You are on page 1of 466

PROLOG

– Gdy zbliżysz się jeszcze o krok, odbierzesz mi całe


powietrze.
– To źle? – spytała z delikatnym uśmiechem.
Z tym samym, który ściął mnie z nóg, kiedy obdarzyła mnie
nim po raz pierwszy, i który robi to za każdym kolejnym
razem. Z uśmiechem, który momentalnie zmieniał mnie
w bezmyślnego idiotę. Jakby właśnie w nim i w jej oczach
kumulowała się cała moc Jedi. Jadłem jej z ręki i nawet nie
zdawałem sobie z tego sprawy. Mało tego, wydawało mi się,
że cały czas miałem wszystko pod kontrolą. Nic dziwnego, że
Al Pacino w „Adwokacie diabła” wielokrotnie powtarza:
„Próżność to zdecydowanie mój ulubiony grzech”. To
niewiarygodne, jak szybko można uwierzyć w swoje zalety,
jeśli usłyszymy o nich z ust osoby, od której chcemy je
usłyszeć. Jesteśmy gotowi kupić je od razu, bez zaglądania do
środka, liczy się tylko opakowanie. Wierzymy we wszystko:
przecież tacy właśnie jesteśmy, to sama prawda. Nikt by nas
nie oszukał. Zwłaszcza ona.
– Może w sumie nie – odpowiedziałem. – Teraz nie ma już
odwrotu?
– Ty mnie pytasz? – Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
Wiedziałem, że to jest tylko gra. Chociaż nawet teraz
chciałem wierzyć, że było inaczej. Negacja podniesiona do
rangi sztuki.
Dotknęła delikatnie mojego policzka.
Mógłbym zabić za ten dotyk.
– Dla ciebie to tylko gra – powiedziałem z trudem.
Prawdziwy twardziel ze mnie.
Zabrała dłoń, a ja poczułem, jakby ktoś założył mi
plastikową torbę na głowę.
– To nigdy nie była gra – usłyszałem.
Jak bardzo chciałem w to wierzyć. Nawet teraz, po
wszystkim, co się wydarzyło.
ROZDZIAŁ 1

Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem.


Każdy następny zresztą też. Taka przypadłość – pamięć jak
słoń. Do tej pory nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Czasami
pewnie lepiej byłoby niektóre rzeczy zapomnieć. To brzmi
zbyt melodramatycznie. Człowiek powinien pamiętać,
wyciągać wnioski, uczyć się na błędach. O tak, tak jest lepiej,
optymistyczniej, bardziej coachingowo, alleluja i do przodu.
Nie oglądamy się, tylko idziemy do przodu.
Co za stek bzdur. Ludzie autentycznie to kupują. A co, jeśli
po przejściu tornada nic nie zostaje? Co wtedy? Jaka
doskonała rada w takiej sytuacji? Nie wątpię, że takowa by się
znalazła, ale znowu odchodzę od tematu.
Pierwszy raz. Nawet nie wiedziałem, że to był pierwszy raz.
Miałem przekonanie, że już ją wcześniej widziałem, chociaż
to nie mogło być prawdą. Może to było to wrażenie, że kogoś
znamy już od dawna, mimo że jest to naprawdę pierwszy raz.
A może po prostu chcemy tak myśleć, bo czekaliśmy na ten
moment od dawna.
Dziwnie brzmią te wszystkie dywagacje w moich ustach.
W jakiś sposób sugerują romantyczny sznyt na moim
charakterze, coś, co przez całe życie było mi raczej obce. Nie
żebym nie próbował. Moja eksżona mogłaby o tym śmiało
zaświadczyć.
Nie, może jednak branie jej na świadka nie byłoby
najlepszym pomysłem. Może kiedyś, dawno temu? Nie jestem
jednak do końca przekonany. Już nie. Ale odbiegam, nie na
tym miałem się skupić.
Chodziło przecież o pierwszy raz. Pierwszy raz, kiedy
stanęła na mojej drodze i kiedy pojawiło się pierwsze
pęknięcie, o którym nawet w tamtej chwili nie miałem pojęcia.
Jakbym chciał sparafrazować Johna Malkovicha
z „Niebezpiecznych związków”, wszystko działo się poza
moją kontrolą. Tylko jak poza kontrolą, skoro ja zawsze
wszystko miałem pod nią. Wszystko zawsze odbywało się
zgodnie z planem. Nawet rozpad mojego małżeństwa
i rozwód, można było powiedzieć, poszły dokładnie tak, jak
miały. Jakkolwiek by to nie brzmiało, moja jeszcze wtedy
żona powiedziała mi, że dokładnie do tego momentu
zmierzałem przez cały nasz czas bycia razem. Dodała jeszcze,
że powinienem się cieszyć, bo wygrałem. Takie były jej
właściwie ostatnie słowa, zanim sprawy przeszły w ręce
prawników. Dodam, że wygrany się wcale nie czułem, ale
doskonale rozumiałem, o co jej chodziło.
Znowu odbiegłem. Do tematu mojego małżeństwa
z pewnością jeszcze nie raz wrócę, w końcu tamten czas mówi
bardzo wiele o tym, jakim człowiekiem jestem, albo raczej
chciałbym myśleć, że byłem. Chociaż nie wiem, czy zmiana,
jaka we mnie nastąpiła, była na pewno na lepsze.
Ale może po raz kolejny zacznę od początku.
To był sobotni wieczór i tak się składało, że nie miałem na
niego większych planów. Kiedyś mogła to być zapowiedź
jakiejś większej spontanicznej imprezy, ale prawdę mówiąc,
nie była to już tak kusząca perspektywa jak jeszcze
przynajmniej dziesięć lat wcześniej, kiedy w metryce dwójka
była cały czas z przodu, a o ślubie nawet nie myślałem. Teraz,
w wieku trzydziestu ośmiu lat, coraz częściej mi się po prostu
nie chciało, zwłaszcza po tygodniu intensywnej pracy. Wiązało
się to również z postępującym docenianiem własnego
towarzystwa.
Trochę bałem się stwierdzenia, że może się po prostu
starzeję. Choć tak naprawdę uważałem, że w końcu
trzydziestka, nawet taka podbiegająca pod czterdziestkę, to
nowa dwudziestka, nawet jeśli przyjmiemy, że zbliżająca się
do trzydziestki. Nowej oczywiście. Świadomość tego faktu nie
zmieniała poczucia, że moje coraz rzadsze weekendowe
wypady na miasto zalatywały w jakiś sposób desperacją. Może
wynikało to z faktu, że kiedy zaraz po rozwodzie
postanowiłem rzucić się w wir nocnego życia, jakbym chciał
sobie zrekompensować minione lata, w głowie kołatało mi
przez cały czas słowo „wygrałeś”, które oczywiście miało
wręcz przeciwny wydźwięk. Oczywiście zagłuszałem to, jak
tylko umiałem.
W końcu byłem znowu wolny. Cokolwiek miałoby to
znaczyć.
W ten mój wolny wieczór nie planowałem się nigdzie
wybierać, chciałem odpocząć po ciężkim tygodniu pracy.
Trafili mi się wyjątkowo upierdliwi klienci, którym żaden mój
pomysł nie pasował, a miałem ich naprawdę sporo – jak na
mnie i jak na jeden produkt, który chcieli zareklamować.
Zazwyczaj nie potrzebowałem więcej niż trzech koncepcji,
żeby zamknąć temat. Teraz zatrzymaliśmy się przy sześciu,
połączonych z całymi prezentacjami kampanii, a oni wciąż
kręcili nosami. Zrobiliśmy sobie weekend przerwy i miałem
szczerą nadzieję, że jednak na coś się zdecydują, bo
z niektórych przedstawionych pomysłów byłem naprawdę
dumny, a skoro doceniałem sam siebie, to coś w tym musiało
być.
Także szykował mi się w miarę spokojny weekend. Tak
planowałem.
Około piętnastej, kiedy znad talerza unosił się zapach jednej
z moich ulubionych potraw, a dłonie miałem zaciśnięte na
butelce wina i otwieraczu, zadzwonił telefon. Dosyć
niechętnie uwolniłem ręce i podszedłem do aparatu, który
leżał nieopodal na kuchennym blacie. Na wyświetlaczu
przeczytałem imię Ewa. Westchnąłem i przesunąłem zieloną
wskazówkę na ekranie.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to coś związane z pracą,
gdyż Ewa pracowała w podległym mi zespole. Szybko jednak
tę myśl odrzuciłem. Doskonale wiedziała przecież, że nie ma
takiej rzeczy na gruncie zawodowym, która
usprawiedliwiałaby telefon w sobotnie popołudnie.
Co prawda jakiś czas temu łączyła nas krótka, przelotna
relacja, którą oboje traktowaliśmy właśnie tak. Przelotnie
i niezobowiązująco. Gwoli wyjaśnienia dodam, że nie byłem
wtedy Ewy przełożonym, a praktycznie cała inicjatywa stała
po jej stronie. Nie żebym się specjalnie opierał, ale od
początku postawiłem sprawę jasno co do możliwości rozwoju
czegokolwiek. Takie po prostu nie istniały. Moje małżeństwo
skończyło się stosunkowo niedawno i z pewnością nie
chciałem się wikłać w coś poważnego tak szybko, jeśli
w ogóle. Przy czym wydawało mi się, że wersja „tak szybko”
była taka bardziej oficjalna, żeby z miejsca nie zniechęcać do
siebie, a jednocześnie w miarę jasno stawiać granice.
Jak się szybko okazało, jeśli chodziło o Ewę, taka
dyplomacja wcale nie była potrzebna. Jej też nie chodziło
o jakiś długi związek, i z pewnością nasz do takich nie należał.
Oboje wiedzieliśmy, czego chcemy, i dokładnie to
otrzymaliśmy. Bez niedomówień, bez ukrytych nadziei na coś
więcej. Tak jak się zaczęło, tak również się skończyło.
Zgodnie i bez żalu. Można powiedzieć, że idealnie. Na tyle, że
kiedy w moim zespole zwolniło się miejsce, Ewa nie widziała
żadnego problemu, aby dla mnie pracować.
Tym bardziej jej telefon mnie zaskoczył. Sprawy zawodowe
nie wchodziły w grę, a prywatne wydawało mi się, że tym
bardziej.
– Słucham? – spytałem od razu.
– Cześć, Kuba – usłyszałem przejęty głos Ewy. – Zajęty
jesteś? – spytała i nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: –
Widzisz, bo dzwonię w takiej sprawie…
Od razu konkretnie i bez owijania w bawełnę. Taki przekaz
lubiłem, prosto i bez tracenia zbędnego czasu.
– …impreza jest, znajomy robi, w Piątej Alei, to taki nowy
klub w Centrum.
Nie wiedziałem, czy powinienem się teraz obrazić, że
tłumaczy mi, czym jest ten nowy klub. Może byłem od Ewy
o dekadę starszy i o kilka lat małżeństwa bardziej
doświadczony, ale nie żyłem na jakiejś obcej planecie i fakt,
że Piąta Aleja istniała od niedawna, nie znaczył, że o niej nie
słyszałem. Może nie był to do końca mój styl, chociaż to
akurat trudno stwierdzić, skoro nie postawiłem tam jeszcze
nogi, ale z tego, co czytałem, przychodziła tu klientela
bardziej w wieku Ewy. Do tego motyw przewodni to muzyka
klubowa. Ja sam byłem najchętniej gościem w pubach
z szeroko pojętym rockiem w tle, chociaż jazzem również bym
nie pogardził, co oczywiście natychmiast stawiało mnie raczej
na poziomie dobrze powyżej czterdziestki. Choć to akurat
miałem w poważaniu.
– Chyba na Piątej Alei – zażartowałem.
– Brzmi lepiej – potwierdziła – ale wszyscy mówią
w „Piątce”, więc tak chyba zostanie. W każdym razie znajomy
robi zamkniętą imprezę…
– I ja ci jestem potrzebny, bo…? – wszedłem jej w słowo.
Mogłem się domyślić, że wszystko zmierza do wyciągnięcia
mnie z domu, a na tamtą chwilę była to raczej ostatnia rzecz,
której potrzebowałem. A może raczej ostatnia, której
chciałem.
– Jak powiedziałam, to jest impreza zamknięta – Ewa nawet
przez sekundę nie wydawała się zbita z tropu – i jest taki
wymóg, aby przyjść w parach.
– Serio? – spytałem wyraźnie zaskoczony. – To jakaś
konserwatywna ustawka?
– Nie, nie sądzę w każdym razie. Ten znajomy jest normalny
– zaśmiała się – ale dopina jakiś interes i ten jego partner czy
partnerzy mają chyba takie sztywne wymagania.
– Jasne – odparłem – a potem będą wciągać koks
w toaletach, obłapując obce dziewczyny. Znam takich.
Jedną z rzeczy, której się nauczyłem przez lata kontaktów
z wszelkiego rodzaju klientelą, była prosta zależność. Im
większa konserwa, tym większa hipokryzja. Jedyne, co różniło
tych ludzi, to na ile tę swoją dwulicowość ukrywali.
– Oczywiście, że będą – usłyszałem w odpowiedzi.
Ewa, jak widać, też nie miała podobnych złudzeń.
– Ale na ten moment potrzebuję pary.
– Nie masz jakiejś koleżanki? – roześmiałem się.
– Żeby znosić ich obleśnie zaślinione spojrzenia? Dziękuję
bardzo, nie będę robiła za czyjś „mokry sen”, zwłaszcza że na
ulicy to by nas opluli i wyzwali od zboczonych.
– Miejmy nadzieję, że kontrahenci twojego znajomego nie
są tacy.
– Gdyby byli, to nie robiłby z nimi interesów – dodała
z pewnością w głosie. – Mam nadzieję – dorzuciła po chwili. –
Niezależnie od tego, czy masz ochotę się wybrać?
– Szczerze?
– Jeśli masz odmówić, to wolę nieszczerze. Nie daj się
prosić. Jest sobota i poza tymi biznesowymi partnerami będzie
raczej spoko towarzystwo, a ich też tak od razu nie skreślam.
Popatrzyłem na jedzenie, które już zdążyło lekko ostygnąć.
Na jeszcze zamkniętą butelkę wina. Od rozwodu, a co za tym
idzie mojego „odbijającego sobie lata małżeństwa” rendez-
vous po lokalnych pubach, minął ponad rok, przez który moja
uwaga skupiona była przede wszystkim na odnajdywaniu
więzi z samym sobą i z moją znalezioną w lesie piesą. Odkąd
jedenaście miesięcy temu Luna stała się częścią mojego życia,
nagle weekendy w jej towarzystwie stały się dla mnie
zdecydowanie bardziej kuszącą alternatywą dla wieczornych
wypadów. A już przyprowadzanie gości żeńskiej płci w ogóle
przestało wchodzić w grę, odnośnie do czego Luna była
bardzo stanowcza i w głośny sposób to oznajmiała.
Także to całe wyjście jakoś mi się nie widziało. Z drugiej
jednak strony, mogła to być ciekawa odmiana.
– Zobaczysz, będzie fajnie, a jak ci się nie spodoba, to
wsiądziesz w taksówkę i dziesięć minut później będziesz
w domu. No i oczywiście po przekroczeniu progu jesteś
zupełnie wolny i bez jakichś zobowiązań wobec mnie.
– A ja myślałem, że idziemy razem – powiedziałem szybko
ze smutkiem w głosie.
– Oczywiście, że myślałeś – roześmiała się.
– Te słowa ranią.
– Zastanów się, czy na pewno chcesz, abym zaczęła sobie
coś wyobrażać. Chociaż jak się tak zastanowić, to nie mam tak
wybujałej wyobraźni.
– Naprawdę? – spytałem wyraźnie zaintrygowany.
– Żeby wyobrazić sobie nas razem? Na dłuższy czas? Nie,
nie mam. My nie jesteśmy skonstruowani na dłuższe związki,
żadne z nas – odpowiedziała poważnie.
Chciałem spytać dlaczego, ale Ewa szybko odpowiedziała
również na to niezadane pytanie.
– Wiesz – usłyszałem – my nie mamy złudzeń, nie udajemy
kogoś, kim nie jesteśmy. Dlatego te nasze kilka dni były tak
udane i dlatego to były tylko kilka dni. Będę u ciebie
o dziewiętnastej – dodała i momentalnie się rozłączyła.
Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, czy jestem
zainteresowany tym całym wyjściem. Jak było widać, decyzja
już została podjęta.
Ja natomiast stałem przez dłuższą chwilę, myśląc o tym, co
usłyszałem. Moje małżeństwo rzeczywiście mogłoby być
dowodem, że do długich dystansów się nie nadaję. To by
jednak świadczyło o tym, że coś jest poza moją kontrolą i nie
biorę za to odpowiedzialności. A w odpowiedzialność za to, co
robimy, wierzyłem jak w mało co. W końcu żyłem w kraju,
gdzie najchętniej nikt nie odpowiadałby za swoje czyny.
Chyba nie było drugiego takiego miejsca, gdzie w takiej skali
siły wyższe kierowałyby losami „poddanych”, a „wyznanie”
tak zwanych grzechów oczyszczałoby z win. Niestety na
przyjęcie odpowiedzialności za swoje czyny już miejsca na
tym obrazku nie było.
Może i Ewa miała rację. Może nie byłem tak skonstruowany,
ale to nie było usprawiedliwienie. Pewnie oboje popełniliśmy
błędy. Ja natomiast wolałem skupić się na moich, bo właśnie
za nie odpowiadałem.
Szybkim ruchem otworzyłem wino i nalałem sobie lampkę.
Kieliszek do zimnego obiadu nie powinien zaszkodzić.
Miałem w końcu jeszcze parę godzin, aby się wyszykować.
ROZDZIAŁ 2

