadzieścia dwie minuty po rozpoczęciu ataku nie żyło już ponad trzy-stu najemników.
Wielu domowników i gości rodu Glaw uciekło w lasy i doliny za rezy-dencją. Tylko
garstka zdołała zbiec, resztę zatrzymał zacieśniający się coraz bardziej kordon Imperialnej
Gwardii.
bardziej kordon Imperialnej Gwardii. Blisko trzydziestu uciekinierów zosta-ło w
trakcie tej łapanki zastrzelonych. Kordon tworzyło dwa tysiące rekru-tów z świeżo
powołanego do służby regimentu strzelców gudrunickich, wyciągniętych tuż przed świtem ze
swych koszar i wysłanych w głąb konty-nentu z niespodziewaną misją specjalną.
Krwawy opór stawiany przez straż pałacową Glawów miał w zamyśle oficerów kupić
cenny czas głowom rodu. Kuzyn lorda Oberona został wraz ze swoją świtą otoczony na tyłach
rezydencji. Gwardziści wezwali grupę do poddania się, po czym zmasakrowali ją widząc, że
renegaci próbują sięgnąć po broń. Delegaci organizacji kupieckich biorący udział w bankiecie
pozwo-lili się aresztować nie stawiając oporu.
Z ukrytych w lesie na tyłach rezydencji tajnych hangarów wystartowało kilka
wahadłowców. Jeden został zestrzelony zaraz po starcie przez żoł-nierza uzbrojonego w
naramienną wyrzutnię rakiet, dwa inne zdołały umknąć pięć kilometrów w dół doliny, nim
czuwający w górze oficerowie bojowi Defence of Stalinvast rozbili je na atomy celnymi
strzałami z laserowych baterii.
Czwarta maszyna, wyjątkowo szybki i ciężko opancerzony model, zdołała wyjść z zasięgu
broni pacyfikatorów i pomknęła na zachód konty-nentu. Z pokładu Defence of Stalinvast
wystartowały trzy myśliwce, które po dłuższym pościgu dopadły uciekinierów nad otwartym
morzem. Wahad-łowiec został zestrzelony. Dopiero tygodnie żmudnych akcji poszukiwaw-
czych mogłyby przynieść nam informacje o tym, kto znajdował się na pok-ładzie
poszczególnych maszyn. Stawiałem na lorda Oberona, panią Fabrinę, Gorgone Locke, Dazzo
i bezimiennego człowieka z fajką. Żadnej z tych osób nie było wśród więźniów spędzonych
na dziedziniec rezydencji przez uczestniczących w akcji komandosów i gwardzistów.
Dziewięćdziesiąt minut po rozpoczęciu „Pacyfikacji 505” dowodzący operacją major Joam
Joakells z oddziału służb bezpieczeństwa marynarki ogłosił wykonanie zadania.
Dopiero wtedy przyleciał prom wiozący Commodusa Voke.

Rozdział XII

W ruinach wielkiego domu.


Pogłoski i plotki.
Rewolta.

Dochodziło południe, ale nocna ulewa wciąż nie chciała przejść, zmieniła się tylko w
uciążliwą mżawkę dogaszającą pożary w kilku częściach się-dziby Glawów. Na szczycie
wzgórza stały przerażające czarne ruiny, z wy-bitymi oknami, dziurawym dachem, licznymi
wyrwami w kamiennych ścia-nach, przez które sączyły się kłęby siwego dymu.
Siedziałem na lądowisku za rezydencją, oparty plecami o gąsienicę gwar-dyjskiego
transportera, pociągając co chwilę z buteleczki pełnej amasecu. Potwornie bolała mnie głowa.
Potrzebowałem pomocy medycznej, środków znieczulających, ciepłego jedzenia, kąpieli,
czystych ubrań...
Przede wszystkim potrzebowałem snu.
Przez lądowisko maszerowała kolumna żołnierzy Gwardii, ich ciężkie buty stukały na
mokrych kamiennych płytach. W powietrzu ustawicznie krzyżowały się krótkie rzeczowe

93
rozkazy. Co kilka minut niebo nad moją głową przecinał z hukiem silników jeden z
patrolujących okolicę myśliw-ców.
Kręciło mi się w głowie. Próbowałem uporządkować myśli, ale wciąż przyłapywałem się
na przysypianiu. W majakach widziałem człowieka o pustych oczach, chociaż nie
dostrzegałem żadnego związku pomiędzy nim i niedawnymi wydarzeniami. W pewnym
momencie moja rozgorączkowana wyobraźnia dostrzegła go na skraju dziedzińca, w
otwartych drzwiach jakie-goś magazynku. Zamrugałem i zniknął bez śladu.
Wciąż pokrywała mnie gruba warstwa krwi, potu i brudu. Ból fizyczny i niewiarygodne
zmęczenie utrudniały najmniejszy nawet ruch. Kapral z oddziału komandosów marynarki
przyniósł mi znalezione w jednym z apar-tamentów bagaże, toteż wciągnąłem na siebie
koszulę i swój czarny płaszcz. Żołnierz odzyskał również moją inkwizytorską rozetę.
Siedziałem otępiały ściskając ją oburącz w dłoniach niczym leczniczy amulet.
Podekscytowani żołnierze z Pięćdziesiątego Regimentu Gwardii Gudrun eskortowali
idących do punktu zbiorczego mieszkańców rezydencji. Więź-niowie trzymali ręce złożone za
głowami, niektórzy z nich płakali bez-głośnie.
Ktoś usiadł na chłodnych kamieniach obok mnie, wyciągnął się opierając plecy o burtę
transportera.
- To była ciężka noc – zauważył Midas.
Podałem mu bez słowa butelkę. Upił z niej duży łyk.
- Gdzie Aemos ? Dziewczyna ?
- Savant buszuje gdzieś w pobliżu, widziałem go robiącego jakieś notatki. Alizebeth znikła
mi z oczu po wyciągnięciu jej z areny.
Pokiwałem z ulgą głową.
- Jesteś ledwie żywy, Gregorze. Pozwól wezwać statek i odwieźć się do Dorsay.
- Jeszcze nie skończyliśmy – odparłem.
Prokurator Madorthene zasalutował podchodząc do nas. Nie miał na so-bie paradnego
oficerskiego munduru. W czarnym niczym węgiel pancerzu osobistym służb bezpieczeństwa
marynarki sprawiał wrażenie znacznie większego i masywniejszego niż w rzeczywistości.
- Dokonujemy właśnie oględzin zwłok – poinformował nas uprzejmie.
- Oberon Glaw ?
- Ani śladu.
- Gorgone Locke ? Kleryk Dazzo ?
Potrząsnął przecząco głową.
Zaoferowałem mu butelkę. Ku memu zaskoczeniu wziął ją, usiadł obok nas i napił się z
westchnieniem..
- Prawdopodobnie znajdowali się w statkach, które zestrzeliliśmy – oświad-czył – Ale muszę
wam coś powiedzieć w tajemnicy. Przed strąceniem dwóch maszyn lecących w głąb doliny
skanery Defence of Stalinvast nie wykryły na ich pokładach śladu żywych istot.

- Pozoratory – powiedział Midas.


- Myślę, że Glavianin ma rację – mruknął prokurator, ale zaraz wzruszył ramionami – Z
drugiej strony, odpowiednio gruby pancerz potrafi ekrano-wać emisję cieplną ludzkich ciał.
Nigdy się nie dowiemy, jak było napraw-dę.
- Dowiemy się, Madorthene – obiecałem mu.
Pociągnął jeszcze jeden łyk z butelki, oddał mi ją i wstał poprawiając za-pięcia pancerza.
- Cieszę się, że służby bezpieczeństwa marynarki mogły pomóc, inkwizy-torze Eisenhorn.
Mam nadzieję, że odbudowaliśmy w ten sposób pańską wiarę w flotę kosmiczną.
Spojrzałem w górę na jego twarz dziękując skinięciem głowy.
- Jestem mile zaskoczony, że wziął pan osobiście udział w tej operacji – od-powiedziałem
równie formalnie.

94
- Żartujesz ? Po tym, co stało się na Essene, admirał urwałby mi łeb, gdy-bym czegoś tu nie
dopilnował !
Poszedł w swoją stronę. Polubiłem go. Uczciwy człowiek próbujący wykonywać swe
obowiązki w strefie krzyżujących się interesów politycz-nych Dowództwa Floty i Inkwizycji.
W późniejszych latach miałem obda-rzyć szacunkiem również błyskotliwy umysł i ogromną
dyskrecję tego czło-wieka.
Krucha zakapturzona sylwetka przecięła lądowisko zmierzając powoli w moją stronę.
- I czyje metody okazały się praktyczniejsze ? – zapytał z sarkazmem Commodus Voke.
- Pewnie i tak zaraz mi powiesz – odparłem podnosząc się z ziemi.

* * * * *

Voke sprowadził ze sobą blisko pięćdziesięciu asystentów w czarnych roboczych


kombinezonach, wielu z nich wyposażonych w cybernetyczne wszczepy. Rozbierali
rezydencję deska po desce i kamień po kamieniu, gromadząc wszelkie ślady potencjalnie
cennych dowodów. Skrzynki pełne dokumentów, książek, elektronicznych notesów,
artefaktów i obrazów były odnoszone do czekającego na dziedzińcu promu.
Nie miałem ochoty na jałowe protesty, ból i zmęczenie odbierały mi ochotę do
jakiejkolwiek konfrontacji. Niech Voke wykorzysta swój zespół i jego zasoby do rozwikłania
zagadek ukrytych w zgromadzonych materia-łach.
- Wiele dokumentów zostało skasowanych lub spalonych – oświadczył z ponurą miną Klysis,
savant Voke, towarzyszący nam w trakcie wędrówki przez zrujnowany osmalony dom –
Znaczna część tych, które przejęliśmy, została wcześniej zaszyfrowana.
Zeszliśmy do podziemi. Zaprowadziłem Commodusa do chronionej polem siłowym
kaplicy, w której zostałem złapany w pułapkę. Krew Ko-witza wciąż znaczyła brunatnymi
plamami podłogę. Artefakt przechowy-wany w ofiarnej skrzynce zniknął.
- Mówił o nim jako o Pontiusie – wyjaśniłem staremu inkwizytorowi. Men-talne ekrany
chroniące kaplicę już nie działały, toteż logika podpowiadała mi, że za ich istnienie
odpowiadał właśnie ów tajemniczy Pontius. Podobnie jak za nagły psioniczny atak, który
pozbawił mnie w tej komnacie przy-tomności.
Oparłem się o ścianę kaplicy i dokładnie wyłożyłem Voke wszystkie sformułowane w
myślach wnioski.
- Misja Eyclone na Hubrisie, ściśle powiązana z Pontiusem, miała dla nich ogromne
znaczenie, ale Oberon Glaw poinformował mnie bardzo ogólni-kowo, że została przerwana...
odwołana ze względu na znacznie ważniejszą sprawę. Określał ją mianem „prawdziwej
sprawy”.
- To tłumaczy, dlaczego Eyclone został porzucony na Hubrisie – mruknął Voke – Po
wielomiesięcznych przygotowaniach Glawowie zawiedli go nie dostarczając na miejsce
Pontiusa.
- Owszem. Dazzo i Locke bez wątpienia są głęboko związani z „prawdziwą sprawą”.
Musimy zgromadzić więcej informacji na temat tych ludzi. Jestem pewien, że wszystko to
powiązane jest w jakiś sposób z obcymi. Glawowie wspominali o saruthi.
- To rasa obcych mieszkająca poza granicami podsektora – powiedział Kly-sis – Niewiele
wiadomo na ich temat, a wszelkie kontakty są zakazane. Inkwizycja miała swego czasu
rozpatrzyć kilka wniosków postępowań śledczych w tej kwestii, ale nie posiadamy żadnych
map terytorium zajmo-wanego przez saruthi, a przy tym zawsze pojawiała się jakaś sprawa
wyma-gająca pilniejszej interwencji.
- Ale renegat pokroju kapitana Locke mógł nawiązać z nimi kontakt ?
Klysis i Voke pokiwali zgodnie głowami.

95
- Sprawa wymaga dokładniejszego zbadania – powiedział Voke – Ordo Xe-nos musi się jak
najszybciej zająć tematem saruthi. Niemniej jednak nasze postępowanie wyjaśniające na
Gudrun zostało zamknięte.
- Czym chcesz to uzasadnić ? – zapytałem z chrapliwym sarkazmem.
Voke zmierzył mnie lodowatym wzrokiem.
- Dom Glaw został zniszczony, jego przywódcy i współdziałający z nimi konspiratorzy nie
żyją. Wraz z nimi zagładzie uległy istotne dla spiskowców artefakty. Nie mogą nam już w
żaden sposób zagrozić.
Nie zamierzałem wdawać się w męczącą dyskusję. Voke był całkowicie pewien swych
argumentów.
Uważałem, że się myli.

* * * * *

Mylił się. Pierwszy namacalny dowód zdobyłem dziesięć dni później. Powróciłem w
międzyczasie do Dorsay, gdzie spędziłem kilka dni pod opie-ką personelu Imperialnego
Szpitala przy Wielkim Kanale. Większość obrażeń okazała się powierzchowna. Niestety,
Locke pozostawił mi głębsze pamiątki. Mój układ nerwowy odniósł szereg poważnych
uszkodzeń, wiele z nich o charakterze nieodwracalnym. Specjaliści z Officio Medicalis mary-
narki przeprowadzili szereg zabiegów chirurgicznych próbując zregene-rować połączenia
nerwowe w kręgosłupie, gardle i czaszce. Wszyli mi ponad sześćdziesiąt sztucznych włókien
nerwowych, ale i tak straciłem częściowo zmysł smaku i zakres postrzeganej palety barw,
szwankowała też szybkość reakcji lewych kończyn. Nie zdołali też pomóc mojej twarzy.
Końcówki nerwowe sterujące mięśniami uległy całkowitemu zniszczeniu. Złowieszcza
obietnica Locke okazała się prawdą. Już nigdy nie miałem się uśmiechnąć, nigdy nie okazać
żadnego emocjonalnego grymasu. Moja twarz przeistoczyła się w beznamiętną maskę.
Aemos odwiedzał mnie każdego dnia, znosząc coraz więcej książek i notatników do
prywatnego pokoju przydzielonego mi w szpitalu. Nawiązał bliskie stosunki z savantami
Voke – Klysis był bowiem jednym z siedem-nastu analityków pracujących dla starego
inkwizytora – i cały czas posiadał dostęp do gromadzonych przez nich danych. Próbowaliśmy
skonsolidować dane związane z sojusznikami Glawów, ale było ich żałośnie mało i nawet
harujący ciężko pluton savantów Voke nie potrafił wyciągnąć nic więcej. Locke okazał się
tajemniczą, w pewnych kręgach wręcz mistyczną postacią, znaną w całym podsektorze
Helican, a jednocześnie niezwykle anonimową. Nie mieliśmy żadnych informacji o jego
biografii, przebiegu kariery, współ-pracownikach, nie znaliśmy nawet nazwy jego statku.
Podobnym przypad-kiem okazał się Dazzo.
Kościelny dostojnik nie figurował w żadnych rejestrach Eklezjarchii, ale przypomniałem
sobie, co Kowitz powiedział mi w trakcie bankietu. Dazzo był rzekomo przełożonym zakonu
misjonarskiego działającego dzięki fun-duszom Glawów na Damasku. Damask okazał się
rzeczywiście istniejącym światem, planetą pograniczną leżącą na samym krańcu podsektora
Helican, jednym z setki miejsc pozbawionych praktycznej wartości i niezmiernie rzadko
przez kogokolwiek odwiedzanych. W kwestii astrogeograficznej, Damask położony był
zaledwie kilka miesięcy lotu w wymiarze rzeczy-wistym od terytorium tajemniczych saruthi.
W trakcie jednej z wizyt Aemosa pojawił się również Lowink. Czułem się już dostatecznie
silny, by poddać się zabiegowi mentalnego skanowania. Astropata wyciągnął z mojego
umysłu podobiznę człowieka z fajką, umiesz-czoną psychometrycznie na przygotowanej
uprzednio płytce. Uzyskany obraz był odrobinę rozmyty, ale wciąż czytelny, toteż poleciłem
skopiować go natychmiast i rozesłać do mogących nam pomóc instytucji. Nigdzie nie
uzyskaliśmy pozytywnej identyfikacji.

96
W identyczny sposób Lowink sporządził mentalną fotografię Pontiusa. Artefakt ten
zdumiał wszystkich z wyjątkiem Aemosa. Mój savant stwier-dził bez większego namysłu, że
pod względem rozmiarów i kształtu przed-miot pasuje idealnie do pojemnika Eyclone
zdobytego przez nas w Grobow-cu Dwa-Dwanaście. Zyskaliśmy pewność, że na ten właśnie
artefakt czekał Eyclone przygotowując masowe ludobójstwo na Hubrisie.
- Urisel Glaw mówił o Pontiusie w sposób sugerujący, jakoby ten wciąż jeszcze żył –
powiedziałem Aemosowi – W kaplicy, gdzie spoczywał Pon-tius, powaliło mnie coś o
niezwykle silnym potencjale mentalnym. Czy on może w pewnym pokrętnym tego słowa
znaczeniu wciąż żyć ? Może jakaś jego cząstka, może fragment duchowej esencji,
pochwycony i zamknięty w tym przedmiocie ?
Aemos pokiwał twierdząco głową.
- Nie jest poza zasięgiem imperialnej technologii podtrzymanie świado-mości śmiertelnika
po odniesieniu krytycznych obrażeń czy nawet fizycznej śmierci. Ale świadomość faktu, że ta
niezwykle zaawansowana i pieczo-łowicie strzeżona technologia mogła znaleźć się w rękach
nawet tak wpły-wowego rodu jak Dom Glaw...
- Wspominałeś, że kojarzy cię się to w pewien sposób z tajemnicami Adeptus Mechanicus.
- Tak – przyznał – To bardzo niepokojące. Czy ta masowa zbrodnia na Hu-brisie miała za
zadanie zgromadzić ludzką esencję wewnątrz pojemnika ? W formie syfonu mogącego
zapewnić Pontiusowi masywny ładunek energii ?

* * * * *

Trzeciego poranka odwiedził mnie również Fischig. Jego własne obra-żenia zostały już
wyleczone i biedny oficer śledczy nie potrafił ukryć swego rozczarowania na wieść o
przygodzie, jaka ominęła do w rezydencji Gla-wów. Przyniósł ze sobą niezwykle cenny
elektroniczny notes zawierający zbiór wersetów autorstwa Jurisa Sathascine, osobistego
konfesora jednego z generałów Machariusa. Prezent pochodził od Maxilli.
Opóźniony incydentem z Domem Glaw pobór do Gwardii został wzno-w--iony.
wiony. Rekrutów przerzucono na pokłady czekających na orbicie okrętów marynarki,
odprawiono finałowe ceremonie kończące procedurę werbun-kową. Lord Militant
niecierpliwił się już pragnąc jak najszybciej rozpocząć ekspedycję pacyfikacyjnym w
sprawiającym kłopoty podsektorze Ophidian i nie ukrywał swego przekonania, iż przeznaczył
dostatecznie wiele czasu i zasobów na rozwiązanie niewielkiego lokalnego problemu.
Dziesiątego dnia mej rekonwalescencji w Dorsay cała sprawa w niczym nie przypominała
już lokalnego problemu. Dzięki komunikacji astropatycz-nej na bieżąco otrzymywaliśmy
informacje napływające z całego pod-sektora: seria zamachów bombowych na Thracian
Primaris, porwanie i wysadzenie w powietrze pasażerskiego liniowca lecącego na Hesperus,
wyniszczenie za pomocą wirusowych trucizn całej metropolii na Messinie.
Dziesiątego dnia wieczorem czarne niebo nad stolicą rozświetlił upiorny blask. Ultima
Victrix, kolos klasy Ironclad o wadze czterystu tysięcy ton znajdujący się na orbicie
parkingowej Gudrun eksplodował z nieznanych przyczyn. Gigantyczny wybuch uszkodził
krytycznie cztery inne dokujące w pobliżu jednostki.
Godzinę później okazało się, że sytuacja jeszcze uległa pogorszeniu. Chociaż nawet
wywiad marynarki nie potrafił określić szczegółów całego zajścia, podejrzewano, że wybuch
Ultima Victrix został omyłkowo zinter-pretowany przez załogi części okrętów jako nagły atak
nieznanej floty. Skrzydło fregat dowodzone przez kapitana Estruma rozpoczęło manewr
przechwytujący, w odpowiedzi na który kilka stacjonujących w innej części systemu
niszczycieli odpowiedziało ogniem identyfikując fregaty jako okrę-ty napastników. Przez
dwadzieścia siedem przerażających minut Zgrupo-wanie Floty Scarus prowadziło wojnę z
fantomami i sobą wzajemnie. Zniszczeniu uległo sześć okrętów marynarki. Pół godziny

97
później kapitan Estrum uznał, że jego wyimaginowany nieprzyjaciel jest zbyt silny i odsko-
czył w Osnowę. Admirał Spatian posłał w ślad za nim eskadrę ośmiu ciężkich krążowników.
Reszta jednostek marynarki próbowała opanować szalejący na orbicie chaos.
Dowiedziałem się z pewnego źródła, że Lord Militant wpadł w tak potworny atak
apopleksji, iż jego osobiści medycy zostali zmuszeni do zaaplikowania dygnitarzowi silnej
dawki środków usypiających.

* * * * *

- To się po prostu nie mogło wydarzyć – powiedział Betancore. Siedzie-liśmy w moim


prywatnym pokoju, przy wielkim oknie, kontemplując wie-czorną panoramę stolicy. Na
nieboskłonie migotały rozbłyski eksplozji, jakaś jaskrawa kula ognia spadała niczym meteor
w kierunku horyzontu ciągnąc za sobą warkocz płomieni.
- Imperialna marynarka kosmiczna to jedna z najbardziej zdyscyplino-wanych formacji
wojskowych we wszechświecie. Coś takiego po prostu nie miało prawa się wydarzyć.
- Podobnie jak zwykli dezerterzy nie mieli prawa wejść bez problemu w posiadanie broni i
mundurów służ bezpieczeństwa oraz pojazdu orbitalnego. Nie dodam też, że nie powinni byli
znać nazwy statku, na którego pokładzie przebywaliśmy. Nasz ukryty wróg pociąga za bardzo
liczne sznurki. Voke wspominał o istnieniu jakiegoś kultu nadrzędnego, sprawującego
sekretną kontrolę nad rzeszą mniejszych agentur i sekt. Uważał, że na szczycie tej piramidy
stał ród Glawów. Obawiam się, że nie miał racji. W obecnej rozgrywce może uczestniczyć
jeszcze potężniejszy gracz.

* * * * *

Urisel Glaw był przetrzymywany w podziemiach imperialnej bazyliki. Od chwili pojmania


przeszedł wiele godzin wyrafinowanych tortur. Nie powiedział ani słowa.
Poleciałem do bazyliki dziesiątego dnia przed północą. Voke i jego ofice-rowie śledczy
cały czas pracowali nad więźniem. Wyczuwałem ich rosnącą frustrację i niepokój podsycany
ostatnimi wydarzeniami.
Trzymali go w miejscu, do którego pasowało wyłącznie określenie lochu, wykutego w
skale dziewięćdziesiąt metrów poniżej bazyliki. Wszyscy inni ludzie pochwyceni w trakcie
pacyfikacji rezydencji Glawów również zna-leźli się w tych podziemiach. W celu
zapewnienia płynności procedur śled-czych Voke zapędził do przesłuchań więźniów
wszystkich miejscowych funkcjonariuszy Adeptus Arbites oraz żołnierzy miejscowego
garnizonu i pracowników Ministorum. Pomocnicy starego inkwizytora pracowali pod ścisłym
nadzorem członków jego przybocznej świty.
Na lądowisku przy bazylice przywitał mnie wysoki szarowłosy mężczyz-na w długim
płaszczu, ubezpieczany przez dwóch uzbrojonych serwitorów. Poznałem go od razu.
Inkwizytor Titus Endor był moim rówieśnikiem i ra-zem studiowaliśmy pod opieką
Hapshanta.
- Dobrze się czujesz, Gregorze ? – zapytał ściskając mą dłoń.
- Wystarczająco dobrze, by wrócić do pracy. Nie spodziewałem się tutaj twej obecności,
Titusie.

twej obecności, Titusie.


- Sprawozdanie Voke wzbudziło niepokój naszej centrali. Lord Inkwizytor Rorken ogłosił
konieczność całkowitego wyjaśnienia tej sprawy. Brak postępów Commodusa w
przesłuchaniu Urisela Glawa rozczarował mistrza. Zostałem tu skierowany w charakterze
asysty. I nie tylko ja. Jest tu też Schongard, a Molitor już leci.

98
Westchnąłem. Endor był Amalathianinem z krwi i kości, toteż mogłem z nim
bezkonfliktowo współpracować, chociaż już uważałem, że w śledztwo zaangażowanych jest
zbyt wielu inkwizytorów. Schongard miał opinię twar-dego monodominanty, w mojej opinii
czasami wręcz szkodliwego, nato-miast Konrad Molitor był radykałem tego rodzaju, który nie
budził we mnie najmniejszej chęci zawarcia bliższej znajomości.
- To bardzo nietypowe – stwierdziłem.
- Chodzi o wspólny mianownik tej sprawy – odparł Endor – Informacje uzyskane przez
ciebie i Voke okazały się fragmentami większej układanki, będącej w międzyczasie tematem
innych postępowań śledczych. Dwa ty-godnie temu spaliłem heretyka na Mariamie, a w jego
dokumentach zna-lazłem dowody mogące powiązać działalność tego człowieka z Domem
Glaw. Schongard ścigał odbiorców bluźnierczych ksiąg, które w jego mnie-maniu dostawały
się do podsektora na pokładach statków kupieckich Gildii Sinesias. A Molitor... cóż, nie
wiem, co takiego on wytropił, ale bez wąt-pienia jest to również związane z naszą wspólną
sprawą.
- Czasami... – odwróciłem głowę w stronę Titusa – Czasami odnoszę wra-żenie, że naszym
stylem pracy wciąż sobie wzajemnie szkodzimy. Tajem-nica wyszła na jaw i spójrz tylko !
Wszyscy trzymaliśmy w rękach skrawki tej sprawy. Przecież mogliśmy zlikwidować tę
konspirację miesiąc temu czy nawet dwa, gdybyśmy tylko wymieniali między sobą
informacje.
Endor zaśmiał się szczerze.
- Kwestionujesz uświęcone metody działania Inkwizycji, Gregorze ? Meto-dy ustanowione
tysiące lat temu jako obowiązujący dogmat ? I podważasz zasadność technik stosowanych
przez swych braci-inkwizytorów ?
Wiedziałem, że żartuje, ale dla mnie kwestia ta wciąż pozostawała po-ważna.
- Krytykuję tylko system, w którym nawet my sami sobie nie ufamy.
W asyście milczących strażników zaczęliśmy schodzić w głąb kazamat.
- Co z Glawem ?
- Wciąż milczy – odparł Endor – Przetrzymał męki, które złamałyby każ-dego innego
człowieka, a przynajmniej skłoniłyby go do błagania o szybką śmierć. Mógłbym przysiąc, że
jest wręcz w dobrym humorze. Jego arogan-cja sugeruje, jakoby był dogłębnie przekonany o
tym, że nadal będzie żył.
- I ma rację. Nigdy nie podpiszemy wyroku śmierci mając świadomość, że jego umysł wciąż
skrywa niezbędne nam informacje.
Ludzie Commodusa Voke pracowali nad Glawem w cuchnącej krwią celi o
pomalowanych na czerwono ścianach. Urisel był żywym wrakiem, pod-trzymywanym przy
życiu wyłącznie dzięki ogromnemu doświadczeniu me-dycznemu jego oprawców.
Wydobycie informacji z umysłu heretyka jest jednym z największych wyzwań dla
inkwizytora i ja sam w tym celu nie odrzuciłbym żadnej znanej mi metody, ale ten przypadek
był beznadziejny. Moim zdaniem tortur fizycznych można było zaprzestać już kilka dni temu.
Pierwszy rzut oka na więźnia powiedział mi, że Glaw nic nam nie zdradzi.
Osobiście skazałbym go na całkowitą izolację od zewnętrznego świata, zamknął samego
na cztery spusty w tej celi. Pomimo potwornego cierpienia Urisel dostrzegał naszą desperację
i to właśnie dawało mu wolę przetrwania. Cisza i samotność złamałyby go dużo szybciej.
Inkwizytor Schongard cofnął się od stołu, na którym rozciągnięto Glawa i zdjął
chirurgiczne rękawiczki. Był rozrośniętym w barach mężczyzną o rzadkich brązowych
włosach i masce z czarnego metalu wszczepionej w twarz. Nikt nie wiedział, czy maska ta
zakrywała jakieś przerażające okale-czenia czy też pełniła wyłącznie rolę narzędzia
zastraszenia. Ciemne, prze-krwione, gorzejące niezdrową gorączką oczy śledziły nas zza
wyciętych w masce wąskich szczelin.

99
- Bracia – wyszeptał. Jego zdławiony, chrapliwy głos nigdy nie podnosił się ponad poziom
szeptu – Opór stawiany przez tego człowieka jest dla mnie czymś niespotykanym. Voke i ja
uważamy, że ktoś dokonał monumentalnej manipulacji w umyśle tego człowieka zakładając
mu potężną blokadę. Uży-liśmy już sond psionicznych, ale wszystkie zawiodły.
- Być może powinniśmy poprosić Astropathicus o przydzielenie nam do pomocy jednego z
ich psioników klasy alfa ? – zaproponował stojący z boku Voke.
- Nie sądzę, czy przyczyna milczenia tkwiła w psionicznej blokadzie – oświadczyłem –
Widzicie przecież stan jego zdrowia. Gdybyśmy mieli do czynienia z blokadą, Glaw wyłby
teraz jak zwierzę prosząc nas o cios łaski, świadomy faktu, że fizycznie nie może zdradzić
nam przechowywanych w swym umyśle tajemnic.
- Nonsens – wyszeptał Schongard – Żaden ludzki umysł nie jest w stanie przetrzymać
dobrowolnie takich zabiegów.
przetrzymać dobrowolnie takich zabiegów.
- Czasami powątpiewam w wiedzę moich braci na temat ludzkiej natury – odparłem z lekkim
sarkazmem w głosie – Ten człowiek to wcielony diabeł. Ten człowiek to dumny arystokrata.
On spojrzał w ciemność, której tak się obawiamy i dostrzegł ukrytą w niej potęgę. Usłyszane
tam obietnice wystarczą, by do końca strzegł sekretów swych współspiskowców.
Podszedłem do stołu i spojrzałem w pozbawione powiek oczy Glawa. Krew pociekła z
jego obdartych ze skóry warg, gdy się do mnie uśmiechnął.
- Przepowiadał zniszczenie całych światów, unicestwienie bilionów żywych istot. Wręcz
pławił się w tej wizji. Sekret Glawów posiada tak ogromne zna-czenie, że te dręczące go
tortury nic dla niego nie znaczą. Prawda, Uriselu ?
Wycharczał coś niezrozumiale.
- To próżna fatyga – powiedziałem odwracając się z niesmakiem od okale-czonego
potwornie renegata – Będzie milczał jak zaklęty, bo wie, że nagro-da jest tego warta.
- A cóż to takiego może być ? – parsknął z dezaprobatą Voke.
- Eisenhorn może mieć rację – poparł mnie Endor – Glaw nic nam nie powie, bo wierzy, że
dochowanie tajemnicy zostanie mu wynagrodzone po tysiąckroć.
Maska Schongarda przechyliła się w geście powątpiewania.
- Stoję po stronie brata Voke. Jaka nagroda może być warta świętych katuszy zadawanych
przez najlepszych mistrzów skalpela Inkwizycji ?
Nie odpowiedziałem. Nie znałem na to pytanie pełnej odpowiedzi, ale potrafiłem sobie
wyobrazić skalę tej nagrody.
I myśl ta mroziła mi serce żelaznymi cęgami.

* * * * *

Jeśli wierzyłem jeszcze choć trochę w to, że nasza akcja nadwerężyła potencjał Domu
Glaw, w ciągu następnego tygodnia wyzbyłem się resztek wątpliwości. Kampania terroru
wybuchła na wszystkich światach podsek-tora: zamachy bombowe, rozpylanie toksyn,
sabotaż psioniczny. Odnosiłem wrażenie, że wszystkie sekretne agendy zła ukryte starannie
wewnątrz imperialnego społeczeństwa znienacka ujawniły się pomimo ryzyka de-konspiracji,
wykonując rozkazy nieznanej mi siły. Lord Glaw i jego współ-pracownicy musieli umknąć z
pułapki na Gudrun albo też stanowili tylko część większej grupy spiskowców sprawującej
niepodzielną władzę nad kul-tami Chaosu szerzącymi destrukcję na blisko trzydziestu
imperialnych świa-tach.
- Istnieje jeszcze jedno wyjaśnienie – powiedział Titus Endor, gdy uczestni-czyliśmy w
imperialnej mszy odprawianej w stołecznej katedrze – Pomimo swych ogromnych wpływów i
władzy Glawowie nie stali wcale na szczycie tej sekretnej organizacji. Być może ktoś jeszcze
znajdował się ponad nimi ?

100
Zastanawiałem się wcześniej nad taką możliwością, ale miałem okazję oso-biście poznać ród
Glawów. To nie byli ludzie, którzy zwykli kłaniać się innemu panu. Przynajmniej ludzkiemu
panu.
Niepokoje dotarły również na Gudrun. Seria zamachów bombowych sparaliżowała życie
w jednym z miast południa, a duża rolnicza osada na za-chodzie uległa całkowitej zagładzie
po zatruciu neutralną toksyną jej ujęć wody pitnej. Zgrupowanie Floty Scarus wciąż
podnosiło się z nóg po zadanym sobie samemu ciosie. Misja admirała Spatiana mająca za
zadanie przywrócić pod rozkazy Dowództwa rozproszone elementy floty spełzła na niczym.
Eskadra kapitana Estruma przepadła bez śladu. Wymieniłem kilka wiadomości z
prokuratorem Madorthene i dowiedziałem się, że nikt w Do-wództwie Floty nie brał już pod
uwagę innej przyczyny zniszczenia Ultima Victrix oprócz sabotażu. Wpływy naszego
nieprzyjaciela sięgały samej ma-rynarki.
Wtedy dwie wielkie metropolie na Thracian Primaris zbuntowały się w akcie otwartej
rewolty. Tysiące ogarniętych zesłanym przez Chaos szaleń-stwem robotników wyległo na
ulice podpalając, grabiąc i mordując. Here-tycy w biały dzień obnosili się z emblematami
swych bluźnierczych patro-nów.
Lord Militant całkowicie zarzucił plany krucjaty w podsektorze Ophi-dian. Flota Scarus
opuściła wysoką orbitę Gudrun zmierzając z maksymalną prędkością w stronę Thracian
Primaris.
Lecz to dopiero był początek. Otwarta rewolta pogrążyła w ogniu stolicę Sameteru, a dzień
później wojna domowa wybuchła na Hesperusie. W obu przypadkach prowodyrami buntu
okazali się agenci Chaosu.
Ten straszny, szokujący swą brutalnością okres w historii Imperium zna-ny jest pod nazwą
Schizmy Helicańskiej. Trwał osiem miesięcy, w trakcie których miliony ludzi zginęło w
regularnej wojnie toczonej na trzech wiel-kich światach podsektora, przy czym nie
wspominam tu o ofiarach setek mniejszych incydentów i zamieszek na innych planetach, w
tym również Gudrun. Lord Militant miał wreszcie swą wytęsknioną świętą krucjatę, cho-ciaż
wątpię, aby budził jego entuzjazm fakt, iż przyszło mu pacyfikować mieszkańców własnego
podsektora.

Władze Helicanu, również i moi bracia-inkwizytorzy, zostały skrajnie za-skoczone skalą


przerażających wydarzeń, wręcz sparaliżowane w stopniu powodującym zaniechanie
jakichkolwiek skoordynowanych działań. Nie-przyjaciel ludzkości często działa w sposób
otwarty i okrutny, ale ten ciąg nagłych wydarzeń zdawał się całkowicie przeczyć
jakiejkolwiek logice. Dlaczego po setkach lat drobiazgowego, niezwykle starannego
infiltrowania naszych struktur społecznych przez tajemne sekty wszyscy ich agenci jedno-
cześnie wychynęli z ukrycia ściągając na siebie nieuchronnie sprawiedliwą zemstę aparatu
militarnego Imperium ?
Podejrzewałem, iż odpowiedzią na to pytanie była „prawdziwa sprawa”. Nieomal pogodny
opór stawiany katom przez Urisela Glawa tylko mnie w tym przekonaniu upewniał.
Nieprzyjaciel skupił swą uwagę na czymś tak dla niego niezwykle ważnym, że gotów był
poświęcić bez wahania wszyst-kie sekretne agentury w obrębie podsektora, byle tylko
odwrócić od swoich poczynań uwagę Imperium.
W obliczu tej prawdy uznałem, że lepiej pozwolić na strawienie ogniem wojny domowej
kilku imperialnych światów, niżeli dopuścić, by spiskowcy dopięli swego tajemniczego celu.
Dlatego właśnie poleciałem na Damask.

Rozdział XIII

Damask.

101
North Qualm.
Sanctum.

Pod rdzawym pustym niebem kołysały się na wietrze kuliste drzewa.


Wyglądały niczym groteskowe stada bulwiastych zwierząt wędrownych przemierzających
omiatane wichrem pustkowia z dziwacznym stukotem przywodzącym na myśl dźwięk
końskich kopyt.
A jednak były to drzewa: włochate globy z celulozy wypełnione lżejszym od powietrza
gazem powstałym wskutek zachodzących wewnątrz bulw che-micznych procesów.
Dryfowały na wietrze ciągnąc za sobą długie warkocze poplątanych korzeni. Tu i ówdzie
zderzeniu dwóch kul towarzyszył głośny syk ulatniającego się gazu.
Wdrapałem się na szczyt niewielkiego płaskowyżu porośniętego żółta-wym mchem i
kępkami trawy. Kilka niewielkich kulistych drzew prze-taczało się nad skalistą powierzchnią
wzniesienia. W jego centrum wznosił się samotny pylon – obelisk mający upamiętnić miejsce
lądowania pierwszej grupy imperialnych kolonistów. Upływ czasu starł bezpowrotnie
wszystkie inskrypcje wyrzeźbione niegdyś na pomniku. Stojąc przy pylonie zacząłem obracać
się w miejscu obserwując okolicę. Ciemne pasmo wzgórz na zacho-dzie, pełna kulistych
drzew rzeczna kotlina na północy, bezmiar ciernistych zarośli na wschodzie – opodal miejsca
lądowania wahadłowca – oraz zwień-czone płomieniami kratery wulkanów daleko na
południu, zasnuwające przestworza chmurami gorącego popiołu. Stada małych ptaków
krążyły nad ruchomymi lasami szukając legowiska na czas zbliżającej się nocy. Zza linii
horyzontu wychynęła już owalna tarcza bladego księżyca.
- Eisenhorn – w komunikatorze odezwał się Midas.
Zszedłem z płaskowyżu sznurując swój kaftan. Robiło się zimno. Midas i Fischig czekali
przy ślizgaczu, wyciągniętym dwie godziny temu z ładowni wahadłowca i poddanym
następnie dokładnej kontroli. Był to stary nieuz-brojony model, którego nie używaliśmy od
dobrych trzech lat.
Midas zatrzasnął pokrywę sekcji napędowej.
- Widzę, że zmusiłeś go do posłuszeństwa – zauważyłem.
Betancore wzruszył ramionami.
- To dobra maszyna. Kazałem Uclidowi wprowadzić kilka innowacji. Nie znajdziesz tu
nawet kawałka zbędnego okablowania.
Fischig nie okazał śladu zachwytu nad mechanicznym cudem Midasa.
Nieczęsto korzystałem z tego pojazdu, bo na większości odwiedzanych światów wolałem
posługiwać się lokalnymi środkami transportu. Nie sądzi-łem, że Damask okaże się taki...
bezludny.
Imperialne rejestry mówiły o co najmniej pięciu osadach na tej planecie, ale skanowanie
orbitalne nie wykazało śladu żadnej z nich. Nie otrzymaliś-my też odpowiedzi na wysyłane
komunikaty radiowe i astropatyczne. Czy społeczność zamieszkująca Damask wymarła
wskutek jakiegoś nieszczęścia w przeciągu pięciu lat od ostatniej wizyty imperialnych
archiwistów ?
Wylądowaliśmy na brzegu szerokiej rzeki. Towarzyszyli nam Aemos, Bequin i Lowink.
Statek został natychmiast zakamuflowany siatkami mas-kującymi. Midas wybrał na miejsce
lądowania lokalizację położoną w pobli-żu kilku osad, ale dostatecznie odległą, by żaden
niepożądany świadek nie dostrzegł wahadłowca. Tobius Maxilla oczekiwał na wysokiej
orbicie plane-ty na wyniki naszej wyprawy.
Midas odpalił kapryśne silniki ślizgacza i szybko zaczęliśmy oddalać się od ukrytego
wahadłowca, zmierzając w kierunku najbliższej figurującej na mapach osady kolonistów.
Jechaliśmy przez równinę porośniętą niskimi drzewkami o bulwiastych pniach
wypełnionych gazem, sprawiających wrażenie ledwie trzymających się ziemi rachitycznymi

102
korzeniami. Miejscowe ptaki, przywodzące na myśl nietoperze istoty o skórzastych
skrzydłach, uwijały się wśród ich gałęzi. Większe stwory latające, płaszczki o długich
ogonach, unosiły się leniwie wysoko w górze dryfując dzięki licznym prądom powietrznym.
Okolica była dzika i nieprzyjazna, a powietrze ciężkie i nieprzyjemne, toteż co jakiś czas
sięgaliśmy po respiratory.
Trzymaliśmy się przez dobre dwadzieścia kilometrów brzegu płynącej ospale rzeki, po
czym odbiliśmy w bok, na skaliste bezdroża porośnięte ma-łymi krzewami, połaciami
żółtawego mchu i porostami targanymi wiatrem. Brzydka tarcza księżyca zaczęła piąć się w
górę nieboskłonu, chociaż wciąż jeszcze nie zapadł zmierzch.
Midas musiał zmniejszyć nieco prędkość w miejscu, gdzie wpadliśmy na stado lokalnych
roślinożerców, przerażonych dźwiękiem pracujących sil-ników. Były to porośnięte szarą
sierścią olbrzymy o wysokich grzbietach, trąbiastych pyskach i długich nogach zakończonych
płaskimi stopami. Nogi te sprawiały wrażenie zbyt słabych i długich, by zdołały utrzymać
ciężar cia-

ciała całego zwierzęcia, ale podejrzewałem, że podobnie jak w przypadku lokalnych roślin
wewnątrz korpusów zwierząt znajdowały się skórzaste pę-cherze wypełnione lżejszym od
powietrza gazem.
Stwory parskały głośno umykając w cierniste krzewy. Silniki ślizgacza zgasły, pojazd
opadł na ziemię. Midas zmełł w ustach przekleństwo, wysiadł i zaczął grzebać pod
podniesioną pokrywą sekcji napędowej. Dopiero po kilku minutach urządzenie powróciło do
życia. Korzystając z chwili przerwy postanowiliśmy z Fischigiem rozprostować nieco nogi.
Oficer śledczy wspiął się na sporych rozmiarów głaz i usiadł na nim przykładając do ust
respirator. Patrzył w górę na zachodnią część przestworzy, naznaczoną ognistymi smugami
spadających meteorów.
Przechadzałem się pośród ciernistych zarośli obserwując małe ptaki lata-jące z piskiem
między gałęziami drzewek. Wiatr zmienił swój kierunek i stada ruchomych kolistych drzew
przetaczały się obok zarośli ciągnąc za sobą z hałasem długie korzenie.
Przelecieliśmy dalsze dziesięć kilometrów zatrzymując się w rozległej rzecznej dolinie,
gdzie ziemia sprawiała wrażenie żyźniejszej od gleby spot-kanej na równinach. Roślinność
była tu gęściejsza i bardziej urozmaicona: bulwiaste krzewy o żywych kolorach, bagienne
lilie, wysokie trawy, trzciny i dużo polnych kwiatów. Chmary malutkich insektów uwijały się
nad wodą, a większe, osom podobne owady polowały na nie tnąc powietrze niczym
błyszczące sztylety.
- Tam – powiedział Fischig mrużąc czujne oczy.
Zatrzymaliśmy ślizgacz i wysiedliśmy. Błotnista przecinka opodal nasze-go pojazdu
okazała się zapuszczonym polem uprawnym. Zardzewiałe wraki dwóch rolniczych maszyn
wciąż wystawały spod grubej warstwy błota.
Kilkanaście metrów dalej znalazłem spory kamień graniczny. Na jego powierzchni widniał
wyrzeźbiony w niskim gothicu napis „Gillan Acre”.
Minęliśmy osadę nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Midas zawrócił ślizgacz. Po
kolonii nie zostało nic prócz kilku całkowicie porośniętych mchem i bluszczem ścian. Według
rejestrów pięć lat temu mieszkało tu ośmiuset osadników. Skanowanie okolicy wykazało
obecność zagrzebanych w ziemi metalowych śmieci i elementów zniszczonych maszyn.
Fischig odkrył drewniany znacznik stojący na północnym krańcu osady. Słup porośnięty
był grubą warstwą mchu, ale z miejsca rozpoznałem w jego kształcie jeden z odrażających
totemów Chaosu.
- Oznakowanie terenu ? Ostrzeżenie ? – zastanawiał się głośno Fischig.
- Spal to natychmiast – rozkazałem.
Komunikator pisnął cicho. Zgłosił się Maxilla.

103
- Przeszukałem powierzchnię kontynentu zgodnie z twoimi wskazówkami, inkwizytorze,
sekcja po sekcji. Skład atmosfery nieco utrudnia pracę instru-mentów, ale jakoś sobie
poradziłem. Właśnie skończyłem badać aktywny tektonicznie obszar na południe od waszej
strefy lądowania. Jestem pewien, że mam stamtąd odczyty struktur mieszkalnych i
pracujących maszyn.
Kapitan przesłał zmodyfikowaną w oparciu o odczyty mapę do pamięci pokładowego
systemu nawigacyjnego ślizgacza. Jakieś siedemdziesiąt kilo-metrów od naszej bieżącej
pozycji, mniej więcej tyle samo, ile dzieliło nas od kolejnej zaznaczonej na mapie osady
kolonistów.
- To spory kawałek drogi, a robi się ciemno – zauważył Midas.
- Wracaj do wahadłowca. Pojedziemy na południe jutro rano.

* * * * *

W nocy, kiedy wszyscy spaliśmy głęboko, ktoś lub coś zbliżyło się do wahadłowca
uruchamiając rozstawione na zewnątrz czujniki alarmowe. Wy-biegliśmy na zewnątrz z
gotową do użycia bronią, ale poszukiwania intru-zów nie przyniosły rezultatu. Nigdzie nie
było też lasu wędrujących drzew.

* * * * *

O świcie pojechaliśmy na południe. Wulkaniczny masyw rósł przed na-szym pojazdem,


jego okolone płaszczem dymu szczyty wznosiły się coraz wyżej ku niebu. Wszędzie rosły
gęste skupiska kolczastych zarośli. Było też bardzo gorąco, wręcz parno. Nad powierzchnią
okolicznych jeziorek unosiły się kłęby śmierdzącej metalicznie pary. Uznałem, że woda w
tych zbiorni-kach musi być podgrzewana gazem uciekającym spod wulkanów skalnymi
kominami wentylacyjnymi. Po trzydziestu minutach jazdy przez tę okolicę wszyscy
ociekaliśmy potem i cały czas korzystaliśmy z respiratorów.
Za grzbietem jednego z większych masywów górskich pokładowy skaner ślizgacza wykrył
ślady jakiejś aktywności. Wysiedliśmy z maszyny ruszając w stronę szczytu grzbietu. Na
samej górze padliśmy na brzuch przykładając do oczu lornety.
W cieniu wielkiej góry przycupnęła duża osada... w większości złożona z kamiennych i
drewnianych budynków, wyraźnie zniszczonych upływem czasu, dostrzegłem też jednak
kilka nowych modułowych habitatów z cera-mitu. W dole pracowało sporo ciężkich maszyn,
głównie generatorów prądu. Wielkie siatkowe parasole rozpięte nad budynkami chroniły
ulice osady przed wulkanicznym popiołem. Zauważyłem trzy antygrawitacyjne ślizga-cze i
dwa ciężkie ośmiokołowe transportery zaparkowane opodal nowszych budowli. Jacyś ludzie
kręcili się w ich pobliżu, ale znajdowali się zbyt dale-ko, bym zdołał rozpoznać bliższe
szczegóły.
- Ostatnia wizyta komisji kontrolnej nie odnotowała śladu aktywności wul-kanicznej w tej
okolicy – przypomniał mi Midas cytując fragment przygoto-wanego przez Aemosa raportu.
- Popatrz tam – odparłem wskazując fragment osady położony bezpośred-nio na zboczu góry
– Stare budynki osady są częściowo przysypane popio-łem. Zbudowano je przed pierwszymi
erupcjami.
Midas włączył elektroniczny mapnik i zaczął studiować jego indeks.
- North Qualm – oświadczył – Jedna z kolonii osadników, miasteczko gór-nicze.
Obserwowaliśmy osadę przez dalsze piętnaście, dwadzieścia minut, dos-tatecznie długo,
by poczuć w pewnym momencie zauważalne drganie grun-tu. Nad jednym z pobliskich
szczytów wykwitła ognista korona. W osadzie zaczęły wyć klaksony alarmowe, ale szybko
ucichły. Deszcz płatków po-piołu spadł na ochronne parasole niczym czarny śnieg.

104
- Dlaczego pracują w tym miejscu mimo ryzyka wylewu lawy ? – wymru-czał do siebie
samego Fischig.
- Przyjrzyjmy się bliżej – zaproponowałem.
Po przykryciu gałęziami ślizgacza ruszyliśmy w dół porośniętej krzewa-mi doliny. Wśród
kolczastych zarośli rosły liczne grzyby i chociaż bardzo staraliśmy się zachować dyskrecję, co
rusz deptaliśmy butami wielkie pur-chawki.
Ja miałem na sobie czarny płaszcz, Fischig swój brązowy pancerz oso-bisty i przytroczony
do pasa hełm, Midas zwyczajowe ubranie, chociaż ko-lorowy kaftan zamienił na
ciemnoniebieską kamizelkę. Wszyscy wtapia-liśmy się w półmrok roślinności.
Wciąż nie byłem do końca pewien motywów towarzyszącego nam Fis-chiga. Po
incydencie na Gudrun pełnomocnictwa udzielone mu przez Wiel-kiego Strażnika Carpela
utraciły ważność, ale oficer śledczy uparcie odma-wiał powrotu na Hubris. Najwyraźniej
podzielał mą opinię, że sprawie da-leko jeszcze było do końca.
Przebrnęliśmy przez płytki, wypełniony gorącą wodą strumień dociera-jąć w pobliże
północnej granicy osady. Z tego miejsca słychać już było łos-kot pracujących generatorów i
górniczych świdrów. Strażnicy w panterkach i nałożonych na nie kompozytowych pancerzach
osobistych krążyli wzdłuż usypanego z ziemi wału odgradzającego osadę od porastających
dolinę za-rośli. Na długich łańcuchach trzymali wielkie ogary, istne bestie o płowych
grzywach i spienionych pyskach. Wszyscy mieli przy sobie nowoczesne laserowe karabiny o
kompaktowych obudowach. Ich twarze zasłaniały cięż-kie czarne respiratory. Grupy
ubrudzonych robotników, wielu z nich roze-branych do pasa, trudziły się czyszczeniem z
warstwy popiołu ochronnych parasoli.
Midas wskazał mi dłonią te peryferia osady, które zabezpieczone były czujnikami
zbliżeniowymi i minami przeciwpiechotnymi. Wszystkie syste-my defensywne okazały się
wyłączone. Nieustanne wstrząsy tektoniczne czyniły tego rodzaju zabezpieczenia całkowicie
bezużytecznymi.
Coś innego zwróciło mą uwagę, gdy zbliżaliśmy się do doliny i teraz zyskałem już w tej
kwestii niewzruszoną pewność. Całą górską depresję okrywała szczelnie psioniczna tarcza.
Wyjąłem z pokrowca lornetę i zacząłem przepatrywać okolicę. Więcej strażników - dużo
więcej - i dziesiątki robotników odpoczywających przy wejściu do szczególnie okazałego
habitatu. Kilku nadzorców krążyło wśród siedzących na ziemi ludzi prowadząc zwięzłą
konwersację i zapisując coś w swoich elektronicznych notatnikach. Ośmiu robotników wyszło
z habitatu dźwigając podobne do noszy konstrukcje o wysokich ściankach obwiąza-nych
szeroką taśmą pakunkową. Przesunąłem pokrętła lornetę chcąc lepiej przyjrzeć się twarzom
nadzorców. Nie rozpoznałem żadnego z nich. Byli to posępni ludzie w szarych
kombinezonach i płaszczach.
Coś pojawiło się znienacka w moim polu widzenia. Zanim zdążyłem za-reagować i
zmienić skalę powiększenia, zauważony obiekt zniknął pomię-dzy budynkami. Zdołałem
pochwycić wzrokiem jedynie jaskrawy, niemal tęczowy błysk metalu i powiewający na
wietrze równie barwny płaszcz.
- Co to do diabła było ? – wysyczałem.
Midas odłożył swoją lornetkę i spojrzał na mnie z grymasem strachu na twarzy. Fischig
również miał niepewną minę.
- Olbrzym, rogaty olbrzym z lśniącego metalu – powiedział Midas – Wy-szedł z tego
habitatu po lewej i przeszedł prosto do składu, z którego wyno-sili paczki robotnicy. Na
Imperatora, ależ on był wielki !
- Prawdziwy potwór – zgodził się z pilotem Fischig.
Kratery wulkanów zaryczały znów przeciągle i kolejna fala popiołu spadła na osadę.
Cofnęliśmy się głębiej pomiędzy krzewy, ponieważ war-townicy wyraźnie zwiększyli swą
aktywność.

