Professional Documents
Culture Documents
Nasz Kawałek Świata - Tomasz Kieres
Nasz Kawałek Świata - Tomasz Kieres
***
„Dziękuję
T.
PS Pomyślałam, że Trouble brzmi lepiej”.
Mała karteczka i dosłownie kilka słów. Znalazłem ją dopiero
dobrze po południu. Leżała schowana pod telefonem
komórkowym, a w weekendy mam taką zasadę, że jeśli ktoś
nie zadzwoni, to staram się nie brać go w ogóle do ręki.
Gdyby nie wiadomość od Ewy, to istniała szansa, że bym go
w ogóle nie podniósł.
Ewa chciała się dowiedzieć, gdzie i kiedy tak szybko
zniknąłem. Odpowiedziałem krótko, że byłem już zmęczony.
Na te słowa przysłała mi masę emotek oznaczających chyba,
że nie bierze mojej wymówki na poważnie albo że ją strasznie
rozśmieszyłem. Coś w tym guście. Nie myślałem o tym za
długo. Mój telefon szybko trafił na swoje miejsce, a w mojej
dłoni pojawił się liścik od Trouble.
Czy naprawdę oznaczała kłopoty?
Kiedy jej usta dotknęły moich, wszystko się skończyło
i zaczęło jednocześnie. Na krótki czas przeszliśmy przez portal
do tego innego, lepszego świata. Tak to czułem wtedy i tak to
pamiętałem teraz. Przez całą niedzielę starałem się
zracjonalizować to wszystko, co się wydarzyło. Miałem
prawie czterdzieści lat i czas na nastoletnie uniesienia
powinien być już dawno za mną. Zwłaszcza że jakoś nigdy nie
stały się one moim udziałem. Jednocześnie to, co się
wydarzyło, różniło się od wszystkich moich doświadczeń.
Jej dotyk, jej zapach, jej każdy ruch były cały czas przy
mnie, na mnie. Mimo porannego prysznica nie udało się ich
zmyć. O ile w czasie poprzedzającym naszą bliskość Trouble
świetnie ukrywała się pod kpiąco-ironicznym uśmiechem, tak
kiedy przyszło co do czego, czułem, jakby maska, którą nosiła,
w tym momencie spadła. Jakby wraz z sukienką zrzuciła
skórę. Skórę, która ją krępowała, która ją więziła.
Zanim się ożeniłem, poznałem wiele kobiet.
Najróżniejszych, od takich, co wiedziały doskonale, o co
w seksie chodzi, do takich, które wraz ze mną dopiero się go
uczyły. Każde doświadczenie było inne i na swój sposób coś
nowego wnoszące, ale i tak wtedy o tym nie wiedziałem. Seks
był seksem. Raz lepszym, raz trochę mniej.
Potem było małżeństwo. To coś innego, coś z założenia
lepszego, a jeśli takie nie było, winę za to brałem ja. Wtedy
całe życie miało być inne, miało być prawdziwe,
w przeciwieństwie do tego, co było wcześniej. Ja też miałem
być inny. Ja też miałem być prawdziwy i wydobyć na
zewnątrz całe dobro, które podobno gdzieś głęboko
schowałem. Szybko się jednak okazało, że ja nic nie
chowałem, po prostu nie było nic do odkrycia. Tę nierówną
walkę moja żona przegrała, a może oboje przegraliśmy.
Koniec końców, nic nie okazało się tym, czym miało być.
I to był chyba większy cios dla niej niż dla mnie. Ona wierzyła
w nas i z niezrozumiałych powodów wierzyła również we
mnie i w to wszystko, co jej zdaniem miałem do zaoferowania.
Ja również uczestniczyłem w tym boju, ramię w ramię
próbowaliśmy wygrać tę walkę. Tylko czy w ogóle można
było w niej zwyciężyć? Nie twierdzę, że wszystko powinno
przychodzić łatwo, ale nie jestem przekonany, czy o tym
właśnie w miłości chodzi. Żeby się wykuwała w walce. Czy
naprawdę to jest miłość, jeśli musimy o nią zabiegać, jeśli
musimy pokonywać przeszkody, aby być z drugą osobą,
przekonywać do siebie? Jakoś nie miałem tutaj pewności, ale
co ja wiedziałem o miłości. W najlepszym razie była kolejną
transakcją ucieczki przed samotnością.
Popatrzyłem znowu na list. Czy to, co się wydarzyło, też
było transakcją? I czego miałaby ona dotyczyć? Seksu. Bez
sensu. Trouble nie musiała zadawać sobie tyle trudu, aby pójść
z kimś do łóżka. Chyba że o to właśnie chodziło, o tę całą grę
w niedopowiedzenia, o dreszcz emocji związany
z niewiadomą, ze znalezieniem się w domu nieznajomego
mężczyzny. Tylko pytanie, czy ja rzeczywiście byłem takim
nieznajomym. Nie ulegało wątpliwości, że wiedziała, z kim
ma do czynienia, a jeśli zrobiła na mój temat jakikolwiek
wywiad, to wiedziała również, że raczej nic jej przy mnie nie
grozi. Ja byłem w całkowicie odmiennej sytuacji i fakt, że tak
po prostu wpuściłem ją do domu, graniczył z szaleństwem.
Przecież mogła okazać się jakąś wariatką. Skojarzyło mi się
z „Fatalnym zauroczeniem”.
A jednak wcześniej ani przez chwilę się nad tym nie
zastanawiałem. Od momentu, kiedy zobaczyłem ją w klubie,
popłynąłem z prądem. Coś mnie do niej przyciągało, że nie
zważając praktycznie na nic, poszedłem tą drogą. Czy
naprawdę oznaczała kłopoty? Na to pytanie nie potrafiłem
w tej chwili odpowiedzieć. Nie mogłem pozbyć się jej ze
swoich myśli. Poczucie bezsilności wobec tego, co mnie w tej
chwili wypełniało, pogłębiał fakt, że nic o niej nie wiedziałem.
Jako gra to może było i intrygujące. Ale teraz, czując to, co
czułem, czymkolwiek to było, nie bardzo wiedziałem, co
robić. To wykraczało poza kontrolę, a tego typu uczucia nie
miały prawa mieć miejsca w moim życiu.
Spojrzałem ponownie na tę kartkę, tym razem z jakąś
wewnętrzną złością. Nic nie mogłem poradzić na to, że to było
wszystko, co w tej chwili miałem. Powiedzenie, że znowu
spojrzałem na list, nie oddałoby w pełni tego, co robiłem.
Trudno jest kolejny raz rzucać na coś okiem, skoro nawet
przez chwilę się go od tego nie oderwało.
A ja właśnie dokładnie to cały czas robiłem. Wpatrywałem
się w te napisane słowa, jakby kryła się za nimi największa
prawda życiowa, którą za wszelką cenę chciałem przyswoić.
Po odtworzeniu taśmy z każdej wczorajszej chwili pytałem
w myślach, kim jest ten człowiek, który jeszcze dwadzieścia
cztery godziny temu był mną. Kim on jest? Czy to jakaś
pomroczność jasna sprawiła, że moimi myślami całkowicie
zawładnęła „ona”?
Zamknąłem oczy i oparłem się o sofę. Z jednej strony
miałem mętlik. Z drugiej nic nie mogło być wyraźniejsze.
Pewność, z którą szła przez cały wieczór, nagle gdzieś na
chwilę zniknęła, kiedy jej usta dotknęły moich. Jej pocałunek
przypominał pierwsze pocałunki nastolatków, kiedy jeszcze
nie wiedzą do końca, co robią, kiedy bardzo chcą pocałować,
ale jednocześnie boją się, aby czegokolwiek nie zepsuć. Kiedy
położyłem dłonie na jej ramionach, lekko drgnęła, jakby ze
strachem. Jednak kiedy odruchowo chciałem je cofnąć, jej
ręce szybko podążyły za moimi, abyśmy tylko nie stracili
kontaktu. Ten chwilowy strach i niepewność szybko ustąpiły
miejsca erupcji emocji. Jakbyśmy z jednego bieguna
przeskoczyli momentalnie na drugi, jakby wulkan i tornado
nagle się spotkały i połączyły w jedno. Tkwiła w tym
wszystkim jakaś ostateczność, jakby po tym połączeniu sił
natury miał zostać tylko proch i pył. Jakby to było ostatnie, co
razem zrobimy. Co w ogóle zrobimy.
Przez moment czułem, że to było właśnie życie. Ta energia,
ta pasja, to złapanie oddechu chociaż na krótką chwilę.
Prawdziwego oddechu… jakby miał być ostatni. Nie wiem,
gdzie jej myśli znajdowały się podczas tego wszystkiego, ale
ja bez zastanowienia skoczyłem za nią.
Może to właśnie była odpowiedź na pytanie o to, co się ze
mną działo. Może zabrała mnie do tego miejsca, może
przeszliśmy przez tę niewidzialną granicę do innego
równoległego świata. Może to właśnie tutaj był jej dom,
a u mnie bywała tylko gościem. A teraz zostawiła mnie
samego.
Potrząsnąłem głową, aby wyrwać się z tych myśli. Trudno
było znaleźć bardziej konkretnego osobnika ode mnie, a teraz
mogło się wydawać, że gdzieś go zgubiłem. Ziewnięcie Luny
przywróciło mnie do rzeczywistości. Jej spojrzenie zza
opadających powiek mówiło wszystko. „Nie wiem, o co
chodzi z tym czymś, co tak międlisz w dłoniach. Przecież tego
nawet nie da się zjeść”.
W sumie miała rację. Uśmiechnąłem się i pogładziłem ją po
grzbiecie. Może lekkie orzeźwienie rzeczywiście się przyda.
Kartkę wciąż jednak trzymałem w ręku i za nic nie chciałem
jej puścić.
ROZDZIAŁ 5
***
Dwieście osób. Dwieście pieprzonych osób. Tyle było na
liście. Żeby jeszcze wszystkie zostały wymienione! Ponad
pięćdziesiąt miejsc było pustych, jakby zaproszenia trafiły do
przypadkowych ludzi.
Zerknąłem na zegarek, właśnie minęła dwudziesta druga. Od
dobrych kilku godzin siedziałem i wpatrywałem się w kartki
przed mną, próbując usilnie znaleźć w nich jakiś sens. Choć
jeszcze przed otwarciem koperty nie wiedziałem, czego
oczekiwałem, z pewnością nie brałem pod uwagę
nierozwiązywalnej zagadki.
Na początku szybko wykreśliłem mężczyzn i kobiety, które
znałem. I tak zostało sporo takich, których nazwiska nic mi nie
mówiły. Oczywiście jeśli któraś była wymieniona przy
mężczyźnie, z góry założyłem, że Trouble nie mogła być jedną
z nich. Oparłem się na tym, że nikt nie oponował, gdy z nią
rozmawiałem, a potem wyszliśmy razem. Gdyby ktoś z nią
był, dałby mi znać, że wyciągam ręce, gdzie nie powinienem.