Dokładnie o dziewiętnastej byłem gotowy. Punktualność to


moja zaleta. Co prawda niektórzy widzieli to jako wadę,
zwłaszcza w sytuacjach, kiedy nie czekałem na nikogo dłużej
niż dziesięć minut. Oczywiście sytuacje wyjątkowe się
zdarzały, ale było ich naprawdę niewiele. Uważałem zawsze,
że jest to kwestia szacunku, zwłaszcza w sytuacjach
biznesowych. Jeśli chcesz, żeby cię poważnie traktowano, tak
się zachowuj. Dosyć proste i łatwe do zrozumienia. Tak się
przynajmniej mogło wydawać, a i tak znajdowali się tacy,
którym trudno było to przyswoić. Ale z takimi długo nie
pracowałem. Do drugiego razu.
Ewa o tym wiedziała, ale i tak przyjechała taksówką dobre
dwadzieścia minut po siódmej. Wieczór był ciepły. Wiosna
trwała w najlepsze, mimo sporadycznych chłodnych dni,
przypominających, że do lata jeszcze trochę czasu zostało.
Jak się okazywało, nie byłem taki zasadniczy z tą
punktualnością. Na swoje usprawiedliwienie mogłem dodać,
że po pierwsze nie byłem w pracy, a po drugie już zdążyłem
się nastawić na tę imprezę. Minęło trochę czasu, odkąd
praktycznie każdy weekend spędzałem na mieście. Może
chciałem wrócić chociaż na chwilę do tamtych czasów, kiedy
zdobywałem klienta za klientem, a moje pomysły na reklamy
to strzały w dziesiątkę.
To były bezwzględnie czasy, kiedy jeszcze mi się chciało,
a może po prostu dążyłem do wyznaczonych celów. W końcu
wszystko w życiu traktowałem jak transakcję. Tej zasady
nauczyłem się jeszcze w podstawówce. Najlepsze oceny
równały się najlepszym prezentom. Być może kiedyś
wolałbym od nich okazanie mi zainteresowania.
Dopiero po latach przeczytałem jakiś artykuł o tym
zabieganiu o uwagę, że dzieci albo się buntują, albo przeginają
w drugą stronę i uczą się jak najlepiej. Nigdy nie byłem
kujonem, po prostu nauka przychodziła mi bez trudu.
Czytałem i zapamiętywałem. Zresztą nie była to jedyna nauka,
którą szybko przyjąłem. Może właśnie dlatego nie pamiętam,
abym szukał uwagi kogokolwiek. Autor artykułu uważał, że
musiało mieć to miejsce gdzieś na początku, którego nie
pamiętałem.
Wszystko było transakcją. To pamiętałem. Pamiętałem
również, że nie potrzebowałem zainteresowania. Miałem
prezenty, zabawki. Skoro i tak byłem cały czas sam, to chyba
rezultat transakcji liczył się najbardziej. Później dostawałem
najlepszy sprzęt i płyty. Do tego wszystko się sprowadzało.
Aby mieć najlepsze, musiałem być najlepszy. I byłem. A jak
jesteś najlepszy, to każdy czegoś od ciebie chce. Nawet jak
twierdzi, że jest inaczej, to i tak chce. Patrzy, co może dostać,
jaka może wyniknąć z tego korzyść.
Transakcje. Wymiany. Ja tobie, ty mnie.
W jednym Ewa miała rację, czego jak czego, ale złudzeń
nigdy nie miałem. A czy udawałem kogoś, kim nie byłem?
Pewnie najpierw należało zastanowić się, kim byłem.
Edyta, moja eks, już pod koniec małżeństwa powiedziała, że
jestem jak moje reklamy, piękny na zewnątrz, ale pod spodem
już pustka. Potem dodała, że nie wie, kim naprawdę jestem.
Mówiła jeszcze wiele zdań na mój temat. Często sprzecznych
ze sobą. Jednak zawsze miały wspólny mianownik
i z pewnością nie był on dla mnie korzystny.
– Wiesz, że to jest klub? – Pierwsze słowa, które padły z ust
Ewy, oczywiście dotyczyły mojego stroju.
Taksówka ruszyła w drogę.
– No co? Założyłem coś niezobowiązującego – odparłem
z uśmiechem.
– Oczywiście – odpowiedziała, patrząc na jeden z moich
droższych garniturów. – A ty idziesz do pracy?
– Ten jest za dobry do pracy – odpowiedziałem.
– Może powinnam ci była powiedzieć, że to jednak nie aż
taka oficjalna impreza.
– Nie musiałaś, jestem właśnie ubrany nieoficjalnie.
Ewa zaczęła się śmiać.
– Z pewnością zmieszasz się z tłumem.
– Kto ci powiedział, że chcę się z kimś zmieszać? –
spytałem, uśmiechając się ironicznie.
– Mój błąd, jak mogłabym pomyśleć, że chcesz się wtapiać
między byle kogo. – Po wypowiedzeniu ostatnich słów, które
specjalnie zaakcentowała, popatrzyła na mnie uważnie.
– No właśnie, jak? – roześmiałem się.
– Nie myśl, że twój śmiech zamaskuje fakt…
– …że jestem zapatrzonym w siebie dupkiem –
dokończyłem za nią.
– Tej części z zapatrzonym w siebie nie jestem wcale taka
pewna, ale co do dupka nie mam wątpliwości. Chyba nikt nie
ma – dodała, a w kącikach jej ust pojawił się lekki uśmiech.
Zrobiłem urażono-smutną minę.
– Wszyscy? – Żal, jaki bił z mojego tonu, nie mógł być
wyraźniejszy.
– No może nie wszyscy – odpowiedziała Ewa z udawaną
troską. – Może cię to zdziwić, ale są ludzie, którzy o tobie nie
słyszeli. U nich jeszcze masz szansę. Chociaż znając ciebie, to
raczej jej nie wykorzystasz.
Popatrzyłem przez chwilę za okno na mijane ulice.
– Tak jak powiedziałaś wcześniej, nie udaję kogoś, kim nie
jestem, więc chyba tak jest dobrze.
Wzięło mnie na refleksję.
– Szukasz kogoś, kto cię weźmie takim, jakim jesteś.
Te słowa mnie zaskoczyły, ale nie dałem tego po sobie
poznać. Patrząc cały czas gdzieś w przestrzeń,
odpowiedziałem:
– Dlaczego miałbym szukać?
– Bo pewnie każdy szuka – usłyszałem w odpowiedzi.
To było coś nowego. Do tej pory Ewa sprawiała na mnie
wrażenie kogoś, kto raczej czerpie z życia, ile się da, nie
biorąc po drodze żadnych jeńców. Nasz krótki związek był
bardzo intensywny. I pewnie dlatego również krótki.
Jednocześnie oboje nie mieliśmy wątpliwości, że wspólna
przyszłość to nie koncepcja dla nas. Prędzej byśmy się
pozabijali, a tak to nawet mogliśmy razem pracować.
Odnosiłem wrażenie, że żadne z nas nie było zainteresowane
związkami. Ja miałem za sobą nieudane małżeństwo, to
sprawa była jasna, ale Ewa również często o tym wspominała.
Widać nie wszystko było takie, jakie się wydawało. Nawet
wobec deklaracji, że nikogo nie udajemy. Postanowiłem
zostawić ten temat. Ewa najwyraźniej nie chciała, aby ten
temat zawisł gdzieś między nami, w związku z czym zaczęła
opowiadać o tym, co prawdopodobnie miało nas czekać.
Jej znajomy był projektantem czy kimś takim, miał swoją
linię ubrań, głównie męskich jak na razie, ale liczył na to, że
się rozwinie biznes również w żeńską stronę. Miał pomysł,
miał dobry odbiór, to, czego potrzebował, to inwestorzy, aby
mógł wejść na wyższy poziom tak produkcji, jak i sprzedaży.
I to też już chyba właściwie zdobył. Ta część nie do końca
była dla mnie jasna, czy ta impreza to było świętowanie
kontraktu, czy bardziej ostatni etap starania się o niego.
Najwyraźniej Ewa też tego nie wiedziała. Jak na mój gust,
dosyć kosztowny zabieg, jeśli nic finalnie nie zostało
podpisane. Ale to nie była moja sprawa. On ma taki styl,
powiedziała Ewa, i mnie to wystarczyło.
Zacząłem nawet podejrzewać, że akurat nasza obecność,
jako pracowników jednej z trzech największym firm
reklamowych, nie była do końca przypadkowa. Niezależnie od
wszystkiego Ewa z pewnością miała zamiar się dobrze bawić,
a ja, skoro się już zdecydowałem, nie miałem zamiaru siedzieć
w kącie.
Nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się pod klubem. Po
okazaniu zaproszenia znaleźliśmy się w środku. Wnętrze
znajdujące się w starym budynku było zdecydowanie
odnowione, ale w taki sposób, aby zostawić jak najwięcej
starego klimatu. Musiałem przyznać, że przy lekko
przyciemnionym świetle wszystko świetnie ze sobą grało.
Ktoś za tę aranżację wziął kupę kasy. Cóż, dobre kosztowało.
Myślę, że właścicielom ten wydatek się opłacał.
Piąta Aleja szybko stała się jednym z najpopularniejszych
miejsc w stolicy, a wszelkiej maści celebryci zaczęli
odwiedzać je prawdziwymi falami i oczywiście dokumentując
te wiekopomne wydarzenia na swoich profilach w mediach
społecznościowych. W końcu jakoś musieli mierzyć swoją
wartość. Przecież nie tym, co sobą w rzeczywistości
reprezentowali. Tego akurat specjalnie dużo nie było.
Klub na tym korzystał, więc nie sądzę, aby ktoś narzekał,
zwłaszcza że czwartoligowi aktorzy czy inni influencerzy
również nie unikali tego miejsca. Przepis na sukces gotowy.
Dlatego ja raczej unikałem takich przybytków. Przy
reklamach miałem wystarczająco do czynienia z ludźmi,
którzy akurat byli na topie i w których podobno warto było
zainwestować i przedstawić jako tych, którzy bez naszego
produktu po prostu nie mogą żyć. Wyniki finansowe
zazwyczaj pokazywały, że to się opłacało, z czego w sumie
powinienem się cieszyć, gdyż w innym przypadku byłbym bez
pracy.
Z drugiej strony mimo tylu lat w tym biznesie nie mogłem
zrozumieć, jak można kupić jakiś produkt tylko dlatego, że
konkretna „znana” osoba go reklamuje. To było i jest do tej
pory dla mnie niepojęte. Abstrahując naturalnie od dosyć
oczywistego faktu, że robi to wyłącznie dla pieniędzy, a nie
dlatego, że jakiś telefon, bank czy inna usługa są takie świetne.
Być może byłem skrzywiony, tyle lat w tej pracy może
pozbawić człowieka wszelkich złudzeń. A jeśli ktoś zaczynał
już bez nich, to wynik mógł być tylko jeden. Prezentowałem
go ja.
Zaraz po wejściu do środka Ewa dosłownie zniknęła mi
z oczu. Dokładnie tak, jak zapowiadała. Razem weszliśmy,
a później już każdy sobie. Jeśli o mnie chodziło, to taki układ
był idealny. Podszedłem do baru i zamówiłem piwo. Barman
przez sekundę popatrzył na mnie dziwnie. Dostrzegłem, że bez
problemu ocenił mój garnitur, i pewnie się spodziewał, że
kupię kilkunastoletnią whisky. Musiałem go zawieść, ale
niespecjalnie byłem fanem tego napoju. Gdybym jeszcze
przynajmniej zamówił martini, wstrząśnięte, niezmieszane, to
może moja reputacja w oczach barmana byłaby uratowana, ale
piwo? Cóż, miałem nadzieję, że jakoś to dźwigniemy.
Kiedy tylko wziąłem do ręki szklankę, usłyszałem męski
głos.
– Don Draper z piwem? To się nie godzi.
Przede mną stał dość przystojny mężczyzna z modnie
przyciętymi włosami w garniturze zdecydowanie z najwyższej
półki. Szybko domyśliłem się, że mam przed sobą gospodarza
tej imprezy, a fakt, że przywołał mnie imieniem i nazwiskiem
chyba najpopularniejszej postaci z reklamy w całej
popkulturze, świadczył o tym, że tak jak myślałem, moja
obecność tutaj tylko pozornie była przypadkowa.
– Widocznie nie taki ze mnie znowu Draper –
odpowiedziałem.
– Ja słyszałem co innego.
Na twarzy mężczyzny gościł szeroki uśmiech, ale oczy miał
skupione i czujne. Można było odnieść wrażenie, że mimo
pozornie luźnej atmosfery całej imprezy losy mojego
rozmówcy nie były jeszcze w pełni przesądzone.
– Ludzie lubią gadać – odparłem, upijając trochę piwa.
– Nie da się ukryć, ale dzięki temu można się dowiedzieć,
kto jest w czymś najlepszy – powiedział, cały czas uważnie na
mnie patrząc.
– Temu to akurat nie zaprzeczę.
Mężczyzna roześmiał się i jakby na moment zeszło z niego
napięcie.
– Szymon. – Wyciągnął do mnie dłoń.
– Kuba – odparłem, odwzajemniając uścisk.
– Dzisiaj jest co prawda czas na zabawę, ale chciałbym
z tobą zamienić kilka słów na temat mojego małego
przedsięwzięcia.
Przytaknąłem głową. Transakcja to transakcja.
– Na razie muszę cię zostawić. Obowiązki wzywają. Baw się
dobrze. – Wskazał ręką na wnętrze, w którym przy muzyce
bawiło się parę osób. Bądź co bądź było jeszcze wcześnie.
– Taki mam zamiar – odparłem.
Zanim zdążyłem przyłożyć szklankę ponownie do ust, już go
nie było. Bardzo konkretne parę minut. Musiałem powiedzieć,
że już mi się spodobał. Powiedział, co miał do powiedzenia,
i zniknął. Obaj wiedzieliśmy, o co chodzi.
Ludzie mieli tendencje do gadania, do opowiadania, do
wprowadzania, zanim naprawdę powiedzieli, o co im chodzi,
a im pewniej się czuli, tym więcej gadali. Tak jakby ta cała
historia, którą chcieli opowiedzieć, była choć trochę ważna dla
słuchającego. Prawda była taka, że to oni sami chcieli ją
wyrzucić z siebie, aby pokazać, jacy są, aby można było ich
poznać i zobaczyć w nich ludzi. Problem w tym, że słuchający
też by musiał tego chcieć. Ja z pewnością nie chciałem. Często
musiałem to wytrzymywać, w końcu klient nasz pan, ale
żebym to lubił?
Tym bardziej doceniłem te parę chwil z Szymonem.
Oczywiście później mogło się okazać, że gęba mu się nie
zamknie, ale jakoś w to wątpiłem.
Krótko i konkretnie. Byłem zwolennikiem załatwiania spraw
od razu. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby później sobie
porozmawiać już na luzie. Najpierw transakcja, a później, jeśli
obie strony mają ochotę, możemy się „poznawać”. Wtedy taka
rozmowa mogła nawet nosić znamiona bezinteresownej.
Natomiast sztywne wymienianie uwag, uważając na każde
słowo, gdyż cel znajdował się dopiero przed nami, było dla
mnie, delikatnie mówiąc, bezcelowe i jeśli rozmówca nie
przechodził szybko do meritum, ja to robiłem.
– Poznałeś gospodarza? – usłyszałem nagle.
Ewa trzymała jakiegoś kolorowego drinka w rękach, a na
twarzy miała szeroki uśmiech.
– Mogłaś mi powiedzieć – stwierdziłem spokojnie.
– Przecież wszystko jest transakcją – odparła wesoło. –
Wiedziałam, że się domyślisz. A zresztą muszę myśleć
o mojej, znaczy naszej, pracy. On wie, gdzie pracuję, no
i z kim, więc siłą rzeczy jakoś tak wyszło, a jeśli wszystko
wypali, to szykuje się duża kampania.
– I pewnie chciałabyś się tym zająć? Już pewnie masz jakieś
pomysły – stwierdziłem coś, co było raczej oczywiste.
– Pewnie mam – odparła, po czym roześmiała się i tak jak
się nagle pojawiła, tak zniknęła.
Zdążyła jeszcze życzyć mi dobrej zabawy i tyle ją
widziałem.
Teraz powinienem się wtopić w tłum, pomyślałem.
Rozejrzałem się po sali. Co niektórzy kiwali w moim kierunku
głową z odległości. Część z nich rozpoznawałem, część
pewnie rozpoznawała mnie. Tym drugim byłem zaskoczony,
ponieważ trudno było mnie znaleźć w internecie, nie miałem
Facebooka ani Instagrama, również nie tweetowałem i nie
prowadziłem żadnego swojego kanału. Jedyna aplikacja,
z której korzystałem, to był Spotify – muzykę musiałem mieć
przy sobie.
Może ci ludzie, patrząc na mnie, uznawali, że jestem kimś,
komu warto się ukłonić. Z tym nie miałem zamiaru
dyskutować, to w końcu był ich wybór.
Dopiłem piwo i odstawiłem szklankę. Czas ruszyć do
przodu. Czy jeszcze potrafiłem się bawić?
Po kilku godzinach, kilku piwach więcej i rozmowach ze
znajomymi i z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałem,
uznałem, że chyba jednak kiedyś potrafiłem się lepiej bawić.
Kiedy jeszcze przed ślubem zacząłem odnosić pierwsze
sukcesy, a moje nazwisko zaczęło się liczyć w świecie
reklamy i powoli wychodzić poza niego, ludzie też wciąż coś
ode mnie chcieli, a krąg tak zwanych przyjaciół ciągle się
powiększał. Owszem, wiedziałem wtedy, że wszystko
sprowadza się do transakcji. Jeśli nie mamy się czym
wymienić, to kolekcjonujemy zobowiązania. Nie masz teraz
nic dla mnie, to będziesz mi winny. Transakcja z odroczonym
terminem spłaty. Szybko też się nauczyłem, że niektórzy nie
mają nic do zaoferowania i raczej nigdy nie będą mieli.
W takich sytuacjach nie mieliśmy o czym rozmawiać.
W tamtym czasie podchodziłem do wszystkiego z większym
zrozumieniem. Tak działa świat, to zawsze było oczywiste.
Teraz jednak mnie to mierziło. Będąc tego częścią, kiedyś
potrafiłem się przy tym bawić. Obecnie już chyba nie.
Zaczynałem mieć powoli dość. To był jednak mój wolny czas.
Oddałem przysługę Ewie, że się tutaj znalazłem.
Porozmawiałem również dłużej z Szymonem. Na szczęście
przy drugiej konwersacji był tak samo konkretny jak przy
poznaniu i dosyć szybko położyliśmy podwaliny pod
ewentualną współpracę. Ewa miała rację, to mógł być bardzo
dobry klient, zwłaszcza że z tego, co zdążyłem się zorientować
przez ostatnie godziny, był zdecydowanie na fali wznoszącej.
Co prawda nie tego oczekiwałem od sobotniego wieczoru,
ale biznes to biznes, w myśl zasady, że jesteś tak dobry, jak
twoja ostatnia praca. A od ostatniej mojej nagrody Effie
minęło parę lat. Zawsze byłem gdzieś w czołówce, ale liczyła
się przecież tylko główna nagroda. Bajanie o tym, jak ważne
jest samo wzięcie udziału, było dobre dla przegranych, o nich
nikt nie pamiętał.
Zresztą z tego powinniśmy wycisnąć więcej niż z naszych
ostatnich zleceń. Jeśli tylko to, co usłyszałem – że eko, że
najlepsza jakość, żadne chińskie fabryki z dziećmi, wszystko
lokalnie z najlepszych materiałów – okaże się prawdą, można
było naprawdę zrobić kampanię trafiającą w nasze czasy. Nie
wiem, jak to się miało opłacać, ale przynajmniej mogłem się
w to zaangażować z czystym sumieniem. A to już było coś.
Już miałem zacząć się zbierać. Nawet wyciągnąłem telefon,
aby zadzwonić po taksówkę, kiedy coś mnie powstrzymało.
Stałem tyłem do tego czegoś i nie sądzę, abym wcześniej
z jakiegoś powodu chciał się odwrócić. Po prostu w pewnym
momencie poczułem, że muszę. A może to teraz, patrząc
z dystansu, wydaje mi się, że coś poczułem. To było takie
bardziej automatyczne, jakbym musiał się odwrócić, jakby
mnie coś przyciągało. To jest tak, jak czasem instynktownie
czujemy, że ktoś nam się przygląda, i podążamy wzrokiem
w kierunku tej osoby.
Wtedy tak właśnie podążyłem. Mój wzrok nie napotkał
niczyjego spojrzenia i jeśli ktoś mnie obserwował, to zdążył
się odwrócić. Ja natomiast zobaczyłem ją, siedzącą na końcu
baru ze wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń. Przed nią do
połowy pełny kieliszek. Na oko z martini. Barman mógł być
dumny. Podszedł do niej jakiś mężczyzna. Nie wiem, co mu
powiedziała, ale nawet nie odwróciła głowy w jego kierunku,
a on i tak po chwili odszedł. Mijał mnie, więc mogłem mu się
wyraźnie przyjrzeć i z pewnością to, co malowało się na jego
twarzy, nie można było nazwać zadowoleniem.
Przez chwilę stałem wpatrzony w profil kobiety. Miała
nieduży nos i wyraźnie zarysowane usta. Blond włosy były
spięte z tyłu, tak jakby nie miała czasu przygotować lepszej
fryzury (w przeciwieństwie do dziewięćdziesięciu procent
obecnych tu kobiet) albo jej po prostu nie zależało. Miała na
sobie czerwoną sukienkę z odkrytymi plecami. Pierwsze
skojarzenie miałem takie, że to jest po prostu koszula nocna.
Niesamowicie seksowna koszula nocna, muszę dodać.
Było to dosyć absurdalne przypuszczenie, ale w tej sylwetce
siedzącej nieruchomo z tym pojedynczym drinkiem przed sobą
było coś nonszalanckiego. Jakby całą swoją osobą oznajmiała
światu, że ma go gdzieś. Nawet nie wiem, skąd mi się ten opis
pojawił w głowie i jakim cudem to wszystko wyczytałem.
Odruch, ułamek sekundy i wydaje ci się, że wiesz wszystko.
A tak naprawdę nie wiesz nic. Nie znasz tej osoby. Ale
w tamtej chwili wiedziałem, że chcę ją poznać, mimo że jej
postawa wydawała mi się deprymująca i z jakiegoś powodu
pewność siebie, która zazwyczaj towarzyszyła mi
w kontaktach z innymi, gdzieś w tajemniczy sposób się
ulotniła.
Inna sprawa, że ta moja niby pewność siebie wynikała
głównie z faktu, że to o mnie zawsze zabiegano, o moje
towarzystwo, o moją opinię. A że specjalnych problemów
z wyrażaniem myśli nie miałem, to jedno nakręcało drugie.
I tak zostało do dziś. To nie ja podchodziłem do innych, to oni
podchodzili do mnie. Trudno było mnie zdeprymować.
Do dzisiaj.
Ruszyłem powoli w jej kierunku. Wydawało mi się, że
stałem i wpatrywałem się w nią całą wieczność. To mogło
rzucić się w oczy. Nie żebym się tym przejmował, ale to była
kolejna postawa nie w moim stylu.
Po drodze uścisnąłem jeszcze jakieś dłonie. Nie wiem czyje,
bo nie mogłem oderwać oczu od niej. Ona z kolei była jak
zatrzymana w czasie. Nawet nie drgnęła. Już widziałem jej
smukłą szyję. Nie miała na niej nic, żadnego wisiorka czy
naszyjnika. Po co ozdabiać coś, co jest samo w sobie jest
piękne?
Szybko spojrzałem na dłonie. Na lewym nadgarstku miała
coś, co wyglądało jak czerwona nitka. Nawet nie wiem,
dlaczego gdzieś z mojego wnętrza wydobył się oddech ulgi,
gdy nie dostrzegłem obrączki na jej palcu. Nie zauważyłem
zresztą żadnego pierścionka. Jedyną biżuterię stanowiła ta
nitka.
Byłem już dosłownie o krok od niej. Już wyraźnie czułem
zapach jej perfum i widziałem lekkie napięcie na plecach.
Może jednak nie była tak bardzo zrelaksowana, na jaką chciała
wyglądać? I teraz powinienem coś powiedzieć. Jak na
człowieka żyjącego z „nawijania makaronu na uszy”,
wyjątkowo czułem pustkę w głowie. Nie zdarzyło mi się, żeby
kobieta tak na mnie podziałała.
A przecież nawet tak naprawdę się jej nie przyjrzałem, nie
mówiąc o tym, że nie usłyszałem jej głosu. Coś ze mną
z pewnością było nie tak, ale szedłem dalej. Musiałem iść.
– Czy to miejsce jest wolne? – Nie najlepszy tekst otwarcia,
ale też nie najgorszy, a dawał mi trochę czasu.
Inna sprawa, że nie pomyślałem, co będzie, gdy odpowie
przecząco. Na szczęście, nawet na mnie nie spoglądając,
kiwnęła nieznacznie głową. Było to tak delikatne skinięcie, że
gdyby nie moje dobre chęci, mógłbym je przegapić.
Usiadłem obok. W tym momencie, jak na zawołanie, pojawił
się mój znajomy barman i nie czekając na to, co powiem,
spytał:
– Piwo?
Potwierdziłem kiwnięciem głową. Przez moment
zastanawiałem się, czy nie powinienem zamówić czegoś
bardziej wyszukanego, ale nigdy nie robiłem nic wbrew sobie,
aby tylko zaimponować innym. Fakt, że o tym pomyślałem,
potwierdzał tylko moje przypuszczenia, że coś się ze mną
działo.
– Don Draper i piwo? Kto by pomyślał?
Drugi raz dzisiaj usłyszałem takie pytanie. Kobieta jednak
wciąż patrzyła przed siebie. Czyżby widziała wcześniej moje
„podchody”, jak się na nią patrzyłem i jak zbierałem się
w sobie, aby do niej podejść? Najwyraźniej tak, na dodatek
ewidentnie wiedziała, kim jestem.
– Może nie taki ze mnie Don Draper – użyłem mojej
wcześniejszej odpowiedzi.
– Bez spieprzonego dzieciństwa i bez nadużywania
alkoholu, że wymienię tylko dwie rzeczy.
Mówiła powoli, głos miała ciepły, ale była w nim pewna
magnetyzująca szorstkość.
– Co do pierwszego, to musiałbym pomyśleć. Choć uważam,
że są tacy, co mają gorzej. Natomiast nie mam doświadczeń
wojennych i z pewnością jestem tym, kim jestem.
Szybko odniosłem się do życiorysu bohatera kultowego już
serialu „Mad Men” o świecie reklamy w Nowym Jorku na
przestrzeni kilku dekad, poczynając od lat pięćdziesiątych
poprzedniego wieku. Dzieło bezwzględnie kultowe, a w mojej
profesji wręcz obowiązkowe. Jego główną postacią, o której
zdążyli wspomnieć moi rozmówcy, był właśnie Don Draper.
Człowiek, który sam doszedł na szczyt świata reklamy, mimo
że zaliczył nie tylko ciężkie dzieciństwo, ale również wojnę
w Korei, co nie pozostało bez wpływu na jego dalsze życie.
– I to jest coś dobrego? Bycie tym, kim się jest?
Kończąc pytanie, spojrzała w moją stronę. Jej oczy
w wyraźny sposób mnie zlustrowały. Z pewnością chodziło jej
o to, abym wiedział, że to robi. W kącikach ust, które miały
kolor sukienki, błąkał się lekko ironiczny uśmiech, który tylko
dodawał jej uroku. Nie mogłem oderwać wzroku od jej oczu.
Jakbym tonął, jakbym się w nich zapadał, i ona na pewno
zdawała sobie z tego sprawę.
Nie chciałem odkryć od razu swoich kart. Abstrahując, że
nie miałem pojęcia, co się w nich znajduje, choć już zdążyłem
je wszystkie wyłożyć.
– W świecie, gdzie praktycznie wszystko jest jakąś sztuczną
kreacją, myślę, że tak – odpowiedziałem na zadane pytanie.
– I ty jesteś prawdziwy? – Jej kpiący uśmiech jeszcze
bardziej się rozszerzył.
– Gdy ostatnim razem sprawdzałem, wszystko się zgadzało.
– Ponowię moje pytanie: tak jest dobrze? W końcu na co
dzień zajmujesz się reklamą, czyli w sumie takim
uprawomocnionym kłamstwem.
Ale jak ja je sprzedaję! – pomyślałem.
– Wiesz, nie jestem prawnikiem ani księdzem, u mnie
kłamstwo nie udaje prawdy. Wszyscy wiedzą, czym reklama
jest. Raczej nikogo nie oszukuję.
Przez moment wydawało mi się, że mój komentarz ją
rozbawił, mimo że cały czas to ukrywała pod zasłoną
ironicznego uśmiechu.
– A jednak tylu ludzi to łyka – stwierdziła.
Wzruszyłem ramionami. Gdyby tak zwani ludzie, albo jak to
się mówiło ładnie – target, mieli chociaż gram rozumu, pewnie
zostałbym bez pracy, ale świat był, jaki był. Ja tylko
rozumiałem zasady gry.
– Nie twoja wina, to tylko praca, tak? – dodała.
– Owszem. I nie udaje tego, czym nie jest.
– Tak jak ty. Ale w nią nie wierzysz?
– To jest praca – roześmiałem się.
– Dzięki niej jesteś tym, kim jesteś.
– Nie – odparłem. – Dzięki sobie jestem tym, kim jestem.
Praca to tylko środek.
– A nie spełnienie marzeń?
Zadawała poważne pytania, ale czułem, że gdzieś czai się
pułapka.
Tym razem jednak musiałem się powstrzymać od wybuchu
śmiechu. Marzeń? Cóż to w ogóle było?
– Ja nie mam marzeń – odparłem. – Jeśli już, to cele.
– Wiesz, jak to brzmi?
– Jak najgorszy korpobełkot. Wiem o tym, ale nie ma to ze
mną nic wspólnego.
– Bo ty jesteś ponad to.
– Jestem – potwierdziłem.
Może nie było to najbardziej dyplomatyczne stwierdzenie,
ale miałem przeczucie, że lepiej wyjść na zadufanego niż na
nieszczerego dupka. Dupek oczywiście zostawał, ale
wiedziałem, że i tak większość ludzi, których znałem, za
takowego mnie uważała. Nie przeszkadzało im to łasić się do
mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Odniosłem wrażenie, jakbym trochę bardziej przykuł jej
uwagę. Może rzeczywiście ceniła sobie szczerość. Na pewno
nie był to towar, który występował w nadmiarze, tak tutaj, jak
i na zewnątrz.
Nasza krótka wymiana zdań z pewnością nie przypominała
innych, prowadzonych w podobnych okolicznościach.
Zdecydowanie zasady rozmów przy barze nie obejmowały
takiej formy.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, jakby temat się
wyczerpał. Gdy patrzyłem w jej oczy, czułem, że ważyły się
moje losy, że właśnie zapadały decyzje dla mojego być albo
nie być.
– Cynicznie – stwierdziła, ale nie doszukałem się w jej tonie
niczego negatywnego. – Wierzysz w cokolwiek?
W transakcje, w coś za coś i że nigdy nie ma nic za darmo,
że każdy czegoś chce, a jak tego nie ma, to chce jeszcze
bardziej, a kiedy to zdobędzie, to najczęściej nie wie, co z tym
zrobić, bo już chce następnej rzeczy, która w danym
momencie jest poza jego zasięgiem.
Wiedziałem, że tak wygląda świat, ale żebym w to wierzył,
jak w jakąś mantrę?
A może chodziło jej o Boga? Z tym było jeszcze trudniej, bo
jeśli stworzył człowieka na własne podobieństwo, to naprawdę
nie była najlepsza rekomendacja Jego mocy. Prędzej działało
to w drugą stronę, to człowiek stworzył Boga na swój wzór,
a to było jeszcze gorsze. Ponadto żyłem pod szerokością
geograficzną, gdzie samozwańczy przedstawiciele
Najwyższego stanowili encyklopedyczną wręcz definicję
siedmiu grzechów głównych, a sianie nienawiści przez
fanatycznych wyznawców stanowiło ich najmniejszą
przewinę.
Niezależnie jednak od tego, o co jej chodziło, odpowiedź na
takie pytanie mogła być tylko jedna.
– W nic nie wierzę – odparłem zdecydowanie.
Smutny uśmiech na jej twarzy powiedział mi, że dokładnie
takiej odpowiedzi oczekiwała.
ROZDZIAŁ 3