105
- Cierń, zgłoś się – zatrzeszczał mój komunikator.
- To nie jest dobry czas na rozmowy – syknąłem.
Na linii był Maxilla. Nim się rozłączył, powiedział jeszcze jedno słowo.
- Sanctum.
Pochodzące z Glossii słowo kodowe Sanctum przekazałem Maxilli krót-ko przed
opuszczeniem pokładu Essene. Chciałem, by przebywał na niskiej orbicie planety
zapewniając nam wsparcie w postaci swoich pokładowych systemów śledzących, ale kazałem
mu umykać w poszukiwaniu kryjówki natychmiast po wykryciu jakiejkolwiek obecności
innych statków wewnątrz systemu Damask. Komunikat Sanctum oznaczał, że Maxilla wykrył
wycho-dzący z Osnowy obiekt lub obiekty i wycofał się na bezpieczną pozycję za lokalnym
słońcem.
To zaś oznaczało, że byliśmy teraz zdani wyłącznie na siebie.
Midas pociągnął mnie za rękaw i wskazał dłonią w dół doliny. Olbrzym pojawił się
ponownie. Stał teraz w wejściu do wielkiego habitatu. Miał po-nad dwa metry wzrostu.
Otaczał go płaszcz sprawiający wrażenie wykona-nego z jedwabiu i warstwy dymu zarazem,
a bogato ornamentowana zbroja i rogaty hełm pokryte były szokującą oczy mieszaniną
błyszczącego złota, jadowitej żółci, głębokiej purpury oraz jasnej krwistej czerwieni. Okryty
starożytnym pancerzem siłowym, potwór stał w miejscu niczym nieruchomy relikt sprzed
dziesięciu tysięcy lat. Już sam rzut okiem na tę postać budził grozę i głęboki dreszcz lęku,
którego nawet ja nie potrafiłem powstrzymać
Kosmiczny Marine, pochodzący ze skorumpowanych i przeklętych Le-gionów Astartes.
Marine Chaosu.
Rozdział XIV

Opowieść o represjach.
Przewodnik.
Powrót do ognistych gór.

- Nie próżnowaliśmy – oświadczyła z tajemniczym uśmieszkiem Bequin, kiedy wróciliśmy


do wahadłowca. Dochodziło południe. W basenie rzeki unosiło się mrowie kolistych drzew
przygnanych do wody silnym wiatrem. Unosiły się nad powierzchnią rzeki muskając jej fale
końcami korzeni.
Bequin miała na sobie roboczy kombinezon i przewieszony przez ramię respirator, w ręce
trzymała automatyczny pistolet. W czasie, gdy Midas i Fischig przykrywali siatką maskującą
ślizgacz, dziewczyna zaprowadziła mnie do przedziału pasażerskiego wahadłowca, gdzie na
jednym z foteli siedział skuty kajdankami niski mężczyzna. Miał zmierzwione włosy, a je-go
obszarpane ubranie wręcz lepiło się od brudu. Mierzył mnie rozgorącz-kowanym
niespokojnym wzrokiem.
- Było ich trzech, może czterech – powiedziała Bequin – Przyszli nas obej-rzeć korzystając z
osłony tych latających drzewek. Reszta uciekła, ale tego złapałam.
- Jak ? – zapytałem.
Odpowiedziała mi urażonym spojrzeniem dając do zrozumienia, bym nie traktował jej w
protekcjonalny sposób.
- Nasi nocni goście ? – zastanowiłem się na głos. Bequin wzruszyła ramio-nami. Podszedłem
do więźnia chcąc go przepytać.
- Jak się nazywasz ?
- Nie chce mówić – poinformowała Bequin. Kazałem jej cofnąć się na ko-niec ładowni.
- Imię i nazwisko ? – zapytałem ponownie.
Więzień milczał. Patrzyłem na niego przez chwilę relaksując umysł, po czym wwierciłem
mu w głowę mentalną sondę.

106
- Tymas Rhizor – wymamrotał.
Dobrze. Jeszcze jedno delikatne ukłucie mentalnej mocy. Wyraźnie postrzegałem strach i
zdenerwowanie mężczyzny.
- Z Gillan Jego Acre, błogosławionej ziemi.
Przeszedłem na zwykłą mowę, tym razem nie używając już mentalnego przymusu.
- Gillan Acre ?
- Seythee Gillan Jego Acre.
- Gillan Acre ?
Skinął głową.
- To dialekt protogotycki – powiedział zbliżający się do mnie Aemos – Na Damasku ludzie
pojawili się dobre pięćset lat temu, a przez długi okres cza-su świat ten pozostawał w stanie
izolacji. Społeczność niezbyt tu prospero-wała, ale używany przez nią język owszem.
Powstała jego lokalna odmiana.
- Zatem ten człowiek jest miejscowym osadnikiem ?
Aemos skinął twierdząco głową. Więzień obserwował na przemian to mnie, to savanta,
najwyraźniej próbując zrozumieć sens naszej rozmowy.
- Urodziłeś się tutaj, na Damasku ?
Zesztywniał przestraszony.
- Urodzony tutaj ?
- Te, Gillan Jego Acre. Nit je błogosławiona ziemia na pracę.
Spojrzałem z westchnieniem na Aemosa. To mogło się ciągnąć w nie-skończoność.
- Mogę tłumaczyć – odparł savant – Zadawaj pytania.
- Spytaj go, co stało się z Gillan Acre.
- Prejame,
Opowieść tego człowieka była tragicznie prosta, przedstawiona słowami
niewykształconego kolonisty trudzącego się całe życie pracą na nieurodzaj-nej roli.
Farmerskie rodziny, które jak sądzę wywodziły się z klanów rodo-wych pierwszych
osadników, uprawiały ziemię na Damasku od początku istnienia imperialnej kolonii. Lokalna
społeczność liczyła pięć osad farmer-skich oraz dwa miasteczka górnicze zapewniające
reszcie osadników do-pływ surowców mineralnych i paliw w zamian za żywność. Byli to
oddani wierze ludzie, trudzący się w pocie na ziemi uważanej za błogosławieństwo samego
Imperatora. Nieco ponad cztery lata temu, po wizycie ostatniej ko-misji kontrolnej, populacja
Damasku liczyła dziewięć tysięcy kolonistów.
Wtedy przybyli misjonarze. Rhizor twierdził, że miało to miejsce trzy la-ta temu.
Kosmiczny statek przywiózł na Damask niewielką grupę kapłanów z Messiny. Klerycy
postawili sobie za zadanie umacnianie wiary lokalnych obywateli. Było ich około trzydziestu.
Rhizor pamiętał jedno nazwisko: Dazzo. Określał kleryka mianem Wielkiego Kapłana Dazzo.
Na pokładzie statku przybyli też inni obcoświatowcy, nie misjonarze jak Dazzo i jego bracia,
tylko ich świeccy współpracownicy. Z przedstawionego mi opisu wy-
wywnioskowałem, że byli to inżynierowie górniczy i metalurdzy. Uwaga przybyszów
koncentrowała się na górskich masywach w pobliżu miasteczka North Qualm. Po upływie
roku aktywność obcych wzrosła. Kolejne statki przylatywały i odlatywały. Silni fizycznie
mężczyźni byli werbowani do prac w górach, często wręcz przemocą odrywano ich od zajęć
na farmach. Kapłani nie reagowali na te brutalne przypadki łamania prawa. W miarę jak
populacja osad topniała, popadały one w coraz większą nędzę. Zaraza, praw-dopodobnie
przywleczona przez obcoświatowców, zabiła wielu miejsco-wych. Potem wzrosła znienacka
aktywność wulkaniczna regionu. Wszyscy pozostali farmerzy zostali spędzeni do górskiego
miasteczka i zmuszeni do niewolniczej pracy w kopalniach. Obcy zwiększyli tempo działań,
jakby nagle niezwykle zaczęło im się śpieszyć. Rhizor i jego towarzysze harowali do chwili,

107
w której padali z nóg ze zmęczenia. Jakiś czas potem udało im się uciec na pustkowia, gdzie
żyli niczym zwierzęta.
Zatem Dazzo i jego misjonarze przybyli na Damask, zniewolili lokalną społeczność i
prowadzili obecnie intensywne prace wydobywcze w rejonie North Qualm. Podejrzewałem,
iż to właśnie ich działalność spowodowała wzrost aktywności tektonicznej w górach.

Sięgnąłem ponownie w głąb umysłu jeńca. Zadygotał czując dotyk ob-cych myśli.
Pokazałem mu portret Dazzo. Pokiwał gorliwie głową potwier-dzająć tożsamość kapłana
Eklezjarchii. Potem Locke – kolejna znana mu twarz. Tego akurat renegata Rhizor darzył
głęboką i nieskrywaną nienawiś-cią. Locke był dowódcą oddziałów łapaczy niewolników, a
jego okrucień-stwo doskonale wryło się w pamięć zbiega. Pokazałem mu twarze Uridela i
Oberona Glawów, ale obaj magnaci okazali się dla niego obcy. Na samym końcu przesłałem
wizualizację człowieka z fajką.
- Malahite – oświadczył natychmiast Rhizor. Miłośnik obscury o wodnis-tych niebieskich
oczach nazywał się Girolamo Malahite. Był głównym kie-rownikiem zespołów inżynierskich
pracujących w górach.
W trakcie tej konwersacji dołączył do nas Fischig. Oficer Arbites zapytał o drewniany
znacznik, który spaliliśmy w Gillan Acre. Rhizor skrzywił usta w grymasie gniewu. Słupy
takie znakowały masowe groby, w których obco-światowcy grzebali wszystkich
niepokornych osadników.
Midas poprosił mnie do kokpitu. Wychodząc z ładowni kazałem Aemo-sowi nakarmić
Rhizora i wypytać go o inne istotne szczegóły.

* * * * *

Midas siedział na skórzanym fotelu pilota, na kolanach trzymał zwoje papierowej taśmy
wysuwające się z niewielkiej drukarki na pulpicie sterow-niczym.
- Nic dziwnego, że Maxilla się ukrył – oświadczył na mój widok – Popatrz.
Wydruk okazał się transkrypcją komunikatów radiowych i astropatycz-nych emitowanych
przez znajdujące się na orbicie statki. Midas przesuwał szybko palcem wskazującym po
kolumnach wyrazów i cyfr.
- Zlokalizowałem dwanaście okrętów, być może jest ich więcej. Trudno określić precyzyjnie
liczbę jednostek. Dla przykładu, ten zapis może ozna-czać transmisję pomiędzy dwoma
statkami albo też emitowany w eter ko-munikat w formie pętli.
- Kodowanie ?
- Ciekawa sprawa. Wszystkie komunikaty mają standardowy format impe-rialny. Używają
kodu tekstowego marynarki.
- To raczej powszechna praktyka.
Pokręcił głową.
- Spójrz tutaj. Emisja komunikatów kontrolnych oraz odpowiedzi na nie sugeruje, że okręt
flagowy kolejno sprawdzał stan każdej jednostki wcho-dzącej w skład flotylli. Typowa
procedura imperialna. To wojskowi... jedni z naszych.
- Sojusznicza flota ?
- Albo i nie. Popatrz na identyfikator okrętu flagowego. W nagłówku komu-nikatu przewija
się wielokrotnie pewne nazwisko. Estrum.
- Zaginiony kapitan.
- Zaginiony kapitan... być może wcale nie zaginiony. Być może... zbunto-wany. Cały ten
incydent na orbicie Gudrun, ta szaleńcza wymiana ognia z nieistniejącym przeciwnikiem,
rzekoma panika nabiera teraz sensu. Być może miało to posłużyć ułatwieniu ucieczki Estruma
i lojalnych wobec nie-go jednostek.

108
- Ale wciąż posługuje się standardowymi kodami imperialnej marynarki.
- Jeżeli w spisku uczestniczą tylko wtajemniczeni oficerowie, będzie za wszelką cenę starał
się ukryć prawdę przed resztą załogi.

* * * * *

Godzinę później wielki statek transportowy w eskorcie myśliwców opuś-cił orbitę


Damasku i wylądował w North Qualm. Skrzydło myśliwców za-toczyło dwa kręgi nad
górskim miasteczkiem, po czym powróciło na pokład macierzystego okrętu na orbicie.
Kiedy przelatywały w pobliżu naszej kry-jówki, słyszeliśmy wyraźnie głuchy ryk ich
włączonych dopalaczy, przeta-czający się przez okoliczne wzgórza i wąwozy. Midas
przezornie wyłączył wszystkie elektroniczne systemy wahadłowca, by pokładowe skanery
myś-liwców nie zdołały przez przypadek namierzyć naszego pojazdu.

* * * * *

Aemos rozmawiał z Rhizorem przez resztę popołudnia. Osadnik rozluź-nił się zauważalnie
po solidnym posiłku i sprawiał wrażenie znacznie chęt-niejszego do współpracy. Kiedy
słońce zaczęło znikać za linią horyzontu, Aemos przyszedł do mnie z pewną propozycją.
- Jeżeli chcesz tam wrócić, ten człowiek może okazać się przydatny.
- Mów dalej.
- Zna kopalnie i miejscowy układ jaskiń. Pracował tam przez długi czas. Rozmawiałem z nim
na ten temat i jest absolutnie pewien, że może cię przeprowadzić przez ciąg podziemnych
tuneli, który łączy się z kopalniany-mi chodnikami.

* * * * *

Wyruszyliśmy po zapadnięciu zmroku na pokładzie ślizgacza. Prowadził Fischig,


korzystający z braku reflektorów z pokładowego skanera. Zakaz używania świateł zwolnił
nieco nasze tempo podróży, ale zarazem czynił ją bardziej dyskretną. Siedziałem z przodu
obok Fischiga, tylne fotele zajęli Rhizor i Bequin. Przed wyjazdem wybuchła zażarta dysputa
na temat tego, kto powinien wziąć udział w wyprawie, ale ostatecznie sam o tym zadecy-
dowałem. Ślizgacz mieścił tylko cztery osoby, a chociaż Midas był dosko-nałym żołnierzem –
w mej prywatnej opinii lepszym nawet od oficera śled-czego - wolałem raczej, by czekał na
moje rozkazy w kokpicie wahadłow-ca. Poza tym zamierzałem skorzystać z unikalnych
zdolności Bequin.
Podróż faktycznie bardzo się dłużyła i w okolice North Qualm dotarliś-my dopiero po
północy. Na czarnym niebie kłębiły się chmury zasłaniające blask księżyca i jedynym
światłem iluminującym nocny krajobraz była poświata unosząca się nad kraterami wulkanów.
Powietrze wypełniały gęste wyziewy ziemnego gazu i obłoczki dymu.
Schowaliśmy ślizgacz w niewielkim jarze oznakowanym następnie serią znaczników, po
czym ruszyliśmy na zachód, w stronę obrzeży pasma „og-nistych gór” - nazywanych tak
przez Rhizora. Nocne stworzenia uwijały się z piskiem i trzepotem skrzydeł w ciemnościach.
Gdzieś w oddali jakiś więk-szy zwierz zawył przeciągle. Przeciskając się ostrożnie wśród
ciernistych zarośli dostrzegaliśmy wyraźnie poświatę lamp i reflektorów unoszącą się nad
całą doliną. Kratery wulkanów wciąż mruczały basowym tonem.
Rhizor stracił nieco czasu na szukanie sobie tylko znanego miejsca: zbio-rowiska małych
jeziorek wypełnionych gorącą wodą o metalicznym za-pachu. Powierzchnia wody burzyła się
z sykiem i drgała, latały nad nią chmary małych insektów zwabionych ciepłym powietrzem.
Rhizor wszedł ostrożnie do największego z tych zbiorników i przebrnął w stronę masyw-nego

109
głazu opierającego się o strome zbocze góry. Popękaną skałę pokry-wała gruba warstwa
żółtawych porostów. Za głazem, pod zasłoną z pnączy i bluszczu, znajdowała się czarna
czeluść podziemnego tunelu. Ze słów prze-wodnika wywnioskowałem, iż właśnie tędy
wydostał się z kopalni ucieka-jąc przed nadzorcami niewolników.
Przed wejściem w głąb tunelu sprawdziliśmy starannie broń i ekwipunek. Otworzyłem
wcześniej zbrojownię na wahadłowcu pozwalając członkom zespołu dobrać sprzęt wedle
własnego uznania. Ja zabrałem swój energe-tyczny miecz, do kabury pod płaszczem
schowałem automatyczny pistolet, a przez plecy przewiesiłem laserowy karabin z
przymocowaną do lufy latarką. Resztę ekwipunku schowałem do plecaka. Bequin zabrała
swój mały automat, nóż o długim płaskim ostrzu oraz latarkę. Fischigowie dałem wy-służony,
ale starannie zakonserwowany karabin maszynowy, który niezmier-nie go ucieszył swym
kalibrem. Oficer miał przy pasie służbowy pistolet, a do plecaka wepchnął zapasowe bębny z
pociskami do broni ciężkiej. Rhizor odmówił przyjęcia jakiegokolwiek uzbrojenia dając nam
do zrozumienia, że opuści nasze towarzystwo natychmiast po doprowadzeniu we wskazane
miejsce.
Rozmiary tunelu zmusiły nas do marszu gęsiego. Szedłem na czele gru-py, tuż za mną
Rhizor i Bequin. Fischig ubezpieczał tyły. W skalnym przejś-ciu panował nieznośny upał, a
drapiące w gardle wyziewy gazu wymuszały natychmiastowe założenie respiratorów. Rhizor
nie miał na ustach filtra, okręcił wokół dolnej części twarzy kawał płaszcza. Z takiej właśnie
ochrony korzystali niewolnicy zmuszeni do pracy w kopalni.
Tunel skręcał ustawicznie w obie strony, w pewnym momencie zaczął też wznosić się ku
górze. W kilku miejscach okazał się tak stromy, że mu-sieliśmy wspinać się skalnymi
kominami, dwukrotnie zaś niezwykle wąskie ściany zmusiły nas do zdjęcia plecaków i
pociągnięcia ich za sobą.

Po godzinie nużącej wędrówki poczułem pierwsze objawy psionicznej zasłony wiszącej


nad North Qualm. Zmierzając w jej głąb nasłuchiwałem śladów alarmu, ale nic takiego nie
dotarło do mych uszu. Chociaż jeszcze o tym nie wiedziała, Bequin pracowała już
nieświadomie na naszą korzyść tworząc w przestrzeni ślepy punkt kryjący mentalne ślady
całej grupy. Cały czas pilnowałem, by nikt z pozostałych członków nie oddalił się od niej
zbytnio.
Wulkaniczne korytarze pełne były lokalnych form życia przystosowa-nych do egzystencji
w ekstremalnie wysokiej temperaturze. Widziałem ślepe ropuchopodobne drapieżniki, wielkie
lśniące chrząszcze, ważki-albi-nosy i pająki sprawiające wrażenie wykonanych ze złota.
Tłusta biaława gą-sienica rozmiarów mojej ręki przepełzła w pewnej chwili po ścianie
znikając za jednym z większych kamieni.
Co kilka minut ziemia dygotała zauważalnie. Kawałki skał i drobiny ku-rzu sypały się z
sufitu na nasze głowy, a gorące opary gazów parzyły skórę.
Tunel poszerzył się przechodząc w obrobiony ludzkimi rękami korytarz. Wykonane z
twardego drewna stemple podpierały sufit, a co szósty z nich miał przybitą tabliczkę z
numerem porządkowym. Rhizor próbował wyjaś-nić naszą lokalizację. Używał zarówno słów
jak i gestów i z jego wypowiedzi bez trudu pojąłem, iż byliśmy w części kopalni opuszczonej
po krótkim okresie eksploatacji. Przewodnik mówił coś jeszcze, ale sensu pozostałej
wypowiedzi nie zdołałem zrozumieć. Pokazał ręką jeden ze śle-pych bocznych korytarzyków.
Poświeciłem tam latarką wyłuskując z ciem-ności zawalony gruzem przodek. Bequin
przyklękła i oczyściła dno kory-tarza rękami, odsłaniając niezwykle stare z wyglądu płytki
wykonane z matowego metalicznego surowca, którego nie potrafiłem rozpoznać. Płytki
przylegały do siebie perfekcyjnie pomimo faktu, że wszystkie były wielościanami o
nieregularnych kształtach. Zadziwiała mnie ich wyraźna asymetria, lecz nie mogłem

110
zaprzeczyć, że idealnie pokrywały całą posadz-kę. Tworzony przez nie wzór był nietypowy i
dziwaczny, budzący nieprzy-jemne odczucia.
Na samym przedzie korytarzyka snop światła latarki omiótł widniejące na ścianach skalne
ryty. Nie byłem ekspertem w dziedzinie mineralogii, ale użyty do tego celu materiał – blady
twardy kamień o połyskujących dro-binach miki – nie sprawiał wrażenia lokalnego surowca.
Wszędzie dostrze-gałem ślady po świdrach górniczych i palnikach użytych do wycięcia
dużych fragmentów płaskorzeźb.
- To jest bardzo stare – powiedział Fischig przeciągając dłonią po kamien-nej ścianie – ale
uszkodzenia wyglądają na świeże.
- Grobowcowe koła – odezwała się nagle Alizebeth Bequin.
Spojrzałem na nią pytająco.
- Na Bonaventure znajdują się starożytne budowle, daleko w zachodnim paśmie gór. Nie
wznieśli ich ludzie. Mają kształt okręgów wykutych w skale. Chodziłam tam czasami będąc
dzieckiem. Kiedyś też były udekoro-wane, ale za moich czasów wszystkie ściany zostały już
dawno odarte przez kogoś. Przypominają mi to coś tutaj.
- Wielu przestępców w Imperium para się grabieżą obiektów archeolo-gicznych – zauważył
Fischig – Jeśli znalezisko klasyfikuje się do kategorii wytworów obcej cywilizacji, jego cena
wydatnie wzrasta.
Pamiętałem rozmowę Glawa i jego współpracowników o archeologicz-nych odkryciach.
Jeśli byliśmy właśnie w takim miejscu, bez wątpienia ściśle powiązanym z tajemniczymi
saruthi, tłumaczyło ono gorączkowe pra-ce prowadzone bez skrupułów w tak niebezpiecznym
i aktywnym tektonicz-nie rejonie.
Co takiego tu wydobywali ? Jaką to miało dla nich wartość ? Jaką wartość miało dla
saruthi ?
Wycofaliśmy się do głównego korytarza, ruszyliśmy w jego głąb mijając trzy dalsze
boczne tunele. W każdym z nich można było dostrzec pozosta-łości po skalnych
płaskorzeźbach, wszystkie też zostały obrabowane w po-dobny do pierwszego sposób. W
ścianę na końcu korytarza wprawiona była metalowa drabinka, wiodąca do czarnego otworu
innego tunelu dziesięć metrów w górze.
Po wspięciu się na wyższy poziom usłyszałem odległy warkot pracują-cych świdrów.
Powietrze w korytarzu nie było już tak zasnute wyziewami gazu jak w opuszczonej części
kopalni, toteż mogliśmy bez przeszkód zdjąć respiratory. Chłodny przeciąg, bez wątpienia
pochodzący z powierzchni, zapewniał stałą cyrkulację powietrza w tunelu. Poruszając się z
niezwykłą ostrożności przekradliśmy się do wielkiej jaskini będącej kiedyś podziem-nym
zbiornikiem lawy. Jej strome ściany sprawiały wrażenie lanego szkła. Dopełzłem na
czworakach do końca tunelu i wyjrzałem ostrożnie. Grupy mężczyzn i kobiet, bez wątpienia
pobratymców Rhizora, pracowały w pocie czoła wzdłuż ścian jaskini. Strzegł ich co najmniej
tuzin strażników w czar-nych pancerzach osobistych. Jeden z wartowników spacerował
leniwie wzdłuż pieczary poganiając niewolników ciosami elektrycznego bata.
Zmrużyłem oczy próbując odkryć sens pracy robotników. Dwaj damas-kańscy niewolnicy
kruszyli za pomocą świdrów warstwę stopionej skały od-sł--a-niając słaniając pasy
ukrytych pod nią starożytnych płaskorzeźb. Inni górnicy, w większości kobiety, oczyszczały
te artefakty z mniejszych kawałków skał za pomocą pilników, dłut i pędzli.
Cofnęliśmy się w głąb tunelu słysząc raptowne okrzyki dobiegające gdzieś z głębi
pieczary. W górze pojawiły się światła latarek i grupa ludzi zaczęła schodzić na dno jaskini
skalnym ustępem biegnącym wzdłuż jej ściany i prowadzącym do widocznego pod sufitem
korytarza. Trzech człon-ków grupy było strażnikami, dwóch nadzorcami w szarych
płaszczach. Towarzyszyli im Gorgone Locke i ściskający w zębach fajkę Girolamo Malahite .

111
A więc moje podejrzenia okazały się słuszne ! Najważniejsi spiskowcy Domu Glaw uszli z
Gudrun z życiem. Bez wątpienia istotną w tej ucieczce rolę odegrała eskadra kapitana
marynarki Estruma.
Locke miał na sobie skórzany kombinezon z metalowymi wszywkami. Na twarzy wciąż
nosił ślady po moim ugryzieniu. Z jego miny wywniosko-wałem, iż nie był w najlepszym
humorze.
Malahite ubrany był w czerń, podobnie jak w trakcie naszego wcześ-niejszego spotkania.
Stanął na dnie pieczary i naradzał się przez dłuższą chwilę z nadzorcami i dowódcą
strażników, studiując jednocześnie zawar-tość elektronicznego notesu. Kiedy skończył
rozmowę, podszedł do frag-mentu skalnych rytów. Niewolnicy pośpiesznie usuwali się z jego
drogi.
Wymienił kilka słów z współpracownikami i dowódca strażników na-tychmiast udał się
gdzieś na bok, po powrócić z trzymaną w rękach łańcu-chową piłą. Za potężnym urządzeniem
ciągnęła się plątanina kabli biegnąca do stojącego pod jedną ze ścian generatora prądu.
Wystające z obudowy aparatu przewody i rury z zimną wodą biegły w górę ściany i po suficie
w kierunku górnego korytarza.
Włączona piła zawyła przeciągle, strumień wody ze zraszacza obmył jej łańcuch.
Dowódca straży ostrożnie przytknął czubek ostrza do ściany i za-czął ją nacinać. W ciągu
kilku sekund odłupał w ten sposób spory fragment płaskorzeźb. Z miejsca, w którym
klęczałem, mogłem stwierdzić jedynie, że skalne ryty zostały wykonane na osobnych blokach
z czarnego kamienia, a strażnik odcinał je kawałek po kawałku pozostawiając jedynie
spodnią, jasną warstwę skały. Oddzielił od ściany dwa dalsze fragmenty i podał je Malahite,
który po dokładnym przestudiowaniu płaskorzeźb polecił zapa-kować je do skrzynki opasanej
taśmami pakunkowymi i metalowymi klam-rami. Wycięte kawałki skał do złudzenia
przypominały stare kamienne tab-lice, które miałem sposobność zobaczyć w podziemnej
bibliotece siedziby Glawów.
Usłyszałem głośny trzask. Dowódca straży odcinał kolejny fragment rytów, kiedy ten pękł
i rozsypał się na kawałki. Mężczyzna cisnął na ziemię piłę i zaczął gorączkowo zgarniać
szczątki tablicy. Reszta grupy zaczęła kląć i pokrzykiwać gniewnie. Locke ruszył w kierunku
strażnika.
Kopnął mężczyznę w bok i przewrócił go na ziemię. Posypały się dalsze kopniaki,
wymierzone w różne części ciała zasłaniającej desperacko głowę ofiary. Słyszałem wyraźnie
zdławione strachem prośby o litość. Malahite zbierał kawałki pękniętej tablicy.
- Powiedziałem ci, żebyś był ostrożny, skurwysynu ! – wrzeszczał z furią Locke.
- Da się naprawić – oświadczył uspokajającym tonem Malahite – Posklejam to w całość.
Rudowłosy kapitan nie zwracał uwagi na słowa towarzysza. Kopnął strażnika raz jeszcze,
potem chwycił go za kombinezon, postawił na nogi i pchnął na ścianę. Zaklął w plugawy
sposób i przestraszony winowajca raz jeszcze zaczął przepraszać za nieostrożność.
Locke odwrócił się od zakrwawionego strażnika, podniósł leżącą na ziemi piłę, włączył ją
i błyskawicznym ruchem zaczął rozczłonkowywać nieostrożnego podwładnego.
Był to potworny widok. Agonalne wrzaski mordowanego człowieka od-bijały się echem
od sufitu jaskini. Niewolnicy krzyczeli w grozie i chowali się po kątach, reszta strażników
odwróciła głowy nie potrafiąc ukryć odrazy i lęku. Locke wyszczerzył w maniakalnym
uśmiechu zęby. Cały jego kombinezon zbryzgany był krwią.
Kiedy skończył, cisnął dymiącą piłę pod nogi najbliższego strażnika i wskazał urządzenie
dłonią.
- Zrób to lepiej – wycharczał.
Ociągając się i wahając wyznaczony do pracy najemnik podniósł piłę i zaczął odcinać
kolejny fragment płaskorzeźby.

112
* * * * *

Locke, Malahite i ich współpracownicy opuścili jaskinię po dalszych dziesięciu minutach


prac, zabierając ze sobą dźwigane przez pracujących dotąd w pieczarze niewolników skrzynie
z kamiennymi tablicami. Odcze-kaliśmy jeszcze kilka minut, po czym ruszyliśmy w ślad za
nimi.
Gdzieś z przodu dostrzegłem światło dzienne, rozproszone i słabe. Tunel piął si
piął się w górę wychodząc na powierzchnię wewnątrz budowli, która na-tychmiast skojarzyła
mi się z wielkim modułowym habitatem zauważonym podczas rekonesansu. Robotnicy
odpoczywali pod ścianami hali jedząc pośpiesznie posiłek, strażnicy i nadzorcy wymieniali
jakieś uwagi. Narzę-dzia górnicze zostały złożone w niewielkiej, kiepsko oświetlonej przy-
budówce. Fischig odkrył niewielkie drzwiczki w ścianie habitatu tuż za składzikiem i
wyłamał dyskretnie ich zamek. Nasza czwórka wyślizgnęła się w ten sposób z hali na tyły
miasteczka bez konieczności wychodzenia głów-nym wejściem.
Znaleźliśmy się na krańcu North Qualm, praktycznie na stromym stoku wulkanu, u
którego podstawy wzniesiono osadę. Wszędzie wokół widziałem stare, rozlatujące się
budynki, z nieba sypały się płatki popiołu i sadzy. Starałem się trzymać tuż przy ścianach
domów, uchodząc z pola widzenia każdej podchodzącej w pobliże osoby.
Za dzielnicą pustych mieszkalnych domów znaleźliśmy oczyszczoną przestrzeń chronioną
przed opadami popiołu dzięki wzniesionym na wyso-kich wspornikach płytom z siatki. Pod
prowizorycznym zadaszeniem stały dwa pojazdy: duży statek transportowy z emblematami
marynarki kosmicz-nej oraz mniejszy, zdecydowanie starszy prom. Na kadłubie promu
widniała gruba warstwa brudu i sadzy.
Ludzie kręcili się z ożywieniem przy opuszczonych rampach załadunko-wych obu
statków. Strażnicy i robotnicy wnosili na pokład transportowca marynarki skrzynie z
kamiennymi tablicami Locke i Malahite stali opodal, rozmawiając o czymś z trzema
mężczyznami w oficerskich mundurach floty. Jeden z nich, wysoki człowiek o wysuniętej
nieznacznie szczęcie i okrągłych oczach, nosił na rękawach naszywki kapitańskie. Nasz
zaginiony renegat Estrum. Kątem oka dostrzegłem kleryka Dazzo wychodzącego z
sąsiedniego budynku i zmierzającego w stronę dyskutantów. Starszy wie-kiem kapłan ujął w
obie dłonie fałdy swej bogato ornamentowanej sukni podnosząc ją w górę, aby nie ubrudziła
się popiołem.
Znienacka przez lądowisko przetoczyły się jakieś krzyki. Gniewny ludzki głos mieszał się
z głębszym, bardziej dzikim pomrukiem, na dźwięk którego zjeżyły mi się włosy.
Lord Oberon Glaw, ubrany w pancerz osobisty i długi płaszcz, wyszedł z tego samego
budynku, który przed momentem opuścił Dazzo. Sekundę później przez drzwi wypadła w
ślad za nim potężna postać Marine Chaosu, pokrzykująca z furią i klnąca.
Glaw odwrócił się na pięcie i wywrzeszczał coś prosto w twarz ol-brzyma. Pomimo swej
masywnej postury przywódca Domu Glaw wydawał się karłem stojąc tak przed żywym
opancerzonym bluźnierstwem. Zdra-dziecki Marine zdjął swój hełm: jego twarz okazała się
białą, pokrytą warstwą pudru maską nienawiści. Drobinki złotego proszku i pasy purpurowej
farby okalały zapadnięte oczy, a wąskie bezkrwiste wargi rozszerzyły się ukazując wyłożone
macicą perłową zęby. W niewielkim stopniu przypominające ludzkie oblicze rysy twarzy
zdawały się wtapiać w czaszkę tworzoną w większości przez fragmenty pozłacanego metalu.
Potwór roztaczał wokół siebie przerażającą mieszaninę subtelnych perfum i moralnej
zgnilizny. Nie potrafiłem sobie wyobrazić ogromu odwagi lub szaleństwa pozwalającego
zwykłemu śmiertelnikowi poważyć się na kon-frontację słowną z tym gigantem.
Wiatr nie wiał w naszą stronę, toteż słyszałem tylko rozmazane echo wy-powiedzi obu
antagonistów, nie potrafiąc wychwycić poszczególnych słów. Dazzo i Malahite stanęli
pośpiesznie u boków Glawa, strażnicy i niewolnicy pierzchli natomiast za granice lądowiska.

113
Kierunek wiatru zmienił się nieco.
- ...nie lekceważ mnie dłużej, śmiertelniku ! – usłyszałem nagle basowy głos Marine.
- Będziesz mi okazywał szacunek, Mandragore ! Szacunek, słyszysz ?! – wrzasnął Oberon
Glaw głosem donośnym, lecz dziwnie kruchym i słabym w porównaniu z barytonem Marine.
Astartes powiedział coś, ale zrozumiałem tylko końcówkę jego słów:
- ...zabić was wszystkich i dokończyć to samemu ! Moi władcy czekają, a oni oczekują
perfekcyjnego wykonania tego zadania ! Marnujecie ich czas, żałosne szczury !
- Jesteś zobowiązany warunkami paktu ! Będziesz trzymał się ściśle na-szych ustaleń !
Pojąłem znienacka, że ujrzany widok niemal mnie zahipnotyzował. Pat-rząc na
monstrualną postać i nie mogąc oderwać od niej oczu z powodu aury czystej grozy zbyt
długo obserwowałem obsceniczne runy zdobiące na-kolanniki pancerza i jego napierśnik.
Wpadłem w rodzaj transu, przykuty do miejsca widokiem kołyszących się nieznacznie
złotych łańcuchów oplatają-cych ciasno jaskrawą zbroję, wprawionych w ceramit klejnotów,
zwiewnego i migotliwego płaszcza oraz wyrzeźbionych w pancernych płytach słów, obcych i
niezrozumiałych, poruszających się ledwie zauważalnie, kuszących tajemnicami starszymi od
czasu... odwiecznymi sekretami... subtelnymi kłamstwami.
Z trudem zmusiłem się do oderwania wzroku od Mandragore. W emble-matach i
ikonach Chaosu kryło się szaleństwo czyhające na każdego zbyt długo wpatrującego się w nie
nieszczęśnika.
Mandragore zawył z dziką furią i podniósł masywną pancerną rękawicę najeżoną
zardzewiałymi kolcami, zamierzając zmiażdżyć nią lorda Glawa.
Cios nie został zadany. Zadrżałem czując rozchodzącą się w powietrzu falę mentalnej
energii.
Mandragore cofnął się o krok. Dazzo postępował w jego kierunku. Znacznie mniejszy od
Oberona i Locke, kapłan sprawiał wrażenie jeszcze bardziej kruchego w obliczu Marine niż
jego towarzysze, ale z każdym kro-kiem starca opancerzony olbrzym cofał się dalej na skraj
lądowiska.
Kapłan nie wypowiedział ani jednego słowa, ale doskonale słyszałem w myślach jego głos.
Wrażenie obcej ingerencji w mój umysł oraz dźwięk słów Dazzo przyprawiał mnie o
wymioty.
- Mandragore, synu Fulgrima, czcicielu Slaanesha, bohaterze Dzieci Impe-ratora, zabójco
żywych, profanatorze umarłych, strażniku tajemnic. Twa obecność tutaj jest dla nas
zaszczytem i cieszymy się z paktu zawartego między nami i twym bractwem... lecz nigdy
więcej nie będziesz próbował skrzywdzić nas ponownie. Nigdy więcej nie podnoś na nas ręki.
Nigdy.
Dazzo okazał się najpotężniejszym psionikiem, jakiego kiedykolwiek w życiu miałem
sposobność poznać. Siłą swego umysłu spacyfikował i zmusił do odwrotu jednego z
najbardziej diabolicznych agentów zła, Kosmicznego Marine służącego Chaosowi.
Mandragore odwrócił się i odszedł z lądowiska. Dopiero teraz dostrzeg-łem bladość na
twarzy Oberona Glawa. Wyniosły arystokrata zachwiał się na ugiętych nogach, gdy opuściła
go wzmocniona desperacją odwaga. Wielu obecnych na placu robotników płakało z
przerażenia i szoku, a dwóch strażników otwarcie wymiotowało.
Trzęsąc się niczym w delirium spojrzałem na swych towarzyszy. Fischig był blady jak
ściana, zaciskał kurczowo oczy. Rhizor zwinął się w kłębek na błotnistej ziemi, przyciskając
grzbiet do ściany budynku.
Nigdzie nie było Bequin.

Rozdział XV

114
W samym środku obozu wroga.
Nierówna walka.
Odlot.

Miałem zaledwie sekundy na przyjęcie do wiadomości jednej myśli – gdziekolwiek była


teraz Bequin, my znajdowaliśmy się poza zasięgiem jej ochronnej aury. Usłyszałem krzyk,
pełne zaskoczenia ostrzeżenie starego kapłana Eklezjarchii, które niemal natychmiast utonęło
pośród ryku urucho-mionych syren alarmowych.
Przebywający na lądowisku strażnicy zaczęli biec w naszą stronę. Za ich plecami
dostrzegłem Dazzo, wskazującego palcem dokładne miejsce ukry-cia mojej grupy. Locke
wyszarpnął z kabury laserowy pistolet. Ponad krzy-kami ludzi niosło się ujadanie cygnidów.
- Fischig ! – wrzasnąłem – Fischig ! Rusz się albo jesteśmy trupami !
Zamrugał nieprzytomnie, wciąż pobladły, zaczął gapić się na mnie pus-tym wzrokiem.
Wymierzyłem mu siarczysty policzek.
- Rusz się, oficerze !
Pierwsi strażnicy dobiegali już do ruin stanowiących nasze schronienie, jeden z nich
wyważył kopniakiem zabite deskami drzwi. Ujrzałem napiętą twarz widoczną pod brudną,
częściowo opuszczoną przyłbicą hełmu. On również mnie dostrzegł, bo zaczął podnosić broń.
Omiotłem futrynę drzwi i stojącego w nich człowieka serią z laserowego karabinu.
Rozłupane kamienie i kawałki drewna latały w powietrzu niczym grad.
Wiązki laserowej energii wpadły do pomieszczenia przez szczeliny w rozsypującej się
ścianie frontowej i uderzyły z trzaskiem w mur za moimi plecami.
Karabin maszynowy Fischiga ożył w końcu. Hubrisjański oficer prze-ciągnął długą serią
po niszczejących zabudowaniach z lewej strony naszej kryjówki. Strumień pocisków
świetlnych rozdarł ciała dwóch nadbiegają-cych z tamtej strony strażników.
Kolejni napastnicy próbowali zajść mnie od prawej. Wystawiłem lufę karabinu przez
dziurę w ścianie i zastrzeliłem w przeciągu kilku sekund trzech z nich.
Nie zdejmując palca ze spustu Fischig cofał się w głąb zniszczonego budynku.
- Szybciej ! – krzyknął. Doskoczyłem do jego ramienia i razem omietliśmy raz jeszcze
krawędź lądowiska, obracając w perzynę gradem kul i energe-tycznych wiązek ściany
budynków, sterty desek i stare meble, rozpryskując na wszystkie strony kamień, drewno i
ludzką tkankę. Całkowicie owładnięty ślepą paniką Rhizor leżał na ziemi niczym worek
kartofli. Chwyciłem go za obszarpany kołnierz i zacząłem ciągnąć za sobą. Walczył i rzucał
się jak dziki kot najwyraźniej mnie nie rozpoznając.
Jakaś postać wpadła do budynku przez wybite okno, zza którego obser-wowaliśmy zajście
na lądowisku. Locke. Renegat przetoczył się przez ramię lądując na zmurszałej podłodze,
ściskany w jego dłoni pistolet rzygnął stru-gami światła.
Jedna wiązka przepaliła mi rękaw, trzy następne trafiły Rhizora między łopatki.
Przewodnik wyprężył się i runął na mnie, zbijając ciężarem swego ciała z nóg.
Fischig dostrzegł Locke i nie przerywając ognia obrócił lufę karabinu w stronę
maniakalnego kapitana. Mechanizm spustowy ciężkiej broni wydawał z siebie ogłuszający
metaliczny terkot.
Fragment ściany tuż przy Locke został dosłownie zdezintegrowany pociskami dużego
kalibru. Kapitan wrzasnął przeciągle i rzucił się szczu-pakiem w otwór wejściowy wiodący do
innego pokoju budynku. Skacząc desperacko w powietrzu zdołał tak wykręcić swe ciało, by z
tej pozycji oddać jeszcze jeden strzał. Fischig jęknął z bólu czując jak silna wiązka energii
nadtapia jego pancerz osobisty.
- Eisenhorn ! Ty pieprzony bękarcie ! – wrzeszczał zza osłony Locke. Wydostałem się spod
zwłok Rhizora, szczerze poruszony nagłą śmiercią człowieka, którego zmuszono do

115
zapłacenia najwyższej ceny za pomoc udzieloną inkwizytorowi. Jeszcze jedna zbrodnia
ciążąca na Gorgone Locke.
Przeklinając pod nosem nazwisko kapitana zerwałem z pasa odłamkowy granat,
odbezpieczyłem go i cisnąłem w kierunku kryjówki mordercy. Zaraz potem razem z
Fischigiem pobiegliśmy przez pełne dymu pomieszczenie w kierunku tylnego wyjścia.
Wybuch granatu wstrząsnął budynkiem. Miałem nadzieję, że eksplozja rozerwała
przeklętego sadystę na strzępy.
Kaszląc i spluwając pod nogi Fischig wskoczył do wykopu obiegającego zniszczoną
dzielnicę North Qualm i skupisko nowszych budowli. Podąży-łem w jego łem w jego
ślady. Boki wykopu chroniły pochylone nad nim kompozytowe płyty zwieńczone siatką
zatrzymującą opady popiołu.
Laserowe wiązki liznęły kilka płyt tuż przy nas, usłyszałem podekscyto-wane krzyki.
Jakieś dwadzieścia metrów za nami strażnicy wskakiwali pośpiesznie do wykopu, szczekające
wściekle cygnidy szarpały smycze.
Fischig przemienił wykop w istną strefę śmierci opróżniając całkowicie drugi bęben z
amunicją. Ludzie i czworonożne drapieżniki przeistoczyli się w krwawą bezkształtną masę.
Rzuciliśmy się w przeciwnym kierunku. Bieg-nący Fischig klął pod nosem próbując
wymienić bęben na nowy.
Strażnicy strzelali do nas chaotycznie z mijanych budynków i bocznych ulic, ale wiązki
ich laserów wzbijały tylko obłoczki ziemi.
Wykop kończył się wyjściem na niewielki placyk, gdzie parkował ciężki ośmiokołowy
transporter. Wymieniliśmy strzały z pilnującymi pojazdu strażnikami zabijając na miejscu
trzech, ale czwarty przed śmiercią zdążył spuścić z łańcucha trzy trzymane przez siebie
cygnidy. Wyjąc i charcząc bestie pomknęły w naszą stronę. Przestrzeliłem jednej z nich łeb,
ale pozo-stałe dwie wyszły z mojego pola widzenia znikają za transporterem. Wielki pojazd
zakołysał się na resorach, gdy jeden z drapieżników wskoczył na jego maskę i runął na nas z
góry. W ostatniej chwili zdążyłem go zabić strzałem w głowę, muskularne cielsko grzmotnęło
z hukiem w ziemię tuż przy moich nogach. Drugi cygnid wystrzelił spod transportera, jego
jasne futro było ubrudzone od smaru. Jednym susem dopadł Fischiga i przewrócił go szarpiąc
zębami za opancerzone przedramię.
Wyszarpnąłem z pokrowca energetyczny miecz i przeciągnąłem trzesz-czącym ostrzem po
zwierzęciu, rozcinając je na dwie połowy.
Nieprzyjacielskie pociski zagrzechotały o burtę transportera.
- Wstawaj ! – krzyknąłem zwlekając z leżącego Fischiga truchło drapież-nika.
Ruszyłem sprintem do znajdującego się na końcu placyku modułowego magazynu i
wyłamałem z zawiasów jego drzwi.
Był to skład sprzętu, zawalony wymiennymi wiertłami do górniczych świdrów, zwojami
kabli, akumulatorami i całą masą nieznanych mi bliżej przedmiotów. Przepychaliśmy się
ostrożnie między paletami skrzynek. Z zewnątrz dobiegał mnie krzyk ludzi i tupot
zbliżających się butów.
Przystanąłem na moment zmieniając baterię w karabinie i włączając mikrokomunikator.
- Cierń życzy sobie aegisa, gwałtowne bestie w dole.
- Aegis, powstaje, kolory przestrzeni – padła natychmiast odpowiedź.
- Ścieżka delphus – rozkazałem – Wzór kości słoniowej !
- Wzór potwierdzony. Za sześć. Aegis, powstaje.
Jacyś strażnicy wbiegli do magazynu, ale czuwający opodal drzwi Fis-chig przeciągnął po
nich serią. Impet pocisków wyrzucił zakrwawione trupy na zewnątrz wraz z fragmentami
rozwalonej ściany. Rozglądając się wokół spostrzegłem paletę czarnych skrzynek stojącą w
jednym z kątów. Nakle-jone na ich boki nalepki były stare i wyblakłe, toteż zerwałem wieko
jednej ze skrzynek chcąc upewnić się co do ich zawartości.

116
- Przygotuj się do gonitwy – ostrzegłem Fischiga odbezpieczając drugi granat.
- Och, kurwa ! – jęknął oficer śledczy odgadując moje zamiary. Nim poło-żyłem granat na
palecie, zdążył już dotrzeć do drzwi.
Wypadliśmy na placyk strzelając w biegu, całkowicie zaskakując tym manewrem
naradzających się gorączkowo strażników. Większość z nich na-leżała do kopalnianego
nadzoru i nosiła brzydkie czarne pancerze, ale dostrzegłem też kombinezony trzech żołnierzy
służb bezpieczeństwa mary-narki, bez wątpienia członków kontyngentu kapitana Estruma.
Strzelaliśmy obaj z biodra. Zapalnik granatu miał dziesięciosekundowe opóźnienie. Fakt,
iż wpadliśmy znienacka w sam środek grupy strażników działał na naszą korzyść, bo żaden z
nich nie miał czystego pola strzału.
Skoczyliśmy za niski rozsypujący się mur odgradzający od ulicy gmach dawnego centrum
handlowego North Qualm.
Granat eksplodował, a wraz z nim wyleciały w powietrze skrzynki pełne górniczych
ładunków wybuchowych.
Fala uderzeniowa przewróciła każdy mur w promieniu trzydziestu met-rów. Siła wybuchu
dźwignęła cały habitat na dobre dwadzieścia metrów w górę, po czym rozrzuciła na okoliczne
dachy deszcz ognistych szczątków.
Kawałki blach, drewna i kamieni posypały się gradem na nasze głowy. Przez ułamek
chwili zapanowała przeraźliwa wręcz cisza, rozdarta zaraz rykiem klaksonów alarmowych,
wrzaskami rannych i krzykami szukających nas strażników. Wszędzie unosiły się kłęby
gęstego dymu. Biegliśmy przed siebie oddychając ciężko w założonych na twarze
respiratorach.
Poczułem ukłucie bólu w głowie. Głębokie, natrętne, palące swym doty-kiem. Dazzo
poszukiwał nas za pomocą swego potężnego umysłu.
Popędziliśmy przez dym wąską uliczką rozdzielającą dwa rzędy moduło-wych habitatów.
W mijanych budynkach fala uderzeniowa wybuchu wybiła wszystkie szyby.
Ból stawał się coraz silniejszy, bardziej intensywny.
Eisenhorn. Nie możesz się ukryć. Pokaż się.
Jęknąłem cicho czując rozżarzone igły wbijające się w umysł, raptownie jednak ból zelżał,
a potem ustał całkowicie.
- Fischig ! Tutaj !
Chwyciłem go za ramię i wepchnąłem do starego kamiennego budynku, pełniącego kiedyś
chyba rolę miejskiej łaźni. Bequin kuliła się w kącie, śmiertelnie przerażona, zapłakana.
Widok Dziecka Imperatora wprawił ją w stan ślepej paniki. Podobnie jak ja popełniła błąd
wpatrując się zbyt długo w runiczne znaki na bluźnierczym pancerzu heretyka, ona jednak nie
wie-działa, kiedy powinna przestać patrzeć.
Nie potrafiła wykrztusić słowa, chyba nas nawet nie rozpoznawała, ale mimo to
znaleźliśmy się już pod jej ochronną aurą i mentalny talent Dazzo okazał się znienacka dla
kapłana bezużyteczny.
- Co teraz ? – zapytał Fischig – Oni myślą bardzo szybko.
- Midas już leci. Musimy przedostać się z powrotem na lądowisko. To jedyny dostatecznie
rozległy obszar, gdzie może siąść wahadłowiec.
Fischig popatrzył na mnie jakbym był szaleńcem.
- On chce tutaj przylecieć ? Rozwalą go ! A jeśli nawet zdołamy dostać się na pokład,
przecież tamci mają myśliwce przechwytujące ! Zrzucą je z orbity jak tylko podkręci silniki !
- Nie twierdzę, że będzie łatwo – odparłem.
Chwytając Bequin pod ramiona wyprowadziliśmy ją na zewnątrz łaźni. Miasteczko wciąż
okryte było gęstą kurtyną dymu, ponad dachy budynków wystrzeliwały żarłoczne płomienie.
Jakieś głosy wykrzykiwały rozkazy, cy-gnidy ujadały głośno. Słyszałem też jakiś głębszy,

117
pełen gniewu ryk. Nie opuszczało mnie dziwne przeczucie, że jego źródłem był Marine
Chaosu.
- Cierń życzy sobie aegisa, lądowisko – powiedziałem do komunikatora.
- Aegis, lądowisko za trzy, niebiosa spadają.
A więc już siedzieli mu na ogonie. Flota wysłała do akcji myśliwce.
Puściliśmy się przed siebie biegiem. Wiatr powoli rozwiewał dym.
Jakaś grupa strażników przecięła nam drogę blokując ulicę. Cofnęliśmy się w bok, ale
druga ulica również okazała się strzeżona.
- Przez budynki – zaproponował Fischig.
Znajdowaliśmy się właśnie na tyłach najnowszego modułowego habitatu zbudowanego
przez bluźnierczą misję Dazzo. Co prawda w ścianie nie było drzwi, ale zdołaliśmy się
wdrapać na niski pochyły dach, wciągnąć na niego Bequin i przejść do środka budowli przez
niewielki świetlik.
Pokój był wykwintnie i bogato urządzony, przypominał swym wyglą-dem prywatny
gabinet któregoś z najwyższych rangą nadzorców. Na pół-kach stały liczne książki, zwoje
pergaminów i robocze grafiki. Kilka du-żych podróżnych waliz leżało na stercie w kącie,
przykrytych długim płasz-czem. Jeden z pasażerów przybyłych statkiem marynarki wniósł do
środka swe bagaże, ale nie zdążył się jeszcze rozpakować.
- Chodź tutaj – syknął Fischig wyglądająć za drzwi prowadzące z gabinetu do dalszej części
habitatu.
- Poczekaj – odparłem. Rozciąłem energetycznym ostrzem zamek pierw-szej z góry walizy i
otworzyłem ją pośpiesznie. Ubrania, notesy i książki, podłużne pudło z bogato
ornamentowanym karabinem myśliwskim o wy-grawerowanym na lufie imieniu Oberon.
Jakieś bezużyteczne dla mnie dro-biazgi.
- Chodź tutaj – powtórzył desperacko Fischig.
- Aegis, lądowisko za dwa – zatrzeszczał komunikator.
- Eisenhorn ? Co ty tam robisz ? – syknął Fischig.
- To są bagaże Glawów – wyjaśniłem grzebiąc w walizie.
- I co z tego ? Czego tam szukasz ?
- Nie mam pojęcia – wyznałem szczerze otwierając drugą walizkę. Jeszcze więcej ubrań,
jakieś niemiłe dla oka religijne ikony.
Fischig ścisnął mnie za ramię.
- Z całym szacunkiem, inkwizytorze, uważam, że to wybitnie nie pora na kopanie w cudzych
bagażach !
- Musimy stąd uciekać, musimy stąd szybko uciekać – mamrotała pod no-sem Bequin, jej
rozszerzone lękiem oczy mrugały nerwowo.
- Tutaj musi coś być... jakiś haczyk, punkt zaczepienia... coś, co okaże się dla nas użyteczne,
kiedy stąd odlecimy...
- Najpierw musimy stąd odlecieć !
- Tak ! – rzuciłem w jego kierunku lodowate spojrzenie – Tak, uciekniemy. A kiedy to
zrobimy, będziemy chcieli dalej kontynuować dochodzenie w sprawie Glawów, prawda ?
Przewrócił tylko oczami w grymasie gniewu i rozpazy.
- Proszę... proszę... – mamrotała Bequin.
- Aegis, lądowisko za jeden.
Trzecia walizka. Pudło chirurgicznych instrumentów z nierdzewnej stali, o których
przeznaczeniu wolałem nawet nie myśleć. Zestaw do gry w kości. Ubrania, jeszcze więcej
tych przeklętych ubrań.
I coś jeszcze, solidnie w nie owinięte.
Pochwyciłem znalezisko.
- Szczęśliwy ? – zapytał sarkastycznym tonem Fischig.