Inna sprawa, że to raczej po mnie zostały wyciągnięte ręce.
Oczywiście wśród wykreślonych przeze mnie
współpartnerek innych gości mogła być ona. W końcu moje
nazwisko też było przy Ewie, a przecież nie byliśmy parą.
Ciekawe, że zdążyli je umieścić, mimo że dowiedziałem się
o imprezie i na nią zdecydowałem raptem kilka godzin przed.
To oczywiście potwierdzało to, co wcześniej podejrzewałem –
kiedy chodziło o interesy, nie było miejsca na przypadek,
wszystko jest transakcją.
Kiedy moim oczom ukazała się kartka z pustymi miejscami
przy numerach kolejnych zaproszeń, opadłem na oparcie sofy.
Nie miało znaczenia, czy jej nazwisko było wśród
wyeliminowanych przeze mnie, czy może któreś z tych miejsc
ją symbolizowało. Odnalezienie jej niemożliwe.
Był tylko jeden problem. Ja nie uznawałem słowa
„niemożliwe”. Miałbym się poddać, gdy po raz pierwszy na
czymś mi zależało?
Wiedziałem jedno, dalsze wpatrywanie się w puste miejsca
zaprowadzi mnie donikąd. Nie było tam magicznego
atramentu, który nagle ukaże szukane przeze mnie imię
i nazwisko. Pewnie musiałbym użyć jakiegoś zaklęcia,
a jedyne, jakie mi w tej chwili przychodziło do głowy, to hasło
z „Seksmisji”, a nie sądziłem, że ono akurat by zadziałało.
Stanąłem i ostatni raz spojrzałem na leżące na ławie kartki.
Musiałem być zdesperowany, gdyż mimowolnie
wypowiedziałem to kultowe „zaklęcie”:
– Kurwa mać.
Luna popatrzyła na mnie spode łba z dezaprobatą.
– Musiałem spróbować – wytłumaczyłem się przed nią. –
Widocznie to powinny być inne słowa.
Moja piesa tylko ziewnęła.
– Idziemy na ostatni spacer przed snem – powiedziałem
w jej kierunku.
Przez chwilę spoglądała na mnie, jakby zastanawiała się, co
zrobić, po czym niechętnie zeszła z sofy i skierowała kroki do
drzwi wyjściowych.
Kilka minut później byliśmy na zewnątrz. Majowy wieczór
był dosyć ciepły. Poszliśmy do parku mieszczącego się po
drugiej stronie ulicy. Sprawdziłem kieszenie bluzy
i odetchnąłem z ulgą. Torebkę na odchody miałem przy sobie.
Luna jakby poczuła się wywołana do odpowiedzi i nie
zwlekając ani chwili, załatwiła swoją najważniejszą potrzebę.
Posprzątałem i pozbyłem się niechcianego bagażu
w pobliskim koszu, specjalnie do tego przeznaczonym.
Luna podniosła na mnie łeb, jakby chciała zapytać, czy teraz
może pobiegać. Rozejrzałem się dookoła, ale nikogo
w pobliżu nie zobaczyłem.
– Tylko nie odbiegaj daleko – powiedziałem i odpiąłem
smycz.
Ta wystartowała, jakby w ogóle nie słyszała, co do niej
przed chwilą mówiłem. Robiła dosyć duże kółka, ale cały czas
w zasięgu mojego wzroku. To było niesamowite, jak dużo
mówiłem do Luny, zdając sobie sprawę, że tego nie rozumie.
Jednocześnie miałem za każdym razem irracjonalną nadzieję,
że docierają do niej moje słowa. Ona z kolei rewanżowała mi
się zachowaniami, które udowadniały, że jest mądrzejsza, niż
czasami myślałem.
Po zrobieniu kilku kółek w naprawdę zawrotnym tempie
(zawsze tak miała po „rozładowaniu ładunku”) Luna nagle się
zatrzymała i nadstawiła uszu. Dostrzegłem, że jej nos szuka
jakiegoś zapachu – albo raczej już go wyczuł.
– Luna – powiedziałem spokojnie.
Ta jednak nie zwracała na mnie uwagi i zgodnie z moimi
obawami wystartowała do szaleńczego biegu. Ruszyłem za nią
biegiem, wykrzykując jej imię, na które w ogóle nie
reagowała. Zupełnie jak nie ona.
Na szczęście cel jej pogoni był oddalony raptem około stu
metrów od miejsca, w którym stałem. Luna wbiegła między
drzewa i wręcz skoczyła na osobę stojącą w ciemnościach,
mało jej nie wywracając.
To było tak do niej niepodobne. Co innego bronić domu, co
innego, kiedy wychodziliśmy na spacery. W plenerze
zachowywała się bardziej niż powściągliwie. A teraz to.
Podbiegłem i dostrzegłem drobną sylwetkę kucającą przy
mojej suńce. Luna zachowywała się jak oszalała, skakała,
a ogon chciał jej się urwać z radości. Normalnie gdybym coś
takiego zobaczył, poczułbym się zazdrosny, to były
zachowania zarezerwowane wyłącznie dla mnie. To na mój
widok tak się cieszyła, to na mnie tak skakała, nierzadko
popuszczając kilka kropelek moczu z radości.
A teraz coś takiego.
Postać była drobna. Dostrzegłem dżinsy i ramoneskę
zarzuconą na ramiona. Nie mogłem rozpoznać osoby, gdyż
głowę chowała pod kapturem bluzy.
Nie miało to jednak znaczenia, gdyż dokładnie wiedziałem,
kim jest osoba kryjąca się w mroku drzew. Tylko jedna osoba
mogła wzbudzić w Lunie tyle radości.
Musiałem otwarcie przed sobą przyznać, że moja piesa nie
była w tym osamotniona. Nie potrafiłem nazwać tego, co się
we mnie w tamtej chwili działo. Nie wiem, czy w ogóle
istniały takie słowa, których mógłbym użyć, nie popadając
w patetyzm, ale to nie miało znaczenia. Przez pieprzone trzy
dni mój cały świat wywrócił się do góry nogami i mimo że na
zewnątrz cały czas zachowywałem dobrą minę, to w pełni
zdawałem sobie sprawę, że nic już nie będzie takie same.
Nigdy.
– Zawsze tak późno wychodzicie na spacer?
Tego głosu nie pomyliłbym z żadnym innym.
Wyprostowała się i mimo że jej twarz cały czas ukrywała się
w cieniu tak drzew, jak i kaptura, mógłbym ją bez problemu
opisać. Na początku bałem się, że rozmaże się w mojej
pamięci i powoli wyblaknie jak rysunek na szybie podczas
deszczu. Teraz nie miałem wątpliwości, że było to
niemożliwe. Mogłem bez problemu opisać każdy szczegół jej
twarzy. Delikatne zmarszczki w kącikach oczu, widoczne
kiedy patrzyła na mnie z tą swoją ironią, i dołki w policzkach,
kiedy się uśmiechała. Ledwo zauważalne rozchylenie warg,
kiedy czekała na odpowiedź na którekolwiek z pytań, które mi
tamtego wieczoru zadała. To wszystko było cały czas ze mną.
To, że moja piesa tak zareagowała na jej pojawienie się, nie
znaczyło, że ja zrobię to samo, choć wypełniała mnie podobna
radość. Te uczucia na sto procent były poza moją kontrolą.
– My się znamy? – spytałem.
– Nie powiedziałabym – odpowiedziała, wynurzając się
z ciemności.
W świetle lamp była dokładnie taka sama, jak ją
zapamiętałem.
Popatrzyłem na nią uważnie, lekko mrużąc oczy.
– Coś jakby mi kołatało.
– Niedobrze – westchnęła – w tak młodym wieku mieć
kłopoty z pamięcią. Rozumiem, że stąd pies przewodnik. Taka
pamięć zewnętrzna, można by powiedzieć.
Luna nie miała problemu, że właśnie o niej wspomniano,
i oparła przednie łapy o kobietę. Jednocześnie nie przestawała
poruszać ogonem w obie strony.
– Przed chwilą powiedziałaś, że się nie znamy,
a jednocześnie miałbym cię pamiętać? Trochę to nielogiczne.
– Moim zdaniem wszystko się zgadza. Nie znamy się, ale
nie sądzę, żebyś mógł o mnie zapomnieć – stwierdziła bardzo
pewnym głosem.
– Jesteś bardzo pewna siebie.
Trouble roześmiała się w głos, jakbym powiedział dobry
żart.
– Będziemy tutaj tak stać? – spytała, mijając mnie.
Zaczęła się z tego robić tradycja. Luna, nie zwróciwszy na
mnie uwagi, podreptała za nią.
– Drogę już znasz – powiedziałem i poszedłem za kobietą i,
miałem nadzieję, że jeszcze moją, piesą.
Kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu, spytałem, czy chce
może się czegoś napić. Ona jednak znalazła się od razu przy
mnie i z odległości dosłownie kilku centymetrów powiedziała,
że nie przyszła tutaj pić. Jej usta momentalnie zbliżyły się do
moich. W takich sytuacjach nie zwykłem robić problemów
i dostarczałem tego, czego ode mnie wymagano. W sumie
w większości takich sytuacji im mniej słów, tym lepiej.
Nie tym razem jednak. Jakkolwiek pokusa była olbrzymia,
delikatnie złapałem ją za ramiona i odsunąłem od siebie.
Popatrzyła na mnie z tym swoim uśmieszkiem, który
momentalnie pojawił się na jej twarzy.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie jesteś łatwy? Na to już
chyba trochę za późno.
– Chcę ci powiedzieć to, co zdążyłaś już dzisiaj zauważyć.
Że się właściwie nie znamy.
– I chciałbyś to zmienić?
– Tak, chciałbym – odparłem.
Trouble zrobiła dwa kroki do tyłu. Na tyle, abym puścił jej
ręce.
– A jeśli ja nie chcę?
Ruchem dłoni wskazałem jej wyjście. Miałem nadzieję, że
moja twarz pokerzysty, która tak świetnie spisywała się do tej
pory w moim życiu, wytrzyma tę próbę. Chyba nigdy
wcześniej tak nie blefowałem. Nie byłem wcale pewien, czy
gdyby teraz zdecydowała się wyjść, to czy nie próbowałbym
jej za wszelką cenę zatrzymać.
Czułem, że naprawdę ryzykuję. Na chwilę wstrzymałem
oddech, pełen nadziei, że to nie zakłóci mojego „pewnego
siebie” wyrazu twarzy i nie zostanę zdemaskowany.
Przez chwilę byłem uważnie obserwowany. Ten czas działał
na moją korzyść. Gdyby miała wyjść, zrobiłaby to od razu,
kiedy wskazałem na drzwi. Każda chwila zwłoki świadczyła
o tym, że przynajmniej się waha, o ile już dużo wcześniej nie
zdecydowała, co w takich okolicznościach zrobi.