Nagle wstała i ruszyła przed siebie, jak się po chwili okazało


– w stronę wyjścia. Po krótkiej chwili zawahania ruszyłem za
nią. Nie dała mi najmniejszego znaku, ale przekonałem siebie,
że tego właśnie ode mnie oczekuje. Cóż miałem do
zaryzykowania?
Po chwili byliśmy przed klubem. Taksówka podjechała,
mimo że żadne z nas jej nie zamówiło. Kobieta w czerwonej
sukience podeszła do tylnych drzwi samochodu i spojrzała na
mnie. Otworzyłem jej drzwi, a ona wsiadła do środka.
Delikatnie je zamknąłem i przeszedłem na drugą stronę. Przez
ułamek sekundy przemknęło mi przez głowę, że zanim dojdę
do moich drzwi, taksówka odjedzie, a ja jej więcej nie
zobaczę. Ta myśl tak mnie przestraszyła, że automatycznie
przyspieszyłem kroku i szarpnąłem za klamkę.
Z niewiadomego powodu myśl o tym, że mogłaby zniknąć,
była nie do przyjęcia.
Kiedy tylko ulokowałem się na miejscu, zobaczyłem
pytający wzrok taksówkarza. Zerknąłem na nią, ale patrzyła
przed siebie, podobnie jak wtedy, gdy zobaczyłem ją przy
barze. Można było odnieść wrażenie, że jest gdzieś w swoim
świecie. Jednocześnie miałem przeświadczenie, że nie ma
najmniejszej rzeczy, która mogłaby jej umknąć.
Wszystko trzymała pod kontrolą, zupełnie jak u mnie. Z tą
różnicą, że od jakiejś godziny moja kontrola była tylko
pozorna. Wiedziałem, co robię, i nikt mnie nie trzymał na
muszce pistoletu, a jednak widziałem się trochę z boku.
Bez wahania podałem swój adres. Kobieta nie
zaprotestowała, więc wszystko musiało iść zgodnie z planem.
Z jej planem, jeśli w ogóle takowy miała. W końcu to ja do
niej podszedłem, a tego, że to akurat się wydarzy, nie mogła
być pewna. Przecież do tamtej chwili nawet nie wiedziałem,
że ktoś taki znajdował się na tej imprezie, a zamieniłem
przynajmniej kilka słów z wieloma osobami.
Jechaliśmy w ciszy. Miałem masę pytań, ale ona patrzyła
gdzieś za okno i przy taksówkarzu nie miałem ochoty
zaczynać rozmowy. Postanowiłem skupić się na widokach, co
było o tyle ciekawą próbą, o ile całkowicie bezowocną.
Co się w ogóle działo? Co to było? Niby to całe zdarzenie
wpisywało się w to, co wiedziałem, że istnieje. Odczuwałem
dokładnie ten moment w miejscu i czasie. Przeszłość była już
za nami, przyszłości mogło wcale nie być. Liczył się tylko ten
moment naszego jedynego życia, które nie przewidywało
sequela. Przy tym całym życiu chwilą nigdy nie zmierzałem
w tak totalnie nieznane. Zawsze doskonale wiedziałem, dokąd
moje relacje prowadzą. Nawet moje małżeństwo mogło mieć
tylko jedno zakończenie, mimo że przez chwilę dałem unieść
się iluzji stworzonej przez żonę, która widziała we mnie
kogoś, kim nie byłem.
Teraz wszystko stało się zagadką. Tajemnicą, w którą
wchodziłem zdecydowanym krokiem. Jechałem obok kobiety,
o której nie wiedziałem właściwie nic poza tym, że jeszcze
parę minut temu nie mogłem od niej oderwać wzroku.
Jechałem w nieznane i miałem nadzieję, że ta chwila będzie
trwać. Było to o tyle dziwne, że istniało przynajmniej
pięćdziesiąt procent szans, że zmierzałem w przepaść, a ja do
krawędzi nigdy nie pochodziłem bez zabezpieczenia.
Mimo że jakoś specjalnie nie pędziliśmy, przed moim
domem znaleźliśmy się wyjątkowo szybko. Zapłaciłem
i wysiedliśmy z taksówki. Blondynka popatrzyła na budynek,
w którym mieszkałem, a następnie spojrzała na park
znajdujący się po drugiej stronie ulicy.
– Ładna okolica – stwierdziła i były to jej pierwsze słowa,
odkąd odeszliśmy od baru.
– Nie narzekam.
– Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto narzeka.
– Nie bardzo widzę sens.
Roześmiała się delikatnie.
– A do narzekania nie jest potrzebny sens. To jest coś, co
ludzie mają we krwi.
– Widocznie mnie się nie dostało.
– A może nie masz powodu?
Tym razem ja się roześmiałem.
– Jakby brak powodu do narzekania komukolwiek kiedyś
przeszkadzał.
– Będziemy tak tutaj stać? – spytała nagle.
Wskazałem ręką wejście.
– Zapraszam – powiedziałem.
Otworzyłem kluczem drzwi wejściowe. Mogłem użyć kodu,
ale w ostatniej chwili uznałem, że przynajmniej jedną rzecz
zachowam dla siebie.
– Nie ma portiera? – zadała pytanie z uśmieszkiem na
twarzy.
– Nie o tej porze – odparłem. – A u ciebie?
Niezła próba, powiedział mi jej uśmiech.
– U mnie jest cała służba – odparła, a mi trudno było
stwierdzić, czy żartuje, czy może akurat ta odpowiedź jest
zgodna z prawdą. – Dlatego jesteśmy tutaj.
Wjechaliśmy windą na ostatnie, szóste piętro, gdzie mieściło
się moje mieszkanie. Zanim wyszliśmy na korytarz,
usłyszałem Lunę, która już mnie wyczuła i piszczała z radości
za drzwiami. Szczerze mówiąc, spodziewałem się gardłowego
szczeku. Moja sunia reagowała tak dokładnie na wszystkich
bez wyjątku, przynajmniej przy pierwszym spotkaniu. Później
mogło być lepiej, ale wcale nie musiało. Wyjątki stanowili inni
właściciele psów, których spotykałem na spacerach, i to też
niektórzy. Jeśli zaś chodziło o osoby przekraczające nasz próg,
powiedzmy, że Luna dosyć jasno stawiała granice.
Odruchowo zerknąłem na kobietę po mojej prawej stronie.
Gdyby się okazało, że tak naprawdę jej nie ma, nawet by mnie
to specjalnie nie zdziwiło. Wszystko było totalnie
abstrakcyjne. Cała nasza rozmowa, o ile te parę zdań można
tak nazwać, była bardzo enigmatyczna. Znaczy ja tak to
widziałem. Tajemnicza blondynka wiedziała o mnie więcej,
niż mogło mi się wydawać. Bez wątpienia zdawała sobie
sprawę, kim jestem. Tylko ona zadawała pytania.
To wszystko dodawało jeszcze temu spektaklowi
tajemniczości. A już za chwilę miałem wpuścić tę całkowicie
obcą kobietę do mojego domu. O ile oczywiście pies na to
pozwoli. Uśmiechnąłem się pod nosem, jeszcze raz
upewniając się, że ona nie jest jedynie kreacją mojego umysłu.
Brak szczekania wydawał mi się, delikatnie mówiąc,
zaskakujący.
Otworzyłem powoli drzwi. Już słyszałem, jak ogon Luny
uderza z radości o każdy przedmiot, który stoi na jej drodze.
Moja towarzyszka musiała słyszeć te odgłosy, ale w żaden
sposób ich nie skomentowała.
Pies przepchnął się przez drzwi i skoczył na mnie.
Odbyliśmy rytuał powitania, składający się z radosnych
podskoków, mojego drapania go po grzbiecie, brzuchu
i okazjonalnego całusa w psią głowę. Podczas tych czynności
zerknąłem na kobietę, która przyglądała się nam z wyraźnym
zainteresowaniem.
Dopiero po chwili Luna odwróciła łepek w stronę naszego
gościa. Normalnie gdyby towarzyszył mi ktoś obcy, a dla
mojego psa właściwie każdy był obcym, ujadanie zaczęłoby
się, zanim wysiedlibyśmy z windy, i nie byłoby możliwości,
aby najpierw przywitała się ze mną. W pierwszej kolejności
„powitałaby” gościa, upewniając się przy tym, czy ja jestem
bezpieczny.
Teraz tego wszystkiego zabrakło. Dopiero po przywitaniu ze
mną spojrzała w stronę kobiety, co w jakimś stopniu upewniło
mnie, że ona w ogóle istnieje. Chociaż z drugiej strony
zwierzęta podobno wyczuwają duchy i abstrahując od faktu,
że ja akurat w nie nie wierzę, to w tamtej chwili byłem otwarty
na sugestie.
Kobieta przykucnęła i po raz pierwszy tego wieczora w jej
głosie nie usłyszałem ironii. Było tylko ciepło.
– Jaka jestem piękna – odezwała się do mojego psa. Płeć
odgadła bezbłędnie. – Jakie mam piękne oczy.
Luna przysiadła i patrzyła na kobietę jak zahipnotyzowana.
Nie poznawałem jej. Moja towarzyszka zaczęła ją drapać po
grzbiecie, a ta bezwstydnie położyła się na podłodze
i odsłoniła brzuch.
– Nie jest to pies obronny, mimo swoich rozmiarów –
odezwała się do mnie kobieta.
– Szczerze mówiąc, to nie wiem, co się z nią dzieje,
normalnie to ujada jak oszalała. Chyba straciła głowę. –
Rozpromieniłem się na widok psiego uśmiechu na pyszczku
Luny, która właśnie pozwalała nieznajomej drapać się po
brzuchu. Do tej pory była to czynność zarezerwowana tylko
dla mnie.
– To u was rodzinne? Tracenie głowy? – Kobieta popatrzyła
na mnie uważnie, a na twarz wrócił ten lekko ironiczny
uśmiech.
– Dla siebie nawzajem na pewno straciliśmy. – Również
ukucnąłem i dotknąłem Luny.
Piesa spojrzała na mnie, dając do zrozumienia, że tak jest
idealnie. Po chwili jednak się podniosła i skierowała kroki
w stronę windy. Dopiero tam się zatrzymała i spojrzała
znacząco w naszym kierunku.
– Ja pójdę – usłyszałem jej głos.
Wyraz zaskoczenia na mojej twarzy musiał być wyjątkowo
poważny, gdyż wyraźnie rozbawił mojego gościa.
– Zapraszasz mnie do siebie… – zaczęła.
Chyba bardziej mieliśmy tutaj do czynienia z wproszeniem
się, ale to właściwie drobny szczegół, o którym nie warto było
wspominać.
– …jesteś o krok od wpuszczenia do domu, a nie mogę
wyjść z twoją psinką. Ona nie ma nic przeciwko.
W odpowiedzi Luna pomachała ogonem.
– Ona może nie wiedzieć, o czym mówisz.
– Jak nie?
Podeszła szybkim krokiem do Luny i spytała:
– Idziemy na spacer?
Reakcja mojego psa była jednoznaczna.
Dałem krok do mieszkania i sięgnąłem po smycz i obrożę.
– Jeśli pozwoli ci ją założyć… – zrobiłem pauzę – …
możecie pójść.
– Nie jesteś przekonany? – spytała, zakładając Lunie obrożę.
Ta siedziała grzecznie jak chyba nigdy wcześniej. Kiedy ja
z nią wychodziłem, jej ciało aż poruszało się z radości, co
znacznie wydłużało cały proces.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. To była Luna.
Najdroższe mi stworzenie na ziemi.
– Nieźle jak na kogoś, kto w nic nie wierzy – stwierdziła
kobieta i wsiadła do windy.
– To nie ma związku – powiedziałem do zamkniętych drzwi
i szybkim krokiem ruszyłem do mieszkania.
Tam szybko znalazłem się na tarasie i spojrzałem w dół. Po
krótkiej chwili moja Luna wraz z nieznajomą wyszły
z budynku i skierowały się na drugą stronę ulicy. Widok był
niespotykany. Blond włosy, czerwona sukienka i biały pies.
Z tej odległości jasnokremowego paska na głowie Luny nie
dało się zobaczyć.
W świetle lamp wyglądały razem jak postacie z innego
świata. Biorąc pod uwagę wszystko, co się dzisiaj działo, nie
zdziwiłbym się specjalnie, gdyby nagle gdzieś w parku, przy
błysku oślepiającego światła, otworzył się portal do innego,
lepszego świata. Z mojego miejsca bezwzględnie do niego
należały. Co do Luny nie miałem wątpliwości, tak szczerej,
kochającej i wiernej istoty nie spotkałem do tej pory na swojej
drodze. Jeśli zaś chodziło o nieznajomą w czerwonej sukience,
było w niej coś takiego, coś trudnego do określenia, coś
głęboko schowanego pod ironicznym uśmiechem, którym
mnie od początku obdarzała. Nie wiedziałem, co to było, ale
przeczucie mówiło mi, że to nic wesołego.
Kiedy znalazły się z powrotem pod blokiem, nieznajoma
podniosła głowę i spojrzała w moją stronę. Byłem pewien, że
nasze oczy się spotkały, mimo że ciemność to uniemożliwiała.
Nie minęło parę minut, jak znalazły się w mieszkaniu. Luna,
szczęśliwa, wskoczyła na sofę, a jej pyszczek wręcz pytał: „co
dalej?”. Nie znałem odpowiedzi, ale byłem raczej pewien, że
moja psina nie będzie brała w tym udziału.
Kobieta podeszła do wyspy, która oddzielała część kuchenną
od salonu, stanęła za krzesełkiem barowym i oparła o niego
dłonie. Miała długie palce, a paznokcie pasowały idealnie do
szminki i sukienki. Na tyle, na ile zdążyłem ocenić, stanowiła
ona jedyny makijaż. Jeśli miała podkład, to był bardzo
delikatny. Gdybym zobaczył ją niepomalowaną, na pewno
bym ją poznał.
– Jak widzisz, wróciłyśmy.
– Sprawiałem wrażenie kogoś, kto się niepokoił?
Tym razem jej twarz rozświetlił bardzo szeroki uśmiech.
– Wcale. Pewnie dlatego cały czas obserwowałeś nas
z tarasu.
– Zastanawiałem się, czy czasem nagle nie znikniecie.
– Dlaczego? – spytała zaciekawiona.
Pewnie to spowodowało, że postanowiłem podzielić się z nią
moimi myślami.
– Jakoś tak pasowałyście do siebie i jednocześnie miałem
uczucie, że nie jesteście z tego świata, że tutaj nie pasujecie.
To zwierzę – wskazałem na Lunę – to najszczersza
i najuczciwsza istota, jaką w życiu spotkałem.
– To chyba nie mogłybyśmy się bardziej różnić.
– Już samo to stwierdzenie może przeczyć twoim słowom.
– Nie sądzę – odparła cicho i już trochę głośniej zapytała: –
I gdzie miałybyśmy zniknąć?
– W jakimś innym, równoległym, lepszym świecie, gdzieś,
gdzie bardziej byście pasowały.
Kobieta jakby przez chwilę zastanawiała się nad tym, co
usłyszała.
– Jeśli ten równoległy świat miałby być lepszy, to chyba
jednak tutaj bardziej pasuję. Ale dosyć o mnie. – Roześmiała
się. – Nie dlatego tutaj przyjechałam.
Podeszła do mnie blisko, może na piętnaście centymetrów.
Trudno mi było ocenić, ile miała wzrostu, bo była w dosyć
wysokich szpilkach, ale przy moich stu osiemdziesięciu pięciu
centymetrach i tak patrzyłem w dół.
Poczułem jej oddech. To była mieszanina alkoholu
i miętowej gumy do żucia.
– A dlaczego tutaj przyjechałaś?
– Czy musi być jakiś powód?
– Zawsze jest – odparłem.
– Nie chcę już rozmawiać. – Położyła mi palec na ustach.
– Powiedz przynajmniej, jak ci na imię. Moje przecież
znasz.
– Don? – Uśmiechnęła się.
– Kuba – odparłem.
– Widzisz, ja też na K.
Spojrzałem na nią z zaciekawieniem.
– Kłopoty. – Uśmiechnęła się trochę szerzej i zbliżyła usta
do moich.
Chciałem myśleć, że żartuje, ale biorąc pod uwagę naszą
drogę do tego momentu, nie miałem wątpliwości, że mówiła
poważnie.
ROZDZIAŁ 4

Poczułem, że ktoś mnie liże po twarzy. Język był dosyć duży


i ciepły i nie pomyliłbym go z żadnym innym. Otworzyłem
powoli oczy.
– Już dobrze, dobrze – powiedziałem do dwudziestu
kilogramów białej miłości, wijącej się po moim łóżku. –
Kochana piesa.
Na te słowa Luna momentalnie przewróciła się na plecy,
odsłaniając podbrzusze. Przez dłuższą chwilę trwała nasza
poranna celebracja. Chwilę później już leżała na wycieraczce,
dając do zrozumienia, że jest gotowa do wyjścia.
Po wyjściu z sypialni rozejrzałem się po salonie. Poza
częściami mojej garderoby walającymi się po podłodze, na
pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, że jeszcze ktoś tutaj
w nocy był. Lekko przesunięte krzesełko barowe i dwa
nieużyte kieliszki do wina stojące na blacie trudno było uznać
za takie znaki. Ja jednak wiedziałem swoje. Stołek przesunęła,
kiedy się o niego oparła, a kieliszki przygotowałem tuż przed
jej powrotem ze spaceru z Luną. Wina nawet nie zdążyłem
wyjąć. Założenie było takie, że sama jakieś wybierze. Do tego
jednak nie doszło.
Doszło natomiast do czegoś innego. Skłamałbym, twierdząc,
że się tego nie spodziewałem. Byliśmy oboje dorośli, bez
zobowiązań i skoro dobrowolnie znaleźliśmy się w tym
miejscu, w miarę oczywiste było, gdzie możemy skończyć. Ta
część o braku zobowiązań stanowiła bardziej założenie, ale
chciałem w nie wierzyć. Jeśli o mnie chodziło, tylko takie
relacje wchodziły w grę. Miałem zasadę: żadnych, nawet
najbardziej przelotnych związków z osobami, które były
w związku. Nie miało dla mnie specjalnie znaczenia, czy
w grę wchodziło małżeństwo, czy partnerstwo, czy
najzwyklejsze chodzenie ze sobą. Takich rzeczy się nie robiło.
I nawet nie była to kwestia drugich połówek, którymi nie
mógłbym się przejmować mniej. Chodziło tutaj bardziej o to,
aby nikt nie wykorzystywał mnie do rozgrywania jakichś
swoich gierek.
Abstrahując oczywiście od faktu, że zdrada i kłamstwo
należały do najbardziej pogardzanych przeze mnie zjawisk.
Ale to tak na marginesie. Generalnie nie wchodziłem w takie
relacje. Nie byłem na tyle naiwny, aby zakładać, że druga
strona również będzie miała takie samo podejście. Ale w tym
przypadku poza wybadaniem terenu niewiele mogłem zrobić.
Jeśli ktoś chciałby mnie oszukać, z pewnością mógłby to
zrobić.
Ostatniej nocy z tym wybadaniem terenu specjalnie się nie
popisałem. Popatrzenie na dłonie w poszukiwaniu obrączki
trudno było nazwać dobrą detektywistyczną robotą. Nie
dowiedziałem się o… no właśnie, nawet nie wiedziałem, jak ją
nazwać. Jak o niej myśleć.
Kłopoty. To ostatnie słowo, które wypowiedziała w mojej
obecności. Wszystkich tych słów nie było specjalnie dużo. I to
ja głównie mówiłem. Choć też bez jakiegoś szału.
Cofnąłem się do sypialni. Skotłowana kołdra. Moje łóżko
właściwie zawsze wyglądało tak z rana. Wciągnąłem nosem
powietrze, szukając choćby odrobiny zapachu jej perfum. Nic
z tego. Już szybciej wyczułbym zapach Luny. Trudno się było
jednak dziwić. Moja piesa przynajmniej pół każdej nocy
przesypiała w łóżku. Na pierwsze pół zazwyczaj wybierała
podłogę, na której było jej chłodniej. Dopiero później, gdy już
dobrze spałem, przychodziła do mnie.
O wilku mowa, usłyszałem charakterystyczne szczekanie
dobiegające od drzwi wejściowych. Szybko wciągnąłem na
siebie dżinsy i bluzę. Najpierw Luna. Mój prysznic musiał
poczekać.
Szybko wyszliśmy z domu.

***

„Dziękuję
T.
PS Pomyślałam, że Trouble brzmi lepiej”.
Mała karteczka i dosłownie kilka słów. Znalazłem ją dopiero
dobrze po południu. Leżała schowana pod telefonem
komórkowym, a w weekendy mam taką zasadę, że jeśli ktoś
nie zadzwoni, to staram się nie brać go w ogóle do ręki.
Gdyby nie wiadomość od Ewy, to istniała szansa, że bym go
w ogóle nie podniósł.
Ewa chciała się dowiedzieć, gdzie i kiedy tak szybko
zniknąłem. Odpowiedziałem krótko, że byłem już zmęczony.
Na te słowa przysłała mi masę emotek oznaczających chyba,
że nie bierze mojej wymówki na poważnie albo że ją strasznie
rozśmieszyłem. Coś w tym guście. Nie myślałem o tym za
długo. Mój telefon szybko trafił na swoje miejsce, a w mojej
dłoni pojawił się liścik od Trouble.
Czy naprawdę oznaczała kłopoty?
Kiedy jej usta dotknęły moich, wszystko się skończyło
i zaczęło jednocześnie. Na krótki czas przeszliśmy przez portal
do tego innego, lepszego świata. Tak to czułem wtedy i tak to
pamiętałem teraz. Przez całą niedzielę starałem się
zracjonalizować to wszystko, co się wydarzyło. Miałem
prawie czterdzieści lat i czas na nastoletnie uniesienia
powinien być już dawno za mną. Zwłaszcza że jakoś nigdy nie
stały się one moim udziałem. Jednocześnie to, co się
wydarzyło, różniło się od wszystkich moich doświadczeń.
Jej dotyk, jej zapach, jej każdy ruch były cały czas przy
mnie, na mnie. Mimo porannego prysznica nie udało się ich
zmyć. O ile w czasie poprzedzającym naszą bliskość Trouble
świetnie ukrywała się pod kpiąco-ironicznym uśmiechem, tak
kiedy przyszło co do czego, czułem, jakby maska, którą nosiła,
w tym momencie spadła. Jakby wraz z sukienką zrzuciła
skórę. Skórę, która ją krępowała, która ją więziła.
Zanim się ożeniłem, poznałem wiele kobiet.
Najróżniejszych, od takich, co wiedziały doskonale, o co
w seksie chodzi, do takich, które wraz ze mną dopiero się go
uczyły. Każde doświadczenie było inne i na swój sposób coś
nowego wnoszące, ale i tak wtedy o tym nie wiedziałem. Seks
był seksem. Raz lepszym, raz trochę mniej.
Potem było małżeństwo. To coś innego, coś z założenia
lepszego, a jeśli takie nie było, winę za to brałem ja. Wtedy
całe życie miało być inne, miało być prawdziwe,
w przeciwieństwie do tego, co było wcześniej. Ja też miałem
być inny. Ja też miałem być prawdziwy i wydobyć na
zewnątrz całe dobro, które podobno gdzieś głęboko
schowałem. Szybko się jednak okazało, że ja nic nie
chowałem, po prostu nie było nic do odkrycia. Tę nierówną
walkę moja żona przegrała, a może oboje przegraliśmy.
Koniec końców, nic nie okazało się tym, czym miało być.
I to był chyba większy cios dla niej niż dla mnie. Ona wierzyła
w nas i z niezrozumiałych powodów wierzyła również we
mnie i w to wszystko, co jej zdaniem miałem do zaoferowania.
Ja również uczestniczyłem w tym boju, ramię w ramię
próbowaliśmy wygrać tę walkę. Tylko czy w ogóle można
było w niej zwyciężyć? Nie twierdzę, że wszystko powinno
przychodzić łatwo, ale nie jestem przekonany, czy o tym
właśnie w miłości chodzi. Żeby się wykuwała w walce. Czy
naprawdę to jest miłość, jeśli musimy o nią zabiegać, jeśli
musimy pokonywać przeszkody, aby być z drugą osobą,
przekonywać do siebie? Jakoś nie miałem tutaj pewności, ale
co ja wiedziałem o miłości. W najlepszym razie była kolejną
transakcją ucieczki przed samotnością.
Popatrzyłem znowu na list. Czy to, co się wydarzyło, też
było transakcją? I czego miałaby ona dotyczyć? Seksu. Bez
sensu. Trouble nie musiała zadawać sobie tyle trudu, aby pójść
z kimś do łóżka. Chyba że o to właśnie chodziło, o tę całą grę
w niedopowiedzenia, o dreszcz emocji związany
z niewiadomą, ze znalezieniem się w domu nieznajomego
mężczyzny. Tylko pytanie, czy ja rzeczywiście byłem takim
nieznajomym. Nie ulegało wątpliwości, że wiedziała, z kim
ma do czynienia, a jeśli zrobiła na mój temat jakikolwiek
wywiad, to wiedziała również, że raczej nic jej przy mnie nie
grozi. Ja byłem w całkowicie odmiennej sytuacji i fakt, że tak
po prostu wpuściłem ją do domu, graniczył z szaleństwem.
Przecież mogła okazać się jakąś wariatką. Skojarzyło mi się
z „Fatalnym zauroczeniem”.
A jednak wcześniej ani przez chwilę się nad tym nie
zastanawiałem. Od momentu, kiedy zobaczyłem ją w klubie,
popłynąłem z prądem. Coś mnie do niej przyciągało, że nie
zważając praktycznie na nic, poszedłem tą drogą. Czy
naprawdę oznaczała kłopoty? Na to pytanie nie potrafiłem
w tej chwili odpowiedzieć. Nie mogłem pozbyć się jej ze
swoich myśli. Poczucie bezsilności wobec tego, co mnie w tej
chwili wypełniało, pogłębiał fakt, że nic o niej nie wiedziałem.
Jako gra to może było i intrygujące. Ale teraz, czując to, co
czułem, czymkolwiek to było, nie bardzo wiedziałem, co
robić. To wykraczało poza kontrolę, a tego typu uczucia nie
miały prawa mieć miejsca w moim życiu.
Spojrzałem ponownie na tę kartkę, tym razem z jakąś
wewnętrzną złością. Nic nie mogłem poradzić na to, że to było
wszystko, co w tej chwili miałem. Powiedzenie, że znowu
spojrzałem na list, nie oddałoby w pełni tego, co robiłem.
Trudno jest kolejny raz rzucać na coś okiem, skoro nawet
przez chwilę się go od tego nie oderwało.
A ja właśnie dokładnie to cały czas robiłem. Wpatrywałem
się w te napisane słowa, jakby kryła się za nimi największa
prawda życiowa, którą za wszelką cenę chciałem przyswoić.
Po odtworzeniu taśmy z każdej wczorajszej chwili pytałem
w myślach, kim jest ten człowiek, który jeszcze dwadzieścia
cztery godziny temu był mną. Kim on jest? Czy to jakaś
pomroczność jasna sprawiła, że moimi myślami całkowicie
zawładnęła „ona”?
Zamknąłem oczy i oparłem się o sofę. Z jednej strony
miałem mętlik. Z drugiej nic nie mogło być wyraźniejsze.
Pewność, z którą szła przez cały wieczór, nagle gdzieś na
chwilę zniknęła, kiedy jej usta dotknęły moich. Jej pocałunek
przypominał pierwsze pocałunki nastolatków, kiedy jeszcze
nie wiedzą do końca, co robią, kiedy bardzo chcą pocałować,
ale jednocześnie boją się, aby czegokolwiek nie zepsuć. Kiedy
położyłem dłonie na jej ramionach, lekko drgnęła, jakby ze
strachem. Jednak kiedy odruchowo chciałem je cofnąć, jej
ręce szybko podążyły za moimi, abyśmy tylko nie stracili
kontaktu. Ten chwilowy strach i niepewność szybko ustąpiły
miejsca erupcji emocji. Jakbyśmy z jednego bieguna
przeskoczyli momentalnie na drugi, jakby wulkan i tornado
nagle się spotkały i połączyły w jedno. Tkwiła w tym
wszystkim jakaś ostateczność, jakby po tym połączeniu sił
natury miał zostać tylko proch i pył. Jakby to było ostatnie, co
razem zrobimy. Co w ogóle zrobimy.
Przez moment czułem, że to było właśnie życie. Ta energia,
ta pasja, to złapanie oddechu chociaż na krótką chwilę.
Prawdziwego oddechu… jakby miał być ostatni. Nie wiem,
gdzie jej myśli znajdowały się podczas tego wszystkiego, ale
ja bez zastanowienia skoczyłem za nią.
Może to właśnie była odpowiedź na pytanie o to, co się ze
mną działo. Może zabrała mnie do tego miejsca, może
przeszliśmy przez tę niewidzialną granicę do innego
równoległego świata. Może to właśnie tutaj był jej dom,
a u mnie bywała tylko gościem. A teraz zostawiła mnie
samego.
Potrząsnąłem głową, aby wyrwać się z tych myśli. Trudno
było znaleźć bardziej konkretnego osobnika ode mnie, a teraz
mogło się wydawać, że gdzieś go zgubiłem. Ziewnięcie Luny
przywróciło mnie do rzeczywistości. Jej spojrzenie zza
opadających powiek mówiło wszystko. „Nie wiem, o co
chodzi z tym czymś, co tak międlisz w dłoniach. Przecież tego
nawet nie da się zjeść”.
W sumie miała rację. Uśmiechnąłem się i pogładziłem ją po
grzbiecie. Może lekkie orzeźwienie rzeczywiście się przyda.
Kartkę wciąż jednak trzymałem w ręku i za nic nie chciałem
jej puścić.
ROZDZIAŁ 5