118
Uśmiechnąłbym się szeroko, gdyby nie przeszkodziła mi w tym pamiątka po rękawicy
neuralnej Locke.
- Ruszamy ! – rozkazałem.
Za krótkim korytarzem znajdował się obszerny przedpokój. Na podłodze stało tam jeszcze
więcej walizek, podobnie jak skrzynek owiniętych taśmą pakunkową.
- Nawet o tym nie myśl – warknął Fischig widząc wzrok, z jakim ogarną-łem sterty bagażu.
- Aegis, na miejscu ! – słowa dobiegające z komunikatora utonęły w nag-łym huku
przelatującego tuż nad budynkiem wahadłowca. Usłyszałem kano-nadę z broni
małokalibrowej, syknięcia laserowych karabinów.
Przebiegliśmy przez przedpokój. Otworzyłem drzwi zewnętrzne, wiodące prosto na
lądowisko. Ludzkie postacie miotały się po placu, w większości strażnicy kopalniani i
żołnierze służb bezpieczeństwa marynarki, zadzierają-cy w górę głowy i strzelający do
wiszącego nad nimi wahadłowca. Na dru-gim końcu lądowiska, przy opuszczonej rampie
załadunkowej promu, stał Malahite. Dostrzegł nas i wykrzyczał coś do żołnierzy. Odwrócili
się, zaczę-li strzelać w kierunku habitatu.
I wtedy ujrzałem Mandragore, tuż po prawej stronie placu, pędzącego w naszą stronę ze
złowieszczym rykiem.
- Z powrotem ! Do środka ! – wrzasnąłem i wepchnąłem towarzyszy swym ciałem za próg
habitatu.
Zewnętrzna ściana budynku nie stanowiła żadnej przeszkody dla bestii Chaosu, masywne
metalowe drzwi również. Okryte ceramitem pięści wyr-wały futrynę, darły na strzępy
pancerne płyty.
Bequin zaczęła piszczeć przeraźliwie.
Dziecko Imperatora wpadło przez dziurę do przedpokoju, jego perłowe zęby szczerzyły się
w zwierzęcym grymasie. Ściskany w ręce Marine bolter miał nieprawdopodobne rozmiary.
- Ani kroku dalej ! – krzyknąłem i wyciągnąłem przed siebie prawą rękę, by intruz mógł
dostrzeć trzymany w niej odbezpieczony granat.
Mandragore zaśmiał się chrapliwie, z mściwym zadowoleniem w głosie.
- Nie żartuję – dodałem i kopnąłem leżącą przy moich nogach skrzynkę. Była wyładowana
kamiennymi tablicami wyciętymi w kopalni.
- Jednosekundowy zapalnik. Zrobisz jeszcze krok i wszystko wyleci w powietrze.
Zawahał się. Przez rozbitą ścianę do przedpokoju wpadł lord Glaw, towa-rzyszyło mu
kilku strażników.
- Cofnij się, zrób, co ci każe ! – krzyknął Glaw.
Warcząc jak pies Mandragore opuścił powoli swój bolter.
- Cofnij się, Glaw ! Cofnij się i zabierz ich ze sobą !
- Nie możesz się łudzić nadzieją ucieczki, inkwizytorze – odparł Glaw.
- Wynoś się !
Lord machnął dłonią i wycofał się na zewnątrz budynku ubezpieczany przez strażników.
Mandragore poszedł niechętnie w ich ślady, pomrukując z ledwie tłumioną furią.
- Łap skrzynkę – powiedziałem do Fischiga. Przewiesił przez plecy broń i wykonał bez
sprzeciwu moje polecenie.
Wyszliśmy w zadymiony brzask poranka. Dźwigaliśmy we dwójkę z Fischigiem skrzynkę
pełną płyt, dłoń ściskającą odbezpieczony granat trzy-małem nad naszym bagażem w taki
sposób, by wszyscy mogli ją widzieć. Bequin następowała nam na pięty.
W głębi lądowiska Glaw wydawał pośpieszne polecenia swym ludziom. Miał przy sobie
ponad czterdziestu uzbrojonych mężczyzn: strażników, żoł-nierzy marynarki, nadzorców.
Dostrzegłem wśród nich Dazzo, Malahite i kapitana Estruma. Mandragore stał dużo bliżej od
reszty przeciwników. Ga-pił się na nas nienawistnie. Jego barwny płaszcz kołysał się na

119
wietrze, pan-cerz siłowy lśnił niczym różnokolorowy klejnot. Cały czas warczał z głębi
masywnego gardła.
- Midas – przysunąłem do ust mikrokomunikator – Usiądź na lądowisku, otwórz rampę.
- Zrozumiałem – odparł – Bądź świadom faktu, że lecą tu trzy myśliwce marynarki.
Przybycie za trzy.
Wahadłowiec zawisł nad placem, rzucił na lądowisko głęboki cień, jego silniki korekcyjne
wzbiły wielkie chmury kurzu i popiołu. Kiedy osiadł na hydraulicznych wysięgnikach, rampa
załadunkowa pod kokpitem opadła z przeciągłym jękiem serwomotorów.
Krótkimi krokami obeszliśmy wahadłowiec tak, by rampa i przedział transportowy znalazł
się za naszymi plecami. Zgromadzeni na lądowisku spiskowcy obserwowali nas w milczeniu
z podniesioną bronią.
- Chyba mamy patową sytuację, inkwizytorze – oświadczył w końcu Glaw.
- Każ ludziom opuścić broń, nawet tym, których z tego miejsca nie widzę. Nawet nie myśl o
tym, żeby próbować mnie zatrzymać. Midas... wyceluj działka na skrzydłach we mnie i
oficera śledczego. Jeśli cokolwiek się nam stanie, strzelaj bez wahania.
- Potwierdzam.
Ciężkie działka automatyczne w wieżyczkach na skrzydłach wahadłow-ca obróciły lufy w
naszym kierunku.
- Spróbujecie do nas strzelić, a skrzynia zostanie zniszczona.
- Broń w dół ! – krzyknął Glaw, a jego podkomendni opuścili lufy.
- Teraz odwołaj te myśliwce. Każ im wracać prosto na pokład statku-matki.
- Ja...
- Natychmiast !
Glaw spojrzał wymownie na kapitana Estruma, ten zaś zaczął coś mówić do zawieszonego
przy ustach mikrokomunikatora.
- Myśliwce zmieniają kurs – poinformował mnie Midas – Zawracają.
- Bardzo dobrze – pochwaliłem lorda.
- Co teraz ? – zapytał Glaw.
No właśnie. Przez chwilę mieliśmy nad nimi przewagę: nie mogli do nas strzelać ani
próbować pojmać, a Bequin ekranowała Dazzo i wszystkich innych psioników, którzy mogli
się kryć w tłumie na lądowisku.
- Może jedna albo dwie odpowiedzi – zaproponowałem.
- Eisenhorn ! – parsknął z niedowierzaniem Fischig.
- Odpowiedzi ? – Glaw roześmiał się głośno. Kilku żołnierzy dołączyło do niego,
Mandragore tylko skrzywił w uśmiechu wargi. Dazzo i Malahite mieli kamienne twarze.
- To obiekty archeologiczne, wydobyte z miejsca zamieszkanego kiedyś przez saruthi –
oświadczyłem podnosząc ze skrzynki jedną z antycznych, niesymetrycznych tablic – Bez
wątpienia mają dla was ogromną wartość, bo równie ogromną wartość wydają się mieć dla
saruthi. Pytanie brzmi: co chcesz wytargować od nich w zamian za wykopane tu artefakty ?
- Nie zamierzam ci nic powiedzieć – odparł Glaw – Nie zamierzam nawet potwierdzać bądź
negować twych hipotez.
Wzruszyłem ramionami.
- Zawsze trzeba próbować.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co teraz ?
- Odlatujemy – odparłem – Nie niepokojeni.
- No to odlatujcie – uśmiechnął się ponownie – Połóżcie skrzynkę tam, gdzie stoicie i lećcie
sobie.
- Ta skrzynia to jednyna rzecz, która powstrzymuje cię przed rozstrzela-niem nas na strzępy.
Leci z nami jako asekuracja.

120
- Nie ! – zaprotestował głośno Dazzo przepychając się do przodu – To nie-możliwe !
Stracimy ją na zawsze ! – kapłan spojrzał na Glawa – Ten czło-wiek to nasz zaprzysięgły
nieprzyjaciel. Nigdy nie odzyskamy tych arte-faktów. Nawet jeśli zagwarantujemy mu
bezpieczny odlot, nie będzie hono-rował porozumienia i nie odda tablic.
- Oczywiście – przyznałem mu rację – Podobnie jak wy nie uhonorujecie żadnego
porozumienia ze mną. Chociaż przykro mi to mówić, nie ma mowy o jakichkolwiek opartych
na słowie honoru umowach pomiędzy nami. Dla-tego właśnie zabieram ze sobą skrzynię. Nie
posiadam żadnego innego za-bezpieczenia.
- Nie jesteśmy tu po to, by ci zapewniać bezpieczeństwo, żałosny śmiertel-niku – powiedział
złowieszczym tonem Mandragore – Tylko śmierć. Lub cierpienie i śmierć, jeśli ci się nie
poszczęści.
- Nie powinieneś pozwalać mu wtrącać się do negocjacji – pouczyłem Gla-wa kątem oka
obserwując czujnie Mandragore – Odlatujemy stąd razem ze skrzynią, w przeciwnym razie
jesteśmy martwi.
- Nie – odparł Glaw i wyjął spod płaszcza pistolet – Padłeś ofiarą własnej logiki,
inkwizytorze. Jeśli i tak mamy utracić te artefakty na zawsze, wolę, by stało się to tutaj, razem
z twoją śmiercią. Jeśli spróbujesz uciekać razem ze skrzynią, każę cię rozstrzelać bez względu
na konsekwencje. Postaw ją na ziemi, a dam ci dziesięć sekund na wejsćie na pokład.
Instynktownie wiedziałem, że Oberon nie blefuje. Z pewnością nie po-szedłby na dalsze
ustępstwa. I nie był głupcem, wiedział doskonale, że ni-gdy nie zwróciłbym mu skrzyni.
Dziesięć sekund. Jeśli spróbowalibyśmy wejść na pokład ze skrzynią, groziło nam
natychmiastowe ostrzelanie. Jeśli położylibyśmy ją na ziemi, też ryzykowaliśmy śmiercią od
kul, ale być mo-że wtedy celowaliby bardziej ostrożnie, bojąc się trafić w tablice. A działka
wahadłowca wciąż celowały tam, gdzie sobie zażyczyłem.
- Cofajcie się w kierunku rampy – wyszeptałem do Bequin i Fischiga – Na mój rozkaz
rzucisz skrzynkę na ziemię.
- Jesteś tego pewien ?
- Rób to, co ci każę. Midas ?
- Silniki gotowe, działka gotowe.
- Teraz !
Skrzynka upadła z trzaskiem na płytę lądowiska, silniki statku ryknęły ogłuszająco. Nie
czekali nawet dziesięciu sekund. Wpadliśmy na rampę, a ta zaczęła się zamykać, gdy
wahadłowiec podrywał się z ziemi. W kadłub uderzały dziesiątki pocisków. Zaterkotały
działka wahadłowca.
Statek piął się ostro w górę, toteż mieliśmy kłopoty z utrzymaniem rów-nowagi. Fischig
krzyknął krótko i potoczył się w tył ładowni wypadając do po-łow połowy za wciąż
jeszcze niedomkniętą klapę rampy. Pochwyciłem go za ramiona i wciągnąłem z powrotem do
środka, zanim krawędź klapy zdążyła odciąć mu nogi.
Zdołaliśmy uciec. Wiedziałem to po kącie, pod jakim przechylony był te-raz wahadłowiec
oraz ryku włączonych dopalaczy. Czerwone lampy alarmo-we paliły się ostrzegawczo
sygnalizując uszkodzenia.
- Zapnij się ! – krzyknąłem do Aemosa próbującego przyjść nam z pomocą.
- Fischig, zapnij w fotelu Bequin ! Ty zrób to samo !
Oficer pociągnął przerażoną dziewczynę do najbliższego fotela. Oderwa-łem od nich
wzrok i pobiegłem w kierunku kokpitu. Midas walczył ze stera-mi ciągnąc maszynę w górę.
Przez okna dostrzegłem przemykającą w dole panoramę Damasku. Usiadłem w fotelu za
pilotem.
- Jak blisko są ?
- Myśliwce zawróciły, idą kursem zbliżeniowym. Mają nad nami przewagę wysokości.
- Jak blisko ?

121
- Sześć minut do przechwycenia. Cholera...
- Co ?
Wskazał palcem ekran radaru. Na trójwymiarowej mapie pojawiły się duże punkty,
poruszające się w ślad za mniejszymi jaskrawymi punkcikami.
- Flota też ruszyła. I wystrzelili dwa następne skrzydła myśliwców. Nie chcą nas stąd
wypuścić, prawda ?
- Z tą wiedzą, którą zdobyliśmy ?
- Nie pozwolą nam stąd uciec z życiem ?
- Midas, doskonale wiesz, jak brzmi odpowiedź na twoje pytanie.
Wyszczerzył zęby widoczne dzięki swej śnieżnobiałej barwie nawet w półmroku kokpitu.
- Zatem czeka nas nieco zabawy – powiedział. Jego nagie dłonie biegały po instrumentach
pokładowych korygując nasz kurs.
- Jakieś pomysły ?
- Kilka możliwości. Pozwól mi skontrolować dane.
- Jakie ?
- Zaufaj mi, Gregor. Jeśli mamy z tego wyjść żywi, muszę bardzo się starać. Siedź cicho z
tyłu i pozwól mi zająć się przeliczaniem ich wektorów.
- Mamy uszkodzenia od ognia naziemnego – zauważyłem. Ogarnęło mnie nagłe zniechęcenie
i brak nadziei na wyjście z opresji.
- Drobne, tylko drobne – odparł roztargnionym tonem – Serwitorzy już je zabezpieczyli.
Zmienił drastycznie nasz kurs. Patrząc ponad jego ramieniem na radar dostrzegłem, że
wahadłowiec zaczyna przemieszczać się prostopadle do ścigajacych nas okrętów marynarki,
drastycznie zmniejszając potrzebny im do przechwycenia czas.
- Co robisz ?
- Kalkuluję nasze szanse. To taka mała gra.
Błyszczący glob Damasku cofał się teraz na ekranie radaru ukazując prędkość, z jaką
wchodziliśmy ponad niską orbitę planety.
- Widzisz ? – zapytał Midas. Na ekranie pojawił się następny punkt.
- Klasyczna formacja imperialnej marynarki. Zawsze zostawiają statek po drugiej stronie
planety. Gdybyśmy dalej lecieli starym kursem, wpadlibyś-my prosto w jego pole ostrzału.
W kosmicznej pustce za kokpitem pojawiły się jaskrawe rozbłyski świat-ła. Okręt
strażniczy, fregata średniej klasy, strzelał do nas z wszystkich luf próbując jednocześnie wejść
na kurs zbliżeniowy z wahadłowcem.
- Wystrzeliwuje myśliwce. Przechwycenie za dwa. Reszta pościgu, kontakt za cztery.
Sytuacja była beznadziejna.
Spojrzałem na wyświetlacz rozdzielnika energii. Wszystkie diody płonę-ły czerwonym
blaskiem.
- Midas...
- Zrelaksuj się. Nareszcie jest.
- Co jest ?
Za kokpitem pojawił się znienacka mały księżyc. Tyle, że teraz wcale nie wyglądał na
niewielki. Przeraziłem się, że uderzymy w niego z rozpędu.
Zmełłem w ustach przekleństwo.
- Odpręż się, do cholery ! – mruknął pocieszająco Midas – Przechwycenie za jeden.
Pomknęliśmy w kierunku jałowej, naznaczonej kraterami tarczy szaro-zielonego księżyca,
dopalacze wahadłowca rzygały ogniem. System skano-wania pasywnego zaczął piszczeć
ostrzegawczo – sześć myśliwców prze-chwytujących prowadzonych przez elitę pilotów
Zgrupowania Scarus mknę-ło w ślad za nami.

122
Rozdział XVI

Pojedynek w kosmicznej pustce.


Kryjówka Betancore.
Nowy trop.

Księżyc nazywał się Obol. Był to najmniejszy i najbardziej od planety oddalony z


czternastu naturalnych satelitów Damasku. Naznaczona krate-rami po uderzeniach meteorów
bryła składała się z niklu, cynku i selenu, jej średnica wynosiła jakieś sześćset kilometrów.
Nie posiadała atmosfery, a jej postrzępiona, pełna ostrych wzniesień powierzchnia lśniła
zielonkawą po-światą w promieniach odległego słońca.
Próbowałem uspokoić roztrzęsiony umysł i zwolnić tętno za pomocą sta-rych mentalnych
sztuczek, których nauczył mnie Hapshant.
Skupiłem wzrok na ekranie wyświetlającym informacje o Obolu – nikiel, cynk, selenium,
najmniejszy z czternastu – nie po to, by uzyskać jakieś no-we informacje, tylko w celu zajęcia
czymś myśli, zasłonienia ich małymi fetyszami w postaci niezbyt istotnych szczegółów.
Zerknąłem ponad krawędzią ekranu. Ogromny krater, dostatecznie roz-legły, by się w nim
zmieściło całe Dorsay wraz z laguną, ział czernią swej czeluści tuż przed kokpitem
wahadłowca.
- Trzymajcie się – uprzedził nas Midas.
Jakiś kilometr nad powierzchnią księżyca wykonał w końcu zaplanowa-ny wcześniej
manewr. W chwili tej znajdowaliśmy się już w polu oddziały-wania grawitacji Obola,
lecieliśmy też z pełną prędkością. W takiej sytuacji nie było nawet mowy o konwencjonalnym
lądowaniu czy też zwykłym zwrocie.
Lecz Midas od najmłodszych lat ćwiczył w powietrznych akademiach Glavii. Dzięki
sprzężonymi z umysłem receptorom w pokrytych siateczką przewodów dłoniach doskonale
wyczuwał niuanse lotu, przepływu energii i manewrowania, bijąc o głowę większość
profesjonalnych pilotów Impe-rium. Miał wcześniej wielokrotnie okazję testować możliwości
wahadłowca niemalże do granic jego wytrzymałości i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co
maszyna ta może, a czego zrobić nie zdoła.
Najbardziej martwiło mnie to, co zdaniem Midasa zrobić mogła.
Wyłączył główny napęd i odpalił jednocześnie wszystkie prawoburtowe silniczki
korekcyjne. Wahadłowiec zaczął wirować w próżni niczym bąk. Siła odśrodkowa tego ruchu
wcisnęła mnie w fotel, krajobraz Obola kręcił się opętańczo przed oczami.
Obrotowy upadek sprawiał wrażenie całkowicie niekontrolowanego, ale był to w istocie
perfekcyjnie wykonany manewr. Midas błyskawicznie prze-łączał silniki korekcyjne
regulując szybkość opadania. Ciężka maszyna zmierzała w kierunku dna krateru niczym liść.
Dziewięćdziesiąt metrów od powierzchni księżycowego gruntu wahadłowiec przestał
wirować. Midas uruchomił ponownie główny napęd i ziemia wystrzeliła nam spod skrzydeł.
Statek pomknął lekkim łukiem w górę, by prześlizgnąć się tuż nad krawę-dzią krateru.
Spoglądając na wyświetlacz taktyczny zauważyłem, że myśliwce zwięk-szyły dzielący nas
dystans do sześciu minut. Żaden z pilotów nie zamierzał powtarzać manewru Midasa,
wybierając bardziej konwencjonalny zwrot o szerokim kącie.
Midas mknął nad powierzchnią księżyca rzucając wahadłowiec pomię-dzy poszarpane
skalne turnie, przecinając głębokie wąwozy, w których nigdy nie odciśnięto śladu ludzkiego
buta. W pewnym momencie przelecie-liśmy wąską szczeliną między dwiema masywnymi
skalnymi iglicami.
- Rozdzielają się – powiedział Betancore skręcając w prawo.
Faktycznie, cztery myśliwce leciały za nami zmniejszając szybko dystans, dwa pozostałe
zawróciły i zaczęły się oddalać w przeciwną stronę.

123
- Kontakt ?
- Natrafimy na nich z przodu za osiem minut – Midas uśmiechnął się do mnie przez ramię.
Skręcił gwałtownie w lewo nurkując ku dnu podłużnej doliny, którą ska-ner topograficzny
zaledwie iluminował na swym wyświetlaczu. Zwolnił rap-townie prędkość posługując się
silnikami korekcyjnymi i zawisł nad błysz-czącym zielenią i ciemną żółcią dnem doliny.
- Co robisz ?
- Czekaj... czekaj...
Wyświetlacz taktyczny poinformował mnie, że cztery myśliwce właśnie przemknęły nad
doliną.
- Przy locie na tak niskim pułapie zajmie im chwilę przyjęcie do wiado-mości faktu, że nas
już z przodu nie ma.
- Co teraz ?
Pchnął przepustnice do końca. Wahadłowiec wystrzelił z wznieconej podmuchem silnika
chmury księżycowego pyłu.
- Mysz stała się kotem.
W ciągu sekundy wyświetlacz skanera bojowego pokrył się czerwonymi krzyżami
celowniczymi. Przed nosem wahadłowca, pośród strzelistych szczytów skał przemykających
z ogromną prędkością tuż pod brzuchem statku, dostrzegłem jaskrawy płomień dopalaczy.
- Żegnamy pana – powiedział Midas naciskając spust skrzydłowych działek.
Blask dopalaczy przeistoczył się w oślepiającą kulę ognia i gazu.
Zostałem boleśnie wciśnięty w fotel, kiedy wahadłowiec wpadł między ściany kolejnego
wąwozu. Jakiś kilometr z przodu pochwyciłem wzrokiem następny wybuch, rozbłysk
wirujących w próżni kawałków metalu.
- Pana też.
Kontrolki sygnalizujące pracę automatycznych ładowników płonęły czer-wonym kolorem.
Komory amunicyjne działek były prawie puste. Ostatnia seria sięgnęła celu, gdzieś z przodu
pojawił się błysk ognia, który przeszedł w znacznie bardziej spektakularną eksplozję po
uderzeniu myśliwca w ścia-nę doliny.
Coś oślepiająco jasnego przemknęło tuż obok naszej prawej burty. Wa-hadłowiec
zadygotał z metalicznym jękiem, zaczął wyć alarm.
- Sprytny chłopiec, było blisko – oświadczył Midas ciągnąc do siebie drą-żek sterowniczy z
zamiarem przeskoczenia nad pobliskim skalnym klifem.
Jeden z pilotów uszedł z pułapki, zawrócił i teraz próbował wejść nam na ogon.
- Gdzie on jest ? Gdzie on jest ? – mruczał pod nosem Midas.
Mieliśmy po swojej stronie przeważającą siłę ognia – siłę ognia i Midasa. Piloci marynarki
latali na Lightningach: małych, szybkich i bardzo zwrot-nych maszynach ważących
czterokrotnie mniej od wahadłowca. Mój pry-watny stateczek został zbudowany z myślą o
konwencjonalnym zastoso-waniu transportowym, ale szereg innowacji w postaci
przerobionego napę-du, pokładowych systemów uzbrojenia i zdolności zawisu w miejscu
czynił z niego świetną maszynę do walki w warunkach takich jak te.
Coś uderzyło z hukiem w kadłub i wahadłowiec zaczął spadać przechy-lony w bok. Midas
zaklął i rzucił maszynę w prawo. Tuż obok kokpitu śmig-nęła srebrna strzała. Imperialny
myśliwiec. Betancore przywrócił poprzedni wektor i pomknął w ślad za przeciwnikiem, lecąc
wśród ostrych stromych turni wyłącznie na podstawie wskazań instrumentów.
Skaner bojowy namierzył emisję cieplną silnika Lightninga. Midas nacis-nął spust działek.
Chybił.
Pilot myśliwca rzucił maszynę w górę, wykonał przewrót przez plecy. Midas strzelił
ponownie. Znów chybił.
Lightning pędził teraz wprost na nas. Widziałem wyraźnie ścieg pocis-ków świetlnych
biegnący w stronę wahadłowca.

124
Lot kursem kolizyjnym, w głębokim wąwozie.
Brak miejsca na manewry. Brak miejsca na błąd.
- Żegnaj – powiedział Midas naciskając spust.
Eksplozja rozświetliła półmrok wąwozu, jej fala uderzeniowa zatrzęsła naszą maszyną.
- Masz już dosyć ? – zapytał mnie Midas.
Nie odpowiedziałem, zbyt byłem zajęty kurczowym ściskaniem poręczy fotela.
- Ja tak – dodał – Czas przejść do fazy drugiej. Po prawej kręci się następny myśliwiec, a ci
dwaj lecący po ciemnej stronie księżyca pojawią się tutaj za dziewięćdziesiąt sekund. Pora na
małe przedstawienie. Uclid ?
Główny serwitor wymruczał potwierdzenie.
Traciliśmy gwałtownie wysokość. Rzut okiem na jedną z zewnętrznych kamer powiedział
mi, że ciągniemy za sobą długi warkocz ulatniającego się gazu.
- Uszkodzenie ? – zapytałem.
- Symulowane – odparł pilot.
Dno mrocznego kanionu było coraz bliżej.
- Odpadki, Uclid – powiedział szybko Midas.
Usłyszałem stuknięcie i stłumiony huk. Wahadłowiec zadygotał. Coś za naszym ogonem
rozbłysło.
- Co to było ?
- Dwie tony śmieci, złomu i nadmiarowych zapasów. Oraz wszystkie gra-naty znalezione w
twojej zbrojowni.
Midas zwolnił jeszcze bardziej i skręcił w czeluść pieczary ziejącą w zboczu kanionu.
Ściany i sklepienie jaskini wydawały się wręcz muskać kadłub statku.
Sześćset metrów w głębi pieczary Betancore skręcił lekko w lewo. Ref-lektory wyłoniły z
ciemności skalistą niszę. Jeszcze sto metrów i wahadło-wiec osiadł na dnie niszy wzbijając
hydraulicznymi łapami chmury pyłu. Midas wyłączył silniki, światła i wszystkie systemy
energetyczne wahad-łowca z wyjątkiem filtrów powietrza.
- Nikt nawet nie mruczy – powiedział kładąc palec na ustach.
Wyczekiwanie, trwające całe sześćdziesiąt sześć godzin, nie było ani miłe ani ciekawe.
Odziani w ogrzewane kombinezony siedzieliśmy cicho w ciemnościach podczas gdy
heretycka flota przeczesywała powierzchnię Obola i jego najbliższą przestrzeń kosmiczną. W
ciągu pierwszych dzie-sięciu godzin nasze pasywne skanery ośmiokrotnie odnotowały ruch
pojaz-dów mechanicznych w głębi kanionu skrywającego miejsce rzekomej krak-sy. Napięcie
stawało się wręcz nie do zniesienia.
Nie sposób było przewidzieć jak uparci okażą się spiskowcy i jak cierp-liwi. Midas
sugerował, że najpewniej zastosują taką samą sztuczkę jak my, zaszywając się gdzieś w
kryjówce i czekając na ruch ofiary lub wysłany z jej pokładu sygnał.
Po czterdziestu godzinach Lowink zyskał pewność, że usłyszał astropa-tyczne komunikaty
wieszczące odlot floty, chwilę zaś później wyczuł zawi-rowania powłoki oddzielającej
Osnowę od wymiaru materialnego. Lecz ja wciąż byłem nieufny. Czekałem na jeden jedyny
znak mogący nakłonić mnie do opuszczenia kryjówki.
Nadszedł dokładnie po sześćdziesięciu sześciu godzinach. Astropatyczny przekaz
zakodowany w Glossii.
Nunc dimittis.

* * * * *

Wznieśliśmy się z ciemności Obola ku zimnemu światłu gwiazd. Każda osoba na


pokładzie wahadłowca, również ja sam, mówiła nagle zbyt głośno i zbyt dużo, pławiąc się w

125
blasku zapalonych lamp i cieple systemów grzew-czych. Lodowate, milczące wyczekiwanie
przywodziło na myśl grobowiec.
Essene zbliżała się wolno i majestatycznie w naszym kierunku. Kiedy heretycka flota
opuściła system, Maxilla wyleciał z kryjówki po drugiej stronie słońca i wysłał długo
oczekiwany sygnał.

* * * * *

Natychmiast po zadokowaniu udałem się na mostek, gdzie Maxilla powitał mnie niczym
dawno nie widzianego brata.
- Czy wszyscy są cali i zdrowi ? – zapytał z troską.
- Wszyscy w jednym kawałku, chociaż mało brakowałem – odparłem.
- Przykro mi, że musiałem cię opuścić, ale sam widziałeś rozmiary tej ar-mady.
Skinąłem twierdząco głową.
- Mam nadzieję, że powiesz mi, gdzie polecieli.
- Oczywiście.
Astronawigatorzy Maxilli nie próżnowali. Ich przełożony opuścił boczne pomieszczenie
mostku podążając w naszą stronę po czerwono-czarnej marmurowej podłodze. Podobnie jak
cała reszta załogi był w przeważającej mierze mechanoidem. Jego organiczne, ludzkie
elementy – zapewne tylko mózg i kilka innych kluczowych organów – spoczywały w
srebrnym kor-pusie odlanym na kształt gryfona. Unosił się nad podłogą dzięki niewiel-kiemu
napędowi antygrawitacyjnemu.
Zatrzymał się przed fotelem kapitana i wyświetlił z projektora umiesz-czonego w dziobie
gryfona holograficzną gwiezdną mapę. Mapa ta była bar-dzo złożona i praktycznie
nieczytelna dla oczu laika, ale ja zdołałem poczy-nić kilka istotnych spostrzeżeń.
- Astronawigatorzy przeanalizowali ścieżkę zaburzeń Osnowy wytwarzaną przez flotę i
dokonali stosownych wyliczeń. Heretycy opuszczają podsektor Helican, opuszczają w ogóle
imperialne terytorium. Lecą do zakazanej stre-fy, którą według niepotwierdzonych informacji
zamieszkują saruthi.
- Tego się spodziewałem. Lecz to spory obszar, ponad tuzin systemów. Potrzebuję
dokładniejszych danych.
- Tutaj – powiedział Maxilla wskazując ukrytym w rękawiczce palcem je-den z jaskrawych
punktów na trójwymiarowej mapie – System oznaczony kodem KCX-1288. Po przyjęciu
optymalnych założeń znajduje się jakieś trzydzieści tygodni lotu od naszej bieżącej pozycji.
- Jaki jest margines błędu dla tych wyliczeń ?
- Nie większy niż zero koma sześć. Fala powstała w Osnowie jest bardzo czytelna. Mogą
rzecz jasna przerwać tranzyt w pewnym momencie, wysko-czyć z Immaterium i zmienić
kierunek podróży, ale będziemy ich cały czas obserwować.
- Oczywiście spodziewają się pościgu – dodał po chwili milczenia – Nawet jeśli uwierzyli w
twą śmierć, wiedzą dobrze, że na Damask musiał cię przywieźć jakiś większy statek. Ten,
którego nie potrafili odnaleźć.
Sam też o tym myślałem. Glaw i jego współspiskowcy z pewnością ocze-kiwali pościgu, a
przynajmniej faktu, że ktoś przekaże informacje o ich kie-runku podróży odpowiednim
instytucjom. Z pewnością mieli działać teraz bardzo ostrożnie i czujnie, asekurując się na
każdym kroku militarną siłą.
Lowink okupował już na moje polecenie centralę komunikacyjną Essene przygotowując
szczegółowy raport dla siedziby Inkwizycji na Gudrun.
- Co wiesz na temat saruthi i ich terytorium ? – zapytałem Maxillę.
- Nic – odparł – Nigdy tam nie podróżowałem.

126
Pomyślałem, że to dziwnie zwięzła odpowiedź w ustach tak zwykle ga-datliwego
człowieka.
- Zatem – odezwał się po chwili ciszy – czy oprócz wiedzy o celu podróży heretyków mamy
w rękawie jakieś inne atuty ?
- Mamy – odparłem i wydobyłem z kieszeni kamizelki przedmiot, który spoczywał w niej od
chwili wyjęcia z walizki Glawa w North Qualm. Maxilla spojrzał na prezentowaną mu rzecz z
ostrożną ciekawością.
- Oto Pontius – oświadczyłem.

* * * * *

Skorzystaliśmy z dużej pustej ładowni w trzewiach Essene. Serwitorzy Maxilli


przygotowali oświetlenie, przynieśli też niewielki generator prądu. Moi właśni serwitorzy –
Modo i Nilquit – dostarczyli do ładowni metalowy pojemnik z Hubrisu i ustawili go ostrożnie
na zimnej podłodze.
Stałem z rękami włożonymi do kieszeni zapiętego po szyję płaszcza, obserwując w
milczeniu Aemosa podpinającego przy pomocy Nilquita kable pojemnika. Spojrzałem kątem
oka na Bequin. Stała przy Fischigu, zawinięta w grubą czerwoną suknię z szarym kołnierzem.
Na jej twarzy malował się grymas zimnej determinacji. Wcześniej traktowała otaczające ją
wydarzenia jak zabawę, niewinną grę, nawet po dramatycznych zajściach na Gudrun. Damask
ją zmienił. Potwór Mandragore. Teraz świadoma już była faktu, że to nie jest gra. Zobaczyła
rzeczy, których większość – przeważająca więk-szość – mieszkańców Imperium nigdy na
oczy ujrzeć nie miała. Ci oby-watele mocarstwa spędzają swe życie na bezpiecznych światach
z dala od koszmarów wojen, a bluźnierstwa czające się w dalekich otchłaniach kos-mosu są
co najwyżej elementem ich legend i baśni.
Lecz ona już wiedziała. Być może skrzywiło to w jakiś sposób jej psy-chikę. Być może nie
chciała już dłużej towarzyszyć mi w tej desperackiej misji. Być może czyniła sobie teraz
nieme wyrzuty, że tak ochoczo przystała na moją propozycję współpracy.
Nie pytałem jej o to, wiedziałem, że sama opowie mi o swych uczuciach, kiedy uzna to za
stosowne. Byliśmy na wystarczającym etapie zażyłości, by mogła sobie na to pozwolić.
- Eisenhorn ? – Aemos wyciągnął w moim kierunku otwartą dłoń. Poło-żyłem na niej
Pontiusa. Unosząc go z niemal nabożną ostrożność savant włożył bryłę do wnętrza
pojemnika.
Kazałem wszystkim opuścić ładownię, nawet serwitorom. Pozostali w niej tylko Bequin i
Aemos. Fischig wyszedł ostatni, starannie ryglując za sobą drzwi.
Aemos spojrzał na mnie pytająco, toteż skinąłem z przyzwoleniem gło-wą. Podłączył
ostatni przewód i cofnął się od pojemnika tak szybko, jak tyl-ko pozwalały mu na to stare
nogi.
W pierwszej chwili nic się nie wydarzyło. Malutkie diody błyskały na boku pojemnika –
pojemnika Eyclone – biegnące wokół niego druty rozja-rzyły się nieznacznie.
Wtedy poczułem nagłą zmianę ciśnienia. Bequin spojrzała na mnie marszcząc czoło,
również świadoma zachodzących w powietrzu zmian. Metalowe ściany ładowni pokryły się
cieniutką warstwą wilgoci. Krople wody kapały z sufitu z cichym pluskiem.
Usłyszałem delikatny trzask przypominający chrzęst rozsypującej się wśród płomieni
kartki papieru. Dźwięk nasilał się. Na korpusie pojemnika pojawił się szron, warstewka lodu
pokryła podłogę wokół niego, rozpełzła się po całej ładowni, na ściany, zaraz potem na sufit.
W ciągu dziesięciu sekund rozległe pomieszczenie zostało skute lodową skorupą. Nasze
odde-chy przemieniały się w kłęby pary, a kryształki lodu wisiały w kącikach oczu.
- Pontiusie Glaw – powiedziałem.

127
W ładowni zapanowała cisza, ale po dłuższej chwili z głośniczków na bokach pojemnika
wydobyła się seria stłumionych zwierzęcych warknięć i charkotów.
- Glaw – powtórzyłem.
- Dlaczego... – odparł mechaniczny głos.
Bequin zesztywniała.
- Dlaczego mnie budzisz ?
- Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie, Glaw ?
- Obietnice... obietnice... – odpowiedział bezcielesny głos przybliżając się i oddalając, jakby
ustawicznie przesuwał się obok mikrofonu – Gdzie jest Urisel ?
- Jakie obietnice ci złożono, Glaw ?
- Życie... – wymamrotał głos – Gdzie jest Urisel ? – w jego tonie pojawił się cień
niecierpliwości i gniewu – Gdzie on jest ?
Zacząłem formułować w myślach kolejne pytanie, lecz wtedy znienacka po kryształowej
powierzchni Pontiusa przebiegła z głośnym trzaskiem fala aa
elektrycznych wyładowań. Artefakt uderzył swą jaźnią, swym potężnym mentalnym
potencjałem. Gdyby Bequin nam w tej chwili nie towarzyszyła, bylibyśmy z Aemosem
martwi w ciągu ułamka sekundy.
- Cierpliwości, cierpliwości – powiedziałem robiąc krok w kierunku pojem-nika – Jestem
Eisenhorn, imperialny inkwizytor. Jestem moim więźniem i cieszysz się z tymczasowego
przywrócenia świadomości tylko i wyłącznie dzięki mej dobrej woli. Odpowiesz na kilka
moich pytań.
- Na nic... nie... odpowiem...
Wzruszyłem ramionami.
- Aemosie, rozłącz to plugastwo i przygotuj do natychmiastowej dezinte-gracji !
- Czekaj ! Czekaj ! – w mechanicznym głosie brzmiała dziwnie ludzka błagalna nuta.
Uklęknąłem tuż przed pojemnikiem.
- Wiem, że twój intelekt został zabezpieczony w tym artefakcie, Pontiusie Glaw. Wiem, że
czekasz od dwustu lat uwięziony w bezcielesnym stanie, trawiony desperacką żądzą powrotu
do życia zwykłego śmiertelnika. To właśnie obiecała ci twoja rodzina, prawda ?
- Urisel obiecał... twierdził, że to możliwe... poczynił odpowiednie przygo-towania...
- Mord na arystokracji Hubrisu miał przesłać esencję życiową ofiar poprzez ten pojemnik do
twej jaźni. By dostarczyć ci mocy niezbędnej do zre-konstruowania własnego ciała.
- To właśnie obiecał – zajęczał mechaniczny głos.
- Twoja rodzina cię porzuciła, Pontiusie. Zrezygnowała z hubrisjańskiego projektu w
ostatniej chwili przedkładając ponad niego inne plany. Wszyscy oni znajdują się teraz w
więzieniu Inkwizycji.
- Nieeeee... – słowo przeszło w przeciągły syk, który po sekundzie umilkł całkowicie – Oni
nie...
- Z pewnością nie zrobiliby tego... gdyby nie pojawiła się okoliczność tak istotna, tak
ogromnie dla nich ważna, że nie mieli innego wyboru. Wiesz, co ich do tego skłoniło, prawda
?
Cisza.
- Co mogło być dla nich ważniejsze od ciebie, Pontiusie Glaw ?
Cisza.
- Pontiusie ?
- Nie złapaliście ich.
- Kogo ?
- Moich krewnych. Moich potomków... Gdyby znajdowali się w twych rękach, nie
zadawałbyś takich pytań. Oni są wolni, a ty zdesperowany.

128
- Mijasz się z prawdą. Wiesz przecież jak to jest... tyle wzajemnie wyklu-czających się
kłamstw, tyle kolidujących ze sobą zeznań. Twoja żałosna rodzina próbuje wykupić sobie
życie obciążając siebie nawzajem. Przy-szedłem do ciebie po prawdę.
- Nic z tego. Przemyślna sztuczka, ale w nią nie uwierzę.
- Wiesz, że to prawda, Pontiusie.
- Nie.
- Wiesz, co nimi powodowało. Przychodzili do ciebie od czasu do czasu, budzili z tej
pozbawionej snów śpiączki przekazując okruszki informacji. Najczęściej pod siedzibą rodu
Glaw, w tej kaplicy, którą wybudowali dla ciebie. Widziałem cię tam. To ty pozbawiłeś mnie
świadomości.
- I zrobię to ponownie – zagroził głos, a iskierki zaczęły skakać po złotej siateczce
oplatającej kryształ kwarcu.
- Wiesz, dlaczego to zrobili. Na pewno ci o tym mówili.
- Nie.
Sięgnąłem dłonią do wnętrza pojemnika i zacisnąłem palce wokół pęku kabli.
- Kłamiesz – powiedziałem wyrywając ich wtyczki z kontaktu.
Z głośniczków wydarł się krótki żałosny jęk, który zaraz umilkł. Świateł-ka na bokach
pojemnika zgasły. Temperatura powietrza w ładowni zaczęła się podnosić do normalnego
poziomu, lód szybko topniał.
- Niezbyt wiele się dowiedzieliśmy – zauważyła markotnie Bequin.
- To dopiero początek – odparłem – Mamy przed sobą trzydzieści tygodni.

Rozdział XVII

Dysputy.
Spekulacje na temat symetrii.
Zdrada.

Każdego dnia udawałem się do ładowni, gdzie w towarzystwie Aemosa i Bequin


powtarzałem całą procedurę od nowa. Przez kilka pierwszych dni Pontius ignorował
całkowicie moje pytanie. Po tygodniu odezwał się wyzy-wając nas plugawymi słowami i
grożąc. Co kilka wizyt próbował mental-nego ataku, za każdym razem rozbijającego się o
psioniczną pustkę genero-waną przez Bequin.
W czasie tym Essene sunęła poprzez Osnowę w kierunku odległego skupiska gwiazd.

* * * * *

W czwartym tygodniu zmieniłem taktykę i wdałem się z Pontiusem w luźne dyskusje na


każdy temat, jaki tylko przyszedł mi do głowy, ani razu nie zadając nawet jednego pytania
związanego w jakikolwiek sposób z „prawdziwą sprawą”. Początkowo wzbraniał się przed
rozmową, ale cały czas starałem się okazywać mu swą uprzejmość i cierpliwość. W końcu
lody zostały przełamane i rozpoczęły się długie dysputy o astronawigacji, koś-cielnej muzyce,
architekturze, kosmicznej demografii, starożytnym uzbro-jeniu, drogich trunkach...
Pontius nie potrafił się przed tym obronić. Wieloletnia izolacja sprawiała, że wręcz dyszał
żądzą poznawania nowych wieści, odczuwania namacal-nego kontaktu z rzeczywistym
światem. Pragnął znów widzieć, czuć i smakować jak normalny człowiek. Po dwóch
tygodniach nie potrzebował już najmniejszych zachęt do rozmowy. Nie byłem bynajmniej
jego przyja-cielem i wciąż żywił w stosunku do mnie w pełni uzasadnioną nieufność, chętnie
korzystając też z okazji do wytknięcia mi ignorancji w pewnych dziedzinach, niemniej jednak
szczerze cieszyły go nasze spotkania. Kiedy pewnego dnia rozmyślnie opuściłem jedną

129
rozmowę, sprawiał nazajutrz wrażenie niezmiernie rozczarowanego, jakby uraził go do
żywego tym zachowaniem.
Ja sam miałem okazję w pełni uświadomić sobie, jak niebezpieczną istotą był Pontius
Glaw. Jego umysł był genialny: błyskotliwy, zdecydowany i niewiarygodnie wręcz bogaty w
wiedzę. Rozmowa z tym człowiekiem i możliwość uczenia się od niego sprawiała mi
prawdziwą przyjemność. Boleśnie świadom byłem faktu, że tak wspaniały intelekt został
skradziony ludzkości przez Chaos. Nawet najwięksi spośród nas, najbardziej wykształ-ceni,
światli i rozsądni nie byli bezpieczni przed skazą Osnowy.

* * * * *

Pewnego dnia dziesiątego tygodnia tranzytu wszedłem do ładowni wraz z Aemosem i


Bequin budząc Pontiusa ze snu. Lecz tego razu coś nie dawało mi spokoju.
- Co to takiego ? – zapytałem. Odniosłem wrażenie, że pojemnik nie stoi dokładnie w tym
samym miejscu, w którym widziałem go ostatnio – Byłeś tutaj wcześniej, Aemosie ? Żadnych
standardowych testów ?
- Nie – zapewnił mnie savant. Ładownia była zamykana na klucz po każdej naszej wizycie.
- Przewrażliwiona wyobraźnia – uznałem i machnąłem ręką.

* * * * *

Nasze dysputy wciąż trwały, za każdym razem ciągnąc się ponad godzinę. Często
rozmawialiśmy o imperialnej polityce i etyce, kwestiach doskonale Pontiusowi znanych.
Nigdy ani razu nie okazał poglądów mogą-cych zakrawać na heretyckie, jakby obawiał się, że
taka demonstracja przekonań zerwie naszą cienką nić niepisanego porozumienia. Czasami
wręcz stwarzałem mu za pomocą subtelnych konwersacyjnych sztuczek możliwość
krytycznej wypowiedzi na temat instytucji Złotego Tronu i rządów Wielkiej Rady Terry.
Opierał się temu kuszeniu, chociaż kilka-krotnie wyczułem w jego sposobie prowadzenia
rozmowy pragnienie wy-krzyczenia swego sprzeciwu i kontrowersyjnych poglądów. Ale jego
potrzeba zachowania aktywności i kontaktu przeważyła. Nie zamierzał ryzy-kować zerwania
naszej znajomości.
Glaw potrafił recytować z pamięci wybrane fragmenty imperialnych dzieł naukowych,
filozoficznych, poezji, literatury sakralnej. Jego wiedza akademicka przerastała nawet zasoby
umysłowe Aemosa. Chociaż w nie-zwykle zręczny sposób unikał heretyckich kontekstów
wypowiedzi, nigdy utrzymywał konwersację na poziomie neutralnej
też nie okazał w otwarty sposób lojalności wobec Złotego Tronu. Stale utrzymywał
konwersację na poziomie neutralnej wymiany zdań. Nie próbo-wał udawać posłusznego woli
Terry obywatela, prawdopodobnie ze wzglę-du na żywiony do mnie szacunek. Nie chciał
obrażać mej inteligencji pros-tymi kłamstwami.
Znacznie częściej rozprawialiśmy o historii. Również w tej dziedzinie wyróżniał się
ogromną wiedzą, lecz teraz w tonie rozmowy wyczuwałem jakiś ukryty głód informacji.
Nigdy nie pytał wprost, lecz domyślałem się, że chciałby wiedzieć jak najwięcej o
wydarzeniach, które miały miejsce w czasie dwustu dwunastu lat jego śpiączki. Reszta
rodziny najwyraźniej prze-kazywała mu jedynie skąpe strzępki wiedzy na ten temat. Ze
zręcznością doświadczonego dyplomaty wyciągał ze mnie pożądane informacje, czasami
udzielane mu wręcz bez zawoalowanych ponagleń. Zdecydowałem wcześ-niej, że nie będę
mu przekazywał żadnych wieści mówiących o porażkach i stratach Imperium, toteż w mych
opowieściach ludzkie mocarstwo silniejsze i zdrowsze niż kiedykolwiek.
Nawet ta wygładzona wersja historii wyraźnie go satysfakcjonowała. Na-reszcie odzyskał
bezcenny kontakt z otaczającą go galaktyką.

130
* * * * *

Resztę czasu poświęcaliśmy na intensywne przygotowania do następnego etapu misji.


Codziennie odbywały się ćwiczenia w walce wręcz i strzelaniu. Fischig objął osobistym
nadzorem Bequin wpajając jej podstawowe techniki samoobrony, wykorzystujące w pełni
świetną kondycję fizyczną i refleks dziewczyny. Ja podnosiłem ciężary w naprędce
urządzonej siłowni i co-dziennie biegałem pokładami statku na dystans kilkunastu tysięcy
metrów. Powoli windowałem swe ciało na szczyt fizycznej sprawności.
Pracowałem również nad umysłem, przeprowadzając szereg rygorystycz-nych zabiegów i
medytacji, niektórych z wsparciem Lowinka.
Aemos pomagał mi w analizie zgromadzonych materiałów. Poszukiwa-liśmy intensywnie
wszelkich informacji związanych z saruthi, lecz niewiele uzyskaliśmy. Znany był przybliżony
zasięg ich terytorium i na tym wiedza imperialnych badaczy praktycznie się zamykała.
Oficjalnych raportów zwią-zanych z tymi obcymi sporządzono w przeciągu ostatnich dwóch
tysięcy lat zaledwie garść, ale zastanawiałem się często, ile o nich wiedzieli członko-wie
Wolnej Floty zapuszczający się poza granice Imperium. Ludzie tacy jak Gorgone Locke.
Wiedzieliśmy z całkowitą pewnością, że saruthi są starą cywilizacją, zagadkową, pasywną,
leżącą poza obszarem naszych wpływów. Byli bez wątpienia rozwinięci technologicznie i
pomysłowi. Nie mieliśmy ani jed-nego raportu mogącego przekazać cokolwiek na temat ich
kultury, wierzeń, języka... nawet ich prezencji zewnętrznej.
- Możemy przynajmniej teoretycznie założyć, że posiadają pewne religijne wartości –
powiedział Aemos – Lub też niezwykle cenią relikty swej przesz-łości z innych
symbolicznych bądź sakralnych względów. Nasi wrogowie wydobywali kamienne artefakty
na Damasku tylko i wyłącznie ze względu na ich wartość dla saruthi.
- Święte relikwie ? Ikony ?
Savant wzruszył ramionami.
- Albo duchy przodków... albo po prostu zwykła chęć zrekonstruowania znalezisk o
charakterze historycznym związanych z ich daleką przeszłością.
- Wiadomo już, że ich terytorium było kiedyś znacznie większe. Sięgało aż po Damask,
nawet jeśli był to tylko wysunięty posterunek graniczny – oświadczył Lowink.
Siedzieliśmy razem przy stole w jednym z apartamentów Maxilli. Wypolerowany blat
mebla wręcz uginał się pod ciężarem otwartych ksiąg, zwojów, elektronicznych notesów i
luźnych kartek.
- I Bonaventure – dodałem – Grobowcowe koła. Bequin wspomniała, że wykopaliska w
North Qualm przypominały miejsca z jej świata macie-rzystego.
- Być może – odezwał się Aemos – Nie jestem ekspertem w dziedzinie archeologii. Koliste
korytarze na Bonaventure zostały sklasyfikowane we wszystkich znanych mi publikacjach
jako dzieło obcej cywilizacji nieznane-go pochodzenia. Stanowią tylko jeden spośród setek
niezidentyfikowanych reliktów obcych ras znalezionych w podsektorze Helican. Mogą być
śladem po cywilizacji saruthi... albo resztkami pozostałości po jakiejkolwiek innej rasie, która
przemierzała tę część galaktyki tysiące lat przed naszą ekspansją w kosmosie.
Odłożyłem trzymany w dłoni notes i sięgnąłem po leżący na środku stołu przedmiot,
zawinięty dokładnie w grube sukno. Była to pojedyncza kamien-na tablica z Damasku, jedyna
jaką zdołaliśmy stamtąd wydostać. Wyjąłem ją ze skrzynki podczas negocjacji na lądowisku i
wciąż ściskałem w ręce skacząc na podnoszącą się rampę wahadłowca. Podobnie jak
płaskorzeźby odkryte w kopalni, wykonana była z twardego bladego kamienia błyszczą-cego
drobinami miki. Wszyscy uznaliśmy zgodnie, że nie był to kamień miały różną długość i
odmienne od siebie kąty.

131
występujący w naturalnej formie na Damasku. Tablica miała kształt wielo-kąta o
nieregularnych bokach, szczególnie wydłużonych u obu podstaw. Jej rewers ukazywał
schematyczny symbol pięcioramiennej gwiazdy. Ryt ten również był nieregularny, ponieważ
ramiona gwiazdy miały różną długość i odmienne od siebie kąty.
- Bardzo niepokojące – oświadczył Aemos oglądając znalezisko setny raz z rzędu – Symetria,
w każdym względzie przynajmniej bazowa symetria, jest wartością stałą w całej znanej nam
galaktyce. Wszystkie gatunki, nawet tak odrażające ich odmiany jak tyranidy, przestrzegają w
stopniu ogólnym zasad symetrii.
- Coś tu jest nie tak z kątami – zgodził się Lowink marszcząc chorobliwie blade, poznaczone
otworami interfejsu neuralnego czoło. Wiedział, co takie-go miał na myśli. Patrząc na tablicę
odnosiło się wrażenie, że kąty ramion gwiazdy tworzyły więcej niż trzysta sześćdziesiąt
stopni, chociaż rzecz jasna było to niewyobrażalne.

* * * * *

- Kto tutaj był ? – zapytałem zaraz na początku następnego spotkania z Pontiusem.