Nie wiem, co wyczytała z mojej twarzy, ale albo blef
zadziałał, albo w ogóle nie miała zamiaru tak szybko mnie
opuszczać. Jeśli to była jakaś próba sił, to chwilowo miałem
przewagę. Ciekawe, jak długo to potrwa i ile czasu zajmie jej
dostrzeżenie faktu, że właściwie to leżę na łopatkach, i to już
od dobrych kilku dni.
Trouble cofnęła się o kilka kroków i omiotła wzrokiem
przestrzeń, którą stanowiło połączenie kuchni, holu i salonu.
– Myślałam, że tak wolisz. To jest ewidentnie teren
kawalera, który dba o swoją przestrzeń i raczej ją chroni, a nie
wpuszcza do niej byle kogo.
I znowu ten uśmiech. Zaczynałem podejrzewać, że jest to
rodzaj pozy. Taka tarcza z ironii, zza której można wszystko
wyśmiać czy wykpić.
– Teraz powinienem zaprzeczyć, że nie jesteś byle kim. –
Uśmiechnąłem się. – Oboje to wiemy. Gdyby było inaczej,
mało by mnie obchodziło, żeby cię poznać. I tak dla jasności,
to raczej teren rozwodnika.
Uniosła lekko brwi, ale z jej wyrazu twarzy nie dało się
wywnioskować, czy ta informacja była dla niej czymś nowym.
To żadna tajemnica i jeśli zanim się poznaliśmy, wiedziała,
kim jestem, to też powinna wiedzieć.
– Wpuściłeś kogoś bez poznania i skończyło się rozwodem?
– To raczej odwrotnie było.
– Odwrotnie? – spytała. – No co, poznajemy się. –
Wzruszyła ramionami i usiadła na barowym krzesełku.
– Może się jednak czegoś napijesz?
– Wody – odparła.
Sięgnąłem po butelkę i napełniłem szklankę. Sięgnąłem do
lodówki po piwo.
– Nie będzie ci przeszkadzać, jak napiję się piwa?
– Twój dom – odparła. – To jak z tym odwrotnie było?
– To moja żona wpuściła mnie bez poznania. Znaczy
wydawało jej się, że mnie zna i że może mnie zmienić.
– Ach, te kobiety i ich złudzenia – westchnęła teatralnie. –
Same tworzą swoje nieszczęścia.
– A ty do nich nie należysz?
– Nie mówimy tutaj o mnie – odpowiedziała i jednocześnie
uprzedzając moje „przecież się poznajemy”, dodała: – Na
razie.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Jakoś nie wierzyłem
w to zapewnienie, było powiedziane bardziej na odczepnego.
– Może i masz rację. Może takie złudzenia są prostą drogą
do rozczarowań.
– A ty z tym rozczarowaniem nie miałeś nic wspólnego?
Znowu ten uśmieszek w kącikach ust.
– Ja?! – roześmiałem się. – Ja miałem z tym wszystko
wspólne. Beze mnie tego by nie było.
– To pewnie mogłeś coś w tym temacie zrobić.
Wziąłem głęboki oddech.
Mogłem i nie mogłem. Pewnie mogłem próbować być kimś,
kogo moja żona chciała zobaczyć, z kim chciałaby być. Nigdy
nie udawałem nikogo innego i może właśnie ta szczerość na
początku jej imponowała. Jednak później liczyła na więcej, na
kogoś, kto będzie chciał więcej, a ja wciąż pozostawałem ten
sam.
– Pewnie mogłem.
– Ale zdecydowałeś inaczej.
– Nie wiem, czy „zdecydowałeś” to dobre słowo – odparłem
po krótkim zastanowieniu.
– Chcesz powiedzieć, że nie podejmujesz decyzji w swoim
życiu? Tak po prostu przez nie płyniesz?
No o tym, co miało miejsce w tej chwili, niespecjalnie
decydowałem. Oczywiście, zgoda na jej obecność tu i teraz
w jakiś sposób do mnie należała, ale w jakim stopniu – nie
wiem.
– Może płynę, ale to wciąż jest decyzja. Jeśli zaś chodzi
o moje małżeństwo, to gdzieś pewnie istnieje granica, do
której jesteś gotowy brnąć w coś, w co koniec końców nie
wierzysz. Moja żona była idealistką, chciała zmieniać świat,
podejmując się ratowania beznadziejnych przypadków.
– Nie wyglądasz na beznadziejny przypadek – stwierdziła
w taki sposób, jakby to było coś najbardziej oczywistego na
świecie.
– Wszystko zależy od oczekiwań. Nasze gdzieś się
rozminęły. Okazało się, że chcieliśmy różnych rzeczy.
Szczerze mówiąc, chciałem zamknąć ten wątek. Zawsze
byłem dosyć konkretny i rozmawianie ogólnikami nie
oddawało moim zdaniem w pełni tego, jak wyglądało moje
małżeństwo. Z kolei opowiadanie teraz historii życia nie
wchodziło w grę.
– I nie wiedzieliście tego przed ślubem?
– Gdyby ludzie wiedzieli takie rzeczy przed ślubem, można
by uniknąć wielu rozwodów.
– I ślubów – dodała rzeczowo. – W końcu to one są
najczęstszą przyczyną rozwodów.
Uśmiechnąłem się.
– To jest bezwzględnie argument przeciwko małżeństwom.
Ja moją lekcję odbyłem.
– I nie masz zamiaru jej powtarzać?
– Czy to propozycja? – Przypatrzyłem się jej uważnie.
– I co? Znowu wyjdzie na to, że nie wiedzieliśmy czegoś
przed ślubem. – Uśmiech nie schodził jej z twarzy.
Upiłem trochę piwa i poprawiłem się na stołku naprzeciwko
niej.
– Nie wiem do końca, jak to jest z tą niewiedzą przed
ślubem, ale myślę, że jeśli chodziło o moje małżeństwo, to
jednak dokładnie wiedzieliśmy, czego chcemy. Nawet
mógłbym się posunąć do stwierdzenia, że wiedzieliśmy, jak
bardzo się rozmijamy.
Spojrzała na mnie pytająco. Przez krótki moment wydawało
mi się, że widzę w jej oczach jakiś rodzaj zrozumienia, jakby
doskonale wiedziała, o czym mówię.
– A jednak w to weszliśmy. Tak jak powiedziałem, ona
chciała widzieć we mnie osobę, którą nie byłem, a ja pewnie
chciałem tę osobę zobaczyć. Ona sprawiła, że uwierzyłem
albo prawie uwierzyłem, że mogę się nią stać.
– To znaczy kim?
– Głową rodziny. Rodzinnym człowiekiem czy czymś takim.
Dom, syn, drzewo, takie tam.
Nie wiem, czy tego się spodziewała, ale na moment zniknął
ten uśmiech i zainteresowanie pokazało jej prawdziwą twarz.
Przez tę chwilę wydawało mi się, że widzę właśnie ją.
– I czujesz, że zawiodłeś, że się nim nie stałeś?
Kiedy zawiodłem? Dobre pytanie. Zawsze miałem wrażenie,
że całe moje małżeństwo było jednym wielkim zawodem,
jedną porażką. Pewnie to stwierdzenie nie jest do końca
prawdziwe. Kiedy po prostu żyliśmy, cieszyliśmy się sobą
i bieżącym dniem, było dobrze. Dopiero kiedy… przestało to
wystarczać, nasza droga zaczęła zmierzać w dół.
– Nie – odparłem zdecydowanie. – Zawiodłem moją żonę,
kiedy powiedziałem „tak”. Siebie bym zawiódł, gdybym stał
się tym kimś.
– A to nie ty?
– Nie ja.
– A kim ty jesteś?
Dopiłem resztę piwa.
– Dosyć o mnie – odparłem. – Może coś od ciebie usłyszę?
Choćby jak masz na imię.
Moja zmiana postawiła ją w stan czujności. Ledwo
zauważalny, ale jednak. Może nie wiedziałem o niej wiele, ale
powoli uczyłem się ją czytać. Jeśli sarkazm miał być jej
pokerową twarzą, to nie była najlepszym graczem. Inna
sprawa, że ja umiałem czytać ludzi. Kiedy całe życie ktoś coś
od ciebie chce, łatwo jest nabyć taką umiejętność.
Pozostawała oczywiście kwestia, czy widzę to, co ona chce,
żebym zobaczył, a biorąc pod uwagę, jak się toczyła ta
znajomość, taka możliwość nie była wcale taka abstrakcyjna.
– Już ci mówiłam.
– Trouble – powiedziałem na głos.
Uśmiechnęła się.
– Podoba mi się to brzmienie. Po co to zmieniać, skoro tak
jest dobrze? Jestem, kim jestem, i nie jestem w ten sposób
idealna. Nic nie chcę i dla mnie możesz być sobą.
– Nic nie chcesz? Z doświadczenia wiem, że coś takiego nie
istnieje. Każdy czegoś chce.
– To musi być strasznie smutny świat – stwierdziła, ale
kolejny raz czułem, że jakkolwiek to stwierdzenie by nie
brzmiało, ona się z nim zgadzała.
– Ja nazwałbym go prawdziwym.
– Cynik.
– Raczej realista. Także nie wiem, czego chcesz, ale nie
wierzę, że niczego.
Trouble stanęła i podeszła do mnie. W trampkach zamiast
szpilek była jeszcze mniejsza. Wydawała się taka drobna, że
bez problemu mógłbym ją unieść. Jednocześnie dobrze
wiedziałem, jak silna była. W tej drobnej figurce kryła się siła,
z którą nie zamierzała się obnosić.
– Dosyć o mnie. – Uśmiechnęła się. – Tylko gadamy
i gadamy, a są rzeczy, które wychodzą nam jeszcze lepiej. Za
chwilę zniknę i nie chcę zmarnować ani sekundy więcej.
Nie sądziłem, abyśmy coś zmarnowali, ale wiedziałem, że
jeśli mówiła, że zniknie, to tak z pewnością zaraz się stanie.
Teraz chciałem zatrzymać ją przy sobie jak najdłużej i miałem
zamiar zrobić wszystko, aby tak się stało.
To było tyle na dzisiaj i nie sądziłem, abym coś jeszcze
z niej wyciągnął.
Zresztą ona sama nie miała zamiaru dać mi na to szansy. Jej
usta ponownie znalazły się przy moich, i znowu nastąpiło to
lekkie drgnienie, kiedy jej dotknąłem. Zniknęło w mgnieniu
oka pod naporem jej energii, która nagle i bardzo gwałtownie
się z niej wyzwoliła. Wyglądało to tak, jakby jak najszybciej
chciała się pozbyć tego uczucia, błyskawicznie przez nie
przejść i zostawić za sobą. Jak kurtkę, która momentalnie
wylądowała na podłodze.