Cisza, która zapadła po wystąpieniu Rafała, była chyba


bardziej wymowna niż jakiekolwiek słowo, które za chwilę
miało paść z moich ust. Wiedziałem doskonale, że wszyscy
czekają właśnie na mnie, a jeśli milczenie będzie się
przedłużać, zaraz Ewa poczuje się wywołana do przejęcia
sterów i złagodzenia tego, co miało nadejść z mojej strony.
Siedzieliśmy w piątkę, ja, Ewa, wspomniany Szymon,
Marek i Agata. To był cały mój zespół, któremu generalnie nie
mogłem nic zarzucić. Każdą osobę wybrałem sam. Fakt, że
moje wybory opierały się głównie na ocenie potencjału
i prognozowanego rokowania, ale właśnie to było dla mnie
najważniejsze. Ukształtowani pracownicy nie mieli u mnie
większych szans, chociaż, z drugiej strony, kto z nas był
ukończonym produktem? Ja na pewno nie, toteż nie mogłem
oczekiwać tego od nich. Wszyscy się uczyliśmy. Ja przede
wszystkim pracy z nimi.
Bardzo długo byłem samotnym strzelcem, gdyż
wychodziłem z założenia, że to jest jedyna droga do bycia
najlepszym. Nie ma dzielenia się, wszystko jest twoje.
Oczywiście jest też druga strona. Tak jak zwycięstwo jest
twoje, również porażka jest całkowicie twoja. Ryzyko jest
w to wliczone. Jeśli nie jesteś gotowy ponieść konsekwencji
przegranej, w ogóle nie powinieneś stawać do zawodów.
Czasami zastanawiałem się, czy właśnie widmo porażki
i stawienie czoła tej możliwości nie były dla mnie większym
motorem niż zwycięstwo samo w sobie. Stawienie czoła
przeciwnościom to coś, co mnie napędzało. Świadomość, że ja
sam za wszystko odpowiadam, była największym wyzwaniem.
Teraz jednak miałem zespół, w którym dosłownie każdy
rwał się do podjęcia rękawicy. Chociaż w ich przypadku było
to o tyle łatwiejsze, że ewentualna porażka spadnie na mnie.
W końcu ja byłem ich szefem. To był mój zespół. Wyzwanie
podniesione na wyższy poziom.
Dzisiaj jednak nie miałem ochoty na wyzwania. Dzisiaj
oczekiwałem wykonanej pracy, i to wykonanej bardzo dobrze.
Fakt, że byliśmy teraz zespołem, nie zwalniał nikogo ze
standardów, na które przez tyle lat pracowałem. Każda z osób
siedzących teraz ze mną w pełni zdawała sobie z tego sprawę.
Ewa poprawiła się na fotelu. Był to znak, że zaraz się
odezwie i postara się złagodzić to, czego przed chwilą byłem
świadkiem. Może i powinienem był odpuścić, ale jakoś nie
miałem ku temu nastroju, zwłaszcza że termin nas gonił
i prezentacja przed klientem miała nastąpić do końca tego
tygodnia, a po tym, co zobaczyłem, wiedziałem, że jesteśmy
właściwie w proszku.
– Co to dokładnie miało być? – moje pytanie przecięło ciszę.
– Myślę, że było parę dobrych punktów. – Ku chwilowej
uldze Rafała Ewa mimo wszystko postanowiła wtrącić swoje
trzy grosze.
– Nie ciebie pytałem – odparłem chłodno.
Ewa zdawała sobie sprawę, że to był koniec zaklinania
rzeczywistości z jej strony. Jeśli będę chciał usłyszeć o tych
„dobrych punktach”, to sam o nie spytam. Tymczasem
rozmawiałem z naszym kolegą.
– No… – zaczął niepewnie – jeszcze muszę pewne rzeczy
doszlifować, ale jakiś kręgosłup już jest.
Wiedziałem doskonale, że najchętniej nic by nie mówił.
Starałem się wbić im jedną podstawową zasadę. Im mniej
słów opisujących twoją pracę, tym lepiej. To właśnie ona sama
powinna mówić za ciebie, to twoje czyny stanowiły najlepszą
wizytówkę. Oczywiście świat tak nie działał, a składał się
głównie z debili, którym wszystko trzeba było wytłumaczyć
i objaśnić, a im więcej gadania, tym lepiej. Ja tak nie
funkcjonowałem i tego chciałem nauczyć ich. Skoro teraz
musieliśmy rozmawiać o tym, co zobaczyliśmy, a nie były to
gratulacje, to oznaczało, że nie było dobrze.
– Kręgosłup?! Chyba taki jak u prezydenta, bezobjawowy.
Tutaj nie ma nic.
Może trochę przesadziłem, ale faktycznie było tego o wiele,
wiele za mało, biorąc pod uwagę, jak mało czasu nam zostało.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, to wręcz błagałeś o ten projekt.
Zadałem ci wtedy pytanie, czy jesteś tego pewien, biorąc pod
uwagę skalę oraz deadline. Odpowiedziałeś, że oczywiście.
Inna odpowiedź nie wchodziła w grę. Ja nie przydzielałem
zadań, pozwalałem, żeby sami je wybierali, ale kiedy już to
zrobili, nie było odwrotu. Oczywiście, tak jak i w tym
przypadku, pytałem, czy są pewni, i wymieniałem większość
trudności, które mogli napotkać, ale tak naprawdę nie
oczekiwałem, że się wycofają. Taka opcja nie istniała.
– Odpowiedziałeś, że wszystko będzie gotowe na czas. Jeśli
dobrze pamiętam, to powiedziałeś, że mogę ci zaufać i że
mnie nie zawiedziesz. Póki co to ostatnie wyraźnie się dzieje
i dotyczy nie tylko ciebie, ale i całego zespołu. Słucham. Co
masz nam do powiedzenia? Nie wierzę, że jesteś z tego
zadowolony.
W sali konferencyjnej było cicho jak makiem zasiał.
Wiedziałem, że udało mi się zbudować w zespole silną więź
i gotowość występowania w swojej obronie, ale wiedzieli
również, kiedy niespecjalnie było czego bronić.
– Syn mi się rozchorował i miałem urwanie głowy –
usłyszałem cichą odpowiedź.
Mógłbym przysiąc, że pozostała trójka wciągnęła głęboko
powietrze, ale już go nie wypuściła.
Pomyślałem, że właśnie przed moimi oczami
wykrystalizowała się definicja powiedzenia, że tonący
brzytwy się chwyta. Nie uważałem, że Rafał już tonął, chociaż
bardzo niewiele mu brakowało. Natomiast pewne było, że
właśnie chwycił się brzytwy i na dodatek wszyscy obecni byli
tego świadomi. Do niego też powoli zaczęło to docierać.
– Jesteś inteligentnym człowiekiem, prawda? Musisz być,
skoro tutaj z nami siedzisz. Dlaczego więc każesz nam w ten
fakt wątpić? Czy ja dobrze usłyszałem? Syn ci się
rozchorował, współczuję i mam nadzieję, że szybko wyjdzie
z tego, czymkolwiek to jest, ale chciałbym zwrócić uwagę na
pewne rzeczy. Byłem pewien, że wszystko jest jasne, jeśli
chodzi o pracę w tym zespole, ale najwyraźniej należy się
przypomnienie. Kiedy miałeś to urwanie głowy?
– Przez ostatnie dni – odpowiedział cicho, musiał już
wiedzieć, do czego zmierzam.
– Ostatnie dni to był weekend – stwierdziłem twardo. – Czy
ja kiedykolwiek kazałem wam pracować w czasie wolnym?
Jeśli nie jesteście w stanie podołać swoim zadaniom w czasie
pracy, to znaczy, że coś jest nie w porządku.
Zdawałem sobie sprawę, że nie wszystko było takie czarno-
białe, a ja sam wielokrotnie w przeszłości poświęcałem wolny
czas na pracę, ale to był mój wybór i na pewno nie użyłbym
takiej wymówki, gdybym coś zawalił.
– Czy decyzję o dziecku podjęliście świadomie? Czy raczej
wpadliście i teraz nie wiecie, co z tym fantem zrobić?
Po tych pytaniach wszystkie oczy skierowały się na mnie.
Trudno było mi stwierdzić, czy widzę w nich oburzenie.
– To był świadomy wybór – usłyszałem głos lekko
zdziwionego Rafała.
– Czyli byliście gotowi na wszystko, co się z posiadaniem
dziecka wiąże?
Rafał kiwnął głową potakująco.
– Czyli na przykład choroba. Jeśli tak, to proszę cię bardzo,
nie obrażaj mnie, nie obrażaj swojej żony i nie obrażaj samego
siebie takimi wymówkami. Nigdy więcej. Jeśli nie byłeś
gotowy przed weekendem, to trudno, żebyś był dzisiaj. A jeśli
zostawiłeś wszystko na ostatnią chwilę i choroba syna stanęła
ci na drodze, to tym gorzej o tobie świadczy. Czy mam komuś
przekazać twoje zadania?
Rafał pokręcił głową.
– Masz czas do jutra do piętnastej. O tej właśnie godzinie
spotkamy się tutaj i omówimy… Mam nadzieję, że będzie co
omawiać. Wybadam sytuację i zobaczę, czy klient chce się
spotkać jeszcze w tym tygodniu, jeśli tak, to postaram się
ustawić spotkanie na piątek w południe. A jeśli się uda, to na
poniedziałek, ale na to bym nie liczył. To wszystko na dziś.
Wszyscy wstali.
– Liczę na ciebie – powiedziałem jeszcze. – To jest bardzo
ważne dla nas wszystkich, ale chyba najbardziej dla ciebie.
Nie mogłem się powstrzymać przed tą ostatnią uwagą.
Prawda jest, że na wpadki nie było w moim zespole miejsca.
Na pewno nie na te związane z zawaleniem terminów. Można
mieć blokadę kreatywności, ale to nie zwalniało z pracy.
– Jeśli będziesz mnie potrzebował, jestem cały czas do
twojej dyspozycji – dodałem na koniec.
Po chwili byłem u siebie w gabinecie, a Ewa już pukała do
drzwi.
– Nie masz co robić? – spytałem chłodno.
– Coś cię dzisiaj ugryzło? – odpowiedziała niezrażona
pytaniem na pytanie.
– Nie bardzo rozumiem. Rafał, delikatnie mówiąc, spieprzył
wszystko, co było do spieprzenia, i to na własne życzenie. Ja
bardzo nie lubię, jak się zawodzi moje zaufanie.
– Nie dajesz drugiej szansy?
– Właśnie dałem, ale trzeciej na pewno nie będzie.
Ewa usiadła naprzeciw mnie.
– Naprawdę nie masz co robić? – spytałem już nieco
spokojniej.
– Strasznie jesteś podenerwowany.
– Mam chyba powody.
– Nie wiem, nie wiem – powtórzyła dwa razy, przyglądając
mi się uważnie. – A co to za siniak na szczęce? Czy to
pokłosie sobotniej imprezy? Zniknąłeś mi z oczu dosyć nagle.
Mignąłeś przy barze, a później już cię nie było. Jakaś
rozróbka?
– Koszykówka – odparłem zgodnie z prawdą.
Ewa spojrzała na mnie pytająco.
– Normalnie, jak to w ferworze gry. Wczoraj wieczorem –
dodałem.
– Miałeś siłę po imprezie?
Miałem aż za dużo siły po imprezie. Kiedy wczoraj
wieczorem dostałem SMS z pytaniem, czy gram,
potwierdziłem bez zastanowienia. Musiałem wyjść z domu.
Co prawda Luna była niepocieszona, kiedy zobaczyła, że
pakuję strój do koszykówki. Jestem pewien, że gdyby mogła
to wcześniej przewidzieć, zajęłaby się moimi butami do gry,
a tak pozostało jej tylko patrzenie na mnie z wyrzutem.
A ja potrzebowałem wyjść i SMS o grze był jak spełnienie
niewypowiedzianego życzenia. Musiałem czymś zająć myśli,
a wysiłek fizyczny, zwłaszcza podczas sportu, był najlepszym
rozwiązaniem.
Dobrych kilka lat temu znalazłem idealną ekipę do gry.
W większości składała się z byłych zawodowców, którzy
zdążyli już przejść na sportową emeryturę, ale w dalszym
ciągu lubili sobie pograć i podchodzili do tej niby rekreacyjnej
gry dosyć poważnie. O więcej nie mogłem prosić.
Wychowany na boomie koszykówki NBA z lat
dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zawsze kochałem ten
sport. Przez krótki okres nawet myślałem, aby podążyć tą
ścieżką, jednak kontuzja kolana wykluczyła zawodowstwo.
Do prawdziwej radości z gry potrzebowałem przeciwników
lepszych od siebie. Potrzebowałem zawodników, którzy
zmuszą mnie do wysiłku. Na zwycięstwo musiałem
zapracować. Wygrana ze słabymi nigdy nie sprawiała mi
przyjemności. I w tej grupie dokładnie to znalazłem.
Zbieranina wyluzowanych gości w średnim wieku, skora do
ciągłych żartów po rozpoczęciu gry zmieniała się nie do
poznania. Podczas siódmej rozgrywki, decydującej
o mistrzostwie, nie było przebacz.
Wczoraj dodatkowo się nakręciłem. Nie wiedziałem za
bardzo, co zrobić z tym wszystkim, co mną zawładnęło.
Z jednej strony chciałem się tego pozbyć, wyrzucić z siebie,
wrócić do mojego poukładanego życia. Do życia, nad którym
miałem kontrolę. Z drugiej zaś nie wyobrażałem sobie tego
powrotu. Wyrzucałem sobie, że zachowuję się jak jakiś
gówniarz, który pierwszy raz spędził noc z kobietą i już jest
„zakochany”, ale fakty były takie, że nie mogłem wyrzucić jej
z głowy.
I prawdę mówiąc, wcale nie chciałem tego robić. To
stanowiło wyzwanie, na które może nie do końca byłem
gotowy, ale któremu z pewnością chciałem stawić czoła. Cały
czas myślałem o Trouble. Oczywiście wolałem ubrać to
w słowa o wyzwaniach i takich tam. Nie wiedziałem, jak
inaczej mógłbym to ugryźć, jakich słów użyć.
Nigdy wcześniej tak się nie czułem. Gdybym robił
romantyczną reklamę, to na pewno byłoby tam coś o czekaniu
przez całe życie na ten właśnie moment. Starałbym się tego
nie przesłodzić, ale gdybym miał całkiem szczerze opisać, co
się we mnie działo, to obawiam się, że byłoby tam więcej
cukru niż w coli.
I tak, walcząc sam ze sobą, walczyłem na parkiecie, a wynik
tej walki widziała właśnie Ewa na mojej żuchwie.
– Miałem całkiem dużo siły – odparłem.
– Ten drugi wyglądał gorzej?
– Ten drugi przegrał mecz, a przy zbiórce zdobyłem nie
tylko ten siniak, ale również piłkę, a to była bardzo ważna
zbiórka.
– Nie wątpię – powiedziała z uśmiechem. – A to był mecz
o mistrzostwo? – spytała lekko ironicznie.
– Zawsze jest o mistrzostwo – odparłem.
– Oczywiście, że zawsze – potwierdziła, kręcąc głową. – Idę
– dodała, wstając.
– No chyba, czas się czymś zająć.
Ewa spojrzała na mnie z politowaniem.
– Nie bądź taki ostry dla Rafała.
– Jeśli nawali, nie będę żaden dla niego. Masz coś
w zanadrzu, gdyby jednak tak się stało?
– Coś tam mam, myślę, że Agata i Marek też coś mają.
– Dobrze, jutro musimy mieć konkrety. Niech wszyscy będą
gotowi, aczkolwiek chciałbym, aby to było dzieło Rafała.
– Na pewno będzie – stwierdziła i skierowała się do drzwi.
Już miała wychodzić, kiedy niby od niechcenia spytałem:
– Czy w sobotę była jakaś lista gości, czy byli ci, którym się
trafiło zaproszenie?
Ewa zatrzymała się i przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem.
– A dlaczego pytasz?
Wiedziałem, że tak będzie, więc bez zastanowienia
odpowiedziałem:
– Miałem wielu rozmówców, w tym kilku potencjalnych
klientów. Chciałbym przypasować nazwiska do twarzy.
Pamięć już nie ta. – Uśmiechnąłem się. – No i alkohol –
dodałem.
– Mam się dowiedzieć? – spytała, a jej wyraz twarzy nie
zmienił się ani trochę.
– Jakbyś mogła. To nie jest specjalnie pilne ani tym bardziej
niezbędne, ale jakby ci się udało…
– Zobaczę, co da się zrobić – odparła i już jej nie było.
Tyle kłamstw w raptem kilku zdaniach. Pamięć miałem
niemal fotograficzną i doskonale potrafiłem przypasować
nazwiska do twarzy. O czym zresztą Ewa wiedziała. Stąd to
odpalenie o alkoholu. Co do pilności, to akurat było bardzo
pilne, pilniejsze niż zadania Rafała. I jak najbardziej
niezbędne.
Co prawda nie wiedziałem, co bym ze zdobytą wiedzą zrobił
i co przejrzenie imion i nazwisk miałoby mi dać, ale byłby to
jakiś początek.
Nie mogłem siedzieć bezczynnie.
ROZDZIAŁ 6

Słuchałem Rafała, ale wcale go nie słyszałem. Szybko


przebiegałem oczami po wyświetlanej prezentacji. Jakim
cudem chłopak dopuścił do tego, co miało miejsce około
trzydzieści godzin temu, było dla mnie nie do zrozumienia.
Jak mógł w ogóle wyjść z czymś takim. Może rzeczywiście
ciężki weekend zaburzył jego zdolność oceny. Tak naprawdę
lepiej by było, gdyby, jak w szkole, zgłosił nieprzygotowanie
i jednocześnie zapewnił, że na następny dzień będzie gotowy.
Na szczęście z tym, co dzisiaj przedstawił, mogliśmy śmiało
iść do klienta. Oczywiście teraz reszta zespołu dołoży swoje
trzy grosze i jakoś wszystko się wygładzi, ale nawet bez tego
wstydu nie było.
Jednocześnie przez cały ten występ myślałem tylko
o jednym. O tej pieprzonej kopercie leżącej przed mną i o tym,
co się w niej znajdowało. Ciekawe, czy Ewa, raz po raz
zerkająca w moją stronę, specjalnie wybrała ten moment, aby
mi ją wręczyć. Jakby nie mogła zrobić tego przynajmniej
godzinę wcześniej.
Teraz wyglądało na to, że jest bardziej zajęta
obserwowaniem mnie niż słuchaniem kolegi. Wiedziałem, że
nie przegapiła ani słowa z wystąpienia Rafała, ale i tak cała jej
uwaga wydawała się być skupiona na mnie.
Wreszcie skończył.
– Bardzo dobrze, naprawdę bardzo dobrze – powtórzyłem.
Praca, którą wykonał, była warta uznania.
– Dziękuję – odpowiedział zainteresowany. – I jeszcze raz
przepraszam za wczoraj.
– Za co? – spytałem.
Jeśli o mnie chodziło, sprawa była zamknięta, a błąd
naprawiony. Wolałbym jednak, aby się więcej nie powtórzył,
ale tego już głośno nie musiałem mówić. Wszyscy obecni
o tym wiedzieli.
– Dzięki. – Kiwnął głową w moją stronę.
Odpowiedziałem tym samym.
– Wszyscy widzieliśmy, co i jak. Teraz tak… jutro…
powiedzmy, o jedenastej spotkamy się wszyscy ponownie
i każdy będzie miał szansę zgłosić swoje uwagi, a potem
zamykamy i umawiam spotkanie. Będzie lepiej, jak
zaproponuję piątek, niech widzą, że jesteśmy gotowi. Jeśli
będą woleli przyszły tydzień, ich wybór. My się
wywiązaliśmy. Dzięki, Rafał.
Wszyscy na czele z autorem opuścili szybko salę. Ja przez
chwilę siedziałem ze wzrokiem wbitym w kopertę. Czekałem
na ten moment przez całe spotkanie. Nie wiem, czego
oczekiwałem, ale miałem nadzieję, że cokolwiek znajdowało
się w środku, spełni te oczekiwania.