Rozejrzałem się po skutej lodem ładowni. Bequin wzruszyła ramionami nie przestając
rozcierać zziębniętych dłoni. Aemos wyglądał na szczerze zmieszanego.
- Pojemnik został przesunięty. Zaledwie odrobinę. Kto tutaj był ?
- Nikt – odparł swym bezbarwnym głosem Pontius.
- Nie do ciebie kierowałem pytanie, Pontiusie. Wątpię, byś mi na nie szcze-rze odpowiedział.
- Ależ Gregorze, ranisz mnie takim stwierdzeniem – odparł grzecznie.
- Jesteś pewien, że to nie jakieś abstrakcyjne urojenie ? – zapytał niepewnie Aemos –
Mówiłeś już wcześniej...
- Być może – przerwałem mu zimno – Po prostu czuję, że coś się... zmieniło.

* * * * *

Większość kolacji zjadłem w towarzystwie Maxilli, czasami wraz z resztą zespołu,


czasami we dwóch. Pewnego wieczoru w ciągu dwudzies-tego piątego tygodnia tranzytu
siedziałem z Maxillą w jadalni obserwując rozstawiających deser serwitorów.
- Tobiusie – powiedziałem znienacka – Opowiedz mi o saruthi.
Patrzył przez chwilę na mnie, potem odłożył na stół trzymany w dłoni srebrny widelec.
- Co takiego miałbym ci powiedzieć ?
- Dlaczego oświadczyłeś, że nic o nich nie wiesz, gdy tylko wspomniałem o podróży na ich
terytorium ?
- Ponieważ taka wiedza jest zakazana. Ponieważ piastujesz stanowisko inkwizytora i twym
obowiązkiem jest dbałość o to, by takie zakazy były przestrzegane.
Podniosłem do ust wypełniony do połowy kieliszek wina, upiłem z niego nieco trunku.
- Pomagałeś mi do tej pory bardzo lojalnie i wytrwale, Tobiusie. Na począt-ku skrycie
kwestionowałem twą dobrą wolę doszukując się w niej ukrytych motywów, za co wciąż
szczerze żałuję. Przekonałem się, że jesteś oddanym dobru Imperium człowiekiem. Tym
bardziej troska mnie fakt, że zdecydo-wałeś się zataić przede mną jakieś informacje.
Maxilla otarł usta rogiem eleganckiej chusteczki.
- Wierz mi, Gregorze, mnie to bynajmniej nie troska. Mnie to prześladuje. Taki kryzys
konsekwencji.
- Czas o tym porozmawiać – napełniłem obydwa kieliszki winem ze stoją-cej obok talerzy
karafki – Imperialna wiedza o saruthi jest niezwykle skąpa i, jak słusznie zauważyłeś,
zakazana. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że kupcy Wolnej Floty mają obszerniejsze
informacje o światach leżących poza terytorium Imperium i zamieszkujących je obcych. Nie

132
jesteś kupiec-kim renegatem, ale należysz do elity swej grupy społecznej. Nie potrafię
bezkrytycznie przyjąć do wiadomości stwierdzenia, jakobyś nigdy nie sły-szał niczego na
temat saruthi.
Westchnął ciężko.
- Będąc młodym chłopakiem, jakieś dziewięćdziesiąt lat temu, brałem udział w wyprawie na
terytorium saruthi. Pełniłem wtedy funkcję młod-szego marynarza na frachtowcu Wolnej
Floty Promethean. Jego właścicie-lem był Vaden Awl, dawno już pewnie nieżyjący. Wtedy
jednak był praw-dziwym kapitanem armady handlowej. Uważał, że zdoła zawrzeć z tymi
obcymi korzystne traktaty albo nawet obedrzeć ich z wartościowych towa-rów w zamian za
śmieci i złom.
- Udało mu się ?
- Nie. Pamiętaj, byłem wtedy młodszym marynarzem. Nigdy nie opuściłem wnętrza statku
ani nie postawiłem nogi na żadnym z odwiedzonych przez nudnej i długiej podróży spędzonej
pod
nas światów. Moje własne wspomnienia dotyczą wyłącznie koszmarnie nudnej i długiej
podróży spędzonej pod pokładem. Starsi rangą marynarze milczeli jak zaklęci. Ze strzępków
rozmów wywnioskowałem, że odnale-zienie saruthi zajęło im bardzo dużo czasu, a tamci
okazali na nasze przyby-cie przygotowani. Trzeci oficer, człowiek dość dobrze mi znany,
zdradził mi w tajemnicy, że saruthi wycieńczali sztuczkami wysłanników Awla, ukry-wając
się przed nimi i dręcząc ich ustawicznie.
- W jaki sposób dręcząc ?
- Ich światy były dziwne, nieprzyjazne, rozpraszające swym wyglądem koncentrację. Trzeci
oficer mówił o dziwnych kątach.
- Kątach ?
Maxilla roześmiał się krótko zakłopotany, wzruszył ramionami.
- Jakby coś wypaczonego i złego deformowało ich wymiary. Powróciliśmy do domu po roku
z pustymi rękami. Wielu członków załogi opuściło Prometheana natychmiast po powrocie,
pewnie z powodu oświadczenia Awla, wtedy już człowieka bardzo chorego i po części
szalonego, w którym zarzekał się, że znowu spróbuje dobić targu z saruthi. Ja też się wtedy
zwolniłem, ale tylko dlatego, że nie zniósłbym kolejnego roku spędzonego pod pokładem.
- Co stało się z Awlem ?
- Poleciał tam znowu. Przynajmniej tak podejrzewam. Kilka lat później jego statek został
przechwycony w Paśmie Borealis przez eldarskich rene-gatów. To wszystko, co o nim wiem.
Być może rozumiesz już teraz, dlacze-go tak niechętnie traktowałem propozycję wymiany
informacji... Okazały się bezużyteczne, a przy tym odkryły pewne ciemne sprawki z czasów
mej młodości.
Pokiwałem głową.
- Nigdy więcej nie ukrywaj przede mną czegoś takiego.
- Nie zamierzam.
- I gdybyś sobie cokolwiek jeszcze przypomniał...
- Natychmiast cię poinformuję.
- Tobiusie – urwałem na moment zbierając myśli – Powiedziałeś, że podróż Prometheana
była długa i bezowocna, a jego marynarze odczuwali cierpie-nia w kontaktach z saruthi. Czy
nie żywisz żadnych oporów przed powrotem w tamte miejsca ?
- Oczywiście – uśmiechnął się niepewnie – Lecz jestem zobowiązany słu-żyć ci pomocą i nie
zamierzam kwestionować poleceń inkwizytora. Ponadto jestem w pewnym stopniu
zaciekawiony.
- Czym ?
- Chciałbym zobaczyć tych saruthi na własne oczy.

133
* * * * *

Powinienem wspomnieć też o swoich snach.


Nie prześladowały mnie zbytnio w trakcie tranzytu, ale pojawiały się od czasu do czasu, w
kilkudniowych odstępach. Rzadko zdarzało mi się śnić wyłącznie o człowieku o pustych
oczach, ale ustawicznie pojawiał się on gdzieś na krańcu mej świadomości, niejako
obserwując inne me sny i nigdy nic nie mówiąc.
Otaczające go rozbłyski światła zbliżały się ku mnie z każdym kolejnym snem.

* * * * *

O świcie trzeciego dnia dwudziestego dziewiątego tygodnia tranzytu wstałem cicho i


opuściłem skrycie swe kwatery zmierzając do ładowni, w której trzymaliśmy Pontiusa.
Według pokładowego chronometru brakowało jeszcze dobrych czterech godzin do
rozpoczęcia naszej codziennej rozmo-wy.
Wspiąłem się po drabince do tunelu serwisowego przebiegającego po suficie ładowni i
czołgałem się nim ostrożnie tak długo, aż natrafiłem na zakratowane okienko pozwalające mi
zajrzeć do środka pomieszczenia.
Na kracie lśniły sople lodu.
W dole jakaś postać klęczała przy pojemniku, szczelnie owinięta w grube szaty, z
niewielką lampą w dłoni. Główne oświetlenie ładowni było wyłą-czone.
Pontius nie spał. Już widok lodu mi to uświadomił, ale patrząc z góry dostrzegałem też
iskierki energii skaczące po pozłacanych obwodach metalowego więzienia Glawa i słyszałem
wyraźnie jego ściszony mecha-niczny głos.
- Opowiedz mi o Wojnach Granicznych, tych wspominanych ostatnio. Straty Imperium były
ciężkie, tak ?
- Ja mówię ci dużo, a ty niewiele – odparła znajomym głosem zakapturzona postać – To
wbrew naszym ustaleniom. Mogę ci pomóc tylko wtedy, kiedy ty mi pomożesz. Informacje,
Pontiusie. Jeśli mam działać w charakterze twego emisariusza, musisz okazać mi gest
zaufania. Jak mam skomuni-kować cię z twymi sojusznikami, jeśli nie mam najmniejszego
pojęcia o „prawdziwej sprawie” ?
kować cię z twymi sojusznikami, jeśli nie mam najmniejszego pojęcia o „prawdziwej
sprawie” ?
Znów przeciągająca się chwila milczenia.
- O co tutaj chodzi ? – naciskała postać w kapturze – Co jest stawką w tej grze, co tak
ogromnie sobie cenicie ?
Znów cisza.
- Odejdź, zanim cię odkryją. Eisenhorn robi się podejrzliwy.
- Powiedz mi, Pontiusie. Już prawie dotarliśmy na miejsce, to zaledwie jeszcze kilka dni lotu.
Powiedz mi, bo inaczej moja pomoc okaże się bez-użyteczna.
- Zatem... powiem ci prawdę. Chodzi o Necroteuch. Tego właśnie szukamy, Alizebeth.

Rozdział XVIII

KCX-1288 – w blasku ginącej gwiazdy.


Prosto w Ranę.
Uczucie niepokoju.

134
Pierwszego dnia trzydziestego pierwszego dnia tranzytu, niemal równe dwadzieścia cztery
godziny po terminie określonym przez Maxillę, Essene wdarła się w materialny wymiar
głęboko w systemie KCX-1288. Niemal na-tychmiast znaleźliśmy się w ogromnym
niebezpieczeństwie.
Miejscowa gwiazda okazała się wielką opasłą kulą ognia, pulsującą gwałtownie i plującą
falami radiacji przez ostatnie kilka milionów lat swego życia. Płonęła złowieszczym różowym
ogniem przebijającym spod cienkiej warstwy zastygających skał, przywodzącej na myśl
brudny osad skuwający powierzchnię gasnącej gwiazdy. Ogniste sztormy szalały na jej
bezmiarach, a słoneczne rozbłyski miotały w głąb systemu smugi gazów. Powłoka wy-
ziewów unosiła się w odległości blisko roku świetlnego od słońca.
Od momentu wyjścia z Osnowy klaksony alarmowe Essene nie milkły nawet na sekundę.
Poziom rejestrowanego przez ekrany promienia był potworny, a cały statek trząsł się
nieustannie pod wpływem uderzeń kos-micznych śmieci. System pełen był skalnych brył,
chmur gazu i rozlicznych lokalnych anomalii, również magnetycznych. Pola siłowe
frachtowca praco-wały na pełnej mocy, a mimo to statek już odnosił pierwsze uszkodzenia.
Maxilla nic nie mówił, ale jego czoło przecinały głębokie zmarszczki. Z ogromnym
napięciem prowadził Essene przez śmiertelnie niebezpieczny ob-szar.
- Rozpada się – wyszeptał z nabożnym respektem Aemos patrząc na głów-ny ekran
informacyjny oraz pojawiające się u jego spodu ciągi cyfrowych danych – Cały ten system się
rozpada.
- Jakieś ślady naszych uciekinierów ? – zapytałem Maxillę.
- Musimy znajdować się tuż za nimi, nie mogą być dalej jak pół dnia lotu. Te przeklęte
zakłócenia. Poczek...
- Co ?
Powiedział coś, czego nie dosłyszałem w ryku syren alarmowych.
- Powiedz jeszcze raz !
Maxilla wyłaczył klaksony. Drgania i wstrząsy statku wciąż trwały, teraz jednak słyszałem
też jęk poddawanego silnym naprężeniom kadłuba Essene. Kapitan wskazał dłonią
wyświetlacz monitora wiszący ponad pulpitem kontrolnym.
- Wciąż odczytuję ślad ich jednostek, ale w tych warunkach naprawdę trudno precyzyjnie
określić ich lokalizację. Tutaj... – uderzył palcem w punkt na powierzchni ekranu – To bez
wątpienia fala wywołana przejściem okrętu, tylko jak wytłumaczysz taki odczyt ?
Pokręciłem bezradnie głową. Nie byłem marynarzem, nie znałem się na pracy takich
instrumentów.
- Rozdzielili się – oświadczył Midas spoglądając na monitor ponad naszymi ramionami –
Większa grupa wycofała się na bezpieczny dystans, prawdo-podobnie poza granice systemu,
mniejsza wciąż leci w jego głąb. Pięć, góra sześć okrętów.
- Też tak zinterpretowałem odczyty – przytaknął Maxilla – Podział zgrupo-wania.
Podejrzewam, iż nie chcieli wysyłać do systemu swych największych jednostek.
- Już wiem, dlaczego – wymamrotała Bequin ogarniając przestraszonym wzrokiem piekło
widniejące na ekranach monitorów mostka.
- Zapomnij o tych, którzy się wycofali. Leć za mniejszą grupą – rozka-załem.
- Doradzałbym... – zaczął Maxilla.
- Zrób to ! – uciąłem jego komentarz.
Z pomocą astronawigacyjnych serwitorów zdefiniował nowy kurs Essene i podążył śladem
małej floty w głąb piekielnego systemu.
- Tam ! Tam, patrzcie ! – krzyknął znienacka kapitan powiększając obraz widoczny na
jednym z ekranów. Chociaż ciemny kształt był odległy, roz-poznaliśmy w nim przełamany
wpół wrak imperialnego krążownika, dry-fujący ospale w próżni.

135
- Bez wątpienia jeden z okrętów Estruma. Zbombardowany deszczem meteorytów. Musieli
wejść w niego zaraz po wskoczeniu do systemu.
Essene zatrzęsła się ponownie.
- Co z nami ? – zapytałem.
Maxilla naradzał się przez chwilę z Betancore. Statek zadygotał ponownie, tym razem
bardzo silnie, główne oświetlenie przygasło na kilka sekund.
- Potrzebujemy schronienia – oświadczył posępnie Maxilla.
Częściowo oślepione i pełne sprzecznych odczytów skanery Essene zdo-łały zlokalizować
piętnaście wchodzących w skład systemu planet oraz Mentalny kilwater uciekinierów
kierował się prosto w stronę
miliony planetoid, złożonych w równym stopniu ze skały i kul gazu. Mental-ny
kilwater uciekinierów kierował się prosto w stronę trzeciej planety syste-mu, największej
spośród wszystkich lokalnych ciał niebieskich. Był to od-stręczający, rdzawoczerwony świat
poznaczony głębokimi szramami i nie posiadający już niemal wcale atmosfery. Całą jego
północną hemisferę pokrywały liczne kratery będące pozostałościami po upadających meteo-
rach, niektóre z nich tak duże, iż swym uderzeniem rozerwały skorupę skal-ną na głębokość
pozwalającą dojrzeć purpurowy żar płynnego jądra globu. Na naszych oczach grad
kosmicznych skał spadał na powierzchnię planety ciągnąc za sobą ogniste warkocze,
unicestwiając widoczne w dole konty-nenty.
Kliper podążał w głąb ogarniętego piekielnym kataklizmem systemu, mijając martwe,
wpół rozłupane księżyce. Wielki jęzor ognia smagnął burtę statku wprawiając go w dziki
taniec. Bryły skał i lodu zapłonęły nieziem-skim blaskiem uderzając w nasze tarcze siłowe.
- To szaleństwo ! - krzyknął Fischig – Ich tu już nie ma ! To pewna śmierć !
Maxilla popatrzył na mnie z niemą nadzieją w oczach, łudząc się widocz-nie, że poprę
oficera śledczego i nakażę zmianę kursu Essene.
- Jesteś pewien poprawności odczytu ich kursu ?
Kapitan przebiegł palcami po klawiaturze panelu kontrolnego, przełknął ślinę i przytaknął.
- Zabierz nas w dół, postaraj się ukryć za linią horyzontu planety. Chcę widzieć ich ciała
przed odlotem.

* * * * *

Lot w kierunku powierzchni planety trwał dwadzieścia minut. Żadna z nich nie była
przyjemna, każda zaś dłużyła się straszliwie. Chciałem wy-korzystać ten czas na
potwierdzenie za pomocą Lowinka lub któregoś z astropatów Maxilli potencjalnej obecności
w obrzeżach systemu zgrupo-wania floty z Gudrun, wezwanej przeze mnie w to miejsce
instrukcjami nadanymi trzydzieści tygodni temu.
Skanowanie astropatyczne okazało się niemożliwe, potworne anomalie kosmiczne
zachodzące w obrębie systemu całkowicie ekranowały zmysły mentatów. Pozwoliłem sobie
na bluźniercze przekleństwo.
Opadaliśmy w dół w stronę ciemnej strony planety. Ogromne płomienie tańczyły w
półmroku liżąc krawędzie wielkich kraterów, w oceanicznych basenach szalały morza
płynnego amoniaku. Nawet tutaj, odgrodzeni od miotanego agonalnymi konwulsjami słońca
masą martwej planety, z trudem utrzymywaliśmy wyznaczony kurs. W ułamku sekundy
pochwyciłem wzro-kiem mijany wrak następnego okrętu Estruma, następną metalową ruinę.
Martwy świat. Martwy system.
- Nasi wrogowie musieli popełnić błąd – oświadczył Aemos trzymając się kurczowo jednego
z pulpitów – Saruthi z pewnością tu nie ma. Jeśli nawet zamieszkiwali kiedyś ten system,
dawno temu się stąd wynieśli.

136
- A mimo to heretycka flota kierowała się tutaj z ogromną determinacją – zauważyłem
chłodno.
Essene zeszła już na pułap normalnie niedostępny dla statków kosmicz-nych. Nad skalistą
skorupą globu unosiły się resztki jałowej atmosfery i olbrzymi kliper sunął teraz na wysokości
dziesięciu kilometrów nad planetą. Wszędzie wokół śmigały drobiny kosmicznego śmiecia.
- Co to takiego ? – zapytałem.
Maxilla wyostrzył obraz przekazywany przez ekrany kamer. W powierz-chni planety ziała
gigantyczna rana długa na blisko tysiąc kilometrów. Szczelina sprawiała wrażenie rysy
wydartej w skale jakimś gargantuicznym uderzeniem i zagłębiającej się ukośnie w trzewia
planety.
- Sensory nie potrafią zinterpretować odczytów. Czy to może być pozosta-łość po
spadającym meteorze ?
- Być może, choć musiałby spadać pod bardzo niskim kątem – powiedział Aemos.
- Polecieli dalej czy wlecieli do środka ? – zapytałem.
- Do środka ? – wykrztusił zdumiony Maxilla.
- Tak ! Czy mogli wlecieć do środka ?
Aemos przechylił się nad jednym z serwitorów i zaczął stukać w klawia-turę najbliższego
z pokładowych instrumentów.
- Mentalny kilwater urywa się w tym miejscu. Albo heretycka flota została w tej lokalizacji
całkowicie unicestwiona albo faktycznie zapuściła się w głąb szczeliny.
Spojrzałem na Maxillę. Kadłub Essene zatrzeszczał jękliwie, zadygotał. Światła na mostku
przygasły po raz drugi.
- To statek kosmiczny – powiedział pozornie spokojnym głosem kapitan – Nie jest
przystosowany do lotów nad ciałami planetarnymi.
- Wiem o tym – odparłem – Ale ich okręty również. Nieprzyjaciel posiada znacznie więcej
informacji od nas... i poleciał tam.
Kręcąc z rezygnacją głową Maxilla skierował swój kliper prosto w cze-luść gigantycznej
wyrwy.

Zdaniem instrumentów pokładowych mroczna szczelina była bezdenna, uznałem jednak te


odczyty za całkowicie pozbawione sensu. W ciemności gdzieś w dole dostrzec można było
ciemnoczerwoną poświatę. Potworne wstrząsy ustały, ale kadłub statku wciąż trzeszczał
niepokojący protestując przeciwko grawitacyjnym naprężeniom.
Odnieśliśmy znienacka wrażenie, że przemieszczamy się wzdłuż jakiejś struktury, zaraz
potem drugiej, trzeciej. Ekrany zarejestrowały obraz czwar-tej, nim minęliśmy ją z rozpędu.
Była to owalna arkada o średnicy dobrych osiemdziesięciu kilometrów. Za nią, w głębi
szczeliny, znajdowały się kolejne. Kiedy przelatywaliśmy przez nie, odniosłem wrażenie
podróżowa-nia w cielsku monstrualnego wieloryba.
- Mają kształt wielokątów – zauważył Aemos.
- I są nieregularne – dodałem.
Żadna z arkad nie była identyczna, chociaż wszystkie zachowywały cha-rakterystyczną
formę i brak symetrii – kształt natychmiast powiązany przez nas z saruthi.
- To nie mogą być bramy naturalnego pochodzenia – stwierdził Maxilla.
Kliper wciąż leciał. Minęliśmy pierwszy tuzin skalnych obręczy, potem drugi.
- Światło z przodu – zameldował jeden z serwitorów.
Zza oktagonalnych kręgów połyskiwała ciemnozielona poświata.
- Lecimy dalej ? – zapytał Maxilla.
Potwierdziłem kiwnięciem głowy.
- Wyślij na powierzchnię sondę naprowadzającą – rozkazałem.

137
Chwilę później kamera monitorująca rufę klipra pochwyciła ciemny kształt sondy
sygnalizacyjnej mknący w górę szczeliny. Światła pozycyjne urządzenia migały jeszcze przez
chwili w ciemności, zanim znikły w oddali.
Przelecieliśmy przez ostatnią obręcz. Kolejny silny wstrząs.
Wpadliśmy prosto w światło - gęste, bladozielone światło.
Miejsce, w którym się znaleźliśmy nie miało widocznego sklepienia ani ścian, chociaż
krzycząca desperacko logika przypominała ustawicznie, że przebywamy we wnętrzu planety.
Dostrzegałem jedynie zieloną poświatę i dywan chmur rozciągniętych pod kliprem.
Wszelkie turbulencje natychmiast ustały. Statek sprawiał wrażenie zastygłego w idealnym
bezruchu.

* * * * *

Atmosfera w tym zadziwiającym miejscu była rzadka i toksyczna, pełna wyziewów


amoniaku. Żadna z obecnych na pokładzie klipra osób nie potra-fiła określić w logiczny
sposób źródła wszechobecnej poświaty ani zaska-kującego bezruchu wiszącej w powietrzu
Essene. Zakłopotany Maxilla zauważył raz jeszcze, że jego jednostka nie jest przystosowana
do lotów atmosferycznych i uzyskanie takiej stabilności dryfu jest praktycznie nie-możliwe w
zaistniałych warunkach ze względu na silne interferencje pola grawitacyjnego planety.
Kontrola systemów pokładowych Essene wykazała, że statek szczęśliwie przetrwał
szaleńczą podróż przez umierający system KCX-1288. Pomimo licznych drobnych uszkodzeń
zadanym bombardowaniem meteorytów tylko dwa systemy nie funkcjonowały poprawnie.
Sensory były ślepe, a ich od-czytom brakowało sensu. Wszystkie pokładowe chronometry z
wyjątkiem dwóch stały w miejscu, te dwa zaś cofały się w czasie.
Betancore i Maxilla przestudiowali niedokładne i pełne przekłamań od-czyty sensorów i
doszli wspólnie do wniosku, jakoby znajdował się pod nami jakiś ląd, ukryty za dywanem
chmur. Wstępne szacunki pozwalały określić wysokość pułapu Essene na sześć kilometrów,
chociaż brak precy-zyjnych danych nie gwarantował poprawności tego założenia.
Nigdzie nie dostrzegaliśmy śladu heretyków, lecz przy tak silnych zakłóceniach pracy
sensorów ich flota mogła wisieć w powietrzu chociażby tuż pod nami, poniżej nieprzejrzystej
warstwy chmur.

* * * * *

Opuściliśmy pokład klipra za pomocą wahadłowca. Cały zespół założył próżniowe


skafandry wypożyczone z magazynku Maxilli. Razem z Lowin-kiem, Fischigiem i Aemosem
siedziałem w przedziale pasażerskim próbując poprawnie założyć wszystkie elementy
niewygodnego skafandra.
Bequin siedziała w kokpicie razem z Betancore, obserwując nasz lot ku mlecznej warstwie
chmur. Oboje mieli na sobie takie same kombinezony jak reszta zespołu, a dziewczyna
upinała właśnie długie włosy, by nie przeszka-dzały jej w założeniu hełmu.
- Udanych łowów, inkwizytorze – w głośniku odezwał się pozostający na mostku Essene
Maxilla.
- On będzie tam na dole, prawda ? – zapytała Bequin, a ja z miejsca poją-łem, kogo ma na
myśli. Mandragore.
- Pewnie tak. On... i cała reszta.
- Cóż, słyszałeś słowa Pontiusa – odparła.
Jak mógłbym ich nie pamiętać ? Necroteuch. Nikt nie mógł usłyszeć tej nazwy i zaraz jej
zapomnieć. Moja towarzyszka poświęciła długie tygodnie na wkupienie się w łaski
bezcielesnego więźnia, umiejętne odegranie przed nim roli wyrachowanej zdrajczyni. Nie

138
byłem do końca przekonany, że jej zadanie może zakończyć się sukcesem, ale włożyła w tę
misję ogromną cierpliwość i sporą dawkę pierwszorzędnego aktorstwa. Wiedziałem, że wy-
syłanie jej w pojedynkę na spotkania z Pontiusem jest ryzykowne. Prze-konała mnie, że
podoła zadaniu i nie zawiodłem się.
Necroteuch. Jeśli Pontius Glaw się nie mylił, waga naszej misji znacznie wzrastała. Ileż
czasu poświęciłem wcześniej na jałowe rozważania nad motywami ryzykownych działań
naszych wrogów, próbując bezskutecznie odgadnąć stojącą za tym spiskiem siłę napędową.
Teraz miałem już odpowiedź. Legendy mówiły, że ostatnia znana kopia tego plugawego
dzieła została zniszczona tysiące lat temu. Mity jednak kłamały. W zamierzchłej przeszłości
jakimś nieznanym nam sposobem kopia Necroteuchu przeszła w ręce saruthi. A teraz obcy
zamierzali sprzedać ją heretyckiemu rodowi Glawów.

* * * * *

Kiedy wahadłowiec przebił się przez chmury, ujrzałem w dole piasz-czysty ląd graniczący
z bezkresnym zbiornikiem cieczy, który musiał być podziemnym morzem. Fale pieniły się na
linii brzegowej sięgającej w mych szacunkach dobrych stu kilometrów długości. Cały
krajobraz skąpany był w bladozielonej poświacie sączącej się z góry przez mglisty filtr
chmur. Podświadomie wyczuwałem w tym widoku jakąś dziwną miękkość, roz-mycie obrazu.
Widziana z góry kraina zdawała się nie mieć krańców. Nawet morze było jakieś dziwaczne.
Patrząc na nie przypomniałem sobie plażę w Tralito, na Caelunie II, gdzie odbywałem kiedyś
rekonwalescencję po obra-żeniach odniesionych w starym śledztwie. Niekończące się mile
piaszczys-tych wydm, falujące łagodnie morze, gęste nasycone światłem powietrze.
- Jak to jest duże ? – zapytałem Midasa.
- Co ?
- To... miejsce.
Wskazał dłonią pokładowe instrumenty.
- Nie sposób powiedzieć. Sto kilometrów, dwieście... trzysta... tysiąc.
- Musisz mieć jakieś odczyty.
Spojrzał na mnie przez ramię, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, który zmroził mi krew
w żyłach.
- Sensory mówią, że jest bezkresne. To rzecz jasna nie jest możliwe, toteż uważam, że
instrumenty sfiksowały. Już im nie ufam.
- Więc jak lecisz ?
- Na oko, na instynkt, dzięki schowanemu w nogawce fetyszowi... wybierz sobie taką opcję,
która najbardziej cię uspokoi.
Przez blisko dziesięć minut opadaliśmy łagodnym łukiem w stronę plaży przecinając
przestrzeń ponad ogromną zatoką. Pośród anonimowego krajo-brazu zaczęły się wyłaniać
pierwsze szczegóły otoczenia.
Rząd wielokątnych obręczy wystawał z powierzchni piasku kilkaset met-rów od linii
brzegu, biegnąc prostopadle do wybrzeża. Każda brama miała dobre pięćdziesiąt metrów
średnicy i we wszystkim oprócz skali przy-pominała do złudzenia obręcze wypełniające
wnętrze szczeliny, którą dosta-liśmy się do tego miejsca. Rząd budowli ciągnął się w dal i
znikał pośród zielonkawej mgły zasnuwającej horyzont.
- Lądujemy.

* * * * *

Posadziliśmy wahadłowiec na piaszczystej wydmie jakieś pięćset metrów od plaży. Po


starannym założeniu hełmów wszyscy wyszli na zewnątrz. Zielona poświata była znacznie

139
silniejsza niż pierwotnie sądziłem, w błąd wprowadziły mnie bowiem przyciemniane szyby w
kokpicie statku. Wszys-cy opuściliśmy pośpiesznie przyłbice antyoślepiaczy.
Nienawidzę skafandrów próżniowych. Nienawidzę tego uczucia uwię-zienia, skrępowania,
braku swobody ruchów, dźwięku własnego oddechu w uszach, sporadycznego trzasku
komunikatora. Kombinezon ograniczał zna-cząco zasięg słuchu, docierał do mnie praktycznie
tylko chrzęst deptanego piasku.
Ruszyliśmy rzędem w stronę plaży. Wszyscy prócz Aemosa mieli przy sobie broń.
Zbiornik faktycznie wyglądał na morze. Zielona woda pieniła się bijąc falami w plażę.
- Płynny amoniak – oświadczył Aemos głosem zniekształconym przez ra-diokomunikator.
Odnosiłem wrażenie czegoś dziwnego w oglądanym właśnie pejzażu.
- Widzisz to ? – zapytał savant.

- Co ?
- Fale biegną od strony brzegu.
Rozszerzyłem ze zdumienia oczy. Faktycznie. Było to tak oczywiste, że z miejsca
przegapiłem to niezwykłe zjawisko. Gęsta ciecz nie uderzała w plażę, ona zdawała się
wyłaniać z piasku pośród rozbryzgów białej piany i biec falami w głąb bezkresnego morza.
Było to przerażające, niespotykane, nieakceptowalne. Moja pewność sie-bie zachwiała się
nagle w posadach. Miałem ochotę zedrzeć z siebie budzą-cy klaustrofobię skafander i
wykrzyczeć w niebo sprzeciw. I pewnie bym to zrobił, gdyby nie czerwona lampka paląca się
na miniaturowym czytniku zawartości powietrza przymocowanym do lewego rękawa
skafandra.
Co takiego opowiedział mi kiedyś Maxilla ? Że saruthi dręczyli człon-ków załogi
Prometheana ? Nie sądziłem, by ten nienaturalny ruch morza był dziełem obcych, jakże
bowiem mogli dokonać takiej rzeczy – domyślałem się jednak ogromu niepokoju i
dezorientacji budzonej tym widokiem w umysłach przestraszonych ludzi.
Fischig i Betancore dotarli do pierwszej bramy. Patrząc w ich stronę objąłem po raz
pierwszy wyobraźnią monumentalne rozmiary budowli. Obaj mężczyźni wyglądali na jej
niesymetrycznym tle jak karły. Kolejna brama znajdowała się jakieś trzysta metrów za
pierwszą, wszystkie pozostałe dzielił między sobą zbliżony dystans. Z miejsca, w którym
stałem mogłem stwierdzić, że każda brama była na swój sposób unikalna pod względem
długości boków i stopnia rozwarcia kątów tworzących obręcz, wszystkie jednak miały
identyczne rozmiary i proporcje.
Bequin klęczała na plaży rozgarniając rękawicami piasek. Wiedziona ko-biecą intuicją
odkryła najbardziej frapującą niespodziankę.
Kilka centymetrów pod powierzchnią piasku znajdowała się warstwa płytek. Ściśle
przylegających do siebie płytek o nieregularnych kształtach, identycznych jak te widziane
przez nas w North Qualm. Również tutaj anonimowy budowniczy ułożył je w niezrozumiały
dla ludzkiego umysłu sposób pomimo niesymetrycznych kształtów.
Im więcej płytek dziewczyna odkopywała, tym bardziej gorączkowo grzebała w piasku.
- Przestań – powiedziałem – Dla naszego własnego dobra nie próbuj sprawdzać, czy cała
plaża jest wyłożona płytami.
- Czy to wszystko... czy to może być sztucznym tworem ? – zapytała.
- Wykluczone – odparł Aemos – Prawdopodobnie płytki i bramy są pozo-stałością po jakiejś
starej budowli, dawno temu porzuconej, później pewnie wielokrotnie zalewanej i przysypanej
piaskiem z powodu... z powodu...
W głosie savanta nie było śladu przekonania.
Podszedłem do Fischiga i Betancore, stanąłem przy nich zadzierając gło-wę i mierząc
wzrokiem bramę. Obręcz wykonano z tego samego niezna-nego nam metalu, który mieliśmy
okazję zobaczyć na Damasku.

140
- Co teraz zrobimy ? – zapytał Fischig.
- Nie lubię oczywistych stwierdzeń – powiedział Aemos – ale ostatnim ra-zem podróż przez
takie obręcze doprowadziła Essene do tej przystani. Czy możemy przyjąć założenie, iż tutaj
budowle te spełniają taką samą rolę ?
Wkroczyłem w cień rzucany przez masywną metalową konstukcję.
- Chodźcie – powiedziałem.

* * * * *

Maszerowaliśmy przez czas, który wstępnie oszacowałem na jakieś dwadzieścia minut.


Przypuszczalnie. Wszystkie przenośne chronometry stały w miejscu. Po kilku pierwszych
minutach marszu pochwyciłem słu-chem odległy, powtarzający się dźwięk: rytmiczny,
balansujący na krawędzi ludzkiego zmysłu słuchu huk przywodzący na myśl echo grzmotu,
dobie-gający gdzieś znad morza. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie. Dźwięk powtarzał
się co minutę. Dzieliły go długie odstępy ciszy i za każdym razem, gdy nabieraliśmy już
przekonania, że usłyszeliśmy go ostatni raz, dobiegał nas ponownie. Wyczuwaliśmy go
podświadomie nawet po wyłą-czeniu zewnętrznych mikrofonów.
- Słyszysz to ? – otworzyłem kanał komunikacyjny do Maxilli.
W głośniku rozległa się seria suchych trzasków, nie padła jednak natych-miastowa
odpowiedź. Kiedy już na dobre zaniepokoiłem się tym milcze-niem, wzmacniacz
eksplodował dźwiękiem. Usłyszałem głos Maxilli.
- ...jak każesz, Gregorze, ale to nie będzie łatwe. Powtórz ponownie... co takiego mówiłeś o
Fischigu ?
- Maxilla ! Zgłoś się ! – wrzasnąłem, lecz mój krzyk zlał się w jedno z głosem wciąż
mówiącego kapitana. On wcale mi nie odpowiadał, odbiera-łem jedynie radiowy przekaz.
Poczułem lodowaty dreszcz strachu.
Komunikator wypełniły statyczne trzaski.
- Powiedz Alizebeth, że się z nią zgadzam ! Ha !
Połączenie zostało zerwane.
Spojrzałem na towarzyszy. Ich ledwie widoczne pod brązowymi przyłbi-cami twarze były
blade i przestraszone.
- Co... co to takiego było ? – wymamrotałem zdezorientowany.
- Echo ? – wyszeptał Aemos – Jakiś fragment radiowej transmisji odbity wskutek
magnetycznych anomalii i...
- Nigdy nie prowadziliśmy takiej rozmowy !
Kolejny stłumiony grzmot przetoczył się ponad piaszczystym wybrze-żem.

* * * * *

Po czasie, który w myślach oszacowałem właśnie na dwadzieścia minut, cała grupa


przeszła pod ostatnią w ciągu konstrukcji bramą. Zatrzymaliśmy się niepewni dalszych
działań. Kraina zaczynała zmieniać swój wygląd, pustynia przechodziła z wolna w pagórki i
niskie wzgórza. Wokół zrobiło się mroczniej, bardziej odstręczająco. Szmaragdowa poświata
osłabła, a ciemnozielone światło zlewało się z pasem czerni wiszącym nad położo-nymi w
głębi krajobrazu górami.
- Ale... było ich więcej w rzędzie ! – zawołał nagle Fischig – Więcej bram !
Miał rację. Cały ciąg obręczy zniknął bez śladu, kiedy przeszliśmy przez ostatnią.
Cofnąłem się pośpiesznie w tył mając nadzieję, że po przekro-czeniu niewidzialnej teraz
bramy wszystkie metalowe budowle pojawią się ponownie przed naszymi oczami. Nic
takiego się nie stało. Rytmiczny grzmot nie ustawał.

141
Ruszyliśmy w stronę wzgórz. W komunikatorach przybrały na sile sta-tyczne trzaski i
piski zakłóceń.
- Transmisje – oświadczył Lowink kręcąc przez chwilę podziałką swego urządzenia – Nie
mogę namierzyć czystego pasma, ale i tak są kodowane. Szyfr wojskowy. Sygnały
wychodzące i przychodzące.
Nasi uciekinierzy.
- Patrzcie ! – syknął Betancore oglądając się przez ramię za siebie. Ponad plażą, tuż pod
chmurami, wisiały nieruchomo w powietrzu trzy ciemne kształty. Dwie imperialne fregaty i
stary frachtowiec o niestandardowym wyglądzie.
- Jak mogliśmy ich przeoczyć podchodząc do lądowania ?
- Nie wiem, Midasie. Niczego już nie jestem pewien.
Odwracając się w stronę reszty zespołu dostrzegłem Aemosa odpinają-cego zaczepy
hełmu.
- Aemos !
- Uspokój się – powiedział savant odkrywając swą starczą łysą czaszkę. Wystawiając na
zewnątrz obramowaną wysokim kołnierzem skafandra głowę analityk przypominał mi żółwia
wyciągającego pomarszczony nos ze skorupy. Podniósł swą lewą rękę i pokazał mi czytnik
składu atmosfery. Świeciła na nim zielona lampka.
- Perfekcyjne dla ludzi powietrze – powiedział – Trochę zimne i sterylne, ale poza tym
perfekcyjne.
Wszyscy odpięliśmy zatrzaski własnych hełmów zdejmując je pośpiesz-nie z głów.
Chłodne powietrze szczypało nieco skórę, ale nie zważałem na to szczęśliwy z powodu
odzyskania większego pola widzenia. W powietrzu nie sposób było wychwycić żadnego
specyficznego zapachu, nawet odoru amoniaku.
Pomogliśmy sobie nawzajem zamocować hełmy na uchwytach przycze-pionych do
ramion. Dźwięk grzmotu był teraz cichszy i bardziej stłumiony – najwyraźniej ciasna
przestrzeń wewnątrz hełmów wzmacniała go poprzez rezonans. Słyszeliśmy wzajemnie swe
kroki i oddechy, szum oceanu. Wciągnąłem w nozdrza zapach perfum Bequin. Podziałał na
mnie w bardzo odprężający sposób.
Poprowadziłem grupę w głąb krainy wspinając się ostrożnie na pierwsze stoki wzgórz.
Teraz, uwolniony już od niewygodnego hełmu, pojąłem, że czas naszego marszu przez
wydmy nie był uzależniony wyłącznie od nieporęcznych skafandrów. Z trudem potrafiłem
określić jakikolwiek mie-rzony okiem dystans. Wciąż czułem się zdezorientowany i
niespokojny. To miejsce miało w sobie dziwaczną odpychającą aurę.

* * * * *

Wpadliśmy na nich znienacka, jedynym ostrzeżeniem był nagły wybuch aktywności


komunikatorów. Wszystkie odbiorniki zaczęły pracować jedno-cześnie.
- Biegiem ! Szybciej ! Segment drugi !
- Gdzie jesteście ? Gdzie jesteście ?
- Ubezpieczenie lewej flanki ! To jest rozkaz ! Ubezpieczyć lewą flankę !
- Są za mną ! Są za mną i...
Przenikliwy radiowy szum.
Z przodu, na stromych zboczach górskiego pasma, pojawili się zbiegają-cy w dół
wzniesienia żołnierze. Imperialni gwardziści w złotoczerwonych pancerzach osobistych.
Gudruniccy strzelcy.
- Kryć się ! – poleciłem i wszyscy padliśmy na brzuchy chowając się za grzbietem jednego z
pagórków. Szczęknęła odbezpieczana broń.

142
grzbietem jednego z pagórków. Szczęknęła odbezpieczana broń.
Żołnierzy było sześćdziesięciu, może nieco więcej. Biegli w chaotyczny sposób,
pozbawiony jakiegokolwiek porządku. Uciekali. Jakiś oficer w ich szeregach wymachiwał
rękami i wołał coś głośno, ale był otwarcie ignoro-wany. Wielu gubiło po drodze hełmy i
karabiny, potykało się i przewracało na kamieniach.
Chwilę później na szczycie pasma pojawili się ich prześladowcy. Trzy czarne opancerzone
ślizgacze w barwach oddziałów bezpieczeństwa mary-narki wystrzeliły zza wzniesienia, a w
ślad za nimi pojawiło się trzydziestu komandosów w charakterystycznych czarnych
pancerzach osobistych. Szli w zdyscyplinowanej formacji, beznamiętnie strzelając z ciężkich
laserów w plecy uciekających żołnierzy. Ślizgacze zanurkowały lekko otwierając ogień z
pokładowych karabinów maszynowych. W powietrzu rozprysły się kawałki skał i rozdarta
pociskami ludzka tkanka. Sekundę później wszystkie trzy maszyny przeleciały nad naszymi
głowami tak nisko, że mógłbym chyba sięgnąć ich brzuchów wyciągniętą dłonią. Pomknęły w
stronę morza nabierając wysokości i zawracając w celu wykonania kolejnego podejścia.
Niektórzy Gudrunici odpowiedzieli ogniem i jeden z komandosów upadł na plecy znikając
za grzbietem wzgórza. Lecz w rozpaczliwie stawianym oporze nie było żadnej koordynacji
działań.
- Co za piekło ! Dalej się chowamy ? – wysyczała przez zęby Bequin.
- Lada moment do nas dojdą – zauważył Fischig otwierając zamek swego karabinu i
poprawiając amunicyjną taśmę.
Rozgrywające się na mych oczach sceny były przerażające, a ja sam od czasu incydentu na
Essene żywiłem głęboki uraz do noszących czarne ubiory komandosów.
Wciąż się wahałem...
Wyjąłem z kabury swój ciężki automat i podałem go Aemosowi. Potem odczepiłem od
plecaka przytroczony do niego laserowy karabin. Bequin trzymała już w rękach dwa swoje
pistolety. Lowink miał drugi karabin, a Midas glaviański sztucer igłowy.
- Uważajcie na gwardzistów – poleciłem – Zrób, co w twoich siłach, Aemos. Midas,
ślizgacze się do nas zbliżają.
Poczołgaliśmy się kawałek do przodu i zaczęliśmy strzelać. Karabin maszynowy Fischiga
przestębnował grzbiet zajętego przez komandosów wzgórza, po czym ściął ciężkimi
pociskami trzech z nich. Broń Lowinka zaczęła trzaskać rytmicznie, dołączył do niej huk
wystrzałów z pistoletu Aemosa.
Bequin wyczyniała istne cuda. Na ćwiczenia z bronią palną poświęciła spory wycinek
trzydziestotygodniowej podróży, a Betancore nie szczędził wysiłków doskonaląc jej
strzeleckie umiejętności. Trzymając w każdej dłoni laserowy pistolet wykrzyczała jakiś
niezrozumiały okrzyk bitewny i wypaliła z obu luf zabijając na miejscu dwóch zaskoczonych
komandosów.
Żołnierze oddziałów bezpieczeństwa przerwali swój morderczy marsz pojmując, że
sytuacja uległa znienacka poważnej zmianie. Rozproszeni Gudrunici przypadli na chwilę do
ziemi, część z nich poszła w ślady oficera i zaczęła razić strzałami ze swej broni grzbiet
wzgórza. Na to właśnie w głę-bi ducha liczyłem. Moja grupa nie mogła samotnie stawić czoła
tak dużemu oddziałowi komandosów. Od początku zakładałem, że nasza nieoczekiwana
interwencja podniesie morale gwardzistów.
Wciąż jednak spora ich część kontynuowała paniczną ucieczkę.
Wściekła wymiana ognia rozpaliła światłem przestrzeń pomiędzy grzbie-tem wzgórza
zajętego przez żołnierzy służb bezpieczeństwa, a jego pod-stawą, u której leżeli na brzuchach
gudruniccy gwardziści. Lowink, Fis-chig, Aemos i Bequin poderwali się na nogi i zaczęli biec
w kierunku żołnierzy Gwardii strzelając w ruchu z bioder.
Ślizgacze spadły na pole walki siejąc na wszystkie strony strumieniami pocisków.

143
Betancore przypadł na jedno kolano, przyłożył do ramienia swój sztucer i pociągnął za
spust. Rzadko spotykana broń o długiej inkrustowanej lufie wydała z siebie przeciągły szczęk.
Seria nabojów o wybuchowych szpicach przebiła spód jednego z nadlatujących ślizgaczy.
Ciężka maszyna eksplodo-wała w powietrzu.
Płonące metalowe szczątki posypały się gradem na skaliste pagórki.
Pochwyciłem w celownik drugi ślizgacz. Maszyna weszła w ciasny skręt zawracając w
kieunku naszych pozycji, toteż jej pilot musiał zredukować prędkość pojazdu. Wystrzeliwane
z mojej broni wiązki energii mijały cel w locie lub gasły nieszkodliwie na jego opancerzonym
kadłubie. Podwieszone pod kabiną pilota działko zaczęło pluć ogniem wyrywając w ziemi
ścieg obłoczków pędzących prosto na mnie. W tym samym momencie przestrze-liłem hełm
pilota pośrodku przyłbicy.
Nie przerywając ognia ślizgacz załamał gwałtownie lot i uderzył w zie-mię jakieś
pięćdziesiąt metrów za moimi plecami. Odbił się od skał z hu-kiem dartego metalu, poleciał
łukiem w niebo i runął prosto w przybrzeżne fale, wzbijając w górę fontannę szmaragdowej
cieczy.
Trzeci ślizgacz przemknął nad zagłębieniem terenu uśmiercając ogniem z bro broni
pokładowej sześciu próbujących przed nim uciec gwardzistów. Midas nie odrywał swego
sztucera od ramienia. Strzelił raz w chwili, gdy pojazd śmigał nad naszymi głowami, ale
chybił. Wypalił ponownie, tym razem tra-fiając gdzieś w okolice sekcji napędowej ślizgacza.
Maszyna poleciała prosto przed siebie. Nad plażę. Nad morze. Nie mia-łem pojęcia, co
właściwie ugodził pocisk Midasa: pilota czy może układ sterowniczy. Ślizgacz odleciał w
stronę stykającego się z morzem widno-kręgu i po chwili zniknął z naszych oczu.
Parliśmy w górę wzniesienia, mając po obu stronach Gudrunitów. Żoł-nierze byli brudni i
obdarci, żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Widząc zarówno nas jak i
efekty naszej kanonady gwardziści zaczę-li krzyczeć radośnie, być może uważając, iż
jesteśmy częścią większej grupy ratunkowej.
U szczytu wzniesienia walczyło zaciekle kilku ostatnich komandosów. Fischig rzucił się w
górę stoku strzelając ogniem ciągłym, tuż za nim biegł tuzin żołnierzy żądnych rozprawy ze
swymi niedawnymi dręczycielami.
Walka trwała jeszcze dwie minuty. Fischig stracił dwóch nowych pod-opiecznych, ale nie
pozwolił ujść z życiem żadnemu członkowi służb bez-pieczeństwa marynarki. Wymiar
sprawiedliwości pozbawił naszą armię wyśmienitego oficera liniowego, przyznałem w
myślach z uznaniem.
Odszukałem gudrunickiego oficera pośród siadających wprost na ziemi gwardzistów.
Wszyscy byli śmiertelnie wyczerpani. Niektórzy płakali, ża-den zaś nie próbował ukrywać
lęku. Kłęby dymu wciąż unosiły się na po-bojowisku tkwiąc w miejscu z powodu całkowicie
bezwietrznej pogody.
Dowódca grupy, mężczyzna w randze sierżanta, nie był wcale starszy od reszty żołnierzy.
Próbował najwyraźniej zapuścić brodę, ale na razie efekty tego zabiegu były mizerne.
Zasalutował mi, zanim jeszcze zdążyłem wyjąć swoją odznakę. Widząc ją runął na kolana.
- Wstań natychmiast.
Usłuchał bez wahania.
- Inkwizytor Eisenhorn. Kim jesteś ?
- Sierżant Enil Jeruss, drugi batalion, Pięćdziesiąty gudrunickich strzelców. Sir, czy flota jest
już tutaj ? Czy nas odnaleźli ?
Uniosłem dłoń przerywając potok jego pytań.
- Zapoznaj mnie z przebiegiem wydarzeń, szybko i zwięźle.
- Nie chcieliśmy brać w tym udziału. Zaokrętowano nas na fregatę Exalted i kazano czekać
na odlot z systemu. Kiedy opuściliśmy wysoką orbitę Gud-run, kapitan poinformował

144
wszystkich, że planeta została zajęta przez nie-przyjaciela i musimy natychmiast zmienić
lokację.
- Kapitan ?
- Kapitan Estrum, sir.
- Co było potem ?
- Trzydzieści tygodni w tranzycie do tego miejsca. W momencie przylotu do tego systemu
podejrzewaliśmy już, że coś jest nie tak. Zaczęły się protes-ty i żądania wyjaśnienia całej
sytuacji. Dowództwo uznało nasze wystąpie-nia za bunt, kilkanaście osób zostało
rozstrzelanych. Mieliśmy wykonać roz-kazy albo zginąć.
- Niewielki wybór.
Potrząsnął z goryczą głową.
- Owszem, sir. Dlatego właśnie próbowałem wyciągnąć stąd swoich ludzi. Uciekliśmy krótko
po dotarciu na miejsce, kiedy tamci byli zajęci. Poszli za nami jak na polowanie.
- Gdzie was zaprowadzono ?
Wskazał ręką za siebie, w głąb wzgórz.
- W ciemność – powiedział.
- Opowiedz mi, co tam widziałeś – poleciłem.

Rozdział XIX

Raport Jerussa.
Na płaskowyżu.
Prawdziwa sprawa.

- Nie wiem nawet, na jakim jesteśmy świecie – powiedział sierżant Je-russ – Nic nie
chcieli nam powiedzieć. Ale lot tutaj był ciężki, za to mogę ręczyć.
- O ile mi wiadomo, system ten nie ma żadnej oficjalnej nazwy. Mów dalej.
- Wysłano nas z pokładu fregaty na plażę w charakterze eskorty dla grupy dowódców
ekspedycji.
- Jak silnej eskorty ?
- Ponad stu żołnierzy oddziałów bezpieczeństwa marynarki i jakieś trzy set-ki gwardzistów.
- Pojazdy ?
- Ślizgacze antygrawitacyjne i dwa ciężkie transportery opancerzone do przewozu ładunku i
osób kierujących całą akcją.
- Co o nich wiesz ?
- Na temat ładunku nic – wzruszył ramionami – W skład grupy wchodzą kapitan Estrum i
lord Glaw, bardzo znany dostojnik z mojej macierzystej planety.
- Znam go. Kto jeszcze ?
- Jacyś obcy ludzie: gwiezdny kupiec, kapłan Eklezjarchii oraz wielki prze-rażający
wojownik, którego pozostali cały czas starali się trzymać z dala od naszych żołnierzy.
Mandragore, nie miałem w tym względzie żadnych złudzeń. Oraz Dazzo i Locke. Rdzeń
grupy spiskowców.
- Co było potem ?
Jeruss wskazał dłonią mroczne stoki wyższych partii wzgórz.
- Udaliśmy się w głąb tej krainy. Na mój rozum dowódcy doskonale wie-dzieli, gdzie mają
się kierować. Otoczenie zmieniało się w trakcie podróży, robiło się cieplej i ciemniej. I trudno
było oszacować drogę, jakby...
- Jakby ?