Nie odrywając ode mnie ust, popchnęła mnie w stronę
sypialni. Tę drogę dobrze znała. Sięgnąłem do suwaka bluzy
i pociągnąłem go w dół. Ku mojemu zaskoczeniu pod spodem
miała tylko sportowy stanik. Momentalnie wyzwoliła się
z bluzy. Jedno było pewne, nie lubiła tracić czasu na zbędne
ceregiele. Tutaj ogień nie rozpalał się wolnym płomieniem.
Tutaj od razu wybuchał wulkan. Przychodził nagle i mogło się
wydawać, że znikąd, a moim zdaniem on cały czas płonął tam
gdzieś w środku. Jakby trawił wnętrze, nie mogąc się
doczekać, kiedy wreszcie się wyzwoli.
Nic o niej nie wiedziałem, a jednocześnie wiedziałem tak
wiele.
Mój ogień płonął od lat. Skryty głęboko. Tylko czasami, raz
na jakiś czas, pozwalał sobie na wybuch gdzieś w ciemności.
Tylko on i ja. Tylko my wiedzieliśmy, że jest. Do dzisiaj, do
soboty.
Kiedy ściągnęła ze mnie bluzę i koszulkę, a ja z niej stanik,
kiedy nasze piersi przytuliły się do siebie, poczułem ten jej
żar, poczułem, jak jego macki otaczają mnie całego.
Poczułem, jak wwierca się we mnie, jakby czuł, że głęboko
mam swój, i koniecznie chciał się z nim połączyć. On był mój
i nigdy nie sądziłem, że będę się nim z kimś dzielił.
Teraz czułem, jak rwie się do przodu, jakby wreszcie
odnalazł to, czego zawsze szukał. Przyciągnąłem ją mocno do
siebie. Trouble nie brała jeńców. Jej ogień rozlał się po mnie
również poprzednim razem i mimo że działał na mnie, to
gdzieś wewnątrz trzymałem kontrolę. Chciałem wtedy dać
z siebie jak najwięcej, ale gdzieś we mnie był zaciągnięty
hamulec ręczny, który za nic nie chciał oddać panowania nade
mną, chociaż wewnętrznie czułem, że zostało oddane
w momencie, kiedy na nią spojrzałem w klubie. Następne dni
to zresztą potwierdziły.
Tym razem wiedziałem, że na hamulce nie ma miejsca. To
było to. Podniosłem ją gwałtownie i położyłem na łóżku.
Nasze oczy na sekundę się spotkały. Na jej ustach pojawił się
uśmiech, który mówił wszystko. „Nareszcie”, „Dlaczego to
tyle trwało?”. Wydawała się czytać w moich oczach,
rozszyfrowywać mój każdy ruch, każde dotknięcie, jakby cały
czas wiedziała, czego szuka, i była to tylko kwestia czasu,
zanim to odkryje, zanim ja pozwolę się temu uwolnić.
Nie wiem, kiedy pozbyliśmy się spodni. Czułem, jak się
w niej zatracam. Nie było chwili wytchnienia. Jakbyśmy
uciekali i chcieli złapać oddech, który miałby być ostatni.
Szybko, mocno, gwałtownie, jakby świat miał się zaraz
skończyć, a my razem z nim. Tylko my dwoje zamknięci na
tych trzech metrach kwadratowych i więcej nic.
Czułem ją całym sobą i chciałem więcej i więcej, i czułem,
że ona chce tego samego. Pędziliśmy razem do celu,
chcieliśmy się tam znaleźć jak najszybciej, jakby od tego
zależało nasze życie. Jednocześnie chcieliśmy wydłużyć ten
bieg do granic możliwości. To poczucie ostateczności, którym
mnie obdzieliła w sobotę, teraz stało się już częścią mnie.
Pędziliśmy do przodu i za wszelką cenę chcieliśmy skoczyć.
Nie wiedziałem, co nas tam czeka, co się kryje w tej otchłani,
w którą tak desperacko chcieliśmy się zanurzyć.
Nie potrzebowaliśmy słów, aby wiedzieć, że to była otchłań.
To się wie. Ten ogień tylko tam mógł nas zaprowadzić. Za nic
w świecie bym go nie oddał. Do tej pory wiedziałem, że to, co
się we mnie tliło, było jakby przekleństwem trawiącym mnie
od środka, choć był to jedyny dowód na to, że żyłem. Ten ból,
kiedy wydaje ci się, że wiesz, ile oddechów ci zostało, kiedy
wydaje się, że wiesz, ile razy jeszcze uderzy twoje serce, ale to
się nie kończy, to trwa. I ty pragniesz, żeby tak było, bo życie
jest jedno. Chcesz się pozbyć tego bólu, który jest
nierozerwalną częścią egzystencji, i jednocześnie chcesz, żeby
ten ogień płonął i może pewnego dnia wyrwał się na wolność
i odnalazł mu podobny albo żeby spalił wszystko, żeby zabrał
ze sobą cały świat.
Nie wiem, które z nas było głośniejsze. Jej kobiecy krzyk
wydobywający się z jej drobnego ciała a wypełniający każdy
kąt mojego apartamentu czy może mój zachrypły głos,
nieustępujący jej nawet na krok. Przytuliła mnie najmocniej,
jak się dało, jakby chciała mnie wchłonąć. Czułem, jak jej
pięty obejmowały moje uda z taką siłą, że z pewnością
następnego dnia pojawią się tam siniaki. Jej zaplecione na
moich plecach palce obu dłoni przyciągały mnie z taką mocą,
że aż bałem się, żeby w jej klatce piersiowej nic nie pękło.
Po dłuższej chwili przewróciła mnie na plecy i usiadła na
mnie. Miałem ją całą przed sobą, jeszcze jakby moją, jeszcze
trwającą w tym, co nas połączyło, a jednocześnie gdzieś już
powoli odpływającą, znikającą w swoim świecie, którego nie
znałem. Opuszczała naszą alternatywną rzeczywistość.
A może to było tak, jak myślałem wcześniej? Że to ja na
chwilę zostałem zabrany do jej świata, a teraz byłem powoli
z niego wyrzucany. A może to był tylko nasz świat, z którego
wracaliśmy do rzeczywistości.
Podniosła się bez słowa, jednocześnie przytrzymując mnie
dłonią. Zaczęła zakładać spodnie. Jeśli to było w ogóle
możliwe, wydawała się jeszcze drobniejsza. Chociaż musiała
mieć ponad metr sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, jej cała
sylwetka sprawiała wrażenie wręcz kruchej. Jednocześnie była
bardzo silna i sprawna. Próbowała to ukrywać, ale już nie
przede mną.
Nałożyła stanik na swoje nieduże piersi. Dlatego że był
sportowy, sprawiał wrażenie idealnie do niej pasującego.
Chociaż trudno było mi sobie wyobrazić, że jakiś inny
„gryzłby się” z jej wyćwiczonym ciałem. Zasunęła bluzę
i popatrzyła uważnie w moją stronę. Pod tym spojrzeniem
poczułem się nagi. To, że tak było w istocie, niewiele
zmieniało. Patrzyła na mnie z powagą, tak jakby mnie
lustrowała, jakby wszystko, co chowałem w środku,
znajdowało się na zewnątrz i zostało wytatuowane na moim
ciele wielkimi literami.
W tym momencie byłem przekonany, że wie o mnie
wszystko. Jej spojrzenie mówiło, że mnie zna i że to jest
w porządku, że właśnie tego szukała. Być może
nadinterpretowałem jej spojrzenie, ale tak właśnie
odczuwałem. Przez mgnienie oka po jej twarzy przemknęło
coś, co mogło być uśmiechem, nie tym ironicznym, ale
znakiem jakiegoś… szczęścia. Trudno mi było nawet
pomyśleć o tym słowie. Nigdy wcześniej go nie używałem, nie
było dla niego miejsca w moim słowniku, ale teraz bardzo
chciałem je zobaczyć na jej twarzy.
Wyszła z sypialni, nie mówiąc ani słowa. Przez chwilę
leżałem zamurowany, będąc pewien, że dosłownie w ciągu
kilku sekund usłyszę trzask zamykanych drzwi, ale nic takiego
się nie stało. Usłyszałem natomiast lekkie krzątanie po salonie
oraz Lunę, która ewidentnie była ożywiona. Szybko sięgnąłem
po bokserki. Zanim je zdążyłem założyć, do moich uszu
doszedł ten bolesny dźwięk. Drzwi trzasnęły, a pisk Luny dał
mi jasno do zrozumienia, że mojej blondynki już nie było.
Nagle ciszę przerwały powolne dźwięki gitary, do których
po chwili dołączyły uderzenia perkusji i głos, który zawsze
przyprawiał mnie o dreszcze. Dlaczego wybrała akurat ten
utwór i skąd wiedziała, jak znaleźć tę akurat płytę wśród tak
wielu innych? Miała na to minutę, może dwie. Musiała
wiedzieć dokładnie, co chce włączyć.
„The Presence Of Goddess” zaśpiewane z całą mocą, jaką
dysponowała Zofia „Wielebna” Fraś z zespołem Obscure
Sphinx, przeszyło mnie na wskroś. Padłem na plecy
i zanurzyłem się w dźwiękach, chciałem, aby ten utwór się nie
kończył. Czułem, że to jest moje jedyne połączenie z nią.
Czy tego właśnie byłem świadkiem i współuczestnikiem?
Czy tym właśnie była w tym naszym małym świecie?
Leżałem i czułem, jak płomienie mojego ognia wychylają
się ze mnie. Już to czuły, już nie chciały wracać, tam gdzieś
znajdowało się coś, co je rozumiało, i one o tym wiedziały.
Ja też wiedziałem. Powrotu już nie było. Czułem się, jakbym
leciał w dół i na jakiekolwiek zatrzymanie się lub złapanie
czegoś było już dawno za późno.
Znowu zostawiła mnie bez słowa, ale teraz czułem spokój.
Oczywiście wolałbym, aby tutaj wciąż była, aby leżała obok
mnie. Ale teraz wiedziałem, że wróci. Czymkolwiek to było,
to się jeszcze nie skończyło. To dopiero początek naszej
przejażdżki i w tej chwili nie miało dla mnie znaczenia, czy
dotrzemy do nieba, czy do piekła.
ROZDZIAŁ 7
***
Luna rzeczywiście była szczęśliwa. Moja radość na czterech
nogach, w której nie znalazłoby się grama fałszu ani
kalkulacji. Wszystko wypisane w tych pięknych brązowych
oczach. Czy to była radość, czy niepokój, czy cokolwiek
innego. Najszczersze stworzenie pod słońcem. Gdzie my,
ludzie, mogliśmy się z nim równać? Mogliśmy próbować, ale
ta walka była z góry przegrana.
Wyszliśmy na spacer. W środku dnia nie mogłem jej
puszczać ot tak, żeby sama biegała, chociaż pokusa była
wielka. Głównie dlatego, że po cichu liczyłem, że znowu ją
odnajdzie, schowaną gdzieś między drzewami. Instynkt jednak
podpowiadał mi, że drugi raz to się nie stanie, że drugi raz nie
powtórzy tego samego. Jeśli znowu zdecyduje się pojawić,
zrobi to znienacka, kiedy najmniej będę się jej spodziewał.