***
Dwieście osób. Dwieście pieprzonych osób. Tyle było na
liście. Żeby jeszcze wszystkie zostały wymienione! Ponad
pięćdziesiąt miejsc było pustych, jakby zaproszenia trafiły do
przypadkowych ludzi.
Zerknąłem na zegarek, właśnie minęła dwudziesta druga. Od
dobrych kilku godzin siedziałem i wpatrywałem się w kartki
przed mną, próbując usilnie znaleźć w nich jakiś sens. Choć
jeszcze przed otwarciem koperty nie wiedziałem, czego
oczekiwałem, z pewnością nie brałem pod uwagę
nierozwiązywalnej zagadki.
Na początku szybko wykreśliłem mężczyzn i kobiety, które
znałem. I tak zostało sporo takich, których nazwiska nic mi nie
mówiły. Oczywiście jeśli któraś była wymieniona przy
mężczyźnie, z góry założyłem, że Trouble nie mogła być jedną
z nich. Oparłem się na tym, że nikt nie oponował, gdy z nią
rozmawiałem, a potem wyszliśmy razem. Gdyby ktoś z nią
był, dałby mi znać, że wyciągam ręce, gdzie nie powinienem.
Inna sprawa, że to raczej po mnie zostały wyciągnięte ręce.
Oczywiście wśród wykreślonych przeze mnie
współpartnerek innych gości mogła być ona. W końcu moje
nazwisko też było przy Ewie, a przecież nie byliśmy parą.
Ciekawe, że zdążyli je umieścić, mimo że dowiedziałem się
o imprezie i na nią zdecydowałem raptem kilka godzin przed.
To oczywiście potwierdzało to, co wcześniej podejrzewałem –
kiedy chodziło o interesy, nie było miejsca na przypadek,
wszystko jest transakcją.
Kiedy moim oczom ukazała się kartka z pustymi miejscami
przy numerach kolejnych zaproszeń, opadłem na oparcie sofy.
Nie miało znaczenia, czy jej nazwisko było wśród
wyeliminowanych przeze mnie, czy może któreś z tych miejsc
ją symbolizowało. Odnalezienie jej niemożliwe.
Był tylko jeden problem. Ja nie uznawałem słowa
„niemożliwe”. Miałbym się poddać, gdy po raz pierwszy na
czymś mi zależało?
Wiedziałem jedno, dalsze wpatrywanie się w puste miejsca
zaprowadzi mnie donikąd. Nie było tam magicznego
atramentu, który nagle ukaże szukane przeze mnie imię
i nazwisko. Pewnie musiałbym użyć jakiegoś zaklęcia,
a jedyne, jakie mi w tej chwili przychodziło do głowy, to hasło
z „Seksmisji”, a nie sądziłem, że ono akurat by zadziałało.
Stanąłem i ostatni raz spojrzałem na leżące na ławie kartki.
Musiałem być zdesperowany, gdyż mimowolnie
wypowiedziałem to kultowe „zaklęcie”:
– Kurwa mać.
Luna popatrzyła na mnie spode łba z dezaprobatą.
– Musiałem spróbować – wytłumaczyłem się przed nią. –
Widocznie to powinny być inne słowa.
Moja piesa tylko ziewnęła.
– Idziemy na ostatni spacer przed snem – powiedziałem
w jej kierunku.
Przez chwilę spoglądała na mnie, jakby zastanawiała się, co
zrobić, po czym niechętnie zeszła z sofy i skierowała kroki do
drzwi wyjściowych.
Kilka minut później byliśmy na zewnątrz. Majowy wieczór
był dosyć ciepły. Poszliśmy do parku mieszczącego się po
drugiej stronie ulicy. Sprawdziłem kieszenie bluzy
i odetchnąłem z ulgą. Torebkę na odchody miałem przy sobie.
Luna jakby poczuła się wywołana do odpowiedzi i nie
zwlekając ani chwili, załatwiła swoją najważniejszą potrzebę.
Posprzątałem i pozbyłem się niechcianego bagażu
w pobliskim koszu, specjalnie do tego przeznaczonym.
Luna podniosła na mnie łeb, jakby chciała zapytać, czy teraz
może pobiegać. Rozejrzałem się dookoła, ale nikogo
w pobliżu nie zobaczyłem.
– Tylko nie odbiegaj daleko – powiedziałem i odpiąłem
smycz.
Ta wystartowała, jakby w ogóle nie słyszała, co do niej
przed chwilą mówiłem. Robiła dosyć duże kółka, ale cały czas
w zasięgu mojego wzroku. To było niesamowite, jak dużo
mówiłem do Luny, zdając sobie sprawę, że tego nie rozumie.
Jednocześnie miałem za każdym razem irracjonalną nadzieję,
że docierają do niej moje słowa. Ona z kolei rewanżowała mi
się zachowaniami, które udowadniały, że jest mądrzejsza, niż
czasami myślałem.
Po zrobieniu kilku kółek w naprawdę zawrotnym tempie
(zawsze tak miała po „rozładowaniu ładunku”) Luna nagle się
zatrzymała i nadstawiła uszu. Dostrzegłem, że jej nos szuka
jakiegoś zapachu – albo raczej już go wyczuł.
– Luna – powiedziałem spokojnie.
Ta jednak nie zwracała na mnie uwagi i zgodnie z moimi
obawami wystartowała do szaleńczego biegu. Ruszyłem za nią
biegiem, wykrzykując jej imię, na które w ogóle nie
reagowała. Zupełnie jak nie ona.
Na szczęście cel jej pogoni był oddalony raptem około stu
metrów od miejsca, w którym stałem. Luna wbiegła między
drzewa i wręcz skoczyła na osobę stojącą w ciemnościach,
mało jej nie wywracając.
To było tak do niej niepodobne. Co innego bronić domu, co
innego, kiedy wychodziliśmy na spacery. W plenerze
zachowywała się bardziej niż powściągliwie. A teraz to.
Podbiegłem i dostrzegłem drobną sylwetkę kucającą przy
mojej suńce. Luna zachowywała się jak oszalała, skakała,
a ogon chciał jej się urwać z radości. Normalnie gdybym coś
takiego zobaczył, poczułbym się zazdrosny, to były
zachowania zarezerwowane wyłącznie dla mnie. To na mój
widok tak się cieszyła, to na mnie tak skakała, nierzadko
popuszczając kilka kropelek moczu z radości.
A teraz coś takiego.
Postać była drobna. Dostrzegłem dżinsy i ramoneskę
zarzuconą na ramiona. Nie mogłem rozpoznać osoby, gdyż
głowę chowała pod kapturem bluzy.
Nie miało to jednak znaczenia, gdyż dokładnie wiedziałem,
kim jest osoba kryjąca się w mroku drzew. Tylko jedna osoba
mogła wzbudzić w Lunie tyle radości.
Musiałem otwarcie przed sobą przyznać, że moja piesa nie
była w tym osamotniona. Nie potrafiłem nazwać tego, co się
we mnie w tamtej chwili działo. Nie wiem, czy w ogóle
istniały takie słowa, których mógłbym użyć, nie popadając
w patetyzm, ale to nie miało znaczenia. Przez pieprzone trzy
dni mój cały świat wywrócił się do góry nogami i mimo że na
zewnątrz cały czas zachowywałem dobrą minę, to w pełni
zdawałem sobie sprawę, że nic już nie będzie takie same.
Nigdy.
– Zawsze tak późno wychodzicie na spacer?
Tego głosu nie pomyliłbym z żadnym innym.
Wyprostowała się i mimo że jej twarz cały czas ukrywała się
w cieniu tak drzew, jak i kaptura, mógłbym ją bez problemu
opisać. Na początku bałem się, że rozmaże się w mojej
pamięci i powoli wyblaknie jak rysunek na szybie podczas
deszczu. Teraz nie miałem wątpliwości, że było to
niemożliwe. Mogłem bez problemu opisać każdy szczegół jej
twarzy. Delikatne zmarszczki w kącikach oczu, widoczne
kiedy patrzyła na mnie z tą swoją ironią, i dołki w policzkach,
kiedy się uśmiechała. Ledwo zauważalne rozchylenie warg,
kiedy czekała na odpowiedź na którekolwiek z pytań, które mi
tamtego wieczoru zadała. To wszystko było cały czas ze mną.
To, że moja piesa tak zareagowała na jej pojawienie się, nie
znaczyło, że ja zrobię to samo, choć wypełniała mnie podobna
radość. Te uczucia na sto procent były poza moją kontrolą.
– My się znamy? – spytałem.
– Nie powiedziałabym – odpowiedziała, wynurzając się
z ciemności.
W świetle lamp była dokładnie taka sama, jak ją
zapamiętałem.
Popatrzyłem na nią uważnie, lekko mrużąc oczy.
– Coś jakby mi kołatało.
– Niedobrze – westchnęła – w tak młodym wieku mieć
kłopoty z pamięcią. Rozumiem, że stąd pies przewodnik. Taka
pamięć zewnętrzna, można by powiedzieć.
Luna nie miała problemu, że właśnie o niej wspomniano,
i oparła przednie łapy o kobietę. Jednocześnie nie przestawała
poruszać ogonem w obie strony.
– Przed chwilą powiedziałaś, że się nie znamy,
a jednocześnie miałbym cię pamiętać? Trochę to nielogiczne.
– Moim zdaniem wszystko się zgadza. Nie znamy się, ale
nie sądzę, żebyś mógł o mnie zapomnieć – stwierdziła bardzo
pewnym głosem.
– Jesteś bardzo pewna siebie.
Trouble roześmiała się w głos, jakbym powiedział dobry
żart.
– Będziemy tutaj tak stać? – spytała, mijając mnie.
Zaczęła się z tego robić tradycja. Luna, nie zwróciwszy na
mnie uwagi, podreptała za nią.
– Drogę już znasz – powiedziałem i poszedłem za kobietą i,
miałem nadzieję, że jeszcze moją, piesą.
Kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu, spytałem, czy chce
może się czegoś napić. Ona jednak znalazła się od razu przy
mnie i z odległości dosłownie kilku centymetrów powiedziała,
że nie przyszła tutaj pić. Jej usta momentalnie zbliżyły się do
moich. W takich sytuacjach nie zwykłem robić problemów
i dostarczałem tego, czego ode mnie wymagano. W sumie
w większości takich sytuacji im mniej słów, tym lepiej.
Nie tym razem jednak. Jakkolwiek pokusa była olbrzymia,
delikatnie złapałem ją za ramiona i odsunąłem od siebie.
Popatrzyła na mnie z tym swoim uśmieszkiem, który
momentalnie pojawił się na jej twarzy.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie jesteś łatwy? Na to już
chyba trochę za późno.
– Chcę ci powiedzieć to, co zdążyłaś już dzisiaj zauważyć.
Że się właściwie nie znamy.
– I chciałbyś to zmienić?
– Tak, chciałbym – odparłem.
Trouble zrobiła dwa kroki do tyłu. Na tyle, abym puścił jej
ręce.
– A jeśli ja nie chcę?
Ruchem dłoni wskazałem jej wyjście. Miałem nadzieję, że
moja twarz pokerzysty, która tak świetnie spisywała się do tej
pory w moim życiu, wytrzyma tę próbę. Chyba nigdy
wcześniej tak nie blefowałem. Nie byłem wcale pewien, czy
gdyby teraz zdecydowała się wyjść, to czy nie próbowałbym
jej za wszelką cenę zatrzymać.
Czułem, że naprawdę ryzykuję. Na chwilę wstrzymałem
oddech, pełen nadziei, że to nie zakłóci mojego „pewnego
siebie” wyrazu twarzy i nie zostanę zdemaskowany.
Przez chwilę byłem uważnie obserwowany. Ten czas działał
na moją korzyść. Gdyby miała wyjść, zrobiłaby to od razu,
kiedy wskazałem na drzwi. Każda chwila zwłoki świadczyła
o tym, że przynajmniej się waha, o ile już dużo wcześniej nie
zdecydowała, co w takich okolicznościach zrobi.
Nie wiem, co wyczytała z mojej twarzy, ale albo blef
zadziałał, albo w ogóle nie miała zamiaru tak szybko mnie
opuszczać. Jeśli to była jakaś próba sił, to chwilowo miałem
przewagę. Ciekawe, jak długo to potrwa i ile czasu zajmie jej
dostrzeżenie faktu, że właściwie to leżę na łopatkach, i to już
od dobrych kilku dni.
Trouble cofnęła się o kilka kroków i omiotła wzrokiem
przestrzeń, którą stanowiło połączenie kuchni, holu i salonu.
– Myślałam, że tak wolisz. To jest ewidentnie teren
kawalera, który dba o swoją przestrzeń i raczej ją chroni, a nie
wpuszcza do niej byle kogo.
I znowu ten uśmiech. Zaczynałem podejrzewać, że jest to
rodzaj pozy. Taka tarcza z ironii, zza której można wszystko
wyśmiać czy wykpić.
– Teraz powinienem zaprzeczyć, że nie jesteś byle kim. –
Uśmiechnąłem się. – Oboje to wiemy. Gdyby było inaczej,
mało by mnie obchodziło, żeby cię poznać. I tak dla jasności,
to raczej teren rozwodnika.
Uniosła lekko brwi, ale z jej wyrazu twarzy nie dało się
wywnioskować, czy ta informacja była dla niej czymś nowym.
To żadna tajemnica i jeśli zanim się poznaliśmy, wiedziała,
kim jestem, to też powinna wiedzieć.
– Wpuściłeś kogoś bez poznania i skończyło się rozwodem?
– To raczej odwrotnie było.
– Odwrotnie? – spytała. – No co, poznajemy się. –
Wzruszyła ramionami i usiadła na barowym krzesełku.
– Może się jednak czegoś napijesz?
– Wody – odparła.
Sięgnąłem po butelkę i napełniłem szklankę. Sięgnąłem do
lodówki po piwo.
– Nie będzie ci przeszkadzać, jak napiję się piwa?
– Twój dom – odparła. – To jak z tym odwrotnie było?
– To moja żona wpuściła mnie bez poznania. Znaczy
wydawało jej się, że mnie zna i że może mnie zmienić.
– Ach, te kobiety i ich złudzenia – westchnęła teatralnie. –
Same tworzą swoje nieszczęścia.
– A ty do nich nie należysz?
– Nie mówimy tutaj o mnie – odpowiedziała i jednocześnie
uprzedzając moje „przecież się poznajemy”, dodała: – Na
razie.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Jakoś nie wierzyłem
w to zapewnienie, było powiedziane bardziej na odczepnego.
– Może i masz rację. Może takie złudzenia są prostą drogą
do rozczarowań.
– A ty z tym rozczarowaniem nie miałeś nic wspólnego?
Znowu ten uśmieszek w kącikach ust.
– Ja?! – roześmiałem się. – Ja miałem z tym wszystko
wspólne. Beze mnie tego by nie było.
– To pewnie mogłeś coś w tym temacie zrobić.
Wziąłem głęboki oddech.
Mogłem i nie mogłem. Pewnie mogłem próbować być kimś,
kogo moja żona chciała zobaczyć, z kim chciałaby być. Nigdy
nie udawałem nikogo innego i może właśnie ta szczerość na
początku jej imponowała. Jednak później liczyła na więcej, na
kogoś, kto będzie chciał więcej, a ja wciąż pozostawałem ten
sam.
– Pewnie mogłem.
– Ale zdecydowałeś inaczej.
– Nie wiem, czy „zdecydowałeś” to dobre słowo – odparłem
po krótkim zastanowieniu.
– Chcesz powiedzieć, że nie podejmujesz decyzji w swoim
życiu? Tak po prostu przez nie płyniesz?
No o tym, co miało miejsce w tej chwili, niespecjalnie
decydowałem. Oczywiście, zgoda na jej obecność tu i teraz
w jakiś sposób do mnie należała, ale w jakim stopniu – nie
wiem.
– Może płynę, ale to wciąż jest decyzja. Jeśli zaś chodzi
o moje małżeństwo, to gdzieś pewnie istnieje granica, do
której jesteś gotowy brnąć w coś, w co koniec końców nie
wierzysz. Moja żona była idealistką, chciała zmieniać świat,
podejmując się ratowania beznadziejnych przypadków.
– Nie wyglądasz na beznadziejny przypadek – stwierdziła
w taki sposób, jakby to było coś najbardziej oczywistego na
świecie.
– Wszystko zależy od oczekiwań. Nasze gdzieś się
rozminęły. Okazało się, że chcieliśmy różnych rzeczy.
Szczerze mówiąc, chciałem zamknąć ten wątek. Zawsze
byłem dosyć konkretny i rozmawianie ogólnikami nie
oddawało moim zdaniem w pełni tego, jak wyglądało moje
małżeństwo. Z kolei opowiadanie teraz historii życia nie
wchodziło w grę.
– I nie wiedzieliście tego przed ślubem?
– Gdyby ludzie wiedzieli takie rzeczy przed ślubem, można
by uniknąć wielu rozwodów.
– I ślubów – dodała rzeczowo. – W końcu to one są
najczęstszą przyczyną rozwodów.
Uśmiechnąłem się.
– To jest bezwzględnie argument przeciwko małżeństwom.
Ja moją lekcję odbyłem.
– I nie masz zamiaru jej powtarzać?
– Czy to propozycja? – Przypatrzyłem się jej uważnie.
– I co? Znowu wyjdzie na to, że nie wiedzieliśmy czegoś
przed ślubem. – Uśmiech nie schodził jej z twarzy.
Upiłem trochę piwa i poprawiłem się na stołku naprzeciwko
niej.
– Nie wiem do końca, jak to jest z tą niewiedzą przed
ślubem, ale myślę, że jeśli chodziło o moje małżeństwo, to
jednak dokładnie wiedzieliśmy, czego chcemy. Nawet
mógłbym się posunąć do stwierdzenia, że wiedzieliśmy, jak
bardzo się rozmijamy.
Spojrzała na mnie pytająco. Przez krótki moment wydawało
mi się, że widzę w jej oczach jakiś rodzaj zrozumienia, jakby
doskonale wiedziała, o czym mówię.
– A jednak w to weszliśmy. Tak jak powiedziałem, ona
chciała widzieć we mnie osobę, którą nie byłem, a ja pewnie
chciałem tę osobę zobaczyć. Ona sprawiła, że uwierzyłem
albo prawie uwierzyłem, że mogę się nią stać.
– To znaczy kim?
– Głową rodziny. Rodzinnym człowiekiem czy czymś takim.
Dom, syn, drzewo, takie tam.
Nie wiem, czy tego się spodziewała, ale na moment zniknął
ten uśmiech i zainteresowanie pokazało jej prawdziwą twarz.
Przez tę chwilę wydawało mi się, że widzę właśnie ją.
– I czujesz, że zawiodłeś, że się nim nie stałeś?
Kiedy zawiodłem? Dobre pytanie. Zawsze miałem wrażenie,
że całe moje małżeństwo było jednym wielkim zawodem,
jedną porażką. Pewnie to stwierdzenie nie jest do końca
prawdziwe. Kiedy po prostu żyliśmy, cieszyliśmy się sobą
i bieżącym dniem, było dobrze. Dopiero kiedy… przestało to
wystarczać, nasza droga zaczęła zmierzać w dół.
– Nie – odparłem zdecydowanie. – Zawiodłem moją żonę,
kiedy powiedziałem „tak”. Siebie bym zawiódł, gdybym stał
się tym kimś.
– A to nie ty?
– Nie ja.
– A kim ty jesteś?
Dopiłem resztę piwa.
– Dosyć o mnie – odparłem. – Może coś od ciebie usłyszę?
Choćby jak masz na imię.
Moja zmiana postawiła ją w stan czujności. Ledwo
zauważalny, ale jednak. Może nie wiedziałem o niej wiele, ale
powoli uczyłem się ją czytać. Jeśli sarkazm miał być jej
pokerową twarzą, to nie była najlepszym graczem. Inna
sprawa, że ja umiałem czytać ludzi. Kiedy całe życie ktoś coś
od ciebie chce, łatwo jest nabyć taką umiejętność.
Pozostawała oczywiście kwestia, czy widzę to, co ona chce,
żebym zobaczył, a biorąc pod uwagę, jak się toczyła ta
znajomość, taka możliwość nie była wcale taka abstrakcyjna.
– Już ci mówiłam.
– Trouble – powiedziałem na głos.
Uśmiechnęła się.
– Podoba mi się to brzmienie. Po co to zmieniać, skoro tak
jest dobrze? Jestem, kim jestem, i nie jestem w ten sposób
idealna. Nic nie chcę i dla mnie możesz być sobą.
– Nic nie chcesz? Z doświadczenia wiem, że coś takiego nie
istnieje. Każdy czegoś chce.
– To musi być strasznie smutny świat – stwierdziła, ale
kolejny raz czułem, że jakkolwiek to stwierdzenie by nie
brzmiało, ona się z nim zgadzała.
– Ja nazwałbym go prawdziwym.
– Cynik.
– Raczej realista. Także nie wiem, czego chcesz, ale nie
wierzę, że niczego.
Trouble stanęła i podeszła do mnie. W trampkach zamiast
szpilek była jeszcze mniejsza. Wydawała się taka drobna, że
bez problemu mógłbym ją unieść. Jednocześnie dobrze
wiedziałem, jak silna była. W tej drobnej figurce kryła się siła,
z którą nie zamierzała się obnosić.
– Dosyć o mnie. – Uśmiechnęła się. – Tylko gadamy
i gadamy, a są rzeczy, które wychodzą nam jeszcze lepiej. Za
chwilę zniknę i nie chcę zmarnować ani sekundy więcej.
Nie sądziłem, abyśmy coś zmarnowali, ale wiedziałem, że
jeśli mówiła, że zniknie, to tak z pewnością zaraz się stanie.
Teraz chciałem zatrzymać ją przy sobie jak najdłużej i miałem
zamiar zrobić wszystko, aby tak się stało.
To było tyle na dzisiaj i nie sądziłem, abym coś jeszcze
z niej wyciągnął.
Zresztą ona sama nie miała zamiaru dać mi na to szansy. Jej
usta ponownie znalazły się przy moich, i znowu nastąpiło to
lekkie drgnienie, kiedy jej dotknąłem. Zniknęło w mgnieniu
oka pod naporem jej energii, która nagle i bardzo gwałtownie
się z niej wyzwoliła. Wyglądało to tak, jakby jak najszybciej
chciała się pozbyć tego uczucia, błyskawicznie przez nie
przejść i zostawić za sobą. Jak kurtkę, która momentalnie
wylądowała na podłodze.
Nie odrywając ode mnie ust, popchnęła mnie w stronę
sypialni. Tę drogę dobrze znała. Sięgnąłem do suwaka bluzy
i pociągnąłem go w dół. Ku mojemu zaskoczeniu pod spodem
miała tylko sportowy stanik. Momentalnie wyzwoliła się
z bluzy. Jedno było pewne, nie lubiła tracić czasu na zbędne
ceregiele. Tutaj ogień nie rozpalał się wolnym płomieniem.
Tutaj od razu wybuchał wulkan. Przychodził nagle i mogło się
wydawać, że znikąd, a moim zdaniem on cały czas płonął tam
gdzieś w środku. Jakby trawił wnętrze, nie mogąc się
doczekać, kiedy wreszcie się wyzwoli.
Nic o niej nie wiedziałem, a jednocześnie wiedziałem tak
wiele.
Mój ogień płonął od lat. Skryty głęboko. Tylko czasami, raz
na jakiś czas, pozwalał sobie na wybuch gdzieś w ciemności.
Tylko on i ja. Tylko my wiedzieliśmy, że jest. Do dzisiaj, do
soboty.
Kiedy ściągnęła ze mnie bluzę i koszulkę, a ja z niej stanik,
kiedy nasze piersi przytuliły się do siebie, poczułem ten jej
żar, poczułem, jak jego macki otaczają mnie całego.
Poczułem, jak wwierca się we mnie, jakby czuł, że głęboko
mam swój, i koniecznie chciał się z nim połączyć. On był mój
i nigdy nie sądziłem, że będę się nim z kimś dzielił.
Teraz czułem, jak rwie się do przodu, jakby wreszcie
odnalazł to, czego zawsze szukał. Przyciągnąłem ją mocno do
siebie. Trouble nie brała jeńców. Jej ogień rozlał się po mnie
również poprzednim razem i mimo że działał na mnie, to
gdzieś wewnątrz trzymałem kontrolę. Chciałem wtedy dać
z siebie jak najwięcej, ale gdzieś we mnie był zaciągnięty
hamulec ręczny, który za nic nie chciał oddać panowania nade
mną, chociaż wewnętrznie czułem, że zostało oddane
w momencie, kiedy na nią spojrzałem w klubie. Następne dni
to zresztą potwierdziły.
Tym razem wiedziałem, że na hamulce nie ma miejsca. To
było to. Podniosłem ją gwałtownie i położyłem na łóżku.
Nasze oczy na sekundę się spotkały. Na jej ustach pojawił się
uśmiech, który mówił wszystko. „Nareszcie”, „Dlaczego to
tyle trwało?”. Wydawała się czytać w moich oczach,
rozszyfrowywać mój każdy ruch, każde dotknięcie, jakby cały
czas wiedziała, czego szuka, i była to tylko kwestia czasu,
zanim to odkryje, zanim ja pozwolę się temu uwolnić.
Nie wiem, kiedy pozbyliśmy się spodni. Czułem, jak się
w niej zatracam. Nie było chwili wytchnienia. Jakbyśmy
uciekali i chcieli złapać oddech, który miałby być ostatni.
Szybko, mocno, gwałtownie, jakby świat miał się zaraz
skończyć, a my razem z nim. Tylko my dwoje zamknięci na
tych trzech metrach kwadratowych i więcej nic.
Czułem ją całym sobą i chciałem więcej i więcej, i czułem,
że ona chce tego samego. Pędziliśmy razem do celu,
chcieliśmy się tam znaleźć jak najszybciej, jakby od tego
zależało nasze życie. Jednocześnie chcieliśmy wydłużyć ten
bieg do granic możliwości. To poczucie ostateczności, którym
mnie obdzieliła w sobotę, teraz stało się już częścią mnie.
Pędziliśmy do przodu i za wszelką cenę chcieliśmy skoczyć.
Nie wiedziałem, co nas tam czeka, co się kryje w tej otchłani,
w którą tak desperacko chcieliśmy się zanurzyć.
Nie potrzebowaliśmy słów, aby wiedzieć, że to była otchłań.
To się wie. Ten ogień tylko tam mógł nas zaprowadzić. Za nic
w świecie bym go nie oddał. Do tej pory wiedziałem, że to, co
się we mnie tliło, było jakby przekleństwem trawiącym mnie
od środka, choć był to jedyny dowód na to, że żyłem. Ten ból,
kiedy wydaje ci się, że wiesz, ile oddechów ci zostało, kiedy
wydaje się, że wiesz, ile razy jeszcze uderzy twoje serce, ale to
się nie kończy, to trwa. I ty pragniesz, żeby tak było, bo życie
jest jedno. Chcesz się pozbyć tego bólu, który jest
nierozerwalną częścią egzystencji, i jednocześnie chcesz, żeby
ten ogień płonął i może pewnego dnia wyrwał się na wolność
i odnalazł mu podobny albo żeby spalił wszystko, żeby zabrał
ze sobą cały świat.
Nie wiem, które z nas było głośniejsze. Jej kobiecy krzyk
wydobywający się z jej drobnego ciała a wypełniający każdy
kąt mojego apartamentu czy może mój zachrypły głos,
nieustępujący jej nawet na krok. Przytuliła mnie najmocniej,
jak się dało, jakby chciała mnie wchłonąć. Czułem, jak jej
pięty obejmowały moje uda z taką siłą, że z pewnością
następnego dnia pojawią się tam siniaki. Jej zaplecione na
moich plecach palce obu dłoni przyciągały mnie z taką mocą,
że aż bałem się, żeby w jej klatce piersiowej nic nie pękło.
Po dłuższej chwili przewróciła mnie na plecy i usiadła na
mnie. Miałem ją całą przed sobą, jeszcze jakby moją, jeszcze
trwającą w tym, co nas połączyło, a jednocześnie gdzieś już
powoli odpływającą, znikającą w swoim świecie, którego nie
znałem. Opuszczała naszą alternatywną rzeczywistość.
A może to było tak, jak myślałem wcześniej? Że to ja na
chwilę zostałem zabrany do jej świata, a teraz byłem powoli
z niego wyrzucany. A może to był tylko nasz świat, z którego
wracaliśmy do rzeczywistości.
Podniosła się bez słowa, jednocześnie przytrzymując mnie
dłonią. Zaczęła zakładać spodnie. Jeśli to było w ogóle
możliwe, wydawała się jeszcze drobniejsza. Chociaż musiała
mieć ponad metr sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, jej cała
sylwetka sprawiała wrażenie wręcz kruchej. Jednocześnie była
bardzo silna i sprawna. Próbowała to ukrywać, ale już nie
przede mną.
Nałożyła stanik na swoje nieduże piersi. Dlatego że był
sportowy, sprawiał wrażenie idealnie do niej pasującego.
Chociaż trudno było mi sobie wyobrazić, że jakiś inny
„gryzłby się” z jej wyćwiczonym ciałem. Zasunęła bluzę
i popatrzyła uważnie w moją stronę. Pod tym spojrzeniem
poczułem się nagi. To, że tak było w istocie, niewiele
zmieniało. Patrzyła na mnie z powagą, tak jakby mnie
lustrowała, jakby wszystko, co chowałem w środku,
znajdowało się na zewnątrz i zostało wytatuowane na moim
ciele wielkimi literami.
W tym momencie byłem przekonany, że wie o mnie
wszystko. Jej spojrzenie mówiło, że mnie zna i że to jest
w porządku, że właśnie tego szukała. Być może
nadinterpretowałem jej spojrzenie, ale tak właśnie
odczuwałem. Przez mgnienie oka po jej twarzy przemknęło
coś, co mogło być uśmiechem, nie tym ironicznym, ale
znakiem jakiegoś… szczęścia. Trudno mi było nawet
pomyśleć o tym słowie. Nigdy wcześniej go nie używałem, nie
było dla niego miejsca w moim słowniku, ale teraz bardzo
chciałem je zobaczyć na jej twarzy.
Wyszła z sypialni, nie mówiąc ani słowa. Przez chwilę
leżałem zamurowany, będąc pewien, że dosłownie w ciągu
kilku sekund usłyszę trzask zamykanych drzwi, ale nic takiego
się nie stało. Usłyszałem natomiast lekkie krzątanie po salonie
oraz Lunę, która ewidentnie była ożywiona. Szybko sięgnąłem
po bokserki. Zanim je zdążyłem założyć, do moich uszu
doszedł ten bolesny dźwięk. Drzwi trzasnęły, a pisk Luny dał
mi jasno do zrozumienia, że mojej blondynki już nie było.
Nagle ciszę przerwały powolne dźwięki gitary, do których
po chwili dołączyły uderzenia perkusji i głos, który zawsze
przyprawiał mnie o dreszcze. Dlaczego wybrała akurat ten
utwór i skąd wiedziała, jak znaleźć tę akurat płytę wśród tak
wielu innych? Miała na to minutę, może dwie. Musiała
wiedzieć dokładnie, co chce włączyć.
„The Presence Of Goddess” zaśpiewane z całą mocą, jaką
dysponowała Zofia „Wielebna” Fraś z zespołem Obscure
Sphinx, przeszyło mnie na wskroś. Padłem na plecy
i zanurzyłem się w dźwiękach, chciałem, aby ten utwór się nie
kończył. Czułem, że to jest moje jedyne połączenie z nią.
Czy tego właśnie byłem świadkiem i współuczestnikiem?
Czy tym właśnie była w tym naszym małym świecie?
Leżałem i czułem, jak płomienie mojego ognia wychylają
się ze mnie. Już to czuły, już nie chciały wracać, tam gdzieś
znajdowało się coś, co je rozumiało, i one o tym wiedziały.
Ja też wiedziałem. Powrotu już nie było. Czułem się, jakbym
leciał w dół i na jakiekolwiek zatrzymanie się lub złapanie
czegoś było już dawno za późno.
Znowu zostawiła mnie bez słowa, ale teraz czułem spokój.
Oczywiście wolałbym, aby tutaj wciąż była, aby leżała obok
mnie. Ale teraz wiedziałem, że wróci. Czymkolwiek to było,
to się jeszcze nie skończyło. To dopiero początek naszej
przejażdżki i w tej chwili nie miało dla mnie znaczenia, czy
dotrzemy do nieba, czy do piekła.
ROZDZIAŁ 7