145
- Nie potrafiliśmy określić pokonanego dystansu. Czasami poruszaliśmy się tak wolno jakby
droga wiodła przez roztopiony wosk, czasami musieliśmy siłą zwalniać krok. Niektórzy
ludzie wpadali w panikę. Znaleźliśmy poly-gony, takie same jak te na plaży.
Mianem polygonów określił bez wątpienia niesymetryczne bramy.
- Były ich tam całe rzędy, ciągnące się w głąb gór. Wszystkie tak dziwacz-ne w swej
budowie, że głowa bolała od samego na nie patrzenia. Odnosiłem wrażenie, że zmieniają swe
kształty w trakcie upływu czasu.
- Co rozumiesz pod pojęciem „dziwaczne” ?
- Sir, nie uczęszczałem do szkoły oficerskiej, ale jestem wykształconym człowiekiem i znam
podstawowe zasady geometrii. Suma kątów w bramach się nie zgadzała, ale przecież
wszystkie tam stały, prawda ?
Zdjęty zimnym lękiem wspomniałem słowa Maxilli mówiące o dziwnych kątach oraz
oglądaną wielokrotnie kamienną tablicę wywiezioną z Damas-ku.
- Poszliśmy wzdłuż takiego traktu, przechodząc od czasu do czasu przez polygony. Kapłan
Eklezjarchii i wolny kupiec zdawali się znać drogę. Był z nimi jeszcze jeden człowiek,
przypominający inżyniera.
- Szczupła budowa ciała ? Niebieskie oczy ?
- Tak.
- Nazywa się Malahite. Czy ten człowiek brał udział w wytyczaniu trasy waszej podróży ?
- Owszem, pozostali kilkakrotnie coś z nim konsultowali. W końcu dotarliś-my do
płaskowyżu. Wielka wyżyna, szeroka, obramowana ostrymi zbocza-mi gór... sztuczna. Cały
płaskowyż okazał się wyłożony metalowymi płyt-kami, które... – spróbował gestami rąk
nakreślić w powietrzu ich kształt, ale zaraz poddał się z dreszczem niepokoju i zmieszania.
- Dalsze polygony przeczące prawom matematyki ?
Sierżant roześmiał się krótko, nerwowo.
- Tak. Płaskowyż jest naprawdę rozległy. Czekaliśmy tam przez długi czas, żołnierze na
obrzeżach, przywódcy i pojazdy pośrodku.
- Co potem ?
- Czekaliśmy tam chyba całe godziny, chociaż nie sposób tego potwierdzić, bo wszystkie
chronometry się zawiesiły. Potem zaczęła się kłótnia. Lord Glaw posprzeczał się z
pozostałymi cywilami. Uznałem to za szansę, kaza-łem przygotować się ludziom. Było nas
prawie dziewięćdziesięciu, goto-wych przy najbliższej sposobności dać nogę. Wszyscy
pozostali gapili się na kłótnię. Wielki wojownik... zmiłuj się, boski Imperatorze... on zaczął
krzy-czeć na resztę grupy. Myślę, że to właśnie jego głos przełamał nasze waha-nie.
Odskakiwaliśmy po dwóch, trzech jednocześnie, z tylnych szeregów, w dół
płaskowyżu i dalej przed siebie, drogą powrotną na plażę.
- A oni odkryli waszą ucieczkę.
- W końcu tak. I ruszyli za nami, na polowanie. Resztę już pan zna.
Odczekałem kilka chwil dając sierżantowi czas na otrząśnięcie się z przy-krych
wspomnień, potem zwołałem gwardzistów nakazując im podejść bli-żej. Przy życiu pozostało
około trzydziestu sprawnych fizycznie strzelców, dalszych kilku było rannych. Wszyscy
sprawiali wrażenie śmiertelnie prze-rażonych. Aemos natychmiast zajął się opatrywaniem
rannych.
Chrząknąłem znacząco i przemówiłem do obserwującej mnie w milcze-niu publiki.
- Sprzeciwiając się swym oficerom i przywódcom okazaliście lojalność wo-bec Imperatora.
Ludzie odpowiedzialni za wasz pobyt w tym miejscu są heretykami, a ich misja ma charakter
kryminalny. Przybyłem tutaj, by ich powstrzymać. Nie mogę zagwarantować bezpieczeństwa
nikomu, kto zde-cyduje się mi pomóc, ale potraktuję każdą taką inicjatywę jako gest poświę-
cenia dla Złotego Tronu. Imperator potrzebuje waszej pomocy, tutaj, teraz. Jeśli prawdziwe
były przysięgi lojalności składane przez was dniu zaciągu do Gwardii, nie będziecie się

146
wahali przed podjęciem właściwej decyzji. Nie istnieje ważniejsza bitwa, w której
moglibyście poświęcić swe życia.
Dzikie przestraszone twarze patrzyły na mnie rozszerzonymi oczami. Przez grupę
przebiegł zdławiony pomruk aprobaty, ale świadom byłem fak-tu, że stoję przed
niedoświadczonymi młodymi ludźmi, rzuconymi znienac-ka i wbrew swej woli w otchłań
szaleństwa.
- Umocnijcie się w duchu i wiedzcie, że Imperator jest z wami. Nie prze-sadzę, jeśli powiem,
że przyszłość leży w naszych rękach.
Kolejny pomruk aprobaty. Ci ludzie nie byli tchórzami, potrzebowali jedynie zachęty i
celu, dla którego gotowi byliby przelać krew.
Szepnąłem przez ramię do Fischiga. Oficer śledczy postąpił krok do przodu i czystym
głosem zaczął śpiewać Imperialne Credo oraz Psalm Po-słuszeństwa, pieśni doskonale znane
każdemu dziecku w Imperium. Gud-runici podjęli ochoczo słowa. Ten prosty zabieg
najwyraźniej silnie wzmoc-nił morale gwardzistów.
Dudniący dźwięk wciąż przebiegał ponad plażą.
Z pomocą Betancore pozbierałem broń i ekwipunek zabitych. Zgroma-dziliśmy
dostatecznie dużo broni, by każdy członek oddziału miał zwykły lub ciężki laser. Zdołałem
także złożyć z różnych części ubiorów trzy komp-letne i nienaruszone pancerze osobiste służb
bezpieczeństwa marynarki.
Zdjąłem swój niewygodny skafander próżniowy i założyłem w jego miejsce lśniący czarny
pancerz. Midas próbował zrobić to samo, ale okazał się zbyt szczupły, by wiarygodnie
wyglądać w tym stroju. Wszyscy koman-dosi byli rosłymi mężczyznami.
Wbiliśmy w pancerz Fischiga, a nie chcąc zmarnować trzeciego komp-letu wybrałem
spośród Gudrunitów mocno zbudowanego kaprala o nazwis-ku Twane.
- Jaki jest gudrunicki kanał dowodzenia ? – zapytałem Jerussa ustawiając parametry pracy
komunikatora wbudowanego w hełm.
- Beta phi beta.
- Spośród gwardzistów znajdujących się na płaskowyżu, ilu może stanąć po naszej stronie ?
- Wszyscy Gudrunici, tak mi się przynajmniej wydaje. Z całą pewnością jednostka sierżanta
Creddona.
- Twoim zadaniem będzie przeciągnięcie ich do nas po rozpoczęciu akcji. Dam ci w
odpowiednim czasie sygnał.
Skinął potakująco głową.
Zostawiliśmy rannych zatroszczywszy się uprzednio o względną ich wygodę, po czym cała
grupa ruszyła w głąb mrocznych gór.

* * * * *

Zgodnie z zapowiedzią Jerussa wkrótce zrobiło się gorąco i ciemno. Obcisły czarny
pancerz komandosów miał wbudowany system chłodzenia, ale niewiele to pomagało.
Dokuczała nam także nienaturalna aura tego miejsca. Dziwnie się podróżowało musząc w
niektórych miejscach przyśpie-szać niemal do biegu, aby utrzymać zwykłe marszowe tempo.
Dotarliśmy do pierwszej bramy. Jeruss objął prowadzenie, chociaż na dobrą sprawę
mogliśmy pójść przodem sami, bo w rdzawej ziemi głęboko odcisnęły się koleiny ciężkich
pojazdów i ślady ludzkich butów.
Droga wiodła przez skupisko stromych wzgórz, ponurych i nieprzyjaz-nych. W zasięgu
naszego wzroku biegło wiele rzędów bram, niektóre z nich wyraźnie niszczały i rozsypywały
się powoli. Szybko straciłem orientację w terenie. Często odnosiłem wrażenie, że
przechodząc przez jedną obręcz wychodziliśmy w zupełnie innym rzędzie bram. Ślady
konwoju były wy-raźne i czytelne, ale zdawały się kluczyć w miejscu w chaotyczny sposób.

147
Same bramy też budziły niepokój obserwatorów, gdyż zgodnie ze słowami Jerussa przeczyły
swym kształtem prawom geometrii.
- Myślę – powiedział do mnie cicho idący z boku Aemos – że ten brak symetrii
symetrii występuje w każdej dziedzinie i każdym wymiarze.
- Co masz na myśli ?
- W trzech widzialnych wymiarach oraz w czwartym: czasie. Wszystko ulega
zniekształceniu. Być może jest to jakiś efekt uboczny, być może roz-myślnie zaprojektowana
forma psychicznego dręczenia ludzi, a może... nie wiem. To dlatego wszystko tutaj jest takie
dziwne i nie dające się zaakcep-tować przez ludzki umysł.

* * * * *

Dotarliśmy w końcu do miejsca, które Jeruss nazywał płaskowyżem. Była to idealnie


gładka górska wyżyna mająca blisko kilometr długości i szerokości, pieczołowicie wyłożona
niesymetrycznymi metalowymi płytka-mi drwiącymi niemo z ludzkich praw
matematycznych. Wszędzie wokół wystrzeliwały w niebo ostre szczyty i brązowe grzbiety
przeskoków. Niebo było ciemne i mógłbym przysiąc, że dostrzegałem na nim blask gwiazd.
Po naszej stronie płaskowyżu kilkuset żołnierzy siedziało na ziemi w luźny półokręgu,
czekając na coś nerwowo. Wyczuwałem doskonale napię-cie tych ludzi. Ponad połowę tłumu
tworzyli Gudrunici, reszta składała się z komandosów marynarki. Mniejsze grupy
wojskowych stały w zdyscyplino-wanych szeregach nieco bliżej środka płaskowyżu,
ubezpieczając dwa ciężkie transportery kołowe i dwa puste zaparkowane na ziemi ślizgacze.
Na płytkach wznosiła się piramida złożona z wyładowanych skrzynek pełnych kamiennych
tablic.
Po przeciwnej stronie płaskowyżu rząd bram biegł w ciemność górskich wąwozów.
Ukryliśmy się wśród skał oczekując dalszego rozwoju sytuacji.

* * * * *

Po dłuższym okresie wyczekiwania na drugim krańcu wyżyny dostrzeg-łem jakiś ruch.


Jakieś postacie wyszły przez bramę. Nawet z tej odległości rozpoznałem bez trudu
charakterystyczne sylwetki Dazzo i Malahite oraz czterech towarzyszących im żołnierzy
służb bezpieczeństwa. Wszyscy szli żwawym krokiem machając rękami w stronę
transporterów. Wszędzie wo-kół wojskowi podrywali się na nogi z pełnym niepokoju
ożywieniem.
W bramie pojawiły się inne kształty. W pierwszej chwili nie można było o nich nic
konkretnego powiedzieć: szare, połyskliwe kształty w niczym nie przypominające ludzkiej
postaci i poruszające się w pozornie niemożliwy do skopiowania sposób.
Odpiąłem od pasa swą lornetę, starannie ustawiłem pokrętła.
I po raz pierwszy w życiu ujrzałem saruthi.
Było ich dziewięć, a przynajmniej tyle zliczyłem. Przywiodły mi na myśl pająki, ale takie
porównanie na dłuższą metę było zbyt ogólnikowe i nie-wystarczające. Z ich opasłych
szarych cielsk wyrastało pięć kończyn o tak rozmieszczonych stawach, że główne kolana tych
istot znajdowały się po-wyżej korpusu. Nie dostrzegałem żadnej symetrii w kształcie nóg, ani
sposobie poruszania się obcych. Stawiane przez nich kroki sprawiały wra-żenie całkowicie
chaotycznych i pozbawionych sensu, od samego na nie patrzenia zaczynała boleć głowa.
Każda kończyna wspierała się na wyko-nanym z lśniącego srebra długim szpicu trzymanym
przez palce saruthi, dzięki czemu stwory unosiły się dodatkowy metr ponad powierzchnią
ziemi. Metalowe końcówki szpiców uderzały z głośnym trzaskiem w płytki, słyszanym przeze
mnie pomimo dzielącego nas dystansu. Głowy obcych były obłe, wznosiły się na mięsistych

148
giętkich szyjach. Podłużne czaszki nie posiadały żadnych gałek ocznych ani jam gębowych,
chociaż dostrzegałem w kilku miejscach okolone wibrysami otwory, prawdopodobnie
nozdrza. Rozmieszczenie tych otworów było równie niesymetryczne jak w przypadku innych
kształtów obcych, a same głowy wyrastały na skraju korpusu, nie zaś pośrodku.
Były to odrażające, brzydkie potwory. Każda kreatura dwukrotnie prze-wyższała
wzrostem człowieka: masywna bryła błyszczącego szarego mięsa.
Krzyki i westchnienia szoku przebiegły falą przez zgromadzonych na płaskowyżu
żołnierzy. Kilkunastu z nich nie wytrzymało tego potwornego widoku – odwrócili się i uciekli
w góry, drąc z głowy włosy i zawodząc sza-leńczo.
Dziewięć saruthi z klekotem nóg wydostało się spod bramy i ruszyło na środek wyżyny,
tworząc półokrąg przed Dazzo i Malahite. Oberon Glaw, Gorgone Locke, Estrum i
Mandragore wysiedli z transporterów podchodząc pośpiesznie do swych towarzyszy.
Muszę wyznać szczerze, że byłem w tym momencie równie przerażony, co moi
współpracownicy. Ujrzałem na własne oczy bluźnierstwo wobec praw natury, co jako
purytaninem mocno mną wstrząsnęło. Lecz teraz muszę przyznać obiektywnie, że saruthi byli
też budzącymi respekt stwora-mi, niemalże na swój sposób majestatycznymi.
Moje przerażenie zrodziło się w zdezorientowanej nienaturalnym otocze- aa
niem świadomości. Podobnie jak w przypadku badanego przez nas podziem-nego
świata, sami obcy byli tak odmienni, że ludzki umysł nie potrafił się z ich kształtami
pogodzić. Każda wygięta kończyna, każda obła głowa skry-wała w sobie jakąś chorą aurę.
Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak istotny na mnie wpływ miało poczucie symetrii i jak
destruktywnie wpływał na moją psychikę jej rażący brak. To były potwornie zdeformowane
istoty, całko-wicie pozbawione jakiegokolwiek śladu gracji, czy chociaż jednego elemen-tu
mogącego zaspokoić estetyczne zmysły człowieka. Ciała obcych samą swą formą zdawały się
przeczyć logice.
Strach zdjął mnie do szpiku kości. Potoczyłem wzrokiem po twarzach towarzyszy i
ujrzałem lęk w ich oczach – lęk, niedowierzanie, wstręt.
Aemos uratował moje życie i zdrowy rozum. On i tylko on jeden stał niczym urzeczony
wpatrując się w saruthi z charakterystycznym uśmiesz-kiem zdradzającym naukową
ekscytację.
- Bardzo niepokojące – wymamrotał.
Ta krótka uwaga sprawiła, że parsknąłem zdławionym śmiechem. Powró-ciła raptownie
moja pewność siebie, a z nią również trzeźwość umysłu. Przywołałem do siebie Fischiga i
Twane, po czym upewniłem się, że Be-quin, Midas i Jeruss panują nad resztą gwardzistów.
Jeruss i Twane wy-glądali na ludzi wymagających solidnej dawki alkoholu. Bequin była goto-
wa, w rękach ściskała swe pistolety. Widok Mandragore rozpalił w jej oczach dziką gorączkę.
- Czekaj na mój sygnał – poleciłem Midasowi. Do Fischiga szepnąłem – Uważaj na naszego
przyjaciela – i wskazałem ramieniem Twane.
Wyszliśmy w trójkę zza kamieni idąc w kierunku środka płaskowyżu. Wszyscy żołnierze
byli już na nogach, rozmawiając między sobą, przeklina-jąc i modląc się trwożliwie.
Oficerowie służb bezpieczeństwa krążyli wśród gwardzistów pilnując ich szyków, ale i oni
sami najwyraźniej nie czuli się pewnie.
Wtopiliśmy się w nerwowy tłum. Gudrunici skwapliwie ustępowali nam drogi, nie chcąc
najwyraźniej zadzierać z trzema dręczycielami w znienawi-dzonych czarnych pancerzach.
Przedostaliśmy się w ten sposób niemal do samego przodu zgromadzenia.
- O czymś takim nikt mi nie wspominał – wycedził przez zęby stojący obok mnie komandos
gapiąc się nieprzerwanie na odległych o dwieście metrów saruthi.
- Spręż się ! – sarknąłem. Spojrzał na mnie spod przyciemnianego wizjera hełmu.
- Nie powinno tak być.

149
- Poczekamy, co będzie dalej – odparłem gładząc wymownie palcami obu-dowę ciężkiego
lasera – Jeśli Estrum i jego kamraci wciągnęli nas w jakąś pułapkę, przekonają się, że służby
bezpieczeństwa Zgrupowania Scarus potrafią się o siebie zatroszczyć.
Skinął z aprobatą głową i sprawdził raz jeszcze swą broń.
Razem z Fischigiem i Twane postąpiłem jeszcze bardziej do przodu. Nikt nie zwrócił na
ten ruch uwagi, co więcej – wielu żołnierzy poszło w nasze ślady chcąc znaleźć się bliżej
znamiennej sceny na środku płaskowyżu. Byliśmy już przy transporterach.
Oberon Glaw stał wyprostowany, długi płaszcz spływał z jego wysoko wzniesionych
ramion. Pozdrawiał saruthi słowami, których nie mogłem dosłyszeć. Przemowa trwała
dłuższą chwilę.
W pewnym momencie możnowładca odwrócił się w końcu bokiem do nas i wskazał dłonią
stertę skrzyń. Wtedy usłyszałem jego głos.
- ...i w dobrej wierze przynieśliśmy ze sobą artefakty, w myśl uprzednich ustaleń.
Locke odłączył się od grupy negocjatorów i ruszył biegiem w naszym kierunku.
- Pomóżcie mi – warknął do stojących przy transporterze komandosów. Skoczyłem do
przodu, w ślad za mną Fischig. W ułamku chwili staliśmy się częścią tuzina komandosów
niosących pierwsze zdjęte ze sterty skrzynki. Szedłem dwa kroki za Locke, moje okryte
czarnymi rękawicami dłonie ściskały klamrę tuż obok masywnych pięści renegata.
Położyliśmy skrzynki w wyznaczonym miejscu cofając się następnie o kilka kroków.
Locke pozostał przy ładunku zdejmując jedną z pokryw. Jakiś saruthi podszedł bliżej.
Mogłem teraz przyjrzeć mu się z bliska. Nie wyszło to obcemu na dobre. Szara skóra
pokryta była licznymi porami, a wibrysy na łbie poruszały się nieznacznie i zwijały.
Dostrzegłem, że każda noga zakończona była narzą-dem do złudzenia przypominającym
groteskowo zdeformowaną ludzką dłoń, zaciskającą palce na kratownicy u podstawy
srebrnego szpicu.
Saruthi odłożył na płytki dwa ze swoich szpiców i sięgnął do skrzyni ruchliwymi palcami.
Grzebał w niej przez chwilę, po czym cofnął kończyny. Dłonie miał puste. Głowa obcego
zakołysała się dziwacznie na długiej szyi. Podniósł obie wolne kończyny w górę składając je
nad głową w sposób przypominający ludzki gest zwycięstwa.
Długie giętkie palce o licznych stawach – nie pamiętam już teraz, ile tych palców b
palców było i czy obie dłonie były identycznej wielkości – zakleszczyły się między sobą
tworząc w powietrzu formując jakiś kształt. Podobiznę. Ludzką twarz. Oczy, nos, otwarte
usta. Perfekcyjna twarz, niemożliwa do skopiowa-nia w ten sposób, przerażająca.

Szara twarz zdawała się obserwować nas przez chwilę, potem jej usta zaczęły się poruszać.
- Wasze zobowiązania zostały dotrzymane, ludzie.
Przez tłum żołnierzy przebiegła fala zduszonych okrzyków grozy. Głos był głuchy i
beznamiętny, ale składające się na usta palce odtwarzały pracę mięśni ludzkiej twarzy z
niezwykłą precyzją.
- Czy dobijemy paktu ? – zapytał Oberon Glaw.
Dłonie rozłączyły się, twarz znikła. Kreatura podniosła z ziemi swe szpi-ce i z klekotem
podążyła do reszty pobratymców. Wszystkie saruthi cofnęły się na boki tworząc przejście
wiodące do bramy.
Kolejne stwory weszły na płaskowyż. Saruthi podobne do osobników negocjujących z
heretykami prowadziły grupę innych istot. Były to cztery stworzenia, budową ciała
przypominające szarych saruthi, jednakże te w dziwny sposób kojarzyły się z kalectwem i
chorobą. Ich gąbczasta skóra była biała, pokryta licznymi naroślami i plamami
przywodzącymi na myśl zarazę. Zamiast srebrnych szpiców stąpały na ciężkich metalowych
podko-wach, a ich cielska łączyły pasma drutów jednoznacznie kojarzących się z kajdanami.
Brzydkie, odpychające stwory – bez wątpienia niewolnicy sarut-hi – zawodziły jękliwie w

150
trakcie marszu Negocjatorzy obcych nie omiesz-kali dźgnąć niewolników kilkakrotnie
swymi szpicami, gdy ci mijali ich w drodze do grupy spiskowców.
Na grzbietach czterech idących bok w bok bestii spoczywała wielka trapezoidalna skrzynia
z czarnego metalu, pokryta nieregularnie rozmiesz-czonymi wybrzuszeniami. Niewolnicy
zatrzymali się na środku płaskowyżu i opadli brzuchami na ziemię.
Dazzo i Malahite podeszli do tragarzy, towarzyszył im jeden z saruthi. Obcy odłożył szpic
i sięgnął zdeformowaną dłonią w stronę skrzyni nacis-kając niczym nie wyróżniające się od
reszty wybrzuszenie.
Skrzynia otworzyła się rozsuwając na boki swą wierzchnią część niczym wielki kanciasty
kwiat rozkładający płatki pod dotykiem słonecznych pro-mieni. W myślach oczekiwałem
rozbłysku jaskrawej poświaty albo jakiegoś równie spektakularnego pokazu mocy.
Nic takiego się nie wydarzyło. Malahite postąpił krok do przodu stając pomiędzy dwoma
spoczywającymi na opasłych brzuchach niewolnikami, wyciągnął rękę. Dazzo szarpnął go za
rękaw ze zdławionym przekleństwem, pociągnął do tyłu i przewrócił na ziemię mentalnym
klapsem.
Czując nagły przepływ psionicznej energii obcy zaklekotali szpicami o płytki poruszając
się z nerwowym ożywieniem.
Dazzo sięgnął ostrożnie rękami do skrzyni. Wyjął ze środka niewielką księgę, rozmiarami
przypominającą magazynek do boltowego pistoletu i ścisnął ją z nabożnym podziwem w
trzęsących się dłoniach.
Księga. Niewiarygodnie stara księga oprawiona w skórę, osadzona w ramie z czarnego
żelaza saruthi i zamknięta na masywny zatrzask.
- Kapłanie ? – ponaglił starca Glaw – Potrzebujemy potwierdzenia.
Dazzo odpiął zatrzask i spojrzał na pierwszą pożółkłą stronnicę.
- Prawdziwa sprawa zwieńczona została sukcesem – wymamrotał i upadł na kolana.
Necroteuch. Spiskowcy posiedli Necroteuch.
Teraz albo nigdy, pomyślałem.

Rozdział XX

Zamieszanie – mój ukryty sojusznik.


Gniew Mandragore.
Twarzą w twarz z Oberonem.

- Patrzcie ! Atakują ! – wrzasnąłem na całe gardło i rzuciłem się na plecy dwóch stojących
przede mną żołnierzy służb bezpieczeństwa. Kiedy wszys-cy trzej przewracaliśmy się na
ziemię, pociągnąłem dla lepszego efektu za spust lasera strzelając na oślep w powietrze.
Nerwy ludzi zgromadzonych na płaskowyżu były napięte niczym po-stronki. Jestem
pewien, że saruthi za pomocą swych urządzeń i sztucznie stworzonego nienaturalnego
otoczenia rozmyślnie potęgowali napięcie, być może chcąc w ten sposób uzyskać
psychologiczną przewagę w nego-cjacjach. Jeśli się nie myliłem w swych podejrzeniach, plan
saruthi spełnił się w znacznie większym stopniu, niż oni sami zapewne tego oczekiwali.
Gudrunici i żołnierze służb bezpieczeństwa znajdowali się w stanie skraj-nego
zdenerwowania i niepokoju, dręczeni ustawicznie koszmarami pod-ziemnej krainy i
ujrzanych obrazów. Ostrzegawczy krzyk i kilka strzałów w zupełności wystarczyło, by
rozpętać dzikie piekło.
Wszędzie wokół ciszę rozdarły ludzkie okrzyki i kanonada z broni palnej. Podejrzewając
zdradziecki akt agresji wobec swych wysoko urodzo-nych przywódców, wojskowi wciąż
lojalni wobec Glawa i Estruma rzucili się do przodu strzelając z karabinów prosto w cielska
saruthi. Część koman-dosów wpadła w całkowitą panikę i otworzyła ogień na oślep do swych

151
własnych szeregów. Gudrunici znajdujący się na skraju płaskowyżu zaczęli polować na
dotychczasowych dręczycieli, ostrzelali też oba transportery.
Pośród znajdujących się w tyle grupy gwardzistów dostrzegłem Bequin i Midasa,
prowadzących mój oddział do ataku z błyskającą ognikami wystrza-łów bronią w rękach.
W przeciągu sekund cały płaskowyż pogrążył się w przerażającej kako-fonii ludzkich
wrzasków i huku broni palnej.
Na częstotliwości radiowej Gwardii usłyszałem głos sierżanta Jerussa nakazującego
Gudrunitom walkę z żołnierzami oddziałów bezpieczeństwa. Kanał komunikacyjny
oddziałów specjalnych pełen był desperackich rozka-zów i potwierdzeń, wściekłych
wrzasków gniewu i bólu. Rozpoznałem w tle krzyczącego coś Oberona Glawa i górujący
ponad innymi głosami chrap-liwy pomruk Mandragore.
- Fischig ! Twane ! Siejcie chaos ! Nie wystawiajcie się na strzał !
Obaj mężczyźni skoczyli w rozszalały tłum. Rzeź na płaskowyżu wymk-nęła się spod
wszelkiej kontroli. Gwardziści walczyli z komandosami i sobą nawzajem, strzelając na oślep i
wrzeszcząc coś dziko.
Zastrzeliłem próbującego ominąć mnie żołnierza służb bezpieczeństwa, a sekundę potem
jego towarzysza, gapiącego się na ten akt agresji z jawnym niedowierzaniem. Za padającymi
na ziemię trupami dostrzegłem pośród kłę-bów dymu patrzącego w moją stronę kapitana
Estruma. Jego oczy wydawały się wychodzić z orbit.
- Co ty robisz, żołnierzu ?! – wrzasnął, a jego wydatne jabłko Adama pod-skakiwało
nerwowo w górę i w dół.
- Wypełniam uświęcone obowiązki Inkwizycji – wycedziłem przez zęby i wypaliłem mu z
lasera prosto w środek czoła.
Saruthi wpadli w stan ogromnego ożywienia. Nie miałem najmniejszego pojęcia, jakiego
właściwie rodzaju emocje odczuwały te istoty i czy bynaj-mniej były do jakichkolwiek
emocji zdolne. W pierwszych chwilach walk uznałem, że obcych ogarnęło przerażenie i
zaskoczenie pospołu. Ostrzał z ciężkich laserów prowadzony przez komandosów
przekonanych o złej woli obcych przestębnował cielska dwóch saruthi. Jeden z nich został
dosłownie rozerwany wiązkami energii i runął na metalowe płytki ochlapując je brud-noszarą
posoką. Drugi obcy stracił jedną z kończyn. Zaczął wlec się na pozostałych nogach w stronę
bramy.
Ponad tumult czyniony przez broń i krzyczących ludzi wzbiło się upiorne zawodzenie
reszty saruthi. Nie byłem w stanie określić charakteru tego dźwięku – być może było to
ostrzeżenie, może wrzask przerażenia, a może sygnał do odwrotu. Obcy stukali szaleńczo
szpicami, wierzgając na wszyst-kie strony w chaotyczny sposób, ich przeraźliwe wycie
zdominowało cały płaskowyż.
Dwaj saruthi popędzili znienacka do przodu, w stronę śmiertelnie przera-żonych żołnierzy
eskorty spiskowców. Niebieskie wyładowania elektryczne zaczęły z trzaskiem oplatać obłe
łby stworów, po czym wystrzeliły w kie-runku agresorów. Dwaj komandosi dosłownie
wyparowali, ich płyny orga-niczne i tkanka znikły pośród swądu spalenizny.
Pochwyciłem kątem oka Mandragore. Bluźnierczy gigant zdążył już zabić jednego
komandosa w próbie powstrzymania bezsensownego konflik-tu, ale teraz, po włączeniu się do
walki samych saruthi, żaden z obecnych na płaskowy
płaskowyżu ludzi nie zamierzał już myśleć o opuszczeniu broni. Wiązka niebieskich
wyładowań rozcięła naramiennik pancerza siłowego Marine. Mandragore wpadł w
przerażający szał i runął na saruthi dzierżąc w rękach potężny łańcuchowy topór.
Miałem nadzieję, że go zabiją.
Przeskoczyłem przez stertę splątanych ze sobą ciał i znalazłem się po drugiej stronie
transportera. Dazzo wciąż klęczał przy białych niewolnikach obcych, pogrążony w
obezwładniającym transie. Heretycka księga spoczy-wała w jego zaciśniętych dłoniach.

152
Popędziłem w kierunku kapłana.
Fischig wyrósł znienacka przy mym boku. Zgubił gdzieś hełm, a jego czarny pancerz
ociekał krwią.
- Twane ! – wrzasnął przez ramię i spośród walczącego tłumu wychynął potężny Gudrunita,
strzelający w biegu z opartego o biodro lasera. Między zmagającymi się ze zwierzęcą
zaciekłością ludźmi zaczęły wybuchać pierw-sze granaty, w powietrzu latały rozłupane
metalowe płytki i kawałki ciał. Jeden z ciężkich transporterów stanął w ogniu.
Nasza trójka znajdowała się w tym momencie najbliżej „prawdziwej sprawy”, lecz jakiś
saruthi również rzucił się w stronę Dazzo, rozpychając cielskiem niewolników i dźgając ich
srebrnymi szpicami.
Zadany z marszu cios muskularnej kończyny powalił na ziemię starego kapłana. Księga
wypadła mu z rąk i pojechała po gładkich płytkach.
Gramolący się z czworaków Malahite wrzasnął głośno, wypadł spo-między łap wciąż
leżących na brzuchach niewolników i popędził w stronę porzuconej księgi. Saruthi wykonał
zwrot w miejscu najwyraźniej zamie-rzając przechwycić mijającego go człowieka, ale w tym
samym momencie Fischig i Twane zabili obcego strzałami z ciężkich laserów. Cuchnące
szare płyny organiczne rozlały się po błyszczącej powierzchni płaskowyżu.
Inny saruthi spowił głowę płaszczem elektrycznych wyładowań i uderzył nimi zabójców
swego pobratymca. Twane zatańczył konwulsyjnie niczym szarpana za sznurki marionetka i
eksplodował, dosłownie wywracając orga-nizm na lewą stronę. Znajdujący się u jego boku
Fischig poleciał w powiet-rze bezwładnie, jego pancerz osobisty został rozerwany na strzępy.
Nie mogłem mu teraz pomóc. Ściskając kurczowo księgę Malahite pędził co sił przez
płaskowyż w stronę jego krańca, coraz dalej od piekła brato-bójczej walki. Przyłożyłem broń
do ramienia i odstrzeliłem mu lewą nogę tuż poniżej kolana. Runął na twarz niczym worek
kamieni. Kiedy do niego dobiegłem, czołgał się z desperackim wysiłkiem po spryskanych
krwią płyt-kach próbując dosięgnąć rozwartymi palcami upuszczoną księgę.
- Zostaw to ! – warknąłem celując w niego z trzymanego w jednej ręce lasera i zdejmując
jednocześnie hełm. Ujrzał moją twarz i zaklął z rozpaczą. Uklęknąłem i podniosłem z ziemi
niewielki tomik. Nawet przez opancerzo-ne rękawice natychmiast poczułem bijący od księgi
żar. Przez sekundę, długą mesmeryczną sekundę, klęczałem w całkowitym bezruchu. Pojąłem
znienacka, dlaczego Dazzo tkwił w tej samej pozycji tak długo po ujęciu w swe dłonie
Necroteuchu. Zawartość księgi, bezcenna starożytna wiedza, żyła w jakiś niepojęty sposób,
pulsowała wyczuwalnie, wzywała mnie.
Wzywała mnie po imieniu.
Księga znała mnie. Przemawiała w mym umyśle zachęcając do otwarcia i zgłębienia
fascynujących tajemnic. Nawet nie pomyślałem o sprzeciwie wobec tak kuszącej propozycji.
Obrazy ukazane mi przez księgę były tak cudowne, subtelne, piękne... natura gwiazd i planet,
a za nimi mechanizmy samej rzeczywistości, zadziwiający i perfekcyjny w swej złożoności
feno-men naturalnej i odwiecznej siły, jaką my ludzie w swej ignorancji i błęd-nym
zacietrzewieniu nazwaliśmy Chaosem.
Odciągnąłem na bok metalowe zatrzaski zamykające stronnice księgi.
Znienacka w mym umyśle pojawiła się brutalna mentalna aura, łamiąca swą siłą pajęczą
moc Necroteuchu. Zacząłem się odwracać na klęczkach próbując spojrzeć znad na wpół
otwartej księgi. Ten półobrót ledwie wystarczył, by uratować mi życie.
Runąłem na ziemię powalony monumentalnym ciosem w ramię. Kiedy upadałem,
zakazany tom wypadł mi ze zdrętwiałem dłoni.
Płytki wokół pokryły się cieniutką warstwą świeżej krwi.
Mojej krwi.

153
Przetoczyłem się niezgrabnie w bok widząc kolejny cios napastnika. Wyjące ostrze
łańcuchowego topora minęło mnie o grubość włosa i rozłu-pało płytki sypiąc na wszystkie
strony drobinami metalu i iskrami.
Mandragore, prawdziwie bękarcie Dziecko Imperatora.
Zacząłem się czołgać na plecach, zdjęty ślepą paniką. Cuchnący odorem Chaosu wojownik
był tuż nade mną, jego barwny pancerz spływał ludzką krwią i posoką obcych. Mój
niezdecydowany obrót w pierwszej sekundzie konfrontacji zmylił Marine, ale i tak tylna część
pancerza osobistego została rozpruta, a lewy naramiennik po prostu odpadł od reszty
kombinezonu. Ząbki topora wgryzły się głęboko w me ramię, do samej kości. Krew bucha-ła
spod pancerza wartką strugą. Ślizgałem się nieporadnie na wilgotnych płytkach.
Uderzyłem go w akcie rozpaczy mentalną wiązką. Atak ten nie stanowił większego
zagrożenia dla tak przerażającego również pod względem men-talnym przeciwnika, ale
wystarczył, by i kolejny cios zmienił trajektorię opadania.
Upuszczony laser leżał poza zasięgiem mych rąk, a zresztą i tak nie wierzyłem, bym za
pomocą tej broni zdołał przepalić ceramitowy pancerz heretyka. Potworna twarz Marine,
napięta na kościach upudrowana skóra okalająca wyszczerzone w zwierzęcym grymasie zęby,
przyciągała mój wzrok w magnetyczny sposób.
Lewa ręka zdrętwiała mi i do niczego już się nie nadawała. Zerwałem się na nogi ściągając
z pasa swój miecz.
Urządzenie to było piękną bezcenną bronią, bardzo starą. Nie miało ma-terialnego ostrza
jak obecnie produkowane, znacznie gorsze egzemplarze. Długa na dwadzieścia centymetrów
rękojeść, bogato ornamentowana i po-srebrzana, skrywała w sobie generator energii
wytwarzający metrowej dłu-gości snop skondensowanego światła. Provost z Inxu osobiście
pobłogo-sławił tę broń dla mnie słowami „i niechaj strzeże ona zawsze naszego brata
Eisenhorna przed pomiotem ciemności”.
Modliłem się w duchu, by udzielone wówczas błogosławieństwo nie oka-zało się tylko
czczą formułką.
Włączyłem ostrze i odbiłem nim kolejny zamach masywnego topora. Z miejsca, w którym
zderzyły się nasze bronie trysnęła chmura iskier i kawał-ki wyłamanych metalowych ząbków.
Potworna siła Marine niemal wyrwała mi miecz z dłoni. Cofnąłem się kilka kroków uchodząc
przed następnym uderzeniem. Kręciło mi się w głowie i nie wiedziałem, czy to efekt upływu
krwi czy też nie chcące ustąpić działanie przeklętej księgi.
Mandragore pogrążył się w dzikiej furii. Będąc zwykłym śmiertelnikiem najwyraźniej zbyt
długo stawiałem mu opór nie pozwalając się zabić.
Miałem przerażającą pewność, że nasza konfrontacja nie potrwa już długo.
Skoczył w moim kierunku. Sparowałem uderzenie topora, ale Marine płynnie obrócił broń
w rękach i wyrżnął mnie końcem metalowego styliska prosto w klatkę piersiową. Oderwałem
się od ziemi i grzmotnąłem w nią ponownie dobre kilka metrów dalej.
Upadłem wprost na swe zranione ramię. Ból całkowicie mnie sparali-żował na kilka
sekund. Czas ten w zupełności heretykowi wystarczył.
Pokonał dzielący nas dystans dwoma krokami i podniósł topór do decy-dującego ciosu. Z
gardła wyrwał mu się pomruk tryumfu. Widząc leżącą opodal księgę kopnąłem ją piętą.
Necroteuch przejechał po śliskich płytkach i oparł się o czubek pancernego buta Marine.
- Nie zapominaj, po co tutaj przybyłeś, zdrajco ! – wyrzuciłem z siebie zdyszane słowa.
Mandragore – syn Fulgrima, czciciel Slaanesha, bohater Dzieci Impera-tora, zabójca
żywych, profanator umarłych, strażnik tajemnic – wstrzymał swą opadającą broń. Nie
odrywając ode mnie bezlitosnych oczu schylił się z chrapliwym śmiechem sięgając po księgę.
- Jesteś godnym respektu przeciwnikiem, inkwizytorze, jak na... na...
Jego palce zacisnęły się na Necroteuchu i mała księga wręcz znikła w ogromnej pancernej
pięści. Głos Marine zamilkł, zwycięski grymas spełzł z jego odrażającej twarzy. Wściekłość

154
ustąpiła, żądza krwi wygasła. Bitewna gorączka płonąca w przekrwionych oczach przepadła
bez śladu.
Necroteuch płynął żyłami heretyka, przesycał każdą jego komórkę, absorbował całkowicie
wypaczoną jaźń pozbawiając Marine kontaktu z ota-czającym go światem.
Kołysząc się chwiejnie na nogach ścisnąłem mocniej rękojeść broni i ściąłem Mandragore
głowę.
Nim jeszcze czaszka zdołała spaść na ziemię, zapłonęła znienacka jaskra-wym ogniem.
Kula płomieni toczyła się po płytkach podskakując wśród snopów iskier do chwili, w której
pozostała po niej zaledwie garstka popio-łów.
Ukryte w pancerzu siłowym ciało pozostało w wyprostowanej pozycji, niczym bezgłowy
posąg płonący od środka. Długie jęzory zielonkawych płomieni wystrzeliwały znad kołnierza
zbroi, w powietrze buchał gęsty czarny dym. Barwne szaty szybko zajęły się ogniem i
wkrótce cała metalo-wa sylweta paliła się jaskrawym blaskiem.
W ostatniej chwili odciąłem ostrzem miecza ściskającą wciąż Necroteuch rękę
Mandragore, ratując księgę przed spopieleniem. Odniosłem wrażenie, że starożytne dzieło
ponownie wzywa mnie, bym je podniósł, bym powrócił niezwłocznie do zgłębiania ukrytej w
nim wiedzy.
Tak pasjonującej wiedzy. Zamarłem w bezruchu rozdarty sprzecznymi myślami, dręczony
poczuciem obowiązku. Księga powinna zostać zniszczo-na, ale serce mnie bolało na samą
myśl o unicestwieniu zawartych w niej informacji. Czy Inkwizycja, a wraz z nią całe
Imperium, nie powinny sko-rzystać z takiej wiedzy ? Czy miałem w ogóle prawo podnieść
rękę na tak bezcenny artefakt ?
Purytańska część mej duszy nie miała żadnych wątpliwości. Ale inna cennych informacji...

cząstka jaźni gorączkowo sprzeciwiała się takiemu występkowi. Wiedza po-zostaje tylko
wiedzą, nieprawdaż ? Zło wynika jedynie z nieprawidłowego jej użycia. A ta księga zawierała
tak ogromne pokłady cennych informacji...
Być może po przeczytaniu jednej lub dwóch stron nabrałbym więcej pewności co do jej
dalszego losu...
Potrząsnąłem rozpaczliwie głową próbując odepchnąć od siebie zwod-nicze podszepty.
Ponownie usłyszałem gwar bitewnego pola. Spojrzałem w stronę środka płaskowyżu, ponad
wciąż płonącym trupem Mandragore i leżącym bezwładnie ciałem Malahite. Walka toczyła
się jeszcze tylko w kilku miejscach, a wielka metalowa wyżyna zasłana była zwłokami i
szcząt-kami ekwipunku. Oba transportery płonęły. Saruthi przepadli gdzieś zabie-rając
również truchła zabitych pobratymców. Przeczesując wzrokiem pobo-jowisko uznałem, że
Gudrunici zdołali zdobyć przewagę nad żołnierzami służb bezpieczeństwa dzięki swej
liczebności. Zaledwie kilku żyjących ko-mandosów wciąż jeszcze próbowało stawiać opór,
ale ich los był przesą-dzony. Nigdzie nie dostrzegałem swych współpracowników.
W podartym ubraniu i z zakrwawioną twarzą, Oberon Glaw zmierzał pośpiesznie w moim
kierunku. W opuszczonej wzdłuż uda prawej dłoni trzymał laserowy pistolet.
- Rzuć to, Glaw. Wszystko skończone.
- Dla ciebie z całą pewnością – odpowiedział i podniósł broń w moją stronę. Zbiornik paliwa
w jednym z palących się transporterów eksplodował z głośnym hukiem rozrywając
opancerzony pojazd na strzępy. Metalowe szczątki maszyny świsnęły na wszystkie strony
niczym miniaturowe po-ciski. Fragment stalowego sworznia ugodził Glawa w potylicę i wbił
się głęboko w jego mózg. Dumny arystokrata runął bezwładnie na ziemię.
Podniosłem z płytek kawał dymiącej blachy i wsunąłem ją pod Necro-teuch nie chcąc
ponownie dotykać tej bluźnierczej rzeczy rękami. Zaniosłem ją do ciała Mandragore i niczym
po pochylni spuściłem z blachy w otwór kołnierza, prosto w zielone płomienie. Znikła w
ognistym piekle wypeł-niającym napierśnik zbroi heretyka.

155
Płomienie zmieniły kolor na czerwień, potem sczerniały, ale jeszcze bar-dziej rozgorzały.
Wewnątrz pancerza siłowego coś pozbawionego narządu mowy wyło potępieńczo.

* * * * *

Odskoczyłem od ceramitowego stosu pogrzebowego. Malahite ocknął się w międzyczasie.


- Locke, proszę ! Proszę ! – wołał przeraźliwie żałosnym głosem.
Kilkadziesiąt metrów dalej jeden z zaparkowanych na ziemi ślizgaczy marynarki poderwał
się w powietrze. Gorgone Locke siedział za sterami ma-szyny, miejsce obok niego zajmował
Dazzo. Pojazd przyśpieszył raptownie i zniknął ponad poszarpanymi szczytami wzgórz,
zmierzając prosto w kierunku morskiej plaży.

* * * * *

Midas, Bequin, Aemos i Lowink przeżyli masakrę na płaskowyżu, cho-ciaż wszyscy


odnieśli powierzchowne obrażenia. Wciąż żyło też ponad dwudziestu gudrunickich
gwardzistów, wśród nich sierżant Jeruss.
Aemos chciał zająć się moją raną, ale już wcześniej opatrzyłem ją pro-wizorycznie
zatrzymując krwotok. Nie zamierzałem tracić ani chwili.
- Myślę, że trzeba stąd szybko uciekać – powiedziałem.
Fischig leżał na pośpiesznie zbudowanych noszach. Broń saruthi, która unicestwiła kaprala
Twane, pozbawiła oficera śledczego jednej ręki i poło-wy twarzy. Całe szczęście, że był
nieprzytomny. Dwóch Gudrunitów pod-niosło szybko nosze.
- Przykro mi to mówić, ale jego też zabieramy – oświadczyłem Midasowi i Jerussowi
pokazując im wciąż leżącego na ziemi Malahite.
- Jesteś pewien ? – skrzywił się Betancore.
- Inkwizycja musi dokładnie wysondować jego umysł.

* * * * *

Nasza wykrwawiona, zmęczona grupa opuściła pośpiesznie górski region i popędziła w


kierunku plaży. Odległy dudniący dźwięk stawał się coraz głośniejszy, a nieboskłon nad
naszymi głowami wyraźnie ciemniał.
- Mam takie niejasne przeczucie – wyznał konspiracyjnym tonem Aemos – że całe to miejsce
niebawem przestanie istnieć.
- Nie chcę tutaj być, kiedy to się stanie – wyznałem szczerze.
Wpadając na plażę zauważyliśmy, że obie fregaty marynarki i towarzy-szący im
frachtowiec znikły. Zerwał się silny wiatr, przesycony odorem amoniaku. Posiadając
stosunkowo nienaruszone skafandry Midas i Lowink pobiegli w stronę morza po nasz
wahadłowiec.
Moje radio zatrzeszczało znienacka. Usłyszałem głos Maxilli.
- Eisenhorn ?! Na litość boską, jesteś tam ?! Jesteś tam ? Minęły mnie właś-nie trzy
statki, lecą w stronę wyjścia ! Warunki bardzo się pogarszają ! Nie zdołam długo utrzymać
obecnej pozycji ! Odpowiedz ! Błagam cię, odpo-wiedz !
- Maxilla, tu Eisenhorn ! Czy mnie słyszysz ? Musisz tu podlecieć i przejąć na pokład
wahadłowiec. Mamy rannych... Fischiga i innych. Cały ten świat za chwilę się rozsypie.
Powtarzam, musisz przemieścić Essene wprost nad plażę !
Chwila statycznych trzasków, potem odpowiedź.
- Jak każesz, Gregorze, chociaż to nie będzie łatwe. Powtórz, co mówiłeś o Fischigu ?
- Jest ciężko ranny ! Przyleć po nas, Maxilla !

156
- I pośpiesz się ! – wrzasnęła ponad moim uchem Bequin – Chcę się stąd natychmiast
wydostać !
Znów szum radiowych zakłóceń.
- Powiedz Alizebeth, że się z nią zgadzam. Ha !
Echa, wymiary i lokacje zaczęły powracać na swe pierwotne miejsca. Uczucie dziwnie
niepokojącej aury ustąpiło. Pomyślałem z gorzką ironią, że w niczym nie poprawiło to naszej
sytuacji.

Rozdział XXI

Zgromadzenie braci.
Rozważania lorda Rorkena.
Przesłuchanie Malahite.

Dwa dni później, na pokładzie dryfującej w granicach zdradzieckiego systemu KCX-1288


Essene, nawiązaliśmy kontakt z imperialną armadą kosmiczną lecącą do nas z Gudrun.
Zdołaliśmy uciec ze sztucznie stworzonego świata w przeciągu dwóch godzin. Jak słusznie
zauważył Aemos, całe to miejsce zdawało się rozpły-wać chwilami pod naszymi stopami,
jakby bezkres szmaragdowego morza, plaża i pasma wzgórz były tylko niestabilną iluzją
zbudowaną przez saruthi w charakterze pokoju przyjęć dla ludzkich „gości”. Kiedy
wahadłowiec mknął w górę ku czekającemu kliprowi, tajemnicza łuna oświetlająca cały
podziemny świat zaczęła przygasać, a ciśnienie powietrze gwałtownie wzrosło. Byliśmy
miotani silnymi prądami powietrznymi, a naturalne pole grawitacyjne planety zaczynało
ściągać wahadłowiec z kursu. Ogromna iluzyjna pieczara zaczęła tracić swą formę. Kiedy
Maxilla z zawrotną pręd-kością prowadził Essene przez rzędy obręczy w szczelinie wiodącej
na po-wierzchnię planety, po plaży i wzgórzach pozostały już tylko gęste opary amoniaku i
wyziewy arszeniku. Nasze chronometry ponownie zaczęły pra-cować w prawidłowy sposób.
Pozostawiliśmy umierającą planetę za sobą, przebijając się przez kosmiczne anomalie
wypełniające granice systemu. Czterdzieści minut po wyjściu na powierzchnię globu rufowe
sensory klipra nie zdołały już namie-rzyć żadnego śladu po szczelinie. Nie wiedziałem, czy
się po prostu zawa-liła, czy też nigdy jej tam w rzeczywistości nie było.
W jaki sposób przybyli do tego miejsca saruthi i jak je opuścili, nie mia-łem najmniejszego
pojęcia. Aemos nie potrafił mi pomóc. Instrumenty pokładowe klipra nie zlokalizowały
żadnych innych jednostek w obrębie systemu ani też żadnych widocznych punktów na
powierzchni planety mogących posłużyć za wyjście awaryjne dla obcych.
- Czy oni żyli wewnątrz tego globu ? – zapytałem Aemosa, kiedy staliśmy razem na
platformie widokowej w tylnej części frachtowca, obserwując zni-kający w tyle system przez
przyciemnione szyby z pancernego szkła.
- Nie sądzę. Ich technologia dalece przewyższa moje zdolności pojmo-wania, ale myślę, że
przybyli na płaskowyż poprzez bramy wiodące do inne-go świata. W tym systemie
przygotowali tylko miejsce spotkania.
Koncepcja taka po prostu nie mieściła mi się w głowie. Aemos zasuge-rował właśnie
możliwość dokonywania międzysystemowej teleportacji !
Skanowanie Osnowy na obrzeżach systemu KCX-1288 przyniosło nam niewiele wieści.
Opierając się na szumach Osnowy Maxilla wydedukował, że trzy okręty, bez wątpienia
jednostki dowodzone przez Locke i Dazzo, dołączyły do reszty oczekującej w pobliży flotylli
i odskoczyły wspólnie w Immaterium.

157
Czujniki skanujące Osnowę potwierdziły również zbliżającą się obecność imperialnej
grupy bojowej, odległej o zaledwie dwa dni tranzytu. Prze-szliśmy w swobodny dryf
opatrując rany i czekając cierpliwie na gości.

* * * * *

Trzydzieści tygodni wcześniej, opuszczając orbitę Damasku, wysłałem na Gudrun za


pośrednictwem Lowinka astropatyczną wiadomość zawierają-cą prośbę o wsparcie.
Umieściłem w tym przekazie wszystkie istotne informacje będące w mym posiadaniu oraz
szereg wniosków i uwag, które w moim mniemaniu mogły się przydać odbiorcom
wiadomości. Miałem skrytą nadzieję, że Lord Militant wesprze mnie wojskową ekspedycją.
Nie sformułowałem swego wniosku w postaci kategorycznego żądania, jakby to bez
wątpienia uczynił na mym miejscu Commodus Voke. Ufałem, że powa-ga astropatycznego
przekazu wystarczy.

* * * * *

Jedenaście okrętów wyszło z Osnowy zachowując pierwotnie przyjęty szyk bojowy.


Wpierw sześć idących w szerokiej linii fregat, wokół których natychmiast po wejściu do
wymiaru materialnego pojawiły się eskadry myś-liwców. Za jednostkami eskorty leciały
pancerniki Vulpecula i Saint Scyt-hus, za nimi zaś złowieszcza trójka czarnych krążowników
w barwach Ink-wizycji. Nie była to zatem wojskowa ekspedycja. Miałem przed sobą ude-
rzeniową armadę swej macierzystej organizacji.
Nawiązaliśmy łączność radiową i po wymianie stosownych identyfikato-rów złożona z
Thunderhawków straż honorowa odprowadziła kliper w szeregi floty. Promy pasażerskie
zabrały z pokładu Essene rannych, w tym wciąż wciąż nieprzytomnego Fischiga i więźnia
Malahite, przewożąc ich do szpi-talnego kompleksu na Saint Scythus. Godzinę później, po
otrzymaniu weź-wania sygnowanego przez admirała Spatiana, ja sam również poleciałem
promem na pancernik. Oczekiwano moich wyjaśnień.

* * * * *

Lewą rękę miałem obandażowaną i umieszczoną na metalowym tem-blaku, założyłem


jednak oficjalny czarny ubiór i skórzaną kamizelkę. Swoją inkwizytorską rozetę przypiąłem
do materiału pod szyją. Towarzyszył mi Aemos, ubrany w ceremonialne zielone szaty.

W przestronnym hangarze Saint Scythus oczekiwał na mnie prokurator Olm Madorthene i


obstawa złożona z doborowych żołnierzy oddziałów specjalnych floty. Modarthene miał na
sobie galowy śnieżnobiały uniform, a niebieskie pancerze osobiste szturmowców błyszczały
złotym szamerun-kiem i galowymi baretkami.
Madorthene powitał mnie formalnym salutem i wspólnie ruszyliśmy w stronę windy
mającej przewieźć całą grupę na pokład dowódczy pancernika.
- Co z rewoltą ? – zapytałem.
- Wszystko pod kontrolą, inkwizytorze. Lord Militant ogłosił publicznie stłumienie Schizmy
Helicańskiej, chociaż gdzieniegdzie na Thracian toczą się jeszcze ostatnie walki.
- Straty.
- Akceptowalne. Głównie wśród ludności cywilnej i zaplecza produkcyj-nego, choć niektóre
jednostki floty i Gwardii dostały porządne lanie. Zdrada lorda Glawa drogo kosztowała
Imperium.

158
- Zdrada lorda Glawa kosztowała go życie. Jego ciało gnije teraz na bez-imiennym świecie w
systemie za naszymi plecami.
Prokurator skinął głową.
- Twój mistrz będzie zadowolony.
- Mój mistrz ?