Miałem tylko nadzieję, że nie będę musiał czekać na tę
chwilę zbyt długo.
Po powrocie ze spaceru zastanawiałem się, co ze sobą
zrobić, i chyba po raz pierwszy w życiu bałem się
nadchodzącego weekendu. Nie przypominałem sobie, abym
kiedykolwiek, będąc już dorosłym, miał takie obawy. Na
studiach i w pierwszych latach pracy weekend niespędzony
gdzieś na mieście był generalnie weekendem straconym. Życie
było jedno i według mnie, jeśli z niego nie korzystałeś, to po
prostu go marnowałeś, a to były straty nie do odrobienia.
Czasu nie można było odzyskać, a dzwon bił cały czas.
Później był ślub. Weekendy zawsze spędzaliśmy aktywnie
i zawsze razem. Nawet kiedy próbowaliśmy coś ratować lub
udawaliśmy, że to robimy. Z czasem zacząłem doceniać
własne towarzystwo. Przecież było tyle książek do
przeczytania, tyle rzeczy do zobaczenia, a czasu coraz mniej.
Dzisiaj natomiast nie miałem najmniejszych wątpliwości, że
niezależnie od tego, za co będę chciał się wziąć, nic z tego nie
wyjdzie. Jeszcze koszykówka mogłaby mnie uratować, ale
nigdy nie zdarzyło się, aby chłopcy chcieli grać w piątek. Nie
było takiej opcji i było to całkowicie zrozumiałe.
Mogłem sam wyjść na miasto, może zaliczyć kino. Na
pewno byłoby łatwiej niż skupić się na książce, ale w dalszym
ciągu nie było to specjalnie kuszące. Nic takie nie było. Jak
inaczej wyglądał zeszły piątek. Jak inaczej wszystko
wyglądało. Z tym że, gdy patrzyłem wstecz, nie widziałem
wspaniałego, kolorowego świata. Widziałem pustkę
wypełnioną pustymi czynnościami. Tylko moja bielutka Luna
wydawała się świecić wszystkimi kolorami tęczy. Jakby tylko
ona była prawdziwa.
Coś się ze mną stało i nie potrafiłem tego wytłumaczyć
w żaden logiczny sposób.
Nie było wątpliwości, że to ona była za to odpowiedzialna.
Ale jak i dlaczego? Nie wiedziałem.
W końcu zdecydowałem i postanowiłem wyjść z domu.
Czyżby mój zamek powoli przestawał być moją twierdzą?
Pierwotnie w planie miałem muzykę i wyciszenie. Stałem i nie
mogłem się zdecydować, którą płytę wybrać. Kiedy już mi się
to udało, po dwóch utworach zmieniłem płytę, i tak kilka razy.
Niezależnie, co puściłem, a przechodziłem od ciężkiej do
coraz cięższej muzyki, każdy utwór kojarzył mi się z nią. Było
to o tyle dziwne, że przecież niczego razem nie słuchaliśmy
ani nawet nie rozmawialiśmy o muzyce. A jednak każdy
utwór, który dzisiaj słyszałem, miał jakąś cząstkę jej. Gdybym
dla odmiany włączył to klubowe badziewie, które grało, kiedy
się poznaliśmy, wtedy może byłoby inaczej. Nie
dysponowałem czymś takim w swoich zbiorach, by móc się
o tym przekonać.
Po kilku próbach zostawiłem mój ostatni wybór na
gramofonie i zdecydowałem, że wyjdę z domu, zanim płyta
dobiegnie końca. Było dosyć wcześnie jak na piątek, a biorąc
pod uwagę, że był maj, dzień był dość długi. Przygotowałem
sobie słuchawki i uznałem, że przespaceruję się do centrum.
Pewnie zajęłoby mi to około czterdziestu minut. Planowałem
pójść coś zjeść, a dalej myślami nie wybiegałem.
Byłem już gotowy do wyjścia. Zapewniłem Lunę, że
niedługo wrócę. Nie wyglądała na przekonaną. W końcu rano,
gdy szedłem do pracy, mówiłem to samo, a to wcale nie było
niedługo.
Włączyłem muzykę na telefonie i sięgnąłem do klamki.
W tym momencie utwór, którego słuchałem, został na chwilę
przerwany, aby po chwili kontynuować. Pomyślałem, że
transfer danych się zawiesił, a że używałem Spotify, nie było
to wcale takie rzadkie. Jednak zatrzymałem się na chwilę
i wziąłem telefon do ręki. Aparat wyciszyłem, toteż
wiadomości, która właśnie przyszła, nie towarzyszył żaden
dźwięk ani nawet wibracja.
Spojrzałem na nadawcę. „Bez numeru”. Gdyby to było
możliwe, to pewnie serce by mi mocniej zabiło. Nie wiem, czy
coś takiego miało miejsce, ale z pewnością zrobiło mi się
cieplej. Może tętno też mi się trochę podniosło. Szybko
otworzyłem SMS, a moim oczom ukazał się ciąg cyfr. Szybko
policzyłem je wzrokiem. Dwanaście. Na pierwszy rzut oka
kolejność wydawała się przypadkowa. Z tego, co pamiętałem
z matematyki, nie był to żaden ciąg. Na numer telefonu też nie
wyglądały.
Żadnych wskazówek, tylko jedna olbrzymia liczba. Czy
wszystkie miały znaczenie, czy miałem z nich wybrać na
przykład połowę i stworzyć numer telefonu, którego mi
brakowało? Mój mózg pracował na najwyższych obrotach,
nawet przez chwilę nie biorąc pod uwagę, że tę wiadomość
mogłem otrzymać przez pomyłkę i że była skierowana do
kogoś, kto dokładnie wiedział, o co z tymi cyframi chodziło.
To musiała być wiadomość od niej. Skąd znała mój numer
telefonu, nie miało znaczenia. Biorąc wszystko pod uwagę,
mogła go znać, jeszcze zanim podszedłem do niej przy barze.
Nagle mój piątek wyglądał inaczej. Ani przez moment nie
byłem bliżej rozwiązania tej zagadki, ale przynajmniej ją
miałem.
Szybko zdecydowałem się na wybranie najprostszej drogi.
W pośpiechu zaznaczyłem ciąg cyfr i nacisnąłem „kopiuj”.
Następnie otworzyłem przeglądarkę w telefonie i wkleiłem
wszystko do Google. Wyskoczyło mi kilka dziwnych
wyjaśnień, ale jedna rzecz przykuła uwagę. Jeśli rozdzieliłbym
ciąg na dwa zbiory po sześć cyfr, wujek Google pokazał mi, że
to mogą być współrzędne geograficzne. Kliknąłem na mapę
i wyszukałem trasę od mojego domu. Okazało się, że byłem
oddalony od tego punktu o dwadzieścia sześć kilometrów.
Odległość nie była mała, ale nie była też jakaś olbrzymia. Co
prawda wyszukiwarka pokazywała, że w tej chwili podróż do
tego miejsca może zająć około godziny. Cóż, szesnasta
trzydzieści, piątek.
Nie zwlekając ani chwili, złapałem dokumenty oraz kluczyki
od samochodu i ruszyłem do drzwi. Wyjeżdżając na ulicę,
pomyślałem, że może wszystko źle zinterpretowałem, ale i tak
nie miałem nic innego do roboty, a nie wyobrażałem sobie, że
tak po prostu bym to odpuścił.
Najwięcej czasu zajęło mi wydostanie się z Warszawy.
Ponad pół godziny przebijałem się przez miasto, aby w końcu
wyjechać na trasę prowadzącą do miejsca wskazanego przez
współrzędne. Według mapy był to jakiś punkt na terenie
potencjalnie niezamieszkałym. Jechałem główną trasą
biegnącą na południe, kiedy nawigacja zaczęła informować, że
za pięćset metrów powinienem skręcić w prawo. Nagle
pokazała mi się tablica informująca, że do najbliższego miasta
po zjechaniu z głównej drogi będę miał dziesięć kilometrów.
Skręciłem i zwolniłem, powoli zbliżałem się do punktu
docelowego. Nie wiedziałem, co tam zastanę ani za czym
dokładnie powinienem się rozglądać. W tej chwili jechałem
przez las, który ciągnął się po obu stronach drogi. Czy czekała
na mnie jakaś chatka w lesie? Po około kilometrze teren po
mojej lewej stronie się przerzedził, a moim oczom ukazało się
pole, a właściwie bardziej olbrzymia łąka oświetlona słońcem,
które jeszcze świetnie trzymało się na majowym niebie.
Kobiecy głos w nawigacji zaczął mnie informować, że
powinienem skręcić w lewo, teraz, teraz, teraz. Po trzecim
przypomnieniu zatrzymałem samochód na dosyć wąskim
poboczu. Nie bardzo miałem gdzie skręcić, gdyż żadna droga
nie prowadziła w głąb łąki. Jak rozumiałem, punkt, którego
szukałem, znajdował się właśnie gdzieś przede mną.
Wystarczyło iść w stronę słońca.
Wyłączyłem silnik i zamknąłem samochód. Skoro dotarłem
aż tutaj, nie pozostawało mi nic innego, jak iść dalej. Dopiero
gdy stanę w miejscu odpowiadającym wskazanym cyfrom,
przekonam się, czy ta podróż miała sens.
Widok, który miałem przed oczami, był po prostu piękny,
a ja nie należałem do ludzi, którzy na takie rzeczy w ogóle
zwracają uwagę. Nie wiem, jak duża była ta łąka – może
nawet ciągnęła się na kilka kilometrów. Po jej obu stronach
znajdował się las, za moimi plecami tak samo. Na jej końcu
również widziałem ścianę drzew.
W zasięgu mojego wzroku nikogo nie było. Co prawda
według telefonu miałem jeszcze do przejścia ponad sześćset
metrów w głąb łąki i to do tego najwyraźniej pod górę.
Świadomość tego jakoś mnie trzymała. Jeśli wejdę na
wzniesienie i poniżej nikogo nie będzie, to albo wszystko źle
odczytałem, albo to była po prostu pomyłka. Idąc krok za
krokiem, pomyślałem, że może po prostu zobaczyłem to, co
chciałem zobaczyć.
Jeszcze kawałek i będę wiedział.
Nie zdążyłem wejść na samą górę, kiedy moim oczom
ukazała się postać w kapturze. Po chwili widziałem ją już całą.
Siedziała przodem twarzą do słońca. Powoli, starając się robić
jak najmniej hałasu, zbliżyłem się do niej. Delikatny trzask
trawy pod moimi stopami był jedynym dźwiękiem, jaki
rozchodził się w pobliżu.
Przede wszystkim chciałem ją teraz objąć i przytulić.