Kiedy wreszcie się podniosłem i wróciłem do salonu,


znalazłem kolejną notkę. Tym razem zostawioną na
rozłożonych kartkach. Na jedno z pustych miejsc nakierowana
była strzałka zakończona komiksowym dymkiem z krótkim
„To ja”. Oczywiście, że ty, pomyślałem.
Pod spodem był jeszcze dopisek „Trouble podoba mi się”.
Mnie też się podobało, aczkolwiek nie miałbym nic
przeciwko zwracaniu się do niej po imieniu. Myślę, że to
byłby dobry krok w stronę poznawania się, o którym
zdążyliśmy wspomnieć.
Widocznie jeszcze nie był na to czas. I tak odnosiłem
wrażenie, że przy naszym drugim spotkaniu dowiedziałem się
o niej więcej. Oczywiście gdzieś z tyłu głowy miałem cały
czas to uczucie, że może pokazuje mi tyle, ile chce i jak chce.
Co do tego, że to ona trzymała naszą sytuację pod kontrolą,
nie miałem żadnych wątpliwości. Mało tego, co prawda nie
potrafiłem tego poprzeć żadnymi racjonalnymi argumentami,
ale byłem na prawie sto procent pewien, że zaplanowała nawet
nasze spotkanie.
Nie wiedziałem, czy nazwać to paranoją, czy może zbyt
wybujałą wyobraźnią, ponieważ nie mogła przewidzieć, że się
odwrócę, że w ogóle ją zobaczę. Przecież byłem tam już
dobrych kilka godzin i jakoś na siebie nie wpadliśmy.
Naturalnie mogła pojawić się dopiero przed naszym
spotkaniem, ale wtedy już mnie mogło tam nie być. W ogóle
mogło mnie nie być.
Moje pierwotne założenie, że ona stała za naszym
poznaniem się, upadało przed logiczną analizą zdarzeń. Zbyt
wiele niewiadomych. A jednak. Wyglądało to tak, jakbym
chciał, żeby to ona stała za wszystkim. Nie wiem, może
chciałem, aby taka kobieta zabiegała o moją uwagę.
Wszystko to nie miało ładu ani składu. Tajemnica z nią
związana na pewno specjalnie nie pomagała. A ja sam miałem
mętlik w głowie i generalnie mogłem śmiało stwierdzić, że
byłem totalnie rozmontowany.
Monolit, skała. Tak lubiłem o sobie myśleć. Nigdy nie
oceniałem, czy to dobrze, czy źle. Taki byłem. Nic mnie nie
ruszało i bardzo rzadko cokolwiek wytrącało mnie
z równowagi. Wiedziałem, czego mogę oczekiwać i wymagać
od siebie. Od innych nie oczekiwałem niczego. Jeśli
dostawałem coś dobrego, przyjmowałem to i szukałem
odpowiedzi na pytanie, co mam dać w zamian.
Zawsze było jakieś „w zamian”. Ludzie się uśmiechają
i mówią: „Zrobię to specjalnie dla ciebie”, ale i tak robią to dla
siebie. Jeśli nie teraz, to w przyszłości przyjdą i odbiorą, co
ich zdaniem im się należy.
Może, jak powiedziała Trouble, ten mój świat był smutny.
Tylko że to nie był mój świat. Ja go nie stworzyłem. Człowiek,
najdoskonalsze dzieło ewolucji i jednocześnie najgorsza jej
plaga. Agent Smith w „Matrixie” powiedział, że to ludzie są
najgorszym wirusem Ziemi i należy ją z ludzi wyleczyć.
Trudno było mi się z tym nie zgodzić.
Tak to wyglądało. Gdzieś po drodze ktoś próbował odkupić
winy swoje i innych, ale ostatecznie efekt był taki, jaki był.
Wszyscy płynęliśmy na Titanicu, tylko większość udawała, że
nie zna zakończenia tego filmu.
Niczego od nikogo nie oczekiwałem. W takiej sytuacji
trudno było o rozczarowania. Koniec końców wszystko do
nich zmierzało. Taka była ludzka natura, a wtedy dla wygody
używano słów wytrychów: „jestem tylko człowiekiem”,
„błądzić to rzecz ludzka” i nagle wszystko było w porządku.
Bijemy się w piersi i wszystko wybaczone i zapomniane, bo
każdy zasługuje na następną szansę, i kolejną, i kolejną, i tak
bez końca.
A może powinniśmy uczyć się na błędach? Może tak byłoby
lepiej. Tylko do tego potrzebny jest wysiłek, choćby
najmniejsza refleksja. Tutaj już ewidentnie szarżowałem.
W końcu zajmowałem się reklamą rzeczy w większości
przypadków nikomu niepotrzebnych. Gdyby odbiorcy moich
kampanii byli w stanie sami pomyśleć, stałbym się
bezrobotny.
Wracając do mojej pracy, następne dni minęły dosyć szybko.
Dopracowaliśmy projekt Rafała. Chłopak naprawdę się
postarał i właściwie wystarczyła mała kosmetyka, żebyśmy
mogli przedstawić pomysł na kampanię.
Spotkanie zaplanowane na piątek poszło bardzo dobrze,
klienci byli bardziej niż zadowoleni. Teraz należało tylko
wprowadzić machinę w ruch, a pieniądze już zaczęły wpływać
na konto firmy. Jeśli wszystko pójdzie tak, jak
zaplanowaliśmy, szykował się kolejny sukces na koncie
mojego zespołu.
Zaraz po czternastej zawołałem wszystkich do siebie i ku
obopólnej radości ogłosiłem rozpoczęcie weekendu. Ciężko
pracowali i zdecydowanie sobie zasłużyli. Inna sprawa, że ja
też potrzebowałem wyjść, wydostać się na zewnątrz. Zmiany,
jakie nastąpiły w ostatnim tygodniu, nie tylko dotknęły
mojego życia prywatnego. Mimo że na początku starałem się
nie dopuszczać tego do siebie. Niezależnie od tego, co
myślałem o mojej pracy, w jakiś pokrętny sposób ją lubiłem,
nawet mimo tego, do jakich wniosków dochodziłem, kończąc
kolejne kampanie. Od minionego poniedziałku moje biuro
zaczęło mnie przytłaczać, a ściany wydawały się zacieśniać
wokół. Po prostu się dusiłem.
Tak jakbym nagle przestał widzieć jakikolwiek sens tego, co
robiłem. Oczywiście wcześniej nietrudno było mi ten sens
zakwestionować, ale to taka praca i odnosiłem w niej sukcesy,
dzięki niej mogłem żyć tak, jak żyłem. Jak się okazywało,
byłem potrzebny, gdyż popyt na moje usługi stał się większy
niż ich podaż. Stąd zresztą potrzeba powstania mojego
zespołu. I było świetnie. A teraz wszystko nagle wyblakło.
Mieniące się wszystkimi możliwymi kolorami kłamstwa nagle
poszarzały, ot tak z dnia na dzień, a właściwie z sekundy na
sekundę. Nie sądziłem, że coś takiego było w ogóle możliwe,
że coś takiego może się zdarzyć. Cały świat nagle wywrócił
się do góry nogami i nawet nie potrzebowałem jak
bohaterowie filmów dochodzić do tych wniosków przez ileś
czasu.
Wiedziałem od razu.
Wiedziałem, zanim się odwróciłem.
Po prostu wiedziałem.
Nie wiedziałem natomiast, co z tą wiedzą zrobić.
Środę i czwartek przejechałem na entuzjazmie wynikającym
z wtorkowego wieczoru. Pewnie gdyby się na spokojnie
zastanowić, można by mieć trudności z wytłumaczeniem tej
euforii. Wiedziałem o tej kobiecie w dalszym ciągu niewiele,
a dokładnie prawie nic. Miałem coraz więcej pytań.
Sobotnią noc mogłem wytłumaczyć chęcią przeżycia
jednorazowej przygody. Padło na mnie, nie był to pierwszy
raz. W takiej sytuacji rzeczywiście im mniej o sobie byśmy
wiedzieli, tym lepiej. Taka wiedza nie była nikomu do
szczęścia potrzebna.
Natomiast jej nagłe pojawienie się we wtorek, niezależnie
jak bardzo przeze mnie oczekiwane, oznaczało, że nie była to
tylko jednorazowa przygoda. Mogła być niby dwurazowa, ale
czy naprawdę chciałoby się komuś podejmować wysiłek
drugiego spotkania, gdyby po nim chciał zniknąć na dobre?
A jeśli decyzje zostały podjęte dużo wcześniej? Jeśli
rzeczywiście zostałem wybrany, to dlaczego ja? I właściwie po
co? Dla tych paru zwykłych zbliżeń?
Tylko że to wcale nie były zwykłe zbliżenia.
To mój…
Nadmiernie wszystko analizowałem, ale kiedy wiesz, że nic
nie wiesz, umysł pisze kolejne scenariusze.
Moją podróż drogą tak nieodległych wspomnień przerwało
pukanie w otwarte drzwi gabinetu.
– Mogę na chwilę? – Ewa stała w drzwiach z torebką na
ramieniu.
Podejrzewałem, że reszta zespołu już dawno wyszła. Pewnie
nie zwlekali nawet chwili, na wypadek gdybym z jakiegoś
powodu się rozmyślił.
– Pewnie – odpowiedziałem. – Też powoli się zbieram.
– Co się stało, że pan taki dzisiaj dobry dla swoich
poddanych? – Zerknęła na mnie z uśmiechem, ale jej oczy
wyraźnie mnie obserwowały.
Od poniedziałku znajdowałem się pod jej czujnym
spojrzeniem. Nie wiem, czym było to spowodowane, gdyż
wydawało mi się, że niezależnie od tego, co się we mnie
działo, nie zachowywałem się inaczej niż zwykle.
– Zasłużyliście sobie – odparłem szczerze.
Ewa usiadła, nieproszona, naprzeciwko mnie.
– A normalnie sobie nie zasługujemy?
– Oczywiście, że sobie zasługujecie, ale przecież nie mogę
was puszczać bez przerwy. Straciłoby to status nagrody oraz
swoją motywującą rolę, a ponadto pewnie ktoś by się
przyczepił i w innych zespołach też by tak chcieli.
– Inne zespoły nie są twoje – zauważyła dosyć trafnie.
– To prawda, nie są, ale czy trzeba się od razu czegoś
doszukiwać? Po prostu miałem ochotę i tak zrobiłem.
Przywilej stanowiska. Zrobić coś dla kogoś.
Po tych słowach szeroki uśmiech pojawił się na mojej
twarzy.
– Sam się z tego śmiejesz. A gdzie tutaj transakcja?
– Po pierwsze to jest nagroda za bardzo dobrą pracę, więc
w sumie jest to jakaś transakcja, a po drugie może się
zmieniłem.
Zamknąłem laptopa, dając delikatnie do zrozumienia, że
czas się zbierać.
Ewa przekrzywiła lekko głowę, jakby chciała podkreślić, że
uważnie mi się przygląda. Chyba tak na wszelki wypadek,
gdyby jakimś cudem mi to umknęło.
– À propos zmiany, rzeczywiście jesteś jakiś inny.
– Inny? – Myślę, że moje zdziwienie wyglądało na bardzo
naturalne.
Trudno mi było powiedzieć, co dokładnie Ewa sobie
wyobrażała, ale niespecjalnie miałem ochotę na wylewność.
Nigdy tego nie robiłem, z nikim, co pewnie też było jednym
z powodów, że moje małżeństwo już nie istniało. Nie miałem
zamiaru tego zacząć też tutaj i akurat z Ewą.
– Nie wiem. Takie odnoszę wrażenie. Rozumiem, że akurat
miałeś powód zdenerwować się w poniedziałek, chociaż
wcześniej różnego rodzaju obsuwy znosiłeś o wiele
spokojniej.
– Takiej sytuacji nie było wcześniej – odparłem. – Nie było
tak, aby ktokolwiek z was tak totalnie nie przygotował się na
parę dni przed spotkaniem z klientami. Takiej sytuacji nie było
i jeśli już o tym mówimy, to moim zdaniem wykazałem się
nadzwyczajnym opanowaniem, biorąc pod uwagę
okoliczności.
– Okej – Ewa nie była przekonana, ale ani mnie to
obchodziło, ani ona nie sprawiała wrażenia, aby chciała się ze
mną spierać – ale nigdy, i to podkreślam, nigdy nie zdarzyło
się, abyś nie miał żadnych uwag do jakiegokolwiek projektu.
Zawsze coś podpowiadałeś, dawałeś jakieś wskazówki, jakieś
chociaż najdrobniejsze pomysły, które, muszę przyznać, coś
wnosiły. Teraz nic, zero, nada, null. Jednego słowa, poza
„świetna robota” i „gratulacje”.
– Bo to była świetna robota i gratulacje jak najbardziej się
należały.
– Nie mówię, że nie, ale to nie w twoim stylu. To tak, jakbyś
był jakiś nieobecny, jakbyś niby tutaj był z nami, niby się
interesował, ale twoje myśli wędrowały gdzie indziej.
Momentami miałam wrażenie, jakby w ogóle cię nie
obchodziło to wszystko.
– I pewnie, jak to stwierdziłaś, nie pozostałem opanowany,
ponieważ mnie nie obchodziło?
Powoli ta rozmowa zaczynała mnie męczyć. Do tej pory
byłem pewien, że to, iż spędziliśmy ze sobą dwa bardzo udane
weekendy, a nasz „związek” trwał aż dziesięć dni, nie
przeszkadzało nam we wspólnej pracy i do wszystkiego
podchodziliśmy nad wyraz profesjonalnie. Teraz zaczynałem
mieć wątpliwości. Moja matka była, jaka była, i na swój
sposób mnie kochała. Nie tak bardzo jak życie, które
zapewniał jej mój ojczym, ale jakoś tam na pewno. Widząc
troskę w oczach Ewy, zdecydowanie wiedziałem, że drugiej
matki nie potrzebuję.
– No może nie tak bardzo nie obchodziło – poprawiła się. –
Oczywiście, że nie chciałeś, abyśmy dali plamę. To w końcu
ty nas firmujesz swoim nazwiskiem. Jednak dziś było jakoś
inaczej. Ja po prostu się martwię, czy wszystko jest okej.
Wziąłem głęboki oddech. Byłem właściwie o krok od
momentu, kiedy zacząłbym się zastanawiać, czy praca
w moim zespole jest na pewno odpowiednia dla Ewy.
– Mimo wpadki zakończyliśmy tydzień sukcesem
i zdobyliśmy klienta. Ważnego klienta, bo ma on jeszcze kilka
sfer do wypromowania. I w tej chwili właściwie wszystko
zależy od nas, wystarczy tego nie spieprzyć, a tego nie
zrobimy. Także odpowiadając na twoje pytanie, myślę, że
wszystko jest jak najbardziej okej. Czy mogę pomóc ci
w czymś jeszcze? – spytałem najuprzejmiej, jak umiałem,
i spojrzałem na zegarek. – Ponieważ jeszcze chwila i nic nie
skorzystamy z tego wcześniejszego wyjścia.
Ewa uśmiechnęła się i wstała. Nie wyglądała na przekonaną.
– Przepraszam, ale sama nie wiem…
– Może po prostu bardziej wam ufam.
Na te słowa skrzywiła się, jakby ją coś ugryzło. Może
rzeczywiście z tym zaufaniem to trochę pojechałem, ale na
swoją obronę mogłem śmiało powiedzieć, że naprawdę
odwalili kawał świetnej roboty, a że rzeczywiście myślami
byłem cały czas gdzie indziej, nie znaczyło, że zgodziłbym się
na przedstawienie jakiegoś bubla.
– Może tak. Można by pomyśleć, że dojrzewasz. W końcu. –
Uśmiechnęła się szeroko, a ja zobaczyłem dawną Ewę, z którą
chciałem i lubiłem pracować.
– Nie zagalopowywałbym się aż tak. – Uśmiechnąłem się,
uznając całą rozmowę za zakończoną.
– To udanego weekendu życzę. – Podniosła się z fotela. –
Chyba że idziemy w tym samym kierunku? – Spojrzała
jeszcze na mnie pytająco.
Nie sądzę, miałem na końcu języka.
– Ja jadę do domu – odparłem jednak. – Luna się na pewno
ucieszy.
– W to nie wątpię – odpowiedziała i uznawszy chyba, że
wszelkie tematy na ten tydzień wyczerpaliśmy, powiedziała
cześć i zniknęła.
Odetchnąłem głęboko i opadłem na oparcie fotela.
Nareszcie, pomyślałem i dosłownie poczułem, jak
niewidzialna maska spada mi z twarzy. Poczułem nagle,
jakbym zrzucał skórę i nagle spod niej wychodziło moje
prawdziwe ja. Tylko że prawdziwy to ja byłem właśnie w tej
skórze. Zawsze sobą, bez ściemniania, mówiący, co myśli, bez
zbędnego podlizywania się komukolwiek. Kiedy inni oceniali
mnie według siebie, czyli myśleli, że podobnie jak oni
udawałem kogoś, kim nie byłem, mogli się oszukać.
Ale to właśnie byłem ja, a w tej chwili zrzucałem tę skórę
człowieka sukcesu, z którym każdy chce ubić interes, od
którego każdy czegoś potrzebuje. Wiedziałem, że jak stąd
wyjdę, to złapię oddech, mały, niewielki haust powietrza,
który pozwoli mi przetrwać do momentu, kiedy znowu
poczuję, że żyję.
Nie wiedziałem, kiedy ten moment miał nastąpić, i nie
miałem na to najmniejszego wpływu.