* * * * *

Lord inkwizytor Phlebas Alessandro Rorken siedział na marmurowym tronie w


przypominającej kaplicę sali audiencyjnej położonej dwa pokłady za mostkiem Saint Scythus.
Spotkałem go tylko dwukrotnie w przeszłości, dlatego czułem się bardzo nieswojo mając
przed sobą perspektywę tak waż-nego spotkania. Mój przełożony miał na sobie czarne
ubranie z narzuconym na ramiona prostym karmazynowym płaszczem oraz skórzane
rękawiczki. Nie nosił żadnej biżuterii prócz złotego sygnetu stanowiącego symbol jego
pozycji. Ten skromny, pozbawiony wyrafinowania strój tylko przydawał mu autorytetu.
Głowę miał gładko ogoloną, jedyny zarost stanowiła starannie przystrzyżona bródka. Głęboko
osadzone oczy błyszczały mądrością i inteli-gencją.
Wokół tronu stała świta lorda. Dziesięciu nowicjuszy w randze śledczego i niższej
dzierżyło dumnie proporce, błogosławione miotacze ognia, skrzyn-ki wypełnione zwojami
pergaminów, lśniące chłodną stalą narzędzia tortur wyłożone na przykrytych satyną tacach
oraz otwarte religijne śpiewniki. Przy obu poręczach tronu czuwali czterej osobiści strażnicy
mistrza, w czerwonych płaszczach i z dwuręcznymi mieczami trzymanymi na sztorc przed
twarzami. Ich pancerze osobiste były dziełem sztuki płatnerskiej, a wizjery pełnotwarzowych
hełmów odlano na podobieństwo twarzy czterech świętych apostołów: Oliosa, Jerido,
Manezzera i Kadmona. Podobizny były na swój sposób naiwne i sprawiały wrażenie żywcem
skopiowanych ze starożytnych ilustrowanych kronik. Gromada savantów stała w milczeniu
opodal, a zgraja małych serwitorów wykonanych w formie trzyletnich cherubinków ze
złotymi skrzydłami i złośliwymi twarzyczkami gargulców uwijała się z cichą wrzawą w
powietrzu, mamrocząc coś i pokrzykując.
- Podejdź bliżej, Eisenhorn – powiedział dostojnym władczym tonem Ror-ken, a jego głos
dotarł do każdego krańca wielkiej sali – Podejdźcie tutaj wszyscy.
Po tych słowach z bocznych naw przylegających do ścian sali audiencyj-nej wyłonili się
ludzie. Każdy z nich niósł w ręce krzesło. Rozpoznałem admirała Spatiana, wiekowego
olbrzyma w śnieżnobiałym mundurze, oto-czonego gromadą starszych rangą oficerów
marynarki. Pozostali obecni byli pracownikami Inkwizycji. Titus Endor nadszedł w
towarzystwie zgarbionej zakapturzonej savantki. Skinął mi przyjaźnie głową, kiedy go
mijałem. Commodus Voke, zmęczony życiem i zauważalnie kuśtykający, spoczął na swoim
krześle z pomocą wysokiego mężczyzny w czerni. Głowa asystenta była niemal całkowicie
łysa, tylko gdzieniegdzie wieńczyły ją kępki włosów. Skórę czaszki i szyi pokrywa siateczka
purpurowych blizn po obrażeniach i zabiegach chirurgicznych. Heldane. Spotkanie z
carnodonem nie wpłynęło pozytywnie na urok osobisty tego człowieka. Podobnie jak Endor,
Voke również mi się ukłonił, ale w jego geście nie wyczytałem nic prócz lodowatej
uprzejmości.
Był też inkwizytor Schongard, w swej czarnej metalowej masce zasła-niającej całą twarz
prócz oczu. Usiadł na swym krześle, a miejsce po jego bokach zajęły natychmiast dwie
młode, świetnie zbudowane kobiety, z wyglądu sądząc zapewne wyznawczynie jakiegoś kultu
śmierci. Były nie-mal całkowicie nagie, jeśli nie liczyć imponujących tatuaży, narzuconych
na głowy kapturów i skórzanej uprzęży z zawieszonymi na niej ostrzami.
Po drugiej stronie Schongarda usiadł Konrad Molitor, ultraradykalny członek tego
ugrupowania politycznego w Inkwizycji, którego nie darzyłem najmniejszą sympatią. Molitor

159
był atletycznie zbudowanym mężczyzną w wykonanym na miarę żółtoczarnym pancerzu
osobistym ze srebrnym szamerunkiem. Jego ciemne włosy były krótko przycięte i starannie
ufryzo-wane. Przypominał mi swym wyglądem starożytnego mnicha-wojownika z czasów
Pierwszej Krucjaty. Tuż za nim stało trzech akolitów w szczelnie za-piętych płaszczach i
założonych na głowy kapturach. Jeden trzymał w rę-kach ornamentowany miecz
energetyczny Molitora, drugi srebrny kielich na paterze, trzeci zaś dzierżył skrzyneczkę
modlitewną i dymiące kadzidełko. Żółte tęczówki Molitora śledziły pilnie każdy mój ruch.
Ostatni swe miejsce po prawicy lorda Rorkena zajął gigant w czarnym pancerzu siłowym –
Kosmiczny Marine z zakonu Straży Śmierci, formacji zakonnej służącej bezpośrednio Ordo
Xenos. Straż Śmierci jest zbrojnym ramieniem naszej organizacji, jednym z zakonów
stworzonych specjalnie w tym celu, okrytych głęboką tajemnicą nawet wśród braterskich
formacji Adeptus Astartes. Widząc me nadejście zakonnik zdjął swój hełm i położył go na
opancerzonym udzie. Miał grubo ciosaną bladą twarz i krótko przy-cięte włosy. Wąskie usta
zaciśnięte były w pojedynczą krechę.
Serwitorzy przynieśli mi wolne krzesło, toteż usiadłem bez słowa przed moim mistrzem.
Aemos stanął obok.
- Zapoznaliśmy się z twoim przekazem, bracie Eisenhornie. Niezwykła to opowieść, wręcz
niesamowita – lord Rorken przeciągnął znacząco ostatnie słowa – Ścigałeś flotyllę heretyków
aż do tego zapomnianego przez Impe-ratora systemu, pewien, że Glawowie zaplanowali tutaj
transakcję wymien-ną z obcą rasą. Przedmiotem tejże transakcji wedle twych słów miał być
przedmiot, którego sama natura stanowiła niezwykłe zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa i
moralnego ładu.
- Taki właśnie przekaz sporządziłem, bracie lordzie.
- Znana jest nam twa uczciwość i szczerość wypowiedzi, bracie. Nikt nie waży się
zakwestionować tych słów. W końcu, czyż nie zjawiliśmy się tutaj w... niespotykanie licznym
gronie ?
Rorken powiódł dłonią po sali. Odpowiedziały mu krótkie śmiechy, w większości
wymuszone. Śmiali się Voke i Molitor.
- Cóż to zatem był za przedmiot ?
- Obcy weszli w posiadanie pojedynczego egzemplarza zakazanego dzieła, które nam znane
jest jako Necroteuch.
Reakcja zgromadzenia była natychmiastowa. Wszędzie wokół podniosły się ludzkie
okrzyki, pełne zaskoczenia, niedowierzania, jawnego zaprzecze-nia. Słyszałem jak Voke,
Molitor i Schongard domagają się głośno bardziej szczegółowych wyjaśnień. Asystenci,
nowicjusze i akolici znajdujący się w sali szeptali między sobą trwożliwie albo wręcz
krzyczeli z gorączkowym podnieceniem. Cherubinki wrzasnęły przerażone gwarem ludzi i
trzepocząc skrzydełkami schowały się za tronem mistrza Rorkena. Sam lord w zamyśleniu
mierzył mnie wzrokiem, w którym dostrzegałem wahanie i zwątpienie. Nawet posępny
Marine odwrócił swą głowę w bok patrząc pyta-jąco na mistrza.
Lord Rorken uniósł dłoń i zgiełk natychmiast umilkł.
- Czy to potwierdzone informacje, bracie Eisenhornie ?
- Tak, sir. Widziałem tę księgę na własne oczy i poczułem jej diabelską aurę. To był
Necroteuch. W oparciu o posiadane informacje wywnioskowa-łem, że obcy znani jako saruthi
weszli w posiadanie tego dzieła tysiące lat temu. Po nawiązaniu kontaktów z spiskowcami
pod wodzą lorda Glawa postanowili wymienić rzeczoną księgę na pewne artefakty będące
dziedzict-wem kultury ich cywilizacji.
- Niemożliwe ! – uniósł się Commodus Voke – Necroteuch to mit, w dodat-ku bardzo mało
znany ! Ci obcy musieli sfabrykować falsyfikat nie istnieją-cego dzieła, by wprowadzić w
błąd naiwnych heretyków !

160
- Widziałem tę księgę na własne oczy i poczułem jej diabelską aurę. To był Necroteuch –
powtórzyłem raz jeszcze odwracając się w stronę Voke.
Admirał Spatian spojrzał na lorda Rorkena.
- Ta rzecz, ta księga... czy rzeczywiście jest tak wartościowa, by heretycy dla niej tylko
postanowili pogrążyć w globalnej wojnie domowej cały pod-sektor, jeśli miałoby to w jakiś
sposób odwrócić uwagę od ich przedsię-wzięcia ?
- Ona jest bezcenna ! – wrzasnął Molitor – Absolutnie bezcenna ! Jeśli le-gendy zawierają w
sobie choć szczątkową prawdę, jej zawartość przekracza nasze zdolności pojmowania i całą
dotychczas zgromadzoną wiedzę. Here-tycy bez wahania spaliliby całe światy i poświęcili
wszystkie swe zasoby, żeby tylko zyskać wpływy mogące ułatwić jej zdobycie.
- Od samego początku było oczywiste – oświadczył spokojnym głosem Endor – że
stawka tej gry jest niezwykle wysoka. Również jestem wstrząś-nięty wieściami brata Gregora,
ale bynajmniej nie czuję się zaskoczony. Tylko artefakt tak potężny jak Necroteuch może w
pełni usprawiedliwić wprawienie w ruch krwawej machiny Schizmy.
- Ale to Necroteuch ! Coś takiego ! – Schongard wciąż nie umiał się pogo-dzić z usłyszaną
prawdą.
- Czy operacja heretyków zakończyła się sukcesem, inkwizytorze Eisen-hornie ? – zapytał
znienacka Marine patrząc mi prosto w oczy.
- Nie, bracie-kapitanie, nie powiodła się. Było to desperackie przedsię-wzięcie, ale moja
grupa zdołała zakłócić przebieg spotkania z saruthi. Obcy zostali odpędzeni, a większość
heretyckich negocjatorów zginęła, wśród nich sam lord Glaw i towarzyszące mu bluźniercze
Dziecko Imperatora.
- Czytałem o tym Mandragore w twoim raporcie – skinął głową Marine – To właśnie jego
obecność w szeregach heretyków zaważyła w podjęciu de-cyzji o naszym udziale w tej
operacji.
- Dzieci Imperatora, niechaj Terra przeklnie ich dusze, bez wątpienia pożą-dały tej księgi dla
siebie. Legion wysłał Mandragore, by ten asystował Gla-wom w trakcie całego
przedsięwzięcia. Wierzę, że obecność tej istoty wśród naszych wrogów jedynie umacnia
wiarygodność wszystkich moich podej-rzeń.
Dostojny Marine skinął głową.
- I twierdzisz, że Mandragore już nie żyje ?
- Osobiście go zabiłem.
Zakonnik Straży Śmierci wyprostował się zaskoczony i uniósł nieznacz-nie brwi.
- Czy jacyś heretycy zdołali ujść sprawiedliwości ? – zapytał Schongard.
- Dwaj kluczowi dla sprawy konspiratorzy, bracie. Kapitan Wolnej Floty Gorgone Locke,
który moim zdaniem jest odpowiedzialny za nawiązanie pierwszych kontaktów z saruthi, oraz
kapłan Eklezjarchii Dazzo, duchowy przewodnik całej grupy. Uciekli z pola walki, dołączyli
do reszty oczekują-cych ich floty i opuścili ten system.
- W jakim kierunku ? – zapytał Spatian.
- Wciąż to ustalamy, admirale.
- I jak wiele mają okrętów ? Ten sukinsyn Estrum zabrał ze sobą piętnaście jednostek !
- Stracił przynajmniej dwie fregaty w tym systemie. W skład armady wchodzi teraz statek
handlowy należący bez wątpienia do Locke.
- Czy nasi wrogowie zostali pokonani i rzucili się do desperackiej ucieczki, czy też wciąż
posiadają jakiś określony cel działania ? – odezwał się lord Rorken.
- Muszę dokonać bardziej szczegółowych badań przed udzieleniem odpo-wiedzi na to
pytanie, mistrzu.
Spatian wstał ze swego miejsca.

161
- Bez względu na motywy heretyków lub ich brak, nie można pozwolić im uciec. Muszą
zostać wytropieni i unicestwieni. Proszę o pozwolenie na zmianę rozkazów i podjęcie
pościgu.
- Udzielam pozwolenia, admirale.
Wtedy ze swego miejsca podniósł się Molitor.
- Jak dotąd nikt jeszcze nie zadał naszemu bohaterskiemu bratu Eisen-hornowi
najważniejszego pytania – oświadczył z wyczuwalnym sarkazmem - Co stało się z
Necroteuchem ?
Odwróciłem się w jego stronę.
- Uczyniłem to, co na mym miejscu zrobiłby każdy z nas, bracie. Spaliłem go.

* * * * *

Dopiero teraz rozpętało się prawdziwe pandemonium. Molitor skoczył na równe nogi
wyzywając mnie i oskarżając o akt bluźnierczego święto-kradztwa. Schongard natychmiast do
niego dołączył wykrzykując swym szeleszczącym głosem ostre zarzuty pod moim adresem.
Endor i Voke pod-nieśli głos próbując zakrzyczeć obu krytykantów. Członkowie świt przy-
bocznych szumieli niczym rozdrażniony rój pszczół. Tylko kapitan Straży Śmierci i ja sam
pozostaliśmy w bezruchu na swych miejscach.
Lord Rorken wstał z tronu.
- Dosyć ! – spojrzał w stronę rozgorączkowanego Molitora – Przedstaw swoje obiekcje,
bracie Molitorze, szybko i zwięźle.
Inkwizytor skłonił się lekko i oblizał spierzchnięte usta wodząc po całej sali rozbieganym
wzrokiem.
- Eisenhorn musi ponieść konsekwencje tak jawnego aktu wandalizmu ! Necroteuch mógł
być dziełem zakazanym i bluźnierczym, ale my jesteśmy członkami Inkwizycji, mistrzu !
Jakim prawem tak po prostu mógł go znisz-czyć ?! Taki artefakt należało poddać starannym
egzorcyzmom, a następnie przekazać w ręce najzdolniejszych i najbardziej zaufanych
savantów. Znisz-czenie tego dzieła odarło nas z niezwykle cennej wiedzy, wręcz okradło z
niej Imperium !
niej Imperium ! Dzięki studiom na Necroteuchem mogliśmy zgłębić sekrety natury
Nieprzyjaciela. Pomyślcie tylko, jakie mogliśmy uzyskać w ten sposób korzyści ! Eisenhorn
okrył hańbą Inkwizycję !
- Bracie Schongardzie ?
- Mój panie, zgadzam się z przedmówcą. Eisenhorn postąpił w desperacki i nieprzemyślany
sposób. Odpowiednio wykorzystany, Necroteuch mógł przeistoczyć się w bezcenne narzędzie
walki z Nieprzyjacielem. Z całego serca pochwalam wysiłki poczynione przez brata
Eisenhorna w celu zniszczenia spiskowców, ale tak bezmyślne unicestwienia źródła
starożytnej wiedzy budzi we mnie zdecydowane potępienie.
- Bracie Voke ? Jak... – zaczął lord Rorken, ale przerwałem mu wpół słowa.
- Czy to rozprawa sądowa, mistrzu ? Czy zostałem formalnie oskarżony ?
- Nie, bracie, to nie sąd. Lecz konsekwencje twych poczynań muszą zostać poddane analizie i
ocenie. Bracie Voke ?
Voke podniósł się z krzesła.
- Eisenhorn postąpił słusznie. Necroteuch to bluźnierstwo. Aktem herezji byłoby pozwolenie
na jego dalszą egzystencję !
- Bracie Endorze ?
Titus nie wstał z miejsca, zamiast tego odwrócił się na krześle i zmierzył wzrokiem
Konrada Molitora.

162
- Gregor Eisenhorn ma moje całkowite poparcie. Słuchając tego wylewu żalów, Molitorze,
zastanawiam się, jakiego właściwie człowieka jest ta wy-powiedź. Radykała bez wątpienia.
Ale czy inkwizytora ? Szczerze zaczynam w to wątpić.
Molitor ponownie skoczył na równe nogi pałając dzikim gniewem.
- Ty chamie ! Ty prymitywny zacofany chamie ! Jak śmiesz ?!
- Ano śmiem, jak zapewne widzisz – odparł Endor krzyżując ręce na pier-siach – A ty,
Schongard, ty wcale nie jesteś lepszy. Wstyd mi za ciebie. Ja-kie tajemnice chcielibyście
zgłebić czytając tę księgę ? Jedynie te mówiące, w jaki sposób skorumpować ludzki umysł i
wpędzić go w szaleństwo. Nec-roteuch został wciągnięty na indeks ksiąg zakazanych jeszcze
przed założe-niem naszej organizacji. Nie musimy znać jego zawartości, by zaakceptować
zakaz lektury. Wystarczy w zupełności świadomość, iż powinniśmy tę bez-cenną wiedzę
zniszczyć bez wahania natychmiast po jej zdobyciu. Powiedz-cie mi bracia, czy naprawdę
musicie się osobiście zarazić Gorączką Uhlrena, by pojąć jej śmiercionośny charakter ?
Lord Rorken uśmiechnął się nieznacznie słysząc tę uwagę i spojrzał na Kosmicznego
Marine.
- Bracie-kapitanie Cynewolfie ?
Kapitan wzruszył nieznacznie ramionami.
- Dowodzę zespołami specjalnymi mającymi likwidować obcych, mutan-tów i heretyków,
mój panie. Kwestie moralne świata nauki i wiedzy pozo-stawiam savantom. Lecz dla celów
tego zgromadzenia gotów jestem stwier-dzić, że bez względu na wartość tej księgi spaliłbym
ją natychmiast bez se-kundy namysłu.
Zapadła długa chwila przerwy. Czasami byłem zadowolony z faktu, że nikt nie wie, kiedy
się uśmiecham.
Lord Rorken usiadł z powrotem na tronie.
- Uwagi moich braci zostały odnotowane. Osobiście popieram postępo-wanie Eisenhorna.
Zważywszy na ekstremalny charakter wydarzeń dokonał najsłuszniejszego w danej chwili
wyboru.
- Dziękuję, mistrzu.
- Odpocznijmy teraz i przemyślmy całą sprawę w prywatności. Za cztery godziny oczekuję
propozycji dalszego postępowania.

* * * * *

- Co teraz ? – zapytał Titus Endor. Siedzieliśmy w jego kwaterze na pokładzie Saint


Scythusa. Kobiecy serwitor przyniósł nam tacę z kieliszkami i dwiema karafkami wybornego
amasecu.
- Niedobitki muszą zostać zniszczone – odparłem – Dazzo i reszta heretyc-kiej floty. Zostali
pozbawieni zdobyczy i uciekają teraz przed siebie. Mogą tak uciekać całymi latami, lecz mają
do swej dyspozycji silne zgrupowanie marynarki i dość złej woli, by bez skrupułów
wykorzystać jego potencjał militarny. Poprę pomysł kontynuowania pościgu do chwili
całkowitej elimi-nacji wroga, by zakończyć tę sprawę raz na zawsze.
Aemos wszedł do pokoju, ukłonił się z respektem Endorowi i podał mi elektroniczny
notes.
- Astronawigatorzy admirała zakończyli rekonstrukcję skoku heretyków. Ich obliczenia
pokrywają się z wynikami nadesłanymi właśnie przez kapita-na Maxillę.
Przesunąłem spojrzeniem po ekranie urządzenia.
- Masz mapę, Titusie ?
Przytaknął głową i włączył klawiaturę wbudowanego w szklany wierzch stołu terminala.
Powierzchnia blatu rozbłysła delikatną poświatą. Endor wprowadził do pamięci maszyny
obliczeniowej dane z mojego notesu.

163
- Zatem... nie uciekają w imperialną przestrzeń kosmiczną. To akurat mnie nie dziwi.
Ale też nie w stronę znajdujących się poza naszą jurysdykcją przestrzeni strefy Halo.
- Ich kurs prowadzi tutaj: 56-Izar. Dziesięć tygodni tranzytu przez Osnowę.
- Na terytorium saruthi.
- W sam środek terytorium saruthi.

* * * * *

Lord inkwizytor Rorken potrząsnął z powagą głową.


- Faktycznie, bracie, finał tej sprawy może być dla nas bardziej odległy, niż pochopnie
założyliśmy.
- Nie mogą liczyć na przyjazne potraktowanie przez saruthi ani łudzić się nadzieją, że znajdą
w tamtym rejonie bezpieczną kryjówkę. Porozumienie zawarte pomiędzy spiskowcami Domu
Glaw i obcymi było bardzo kruche i niepewne, a użycie przemocy całkowicie je pogrzebało.
Dazzo musi mieć inne powody, by się tam udać.
Lord Rorken przemierzał swój pokój kiwając głową i bawiąc się machi-nalnie złotym
sygnetem. Stado cherubinków siedziało w milczeniu na opar-ciach licznych foteli i
baldachimie wielkiego łoża, a ich brzydkie twarzyczki przechylały się z boku na bok
obserwując mnie pilnie. Stałem nieruchomo czekając na odpowiedź mistrza.
- Moja wyobraźnia wyprawia dzikie harce, Eisenhorn – oświadczył w koń-cu lord.
- Zamierzam jak najszybciej przesłuchać archeologa Malahite. Jestem pe-wien, że człowiek
ten może nam zapewnić wiele cennych informacji i jestem też pewien, że brakuje mu tak
żelaznej siły woli jak miało to miejsce w przypadku jego pana, Urisela Glawa.
Rorken klasnął w okryte rękawiczkami dłonie podejmując decyzję. Prze-straszone
cherubinki wzbiły się z łopotem skrzydełek w powietrze szukając schronienia gdzieś w
zakamarkach wysokiego sufitu.
- Natychmiast przyjmiemy kurs na 56-Izar – powiedział mistrz ignorując popiskiwania
swych pokojowych serwitorów – Przynieś mi wieści nie-zwłocznie po zakończeniu
przesłuchania.

* * * * *

Służby bezpieczeństwa marynarki przetrzymywały Girolamo Malahite w zamkniętym


skrzydle pokładowego kompleksu medycznego Saint Scythusa. Lekarze opatrzyli starannie
ranę więźnia, ale nikt nie pofatygował się w celu zainstalowania mu cybernetycznej protezy.
Zamierzałem jak najszybciej dobrać się do informacji ukrytych w umyśle tego człowieka.
Przechodząc przez oświetlony zimnymi lampami pokład szpitalny wstą-piłem na chwilę do
Fischiga. Wciąż był nieprzytomny, ale opiekujący się nim pielęgniarz poinformował mnie o
stabilnym stanie pacjenta. Hubrisjań-ski oficer leżał na plastikowym łóżku rehabilitacyjnym,
podpięty przewo-dami i rurami do warczących cicho systemów podtrzymywania życia, jego
zmasakrowane ciało nikło pod grubą warstwą bandaży, pasów ściągających i metalowych
klamer.
Wyszedłem z izolatki i udałem się zimnym korytarzem do posterunku strażniczego, gdzie
po okazaniu identyfikatora uzyskałem pozwolenie na wejście do skrzydła więziennego.
Znajdowałem się właśnie na drugim punk-cie kontrolnym, tuż przed pogrążonym w mroku
korytarzem z ciągiem cel po obu stronach, gdy w jednej z nich rozległ się przerażający ludzki
skowyt.
Rozepchnąłem strażników i rzuciłem się w stronę metalowych drzwi celi. Wartownicy
deptali mi po piętach.

164
- Otwórz to ! – wrzasnąłem i jeden z wojskowych natychmiast zerwał z pasa pęk
elektronicznych kluczy – Otwórz natychmiast, człowieku !
Obrotowy zamek strzegący drzwi szczęknął głośno i przekręcił się otwie-rając je szeroko.
Konrad Molitor i trzej jego zakapturzeni akolici odwrócili się w stronę wyjścia, wyraźnie
rozwścieczeni niespodziewanym najściem. Na ich okrytych chirurgicznymi rękawicami
dłoniach pienił się obficie różowy płyn.
Girolamo Malahite jęczał cicho zwisając z podwieszonej na łańcuchach do sufitu
kratownicy. Był nagi, a niemal każdy centymetr jego skóry został żywcem zdarty z ciała.

* * * * *

- Wezwać chirurgów ! Powiadomić lorda Rorkena ! Natychmiast ! – krzyknąłem na


strażników – Jak zamierzasz wyjaśnić to, co zrobiłeś ? – za-pytałem Molitora.
Sądzę, że najchętniej zignorowałby moje pytanie, a trójka jego asysten-tów sprawiała
wrażenie gotowych do usunięcia mnie siłą z celi.
Lecz lufa mojego pistoletu opierała się o skórę Molitora niemal idealnie pomiędzy jego
brwiami, toteż żaden z akolitów nie uczynił najmniejszego wrogiego gestu.

wrogiego gestu.
- Przystąpiłem do przesłuchania więźnia... – zaczął.
- Malahite jest moim więźniem !
- Znajduje się we władzy Inkwizycji, bracie Eisenhornie...
- On jest moim więźniem, Molitor. Prawa Inkwizycji upoważniają w pierw-szej kolejności
właśnie mnie do jego przesłuchania !
Molitor próbował się cofnąć o krok, ale postąpiłem w ślad za nim nie odrywając lufy od
skroni inkwizytora. Widziałem wyraźnie gorejącą w jego oczach furię wywołaną tak
niespotykanym potraktowaniem, lecz trzymał emocje na wodzy wiedząc, że nie lepiej mnie
nie prowokować.
- Ja... byłem zatroskany stanem twego zdrowia, bracie – zaczął pozornie spokojnym głosem –
twymi obrażeniami, zmęczeniem. Malahite musiał być poddany natychmiastowemu
przesłuchaniu i uznałem, że mogę ci pomóc odpowiednio przygotowując...
- Przygotowując go ?! Ty go prawie zabiłeś ! Nie wierzę w twoje bajeczki, Molitor. Jeśli
naprawdę chciałbyś mi pomóc, poprosiłbyś wpierw o pozwo-lenie. Ale ty chciałeś zagarnąć
jego sekrety dla siebie !
- To kłamstwo ! – wyrzucił z siebie.
Przesunąłem palcem bezpiecznik pistoletu. W ciasnych ścianach celi me-taliczne
szczęknięcie nabrało znacznie bardziej złowieszczego wymiaru.
- Doprawdy ? Zatem powiedz mi, czego się do tej pory dowiedziałeś.
Zawahał się na moment.
- Więzień okazał się odporny na środki przymusu bezpośredniego. Niewiele odkryliśmy.
Na korytarzu załomotały ciężkie buty. Strażnicy powrócili w towa-rzystwie dwóch
ubranych na zielono chirurgów floty oraz czterech sanita-riuszy.
- Tronie Terry ! – krzyknął zdławionym głosem jeden z lekarzy widząc wi-szące na
kratownicy ludzkie ciało.
- Zrób, co możesz, doktorze. Ustabilizuj go.
Medycy rzucili się do pracy, żądając podniesionymi głosami natychmia-stowego
dostarczenia odpowiednich instrumentów, bandaży i środków anty-septycznych. Malahite
zacharczał konwulsyjnie.
- Grożenie imperialnemu inkwizytorowi za pomocą broni jest ciężkim prze-stępstwem –
oświadczył jeden z zakapturzonych akolitów robiąc krok w moim kierunku.

165
- Lord Rorken będzie niezadowolony – powiedział drugi.
- Odłóż broń, a nasz mistrz będzie współpracował – dodał trzeci.
- Każ im zamknąć gęby – poleciłem Molitorowi.
- Proszę, inkwizytorze Eisenhornie – odezwał się ponownie trzeci akolita. Jego spokojny
wyważony głos płynął spod zakrywającego całą twarz kap-tura – To jest tragiczne
nieporozumienie. Poczynimy odpowiednie reparacje. Odłóż broń.
Głos akolity był pełen pewności siebie i zdawał się kryć sporą nutę autorytaryzmu. Lecz
człowiek ten zachowywał się tak samo, jak na jego miejscu postąpiłby Midas lub Aemos,
gdybym to ja znalazł się jakimś cu-dem na miejscu Molitora.
- Zabierz swoich asystentów i wynoś się stąd. Dokończymy rozmowę, gdy wysłucha mnie
lord Rorken.
Cała czwórka opuściła pośpiesznie celę. Włożyłem pistolet do kabury.
Jeden z lekarzy podszedł do mnie kręcąc przecząco głową.
- Ten człowiek nie żyje, sir.

* * * * *

Na żądanie lorda Rorkena najstarszy rangą kapłan Eklezjarchii służący na pancerniku


bezzwłocznie oddał do naszej dyspozycji wielką kaplicę poło-żoną na śródokręciu. Sądzę, iż
pokładowi klerycy wpadli w prawdziwy pop-łoch będąc świadkami gniewu mojego mistrza.
Mieliśmy niewiele czasu, by naprawić poczynione wskutek tragicznego incydentu szkody,
pomimo złożenia przez lekarzy żałosnych szczątków Ma-lahite w polu czasowym.
Lord Rorken gorąco pragnął osobiście przeprowadzić cały zabieg, ale wiedział doskonale,
że mocą prawa jest zobowiązany ustąpić mi pierwszeń-stwa. Zajmując moje miejsce poparłby
w niezamierzony sposób arogancki wybryk Molitora, a tego nie mógł zrobić nawet mimo
swej dalece wyższej rangi.
Powiedziałem Rorkenowi, że przyjmuję zadanie i dodałem, iż moja rozległa wiedza na
temat całego zdarzenia sprawia, iż jestem do tego celu najlepszym kandydatem.

* * * * *

Zebraliśmy się w kaplicy. Była to rozległa sala wsparta na ornamento-wanych filarach i


podłodze wyłożonej kolorowymi mozaikami. Witraże z przyciemnionego szkła podświetlone
były nieziemskim blaskiem kotłującej tęczą kolorów
się za pancernymi oknami Osnowy, a ich wielobarwne szkła mieniły się tęczą kolorów
przedstawiając największe trymfy Imperatora. Posadzki sali drżały lekko w rytm pracujących
w głębi Saint Scythusa potężnych sekcji napędowych.
Rzędy ławek i foteli ciągnące się po obu stronach nawy wypełnione były
przedstawicielami Eklezjarchii i świty inkwizytorów. Wszyscy moi bracia byli już na miejscu,
również Molitor – wiedziałem, że nic nie zdołałoby go powstrzymać przed uczestnicztwem w
tym zabiegu.
Ruszyłem wraz z Lowinkiem w głąb nawy, gdzie na marmurowym podwyższeniu
spoczywał w osłonie pola czasowego martwy Malahite. Blisko trzydziestu astropatów,
ściągniętych z pokładów reszty okrętów flo-tylli lub zespołów innych inkwizytorów, stało za
podwyższeniem. Zakap-turzeni, zdeformowani, niektórzy poruszali się na mechanicznych
gąsieni-cowych implantach lub byli przenoszeni w lektykach przez serwitorów. Z cichym
ożywieniem dyskutowali pomiędzy sobą. Lowink wstąpił pomiędzy nich chcąc wyjaśnić
pewne szczegóły całego przedsięwzięcia. Wyczuwałem jego dumę i podniecenie wynikłe z
faktu, iż nagle zyskał władzę nad astropatami, którzy w normalnych okolicznościach dalece
przewyższali go rangą. Lowink nie posiadał dostatecznego doświadczenia, by przeprowadzić

166
cały zabieg w pojedynkę: jego umiejętności pozwalały jedynie na najprost-sze rytuały
psychometrii. Niemniej jednak udział w mojej misji i ogromna wiedza na jej temat
predysponowały go do roli koordynatora ceremonii.
Spojrzałem na Malahite, obdartego ze skóry i żałośnie patetycznego w migotliwym
kokonie pola czasowego. W groteskowy sposób przywodził mi na myśl samego Boga-
Imperatora, spoczywającego na wieczność w polu czasowym Złotego Tronu, chronionego po
wsze czasy przed śmiercią, która wyciągnęła po niego swe szpony w czasie Herezji Horusa.
Lowink skinął mi głową. Astropatyczny chór był gotowy.
Rozejrzałem się wokół i pochwyciłem wzrokiem twarz Endora. Titus zajął miejsce
niedaleko za Molitorem, ponieważ obiecał mi wcześniej, że będzie pilnował każdego ruchu
zdradzieckiego radykała. Schongard siedział niemal z tyłu nawy, demonstracyjnie odcinając
się od wybryku swego towarzysza.
Ujrzałem brata-kapitana Cynewolfa i dwóch jego podwładnych zajmują-cych miejsce
opodal ołtarza. Wszyscy mieli na sobie pełne pancerze siłowe, w rękach trzymali
stormboltery. Wiedziałem, że nie przybyli do kaplicy w charakterze straży honorowej. Ich
zadaniem byo zapewnienie zgromadzo-nym bezpieczeństwa.
- Rozpocznij, bracie – powiedział lord Rorken prostując się na swym tronie.
Chór zaczął rozdzierać delikatną powłokę Osnowy swym astropatycz-nym śpiewem.
Psioniczny chłód omiótł całą kaplicę i niektórzy obecnie w sali ludzie pozwolili sobie na
zdławione szepty, cześciowo wywołane stra-chem, częściowo zaś wymuszone mentalną
wibracją.
Commodus Voku podniósł się ze swego fotela przy pomocy Heldane i podszedł do mnie
chwiejnym krokiem. Chcąc zrewanżować się mistrzowi za zaszczyt poprowadzenia seansu
wyraziłem zgodę na współuczestnictwo w zabiegu starszego i bardziej doświadczonego
inkwizytora. Zdawałem sobie doskonale sprawę z niebezpieczeństwa całego przedsięwzięcia.
Dwa umysły były lepsze niż jeden, a ja zdążyłem już docenić mentalny potencjał starego łotra
wcześniej.
- Wyłączyć pole czasowe – powiedziałem. Pomruk astropatycznego chóru przybrał na sile.
Kiedy kokon ochronnego pola rozmył się w powietrzu, ra-zem z Voke wyciągnęliśmy przed
siebie nagie dłonie dotykając przerażają-cej zmasakrowanej twarzy Malahite.

* * * * *

Kurtyna Osnowy rozstąpiła się raptownie. Odniosłem wrażenie, że patrzę w dół słupa
gęstej mlecznobiałej mgły, kotłującej się wokół mnie szaleńczo. W uszach słyszałem upiorny
wrzask Immaterium i skowyt miliardów uwięzionych w Osnowie dusz.
Niebieskie światło rozdarte wstęgami wyładowań elektrycznych. Dźwięk przypominający
grzmot trzęsienia ziemi przemieszany z eterycznym śpie-wem dawno nieistniejących świątyń.
Zapach drzewnego dymu, kadzideł, słonej wody, krwi...
Kosmiczna pustka tak niewiarygodnie rozległa, że mój umysł wręcz odmówił akceptacji
tego faktu. Obraz zniknął w ułamku sekundy i być może tylko dzięki temu nie postradałem
zmysłów.
Kolejna przesłona. Krwawoczerwone rozbłyski. Zderzające się ze sobą galaktyki, stojące
w kosmicznym ogniu. Dusze przywodzące na myśl kome-ty, przecinające płomienistymi
wstęgami Immaterium. Głosy bogom podob-nych bestii wzywające śmiertelników z
odległych zakątków Osnowy.
Atramentowa ciemność. Kolejne wrażenie dobiegającej zewsząd pieśni.
Gwiezdne konstelacje pławiące się w słabym blasku powstających dopie-ro młodych
słońc.
Wszechświat u swych narodzin. Lodowata pustka nicości.

167
- Gregor ?
Rozglądając się wokół dostrzegłem Commodusa Voke. Nie poznałem w pierwszej chwili
jego głosu, wydawał się zbyt niski, jakby rozmyty w dzi-waczny sposób. Staliśmy na zboczu
wysokiego wzgórza, skąpani w promie-niach dwóch jaskrawych słońc prażących
niemiłosienie z nieba. Pasma gór ciągnęły się aż po horyzont niczym stworzone przez naturę
fortece.
Ruszyliśmy w dół zbocza w stronę dobiegającego nas mechanicznego ha-łasu. Przestarzały
monozadaniowy serwitor o ociekających smarem siłowni-kach wgryzał się w skałę machając
rytmicznie kończynami w postaci szpad-li. Z wiszącego na jego tylnej obudowie bojlera
buchały kłęby dymu i pary, a poruszone kamienie były transportowane po niewielkim
taśmociągu na znajdującą się opodal hałdę.
Ominęliśmy serwitora oraz wyciętą w zboczu niszę, gdzie mniejsze ma-szyny górnicze
starannie czyściły i polerowały wybrane fragmenty skał i odkładały je na drewniane palety.
Malahite stał nieruchomo obserwując pracę serwitorów. Był teraz znacznie młodszy,
niemal chłopięcy, szczupły i ogorzały od słonecznych promieni. Miał na sobie szorty i luźną
bluzę, a jego skórę pokrywała cienka warstwa skalnego pyłu.
- Domyślałem się, że przyjdziecie – powiedział.
- Czy będziesz współpracował ? – zapytałem.
- Nie mam zbyt wiele czasu na rozmowy – odparł schodząc w dół zbocza, by przyjrzeć się
efektom pracy serwitorów – Zostało dużo pracy do skoń-czenia. Nie wykopaliśmy
wszystkiego, a za tydzień przyjdą już deszcze.
Wiedział, kim jesteśmy, a mimo to nie potrafił oderwać się myślami od otaczającej go
iluzji wspomnień.
- Na rozmowę czasu nam wystarczy.
Malahite wyprostował się i spojrzał w moim kierunku.
- Sądzę, że masz rację. Wiecie, gdzie się znajdujemy ?
- Nie.
Zamyślił się na moment.
- Świat pograniczny. Całkowicie zapomniałem jego prawdziwą nazwę. Tutaj właśnie
spędziłem najszczęśliwsze chwile mego życia. Tutaj wszystko się zaczęło. Moje pierwsze
wielkie odkrycie, znalezisko, które sprawiło, że stałem się znanym ksenoarcheologiem.
- My jednak chcielibyśmy porozmawiać o późniejszych wydarzeniach – zastrzegł Voke.
Malahite pokiwał głową, zdjął z czoła opaskę i wytarł nią spocone po-liczki.
- Lecz to tutaj wszystko się zaczęło. Będzę chwalony za te odkrycia, feto-wany w wysokich
kręgach władzy. Zaproszony do współpracy przez bogaty i czcigodny Dom Glaw. Urisel
Glaw zaproponuje mi posadę i lukratywne stypendium w zamian za prowadzenie prac
wykopaliskowych dla jego rodu.
- I dokąd ostatecznie cię to zaprowadzi ? – spytałem retorycznie – Powiedz nam o saruthi.
Zmarszczył czoło i odwrócił w bok twarz.
- A dlaczego miałbym coś powiedzieć ? Co możecie mi w zamian zaofero-wać ? Nic ! To
wyście mnie zniszczyli !
- Mamy swoje sposoby, Malahite. Możemy złagodzić pewne konsekwencje. Pamiętaj, że
Dom Glaw skazał cię na potworny los.
Spojrzał na mnie z błyskiem zainteresowania w oku.
- Możesz mnie uratować ? Nawet teraz ?
- Tak.
Zamilkł na chwilę i wskazał palcem jeden z pracujących taśmociągów. Pas transmisyjny
pełen był strzaskanych oktagonalnych płytek, do złudzenia przypominających te z Damasku.

168
- Mieli niegdyś własne mocarstwo, wiedzieliście o tym ? – powiedział prze-bierając rękami
pośród wyrzucanych na hałdę odpadów i pokazując niektóre ze szczątków. Na powierzchni
płytek nic nie widniało, były czyste – Cała jego historia jest tutaj, zapisana w formie
piktogramów. Nasze oczy tego nie widzą. Saruthi nie posiadają narządów wzroku ani mowy.
Zapach i dotyk to dwa ich podstawowe zmysły. Potrafią odczytywać umysłem kształty
otocze-nia, również przepływy energii mentalnej. Potrafią zakrzywiać kąty czaso-przestrzeni.
- W jaki sposób ?
Wzruszył ramionami.
- Zasługa Necroteuchu. On ich przeistoczył. Mocarstwo saruthi było nie-wielkie, około
czterdziestu światów, i bardzo stare w chwili, gdy księga weszła w posiadanie obcych.
Przynieśli ją ze sobą ludzie uciekający z Terry przed prześladowaniami religijnymi, w
czasach powstawania Imperium. Dzięki opartym na smaku i dotyku zmysłom saruthi zdołali
wyczytać z księ-gi znacznie więcej od ludzkiego oka. Od momentu pierwszego dotknięcia jej
stronnic Necroteuch ogarnął kulturę obych niczym huraganowy pożar, jak wirus wiedzy,
transformując i wypaczając saruthi, dając im dostęp do nie-wyobrażalnej potęgi. Księga
doprowadziła do wybuchu wojny, domowej wojny, która rozbiła mocarstwo i unicestwiła
większość jego światów. Po-zo-s

zostały jedynie nieliczne resztki, skupione na odległym fragmencie niegdyś dalece


większego terytorium.
- Zostali skorumpowani... jako gatunek ? – zapytał Voke.
Malahite pokiwał głową.
- Nie było dla nich ratunku, inkwizytorze. To dokładnie taka rasa obcych, przed którą
uczycie nas strachu i wrogości. W przeszłosći prowadziłem ba-dania nad kilkoma
cywilizacjami innych ras i stwierdziłem, że większość z nich zupełnie nie zasługiwała na
nienawiść, jaką Inkwizycja i Kościół pałają do wszystkiego, co nie mieści się w
standardowym ludzkim wzorcu. Jesteś-cie zaślepionymi głupcami, gotowymi zabić każdą
żywą istotę, która nazbyt się od was różni. Lecz w tym przypadku macie rację. Zaraza
Necroteuchu zawładnęła saruthi. Nie myślcie o nich jak o rasie obcych, ponieważ od dawna
są pomiotem Chaosu.
Zadrżał lekko jakby go omiótł zimny wiatr, chociaż promienie obu słońc wciąż paliły nas
niemiłosiernie.
- Jakimi dysponują zasobami, jaki mają potencjał militarny ?
- Nie mam pojęcia – odparł i zadrżał ponownie – Porzucili technologię lo-tów kosmicznych
w zamierzchłej przeszłości, bo już jej nie potrzebowali. Jak wspominałem, Necroteuch
wypaczył ich zmysły. Zyskali zdolność ma-nipulowania czasem i przestrzenią, wykorzystując
ją do podróżowania na dalekie dystanse. Przemieszczali się w ten sposób z jednego świata na
drugi. Dopracowali do perfekcji umiejętność tworzenia konstruktów zawieszonych w czterech
wymiarach, sztucznych rzeczywistości istniejących jedynie w określonych przedziałach
czasu.
- Takich jak miejsce negocjacji ?
- Tak. KCX-1288 było niegdyś światem należącym do ich mocarstwa. Wy-brali go na
miejsce spotkania ze względu na fakt, iż położony jest z dala od ich zamieszkanych planet.
Zbudowali tam tetraświat specjalnie dla nas.
- Tetraświat ?
- Wybaczcie. Sam stworzyłem ten termin. Wierzyłem, że któregoś dnia trafi on do
imperialnej literatury fachowej. Sztuczne stworzone, czterowymiaro-we otoczenie. W tym
konkretnym przypadku wyposażone w mikroklimat skonstruowany pod kątem ludzkiej rasy.
Byliśmy ich gośćmi.
- W jaki sposób doszło do aranżacji całej tej wymiany ?

169
- Locke, kupiec Wolnej Floty. Od lat był pracownikiem kontraktowym Domu Glaw.
Najemnik włóczący się wśród gwiazd za pieniądze pochodzące ze szkatuły Glawów. Zapuścił
się na terytorium saruthi i w końcu zdołał z nimi nawiązać kontakt. Potem odkrył istnienie
Necroteuchu i uznał, że prze-miot ten może mieć dla jego panów ogromną wartość.
- I obcy zgodzili się zawrzeć układ ? – robiłem się coraz bardziej niecierpli-wy. Bezcenny
czas uciekał.
Archeolog zadrżał wyraźnie.
- Jest zimno – zauważył – Nieprawdaż ? Robi się coraz zimniej.
- Zgodzili się zawrzeć układ ? Dalej, Malahite, mów. Nie będziemy ci mog-li pomóc, jeśli
nie przestaniesz opóźniać rozmowy.
- Tak... tak, zgodzili się. W zamian zażądali artefaktów o charakterze kultu-rowym
znajdujących się na światach, którę opuścili dawno temu i do któ-rych nie posiadali obecnie
dostępu.
- Czy Necroteuch nie posiadał dla nich wartości ?
- Pozostawał w ich umysłach, w ich duszach, wpleciony w kod genetycz-ny.Sama księga
miała niewielkie znaczenie.
- Zostałeś wynajęty do poszukiwań i wydobycia materiałów, które miały posłużyć Glawom
za towar wymienny w trakcie negocjacji ?
- Oczywiście. Obiecano mi wiele, wiecie...
Jego głos załamał się, ucichł. Daleko nad górami nieboskłon zaczął ciem-nieć. Rosnący z
każdą chwilą wiatr chłostał skałę wokół naszych stóp, ma-lutkie kamyki toczyły się z
grzechotem pod jego naporem.
- Sezon deszczowy ? – mruknął Malahite – Zbyt wcześnie.
- Skoncentruj się, człowieku, albo zaprzepaścisz swój los ! Necroteuch jest zniszczony,
transakcja zerwana, Dom Glaw leży w gruzach. Dlaczego więć Locke i Dazzo prowadzą swą
flotę prosto na terytorium saruthi ?
- Co to ? – zapytał ostrym tonem przerywając mi stanowczym gestem dłoni. Rzeczywiście
zrobiło się zimniej, a gęste chmury zasłaniały coraz bardziej blask słonecznych promieni. W
oddali pochwyciłem jakiś dziwny nieznany mi dźwięk.
- Co zamierzają zrobić ? – powtórzył moje pytanie Voke.
Malahite popatrzył na nas wzrokiem sugerującym politowanie dla bez-brzeżnej ignoracji
jego rozmówców.
- Naprawić szkody, jakie poczyniliście. Wielcy i potężni Glawowie mają swych własnych
panów, na których sznurkach tańczą. Panów nie puszczają-cych płazem niepowodzenia.
Muszą okiełznać ich gniew po utracie Necro-teuchu.
Spojrzałem z ukosa na Voke.
- Masz na myśli Dzieci Imperatora ? – zapytałem Malahite.
- Oczywiście ! Glawowie nie mogliby dokonać tego wszystkiego sami, po-mimo faktycznej
potęgi i wpływów. Zawarli pakt z heretyckim Legionem, by
by uzyskać protekcję i wsparcie, w zamian zaś obiecali podzielić się z Mari-nes Chaosu
wiedzą zgromadzoną w Necroteuchu. A ponieważ księga została zniszczona, Dzieci
Imperatora będą bardzo niezadowolone.
- W jaki zatem sposób heretycy zamierają obłaskawić swych protektorów i uzyskać ich
przebaczenie ? – zapytał Voke. Podobnie jak ja, stary inkwi-zytor również był zaniepokojony
ciemniejącą barwą nieba i nasilającym się wiatrem.
- Przez zdobycie innego Necroteuchu – powiedziałem z nagłym przebłys-kiem intuicji, który
zmroził mi krew w żyłach.
Ksenoarcheolog klasnął w dłonie i uśmiechnął się szeroko.
- Nareszcie ktoś użył mózgu ! A już zamierzałem spisać was obu na straty. Brawo.
- Istnieje inna kopia ? – wyszeptał z niedowierzaniem Voke.

170
- Saruthi bez większego żalu przehandlowali ludzką wersję Necroteuchu, ponieważ kiedyś
sporządzili swą własną – odpowiedziałem i na to pytanie towarzysza, przeklinając w myślach
swą krótkowzroczność. Przecież to było tak oczywiste !
- I znów trafny wniosek ! To prawda, posiadają swoją wersję księgi – przy-znał Malahite i
uśmiechnął się ponownie, chociaż teraz drżał już nieustannie z zimna i obejmował się rękami
próbując ogrzać tors – Jest to rzecz jasna transkrypcja obcych, zapisana w ich... powiedzmy,
języku, skoro nie istnieje bardziej adekwatny tego słowa odpowiednik. Bez względu na formę
zapisu zawartość kopii pozostaje identyczna z pierwowzorem. Dazzo i jego władcy będą mieli
swój Necroteuch pomimo wszystkich szkód, jakie im wyrządzi-liście.
Mroczne niebo przecięła jaskrawa błyskawica, a huragan ciskał w nas wielkimi bryłami
skał.
- Czas na powrót ! – krzyknął do mnie Voke.
- Faktycznie – skomentował Malahite – A teraz wasza oferta. Odpowiada-łem wam szczerze
i w pełni. Czy jesteście ludźmi honoru ?
- Nie możemy cię uratować przed śmiercią, Malahite – odparł Voke – Lecz bluźniercze
istoty, z którymi związali twój los Glawowie przybywają, aby pożreć twą duszę. Możemy
okazać miłosierdzie i przyjąć twą spowiedź oraz akt skruchy, zanim będzie za późno.
Malahite wyszczerzył zęby w posępnym uśmiechu. Miotane wiatrem ka-wałki kamieni
uderzały go w twarz.
- Do diabła z twoją ofertą, Commodusie Voke. I do diabła z wami !
- Ruszaj, Voke ! – krzyknąłem rozpaczliwie. Malahite rozmyślnie trzymał nas w tym
miejscu, z premedytacją przeciągająć rozmowę. Wiedział dosko-nale, że nie możemy mu
zaoferować nic prócz szybkiej śmierci. Ta łaska go nie interesowała. Był żądny zemsty. To
właśnie była cena jego szczerości. Chciał posiąść pewność, że nadal będziemy w tym
miejscu, kiedy nadejdzie jego koniec, że umrzemy wraz z nim.
Kamienista pustynia za plecami ksenoarcheologa eksplodowała z hukiem rozrzucając na
wszystkie strony skalne bryły. W niebo wystrzelił słup krwi, szeroki na dobre pięćset metrów
i kilkanaście kilometrów wysoki. Wyglądał niczym monstrualne drzewo o gałęziach z
gnijącego mięsa, ścięgien, żył i milionów żarłocznych oczu patrzących z powierzchni
błyszczącej chorobli-wie kolumny.
Dziwaczne macki z kości i tkanki sięgnęły po Malahite, pochwyciły go i rozerwały na
strzępy.
Był to akt całkowitego unicestwienia, najbardziej przerażający spośród wszystkich
podobnych obrazów, jakie miałem okazję widzieć na swe oczy w przeszłości. Lecz on wciąż
się uśmiechał, gdy przestawał istnieć.
Rozdział XXII

W paszczy Osnowy.
Dekret pacyfikacyjny.
56-Izar.

Mentalna manifestacja wspomnień o świecie pogranicznym rozmyła się i znikła bez śladu
niczym roztrzaskane w drobny mak lustro. Lecz górująca ponad nami demoniczna forma
pozostała czerniejąc złowieszczo w mroku Osnowy.
Poczułem jak Voke próbuje uderzyć tę plugawą jaźń wiązką mentalnej energii, ale był to
daremny gest rozpaczy, przypominający wysiłki człowie-ka próbującego dmuchaniem
powstrzymać tornado.
- Cofaj się ! – wrzasnąłem ledwie słysząc swój własny głos.

171
Ujrzałem Commodusa zapadającego się w nicość tuż u mego boku, wy-ciągającego z
błagalną desperacją dłonie. Wykrzyczałem jego imię ponow-nie, podałem mu rękę. Zawołał
coś, czego nie zdołałem usłyszeć.
W moich uszach eksplodowała znienacka kakofonia ludzkich krzyków i huk kanonady z
broni palnej.