Potrzeba takiej bliskości była mi tak kompletnie nieznana, że
na dobrą sprawę nie wiedziałem, co miałbym z tym zrobić. Po
prostu chciałem ją poczuć blisko. Taki gest wydawał się
jednak dziwnie nie na miejscu. To, co wyrażaliśmy, kochając
się, to była jedyna nić, która nas mogła połączyć. Jedyna,
dzięki której mogliśmy się porozumieć.
Zamiast usiąść i zrobić to, czego tak pragnąłem, po prostu
zatrzymałem się dwa kroki za nią.
– Myślisz, że gdzieś tam jest lepiej?
Usłyszałem jej głos, w którym nie było tej pewności siebie
ani tym bardziej ironii, do której zdążyła mnie przyzwyczaić.
Popatrzyłem dookoła. Nie wiem, jakiej odpowiedzi
oczekiwała, czy miałem wymyślić coś pozytywnego, coś
wspierającego, czy po prostu powiedzieć szczerze, co myślę
o lepszych miejscach, co to niby gdzieś na nas czekają.
– Nie sądzę – odparłem.
– To tyle, jeśli chodzi o podniesienie na duchu – odparła
i poczułem, że delikatnie się uśmiechnęła.
Podszedłem i usiadłem obok. Spojrzała w moją stronę. Nie
było na jej twarzy zdziwienia, że się tutaj pojawiłem.
Wyglądało na to, że było to dla niej coś oczywistego.
– Czy oczekiwałaś po mnie, że cię obrażę kłamstwem?
– Może nie kłamstwem, ale zawsze mogłeś powiedzieć, że
przecież nie możesz wiedzieć, czy gdzieś tam coś może być.
– Jeśli tak nie myślę, to byłoby kłamstwo, niezależnie od
tego, w co chciałbym je ubrać.
– A ty zawsze mówisz prawdę? – To pytanie było jak
wyzwanie, poparte jeszcze uważnym spojrzeniem.
– Zawsze – odparłem powoli, zastanawiając się, jaki w tym
pytaniu był haczyk.
Czy nie szykowała jakichś bomb? Biorąc pod uwagę, że
znalazłem się właśnie tutaj tylko na podstawie ciągu cyfr
z SMS-a, który przyszedł z niewiadomego źródła, nie
sądziłem, aby w ogóle istniało pytanie, na które przynajmniej
nie spróbowałbym odpowiedzieć.
Przecież tutaj byłem. Na skinienie jej palca pojechałem
dosłownie w nieznane.
„My” to była taka właśnie podróż.
– To może odpowiedz na moje pierwsze pytanie.
Byłem tutaj. Zmierzałem do tego miejsca. Odpowiedź mogła
być tylko jedna.
– Nigdzie indziej nie może być lepiej. Mógłbym znaleźć
masę powodów, dlaczego tak jest. Nie wiem, co to za miejsce,
ale nie widzę tu nikogo innego, więc na dobrą sprawę może to
być coś nieskażonego człowiekiem, a już to samo w sobie
świadczy o jego wyjątkowości.
– Nieskażonego człowiekiem – powtórzyła po mnie,
akcentując każde słowo, jednak w żaden sposób nie
komentując tego, co powiedziałem.
– Ale nie to jest najważniejsze i nie to świadczy o tym, że
nie ma lepszego miejsca, abstrahując od faktu, że ja nie wierzę
w coś tam, gdzieś tam. Nie ma czegoś takiego, że jest lepiej
tam, gdzie nas nie ma, że gdzieś tam ludzie się kochają
i szanują świat, który ich otacza. Nasz świat jest tutaj, gdzie
my żyjemy, i jeśli z jakiegoś powodu jest do dupy, to musimy
go zmienić, sami. Ucieczka nic nie pomoże, bo nasze piekło
i tak zabierzemy ze sobą, w nas.
– To nie ma ucieczki? – Wyraźnie chciała nadać swoim
słowom sarkastyczny dźwięk, ale nie bardzo jej to wyszło.
Kiedy na nią zerknąłem, delikatnie odwróciła głowę, a jej oczy
znalazły się poza moim wzrokiem.
– Nie wierzę w ucieczkę.
– Wszystko się zgadza. Mówiłeś, że w nic nie wierzysz.
– To chyba się zagalopowałem – odparłem – ponieważ
wierzę w walkę.
– A jeśli z góry jest przegrana?
– Nic nie jest z góry przegrane. Nawet jeśli wydaje się być
takie, to nie jest. Możesz mi uwierzyć na słowo.
Może jednak były pytania, których nie chciałem usłyszeć,
jeśli tak bardzo chciałem mówić prawdę i tylko prawdę.
Ona jakby odczytała moje myśli, gdyż odpowiedziała tylko:
– Tak zrobię, chociaż mam podobnie do ciebie i też raczej
w nic nie wierzę.
– Nie wierzysz w to inne miejsce, gdzieś daleko, na jakiejś
prowincji? Najpewniej jest to jakiś pensjonat, który prowadzi
jakaś Maria, która rzuciła pracę w korpo i męża, który wolał
spędzać weekendy z kolegami na paintballu niż z nią. Maria
postanowiła zmienić swoje życie i założyła agroturystykę.
Oczywiście nie przyszło jej to łatwo, bo jak mówi mądrość
ludowa, bez pracy nie ma kołaczy…
Trouble parsknęła, ale szybko się opanowała, dając mi znać,
abym kontynuował.
– …ale oczywiście pokonała przeciwności, żeby udowodnić
wszystkim, że można zmienić swoje życie, gdy się tylko
bardzo chce. Naturalnie poznała tam Jana, człowieka prostego,
ale o czystym sercu, nie to, co te wszystkie wykształciuchy
z metropolii. Jan oczywiście też nie miał w życiu lekko,
zawsze dużo i ciężko pracował i jego szanse na edukację były
niewielkie, ale wieczorami skrycie dużo czytał przy lampie
naftowej. I taką z pozoru niedobraną parę połączyło uczucie.
Oczywiście, gdzieś tam na obrzeżach znajdowali się źli i podli
ludzie, ale czystość miłości dosłownie zmiotła ich
z powierzchni. Bo tych złych tak naprawdę nie było. Oni byli
tylko zagubieni, może niedoedukowani, ale w sumie poczciwe
dusze. Ponadto w pensjonacie Marii czuło się magię…
– …i przyciąganie samych wspaniałych ludzi – weszła mi
w słowo – którzy również szukali swojego miejsca. Tak jak
emerytka, pani Hala, która dla każdego zawsze miała dobre
słowo, mimo że też borykała się z tęsknotą za zmarłym
mężem. Podobnie miejscowy listonosz Marian, który został
sam, ponieważ dzieci pojechały szukać szczęścia w wielkim
mieście. Wiadomo, korpo, Warszawka. Zapomniały o ojcu,
który dzięki swojej krwawicy zapewnił im edukację, ale
wiadomo, jak to jest. Zwłaszcza w okolicach świąt, on patrzy,
wygląda, a ich nie ma. I tak dobrze, że go do szpitala nie
oddały, bo chciały wyjechać za granicę na sylwestra.
– Jeszcze ktoś mieszka w Pensjonacie Złamanych Serc? –
spytałem Trouble, która wyraźnie się nakręciła.
Niby mówiła z uśmiechem, ale czułem, że pod nim się coś
czai.
– Jeszcze Zygmunt. Czterdziestolatek, który miał wypadek
samochodowy i potrącił nastolatkę na rowerze, co skończyło
się jej śmiercią. Wjechała mu nagle pod koła, i to niby nie była
jego wina, ale sumienie męczyło. To taka tajemnica, ale
wszyscy ją odkryli i pomogli mu poradzić sobie z traumą. To
było właśnie takie magiczne miejsce, wypełnione ludźmi o co
prawda pokrytych bliznami, ale czystych sercach.
Patrzyłem, jak wypuszcza powietrze, a na jej twarz
występuje błogi uśmiech, jakby się przeniosła do tego miejsca.
– Podoba ci się tam? – spytałem.
– Ani trochę. Zwłaszcza że…
– Że takie nie istnieje – dokończyłem za nią.
– Widzisz, to wszystko wygląda troszkę inaczej. Maria nie
do końca rzuciła pracę w korporacji. To ją wyrzucili, nie miała
jakichś specjalnie trudnych obowiązków, ale i tak nie potrafiła
się z nich wywiązać. Pracowała w międzynarodowym
środowisku i prawda była taka, że nie lubiła tych kolegów
i koleżanek, których kolor skóry był wyraźnie ciemniejszy.
W nich doszukiwała się powodów swoich niepowodzeń, bo
fakt, że niczego nie potrafiła zrobić dobrze, jakoś jej wygodnie
umykał. Pensjonat odziedziczyła jako świetnie prosperujące
miejsce, ale dosyć szybko udało się jej znacznie obniżyć jego
standardy. Jan rzeczywiście nie miał lekko, był już po
rozwodzie, żona miała dosyć finansowania jego coraz to
nowych przedsięwzięć, z których każdy miał być interesem
życia, ale przecież wiadomo, jak się trudno przebić
w dzisiejszym świecie, gdzie rządzi wszechobecny kapitał,
a kto ma go w rękach, każde dziecko wie. Żydzi, iluminaci,
masoni, do wyboru, do koloru, a najlepiej wszyscy w jednym.
Jan w życiu Żyda nie widział, a takich pojęć jak masoni czy
inne diabły nie rozumiał. Ktoś jednak musiał być winny jego
niepowodzeń, on przecież wszystko robił dobrze. Nasza
kochana emerytka pani Hala nigdy nie pracowała, za to
wymagania miała ogromne, a jej mąż, który całe życie
harował, aby sprostać jej zachciankom, nigdy wystarczająco
dobrze nie wywiązywał się z powierzonych zadań. Jej siostra,
której szczerze nienawidziła, zawsze miała więcej i robiła
wszystko lepiej. Należy dodać, że siostra pani Hali pracowała
zawodowo i wcale jej się lepiej nie powodziło. Była po prostu
szczęśliwą i spełnioną kobietą, a to dla naszej emerytki było
nie do przełknięcia.
Na chwilę przerwała i wzięła głęboki oddech.
– To oczywiście jeszcze nie koniec?
– Nie podoba się? – spytała zaczepnie, a na twarzy znowu
zagościł ten jej uśmiech.
– Czekam na więcej – odparłem.
– Nasz listonosz Marian, który skarżył się na swoje dzieci,
zapominał dodawać, że niewiele pamięta z ich dzieciństwa,
gdyż rzadko bywał trzeźwy, natomiast z energią godną
wyższej sprawy opowiadał, jak to miał cały dom na głowie po
tym, jak żona zmarła na raka. Kobieta nigdy nie podjęła
leczenia, gdyż nie wyobrażała sobie zostawienia dzieci
samych z ojcem. Zaraz po jej śmierci siedemnastoletni syn
i szesnastoletnia córka wyjechali do Warszawy i zamieszkali
z siostrą matki, która należycie się nimi zaopiekowała.