***
Luna rzeczywiście była szczęśliwa. Moja radość na czterech
nogach, w której nie znalazłoby się grama fałszu ani
kalkulacji. Wszystko wypisane w tych pięknych brązowych
oczach. Czy to była radość, czy niepokój, czy cokolwiek
innego. Najszczersze stworzenie pod słońcem. Gdzie my,
ludzie, mogliśmy się z nim równać? Mogliśmy próbować, ale
ta walka była z góry przegrana.
Wyszliśmy na spacer. W środku dnia nie mogłem jej
puszczać ot tak, żeby sama biegała, chociaż pokusa była
wielka. Głównie dlatego, że po cichu liczyłem, że znowu ją
odnajdzie, schowaną gdzieś między drzewami. Instynkt jednak
podpowiadał mi, że drugi raz to się nie stanie, że drugi raz nie
powtórzy tego samego. Jeśli znowu zdecyduje się pojawić,
zrobi to znienacka, kiedy najmniej będę się jej spodziewał.
Miałem tylko nadzieję, że nie będę musiał czekać na tę
chwilę zbyt długo.
Po powrocie ze spaceru zastanawiałem się, co ze sobą
zrobić, i chyba po raz pierwszy w życiu bałem się
nadchodzącego weekendu. Nie przypominałem sobie, abym
kiedykolwiek, będąc już dorosłym, miał takie obawy. Na
studiach i w pierwszych latach pracy weekend niespędzony
gdzieś na mieście był generalnie weekendem straconym. Życie
było jedno i według mnie, jeśli z niego nie korzystałeś, to po
prostu go marnowałeś, a to były straty nie do odrobienia.
Czasu nie można było odzyskać, a dzwon bił cały czas.
Później był ślub. Weekendy zawsze spędzaliśmy aktywnie
i zawsze razem. Nawet kiedy próbowaliśmy coś ratować lub
udawaliśmy, że to robimy. Z czasem zacząłem doceniać
własne towarzystwo. Przecież było tyle książek do
przeczytania, tyle rzeczy do zobaczenia, a czasu coraz mniej.
Dzisiaj natomiast nie miałem najmniejszych wątpliwości, że
niezależnie od tego, za co będę chciał się wziąć, nic z tego nie
wyjdzie. Jeszcze koszykówka mogłaby mnie uratować, ale
nigdy nie zdarzyło się, aby chłopcy chcieli grać w piątek. Nie
było takiej opcji i było to całkowicie zrozumiałe.
Mogłem sam wyjść na miasto, może zaliczyć kino. Na
pewno byłoby łatwiej niż skupić się na książce, ale w dalszym
ciągu nie było to specjalnie kuszące. Nic takie nie było. Jak
inaczej wyglądał zeszły piątek. Jak inaczej wszystko
wyglądało. Z tym że, gdy patrzyłem wstecz, nie widziałem
wspaniałego, kolorowego świata. Widziałem pustkę
wypełnioną pustymi czynnościami. Tylko moja bielutka Luna
wydawała się świecić wszystkimi kolorami tęczy. Jakby tylko
ona była prawdziwa.
Coś się ze mną stało i nie potrafiłem tego wytłumaczyć
w żaden logiczny sposób.
Nie było wątpliwości, że to ona była za to odpowiedzialna.
Ale jak i dlaczego? Nie wiedziałem.
W końcu zdecydowałem i postanowiłem wyjść z domu.
Czyżby mój zamek powoli przestawał być moją twierdzą?
Pierwotnie w planie miałem muzykę i wyciszenie. Stałem i nie
mogłem się zdecydować, którą płytę wybrać. Kiedy już mi się
to udało, po dwóch utworach zmieniłem płytę, i tak kilka razy.
Niezależnie, co puściłem, a przechodziłem od ciężkiej do
coraz cięższej muzyki, każdy utwór kojarzył mi się z nią. Było
to o tyle dziwne, że przecież niczego razem nie słuchaliśmy
ani nawet nie rozmawialiśmy o muzyce. A jednak każdy
utwór, który dzisiaj słyszałem, miał jakąś cząstkę jej. Gdybym
dla odmiany włączył to klubowe badziewie, które grało, kiedy
się poznaliśmy, wtedy może byłoby inaczej. Nie
dysponowałem czymś takim w swoich zbiorach, by móc się
o tym przekonać.
Po kilku próbach zostawiłem mój ostatni wybór na
gramofonie i zdecydowałem, że wyjdę z domu, zanim płyta
dobiegnie końca. Było dosyć wcześnie jak na piątek, a biorąc
pod uwagę, że był maj, dzień był dość długi. Przygotowałem
sobie słuchawki i uznałem, że przespaceruję się do centrum.
Pewnie zajęłoby mi to około czterdziestu minut. Planowałem
pójść coś zjeść, a dalej myślami nie wybiegałem.
Byłem już gotowy do wyjścia. Zapewniłem Lunę, że
niedługo wrócę. Nie wyglądała na przekonaną. W końcu rano,
gdy szedłem do pracy, mówiłem to samo, a to wcale nie było
niedługo.
Włączyłem muzykę na telefonie i sięgnąłem do klamki.
W tym momencie utwór, którego słuchałem, został na chwilę
przerwany, aby po chwili kontynuować. Pomyślałem, że
transfer danych się zawiesił, a że używałem Spotify, nie było
to wcale takie rzadkie. Jednak zatrzymałem się na chwilę
i wziąłem telefon do ręki. Aparat wyciszyłem, toteż
wiadomości, która właśnie przyszła, nie towarzyszył żaden
dźwięk ani nawet wibracja.
Spojrzałem na nadawcę. „Bez numeru”. Gdyby to było
możliwe, to pewnie serce by mi mocniej zabiło. Nie wiem, czy
coś takiego miało miejsce, ale z pewnością zrobiło mi się
cieplej. Może tętno też mi się trochę podniosło. Szybko
otworzyłem SMS, a moim oczom ukazał się ciąg cyfr. Szybko
policzyłem je wzrokiem. Dwanaście. Na pierwszy rzut oka
kolejność wydawała się przypadkowa. Z tego, co pamiętałem
z matematyki, nie był to żaden ciąg. Na numer telefonu też nie
wyglądały.
Żadnych wskazówek, tylko jedna olbrzymia liczba. Czy
wszystkie miały znaczenie, czy miałem z nich wybrać na
przykład połowę i stworzyć numer telefonu, którego mi
brakowało? Mój mózg pracował na najwyższych obrotach,
nawet przez chwilę nie biorąc pod uwagę, że tę wiadomość
mogłem otrzymać przez pomyłkę i że była skierowana do
kogoś, kto dokładnie wiedział, o co z tymi cyframi chodziło.
To musiała być wiadomość od niej. Skąd znała mój numer
telefonu, nie miało znaczenia. Biorąc wszystko pod uwagę,
mogła go znać, jeszcze zanim podszedłem do niej przy barze.
Nagle mój piątek wyglądał inaczej. Ani przez moment nie
byłem bliżej rozwiązania tej zagadki, ale przynajmniej ją
miałem.
Szybko zdecydowałem się na wybranie najprostszej drogi.
W pośpiechu zaznaczyłem ciąg cyfr i nacisnąłem „kopiuj”.
Następnie otworzyłem przeglądarkę w telefonie i wkleiłem
wszystko do Google. Wyskoczyło mi kilka dziwnych
wyjaśnień, ale jedna rzecz przykuła uwagę. Jeśli rozdzieliłbym
ciąg na dwa zbiory po sześć cyfr, wujek Google pokazał mi, że
to mogą być współrzędne geograficzne. Kliknąłem na mapę
i wyszukałem trasę od mojego domu. Okazało się, że byłem
oddalony od tego punktu o dwadzieścia sześć kilometrów.
Odległość nie była mała, ale nie była też jakaś olbrzymia. Co
prawda wyszukiwarka pokazywała, że w tej chwili podróż do
tego miejsca może zająć około godziny. Cóż, szesnasta
trzydzieści, piątek.
Nie zwlekając ani chwili, złapałem dokumenty oraz kluczyki
od samochodu i ruszyłem do drzwi. Wyjeżdżając na ulicę,
pomyślałem, że może wszystko źle zinterpretowałem, ale i tak
nie miałem nic innego do roboty, a nie wyobrażałem sobie, że
tak po prostu bym to odpuścił.
Najwięcej czasu zajęło mi wydostanie się z Warszawy.
Ponad pół godziny przebijałem się przez miasto, aby w końcu
wyjechać na trasę prowadzącą do miejsca wskazanego przez
współrzędne. Według mapy był to jakiś punkt na terenie
potencjalnie niezamieszkałym. Jechałem główną trasą
biegnącą na południe, kiedy nawigacja zaczęła informować, że
za pięćset metrów powinienem skręcić w prawo. Nagle
pokazała mi się tablica informująca, że do najbliższego miasta
po zjechaniu z głównej drogi będę miał dziesięć kilometrów.
Skręciłem i zwolniłem, powoli zbliżałem się do punktu
docelowego. Nie wiedziałem, co tam zastanę ani za czym
dokładnie powinienem się rozglądać. W tej chwili jechałem
przez las, który ciągnął się po obu stronach drogi. Czy czekała
na mnie jakaś chatka w lesie? Po około kilometrze teren po
mojej lewej stronie się przerzedził, a moim oczom ukazało się
pole, a właściwie bardziej olbrzymia łąka oświetlona słońcem,
które jeszcze świetnie trzymało się na majowym niebie.
Kobiecy głos w nawigacji zaczął mnie informować, że
powinienem skręcić w lewo, teraz, teraz, teraz. Po trzecim
przypomnieniu zatrzymałem samochód na dosyć wąskim
poboczu. Nie bardzo miałem gdzie skręcić, gdyż żadna droga
nie prowadziła w głąb łąki. Jak rozumiałem, punkt, którego
szukałem, znajdował się właśnie gdzieś przede mną.
Wystarczyło iść w stronę słońca.
Wyłączyłem silnik i zamknąłem samochód. Skoro dotarłem
aż tutaj, nie pozostawało mi nic innego, jak iść dalej. Dopiero
gdy stanę w miejscu odpowiadającym wskazanym cyfrom,
przekonam się, czy ta podróż miała sens.
Widok, który miałem przed oczami, był po prostu piękny,
a ja nie należałem do ludzi, którzy na takie rzeczy w ogóle
zwracają uwagę. Nie wiem, jak duża była ta łąka – może
nawet ciągnęła się na kilka kilometrów. Po jej obu stronach
znajdował się las, za moimi plecami tak samo. Na jej końcu
również widziałem ścianę drzew.
W zasięgu mojego wzroku nikogo nie było. Co prawda
według telefonu miałem jeszcze do przejścia ponad sześćset
metrów w głąb łąki i to do tego najwyraźniej pod górę.
Świadomość tego jakoś mnie trzymała. Jeśli wejdę na
wzniesienie i poniżej nikogo nie będzie, to albo wszystko źle
odczytałem, albo to była po prostu pomyłka. Idąc krok za
krokiem, pomyślałem, że może po prostu zobaczyłem to, co
chciałem zobaczyć.
Jeszcze kawałek i będę wiedział.
Nie zdążyłem wejść na samą górę, kiedy moim oczom
ukazała się postać w kapturze. Po chwili widziałem ją już całą.
Siedziała przodem twarzą do słońca. Powoli, starając się robić
jak najmniej hałasu, zbliżyłem się do niej. Delikatny trzask
trawy pod moimi stopami był jedynym dźwiękiem, jaki
rozchodził się w pobliżu.
Przede wszystkim chciałem ją teraz objąć i przytulić.
Potrzeba takiej bliskości była mi tak kompletnie nieznana, że
na dobrą sprawę nie wiedziałem, co miałbym z tym zrobić. Po
prostu chciałem ją poczuć blisko. Taki gest wydawał się
jednak dziwnie nie na miejscu. To, co wyrażaliśmy, kochając
się, to była jedyna nić, która nas mogła połączyć. Jedyna,
dzięki której mogliśmy się porozumieć.
Zamiast usiąść i zrobić to, czego tak pragnąłem, po prostu
zatrzymałem się dwa kroki za nią.
– Myślisz, że gdzieś tam jest lepiej?
Usłyszałem jej głos, w którym nie było tej pewności siebie
ani tym bardziej ironii, do której zdążyła mnie przyzwyczaić.
Popatrzyłem dookoła. Nie wiem, jakiej odpowiedzi
oczekiwała, czy miałem wymyślić coś pozytywnego, coś
wspierającego, czy po prostu powiedzieć szczerze, co myślę
o lepszych miejscach, co to niby gdzieś na nas czekają.
– Nie sądzę – odparłem.
– To tyle, jeśli chodzi o podniesienie na duchu – odparła
i poczułem, że delikatnie się uśmiechnęła.
Podszedłem i usiadłem obok. Spojrzała w moją stronę. Nie
było na jej twarzy zdziwienia, że się tutaj pojawiłem.
Wyglądało na to, że było to dla niej coś oczywistego.
– Czy oczekiwałaś po mnie, że cię obrażę kłamstwem?
– Może nie kłamstwem, ale zawsze mogłeś powiedzieć, że
przecież nie możesz wiedzieć, czy gdzieś tam coś może być.
– Jeśli tak nie myślę, to byłoby kłamstwo, niezależnie od
tego, w co chciałbym je ubrać.
– A ty zawsze mówisz prawdę? – To pytanie było jak
wyzwanie, poparte jeszcze uważnym spojrzeniem.
– Zawsze – odparłem powoli, zastanawiając się, jaki w tym
pytaniu był haczyk.
Czy nie szykowała jakichś bomb? Biorąc pod uwagę, że
znalazłem się właśnie tutaj tylko na podstawie ciągu cyfr
z SMS-a, który przyszedł z niewiadomego źródła, nie
sądziłem, aby w ogóle istniało pytanie, na które przynajmniej
nie spróbowałbym odpowiedzieć.
Przecież tutaj byłem. Na skinienie jej palca pojechałem
dosłownie w nieznane.
„My” to była taka właśnie podróż.
– To może odpowiedz na moje pierwsze pytanie.
Byłem tutaj. Zmierzałem do tego miejsca. Odpowiedź mogła
być tylko jedna.
– Nigdzie indziej nie może być lepiej. Mógłbym znaleźć
masę powodów, dlaczego tak jest. Nie wiem, co to za miejsce,
ale nie widzę tu nikogo innego, więc na dobrą sprawę może to
być coś nieskażonego człowiekiem, a już to samo w sobie
świadczy o jego wyjątkowości.
– Nieskażonego człowiekiem – powtórzyła po mnie,
akcentując każde słowo, jednak w żaden sposób nie
komentując tego, co powiedziałem.
– Ale nie to jest najważniejsze i nie to świadczy o tym, że
nie ma lepszego miejsca, abstrahując od faktu, że ja nie wierzę
w coś tam, gdzieś tam. Nie ma czegoś takiego, że jest lepiej
tam, gdzie nas nie ma, że gdzieś tam ludzie się kochają
i szanują świat, który ich otacza. Nasz świat jest tutaj, gdzie
my żyjemy, i jeśli z jakiegoś powodu jest do dupy, to musimy
go zmienić, sami. Ucieczka nic nie pomoże, bo nasze piekło
i tak zabierzemy ze sobą, w nas.
– To nie ma ucieczki? – Wyraźnie chciała nadać swoim
słowom sarkastyczny dźwięk, ale nie bardzo jej to wyszło.
Kiedy na nią zerknąłem, delikatnie odwróciła głowę, a jej oczy
znalazły się poza moim wzrokiem.
– Nie wierzę w ucieczkę.
– Wszystko się zgadza. Mówiłeś, że w nic nie wierzysz.
– To chyba się zagalopowałem – odparłem – ponieważ
wierzę w walkę.
– A jeśli z góry jest przegrana?
– Nic nie jest z góry przegrane. Nawet jeśli wydaje się być
takie, to nie jest. Możesz mi uwierzyć na słowo.
Może jednak były pytania, których nie chciałem usłyszeć,
jeśli tak bardzo chciałem mówić prawdę i tylko prawdę.
Ona jakby odczytała moje myśli, gdyż odpowiedziała tylko:
– Tak zrobię, chociaż mam podobnie do ciebie i też raczej
w nic nie wierzę.
– Nie wierzysz w to inne miejsce, gdzieś daleko, na jakiejś
prowincji? Najpewniej jest to jakiś pensjonat, który prowadzi
jakaś Maria, która rzuciła pracę w korpo i męża, który wolał
spędzać weekendy z kolegami na paintballu niż z nią. Maria
postanowiła zmienić swoje życie i założyła agroturystykę.
Oczywiście nie przyszło jej to łatwo, bo jak mówi mądrość
ludowa, bez pracy nie ma kołaczy…
Trouble parsknęła, ale szybko się opanowała, dając mi znać,
abym kontynuował.
– …ale oczywiście pokonała przeciwności, żeby udowodnić
wszystkim, że można zmienić swoje życie, gdy się tylko
bardzo chce. Naturalnie poznała tam Jana, człowieka prostego,
ale o czystym sercu, nie to, co te wszystkie wykształciuchy
z metropolii. Jan oczywiście też nie miał w życiu lekko,
zawsze dużo i ciężko pracował i jego szanse na edukację były
niewielkie, ale wieczorami skrycie dużo czytał przy lampie
naftowej. I taką z pozoru niedobraną parę połączyło uczucie.
Oczywiście, gdzieś tam na obrzeżach znajdowali się źli i podli
ludzie, ale czystość miłości dosłownie zmiotła ich
z powierzchni. Bo tych złych tak naprawdę nie było. Oni byli
tylko zagubieni, może niedoedukowani, ale w sumie poczciwe
dusze. Ponadto w pensjonacie Marii czuło się magię…
– …i przyciąganie samych wspaniałych ludzi – weszła mi
w słowo – którzy również szukali swojego miejsca. Tak jak
emerytka, pani Hala, która dla każdego zawsze miała dobre
słowo, mimo że też borykała się z tęsknotą za zmarłym
mężem. Podobnie miejscowy listonosz Marian, który został
sam, ponieważ dzieci pojechały szukać szczęścia w wielkim
mieście. Wiadomo, korpo, Warszawka. Zapomniały o ojcu,
który dzięki swojej krwawicy zapewnił im edukację, ale
wiadomo, jak to jest. Zwłaszcza w okolicach świąt, on patrzy,
wygląda, a ich nie ma. I tak dobrze, że go do szpitala nie
oddały, bo chciały wyjechać za granicę na sylwestra.
– Jeszcze ktoś mieszka w Pensjonacie Złamanych Serc? –
spytałem Trouble, która wyraźnie się nakręciła.
Niby mówiła z uśmiechem, ale czułem, że pod nim się coś
czai.
– Jeszcze Zygmunt. Czterdziestolatek, który miał wypadek
samochodowy i potrącił nastolatkę na rowerze, co skończyło
się jej śmiercią. Wjechała mu nagle pod koła, i to niby nie była
jego wina, ale sumienie męczyło. To taka tajemnica, ale
wszyscy ją odkryli i pomogli mu poradzić sobie z traumą. To
było właśnie takie magiczne miejsce, wypełnione ludźmi o co
prawda pokrytych bliznami, ale czystych sercach.
Patrzyłem, jak wypuszcza powietrze, a na jej twarz
występuje błogi uśmiech, jakby się przeniosła do tego miejsca.
– Podoba ci się tam? – spytałem.
– Ani trochę. Zwłaszcza że…
– Że takie nie istnieje – dokończyłem za nią.
– Widzisz, to wszystko wygląda troszkę inaczej. Maria nie
do końca rzuciła pracę w korporacji. To ją wyrzucili, nie miała
jakichś specjalnie trudnych obowiązków, ale i tak nie potrafiła
się z nich wywiązać. Pracowała w międzynarodowym
środowisku i prawda była taka, że nie lubiła tych kolegów
i koleżanek, których kolor skóry był wyraźnie ciemniejszy.
W nich doszukiwała się powodów swoich niepowodzeń, bo
fakt, że niczego nie potrafiła zrobić dobrze, jakoś jej wygodnie
umykał. Pensjonat odziedziczyła jako świetnie prosperujące
miejsce, ale dosyć szybko udało się jej znacznie obniżyć jego
standardy. Jan rzeczywiście nie miał lekko, był już po
rozwodzie, żona miała dosyć finansowania jego coraz to
nowych przedsięwzięć, z których każdy miał być interesem
życia, ale przecież wiadomo, jak się trudno przebić
w dzisiejszym świecie, gdzie rządzi wszechobecny kapitał,
a kto ma go w rękach, każde dziecko wie. Żydzi, iluminaci,
masoni, do wyboru, do koloru, a najlepiej wszyscy w jednym.
Jan w życiu Żyda nie widział, a takich pojęć jak masoni czy
inne diabły nie rozumiał. Ktoś jednak musiał być winny jego
niepowodzeń, on przecież wszystko robił dobrze. Nasza
kochana emerytka pani Hala nigdy nie pracowała, za to
wymagania miała ogromne, a jej mąż, który całe życie
harował, aby sprostać jej zachciankom, nigdy wystarczająco
dobrze nie wywiązywał się z powierzonych zadań. Jej siostra,
której szczerze nienawidziła, zawsze miała więcej i robiła
wszystko lepiej. Należy dodać, że siostra pani Hali pracowała
zawodowo i wcale jej się lepiej nie powodziło. Była po prostu
szczęśliwą i spełnioną kobietą, a to dla naszej emerytki było
nie do przełknięcia.
Na chwilę przerwała i wzięła głęboki oddech.
– To oczywiście jeszcze nie koniec?
– Nie podoba się? – spytała zaczepnie, a na twarzy znowu
zagościł ten jej uśmiech.
– Czekam na więcej – odparłem.
– Nasz listonosz Marian, który skarżył się na swoje dzieci,
zapominał dodawać, że niewiele pamięta z ich dzieciństwa,
gdyż rzadko bywał trzeźwy, natomiast z energią godną
wyższej sprawy opowiadał, jak to miał cały dom na głowie po
tym, jak żona zmarła na raka. Kobieta nigdy nie podjęła
leczenia, gdyż nie wyobrażała sobie zostawienia dzieci
samych z ojcem. Zaraz po jej śmierci siedemnastoletni syn
i szesnastoletnia córka wyjechali do Warszawy i zamieszkali
z siostrą matki, która należycie się nimi zaopiekowała.
Oczywiście według wersji Mariana został on porzucony
najpierw przez żonę, a potem przez niewdzięczne bachory.
– To został nam jeszcze Zygmunt – wtrąciłem.
– Może chcesz skończyć? W końcu sam zacząłeś.
Popatrzyłem na słońce i na drzewa. Zerknąłem na kobietę
siedzącą obok. Naprawdę chciałbym myśleć, że tak wygląda
świat, a ten brud, w który się właśnie bawiliśmy, był tylko
wytworem naszej wyobraźni.
– Zygmunt rzeczywiście potrącił i zabił nastolatkę, ale nic
go nie prześladowało. On nawet tego nie pamiętał.
Dziewczyna nie jechała na rowerze, tylko prowadziła go po
pasach i miała wtedy zielone światło. Dla Zygmunta to nie
miało specjalnie znaczenia, i tak pewnie niewiele widział,
bardzo możliwe, że zdążył usnąć, zanim dojechał do przejścia
dla pieszych. Ponad trzy promile w wydychanym. Piątkowy
wieczór w towarzystwie swojego przyjaciela komendanta
policji. Skończyło się wypadkiem ze skutkiem śmiertelnym
z winy dziewczyny. Wiadomo, jaka jest ta młodzież, a ta
nawet na religię nie chodziła. Jedyne, co gnębiło Zygmunta, to
żeby prawda nigdy nie wyszła na jaw, ale przyjaciele
z pensjonatu pomagali mu z całego serca.
– Wspomniałeś jeszcze o złych i podłych ludziach, których
oczywiście zmiotła czystość serc naszych bohaterów.
– Zastanówmy się, kto mógłby tutaj nie pasować. Jacy
niedobrzy ludzie mogliby uprzykrzać życie naszym
kryształowym bohaterom. To muszą być jacyś ekoterroryści,
którzy donieśli na Marię, że w ramach oszczędności
odprowadza ścieki do pobliskiej rzeczki. A przecież to
wszystko ludzkie, tłumaczy biedna Maria. Jana też
prześladowali, że wycina nielegalnie drzewa, a on przecież
zapłacił pod stołem radnemu. No i Marian, który lubi sobie
postrzelać do zwierząt, nie żeby je jadł czy zwracał szczególną
uwagę, czy może jakieś jest pod ochroną. On po prostu lubi
zabijać zwierzęta, w końcu są bezbronne, tak jak całe życie
była jego żona i dzieci, a on był wielkim panem z bronią.
Chociaż tak naprawdę to zwykły tchórz i nieudacznik. Tylko
że tamtych już nie ma i czasami jak celuje do ufnego
stworzenia, to właśnie ich w nim widzi. Nie mówi tego głośno,
ale wtedy o wiele łatwiej pociąga mu się za spust. Chociaż
myślę, że jego przyjaciele bez problemu by go zrozumieli. Tak
naprawdę to Marian żałuje tylko jednej rzeczy w swoim życiu
– że nie bił żony i dzieci więcej, bo niezależnie od tego, jak
często to robił, to i tak było za mało – dokończyłem.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Świat, który przed chwilą
stworzyliśmy, drastycznie różnił się od tego, co mieliśmy
przed oczami. Realista we mnie dodałby szybko, że to wcale
nie znaczy, że nie istnieje. Teraz jednak nie chciałem nim być.
Teraz chciałem być tutaj. Tylko to miało w tej chwili sens.
Nie chciałem ani chwili dłużej spędzić w tamtym świecie,
niezależnie jak prawdziwy mi się wydawał. Trouble jednak
wciąż tam była.
– Czy myślisz, że istnieje jakaś kara dla Mariana?
W pierwszym odruchu chciałem się roześmiać. Nie
w naszym świecie.
– Nawet jeśli jakimś cudem dostałby jakąś karę, to pewnie
w zawieszeniu, a jeśli nie, to zawsze mógłby zwrócić się do
prezydenta, a ten by go ułaskawił, tłumacząc, że rodzina
prosiła. Bo tak w ogóle, jeśli nie słyszałaś, to rodzina jest
święta. – Wypowiadając ostatnie słowa, nie byłem w stanie
ukryć sarkazmu.
– Czyli w rodzinie można wszystko? – spytała
z zamyśleniem.
Wzrok miała ukryty gdzieś w przestrzeni.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, sama postanowiła
kontynuować.
– Czyli są jednak przegrane sprawy – stwierdziła. – W końcu
dla żony Mariana było tylko jedno wyjście, a dzieci po prostu
uciekły. Nie żebym je winiła, a Marianowie tego świata mają
się w najlepsze.
Nie zawsze, pomyślałem.
– Nie wiem, co ci odpowiedzieć, każdy toczy swoją wojnę.
– A co mają zrobić żony i dzieci Marianów?
– Są organizacje… – zacząłem i zdałem sobie sprawę, jak
żałośnie to brzmiało.
To było jak walka z wiatrakami i pewnie Don Kichote miał
więcej szans w swojej krucjacie.
Przemoc domowa, a co często za tym szło, przemoc
seksualna, to według mnie największe zbrodnie. Kiedy ludzie
zabijali się dla pieniędzy, nie było to normalne, ale
przynajmniej motywy były jasne i w miarę logiczne.
Natomiast wykorzystywanie swojej siły w niszczeniu
słabszych i bezbronnych tylko dlatego, że samemu czuło się
nikim i bardzo się chciało udowodnić, że tak nie jest, było
czymś, nad czym nie potrafiłem przejść obojętnie. To coś,
czego nie potrafiłem zrozumieć. Coś, dla czego nie
znajdywałem żadnego usprawiedliwienia. Każdy cios i każde
słowo, które cięły, które niszczyły, potwierdzały tylko to, kim
byli ludzie je zadający.
W moim świecie nie znajdywałem dla nich miejsca.
W żadnym nie powinno być, ale żyliśmy tu, gdzie żyliśmy.
– Czyli nie ma na kogo liczyć? – podsumowała po chwili.
– Na siebie – odparłem.
– Czyli mówisz, że musimy sami zadbać o siebie, jeśli nie
chcemy, aby nasza sprawa była tą przegraną?
Tak to wyglądało. Doskonale pamiętałem jeden z ostatnich
dni, tuż przed opuszczeniem domu.
Było dokładnie tak, jak mówiła. Jeśli sami nie weźmiemy
spraw w swoje ręce, nic się nie zmieni. Może był to truizm
i coachowe pieprzenie, ale wiedziałem o tym lepiej niż
większość ludzi.
– Na to wychodzi.
Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy wpatrzeni w słońce, które
powoli chowało się za koronami drzew.
– Strasznie rozrywkowi jesteśmy – stwierdziła nagle.
– Ubaw po pachy.
– Może powinniśmy pozostać przy seksie.
– Jest to jakaś myśl – odpowiedziałem i tak jakoś
automatycznie rozejrzałem się dookoła.
Kiedy dostrzegła moje ruchy, momentalnie się roześmiała.
– Tak sprawdzam – odparłem.
– Jasne.
Nagle poczułem, jak opiera głowę na moim ramieniu.
Siedzieliśmy blisko siebie, a w międzyczasie, podczas snucia
tej historii, nasze ramiona zaczęły się delikatnie stykać. Nie
mocno, ale wystarczająco, aby czuć wzajemnie swój ruch.
Teraz zbliżyła się jeszcze bardziej.
To było dziwne i takie inne. To oparcie i związany z nim
jakiś wewnętrzny oddech to chyba najbardziej intymne
czynności, jakie wykonaliśmy. A byliśmy przecież blisko, tak
blisko, jak to tylko było możliwe, i miałem odczucie, że na
jakimś nie do końca dla nas zrozumiałym poziomie dotarliśmy
do siebie. Tylko że wtedy szliśmy na żywioł, uciekaliśmy
i łapaliśmy się raz za razem. Instynktownie. Wulkan spotkał
tornado. Nie było czasu na myślenie, było tylko to, co
czuliśmy.
Teraz ten jeden gest był spokojny, bardziej przemyślany niż
instynktowny.
– Co to jest? – spytałem nagle.
Zadałem pytanie, które nurtowało mnie od naszego drugiego
spotkania. Wtedy już czułem, że skoro odbyło się drugie, to
będzie i trzecie. Zresztą już po pierwszym nie wyobrażałem
sobie, że może być inaczej.
– Dostałeś jakiś ciąg cyfr z nieznanego numeru i tak szybko,
jak się dało, nie tylko rozwiązałeś zagadkę, ale również
dotarłeś na miejsce. Ty mi powiedz, co to jest?
Czy naprawdę liczyłem na jasną odpowiedź? Zadałem sobie
to pytanie w myślach. Jeśli chciałem takową poznać, to
pewnie sam musiałem jej udzielić.
Nigdy nie byłem dobry w takich relacjach, zwłaszcza że
zazwyczaj trwały około weekendu, góra dwa. No i oczywiście
moje małżeństwo, gdzie wspomniany weekend przeciągnął się
na kilka dobrych lat, ale w dalszym ciągu był to tylko
weekend, tylko że rozciągnięty poza granice możliwości.
Dlatego się skończył.
Teraz wszystko było inne. Zupełnie dla mnie nieznane. Czy
to się nazywało tracenie głowy? Bo jeśli nie, to i tak tym dla
mnie było. I nie miałem zamiaru ukrywać, że się w tym
wszystkim pogubiłem. Cały czas starałem się ubierać to
w racjonalizm i logikę, tylko że to było jak syzyfowa praca.
Może teraz powinienem coś ukrywać czy bawić się w jakąś
dyplomację, która dla mnie zawsze była kłamstwem, z tym że
w białych rękawiczkach. Natomiast jakaś próba sił w ogóle
mnie nie interesowała.
– Powiedziałem wcześniej, że nie sądzę, aby gdzieś był
lepszy świat – zacząłem.
Poczułem, jak jej głowa na moim ramieniu delikatnie
poruszyła się do przodu, jakby przytakując.
– Bo widzisz, on jest tutaj. W tym miejscu. I nie ma
lepszego.
Dlatego tutaj się znalazłem. Nagle poczułem ogarniającą
mnie ulgę. Powiedziałem to. Kolejny krok w nieznane, nie
wiadomo, jak długo i gdzie, ale czułem, jakbym zdjął z siebie
jakiś ciężar, jakby to, co powiedziałem, to była cała prawda
o mnie. Ale jak to mogła być jakakolwiek prawda, skoro nie
miała nawet tygodnia? To czym byłem wcześniej?
Poczułem, że napięła się po moich słowach. Przez dłuższą
chwilę siedziała tak, decydując, co ma zrobić, czy odpuścić,
czy odsunąć się.
W końcu chyba postanowiła odpuścić, ponieważ nie tylko
poczułem, że się znowu lekko rozluźniła, ale również jakby
bardziej się do mnie przytuliła.
Chciałem jeszcze coś dodać, ale nie bardzo wiedziałem co.
Jak na mnie to było wielkie wyznanie. Słowa opisujące
nieznane mi do tej pory odczucia. Jak to było możliwe, żebym
nigdy czegoś takiego nie przeżył?
– Ten skrawek? – usłyszałem.
– Dokładnie ten skrawek – odparłem.
Dalej siedzieliśmy w ciszy, jakby wszystko zostało już
powiedziane i wyjaśnione. Na pytanie, co to jest, w dalszym
ciągu nie miałem odpowiedzi.
Nie wiedziałem tego. Jeśli ona wiedziała, to widocznie nie
miała w tej chwili zamiaru mi tego wyjaśniać. Może był jakiś
większy plan, a może połączyły nas nasze wewnętrzne
żywioły, które odnalazły się same i nas do siebie przyciągnęły.
Wiedziałem, jak brzmi takie tłumaczenie. Jakie „wewnętrzne
żywioły”? Musiało mi się rzeczywiście rzucić na głowę. Jak
mogły w ogóle istnieć takie rzeczy w świecie, gdzie każdy
miał jakiś interes, a każda relacja była większą lub mniejszą
transakcją. Czasami z odroczonym terminem płatności. Wtedy
nazywano to miłością, ale zawsze czas zapłaty przychodził.
To widziałem każdego dnia, obserwując ludzi, których
spotykałem na swojej drodze. Oczywiście oni tak tego nie
widzieli, ale na końcu i tak wystawiali rachunek.
Teraz ja sam wkroczyłem w ten świat bajania. Tylko dlatego,
że wydawało mi się, że kontrola, którą zawsze miałem
i z którą zawsze podchodziłem do wszystkiego, gdzieś się
ulotniła. A może sam pozwoliłem jej to zrobić?
– Czy usłyszę od ciebie jakieś wyjaśnienie? – spytałem.
W sumie to nie wiedziałem, czy chcę usłyszeć odpowiedź na
to pytanie, ale musiałem się przecież dowiedzieć czegoś o niej.
Ta cała otoczka tajemnicy może i była podniecająca, ale całe
życie pilnowałem się, aby nikt mnie nie wykorzystał do
swoich celów. Biorąc pod uwagę, co się ze mną działo, ta
wiedza była mi teraz tym bardziej potrzebna.
– Co chciałbyś, abym ci wyjaśniła?
– Kim jesteś? Co tutaj robimy? O co w tym wszystkim
chodzi?
– Dużo tych pytań – stwierdziła.
– Dziwisz się mi?
Przez chwilę miałem wrażenie, że się zastanawia, jak dalej
pokierować tą rozmową.
– Czy to jest naprawdę ważne?
Kolejne pytanie. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś
otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. Tak po prostu, bez
kombinowania.
– Myślę, że to jest fair. Ty wiesz o mnie bardzo dużo.
– Bo ty zawsze mówisz prawdę.
– I to jest zarzut?
Czułem, że ta rozmowa zaczyna mnie irytować. Nie
chciałem jednak, aby ta irytacja wygrała. Zazwyczaj
pozwalałem, aby przyjmowała formę sarkazmu, a to nigdy nie
prowadziło do jakiegoś sensownego końca. Wcześniej nigdy
specjalnie się tym nie przejmowałem. Nigdy wcześniej na
niczym mi tak nie zależało.
– Nie każdy tak ma, a ja nie chcę cię oszukiwać.
– Czyli rozumiem, że jeśli nie chcę usłyszeć kłamstw, to
lepiej, żebym nie pytał?
Poczułem, jak się odsuwa ode mnie. W pierwszym odruchu
chciałem ją zatrzymać. Może mój osąd tej sytuacji nie był
superwyraźny, ale gdzieś była granica. Musiała być.
Nagle odwróciła twarz w moją stronę. Na pierwszy rzut oka
nie miała na sobie grama makijażu, ale to nie odbierało jej ani
grama urody. W resztkach zachodzącego słońca widziałem
dokładnie każdą najmniejszą niedoskonałość jej twarzy, ale
nawet najdrobniejsza zmarszczka podkreślała jej piękność.
Tak jakby teraz, w dziennym świetle, bez wyszukanego stroju,
bez przyciemnionych świateł, bez makijażu jej prawdziwa
uroda ukazała mi się po raz pierwszy. To była doskonała
niedoskonałość.
Kim jesteś? Chciałem krzyknąć, a tylko siedziałem i nie
mogłem oderwać wzroku od jej oczu. Czy to było możliwe,
żeby tak kimś zawładnąć?
– Czy tak jest źle? Czy zawsze musimy znać wszystkie
odpowiedzi?
Może nie wszystkie, ale jakieś na pewno, pomyślałem.
– Dobrze, nie musimy znać wszystkich. – Kiwnąłem głową.
Jeśli tak chciała, to mogłem na to przystać. W końcu
normalnie byłby to układ dla mnie idealny. Miło spędzony
czas i zero zobowiązań. Tylko że to już dawno by się
skończyło, a ja miałem wrażenie, że nawet jeszcze nie
zaczęliśmy. O końcu nawet nie chciałem myśleć.
Przez moment wydawało mi się, że przez jej twarz
przemknęło uczucie ulgi.
– Ale powiedz mi jedną rzecz.
– Tak? – spytała ostrożnie.
– Tydzień temu, w sobotę, co dokładnie się stało?
– Dwoje dorosłych ludzi postanowiło spędzić ze sobą miło
czas. Tak dorośli robią, prawda?
To był dokładny opis każdej mojej relacji, oczywiście poza
małżeństwem, tam postanowiliśmy przekroczyć granicę
„miło”. Ale poza tym tak zawsze to widziałem. Dwoje
dorosłych, wolnych ludzi postanawia spędzić miło czas. Bez
ukrytych podtekstów, bez planów, tak po prostu. Oczywiście
czasami okazywało się, że moje partnerki jednak jakieś ukryte
agendy miały, ale szybko sobie wyjaśnialiśmy wszelkie
niejasności. Znaczy ja wyjaśniałem. Z ich przyjęciem do
wiadomości bywało różnie, ale generalnie wszystkie panie
traktowałem z szacunkiem, nigdy nie kłamałem i nigdy
niczego nie obiecywałem. Inna sprawa, że ta moja szczerość
nie zawsze była odbierana jako szacunek. Czasami zarzucano
mi zwodzenie i wykorzystywanie, co było dosyć ciekawe,
ponieważ ja pewnie mógłbym powiedzieć to samo, ale to ja
byłem mężczyzną i te cechy jakoś w oczach niektórych pań
idealnie do mnie pasowały, już biorąc pod uwagę sam fakt
mojej płci.
Teraz właśnie usłyszałem te słowa. I co miałem powiedzieć,
że czuję się oszukany? Przecież od początku świadomie
brałem w tym udział. Mało tego, tak jak wcześniej
wspomniała, przyjechałem tutaj tylko na podstawie kilku cyfr
wpisanych w wiadomość od nie wiadomo kogo.
Kiedy do mnie przyszła, dała mi tyle, ile chciała, a ja nie
wahając się nawet przez chwilę, wziąłem wszystko, co mi
zaoferowała. Nie było bitwy z myślami, nie było rozważań za
i przeciw. Przyszła i nie wypowiadając ani słowa, dała do
zrozumienia, że mogę mieć tyle, wybór należy do mnie.
Przecież mogłem jej nie wpuszczać do mojego domu ani do
mojego życia.
Ja jednak otworzyłem te drzwi na oścież. Mało tego,
praktycznie wyrwałem je z zawiasów, aby tylko mieć
pewność, że kiedy zdecyduje się pojawić, będą otwarte.
Wychodziło na to, że ja miałem ukryte motywy, a nawet nie
zdawałem sobie z tego sprawy.
I to ja chciałem teraz więcej. Po tygodniu chciałem
przekroczyć granicę „miło”, nie wiedząc nawet, co to
przekroczenie oznaczało. A przecież ona miała rację, ale czy
tajemnicze wezwanie dzisiaj tutaj również tej granicy nie
przekraczało?
– Tak robią – przyznałem – ale czy to, że tutaj jestem, też
jest tym samym? – Postanowiłem nie składać tak szybko
broni.
Znowu skierowała wzrok przed siebie.
– Czasami stajemy na rozdrożach, gdzie jedna droga
prowadzi donikąd, a druga nie wiadomo gdzie. Wtedy stajemy
przed wyborem, przed decyzją. Możemy dalej iść drogą, którą
dobrze znamy, którą idziemy od dawna, ale doskonale wiemy,
że prowadzi donikąd. Równie dobrze możemy zostać w tym
samym miejscu, bo to właśnie jest tym, tym samym miejscem,
powtarzanym w kółko i w kółko. Na swój sposób jest to
bezpieczne, ale umieramy po trochu każdego dnia. Możemy
też zaryzykować, możemy skoczyć, bez tej liny, nie do końca
wiadomo gdzie. Zrobić raz coś instynktownie, skoczyć na
główkę, nie mając pojęcia, ile wody jest w basenie i czy
w ogóle jakaś jest. Jeśli jest, to może poczujemy, że żyjemy,
chociaż raz. I dla tego jednego razu warto. Może jak będziemy
mieć szczęście, będzie nam dany. Choć jednego się
nauczyłam: nic nigdy nie będzie nam dane. Sami musimy
sobie to wyrwać. Jeśli chcemy poczuć, że żyjemy, i może jak
zdobędziemy ten jeden oddech życia, to może wystarczy nam
odwagi, aby zawalczyć o drugi.
Nagle przerwała, a ja siedziałem lekko zamurowany, trawiąc
każde słowo, które wypowiedziała. Tajemnica i brak
konkretów, a jednocześnie tak wiele usłyszałem. Powinienem
się już przyzwyczaić.
Poczułem uścisk jej dłoni. Popatrzyła na mnie i zbliżyła usta
do moich. Jakże inny był to pocałunek, delikatny, nasze usta
ledwo się dotykały, właściwie tylko się muskały, a ciepło
płynące z ich dotyku rozlewało się po całym moim ciele. Im
mniej jej było, tym bardziej przeszywała mnie całego.
Po chwili dotknęła mojego policzka. Nasze oczy się
spotkały.
– Jesteś moim skokiem – wyszeptała mi do ucha.
Po tych słowach momentalnie podniosła się. Zanim odeszła,
powiedziała jeszcze:
– Nie idź za mną, proszę.
Po chwili poszła w stronę, z której ja przyszedłem. Nie
pozostało mi nic innego, jak spełnić jej prośbę. To było
oczywiste.
ROZDZIAŁ 8