* * * * *

Runąłem boleśnie na mozaikę pokrywającą podłogi kaplicy, zbryzgany krwią i


ektoplazmą, walczący rozpaczliwie o każdy oddech. Serce waliło mi niczym kowalski młot.
Odzyskałem całkowicie czystość słuchu i panujący wokół harmider nie-malże mnie
ogłuszył.
Przetoczyłem się na plecy i usiadłem na podłodze.
Kaplica pogrążona była w ślepej panice. Klerycy i nowicjusze, akolici i asystenci, wszyscy
pospołu uciekali w przerażeniu tratująć się wzajemnie i przewracając ławki. Lord Rorken stał
wyprostowany z bladą jak śnieg twa-rzą, a jego przyboczni gwardziści zasłonili swego
mistrza ciałami kreśląc w powietrzu mieczami mistrzowsko wyprowadzone ósemki.
Voke leżał tuż przy mnie, nieprzytomny. On również był pokryty cuch-nącą posoką i
śluzem.
Nie potrafiłem odzyskać równowagi, kręciło mi się w głowie. Wstrząś-nięty konwulsjami
zacząłem wymiotować krwią. Byłem przerażony. Skazi-ło mnie dotknięcie Osnowy.
Znalazłem się zbyt blisko zakazanego i zbyt długo tam przebywałem.
Astropaci cofali się chaotycznie od podwyższenia, charcząc i miotając się w drgawkach.
Niektórzy z nich już nie żyli, leżeli nieruchomo na posadzce. W momencie, gdy spojrzałem w
ich stronę, dwaj wybuchnęli znienacka od środka niczym przekłute balony wypełnione krwią.
Pomiędzy zdeformowa-nymi postaciami przeskakiwały łuki diabolicznej energii, wypalając
mózgi, topiąc żywą tkankę i kości, zmieniając w parę organiczne płyny.
Ciało Malahite znikło. W jego miejscu na podwyższeniu kucał wyjący skrzekliwie stwór
składający się na pozór z dymu i zepsutej tkanki. Astropa-ci utrzymali połączenie z jaźnią
Malahite dostatecznie długo, by umożliwić nam powrót, potem je zerwali. Lecz oprócz nas do
rzeczywistego wymiaru przybyło coś jeszcze.
Istota ta nie miała określonej formy, chociaż jej zmienny kształt sugero-wał różnorodne
pochodzenie. Przywodziła na myśl chmurę na niebie lub cień na ścianie, potrafiący w
przeciągu chwili wielokrotnie zmienić swój za-rys. Na tle mglistego kształtu lśniły kły i słaby
poblask odległych gwiazd.
Pierwszy z przybocznych strażników lorda Rorkena był już przy pod-wyższeniu, tnąc z
rozpędu swoim mieczem. Ostra jak brzytwa klinga, ozdo-biona sakralnymi runami i
wielokrotnie pobłogosławiona, przeszła na wylot poprzez eteryczną mgłę nie czyniąc jej
większej szkody.
W odpowiedzi na ten atak w kierunku człowieka wystrzeliła kościana narośl o
zakrzywionym końcu, do złudzenia przypominająca kosę z biegną-cymi wzdłuż ostrza
ludzkimi zębami. Kosisko przecięło ostrze błogosławio-nego miecza i klatkę piersiową jego
właściciela, przepoławiając swą ofiarę.
Potoczyłem wokół głową szukając broni, jakiejkolwiek broni.
Strzelanina przybrała na sile.
Prowadząc ogień ciągły ze stormbolterów, trzej Marines Straży Śmierci biegli w kierunku
podwyższenia. Ich czarne pancerze siłowe pokrywała gru-ba warstwa szronu. Dzięki
wbudowanym w zbroję wzmacniaczom zdołałem pochwycić słuchem głos Cynewolfa,
wydającego braciom zwięzłe taktyczne komendy.

172
Stormboltery ziały ogniem i stalą do momentu, w którym pod naporem ich pocisków
diaboliczny stwór cofnął się w tył pozostawiając po sobie pas śluzu. Spadł z podwyższenia
prosto na pierzchających na wszystkie strony astropatów, miażdżąc swym ciężarem żywych i
umarłych pospołu.
Brat-kapitan Cynewolf wysforował się przed dwóch towarzyszy, biegnąc z

szybciej niż uważałem za możliwe dla tak ciężko opancerzonej postaci. Cis-kając za siebie
pusty stormbolter wyjął z pokrowca łańcuchowy miecz i za-czął nim rąbać mackowatą istotę,
zapędzając ją z powrotem na środek kap-licy. Strzępy nieludzkiej tkanki sypały się z bestii
niczym drewniane wióry.
Lord Rorken minął mnie w biegu, w rękach ściskał ceremonialny posreb-rzany miotacz
ognia wyrwany jednemu z asystentów. Akolita pędził w ślad za mistrzem, desperacko
podtrzymując złote zbiorniki z paliwem.
Głos Rorkena wybił się ponad pandemonium szalejące w kaplicy.
- Nieczysty duchu Immaterium, odejdź stąd niezwłocznie, albowiem Bóg-Imperator, dzięki
mu za jego niezliczone błogosławieństwa, czuwa nade mną i nie ulęknę się cienia Osnowy...
Jaskrawy strumień ognia wystrzelił z broni mistrza i skąpał w piekielnym żarze
diaboliczną istotę. Rorken nie zdejmował palca ze spustu wykrzykując jednocześnie na całe
gardło wersety odpędzenia demonów.
Endor pomógł mi wstać i razem dołączyliśmy swe głosy do inkantacji mistrza.
Każdą komórką ciała wyczuwałem silne drżenie przenikające cały okręt.
Nic nie pozostało po bestii Osnowy prócz kupki popiołu i poczynionego przez nią
zniszczenia.

* * * * *

W formie kary za występek będący powodem dramatycznych wydarzeń w kaplicy, Konrad


Molitor został obarczony obowiązkiem oczyszczenia i powtórnej konsekracji świątyni. Praca
ta, pieczołowicie doglądana przez kapłanów Eklezjarchii i techadeptów Omnissiaha, zajęła
mu pierwsze sześć tygodni naszego tranzytu na 56-Izar. Molitor podszedł do swego zadania w
poważny sposób. Pracował ubrany w zgrzebną szatę pokutną, a jego akolici w przerwach
wielokrotnie poddawali swego przełożonego rytuałom mental-nego samoumartwiania.
Prywatnie uważałem, że wywinął się tanim kosztem.

* * * * *

Spędziłem miesiąc w jednym z apartamentów na wizytowym pokładzie pancernika,


dochodząc do siebie po fizjologicznym wstrząsie w kaplicy. Psychiczne efekty tego seansu
miały mnie dręczyć jeszcze przez wiele lat. Do dnia dzisiejszego śnię czasami o gejzerze krwi
pełnym łypiących na mnie oczu, strzelającym wysoko w niebo. Takiej wizji się nie zapomina.
Powiada się, że czas rozmywa wspomnienia, ale nie w tym przypadku. Myś-lę nawet, że
puścić coś takiego w niepamięć byłoby karygodnym błędem. Byłby to gest odrzucenia
oczywistej prawdy, akt negacji mogący kiedyś w przewrotny sposób doprowadzić mnie do
utraty zdrowych zmysłów.
Leżałem w łóżku cały miesiąc, przyjmując regularnie zastrzyki i tabletki. Często
odwiedzali mnie medycy marynarki i wysocy rangą członkowie świ-ty lorda Rorkena.
Kontrolowali skrupulatnie mój organizm, mój umysł, tem-po rekonwalescencji. Wiedziałem
dobrze, czego szukali. Piętna Osnowy. Byłem pewien, że seans nie zdołał mnie skazić, lecz
oni rzecz jasna nie mogli bezkrytycznie przyjąć do wiadomości moich zapewnień i na nich
po-przestać. Znaleźliśmy się, ja i Voke, zbyt blisko krawędzi. Zaledwie kilka sekund dłużej...

173
Aemos nie opuszczał mnie nawet na chwilę, znosząc do apartamentu książki i hologramy o
charakterze rozrywkowym. Czasami czytał mi na głos jakieś opowieści, wybrane fragmenty
kazań kościelnych czy dzieł historycz-nych. Czasami puszczał muzykę na wysłużonym
odtwarzaczu dźwiękowym. Zostałem w ten sposób zmuszony do wysłuchania sporej części
repertuaru Daminiasa Bartelmewa, symfonii Hansa Solveiga i psalmów kleryckiego chóru
Ongres. Kiedy savant przeszedł do wariancji na bazie operetek Guinglasa, zdołałem w końcu
ubłagać go, aby zaprzestał dalszych muzycz-nych eksperymentów. Niezrażony mą surową
opinią na temat jego gustów włączył Requiem Machariańskie i zaczął parodiować dyrygenta
orkiestry symfonicznej pląsając po pokoju na swych cybernetycznych nogach w spo-sób tak
komiczny, że wręcz popłakałem się ze śmiechu.
- Dobrze usłyszeć twój śmiech, Gregorze – oświadczył strzepując kurz z następnej
zakładanej na urządzenie płyty.
Zamierzałem mu odpowiedzieć, ale w tej samej chwili ryk trąb wieszczą-cych bitewny
hymn w wykonaniu mordiańskiego chóru wojskowego niemal powalił mnie na poduszki.

* * * * *

Często odwiedzał mnie Midas. Grywaliśmy w regicide, czasami korzys-tał też ze swej
glaviańskiej liry. Te prywatne koncerty szczególnie sobie ce-niłem, ponieważ wiedziałem, że
pilot woził ze sobą instrument już w cza-sach, gdy się poznaliśmy, a nigdy wcześniej pomimo
mych nalegań na nim nie zagrał. Okazał się prawdziwym wirtuozem liry, jego delikatne
giętkie pac palce pokryte neuralnymi czytnikami przesuwały się po strunach instrumen-tu
równie precyzyjnie jak po konsoli pokładowej wahadłowca.
Podczas swej trzeciej wizyty, po odegraniu kilku glaviańskich melodii, oparł lirę o nogę
swego krzesła wyraźnie zasępiony.
- Lowink nie żyje – oświadczył cicho.
Przymknąłem oczy i skinąłem powoli głową. Spodziewałem się takich wieści.
- Aemos nie chciał tego powiedzieć w trosce o twoje samopoczucie, ale ja uważam, że
powinieneś wiedzieć.
- Odszedł szybką śmiercią ?
- Ciało przeżyło seans, ale mózg uległ całkowitej lobotomii. Zmarł tydzień później. Po prostu
zgasł.
- Dziękuję, Midasie. Dobrze, że mi o tym powiedziałeś. Zagraj mi coś jesz-cze, jeśli
możesz...

* * * * *

Chociaż może to się wydać dziwne, najwięcej przyjemności sprawiały mi wizyty Bequin.
Wpadała znienacka rozpoczynając pośpieszną krzątaninę: poprawiała mi pościel, uzupełniała
zapas trunków w zasięgu ręki, porząd-kowała fiolki z lekarstwami. Potem siadała i czytywała
mi głośno rozmaite lektury, w większości opracowania pozostawione przez Aemosa uważają-
cego czas rekonwalescencji za znakomitą okazję do podniesienia mojego poziomu wiedzy.
Czytała znacznie lepiej od savanta, z przyjemniejszą dla ucha ekspresją w głosie. Cytowała
Sebastiana Thora w tak charakterystycz-ny sposób, że ze śmiechu rozbolał mnie brzuch.
Podczas lektury komentarza Kerloffa do Herezji Horusa jej personifikacja Imperatora
brzmiała w sposób wręcz heretycki.
Nauczyłem ją grać w regicide. Przegrała kilka pierwszych partii, zapa-miętując fragmenty
kompleksowych zasad budowy planszy, ruchów i stra-tegii. Jak oświadczyła, gra miała dla
niej zbyt taktyczny charakter, nie za-wierała zaś w sobie specyficznego ducha hazardu.

174
Zaczęliśmy zatem grać na pieniądze. Błyskawicznie przyswoiła sobie reguły i zaczęła
wygrywać – praktycznie każdą partię.
Kiedy Midas przyszedł do mnie z kolejną wizytą, zapytał z ponurą miną:
- Nie uczyłeś przypadkiem tej dziewczyny grać ?

* * * * *

Pod koniec trzeciego tygodnia pobytu w łóżku Bequin zapowiedziała mi wizytę


nieoczekiwanego gościa.
Zmasakrowana część twarzy Godwyna Fischiga została zrekonstruowana za pomocą
sztucznych mięśni i metalowych implantów, a następnie pokryta cieniutką warstwą
elastycznego białego ceramitu. Urwaną rękę zastąpiono cybernetyczną kończyną, nowoczesną
i silną. Oficer miał na sobie prostą czarną bluzę i spodnie.
Usiadł przy moim łóżku życząc mi udanego powrotu do zdrowia.
- Twoja odwaga nigdy nie zostanie zapomniana, Godwynie – powiedziałem otwarcie – Kiedy
ta sprawa dobiegnie końca, będziesz mógł powrócić na Hubris, by podjąć swą pracę, ja jednak
z ogromną przyjemnością przyjmę cię w szeregi mego zespołu, jeśli tylko wyrazisz taką wolę.
- Nissmay Carpel może iść do diabła – odparł – Wielki Strażnik na pewno będzie mnie
listownie wzywał, ale wiem już, gdzie jest moje miejsce. Znalazłem sens życia. Zostanę z
tobą.
Fischig siedział ze mną do późna tego wieczoru. Dużo rozmawialiśmy, często żartując,
potem pograłem z nim w regicide pod czujnym okiem do-glądającej mnie Bequin. Na
początku kłopoty Fischiga w posługiwaniu się cybernetyczną ręką były powodem rozlicznych
żartobliwych uwag. Kiedy już pokonał mnie trzy razy pod rząd, wyznał z rozbrajającą
szczerością, że Bequin ćwiczyła z nim grę od dobrych kilkunastu dniu.

* * * * *

Odwiedził mnie jeszcze jeden gość, dwa dni przed wyjściem z łóżka. Szykowałem się już
wtedy do intensywnej pracy. Heldane wtoczył do poko-ju wózek medyczny z podwieszoną do
oparcia kroplówką.
Voke wyglądał bardzo źle i bez wątpienia tak też się czuł. Potrafił mówić wyłącznie przez
podłączony do krtani wzmacniacz. Widząc go w tym stanie byłem przekonany, że czeka go
zaledwie kilka miesięcy życia.
- Uratowałeś mnie, Eisenhorn – wycharczał z wysiłkiem przez wiszący na szyi aparat.
- Nie, to astropaci pozwolili przeżyć nam obu – poprawiłem go.
Voke pokręcił pomarszczoną starczą głową.
- Nie... zagubiłem się w krainie przeklętych, a ty mnie z niej wyciągnąłeś. Twój głos.
Usłyszałem jak krzyczysz me nazwisko i to wystarczyło. Bez tej pomocy, bez tego krzyku...
przepadłbym w Osnowie.

Wzruszyłem ramionami. Cóż mogłem odpowiedzieć ?


- Nie jesteśmy podobni, Gregorze Eisenhornie – mówił dalej mozolnie Commodus – Nasze
koncepcje pracy różnią się w zasadniczym stopniu. Lecz twa odwaga i poświęcenie budzą
szczery szacunek. Dowiodłeś w mych oczach swej wartości. Odmienne metody, odmienne
sposoby: czyż nie takie są właśnie założenia naszych inkwizytorskich praw ? Umrę w
spokoju, zapewne już niebawem, wiedząc, że zostają wśród nas ludzie tacy jak ty.
Poczułem wzruszenie z powodu tak ogromnego zaszczytu. Bez względu na moją opinię o
modus operandi Commodusa Voke wiedziałem doskonale, że kierowały nami te same
intencje.

175
Słabym ruchem dłoni polecił Heldane podejść bliżej mego łóżka. Oka-leczona głowa
młodego asystenta nie wyglądała wcale lepiej od czasu na-szego ostatniego spotkania.
- Chciałbym, abyś zaufał Heldane. Spośród wszystkich moich uczniów, on okazał się
najzdolniejszy. Zamierzam w najbliższym czasie zaopiniować go do rangi wyższego
śledczego, a następnie pełnoprawnego inkwizytora. Gdy-bym zmarł przed tym czasem, proszę
cię, byś zrobił to za mnie. Nie wątpię, że Inkwizycja wiele zyska przyjmując w swe szeregi
takiego człowieka.
Złożyłem stosowną obietnicę, co najwyraźniej ucieszyło zazwyczaj po-nurego Heldane.
Nie pałałem do tego człowieka zbytnią sympatią, ale wykazał się męstwem i siłą ducha w
obliczu straszliwej śmierci, a ja sam nie posiadałem żadnych podstaw do negowania jego
lojalności i zaangażowania w naszą pracę.
Voke ujął mą rękę w swe suche szponiaste dłonie i ścisnął ją mocno.
- Dziękuję ci, bracie.

* * * * *

Jak się później okazało, Commodus Voke przeżył dalsze sto trzy lata. Ten stary złośliwy
łotr okazał się niemalże nieśmiertelny. Kiedy Golesh Constantine Pheppos Heldane został
ostatecznie wyniesiony do rangi pełno-prawnego inkwizytora, stało się to tylko i wyłącznie
dzięki zabiegom Voke.
Grzechy ojców, jak powiadają.

* * * * *

Trening operacyjny rozpoczął się na trzy tygodnie przed przylotem na 56-Izar.


Początkowo admirał Spatian zamierzał przeprowadzić proste w założeniach bombardowanie z
orbity, niszczące wszelkie ślady życia na po-wierzchni planety. Lord Rorken i oficerowie
Straży Śmierci stwierdzili jed-nak, że desant planetarny jest nieunikniony. Odnalezienie i
zniszczenie nie-ludzkiej wersji Necroteuchu stało się priorytetem, gdyż bez potwierdzenia
faktu destrukcji księgi nigdy nie zyskalibyśmy pewności co do jej losu. Do-piero po
pomyślnym zaliczeniu tego etapu operacji można było nałożyć na saruthi najwyższą formę
imperialnych sankcji.
Wszystkie zgromadzone przez moich towarzyszy i gudrunickich gwardzistów informacje
na temat tetraświatów obcych – przewrotnym zbie-giem okoliczności zaaprobowaliśmy
powszechnie termin wymyślony przez Malahite – zostały skrupulatnie przeanalizowane
podczas serii spotkań z taktykami marynarki i Brytnothem, bratem-kronikarzem Straży
Śmierci.
Skompilowane zbiory danych zostały następnie wprowadzone do pamię-ci pokładowych
maszyn liczących pancernika, gdzie w oparciu o ich zawar-tość taktycy sporządzili szereg
alternatywnych symulacji przedstawiających przebieg lądowania. Jak na mój gust, symulacje
te przykładały zbyt niską wagę do problemu charakterystycznej aury tetraświatów,
doświadczonej przez nas namacalnie na płaskowyżu.
Brytnoth osobiście uczestniczył we wszystkich spotkaniach, zazwyczaj wraz z
prokuratorem Olmem Madorthene. Gładko ogolony olbrzym, zawsze okryty swym pancerzem
siłowym, okazał się zaskakująco kulturalny i miły, zwracając się do mnie z szacunkiem i
uważnie słuchając wszystkich wypo-wiedzi. Próbowałem machinalnie usprawiedliwiać się za
braki we wspom-nieniach, prawdopodobnie spowodowane wstrząsem mentalnym podczas
pamiętnego seansu.

176
Pozbawiony luksusu przybocznego skryby, Brytnoth osobiście sporzą-dzał zapiski z
naszych rozmów. Byłem zadziwiony niezwykłą delikatnością, z jaką kronikarz operował
niknącym w ogromnej pięści świetlnym piórem starannie kreśląc w notesie litery.
Spotkania, często trwające wiele godzin, odbywały się w moim aparta-mencie. Bequin
regularnie uzupełniała nasze zapasy gorącej kawy i herbaty, toteż uśmiechałem się w duchu
na myśl o tym, że Brytnoth musiał sobie znacząco nadwerężyć najmniejszy palec prawej
dłoni podczas operowania porcelanową filiżanką. Ucieleśnienie wojennego rzemiosła i potęga
fizyczna ukryta pod uprzejmym zachowaniem starannie powstrzymywały się przed ruchami
mogącymi zniszczyć naczynie. Marine wsuwał swój najmniejszy palec w uszko filiżanki,
podnosił ją bez wysiłku i upijał niewielkie łyczki napoju. Dodać w tym momencie muszę,
iż rozmiary i kształt tego palca nieustan-nie kojarzyły mi się z policyjną latarką.
- Cały czas próbuję jednak określić stopień wpływu otoczenia stworzonego przez saruthi na
optymalną efektywność naszych żołnierzy, bracie inkwizy-torze.
- To bardzo znaczący stopień, bracie-kronikarzu – upiłem odrobinę olice-tańskiej herbaty z
posrebrzanego kubka – Moi towarzysze byli zdezoriento-wani i zagubieni przestrzennie przez
cały czas operacji na KCX-1288, a gudruniccy strzelcy zdołali się z nami spotkać tylko
dlatego, że ich psychika nie wytrzymała presji otoczenia i zmusiła tych ludzi do ucieczki. To
bardzo dziwna aura wypaczająca zmysły. Niektórzy taktycy przyjmują założenie, iż efekt ten
został wygenerowany specjalnie w celu negatywnego wpływu na morale ludzi, ale zdrajca
Malahite rzucił na to zagadnienie nieco więcej światła. Aura jest efektem ubocznym
powstającym w środowisku prefero-wanym przez saruthi. Musimy spodziewać się, iż
zjawisko tego rodzaju będzie czymś powszechnym na ich światach macierzystych.
Brytnoth pokiwał głową i zapisał coś w notesie.
- Jestem przekonany, że doświadczenie polowe i wyposażenie zakonu stanowić będą
odpowiednią przeciwwagę dla nienaturalnego wpływu oto-czenia – oświadczył Madorthene –
Osobiście bardziej martwię się o Gwar-dię. To ona będzie tworzyć rdzeń naszej operacji.

- Wszyscy żołnierze mieli już okazję zapoznać się z wstępnymi symula-cjami przebiegu
desantu – zauważył Brytnoth.
- Z całym szacunkiem, ja też obejrzałem te symulacje i muszę stwierdzić, iż w niewielkim
stopniu uwzględniają one efekt uboczny, o którym właśnie dyskutujemy – popatrzyłem ponad
stołem na twarz Marine. Jego ostre rysy twarzy były bardzo blade: często widywany kolor
skóry u osób przez więk-szość czasu skrywających głowę w bojowym hełmie. Głęboko
osadzone oczy odpowiedziały mi ciekawym spojrzeniem. Jakie wojny i jakie zwycię-stwa
miały okazję ujrzeć te oczy, pomyślałem znienacka. I jakie porażki ?
- Co sugerujesz ? – zapytał Brytnoth.
- Zmodyfikowany trening – odparłem przedstawiając pomysł, nad którym myślałem
intensywnie od dłuższego czasu – Olm wie, że nie jestem wojs-kowym, bracie-kronikarzu,
lecz widzę to tak: musimy zmusić ludzi do ćwiczeń w warunkach braku równowagi
psychicznej. Oślepiać ich, dez-orientować, odcinać od siebie wzajemnie. Zmieniać poziom
grawitacji w salach treningowych. Przesuwać środek ciężkości noszonych plecaków w tył lub
w boki, na zmiany. Bez ostrzeżenia przestawiać natężenie oświetlenia. Manipulować
temperaturą i ciśnieniem powietrza, w górę i w dół. Muszą przez to przejść, nauczyć się
biegać w tych warunkach, kryć, strzelać i wymieniać magazynki, w precyzyjny i
błyskawiczny sposób. Muszą pow-tórzyć wszystkie wyuczone już procedury bojowe po
uprzedniej korekcie ich podstawowych założeń. Kiedy wylądują na 56-Izar, powinni martwić
się już tylko samą walką. Za całą resztę odpowie instynktowne zachowanie.
Madorthene uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Jednostki lądowe oddane do naszej dyspozycji składają się w przeważają-cej mierze z
doborowych oddziałów specjalnych marynarki oraz elitarnej lekkiej piechoty Mirepoixu,

177
zaprawionych w bojach gwardzistów w niczym nie przypominających Gudrunitów, których
musiałeś niańczyć ostatnim razem, Gregorze. Podniesiemy im poprzeczkę i zagramy na
ambicji, a dopną swego. Mają za sobą spore doświadczenie i prawdziwe jaja.
- Nie przeceniaj ich przypadkiem – przestrzegłem towarzysza – A propos tych Gudrunitów, o
których wspomniałeś: sierżanta Jerussa i jego ludzi. Chcę ich w swojej obstawie podczas
lądowania.
- Gregor ! Możemy ci wystawić świetny zespół ludzi z Mirepoixu...
- Chcę Gudrunitów.
- Dlaczego ? – zapytał Brytnoth.
- Ponieważ mimo swych ewidentnych braków w doświadczeniu polowym mieli już okazję
ujrzeć tetraświat. To właśnie są ludzie, których chcę mieć tam na dole u swego boku.
Brytnoth i Madorthene wymienili między sobą spojrzenia, po czym pro-kurator wzruszył z
rezygnacją ramionami.
- Będzie jak sobie życzysz.
- I pamiętajcie raz jeszcze, nie opierajcie swego zaufania w dotychczaso-wym doświadczeniu
waszych żołnierzy.
- Nie będziemy – chrząknął prokurator krzywiąc się w pozornie wściekłym grymasie twarzy
– Oficerowie porządkowi wezmą swe regimenty do takiego galopu, że wszyscy bardzo
szybko zapragną znaleźć się w prawdziwej stre-fie frontowej.
- Mówię poważnie – skarciłem go – Każdy człowiek lądujący na 56-Izar, nawet członek
czcigodnego zakonu Straży Śmierci, musi być przygotowany na utratę swych zmysłów,
zdolności oceny i pewności siebie. Każdy z nich jest narażony na silne uderzenie, którego
nigdy wcześniej nie miał okazji doświadczyć. Nie interesuje mnie fakt, że zmęczeni
treningiem żołnierze zapomną imiona swych matek albo będą machinalnie sikać w spodnie:
oni muszą umieć utrzymać i zreformować wymagany w danej sytuacji szyk, strze
strzelać i przeładowywać broń, przyjmować do wiadomości i wykonywać w ułamku chwili
każdy rozkaz.
- Otwarcie postawiona sprawa – skomentował moją ostrą wypowiedź Bryt-noth – Lecz będę
musiał nieco złagodzić jej wymowę, zanim przekażę twe słowa moim braciom.
- Nie dbam o to, co im powiesz – uśmiechnąłem się nieznacznie – dopóki nie zdradzisz
personaliów autora tego pomysłu.
- Nie lękaj się, zapewnię ci anonimowość – uśmiechnął się sam Marine. Po-myślałem, że to
prawdziwy cud. Byłem chyba jednym z bardzo nielicznych śmiertelników zdolnych wywołać
uśmiech na ustach brata-kronikarza Adep-tus Astartes. Więcej nawet, jednym z nielicznych
ludzi mogących na własne oczy ujrzeć śmiejącego się pogodnie Astartes.
Brytnoth odłożył na bok swój notes i pióro, po czym spojrzał na mnie z błyskiem
zainteresowania w oczach.
- Mandragore – powiedział.
- Bękarcie Dziecko Imperatora ? Co z nim ?
- Powiedziano mi, że własnoręcznie go zabiłeś. W walce jeden na jednego. To niezwykłe
dokonanie jak na śmiertelnika twego pokroju... i nie poczytaj sobie tej uwagi za obrazę.
- Nie dopatrzyłem się w nim żadnej obrazy.
- W jaki sposób tego dokonałeś ? – zapytał wprost.
Opowiedziałem mu. W krótkich rzeczowych słowach. Na twarzy Bryt-notha nie pojawił
się ślad głębszych emocji, za to Madorthene chłonął chci-wie każde moje słowo.
- Brat-kapitan Cynewolf będzie zafascynowany – oświadczył Marine, kiedy już skończyłem
mówić – Obiecałem, że wypytam cię o szczegóły tego wy-darzenia. Sam wprost umierał z
ciekawości, ale nie wypadało mu spytać cię o to wprost.
Teraz już nie wytrzymałem i roześmiałem się głośno.

178
* * * * *

Przygotowywaliśmy się intensywnie do nieuniknionej wojny. Tym razem mieliśmy stawić


czoła bardzo nietypowej kampanii, toczonej nie na dwóch, lecz trzech frontach jednocześnie.
Obserwowałem uważnie sesje treningowe czująć rosnące zadowolenie z efektów ćwiczeń
gwardzistów. Miałem też raz okazję przyjrzeć się pozorowanej akcji zespołu Straży Śmierci
prowadzone-go przez brata-kapitana Cynewolfa, budzącej swymi rezultatami prawdziwy
respekt i szacunek.
Byliśmy gotowi. Na tyle, na ile tylko mogliśmy się zdobyć.

* * * * *

Dziewiątego dnia tranzytu lord inkwizytor Rorken i admirał Spatian wy-stosowali wspólną
deklarację, oficjalnie popartą przez Eklezjarchię. Był to mandat pacyfikacyjny 56-Izar,
dokument prawnie zezwalający na militarną operację. Teraz nie było już odwrotu. Flota
mknęła przez Osnowę w kierun-ku terytorium obcych, gotowa dokonać inwazji na świat
saruthi i zniszczyć go całkowicie w razie takiej konieczności.

* * * * *

W czasie długich tygodni rekonwalescencji niewiele śniłem. Lecz ostat-niej nocy przed
naszym przybyciem do systemu 56-Izar przystojny męż-czyzna o pustych oczach nawiedził
mnie ponownie.
Mówił coś do mnie, ale nie słyszałem jego słów ani też nie potrafiłem pojąć kierujących
nim intencji. Prowadził mnie przez rozległe sale jakiegoś zrujnowanego pałacu, po czym
zniknął bez śladu pozostawiając mnie nagie-go i samotnego wśród zniszczonych pustych
ścian budowli.
Saruthi też byli w tym śnie. Przemykali poprzez zrujnowany pałac bez najmniejszego
trudu, wyszukując dzięki swym zmysłom przejścia i ścieżki, których ja dostrzec nie
potrafiłem. Wypustki na ich obłych łbach zaczęły się poruszać, gdy zwietrzyły mój zapach.
Wokół czaszek zatańczyły płomienie elektrycznych wyładowań...

* * * * *

Ocknąłem się zlany potem, bardziej leżący na podłodze niż w łóżku. Wszędzie wokół
walały się zrzucone po omacku fiolki z lekarstwami.
Stojący na stoliku komunikator piszczał nieprzerwanie.
- Inkwizytor Eisenhorn, słucham ?
- Przykro mi, że cię budzę – odezwał się Madorthene – ale pewnie chciałeś to wiedzieć. Flota
wyszła z Osnowy dwadzieścia sześć minut temu. Jesteś-my na orbicie inwazyjnej 56-Izar.
Rozdział XXIII

Inwazja na inwazję.
Szalone kąty.
W ogrodach saruthi.

Wojna w systemie już trwała.


56-Izar unosił się w przestrzeni niczym perła, mlecznobiała i połyskują-ca. Jaskrawe
rozbłyski podświetlały od spodu ogromne połacie chmur zale-gających w górnych warstwach

179
atmosfery planety. Heretycka flota wyszła z Osnowy dwa dni przed nami i z marszu
rozpoczęła atak na 56-Izar.
Wciąż myślałem o tej armadzie jak o flocie Estruma, lecz teraz to była już flotylla kapitana
Locke, byłem tego całkowicie pewien.
Trzynaście kosmicznych okrętów blokowało 56-Izar w niestandardowej, ale bardzo
efektywnej formacji. Fale bombowców, myśliwców przechwy-tujących i statków
desantowych spadały ku powierzchni świata, a jego nie-biosa rozpalały snopy białego światła
tryskającego z pokładowych baterii okrętów.
Heretycy namierzyli nasze zgrupowanie natychmiast po wyjśćiu floty z Osnowy. Ich
jednostki wartownicze, ciężkie niszczyciele Nebuchadnezzar i Fournier, przeszły
błyskawicznie na kurs zbliżeniowy chcąc osłonić resztę zbuntowanej armady. Admirał
Spatian wycofał swe jednostki z orbity globu i rzucił do przodu fregaty Defence of Stalinvast,
Emperor’s Hammer oraz Will of Iron, by zajęły się intruzami.
Przed idące z dużą prędkością fregaty wysforowały się szwadrony impe-rialnych
myśliwców, a pancernik Vulpecula wyszedł z lojalistycznej for-macji zamierzając związać
walką heretycki okręt flagowy, ciężki krążownik Leoncour.
Emperor’s Hammer i Will of Iron osaczyły z obu stron, a następnie cel-nymi trafieniami
wysadziły w powietrze Nebuchadnezzara. Oślepiająca eks-plozja rozpaliła mroczną pustkę
kosmosu. Defence of Stalinvast i Fournier weszły w bardziej wyważoną wymianę ognia, po
czym zderzyły się ze sobą. Na pokłady obu jednostek runęły oddziały abordażowe złożone ze
zwykłych marynarzy oraz komandosów ze służb bezpieczeństwa.
Zwarte ze sobą burta w burtę okręty obracały się powoli w przestrzeni jakby splecione w
braterskim uścisku.
Oficerowie lecącej kursem zbliżeniowym Vulpeculi źle oszacowali wek-tor lotu
przeciwnika i pierwsza salwa Leoncoura zakończyła się penetracją tarcz pancernika. Trzy
bezpośrednie trafienia wstrząsnęły gigantycznym okrętem. Rozsypując wokół szczątki
poszycia pancernik zaczął obracać się w miejscu, po czym wypalił z całej pokładowej
artylerii. Flagowa jednostka heretyków znikła pośród kuli ognia. Bombardowany
strumieniami stali Leoncour przełamał się wpół i eksplodował niczym gasnące słońce.
Odpalając w uprzednio zdefiniowanej kolejnośći silniki korekcyjne Vul-pecula obróciła
się jeszcze bardziej w miejscu i zaczęła razić ogniem cięż-kiej artylerii wiszące na orbicie
inwazyjnej okręty nieprzyjaciela. Dopiero wtedy admirał Spatian rzucił do przodu resztę swej
floty, sformowanej w trzy kliny, z których środkowy i największy zarazem tworzył
majestatyczny Saint Scythus.
Dystans dzielący nas od planety malał z każdą minutą. Orbita 56-Izar ro-iła się od rakiet i
laserowych wiązek. Teraz rozpoczęła się mordercza walka niewielkich i bardzo szybkich
maszyn szturmowych. Chmary myśliwców przechwytujących i lekkich bombowców obu flot
zderzyły się ze sobą i zmieszały niczym dwa stada insektów. Malutkie ogniki śmigały w
pustce kosmosu z zawrotną prędkością, zbyt szybkie i liczne, by gołe ludzkie oko zdołało
ogarnąć je wzrokiem i pojąć coś z tego chaosu. Nawet taktyczne wyświetlacze na mostkach
okrętów nie ułatwiały tego zadania, ich ekrany płonęły tysiącami punkcików mieszających się
ze sobą, znikających i poja-wiających się ponownie po krótkiej chwili.
Heretycy zapełnili strefę buforową za swym zgrupowaniem gęstymi po-lami minowymi i
idąca w przodzie armady fregata Emperor’s Hammer od-niosła ciężkie uszkodzenia od ich
wybuchów. Okaleczony krytycznie okręt został zmuszony do pośpiesznego odskoku w
Osnowę. Heretyckie myśliwce opadły go niczym stado padlinożerców dręczących konającą
bestię.
Fregata Will of Iron minęła Emperor’s Hammer i przystąpiła do czysz-czenia pól
minowych za pomocą specjalistycznych sensorów. Skanowane na odpowiedniej

180
częstotliwości radiowej miny zaczęły detonować całymi set-kami rozświetlając przestrzeń
jaskrawą poświatą.
Spatian zamierzał wyciąć w szeroko rozciągniętej formacji nieprzyjaciela lukę i
przepchnąć przez nią wybrane okręty tak daleko, by zdołały wejść na niską orbitę 56-Izar. Po
dotarciu na uprzednio wyznaczone pozycje jednost-ki te mogłbyby przystąpić do zrzutu
planetarnego swych oddziałów sztur-mowych, a jednocześnie potrafiłyby ubezpieczyć je w tej
niebezpiecznej dla lekko opancerzonych promów fazie ogniem pokładowej artylerii.
Saint Scythus jako pierwszy zajął swoją pozycję. Jego laserowe baterie obróciły w płonący
wrak heretycki krążownik Scutum i zmusiły do despe-rackiej ucieczki fregatę Glory of Algol.
Setki statków desantowych sypnęły się niczym grad z kadłuba pancerni-ka, dwóch fregat i
czarnego okrętu Inkwizycji sunącego w ślad za jednost-kami marynarki. Większość tych
stateczków stanowiły szare promy zrzuto-we Imperialnej Gwardii spadające pomiędzy
chmury 56-Izar niczym deszcz meteorów. Lecz mknęły też pomiędzy nimi matowoczarne
kapsuły desan-towe i promy zakonu Straży Śmierci.
Rozpoczęła się kontrinwazja.

* * * * *

W pierwszej godzinie wojny zdołaliśmy zrzucić na powierzchnię planety dwie trzecie


kontyngentu mirepoixańskiej Gwardii złożonego ze stu dwu-dziestu tysięcy żołnierzy, niemal
połowę brygad zmotoryzowanych oraz wszystkich sześćdziesięciu Marines Straży Śmierci.
Wstępne skanowanie 56-Izar wykazało, że jest to rozległy i niezbyt dla ludzi przyjazny
świat skryty pod gęstą zasłoną chmur. Ogromne równinne kontynenty pozbawione
jakiejkolwiek organicznej powłoki przecięte były pasami krystalicznych masywów górskich.
Otaczały je oceany chemicznych cieczy. Jedynym śladem rozumnego życia na tej planecie –
jedynym śladem jakiegokolwiek życia – był pas budowli przywodzących na myśl wielkie
miasta, ciągnący się wzdłuż równika globu. Natura i stopień złożoności tych struktur były
niemal nieczytelne dla orbitalnych sensorów. Heretycy skupili swą uwagę na trzech
największych skupiskach budowli, toteż admirał Spatian właśnie te miasta wybrał za cel
desantu, przyjmując słuszne zało-żenie, iż nasi wrogowie nie zamierzali tracić czasu na
wikłanie się w zbędne działania militarne.
Straty były ciężkie. Podejście do planety okazało się strefą śmierci pełną
nieprzyjacielskich myśliwców przechwytujących, mikromin i ognia artylerii przeciwlotniczej.
Wszystko to składało się na czysto ludzką wojnę. Nigdzie nie dostrzegaliśmy nawet śladu
uczestnictwa w niej saruthi.
Za rdzeniem gwardyjskiego korpusu do akcji weszły zespoły Inkwizycji: pięć grup
szturmowych wyznaczonych do uderzenia poprzez wyłomy poczynione atakiem wojskowych
i wykonania głównego zadania operacji – schwytania lub eliminacji konspiratorów oraz
zniszczenia wszelkich odnale-zionych kopii Necroteuchu. Otrzymałem komendę nad jedną z
tych grup, pozostałymi dowodzili Endor, Schongard, Molitor i sam mistrz Rorken. Voke był
zbyt słaby, aby uczestniczyć w inwazji, dlatego jego asystent Hel-dane został przydzielony do
zespołu Endora.
Mój oddział, Zespół Drugi, składał się z dwudziestu strzelców gudru-nickich, Bequin,
Midasa i Marine Straży Śmierci o imieniu Guilar. Każdy inkwizytor otrzymał w charakterze
asysty jednego żołnierza zakonnego Astartes. Fischig upierał się przy udziale w desancie, ale
z ciężkim sercem uznałem, że nie powrócił jeszcze dostatecznie do zdrowia. Pozostał na pan-
cerniku wraz z Aemosem, który nawet według skrajnie liberalnych standar-dów nie mógł się
zaliczać do kasty militarnej.
Nasz środek transportu, szary prom zrzutowy Imperialnej Gwardii, opuś-cił pokład Saint
Scythusa zaraz za jednostką Zespołu Pierwszego lecącą w osobistym opancerzonym

181
wahadłowcu lorda Rorkena. Prom opadał szybko w dół podskakując szaleńczo, pasy foteli
wrzynały nam się w ciała.
Ludzie Jerussa śpiewali w trakcie lotu. Ich standardowe gudrunickie mundury zostały
uzupełnione o elementy ciężkich pancerzy osobistych wy-ciągnięte z magazynów marynarki.
Na rękawach, tuż obok emblematu Pięć-dziesiątego Regimentu Gudrun, wszyscy naszyli
sobie małe odznaki Inkwi-zycji. Tryskali dobrym humorem, niecierpliwością i brawurową
determi-nacją. Wierzyłem skrycie, że źródłem tak wysokiego morale był prosty fakt wybrania
właśnie ich do roli mej obstawy, gest ukazujący pokładane w nich zaufanie. Żartowali, śmiali
się i śpiewali imperialne psalmy niczym praw-dziwi weterani. Doświadczenia zdobywane od
chwili poboru w Dorsay szybko okazały się dla tych ludzi efektywnym chrztem bojowym.
Bequin również uległa znaczącej zmianie od chwili, kiedy pierwszy raz spotkałem ją na
Hubrisie. Twarda, trzeźwo myśląca kobieta zastąpiła roz-trzepaną i płochą prostytutkę ze
Słonecznego Domu. Odnosiłem wrażenie, że dziewczyna odnalazła w końcu swe powołanie,
ponieważ oddała się nowemu życiu z ogromnym zaangażowaniem i powagą. Jej postawa
budziła mój szacunek. Wielu ludzi odpowiada na wezwanie Imperatora, wielu jednak
marnotrawi talent i boskie łaski. Wbrew wszelkim oczekiwaniom Alizebeth Bequin dowiodła
swej wartości. Sądzę, że mogę w miarę precy-zyjnie określić moment tej transformacji –
płaskowyż na KCX-1288. Widok płonącego ciała Mandragore okazał się dla niej swoistego
rodzaju egzor-cyzmem, raz na zawsze pozbawiając ją ukrytych lęków.
Ubrana w dobrze dopasowany czarny pancerz osobisty i długi czarny płaszcz, siedziała na
fotelu tuż obok mnie, skrupulatnie sprawdzając swój laserowy karabin. Oficer śledczy
doskonale ją wyszkolił. Ukryte w ręka-aaaa zcz wiczkach palce poruszały się z niezwykłą
zwinnością zdradzającą zawodo-wy profesjonalizm. Tylko futrzany kołnierz płaszcza
nawiązywał w luźny sposób do beztroskiego umalowanego dziewczęcia, jakie znałem kiedyś.
Midas siedział po mojej drugiej stronie. Był wyjątkowo głośnym pasa-żerem. Wiedziałem,
że chętnie zamieniłby się natychmiast z pilotem mary-narki i zajął jego miejsce w kokpicie
promu. Miał na sobie tradycyjną kolorową kurtkę, chociaż brat Guilar nie omieszkał jej
natychmiast skryty-kować jako uniform „niestosowny w warunkach polowych”. Do kabur na
biodrach włożył igłowe pistolety, a między kolanami ściskał oparty kolbą o podłogę długi
glaviański karabin.
Ja sam na czas akcji założyłem brązowy pancerz osobisty i zwykle no-szony płaszcz, co
stanowiło akceptowalny kompromis pomiędzy protekcją, a mobilnością. Na wysokości piersi
przypiąłem swą odznakę. Brat-kronikarz Brytnoth przysłał mi w formie zaszczytnego
podarunku boltowy pistolet przeznaczony do osobistego użytku. Była to piękna, ręcznie
wykonana broń w obudowie z matowozielonej stali. Jeden magazynek w kształcie półksię-
życa włożyłem do pistoletu, pozostałe osiem powiesiłem na pasie.
Po ośmiu minutach szaleńczej jazdy prom wyrównał lot i wibracje wy-raźnie ustały.
Siedzący tuż przy włazie brat Guilar nakreślił w powietrzu znak Orła i założył na głowę hełm.
- Dwadzieścia sekund – oświadczył przez interkom pilot.

* * * * *

Zeszliśmy poniżej pułapu chmur, prosto w piekło ogromnej strefy wojennej, pędząc z
włączonymi do pełna dopalaczami w kierunku jednej ze zlokalizowanych uprzednio z orbity
struktur. Kompleks otoczony był pierś-cieniem zbiorników cieczy przypominających
kolosalne jeziora albo rezerwuary, a ich zawartość płonęła tworząc ściany ognia strzelające na
tysiące metrów w niebo. Czarny jak smoła dym buchał z rozszalałych ognisk zasnuwając
przestworza gęstą kurtyną oparów całkowicie blokują-cych dostęp słonecznych promieni. Za
jedyne oświetlenie służyła nam potworna łuna podświetlana dodatkowo przez eksplozje
pocisków i płomie-nie wylotowe broni.

182
Prom zadygotał konwulsyjnie szarpnięty w górę odpalonymi w ostatniej chwili silnikami
hamującymi. Zmiana ciążenia omal nie pozrywała nam pa-sów bezpieczeństwa. Guilar
uderzył pięścią w panel kontrolny wiszący na ścianie obok włazu i rampa desantowa opadła z
metalicznym szczękiem. Do środka przedziału wdarło się ciepłe powietrze i gryzący dym.
Wyskoczyliśmy prosto na błyszczący wilgocią pas białego błota, mlasz-czącego miękko
pod ciężkimi butami. Błotna równina leżała pomiędzy dwo-ma zbiornikami płonącej cieczy i
z miejsca poczuliśmy na twarzach upiorny żar bijący od strony obu rezerwuarów. Języki
ognia odbijały się w mokrej powierzchni błota.
W grząskiej ziemi poniewierały się dogasające szczątki zestrzelonego promu zrzutowego
oraz kilkanaście zwęglonych trupów w mundurach żoł-nierzy Mirepoix. Czarne niebo ponad
naszymi głowami przecinała paję-czyna salw z ciężkiej broni laserowej. Jakieś tysiąc metrów
z przodu dostrzegłem znajome kształty nieregularnych obręczy, nazywanych przez
techkapłanów marynarki tetrabramami. Niektóre z nich zostały zniszczone lub poważnie
uszkodzone we wstępnej fazie desantu. Za bramami w niebo wzbijały się perłowobiałe mury
wielkiej budowli, celu naszej operacji. Z tej odległości struktura przypominała gigantyczną
morską muszlę, naznaczoną tysiącami malutkich śladów po trafieniach z broni palnej i
energetycznej.
Ruszyliśmy w ślad za Guilarem. Powietrze przesycone było odorem pali-wa i jeszcze
jednym silnym zapachem, którego nie potrafiłem zidentyfi-kować.
- Tu Zespół Drugi, udane lądowanie w strefie siedem – zameldowałem przez komunikator.
- Rozumiem, Dwójka. Zespoły Pierwszy i Czwarty potwierdziły lądowanie w wyznaczonych
strefach.
Zatem grupy Rorkena i Molitora były już na ziemi. Brakowało wieści od Endora i
Schongarda.
Kiedy przebiegliśmy obok pierwszej linii tetrabram, Guilar zwolnił i zaczął potrząsać
ukrytą pod hełmem głową. Ja sam również czułem rosnącą wokół aurę, charakterystyczną dla
środowiska zamieszkałego przez saruthi. Odniosłem wrażenie, że efekt mentalnego
ogłupienia został jeszcze bardziej spotęgowany przez uszkodzone elementy budowli.
Tetrabramy odpowiadały za tworzenie i podtrzymywanie tetraświatów, a teraz jakiś fragment
ich nieludzkich funkcji uległ niekontrolowanemu nawet przez obcych wypacze-niu.

Gudrunici również padli ofiarą aury, ale nie wpłynęło to zbyt negatywnie na ich morale.
- Obejmij prowadzenie ! – zawołałem do Jerussa. Guilar natychmiast na mnie spojrzał.
- Potrzebujesz chwili czasu, aby przywyknąć do tych warunków, bracie Guilll

Guilarze. Nie próbuj się sprzeczać.


Jeruss ruszył przodem wraz z trójką wybranych gwardzistów. Nawet oni mieli zauważalne
problemy przebiegając obok przechylonych rozbitych bram. Przechylali się na boki jakby
upojeni alkoholem. Zakrzywienie kątów czasoprzestrzeni było w tym miejscu ekstremalnie
silne.
Za naszymi plecami ryknęły silniki promu zrzutowego. Pojazd oderwał się od warstwy
błota i zaczął zwiększać wysokość, rampa desantowa i wysu-wane podwozie znikały pod
brzuchem maszyny. Prom wzniósł się na jakieś sześćdziesiąt metrów i wtedy trafił go
rakietowy pocisk. Statek przemienił się w jaskrawą kulę ognia. Płonący kokpit oderwał się od
reszty kadłuba i stromym łukiem spadł prosto w fale piekielnego jeziora, metalowe resztki
przedziału desantowego posypały się z nieba niczym upiorny deszcz.
Na Boga-Imperatora, przecież jeszcze przed momentem byliśmy w środ-ku !
Biegnąc chwiejnym truchtem dotarliśmy do budowli saruthi. Jej rozmiary przywodziły na
myśl imperialną metropolię przemysłową, osławione „mro-wisko”, a spora część budynków
musiała znajdować się głęboko pod poziomem błotnej równiny. Próbowałem ogarnąć

183
wzrokiem jej kształt, ale nie był to dobry pomysł i szybko z niego zrezygnowałem nie chcąc
ryzy-kować całkowitej dezorientacji. Była to monumentalna bryła o idealnie gładkich murach
i pozornie perfekcyjnych kątach, ale ludzkie oko nie potra-fiło do końca objąć całości
wzrokiem. Krawędzie budowli biegły w sposób budzący naturalny sprzeciw człowieka i
wywoływały dziwaczne optyczne złudzenia w miejscach, gdzie przecinały się lub stykały ze
sobą.
Dobiegliśmy do podstawy monumentu. Nigdzie nie dostrzegłem śladu wrót ani drzwi, a ci
lojaliści, którzy byli tu przed nami bezskutecznie próbo-wali wysadzić masywne mury za
pomocą ładunków wybuchowych – świad-czyły o tym czarne plamy na powierzchni
lustrzanych ścian.
Kazałem towarzyszom cofnąć się od muru i ruszyć w stronę rzędu bram. Te najbliżej
stojące wciąż były nienaruszone.
Jak podejrzewałem, natychmiast po przejściu ostatniej z tetrabram zna-leźliśmy się
wewnątrz budowli, jakby niewidzialna siła przepchnęła nas przez perłowe ściany.
Półmrok wnętrza rozjaśniała słaba poświata płynąca z nieznanego mi źródła, przy czym
odnosiłem wrażenie, że emitują ją same ściany. Było go-rąco, a tajemniczy zapach jeszcze
przybrał na sile. Podłoga, krystaliczna i gładka, falowała pod nogami i płynnie przechodziła w
pion w miejscu zet-knięcia ze ścianami.
Biegliśmy ostrożnie do przodu, z gotową do strzału bronią. Prowadzący nas korytarz –
przy czym nazwa ta z trudem oddaje charakter przemierzanej właśnie struktury – przypominał
kształtem wielką spiralę, podobną do musz-li lub kanałów ludzkiego ucha. Nie mam pojęcia,
jak długi był ten dziwacz-ny korytarz, ale czułem, że stale biegliśmy w górę.
Rozszerzając się raptownie korytarz wprowadził nas do gigantycznej, niemal sferycznej
komnaty, której rozmiarów ani rzeczywistych kształtów nie sposób było określić.
Przypominała ozdobny ogród czy nawet farmę. Posrebrzane pomosty, biegnące w powietrzu
bez widocznych podpórek nik-ły pomiędzy owalnymi zbiornikami cieczy stanowiącej
pożywkę dla wiel-kich wielobarwnych kwiatów i bulwiastych narośli. Bujna rośłinność krze-
wiła się wszędzie wokół, ociekając wilgocią. Ponad zbiornikami wisiały zielone brody pnączy
i lian. Stada małych insektów latały pomiędzy rozło-żystymi liściami, kielichami
dziwacznych kwiatów i powierzchnią cieczy. Jeden z nich przysiadł na moim rękawie.
Strzepnąłem go z wstrętem do-strzegając pięć odnóży, trzy skrzydła i całkowity brak symetrii
w budowie.
Ruszyliśmy jednym ze srebrnych pomostów. W jego połowie natrafi-liśmy na tetrabramę.
Po jej przejściu natychmiast znaleźliśmy się innym sfe-rycznym ogrodzie, wypełnionym
podobną egzotyczną roślinnością. Naj-większe rosnące w tutejszych zbiornikach okazy flory
obcych – gigantyczne żółte paprotniki zwieńczone pomarańczonymi kwiatami – wznosiły się
na dobre osiemdziesiat metrów w górę.
Guilar wykrzyczał ostrzeżenie, jego stormbolter zaczął terkotać rytmicz-nie. Pociski
rozrywały łodygi monumentalnych roślin, darły na strzępy wiel-kie liście i pnącza.
Odpowiedział mu silny ogień z broni laserowej i automatycznej. Prze-biegając pomiędzy
bujną roślinnością sztucznej dżungli, heretyccy żołnierze kierowali się w stronę naszego
pomostu.

Rozdział XXIV

Zespół Drugi wchodzi do akcji.


Bezszelestna rewolucja.
Tryumf Dazzo.

184
Nadbiegali srebrnymi pomostami, strzelając z opartych o biodra karabi-nów. Mężczyźni w
ubrudzonych mundurach gudrunickich strzelców i czar-nych pancerzach osobistych służb
bezpieczeństwa marynarki. Dwaj gwar-dziści z mojego zespołu zostali śmiertelnie ugodzeni
pociskami, runęli z pomostu wprost do wodnych zbiorników znikając z pluskiem w oleistej
czarnej toni. Lecz większość strzałów nieprzyjaciela poszła na boki i w górę szaleńczą
trajektorią lotu.
Zespół Drugi odpowiedział ogniem, zaszczękały gwardyjskie lasery. Przepchnąłem się na
sam przód grupy podnosząc w górę boltowy pistolet. Na srebrnym pomoście niewiele było
miejsca do manewrowania i niemal żadnej osłony przed pociskami wroga.
Mój pierwszy strzał poszedł tak dalece w bok, iż w pierwszej chwili po-myślałem o
fatalnym skalibrowaniu broni. Lecz wtedy wspomniałem wypa-czoną naturę światów saruthi i
odłożyłem ogromną poprawkę. Dwa dalsze strzały i dwa trupy. Bequin i Midas natychmiast
podchwycili ten trik, w ich ślady poszli ludzie Jerussa.
Guilar dla odmiany robił mnóstwo hałasu rozdzierając ogród na strzępy wybuchową
amunicją. Widziałem wyraźnie jak źle na niego wpływa atmo-sfera tego miejsca i jak silnie
dezorientuje ona zmysły zakonnika.
Był to przełomowy moment w mym życiu. Wrażenie nabożnego podziwu odczuwane za
każdym razem, gdy miałem okazję ujrzeć jednego z tych bogom podobnych wojowników,
odczuwane niezmiennie od pewnego dnia przed trzydziestu laty, kiedy widziałem Białe
Blizny zajmujące Almanadae, nagle zachwiało się w posadach i osłabło. Pomimo całej swej
potęgi fizycz-nej, odwagi, nadludzkiego wigoru i zaawansowanej technologicznie broni
Marine nie zdołał osiągnąć nic, podczas gdy Yeltun, najmłodszy z Gudru-nitów Jerussa,
zastrzelił już trzech heretyków.
Czy był to rezultat zawziętej arogancji ? Czy też może nadmiernej wiary w swe
umiejętności ?
- Guilarze ! Bracie Guilarze ! Odłóż odpowiednią poprawkę !
Pochwyciłem słuchem zduszone przekleństwo Marine. Opancerzony gi-gant ruszył w głąb
pomostu uparcie masakrując pociskami drzewa i krzewy saruthi.
- Dlaczego ten sukinkot nie słucha ? – zapytał Midas przykładając do ra-mienia swój
glaviański karabin. Pociągnął za spust i sto metrów dalej he-retycki żołnierz stracił rozerwaną
mikrowybuchem głowę.
- Ścieśnić szyki ! – rozkazałem – Jeruss, wysadź ich !
Sierżant i trzej jego podwładni zerwali z pasów granaty, zaczęli je ciskać przed siebie i na
boki. Detonacje wyrzucały w powietrze kolumny czarnej wody i szczątki połamanych roślin.
Otoczyła nas wilgotna mgiełka.
W dźwięku broni nieprzyjaciela pojawiła się nowa nuta, ponad trzaskiem laserów niósł się
teraz huk boltera.
Spojrzałem w głąb pomostu w tej samej chwili, gdy brat Guilar prze-chylił się do tyłu pod
wpływem wybuchających na jego napierśniku bol-towych pocisków. Krzyknął głucho,
bardziej z bezsilnej furii niż bólu, runął z pomostu prosto do jednego ze zbiorników i zniknął
pod wzburzoną taflą wody.
Rozpychając na boki heretyckich żołnierzy zabójca Marine parł prosto w naszym
kierunku.
- Nie ! – krzyknęła Bequin – Na Złoty Tron, nie !
Następne Dziecko Imperatora: brat, jeśli nie bliźniak, odrażającego Man-dragore. Jego
mesmeryczny płaszcz powiewał za opancerzonymi ramio-nami, a podkute żelazem buty
wstrząsały pomostem. Ryczał niczym rozju-szony byk. Bolter huknął ponownie i stojący tuż
przy mnie gwardzista eks-plodował od środka rozsadzony wybuchowym pociskiem.