Oczywiście według wersji Mariana został on porzucony
najpierw przez żonę, a potem przez niewdzięczne bachory.
– To został nam jeszcze Zygmunt – wtrąciłem.
– Może chcesz skończyć? W końcu sam zacząłeś.
Popatrzyłem na słońce i na drzewa. Zerknąłem na kobietę
siedzącą obok. Naprawdę chciałbym myśleć, że tak wygląda
świat, a ten brud, w który się właśnie bawiliśmy, był tylko
wytworem naszej wyobraźni.
– Zygmunt rzeczywiście potrącił i zabił nastolatkę, ale nic
go nie prześladowało. On nawet tego nie pamiętał.
Dziewczyna nie jechała na rowerze, tylko prowadziła go po
pasach i miała wtedy zielone światło. Dla Zygmunta to nie
miało specjalnie znaczenia, i tak pewnie niewiele widział,
bardzo możliwe, że zdążył usnąć, zanim dojechał do przejścia
dla pieszych. Ponad trzy promile w wydychanym. Piątkowy
wieczór w towarzystwie swojego przyjaciela komendanta
policji. Skończyło się wypadkiem ze skutkiem śmiertelnym
z winy dziewczyny. Wiadomo, jaka jest ta młodzież, a ta
nawet na religię nie chodziła. Jedyne, co gnębiło Zygmunta, to
żeby prawda nigdy nie wyszła na jaw, ale przyjaciele
z pensjonatu pomagali mu z całego serca.
– Wspomniałeś jeszcze o złych i podłych ludziach, których
oczywiście zmiotła czystość serc naszych bohaterów.
– Zastanówmy się, kto mógłby tutaj nie pasować. Jacy
niedobrzy ludzie mogliby uprzykrzać życie naszym
kryształowym bohaterom. To muszą być jacyś ekoterroryści,
którzy donieśli na Marię, że w ramach oszczędności
odprowadza ścieki do pobliskiej rzeczki. A przecież to
wszystko ludzkie, tłumaczy biedna Maria. Jana też
prześladowali, że wycina nielegalnie drzewa, a on przecież
zapłacił pod stołem radnemu. No i Marian, który lubi sobie
postrzelać do zwierząt, nie żeby je jadł czy zwracał szczególną
uwagę, czy może jakieś jest pod ochroną. On po prostu lubi
zabijać zwierzęta, w końcu są bezbronne, tak jak całe życie
była jego żona i dzieci, a on był wielkim panem z bronią.
Chociaż tak naprawdę to zwykły tchórz i nieudacznik. Tylko
że tamtych już nie ma i czasami jak celuje do ufnego
stworzenia, to właśnie ich w nim widzi. Nie mówi tego głośno,
ale wtedy o wiele łatwiej pociąga mu się za spust. Chociaż
myślę, że jego przyjaciele bez problemu by go zrozumieli. Tak
naprawdę to Marian żałuje tylko jednej rzeczy w swoim życiu
– że nie bił żony i dzieci więcej, bo niezależnie od tego, jak
często to robił, to i tak było za mało – dokończyłem.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Świat, który przed chwilą
stworzyliśmy, drastycznie różnił się od tego, co mieliśmy
przed oczami. Realista we mnie dodałby szybko, że to wcale
nie znaczy, że nie istnieje. Teraz jednak nie chciałem nim być.
Teraz chciałem być tutaj. Tylko to miało w tej chwili sens.
Nie chciałem ani chwili dłużej spędzić w tamtym świecie,
niezależnie jak prawdziwy mi się wydawał. Trouble jednak
wciąż tam była.
– Czy myślisz, że istnieje jakaś kara dla Mariana?
W pierwszym odruchu chciałem się roześmiać. Nie
w naszym świecie.
– Nawet jeśli jakimś cudem dostałby jakąś karę, to pewnie
w zawieszeniu, a jeśli nie, to zawsze mógłby zwrócić się do
prezydenta, a ten by go ułaskawił, tłumacząc, że rodzina
prosiła. Bo tak w ogóle, jeśli nie słyszałaś, to rodzina jest
święta. – Wypowiadając ostatnie słowa, nie byłem w stanie
ukryć sarkazmu.
– Czyli w rodzinie można wszystko? – spytała
z zamyśleniem.
Wzrok miała ukryty gdzieś w przestrzeni.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, sama postanowiła
kontynuować.
– Czyli są jednak przegrane sprawy – stwierdziła. – W końcu
dla żony Mariana było tylko jedno wyjście, a dzieci po prostu
uciekły. Nie żebym je winiła, a Marianowie tego świata mają
się w najlepsze.
Nie zawsze, pomyślałem.
– Nie wiem, co ci odpowiedzieć, każdy toczy swoją wojnę.
– A co mają zrobić żony i dzieci Marianów?
– Są organizacje… – zacząłem i zdałem sobie sprawę, jak
żałośnie to brzmiało.
To było jak walka z wiatrakami i pewnie Don Kichote miał
więcej szans w swojej krucjacie.
Przemoc domowa, a co często za tym szło, przemoc
seksualna, to według mnie największe zbrodnie. Kiedy ludzie
zabijali się dla pieniędzy, nie było to normalne, ale
przynajmniej motywy były jasne i w miarę logiczne.
Natomiast wykorzystywanie swojej siły w niszczeniu
słabszych i bezbronnych tylko dlatego, że samemu czuło się
nikim i bardzo się chciało udowodnić, że tak nie jest, było
czymś, nad czym nie potrafiłem przejść obojętnie. To coś,
czego nie potrafiłem zrozumieć. Coś, dla czego nie
znajdywałem żadnego usprawiedliwienia. Każdy cios i każde
słowo, które cięły, które niszczyły, potwierdzały tylko to, kim
byli ludzie je zadający.
W moim świecie nie znajdywałem dla nich miejsca.
W żadnym nie powinno być, ale żyliśmy tu, gdzie żyliśmy.
– Czyli nie ma na kogo liczyć? – podsumowała po chwili.
– Na siebie – odparłem.
– Czyli mówisz, że musimy sami zadbać o siebie, jeśli nie
chcemy, aby nasza sprawa była tą przegraną?
Tak to wyglądało. Doskonale pamiętałem jeden z ostatnich
dni, tuż przed opuszczeniem domu.
Było dokładnie tak, jak mówiła. Jeśli sami nie weźmiemy
spraw w swoje ręce, nic się nie zmieni. Może był to truizm
i coachowe pieprzenie, ale wiedziałem o tym lepiej niż
większość ludzi.
– Na to wychodzi.
Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy wpatrzeni w słońce, które
powoli chowało się za koronami drzew.
– Strasznie rozrywkowi jesteśmy – stwierdziła nagle.
– Ubaw po pachy.
– Może powinniśmy pozostać przy seksie.
– Jest to jakaś myśl – odpowiedziałem i tak jakoś
automatycznie rozejrzałem się dookoła.
Kiedy dostrzegła moje ruchy, momentalnie się roześmiała.
– Tak sprawdzam – odparłem.
– Jasne.
Nagle poczułem, jak opiera głowę na moim ramieniu.
Siedzieliśmy blisko siebie, a w międzyczasie, podczas snucia
tej historii, nasze ramiona zaczęły się delikatnie stykać. Nie
mocno, ale wystarczająco, aby czuć wzajemnie swój ruch.
Teraz zbliżyła się jeszcze bardziej.
To było dziwne i takie inne. To oparcie i związany z nim
jakiś wewnętrzny oddech to chyba najbardziej intymne
czynności, jakie wykonaliśmy. A byliśmy przecież blisko, tak
blisko, jak to tylko było możliwe, i miałem odczucie, że na
jakimś nie do końca dla nas zrozumiałym poziomie dotarliśmy
do siebie. Tylko że wtedy szliśmy na żywioł, uciekaliśmy
i łapaliśmy się raz za razem. Instynktownie. Wulkan spotkał
tornado. Nie było czasu na myślenie, było tylko to, co
czuliśmy.
Teraz ten jeden gest był spokojny, bardziej przemyślany niż
instynktowny.
– Co to jest? – spytałem nagle.
Zadałem pytanie, które nurtowało mnie od naszego drugiego
spotkania. Wtedy już czułem, że skoro odbyło się drugie, to
będzie i trzecie. Zresztą już po pierwszym nie wyobrażałem
sobie, że może być inaczej.
– Dostałeś jakiś ciąg cyfr z nieznanego numeru i tak szybko,
jak się dało, nie tylko rozwiązałeś zagadkę, ale również
dotarłeś na miejsce. Ty mi powiedz, co to jest?
Czy naprawdę liczyłem na jasną odpowiedź? Zadałem sobie
to pytanie w myślach. Jeśli chciałem takową poznać, to
pewnie sam musiałem jej udzielić.
Nigdy nie byłem dobry w takich relacjach, zwłaszcza że
zazwyczaj trwały około weekendu, góra dwa. No i oczywiście
moje małżeństwo, gdzie wspomniany weekend przeciągnął się
na kilka dobrych lat, ale w dalszym ciągu był to tylko
weekend, tylko że rozciągnięty poza granice możliwości.
Dlatego się skończył.
Teraz wszystko było inne. Zupełnie dla mnie nieznane. Czy
to się nazywało tracenie głowy? Bo jeśli nie, to i tak tym dla
mnie było. I nie miałem zamiaru ukrywać, że się w tym
wszystkim pogubiłem. Cały czas starałem się ubierać to
w racjonalizm i logikę, tylko że to było jak syzyfowa praca.
Może teraz powinienem coś ukrywać czy bawić się w jakąś
dyplomację, która dla mnie zawsze była kłamstwem, z tym że
w białych rękawiczkach. Natomiast jakaś próba sił w ogóle
mnie nie interesowała.
– Powiedziałem wcześniej, że nie sądzę, aby gdzieś był
lepszy świat – zacząłem.
Poczułem, jak jej głowa na moim ramieniu delikatnie
poruszyła się do przodu, jakby przytakując.
– Bo widzisz, on jest tutaj. W tym miejscu. I nie ma
lepszego.
Dlatego tutaj się znalazłem. Nagle poczułem ogarniającą
mnie ulgę. Powiedziałem to. Kolejny krok w nieznane, nie
wiadomo, jak długo i gdzie, ale czułem, jakbym zdjął z siebie
jakiś ciężar, jakby to, co powiedziałem, to była cała prawda
o mnie. Ale jak to mogła być jakakolwiek prawda, skoro nie
miała nawet tygodnia? To czym byłem wcześniej?
Poczułem, że napięła się po moich słowach. Przez dłuższą
chwilę siedziała tak, decydując, co ma zrobić, czy odpuścić,
czy odsunąć się.
W końcu chyba postanowiła odpuścić, ponieważ nie tylko
poczułem, że się znowu lekko rozluźniła, ale również jakby
bardziej się do mnie przytuliła.
Chciałem jeszcze coś dodać, ale nie bardzo wiedziałem co.
Jak na mnie to było wielkie wyznanie. Słowa opisujące
nieznane mi do tej pory odczucia. Jak to było możliwe, żebym
nigdy czegoś takiego nie przeżył?
– Ten skrawek? – usłyszałem.
– Dokładnie ten skrawek – odparłem.
Dalej siedzieliśmy w ciszy, jakby wszystko zostało już
powiedziane i wyjaśnione. Na pytanie, co to jest, w dalszym
ciągu nie miałem odpowiedzi.
Nie wiedziałem tego. Jeśli ona wiedziała, to widocznie nie
miała w tej chwili zamiaru mi tego wyjaśniać. Może był jakiś
większy plan, a może połączyły nas nasze wewnętrzne
żywioły, które odnalazły się same i nas do siebie przyciągnęły.
Wiedziałem, jak brzmi takie tłumaczenie. Jakie „wewnętrzne
żywioły”? Musiało mi się rzeczywiście rzucić na głowę. Jak
mogły w ogóle istnieć takie rzeczy w świecie, gdzie każdy
miał jakiś interes, a każda relacja była większą lub mniejszą
transakcją. Czasami z odroczonym terminem płatności. Wtedy
nazywano to miłością, ale zawsze czas zapłaty przychodził.
To widziałem każdego dnia, obserwując ludzi, których
spotykałem na swojej drodze. Oczywiście oni tak tego nie
widzieli, ale na końcu i tak wystawiali rachunek.
Teraz ja sam wkroczyłem w ten świat bajania. Tylko dlatego,
że wydawało mi się, że kontrola, którą zawsze miałem
i z którą zawsze podchodziłem do wszystkiego, gdzieś się
ulotniła. A może sam pozwoliłem jej to zrobić?
– Czy usłyszę od ciebie jakieś wyjaśnienie? – spytałem.
W sumie to nie wiedziałem, czy chcę usłyszeć odpowiedź na
to pytanie, ale musiałem się przecież dowiedzieć czegoś o niej.
Ta cała otoczka tajemnicy może i była podniecająca, ale całe
życie pilnowałem się, aby nikt mnie nie wykorzystał do
swoich celów. Biorąc pod uwagę, co się ze mną działo, ta
wiedza była mi teraz tym bardziej potrzebna.
– Co chciałbyś, abym ci wyjaśniła?
– Kim jesteś? Co tutaj robimy? O co w tym wszystkim
chodzi?
– Dużo tych pytań – stwierdziła.
– Dziwisz się mi?
Przez chwilę miałem wrażenie, że się zastanawia, jak dalej
pokierować tą rozmową.
– Czy to jest naprawdę ważne?
Kolejne pytanie. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś
otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. Tak po prostu, bez
kombinowania.
– Myślę, że to jest fair. Ty wiesz o mnie bardzo dużo.
– Bo ty zawsze mówisz prawdę.
– I to jest zarzut?
Czułem, że ta rozmowa zaczyna mnie irytować. Nie
chciałem jednak, aby ta irytacja wygrała. Zazwyczaj
pozwalałem, aby przyjmowała formę sarkazmu, a to nigdy nie
prowadziło do jakiegoś sensownego końca. Wcześniej nigdy
specjalnie się tym nie przejmowałem. Nigdy wcześniej na
niczym mi tak nie zależało.
– Nie każdy tak ma, a ja nie chcę cię oszukiwać.
– Czyli rozumiem, że jeśli nie chcę usłyszeć kłamstw, to
lepiej, żebym nie pytał?
Poczułem, jak się odsuwa ode mnie. W pierwszym odruchu
chciałem ją zatrzymać. Może mój osąd tej sytuacji nie był
superwyraźny, ale gdzieś była granica. Musiała być.
Nagle odwróciła twarz w moją stronę. Na pierwszy rzut oka
nie miała na sobie grama makijażu, ale to nie odbierało jej ani
grama urody. W resztkach zachodzącego słońca widziałem
dokładnie każdą najmniejszą niedoskonałość jej twarzy, ale
nawet najdrobniejsza zmarszczka podkreślała jej piękność.
Tak jakby teraz, w dziennym świetle, bez wyszukanego stroju,
bez przyciemnionych świateł, bez makijażu jej prawdziwa
uroda ukazała mi się po raz pierwszy. To była doskonała
niedoskonałość.
Kim jesteś? Chciałem krzyknąć, a tylko siedziałem i nie
mogłem oderwać wzroku od jej oczu. Czy to było możliwe,
żeby tak kimś zawładnąć?
– Czy tak jest źle? Czy zawsze musimy znać wszystkie
odpowiedzi?
Może nie wszystkie, ale jakieś na pewno, pomyślałem.
– Dobrze, nie musimy znać wszystkich. – Kiwnąłem głową.
Jeśli tak chciała, to mogłem na to przystać. W końcu
normalnie byłby to układ dla mnie idealny. Miło spędzony
czas i zero zobowiązań. Tylko że to już dawno by się
skończyło, a ja miałem wrażenie, że nawet jeszcze nie
zaczęliśmy. O końcu nawet nie chciałem myśleć.
Przez moment wydawało mi się, że przez jej twarz
przemknęło uczucie ulgi.
– Ale powiedz mi jedną rzecz.
– Tak? – spytała ostrożnie.
– Tydzień temu, w sobotę, co dokładnie się stało?
– Dwoje dorosłych ludzi postanowiło spędzić ze sobą miło
czas. Tak dorośli robią, prawda?
To był dokładny opis każdej mojej relacji, oczywiście poza
małżeństwem, tam postanowiliśmy przekroczyć granicę
„miło”. Ale poza tym tak zawsze to widziałem. Dwoje
dorosłych, wolnych ludzi postanawia spędzić miło czas. Bez
ukrytych podtekstów, bez planów, tak po prostu. Oczywiście
czasami okazywało się, że moje partnerki jednak jakieś ukryte
agendy miały, ale szybko sobie wyjaśnialiśmy wszelkie
niejasności. Znaczy ja wyjaśniałem. Z ich przyjęciem do
wiadomości bywało różnie, ale generalnie wszystkie panie
traktowałem z szacunkiem, nigdy nie kłamałem i nigdy
niczego nie obiecywałem. Inna sprawa, że ta moja szczerość
nie zawsze była odbierana jako szacunek. Czasami zarzucano
mi zwodzenie i wykorzystywanie, co było dosyć ciekawe,
ponieważ ja pewnie mógłbym powiedzieć to samo, ale to ja
byłem mężczyzną i te cechy jakoś w oczach niektórych pań
idealnie do mnie pasowały, już biorąc pod uwagę sam fakt
mojej płci.
Teraz właśnie usłyszałem te słowa. I co miałem powiedzieć,
że czuję się oszukany? Przecież od początku świadomie
brałem w tym udział. Mało tego, tak jak wcześniej
wspomniała, przyjechałem tutaj tylko na podstawie kilku cyfr
wpisanych w wiadomość od nie wiadomo kogo.
Kiedy do mnie przyszła, dała mi tyle, ile chciała, a ja nie
wahając się nawet przez chwilę, wziąłem wszystko, co mi
zaoferowała. Nie było bitwy z myślami, nie było rozważań za
i przeciw. Przyszła i nie wypowiadając ani słowa, dała do
zrozumienia, że mogę mieć tyle, wybór należy do mnie.
Przecież mogłem jej nie wpuszczać do mojego domu ani do
mojego życia.
Ja jednak otworzyłem te drzwi na oścież. Mało tego,
praktycznie wyrwałem je z zawiasów, aby tylko mieć
pewność, że kiedy zdecyduje się pojawić, będą otwarte.
Wychodziło na to, że ja miałem ukryte motywy, a nawet nie
zdawałem sobie z tego sprawy.
I to ja chciałem teraz więcej. Po tygodniu chciałem
przekroczyć granicę „miło”, nie wiedząc nawet, co to
przekroczenie oznaczało. A przecież ona miała rację, ale czy
tajemnicze wezwanie dzisiaj tutaj również tej granicy nie
przekraczało?
– Tak robią – przyznałem – ale czy to, że tutaj jestem, też
jest tym samym? – Postanowiłem nie składać tak szybko
broni.
Znowu skierowała wzrok przed siebie.
– Czasami stajemy na rozdrożach, gdzie jedna droga
prowadzi donikąd, a druga nie wiadomo gdzie. Wtedy stajemy
przed wyborem, przed decyzją. Możemy dalej iść drogą, którą
dobrze znamy, którą idziemy od dawna, ale doskonale wiemy,
że prowadzi donikąd. Równie dobrze możemy zostać w tym
samym miejscu, bo to właśnie jest tym, tym samym miejscem,
powtarzanym w kółko i w kółko. Na swój sposób jest to
bezpieczne, ale umieramy po trochu każdego dnia. Możemy
też zaryzykować, możemy skoczyć, bez tej liny, nie do końca
wiadomo gdzie. Zrobić raz coś instynktownie, skoczyć na
główkę, nie mając pojęcia, ile wody jest w basenie i czy
w ogóle jakaś jest. Jeśli jest, to może poczujemy, że żyjemy,
chociaż raz. I dla tego jednego razu warto. Może jak będziemy
mieć szczęście, będzie nam dany. Choć jednego się
nauczyłam: nic nigdy nie będzie nam dane. Sami musimy
sobie to wyrwać. Jeśli chcemy poczuć, że żyjemy, i może jak
zdobędziemy ten jeden oddech życia, to może wystarczy nam
odwagi, aby zawalczyć o drugi.
Nagle przerwała, a ja siedziałem lekko zamurowany, trawiąc
każde słowo, które wypowiedziała. Tajemnica i brak
konkretów, a jednocześnie tak wiele usłyszałem. Powinienem
się już przyzwyczaić.
Poczułem uścisk jej dłoni. Popatrzyła na mnie i zbliżyła usta
do moich. Jakże inny był to pocałunek, delikatny, nasze usta
ledwo się dotykały, właściwie tylko się muskały, a ciepło
płynące z ich dotyku rozlewało się po całym moim ciele. Im
mniej jej było, tym bardziej przeszywała mnie całego.
Po chwili dotknęła mojego policzka. Nasze oczy się
spotkały.
– Jesteś moim skokiem – wyszeptała mi do ucha.
Po tych słowach momentalnie podniosła się. Zanim odeszła,
powiedziała jeszcze:
– Nie idź za mną, proszę.
Po chwili poszła w stronę, z której ja przyszedłem. Nie
pozostało mi nic innego, jak spełnić jej prośbę. To było
oczywiste.
ROZDZIAŁ 8
Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
EPILOG
Reklama
Karta redakcyjna
Copyright © by Tomasz Kieres, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie
bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii
i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników
elektronicznych.
eISBN: 978-83-8195-582-9
Wydawnictwo Filia
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
kontakt@wydawnictwofilia.pl