185
Dzieci Imperatora, mroczni sponsorzy całego tego przedsięwzięcia, prze-bywali na 56-Izar
nadzorując osobiście przebieg misji. Czy przybyli tu nie-proszeni po śmierci Mandragore ?
Czy też Dazzo i Locke zwrócili się do nich z prośbą o pomoc ?
Zacząłem strzelać ze swego pistoletu dołączając do rozpaczliwej kano-nady, jaką powitali
nieoczekiwanego intruza śmiertelnie przerażeni gwar-dziści. Groza ogarniająca ludzi Zespołu
Drugiego sprawiła, że większość z nich zapomniała o niedawnym treningu i w ślepej panice
strzelała wprost przed siebie pudłując haniebnie. Marine Chaosu nawet nie zwrócił uwagi na
te kilka wiązek laserów, które osmaliły mu napierśnik pancerza.
- Zespół Drugi ! Mówi Zespół Drugi ! Są tutaj Dzieci Imperatora ! – wrzas-nąłem do
komunikatora. Wiedziałem, że zaraz umrę. Imperatywem stało się nagle powiadomienie o
całym tym zajściu dowództwa floty.

Czarny kształt wystrzelił spod powierzchni mętnej wody rozpryskując na wszystkie strony
kropelki cieczy. Brat Guilar chwycił chaotyckiego Marine za nogi i ściągnął z pomostu do
zbiornika. Pod pieniącą się wściekle wodą coś wystrzeliło kilkakrotnie, zapewne bolter, jedna
ze ścian zbiornika eks-plodowała z hukiem. Mętna woda rozlała się po dnie komnaty, a jej
szybko opadający poziom odsłonił dwóch zmagających się ze sobą olbrzymów, ob-lepionych
mułem, siłujących się i wymieniających nadludzkie ciosy pośród śliskich korzeni.
Okryte ceramitem pięści uderzały z trzaskiem w pancerne napierśniki, kawałki oddartego
kompozytu pryskały na wszystkie strony. Kolczaste ręka-wice Marine Chaosu wyryły
głębokie szramy na wizjerach hełmu Guilara. Lojalista naparł na przeciwnika, ale poślizgnął
się na jednym z korzeni. Obaj runęli na dno zbiornika. Heretycki legionista wzmocnił swój
chwyt i wbił jeden z kolców w zaczep na kołnierzu pancerza siłowego Guilara. Strażnik
Śmierci wyprężył się raptownie, a wtedy uderzenie lewym sierpo-wym zerwało mu hełm z
głowy.
Marine Chaosu usiadł na oszołomionym przeciwniku i zaczął mu miaż-dżyć masywnymi
pięściami gardło.
Rozległ się huk wystrzału, półmrok rozjaśnił silny płomień wylotowy. Legionista
przewrócił się na plecy ze zniszczoną twarzą, jego rozerwana czaszka zajęła się natychmiast
gorejącym wewnątrz ciała diabelskim og-niem.
Guilar wstał chwiejnie ze stormbolterem w dłoni, krew krzepła szybko na jego twarzy i
szyi.
Było to niezwykłe zwycięstwo. Jeruss i jego ludzie krzyczeli przez chwilę tryumfalnie i
donośnie gwizdali, potem rzucili się w pościg za tracą-cymi raptownie wigor heretykami.
Buntownicy zawrócili pierzchając po-między gęstą roślinność ogrodu.
Wciąż ociekając wodą, Guilar podciągnął się na barierce pomostu i stanął niepewnie na
jego srebrzystej podłodze. Spojrzał na mnie z góry.
- Bracie Guilarze, cieszę się, że jesteś znów z nami – powiedziałem z ulgą.

* * * * *

Pokonaliśmy ogrody saruthi nie niepokojeni już więcej przez wroga. Martwe ciała
heretyków, pływające w zbiornikach odżywki albo leżące na pomostach, nosiły na sobie ślady
ceremonialnych samookaleczeń. Piętna Chaosu, raczej wypalone w skórze za pomocą aury
zła niż samego rozża-rzonego żelaza, wieńczyły w bluźnierczy sposób ich czoła. Admirał
Spatian żywił nadzieję, że część sił heretyków, zwłaszcza żołnierzy gudrunickiej Gwardii, da
się przeciągnąć w trakcie desantu na stronę lojalistów. Podobnie jak sierżant Jeruss i jego
podwładni, ludzie ci byli jedynie bezwolnymi pion-kami wplątanymi w całą sprawę wskutek

186
zdrady Estruma, toteż taktycy ma-rynarki opracowali kilka scenariuszy odzwierciedlających
sytuację, gdy zna-cząca część heretyckich wojsk odwracała się przeciwko Dazzo i Locke.
Nadzieje te okazały się płonne. Umysły lojalnych obywateli Imperium zostały skażone i
wytrawione trucizną Chaosu. Konspiratorzy zapewnili so-bie całkowite posłuszeństwo swych
sług.

* * * * *

Skakaliśmy przez tetrabramy, docierając poprzez sześć kolejnych sfe-rycznych ogrodów


do plątaniny kamiennych korytarzy i asymetrycznych sal, których przeznaczenia nie
potrafiłem określić. Dwukrotnie napotkaliś-my na słaby opór grupek heretyków, którzy po
krótkiej wymianie ognia wycofali się w głąb zdeformowanego architektonicznie kompleksu.
Znacz-nie częściej docierały do nas odgłosy zaciekłej walki, niemalże toczącej się wokół nas,
lecz ani razu nie dostrzegliśmy najmniejszego jej śladu.
Kontakt z dowództwem floty był fragmentaryczny. Zespół Pierwszy lor-da Rorkena
uwikłał się w walki gdzieś w obrębie kompleksu, nie było żad-nych wieści od Molitora.
Zespół Czwarty, ekipa Schongarda, przepadł bez śladu w jednym z tetraświatów, a do
koordynatorów operacji na orbicie do-cierały jedynie szczątkowe wezwania jego członków
proszące o udzielenie wsparcia, przeplatane maniakalnymi komunikatami mówiącymi o
„niemoż-liwych kątach” i „spiralach szaleństwa”.
Titus Endor nie dawał znaku życia.
Na powierzchni 56-Izar wciąż trwała regularna wojna lądowa. Oficero-wie jednostek
Mirepoixu meldowali o zajęciu pozycji wokół wszystkich trzech wyznaczonych do
przechwycenia struktur architektonicznych. Wedle słów zdumionych gwardzistów jedno z
miast obcych zaczęło implodować powoli, jakby ostrzał z zewnątrz poczynił w jego
kluczowych mechaniz-mach nieodwracalne szkody.
W sali z lustrzanego kamienia, która wydawała się nie mieć sufitu, natra-filiśmy na
pierwszych saruthi. Byli martwi. Jakiś tuzin obcych leżał na pod-łodze z okaleczonymi
cielskami i wyrwanymi z dłoni szpicami. Za następną bramą znajdował się spiralny hall, w
którym odkryłem dalszą setkę saruthi. A Pomiędzy zwłokami monstrów krążyło
kilkanaście białych stworów nie-wolników, spotkanych wcześniej na płaskowyżu tragarzy
Necroteuchu. Uznałem, że zerwały one w jakiś sposób swe pęta, gdyż łańcuchy krępujące ich
kończyny zwisały teraz luźno ku ziemi. Niektórzy niewolnicy podnieśli z posadzki srebrne
szpice swych panów i metodycznymi powolnymi rucha-mi dźgali korpusy szarych
pobratymców.
Zastanawiałem się później niejeden raz, czy te żałosne białe istoty były odrębną rasą
zniewoloną przez saruthi czy też należały do zdegenerowanego odłamu gatunku służącego
bezwzględnym krewniakom. Nasza inwazja naj-wyraźniej stworzyła im okazję do zerwania
kajdan i zwrócenia się prze-ciwko dręczycielom. Taka właśnie była kara spotykająca prędzej
czy póź-niej każdą społeczność preferującą niewolnictwo.
Niewolnicy nie stanowili dla nas żadnego zagrożenia i chyba nawet nie zauważali
obecności ludzkich istot w swym pobliżu. Z bezszelestną deter-minacją masakrowali ciała
saruthi.
W innej komnacie, owalnej sali o podłodze wyłożonej niesymetrycznymi płytkami i
bardzo wysokiej temperaturze powietrza, żywi saruthi kręcili się chaotycznie całymi setkami.
Niektóre stwory zgubiły swe szpice i człapały nieporadnie na samych nogach, inne leżały
pokotem na posadzce trzęsąc się konwulsyjnie. Charakterystyczny zapach piżma był tutaj
silniejszy niż gdziekolwiek. Na moich oczach poprzez inną bramę do komnaty wpadły białe
istoty służebne, które powolnymi owadzimi ruchami zaczęły mordo-wać saruthi. Szarzy obcy
nie stawiali żadnego oporu.

187
Obraz ten powtarzał się w wielu innych salach i korytarzach. Saruthi le-żeli martwi albo
włóczyli się bez sensu w kółko, a pozbawieni nadzoru niewolnicy wyszukiwali ich za pomocą
dotyku i bezlitośnie zakłuwali ode-branymi szpicami.
Często rozmyślałem też nad znaczeniem tych ujrzanych obrazów. Czy saruthi poddali się z
rezygnacją losowi wiedząc o swej rychłej zagładzie, czy też wpłynęły na ich postawę jakieś
nieznane mi czynniki ? Nawet techkapłani i ksenobiolodzy nigdy nie zdołali odpowiedzieć na
to pytanie. Z biegiem czasu stało się ono jeszcze jednym potwierdzeniem całkowicie dla nas
obcej natury tej zagadkowej rasy: abstrakcyjnej, nieprzewidywalnej i niepojętej dla umysłu
zwykłego człowieka.

* * * * *

Kiedy znaleźliśmy kleryka Dazzo, był już niemal po drugiej stronie linii życia i śmierci.
Na tetraświecie, w którym leżało jego ciało, musiała się rozegrać iście ty-taniczna bitwa.
Tysiące zwłok pokrywały wyłożoną płytkami ziemię, za-równo żołnierzy Mirepoixu jak i
heretyków. Dostrzegłem wśród trupów dwa kształty w pancerzach siłowych Dzieci
Imperatora i trzy Straży Śmierci. Tetraświat, największy chyba spośród dotąd przeze mnie
widzianych, sięgał daleko poza granice postrzegania ludzkich zmysłów, a zakrwawione sterty
ciał ciągnęły się tysiącami aż po horyzont.
Dazzo leżał u podstawy asymetrycznego kamiennego bloku wznoszącego się na
metalowych płytkach, jego ciało krwawiło z licznych ran postrzało-wych. Heldane siedział
tuż obok, oparty plecami o kamień, pilnujący here-tyckiego przywódcę z pistoletem w dłoni.
Jego tors pokrywała skorupa za-krzepniętej krwi, a oddech rwał się spazmatycznie.
Rozpoznał nas, gdy przechodziliśmy przez bramę, opuścił broń.
- Co tutaj się stało, Heldane ?
- Bitwa – wysapał – Dotarliśmy tu, kiedy już trwała. Gdy inkwizytor Endor zauważył tego
zdrajcę, rzucił się poprzez rzeź w stronę obelisku. Wszystko, co działo się potem to tylko
mgliste wspomnienia...
- Gdzie jest teraz Endor ? – zapytałem rozglądając się wokół z rozpaczliwą nadzieją, iż
nigdzie nie dojrzę ciała swego przyjaciela.
- Pobiegł... pobiegł za Locke.
- Którędy ?
Wskazał dłonią tetrabramę wznoszącą się z boku, pośród zwałów zwłok.
- Czy Locke ma Necroteuch ? Necroteuch saruthi ?
- Nie – odparł Heldane – ale ma czytnik.
- Co takiego ?
- Dazzo wyjął go w jakiś sposób z tej rzeczy – Heldane klepnął dłonią ka-mienny bok, na
którym się wspierał – Czytnik językowy. Narzędzie transla-cyjne. Bez niego saruthiańska
wersja księgi jest dla nas niezrozumiała.
- Jak na Imperator on to zrobił ? – zapytał Guilar.
- Swoim umysłem – wyjaśnił Heldane – Nie czujesz tej aury mentalnego swądu ?
Ja czułem. Powietrze przesycała silna psioniczna woń niemal całkowicie wypalonej jaźni.
Stojący na płytkach obelisk był bez wątpienia kolejnym wytworem tajemniczej technologii
saruthi, być może odpowiednikiem impe-rialnej maszyny liczącej, a może czymś więcej,
może nawet żywą istotą. Dazzo, człowiek o niewiarygodnie rozwiniętym talencie
psionicznym, zdo-łał zidentyfikować naturę kamiennego bloku i zmusić go pod wpływem
men- praw

mentalnego ataku do odsłonięcia ukrytych sekretów. Niezwykły sukces, prawdziwe


zwycięstwo ludzkiego umysłu.

188
- Polyhedron – powiedział Heldane – Nieregularnego kształtu, mały, wyko-nany z perłowego
surowca. Wyskoczył z bloku wprost w jego ręce, jakby się nagle zmaterializował.
Dostrzegłem to wycinając sobie drogę do obe-lisku. Lecz ten wysiłek zniszczył draniowi
umysł. Endor go dopadł, a on na-wet nie miał siły się bronić.
- Skąd wiesz, że ta rzecz była... translatorem ? – zapytała Bequin.
- Przeczytałem w jego gasnącym umyśle. Jak już wspomniałem, przestał się bronić. Możecie
sprawdzić sami.
Podszedłem do Dazzo i uklęknąłem przy starym człowieku. Urywany od-dech omiatał
popękane skrwawione usta. Wprowadziłem do jego jaźni men-talną sondę odpychając na boki
patetyczne resztki psychicznych barier. Od-nalezione informacje potwierdzały słowa
Heldane. Dzięki nadludzkiej sile woli Dazzo wyrwał translator z więzów saruthiańskiej
technologii i poznał jednocześnie lokalizację samego Necroteuchu. Umierając przekazał
czytnik i stosowną wiedzę kapitanowi Locke, by ten dokończył dzieła spiskowców.
- Gregor ! – syknął Midas. Odwróciłem się w miejscu. Daleko na hory-zoncie sztucznego
świata pojawiły się sylwetki nadbiegających heretyckich żołnierzy. Najbliżsi z nich zaczynali
już strzelać w naszą stronę.
Guilar i Gudrunici odpowiedzieli ogniem, zajmując pozycje za zwałami ludzkich trupów.
- Bracie Guilarze, musisz powstrzymać tych zdrajców w miejscu.
- Co zamierzasz zrobić, inkwizytorze ? – zapytał wkładając do stormboltera nowy
magazynek.
- Idę za Locke i Endorem, zrobić to, co okaże się konieczne.

Rozdział XXV

Necroteuch obcych.
Gra końcowa.
Człowiek o pustych oczach.

Pozostawiliśmy za sobą narastającą z każdą chwilą kanonadę i popędzi-liśmy prosto w


obręcz tetrabramy. Bequin, Midas i ja biegliśmy co sił po-przez dezorientujące zmysł
równowagi spirale i aule niszczonej metropolii saruthi.
W trakcie tego szaleńczego biegu złożyłem drogą radiową obszerny ra-port adresowany do
dowództwa floty, ale nie otrzymałem żadnej odpo-wiedzi czy też tylko potwierdzenia, że mój
przekaz został odebrany czytel-nie. Później próbowałem złapać przez radio Titusa Endora, ale
jego komuni-kator milczał jak zaklęty.
Przemierzana przez nas część kompleksu okazała się prawdziwym czte-rowymiarowym
labiryntem, ale ja miałem już w głowie mentalną mapę wy-ciągniętą przez Dazzo z
kamiennego bloku, przedstawiającą najkrótszą dro-gę do miejsca przechowywania
Necroteuchu.
Według moich szacunków – które nie należą z wiadomych względów do zbyt
wiarygodnych – zbliżaliśmy się szybko do serca struktury. Serca nie w sensie fizycznym czy
geograficznym, tylko tej części metropolii, wokół któ-rej kąty czasoprzestrzeni były
najbardziej wypaczone i zdeformowane.
Mijaliśmy spore gromady saruthi, biegające po korytarzach z metalicz-nym szczękiem
uderzających w płytki szpiców. Obcy sprawiali wrażenie całkowicie oderwanych od
rzeczywistości. Zapach piżma przesycał ciepłe, oświetlone słabą poświatą tunele i owalne
sale.
Gdzieś z przodu dobiegły mnie ludzkie krzyki i huk wystrzałów.
- Titus ? Titus ! Tu Eisenhorn ! Słyszysz mnie ?!
Komunikator ożył natychmiast.

189
- Gregor ! Na litość Imperatora, potrzebuję...
Przekaz został urwany. Kanonada znacznie się nasiliła.
Skoczyliśmy w kolejną bramę i niemal natychmiast zostaliśmy zmuszeni do szukania
osłony przed tnącymi powietrze wiązkami energii. Komnata była duża, ale zdecydowanie
różniła się od tych widzianych do tej pory. Po-grążona w półmroku, nie posiadała
charakterystycznej poświaty padającej ze ścian saruthiańskich budowli. Lustrzany gładki
materiał służący za budulec w całej metropolii tutaj był szary i matowy, jakby obumarły.
Następny kamienny blok, podobny do tego służącego Heldane za opar-cie, tylko znacznie
większy, stał na popielatej podłodze. Po jego powierz-chni ściekała oleista zielonkawa
substancja zbierająca się w kałużę u pod-stawy obelisku. W kamieniu ktoś wyciął
niesymetryczną półeczkę, mniej więcej na wysokości głowy człowieka przeciętnego wzrostu.
Stał na niej niebieski oktahedron rozświetlony płonącym w jego wnętrzu nieziemskim
ogniem.
Necroteuch obcych. Krótka konsultacja mapy Dazzo potwierdziła moje podejrzenia.
Komnata cuchnęła odorem prastarego zła, owym charakterystycznym zapachem piżma,
który tutaj okazał się tak silny, że z miejsca zebrało mi się na wymioty. Na ścianach i
rozfalowanym nierównym suficie znajdowały się dziwaczne odrażające narośle z metalu,
kości i żywej tkanki, przypominają-ce bluźnierczą grzybnię. Ostre haki na pordzewiałych
łańcuchach zwisały z tych niby-grzybów. Nie było to dzieło rąk saruthi, lecz manifestacja
czys-tego Chaosu, wykreowana przez potęgę Necroteuchu ukrytego od tysięcy lat w tym
zagubionym pośród czasu i przestrzeni sanktuarium.
Mniejsze bloki kamieni, o nieregularnych kształtach i wysokości, stercza-ły z podłogi w
różnych miejscach pomieszczenia. To pomiędzy nimi toczyła się usłyszana wcześniej
strzelanina. Wszyscy troje zeszliśmy z tła migotli-wej tetrabramy chowając się za najbliższym
z kamieni. Laserowe wiązki uderzały z sykiem w bryły odłupując z nich skrawki surowca.
- Titus !
- Gregor ! – inkwizytor był jakiś dwadzieścia metrów przed nami, w jednej trzeciej drogi do
Necroteuchu. Kucając za jednym z bloków strzelał z lase-rowego pistoletu do
wyprzedzających go w wyścigu po artefakt postaci.
Ujrzałem kapitana Locke w asyście ośmiu lub dziewięciu heretyckich żołnierzy.
Przesunąłem głowę na boki, wpierw na Bequin, potem na Midasa.
- Strzelać wedle uznania – poleciłem. Wypaliliśmy z wszystkich luf chcąc osłonić Endora
ogniem i przynajmniej jeden heretyk zginął w efekcie tej salwy. Kiedy reszta zdrajców
rozpierzchła się w poszukiwaniu kryjówki, Endor skoczył na równe nogi i zaczął biec do
przodu. Krecha laserowego światła uderzyła w niego z trzaskiem i cisnęła ciałem o kamienną
posadzkę.
Rzuciłem się w jego kierunku, strzelając raz za razem z ściskanego oburącz boltowego
pistoletu. Mikroeksplozje pocisków odrywały kawały bezpośrednim trafieniem. Dotarłem do
Endora.

gruzu od bloków skrywających heretyków, jeden z nich runął rozerwany bezpośrednim


trafieniem. Dotarłem do Endora.
Został postrzelony w klatkę piersiową. Rana okazałaby się śmiertelna, gdyby nie moja
błyskawiczna reakcja. Wciągnąłem go za osłonę i czekałem na przekradającą się do mnie
Bequin.
- Ucisk, tutaj ! – rozkazałem. Dłonie miałem mokre od krwi starego przyjaciela. Dziewczyna
wykonała polecenie bez zbędnych uwag.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z narastającego grzmotu dobiegają-cego gdzieś spoza
komnaty. Posadzka drżała coraz silniej pod nogami. Fragment sufitu pokrył się znienacka
pajęczyną pęknięć, po czym runął w dół pośród deszczu odłamków. Do środka sali napłynęło

190
chłodne światło z zewnątrz. W ciągu kilku następnych sekund sufit zarwał się w jeszcze
trzech innych miejscach i wtedy już wyraźnie usłyszałem ryk skoncentrowanego
bombardowania.
- Midas !
Dobiegał już do mnie po mej lewej stronie, zarzucając na plecy glaviań-ski karabin i
wyjmując z kabur znacznie praktyczniejsze w bieżącej sytuacji pistolety. Mordercze
metalowe strzałki z sykiem cięły powietrze. Podłoga wciąż się trzęsła. Oberwał się kolejny
kawał sufitu.
Pozostawiając Endora z Bequin zacząłem skakać od filaru do filaru kuląc się w
odpowiedzi na ścigające mnie pociski. Ustawiłem komunikator na uprzednio uzgodnionej z
Midasem częstotliwości.
- Cierń do Aegisa, potrzebny tajfun lewostronny.
- Aegis potwierdza, tajfun za trzy.
Policzyłem w myślach do trzech i skoczyłem do przodu. W tym samym momencie Midas
cisnął w lewo granat odłamkowy i zaczął strzelać jedno-cześnie z obu pistoletów.
Pojawił się jaskrawy rozbłysk i huk eksplozji przytłumił na chwilę jedno-stajny grzmot
bombardowania na zewnątrz kompleksu. Jakiś heretycki żoł-nierz śmignął w powietrzu z
szeroko rozrzuconymi rękami, uderzył z całej siły w kamienny bok i zsunął się po nim z
pogruchotanymi kośćmi.
„Tajfun” Midasa pozwolił mi zbliżyć się na jakieś dziesięć metrów do pozycji zajmowanej
przez Locke. Straciłem sadystycznego kapitana z oczu, nigdzie nie potrafiłem go dojrzeć.
Ściskając mocniej rękojeść boltowego pistoletu ująłem w drugą dłoń energetyczny miecz i
szybkim ruchem okrą-żyłem skrywający mnie częściowo filar.
Locke i jeden z jego ludzi postanowili w tym samym momencie zrobić identyczny manewr
z drugiej strony. Wyskakując zza osłony stanęliśmy twarzą w twarz pomiędzy dwoma
filarami. Pistolet podskoczył z hukiem w mojej ręce, ale pocisk tylko otarł się o
błyskawicznie uskakującego w bok Locke i urwał lewą rękę jego kompanowi. Zanim
wrzeszczący z bólu heretyk zdążył upaść na posadzkę komnaty, laserowa wiązka przepaliła
mi na wylot prawe ramię. Długi sztylet błysnął w lewej dłoni kapitana. Zde-rzyliśmy się ze
sobą. Próbowałem przeciągnąć po jego grzbiecie ostrzem miecza, lecz zahaczyło o coś w tyle.
Oberwałem rękojeścią sztyletu w twarz i upadłem oszołomiony na plecy. Z tryumfalnym
uśmiechem, którego ja już nigdy nie zdołam skopiować, Locke opuścił w moim kierunku lufę
pistoletu zamierzając przestrzelić mi czaszkę.
Wyrzeźbiony przez obcych z nieznanego mi rodzaju skały dwutonowy filar, przecięty na
wysokości ludzkiego pasa ostrzem mojego energetycz-nego miecza, zwalił się z chrzęstem na
kapitana Wolnej Floty przygniatając go w ułamku sekundy do podłogi.

* * * * *

Wstałem z trudem na nogi.


Gorgone Locke wciąż jeszcze żył. Jego brzuch i nogi były zmiażdżone potwornym
ciężarem kamiennego bloku, ręce połamane. Spojrzał na mnie zamglonym, pełnym
niedowierzania i cierpienia wzrokiem.
- Gorgone Locke, w oczach Świętej Inkwizycji zostajesz po trzykroć przek-lęty za swe
działania, przekonania i przynależność – oświadczyłem rozpo-czynając katechizm
piętnowania.
- N-nie... – wyszeptał chrapliwie.
Kiedy skończyłem recytować stosowną litanię, wyciąłem mu na czole czubkiem miecza
piętno heretyka. Umarł w trakcie tego zabiegu wskutek odniesionych obrażeń wewnętrznych.

191
Zdemolowana komnata wciąż dygotała. Zardzewiałe haki kołysały się ze szczękiem na
łańcuchach. Pył i bryły gruzu spadały z dziur w dachu. Sięg-nąłem ręką w dół i wymacałem w
kieszeni zakrwawionej kurtki Locke per-łowy polyhedron. Translator. Schowałem go do
jednej ze swych kieszonek i spojrzałem w stronę nadchodzącego Midasa.
- Ostatnie z jego szczurów już uciekły – powiedział pilot chowając pistolety do kabur.
Spojrzał w dół na martwego kapitana.
- Więc tak kończą wszyscy heretycy, co ?
Podniosłem rękę, by zdjąć Necroteuch obcych z jego półki i w tej pozycji dosłownie
skamieniałem, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Aaa Niewyobrażalnie
silna moc mentalna spetryfikowała moje ciało.
- Tak właśnie kończą wszyscy heretycy – powiedział czyjś głos – Odwróć go tak, by mógł
mnie zobaczyć.
Wbrew swej woli wykonałem obrót w miejscu, z ręką wciąż wyciągniętą w geście
chwytania. Ujrzałem kątem oka Midasa, również sparaliżowanego. Na jego smagłej ciemnej
twarzy zastygł grymas zaskoczenia.
Konrad Molitor, mój brat-inkwizytor, stał przede mną z uśmiechem na ustach. Trzej
zakapturzeni słudzy niemal następowali mu na pięty.
- Cóż za brawura, Gregorze. Cóż za poświęcenie. Byłem pewien, że to właśnie ty odnajdziesz
naszą zdobycz.
Próbowałem odpowiedzieć, ale nie potrafiłem poruszyć ustami. Ślina ciekła mi pomiędzy
zaciśniętymi zębami. Molitor spojrzał na jednego ze swych towarzyszy.
- Pozwól mu mówić – polecił.
Psioniczny ucisk nieznacznie zelżał, chociaż formułowanie słów wciąż było ogromnym
wysiłkiem.
- C-co ty r-robisz, Molitorze ?
- Zabezpieczam bezcenny Necroteuch, cóż innego miałbym zrobić ? Na-prawdę nie możemy
pozwolić na to, byś zniszczył jeszcze jedną jego kopię.
- M-my ?
- Jest wiele osób uważających, że ludzkość zyska znacznie więcej na prze-studiowaniu
zawartości tego dzieła, a nie jego zniszczeniu. Przybyłem tutaj, by zabezpieczyć interesy tych
osób.
- R-rorken nigdy n-nie pozwoli... p-pójdziesz za to na s-stos...
- Mój czcigodny mistrz Rorken nigdy niczego się nie dowie. Czujesz jak to miejsce drży ?
Widzisz sypiący się sufit ? Dziesięć minut temu wysłałem do dowództwa floty komunikat
mówiący o wykonaniu głównego zadania. Podałem też kod aktywujący Sanction Extremis.
Nasi przyjaciele na orbicie są pewni, że Necroteuch został bezpiecznie zneutralizowany.
Nasze wojska się wycofują w trybie natychmiastowym. Baterie pokładowe floty już
rozpoczęły destrukcję miast obcych. Nikt się nie dowie, że Necroteuch został stąd
wyniesiony. Żaden dowód rzeczowy nie przetrwa bombardo-wania. Żaden dowód... ani żaden
niewygodny świadek.
Nie spuszczał ze mnie swych żółtych oczu.
- Jaka szkoda, że przyszło ci oddać życie w czasie szturmu na 56-Izar. Two-je imię będzie
otaczane powszechnym szacunkiem, osobiście tego dopilnuję, zapewniam cię.
- Ty s-skurwielu... – walczyłem z pętającymi mój umysł okowami, ale była to walka skazana
na porażkę. Wiedziałem, że to nie Molitor mnie paraliżuje, tylko jeden z akolitów, a może
nawet wszyscy trzej wspólnie.
- Zabierz to – polecił jednemu z towarzyszy radykał wskazując ręką stojący wciąż na półce
Necroteuch – Trzeba się stąd wynosić.
Przed chwilą jeszcze stosunkowo odległe, bombardowanie coraz bardziej przybierało na
sile. Zakapturzona postać podeszła do obelisku i zdjęła z pół-ki niebieski oktahedron.

192
Podnosząc artefakt eleganckimi palcami o długich paznokciach akolita przyjrzał mu się
uważnie jakby coś studiował, po czym odwrócił się w stronę Molitora.
- Jest bezużyteczny.
- Co ?
- Nie sposób go odczytać. Został zakodowany całkowicie niezrozumiałym szyfrem w języku
saruthi.
Molitor zesztywniał.
- Nie ! Niemożliwe ! Złam kod !
- Zrobiłbym to, gdybym potrafił. To wykracza poza moje możliwości.
- Musi być jakiś sposób translacji !
Zakapturzony mężczyzna trzymający Necroteuch spojrzał w moim kie-runku.
- On ma dekoder. Jedyny dekoder. Próbował o nim nie myśleć, ale widzę go w jego jaźni.
Sprawdź w kieszonce kurtki.
Uśmiech powrócił na usta Molitora. Podszedł do mnie podnosząc dłoń.
- Uparty do samego końca, cały Gregor. Ty cholerny draniu !
Laserowa wiązka urwała mu dłoń na wysokości nadgarstka.
Okaleczony inkwizytor wrzasnął z bólu i odskoczył w tył. Z kikuta jego ręki unosił się
dym.
Bequin wychynęła z półmroku za moimi plecami, z zaciętą miną i kara-binem
przyłożonym do ramienia. Jego lufa mierzyła w serce Molitora.
- Zabić ich ! Zabić ich ! – krzyknął histerycznie radykał. Poczułem jak mentalny ucisk rośnie
raptownie, by zmiażdżyć moją psychikę raz na zaw-sze. I ustał całkowicie. Bequin znalazła
się tuż przy mnie, byłem wolny. Akolita trzymający Necroteuch cofnął się o krok do tyłu ze
zdumieniem.
Pobladły z bólu i zdenerwowania Molitor spostrzegł, że jego mentalna broń zawiodła.
- Albaara ! T’harth ! – krzyknął.
Słowa kodowe. Słowa-bezpieczniki. Para towarzyszy pozostających do-tąd za jego
plecami skoczyła do przodu, ich płaszcze sfrunęły na ziemię ro-zerwane błyskawicznymi
ruchami.

Arkobiczownicy. Heretycy przeprogramowani mentalnie i wzmocnieni cybernetycznymi


wszczepami w celu stworzenia bezlitosnych zabójców. Słowa-bezpieczniki wyrwały ich z
otępiającego transu i wprawiły z miejsca w stan bezgranicznego amoku.
Pod podartymi płaszczami skrywały się zdeformowane zgarbione istoty o chrobliwie
bladej skórze połyskującej zimnym blaskiem stalowych wszcze-pów i wbitych prosto w ciało
pobłogosławionych nitów. Zamiast dłoni mieli pęki elektrobiczy. Bezmyślne wytrzeszczone
oczy jarzyły się dzikim szałem pod dolnymi krawędziami hełmów pacyfikatorskich,
przymocowanych na stałe do czaszek obu morderców grubymi gwoździami.
Wszyscy troje wystrzeliliśmy do nich jednocześnie, zasypując obie bestie gradem
pocisków. Zwykli śmiertelnicy padliby trupem na miejscu, zabójcy jednak nawet nie zwolnili
kroku. W ich żyłach płonęły chemiczne dopalacze wytwarzane przez podskórne zasobniki z
adrenaliną, buzowały bojowe nar-kotyki pompowane w krwioobieg z zawieszonych na
plecach zbiorników. Nawet nie czuli przyjmowanych na siebie obrażeń.
Jeden znalazł się już na wyciągnięcie ręki ode mnie, kiedy nieustanny potok boltowych
pocisków powstrzymał w końcu jego bieg. Jedna z wybu-chowych głowic rozerwała
opancerzony dozownik narkotyków wiszący na jego ramieniu. Arkobiczownik runął na
posadzkę komnaty odarty znienacka z litościwej tarczy znieczulaczy bólu, pogrążony w
przeraźliwej agonii.
Drugi zignorował całkowicie ukłucia zbyt dla niego delikatnych igieł wystrzeliwanych
przez pistolety Midasa. Skoczyliśmy w przeciwne strony, desperacko umykając z jego drogi.

193
Machając na prawo i lewo biczami skrę-cił w kierunku pilota. Glavianin tylko dzięki swej
wrodzonej zwinności zdo-łał pierzchnąć przed rozszalałym potworem, nurkując za jeden z
filarów.
Midas wiedział, że pozostały mu tylko ułamki sekund. Ruszałem wraz z Bequin w jego
kierunku, ale w zasadzie oboje nic nie mogliśmy już zrobić.
Zerwał z piersi załadowany granatami bandolier, wyciągnął płynnym ru-chem jedną z
zawleczek i stanął między filarami. W ostatniej chwili przy-siadł na piętach i rozpalone
końcówki elektrobiczy śmignęły nad jego głową żłobiąc głębokie bruzdy w kamiennych
blokach.
Midas skoczył do przodu, odbił się od podłogi i zarzucił bandolier na głowę
arkobiczownika. Tym samym akrobatycznym susem rzucił się ponad ramieniem niskiego
zabójcy w naszym kierunku.
Detonacja granatów dosłownie rozczłonkowała napastnika. Pochwycony falą uderzeniową
wybuchu Midas poleciał w powietrze i stromym łukiem grzmotnął w stertę gruzu
nieruchomiejąc pośród szczątków zarwanego su-fitu.
- Eisenhorn ! Eisenhorn ! – wrzeszczał Molitor szukając mnie wśród mroku i kłębów dymu
wraz ze swoim pomocnikiem. W jego głosie walczyły ze so-bą wściekłość i ból.
- Trzymaj się tuż przy mnie – poleciłem Bequin, gdy cofaliśmy się w głąb komnaty – Ten
psionik nie zdoła mnie dopaść, dopóki mnie chronisz.
Połowa trzymającego się jeszcze dachu i spory fragment ściany wyleciał znienacka w
powietrzu. Do wnętrza sali wdarła się kula pomarańczowego ognia.
Ogłuszeni i poparzeni, musieliśmy podtrzymać się wzajemnie. Komnata została otwarta
bezpośrednim trafieniem i do jej środka sączył się snop zimnego białego światła, gęsto
przetykanego kłębami dymu.
- Za mną ! – pobiegliśmy chwiejnie w stronę rozbitej ściany i zaczęliśmy wspinać się po jej
resztkach chwytając rozwartymi palcami bryły kamienia i innego materiału użytego przez
saruthi do stworzenia zewnętrznej powłoki. Lustrzany perłowy surowiec był nadtopiony i
pokryty bąblami, przypominał w dotyk spaloną skórę lub plastyk.
Wspinaliśmy się ku światłu.

* * * * *

Znaleźliśmy się wysoko na falistym dachu kompleksu saruthi. Było zim-no, a wiatr
szalejący na lśniącym białym dachu niósł ze sobą odór dymu, spalenizny i chemikaliów.
Dach położony był bardzo wysoko. Perłowe ściany ogromnej budowli wyginały się w
nieregularny sposób ku jego podstawie, a ich powierzchnia przypominała krystalicznie czysty
lód. Bequin poślizgnęła się i tylko mój chwyt za jej ramię nie pozwolił dziewczynie zsunąć
się po pochyłym dachu w kierunku zaokrąglonej krawędzi i dalej w dół, prosto ku ziemi.
Z białego dachu, wystrzeliwującego wysoko w obce niebo, mogliśmy obserwować wielkie
jeziora płomieni i chmury dymu gnane wiatrem na tysiące kilometrów w głąb kontynentu.
Widzieliśmy chmary statków desan-towych mknących desperacko w górę ku czekającym na
orbicie okrętom transportowym. Na płaskich równinach z białego błota setki imperialnych
żołnierzy pędziły w kierunku czekających promów, ciskając za siebie heł-my, plecaki, a
nawet osobistą broń, by nie obciążała ich ona w szaleńczym wyścigu po życie. Czołgi i
transportery opancerzone brnęły przez grząską ziemię wtaczając się z pełną prędkością na
opuszczone rampy ciężkich sta-ttt kich promów. Artyleryjskie pociski i krechy laserów
punktowały przestrzeń wokół kompleksu znacząc miejsca, gdzie zaskoczeni odwrotem
gwardzis-tów heretycy przechodzili do kontrataku.
Snopy jaskrawego światła przecinały chmury równając z ziemią całą okolicę. Wypełniając
co do joty polecenia Molitora admirał Spatian prowa-dził całkowitą annihilację objętej

194
bombardowaniem strefy. Cała piątka ink-wizytorów oraz brat-kapitan Cynewolf i wybrani
oficerowie marynarki dos-tali przed misją pakiet kodów pozwalających zainicjować takie
piekło. Moli-tor przypieczętował nasz los. Raz rozpoczęte, Sanction Extremis nie mogło już
zostać powstrzymane, nawet gdyby mój komunikator pracował popraw-nie, a nie trzeszczał
zakłócany elektrmagnetycznymi impulsami towarzyszą-cymi każdej orbitalnej salwie.
Zgodnie z opracowanym wcześniej planem Spatian systematycznie niszczył całą strefę
metropolii obcych tak szybko jak to tylko było możliwe, nawet kosztem swych wycofujących
się wciąż jed-nostek naziemnych.
Inne miasto saruthi, jakieś dwadzieścia kilometrów od nas, przestało ist-nieć. Jego kształt
przypominał gigantyczne owalne jajo, popękane i podziu-rawione lancami światła. Snopy
laserowej energii przestębnowały je aż do fundamentów. Fale myśliwców bombardujących
spadały całymi szwadrona-mi z niebios zrzucając niesione pod skrzydłami ładunki.
Samosterujące po-ciski rakietowe, smukłe i szybkie niczym podniebne rekiny, przebiły się
przez warstwę chmur pędząc ku ziemi w swym pierwszym i ostatnim zarazem locie.
Metropolia zadygotała i wyleciała w powietrze. Upiorny blask rozpalił hemisferę planety.
Kolumna białego dymu utworzyła na niebie gigantyczny grzyb wysoki na jakieś piętnaście
kilometrów.
Widok był niezwykły, wręcz oszałamiający. Oboje z Bequin patrzyliśmy na tę apokalipsę
z otwartymi ustami. Kilka sekund później ta sama scena powtórzyła się czterdzieści
kilometrów za naszymi plecami i kolejna metro-polia obcych przestała istnieć.
Struktura, na której opływowym dachu właśnie staliśmy miała bez wąt-pienia lada moment
podzielić los bliźniaczych miast. Pewnie już teraz koor-dynaty celu były wprowadzane do
pamięci serwitorów artyleryjskich.
Pobiegliśmy wzdłuż zdradliwej krawędzi dachu szukając drogi ucieczki. Na tle
zadymionego nieba płonęły silniki korekcyjne promów zrzutowych pędzących z pełną
prędkością w stronę tłumów żołnierzy Mirepoixu, wyma-chujących rozpaczliwie rękami na
błotnistych polach. Byłem zaskoczony tak bezprzykładną odwagą pilotów marynarki.
Admirał Spatian nie zamierzał czekać z bombardowaniem do chwili ewakuacji wszystkich
gwardzistów. Piloci ryzykowali najwyższą stawkę siadając z rozpędu na równinach, by
podjąć na pokład tylu żołnierzy Gwardii, ilu tylko mogli pomieścić.
- Gregor ! – krzyknęła mi do ucha Bequin.
Obejrzałem się przez ramię. Z szerokiej wyrwy w lśniącym dachu wy-dostali się z trudem
Molitor i jego zakapturzony akolita. Ślizgając się nie-zgrabnie zaczęli biec w naszą stronę.
Laserowa wiązka gwizdnęła mi koło ucha, dotknęła perłowej powierzch-ni dachu i
wyżłobiła w niej osmaloną bruzdę.
- Translator, ty sukinsynu ! Dawaj translator ! – wrzeszczał Molitor.
Posłałem mu w odpowiedzi cały magazynek pistoletu.
Pierwszy wybuchowy pocisk minął postać radykalnego inkwizytora i rozerwał się na
łukowatym fragmencie dachu rozrzucając wokół kawałki kamienia. Pozostałe trafiły.
Mikroeksplozje rozdarły lewe udo zdrajcy, jego brzuch i gardło.
Konrad Molitor zadygotał konwulsyjnie bryzgając krwią, przewrócił się na plecy.
Okaleczone ciało ześlizgnęło się po pochyłym dachu i wypadło za jego zaokrągloną krawędź
pozostawiając po sobie szeroką smugę krwi.
Akolita wciąż biegł w mym kierunku, nie bacząc na strzały. Zrzucił z siebie długi płaszcz.
Pod spodem nie miał żadnego innego ubrania. Był nagi, wysoki, świetnie umięśniony.
Jego skórę pokrywała cieniutka warstwa złotej farby. Twarz o przystojnych męskich rysach
przyciągała wzrok dwoma niewielkimi rogami wyrastającymi ze skroni akolity.
Miał puste, pozbawione źrenic i tęczówek oczy.
Moje sny przybrały materialną postać.
Groza ścisnęła mi serce żelaznymi kleszczami.

195
Rozdział XXVI

Cherubael.
Na krawędzi zagłady.
Exterminatus.

Człowiek o pustych oczach – używam wciąż słowa człowiek, chociaż wtedy wiedziałem
już, iż to demon ukryty w ludzkim ciele – podszedł do mnie po śliskim błyszczącym dachu.
Pulsujący wewnętrznym światłem ok-tahedron z bluźnierczym przekładem Necroteuchu na
jezyk obcych spoczy-wał w jednej z eleganckich, niemalże kobiecych dłoni.
- Poproszę o translator, Gregorze.
- Czym jesteś ?
- Nie jest to najlepszy moment na zawieranie znajomości – demon wskazał dłonią snopy
laserowego światła punktujące błotne pola tuż przy budowli.
- Spraw mi tę przyjemność – upierałem się przy swoim.
- Dobrze. Jestem Cherubael. A teraz czytnik. Zegar tyka.
- Zegar zawsze tyka – odparłem – Kto cię stworzył ?
- Stworzył mnie ? – mężczyzna o pustych oczach powtórzył moje pytanie i uśmiechnął się
zagadkowo.
- Jesteś... spętanym demonem. Istotą służebną. Powiedz mi, kto cię stwo-rzył i kto przysłał
Molitora i ciebie po Necroteuch... a może wtedy dam ci ten translator.
Zaśmiał się i oblizał usta długim rozwidlonym językiem.
- Pozwól, że przedstawię całą sprawę jasno, Gregorze. Oddasz mi natych-miast translator.
Albo zrobisz to dobrowolnie albo będę go musiał odebrać sam. A wtedy połamię ci każdą
kość w ciele. I przerżnę tę dziwkę za tobą. Jej też połamię przy tym wszystkie kości. Potem
zawlokę was oboje do sali pod tym dachem, powieszę na hakach i będę patroszył czekając, aż
bombar-dowanie unicestwi cakowicie to miejsce.
Urwał na chwilę.
- Czas na twój wybór.
- Często pojawiałeś się w moich snach. Dlaczego ?
- Posiadasz talent, Gregorze. A czas nie jest tym, za co postrzegają go lu-dzie. Sekunda
pobytu w Osnowie z miejsca by ci to uświadomiła. Zresztą sekunda w czterowymiarowych
konstruktach saruthi również wystarczy. Twoje sny były koszmarami wspomnień, które
dopiero mają się pojawić.
- Kto cię stworzył ? – zapytałem raz jeszcze. Nie spodziewałem się już w zasadzie
odpowiedzi, daltego zaskoczyły mnie jego słowa.
- Święta Inkwizycja mnie stworzyła, Gregorze. Stworzył mnie jeden z two-ich braci. A teraz
proszę po raz ostatni...
Demon obrócił się w miejscu słysząc za sobą podniesione ludzkie głosy. Brat-kapitan
Cynewolf wspinał się na dach po szczątkach zniszczonej ścia-ny, towarzyszyli mu Midas i
jeszcze jeden Marine Straży Śmierci niosący na rękach bezwładne ciało Titusa Endora.
Cynewolf podniósł swój stormbolter i posłał serię w stronę mężczyzny o pustych oczach.
Cherubael uniósł dłoń i z nieprawdopodobną szybkością wyłapał palcami nadlatujące w
jego kierunku pociski.
- Wracaj do domu, bękarci synu Astartes ! – krzyknął demon – Nie masz tu czego szukać !
Diaboliczna istota podeszla jeszcze bliżej. Widziałem teraz dokładnie malutkie łuki
wyładowań energetycznych skaczące po jej skórze, czułem odór rozkładu.
Oko w oko z bestią piekieł.

196
Wyciągnął do przodu odwróconą w geście żądania dłoń, jego zwieńczo-ne długimi
paznokciami palce przypominały mi szpony.
- Dobry pomysł, by się zabezpieczyć przede mną nietkniętą – spojrzał na Bequin – W jaki
sposób ją zdobyłeś ?
- Przeznaczenie, podobnie jak czas, nie jest funkcją liniową, Cherubaelu. Z pewnością wiesz
sporo na ten temat. Znalazłem Bequin w taki sam sposób, w jaki twoje senne koszmary
znalazły mnie.
Demon pokiwał głową.
- Lubię cię, Gregorze Eisenhornie. Jesteś tak bardzo stanowczy i zdetermi-nowany... jak na
człowieka. Życzyłbym sobie, byśmy mogli siąść razem do stołu i porozmawiać o życiu...
Lecz nie mamy czasu ! – zmienił raptownie ton – Daj mi translator !
Wyjąłem z kieszonki czytnik. Demon uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Upuściłem artefakt na śliski dach i opuściłem na niego but, zanim zdążył potoczyć się w
stronę krawędzi. Naciskiem podeszwy obróciłem perłowy translator w proch.
Demon cofnął się o krok patrząc na krystaliczny pył.
Podniósł po chwili wzrok mierząc mnie pustymi oczami.
- Jesteś bardzo upartym człowiekiem, Gregorze. Zabiłbym cię z ogromną aaa
przyjemnością w odpowiednim czasie, lecz ty przecież tak naprawdę już nie żyjesz. Za
dwieście czterdzieści sekund orbitalne bombardowanie zmieście ten kompleks z powierzchni
ziemi. Łap !
Rzucił mi saruthiański Necroteuch. Złapałem świecący kryształ w ręce.
- Zwyciężyłeś. Zabierz nagrodę ze sobą... do piekła.
Zaczął biec w stronę krawędzi dachu, po czym odbił się od jego powierz-chni i skoczył
przed siebie z szeroko rozłożonymi rękami. Zawisł na ułamek sekundy w bezruchu, a potem
poleciał w dół. Zdążył wykonać w tym locie jeden perfekcyjny obrót, zanim pochłonęły go
płomienie pobliskiego jezio-ra chemikaliów.
Objąłem Bequin. Cynewolf, Midas i Marine niosący Endora podeszli do nas pośpiesznie.
Titus, skurczony w opancerzonych ramionach Strażnka Śmierci, wyglądał na martwego.
Modliłem się w myślach, by tak właśnie było, bo dzięki temu los pozwoliłby uniknąć memu
przyjacielowi cierpień, które lada sekunda miały stać się naszym udziałem.
- Cierń i Aegis, ponad i... dobrze, ponad, na Imperatora ! Do diabła z tą cholerną Glossią !
Ruszcie tyłki !
Mój wahadłowiec wystrzelił zza krawędzi obłego dachu i zawisł w chy-botliwej pozycji.
Rampa przedziału desantowego była już opuszczona. Za pancernymi szybami kokpitu
dostrzegłem walczącego ze sterami Fischiga. Krzyczał coś do mnie. Na tylnym fotelu siedział
Aemos.

* * * * *

Patrzyłem z mostku Saint Scythusa jak umiera 56-Izar. Opuszczaliśmy właśnie orbitę
skazanego na zagładę świata. Gigantyczny pożary spowiły płomieniami kontynenty planety.
Sanction Extremis. Exterminatus.
Po bombach termicznych spadły ładunki wirusowe. Po starannie dobra-nych i
błyskawicznie działających plagach cały glob skąpała pożoga nukle-arnego ataku.
Kiedy wychodziliśmy za granice systemu, planeta była już tylko całkowi-cie wyjałowioną
z życia bryłą stopionych skał. Nigdy już więcej nie nawią-zano kontaktu z saruthi.
A diaboliczne złowieszcze światło Necroteuchu zgasło raz na zawsze.

197
Epilog

Na Pamophrey.

Odpoczęliśmy na Pamophrey.
Czterdzieści tygodni tranzytu przez Osnowę stępiło tryumfalne nastroje. Armada
marynarki rozdzieliła się po wejściu na orbitę Thracian Primary i tam też po raz ostatni
miałem okazję widzieć się z sierżantem Jerussem. Pomachał mi na pożegnanie ręką w
zadymionym gwarnym barze na jednej z ulic planetarnej stolicy.
Wynająłem willę na Pamophrey. Midas przesypiał większość dni, noce poświęcając na gry
w regicide z Fischigiem i Aemosem. Bequin kapała swe ciało na przemian w słonecznych
promieniach i szmaragdowych falach ciepłego oceanu.
Ja sam siadywałem na piaszczystych wydmach mierząc w zamyśleniu wzrokiem plażę
niczym bóg zagubiony w trakcie procesu tworzenia nowe-go świata.
Czekało nas mnóstwo pracy. Należało sporządzić raporty, przeprowa-dzić przesłuchania i
wizje lokalne. Lord Rorken zwołał posiedzenie wyż-szych organów Inkwizycji, a Wielka
Rada Terry oczekiwała z niecierpli-wością na końcowe wyniki dochodzenia. Miesiące
papierkowej roboty, spotkań i narad. Tożsamość osoby stojącej za Molitorem i demonem
wciąż pozostawała tajemnicą i chociaż lord Rorken równie gorąco jak ja pragnął rozwiązania
tej zagadki, wątpiłem w jej szybkie rozwikłanie. Odpowiedź na najważniejsze pytanie całymi
latami mogła pozostawać ukryta pod trybami biurokratycznymi Inkwizycji, pogrążonej w
głębokiej stagnacji.
Nie zamierzałem na to pozwolić. Gdy tylko obowiązki przestaną mnie naciskać, podejmę
trop przełożonego Cherubaela. Usankcjonowana władza ludzkości nad wszechświatem
stanęła na chwilę pod znakiem zapytania wskutek działalności tego człowieka.
Nie zamierzałem też nigdy zapomnieć o saruthi. Stali się oni dla mnie wzorcową lekcją
tego, jak cała niezwykle zaawansowana kultura może być skonsumowana przez drapieżną
moc Osnowy.

* * * * *

Morskie ptaki unosiły się ponad rozkołysanymi falami, woda uderzała w piasek plaży z
głośnym sykiem.
Mężczyzna o pustych oczach wciąż pojawiał się w mych snach.
Wspomnienia przeszłości czy zapowiedź tego, co miało mnie jeszcze spotkać ?
Pozostawało mi tylko czekać, by sprawdzić to samemu.

KONIEC

198

You might also like