Na łące siedziałem chyba dłużej, niż musiałem, dłużej, niż


Trouble zajęło dotarcie, gdziekolwiek chciała dotrzeć. Kiedy
się podniosłem, słońce dawno już zaszło, a gdy dochodziłem
do samochodu, było prawie całkowicie ciemno. Droga
w większości wiła się przez las i nikt nie przewidział
zamontowania lamp ulicznych.
Przez krótką chwilę bałem się, czy na pewno mój samochód
w dalszym ciągu będzie stał tam, gdzie go zostawiłem. Nie
było to nic najnowocześniejszego ani tym bardziej
wyszukanego, żaden sportowy wózek czy wielki SUV w stylu
tych służących właścicielom do przedłużania sobie
przyrodzenia.
Moje nieduże, bardziej dwu- niż czteroosobowe volvo
dobijało siódmego roku życia i mimo że miałem parę
atrakcyjnych ofert na bardziej niż korzystnych warunkach od
kilku klientów naszej agencji, byłem przyzwyczajony do
mojego samochodu. Po pierwsze skorzystanie z oferty
naturalnie stanowiło część transakcji. Oczywiście wersja
oficjalna brzmiała, że to rodzaj wdzięczności za świetną
kampanię. Tylko że za kampanię to ja dostawałem pensję, to
była moja praca, a tamto to już prezent. Moja podstawowa
zasada opierała się na tym, że to nie ja jestem komuś winny, to
mnie są winni. A podnoszenie sobie ego samochodami nie do
końca było w moim stylu.
Moje volvo miało dla mnie ponadto wartość emocjonalną.
To właśnie nim jechałem rok temu, kiedy wracając z krótkiego
wypadu nad morze, złapałem gumę i musiałem się zatrzymać.
Dookoła widziałem tylko las. Najbliższe miejscowości dzieliła
odległość około dwudziestu kilometrów, a ja byłem chyba
jedyną osobą od dłuższego czasu, która tą drogą jechała.
Znaczy musiał być wcześniej jeszcze ktoś, ale szczęśliwie
dla tej kreatury nie spotkaliśmy się. Ubezpieczenie
obejmowało przyjazd serwisu, ale uznałem, że szkoda mojego
czasu na bezczynne siedzenie, ponieważ pewnie przynajmniej
z godzinę by im zeszło, a to w końcu była tylko zmiana koła.
Lewarek miałem, klucz teleskopowy również i pół godziny
później mogłem jechać.
Na szczęście koło było tylne, a zapas miałem normalny, nie
dojazdówkę, więc zaraz po wymianie mogłem kontynuować
jazdę. Kiedy już wszystko było skończone i właściwie miałem
jechać, usiadłem na chwilę na poboczu, aby złapać oddech. Do
dziś nie wiem, czemu to zrobiłem. Ja nie łapałem oddechu, ja
działałem. Wtedy właśnie coś mnie tknęło, a może po prostu
się zmęczyłem. Usiadłem na poboczu z resztą wody, jaka
została mi po umyciu rąk, i zasłuchałem się w odgłosy lasu.
Kiedy po paru minutach zastanawiania się, o co tak naprawdę
chodzi w tej kontemplacji ciszy, postanowiłem przerwać to
doświadczenie, usłyszałem bardzo cichy odgłos, jakby pisk.
Był bardzo słaby i w pierwszej chwili zastanawiałem się, czy
tylko mi się wydawało.
Przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo, jednak żaden
podobny dźwięk do mnie nie dochodził. Zrobiłem krok
naprzód. Cisza. Już łapałem za klamkę samochodu, kiedy
dotarł do mnie ponownie ten pisk. Wydawał się równie słaby,
ale tym razem byłem pewien, że go usłyszałem.
Ruszyłem przed siebie i po przejściu około dziesięciu
metrów zobaczyłem ją przywiązaną powrozem do drzewa.
Była malutka, sierść miała przerzedzoną, widziałem przez nią
różowe plamy. Jak się później dowiedziałem, była również
odwodniona. Na szczęście poprzedniej nocy padał deszcz,
więc chyba tylko to sprawiło, że jeszcze żyła.
Kiedy ją zobaczyłem, poczułem, jak do moich oczu
napływają łzy. Szybko ugasiłem je w środku. Nie wiem, czy
kiedykolwiek płakałem, i nie miałem zamiaru zacząć w tamtej
chwili. Szybko mój żal zamieniłem w złość, nie we
wściekłość. W spokojną, zimną złość.
Kiedy niosłem tę malutką suczkę, kiedy widziałem krwawe
rany na jej szyi, marzyłem tylko o jednym, o kilku minutach
z osobą, która zadała sobie tyle trudu tylko po to, aby wywieźć
bezbronne stworzenie na to odludzie, przywiązać do drzewa
i pozwolić umrzeć w męczarniach.
Oczywiście cokolwiek bym zrobił, sąd byłby dla mnie
bezlitosny. Przecież to tylko pies, a ja bym podniósł rękę na
człowieka, a to przecież brzmi tak dumnie. Natomiast w czym
ten „człowiek” byłby lepszy od niewinnego zwierzęcia, które
miało w sobie tylko miłość? Na takie pytanie nie znałem
odpowiedzi. Wiedziałem natomiast jedno, i wiedziałem to
doskonale, ponieważ byłem tego świadkiem. Ludzie, którzy
krzywdzą zwierzęta, nie mają problemu z krzywdzeniem
innych ludzi, najczęściej słabszych i zależnych od siebie.
Ilekroć wsiadałem do mojego samochodu, przypominałem
sobie ten dzień. Miałem tylko nadzieję, że Luna go nie
pamięta. Nie wiem, jak daleko sięga pamięć zwierząt, ale
łudzę się, że pamięta tylko to, co dobre: przyjazd do domu,
ciepłe jedzenie i poobgryzane meble. Nasza podróż nie
przebiegła tak beztrosko, ale z każdym kilometrem byliśmy
bliżej domu.
Czasami myślałem, że moje volvo będzie ze mną tak długo
jak Luna, toteż jakakolwiek propozycja zmiany samochodu
tak naprawdę nie wchodziła w grę.
Gdy wróciłem w piątek do domu, było już dobrze po
dwudziestej drugiej. Wyszliśmy szybko na spacer, ale
oczywiście moje nadzieje, że Trouble znowu wyjdzie
spomiędzy drzew, wydały się płonne. Było to mało
prawdopodobne, ale gdzie tylko mogłem, doszukiwałem się jej
obecności.
Sobota i niedziela minęły mi dosyć szybko. Okazało się, że
był organizowany jakiś piknik sportowy, którego sponsorem
była duża firma ubezpieczeniowa. Odbył się półmaraton oraz
kilka turniejów sportów drużynowych, amatorsko, kategorie
open i tym podobne. Jak się okazało, moi koledzy od
koszykówki też chcieli wziąć w tym udział, a że dostępnych
było nas tylko sześciu, piątka plus jeden rezerwowy, wysiłek
był dosyć spory. Okazało się również, że wcale tak amatorsko
nie było, a kategoria open była bardzo open. Aby każdy mógł
się nagrać, a nie odpadł po pierwszym meczu, jak by było
w systemie pucharowym, całe rozgrywki zostały
poprowadzone w systemie ligowym i rozłożono je na dwa dni.
Wszystkie dziesięć drużyn grały każda z każdą, także wszyscy
mieli po dziewięć meczów do rozegrania.
Takim sposobem w niedzielę wieczorem byłem wymęczony
i zdrowo poobijany, ale przynajmniej moje myśli przez te dwa
dni były skupione na grze. Na tyle, ile się dało, oczywiście.
Dodam, że zajęliśmy trzecie miejsce, co stanowiło naprawdę
spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że byliśmy chyba
najstarszą drużyną, a zwycięzcy nie dość, że pewnie o połowę
od nas młodsi, to z pewnością nie byli też amatorami, ale
przynajmniej musieli sobie zwycięstwa wywalczyć.
Dopiero w poniedziałek rano każdy, nawet najmniejszy,
siniak dał o sobie znać. Przez moment nawet rozważałem
zostanie w domu i po prostu poleżenie. Co prawda było parę
rzeczy do zrobienia, ale nie było to nic, z czym mój zespół nie
dałby sobie rady. Niestety tego poranka nie tylko moje siniaki
dały o sobie znać. Po powrocie do domu w piątek do końca
dnia nie zostało wiele czasu. Otworzyłem wino, włączyłem
Netflix, wybrałem pierwszy film z brzegu i dosyć szybko
usnąłem. W sobotę i niedzielę skupiłem całą moją energię na
sportowej rywalizacji. Cała impreza cieszyła się dużym
zainteresowaniem i w związku z tym było tam pełno ludzi,
również płci pięknej. W związku z tym włączyłem swój
„moduł” towarzyski. Głównie chciałem sprawdzić, czy jeszcze
mam to coś, co pozwalało mi dosyć swobodnie flirtować.
Jak się okazało, to było trochę jak jazda na rowerze i albo
coś masz, albo nie. Moja swoboda konwersacji nie zniknęła
nagle, natomiast nie sprawiała mi już takiej przyjemności. To
zawsze była forma gry, gdzie obie strony wiedziały, że ona
właśnie się toczy, i albo szybko przerywały zawody, albo
zdążały do zwykle bardzo przyjemnego końca.
Teraz jednak do żadnego końca nie miałem zamiaru
zmierzać i właściwie z ulgą przyjmowałem wezwanie na
kolejny mecz. I nie, nie widziałem jej w każdej kobiecie,
z którą rozmawiałem. Żadna nie była nią. Nawet nie chodziło
o urodę, gdyż spotkałem naprawdę atrakcyjne panie,
o zdecydowanie bardziej kobiecych kształtach niż Trouble.
To jednak nie miało znaczenia. Trouble była wszędzie,
w każdej chwili czułem, jakby mnie obserwowała. Oczywiście
biorąc pod uwagę nasze doświadczenia, nie zdziwiłbym się,
gdyby coś takiego istotnie miało miejsce. Ale jednak
wiedziałem, że wszystko działo się w mojej głowie, że właśnie
to poczucie, że ona gdzieś niedaleko jest, tam tkwiło.
Kiedy jednak obudziłem się w poniedziałek, zapragnąłem,
aby znalazła się gdzieś obok, żeby po prostu była, żebyśmy
znowu porozmawiali w ten dziwny sposób. Znowu nic bym
się o niej nie dowiedział, ale byłaby w zasięgu ręki. Choćby na
chwilę.
Jej słowa rezonowały w mojej głowie. Oczywiście pytań
było więcej niż odpowiedzi. Naturalnie liczyłem, że te
odpowiedzi w końcu się pojawią, ale najwyraźniej
potrzebowała czasu, cokolwiek to mogło znaczyć.
W każdym razie, kiedy poczułem ten ciężar, wiedziałem, że
nie mogę mu się dać przygnieść. Wstałem i byłem w pracy
wcześniej niż zwykle. Musiałem się czymś zająć. Na szczęście
pracy nie brakowało. Ludzie cały czas chcą coś sprzedać, swój
towar, swoje myśli, siebie. I wszyscy są przekonani o tym, że
jest na to popyt, że ich „osobowości” są właśnie tym, czego
świat najbardziej potrzebuje. Zważywszy, że nawet najbardziej
pośledni celebryci z jakichś wtórnych programów
rozrywkowych mieli swoich followersów. Dla wspomnianego
świata raczej ratunku nie było.
Za to była praca dla mnie. Fałsz popędzany kłamstwem.
Najlepsi fotografowie mieli pokazać najlepsze cechy swoich
celów, a jedyne, co pokazywali, to inne osoby, odpowiednio
oświetlone fasady pozorów. I niby każdy to wiedział, ale
wciąż kupowali te wydmuszki osobowości i reklamowane
przez nich produkty. To jeszcze jednak było nic. Najlepsze,
gdy te obserwowane „indywidualności” zaczynały dzielić się
swoimi mądrościami czy tak zwanymi przemyśleniami.
„Cóż za piękny poranek! Nie ma to jak energia ze
wschodzącego słońca, z której można czerpać siłę na
nadchodzący dzień. Serdeczności”. Kilka zdań okraszonych
odpowiednim zdjęciem. I już lecą polubienia jedno za drugim
i oczywiście odpowiedzi. Skąd ludzie mieli na to czas i chęci?
Przecież zawsze można było zrobić coś pożytecznego, ale po
co, jak można poczytać mądrości o wschodzącym słońcu,
które wrzuca jakiś pasożyt, któremu po prostu nie chce się nic
robić, a jak złapie odpowiednią liczbę frajerów, chcących
słuchać takich pierdół, to będzie można wrzucić pomalowane
paznokcie i jakiś kremik i przy odrobinie szczęścia interes
zacznie się kręcić.
Niektórzy robili z tego cały rodzinny biznes. Znałem
małżeństwo, które miało oddzielne konta, ale pod każdym
zdjęciem opowiadali, jak bardzo się kochają, jednocześnie
reklamując siebie nawzajem. I oczywiście obserwujący szli
w dziesiątki tysięcy. Pytanie, czy to tak naprawdę byli
prawdziwi ludzie, czy tylko fałszywe konta. Niezależnie od
tego, co o tym myślałem, był to sposób na życie. Żyliśmy
w świecie, który to łykał.
Nie rozumiałem tego. Rozumiałem mechanizmy, ale co się
kryło w głowach followersów, już nie bardzo. Kiedy
zaglądałem na konta moich ulubionych muzyków, którzy
w porównaniu do tych władców stylu musieli faktycznie coś
zrobić, aby zdobyć zainteresowanie, wiedziałem, że jako
ludzkość nie zmierzamy w dobrym kierunku. A to były tylko
media społecznościowe.
Szybko się okazało, że moja obecność na imprezie w Piątej
Alei nie przeszła totalnie bez echa wśród potencjalnych
klientów, a kilka rozmów, które tam odbyłem, mogły zamienić
się w wymierne korzyści. Najpierw musieliśmy się spotkać,
i tym właśnie wypełnione były pierwsze dni. Pozyskaniem
nowych klientów, a właściwie ich utrzymaniem.
Każdego dnia wypatrywałem wiadomości od Trouble,
każdego dnia bezowocnie. Praca pomagała na coraz krótszą
metę, a ja czułem się coraz bardziej pogubiony. Analizowałem
wszystkie nasze spotkania w tę i we w tę. Każde słowo, które
padło. Co, jak i dlaczego. Jeśli miała cel taki, aby mnie
całkowicie rozmontować, to ewidentnie działał. Tylko czy ona
mogła wiedzieć, że tak będzie, skoro to wszystko było dla
mnie tak nowe, jak i całkowicie nieoczekiwane.
Kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz, gdzieś pod skórą
wiedziałem, że jest inna niż wszystkie kobiety, które
kiedykolwiek spotkałem, ale wtedy odbierałem to bardziej
jako pozę i wszystko było pod kontrolą. I nagle, jak po
strzeleniu palcami, już nie było. A później było coraz gorzej
albo lepiej, zależy jak na to patrzeć. Ja byłem coraz głębiej,
a kontrola czy jakiekolwiek panowanie nad swoim życiem
było dla mnie jak odległe wspomnienie.
Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo nad niczym
nie panują, dopóki pewne rzeczy nie staną się oczywiste. Ja
doskonale wiedziałem, że moja kontrola jest tylko pozorna
i niezależnie, jakie postanowienia podejmę, kiedy ona się
pojawi, będę mógł o nich zapomnieć.
Trzeźwe spojrzenie było zawsze moją zaletą i jednocześnie
największym przekleństwem. Nigdy nie miałem złudzeń
w stosunku do nikogo, w tym do siebie, a może przede
wszystkim do siebie. Zawsze wiedziałem, na co mnie stać. Aż
do poprzedniej soboty. Teraz jednak wiedziałem, jak bardzo
rozbity jestem. A to już było coś.
W czwartek czekała na mnie jednak największa bomba.
Spotkanie z Szymonem, którego przyjęcie, delikatnie mówiąc,
poprzestawiało moje życie. Szybko przechodził do rzeczy,
a moje przeczucie, które mówiło, że impreza była bardziej
świętowaniem zdobycia inwestorów niż faktycznym ich
zdobywaniem, okazało się raczej słuszne. Nic dziwnego, że
nie chciał zwlekać z kampanią.
Spotkanie miałem mieć sam na sam, z moją drużyną
czekającą w odwodzie, gdybyśmy mieli od razu przejść do
konkretów. Uznałem jednak, że na początku porozmawiamy
sobie sami, ustalimy jakąś wstępną wizję i czego od nas się
oczekuje. Po raz pierwszy od dawna czułem, że się muszę
zmuszać do czegoś. W przeszłości oczywiście różnie bywało,
czasami chęci miałem większe, czasami mniejsze, ale
wiedziałem, że nie mogę zejść poniżej pewnego
wyśrubowanego poziomu. To w końcu była moja praca, która
określała bądź co bądź moje życie. Może nie określała mnie
jako człowieka, ale pozwalała na robienie rzeczy, na które
w innych warunkach nie mógłbym sobie pozwolić. Ale to
akurat była moja tajemnica.
Teraz musiałem się wręcz zmuszać, aby móc się skupić.
Jutro miał minąć tydzień od naszego ostatniego spotkania
i właściwie z każdą godziną czułem się gorzej. To zaczynało
przybierać formę jakiejś obsesji. Nie używałem słów
„tęsknota” ani tym bardziej nic na „m”. Były to uczucia
w miarę mi obce i nie miałem pewności, czy to, co się działo
w moim życiu, pod nie podpadało.
Istniała też możliwość, że nie byłem sam wobec siebie tak
szczery, jak chciałem myśleć i semantyka miała pomóc mi
przykryć fakty. Wolałem się jednak wstrzymać przed
ostatecznymi wnioskami, mimo że niepodważalnym faktem
było… no właśnie co? Że każda moja myśl była przy niej, że
gdziekolwiek bym się nie znajdował, szukałem jej twarzy,
licząc, że nagle znienacka się pojawi. O tym, ile razy
sprawdzałem telefon w poszukiwaniu nawet najbardziej
tajemniczej wiadomości, nawet nie będę wspominał.
Jedno słowo. Obsesja. Chyba wystarczająco uczciwe
spojrzenie na siebie. Tego się trzymałem. To musiała być ta
tajemniczość. Przekonywałem siebie, że jak tylko tajemnice
się wyjaśnią, obsesja zniknie. Trouble była po prostu pierwszą
kobietą, której nie miałem rozgryzionej, zanim nawet
otworzyłem usta. Poszczególne historie różniły się, ale
zazwyczaj pod przykrywką przygody każdy czegoś szukał.
Wybierając mnie, z pewnością nie można było tego znaleźć.
Czy Trouble też czegoś szukała? Sprawiała wrażenie kogoś,
kto dokładnie wiedział, co może ode mnie otrzymać. Czy
widziała więcej niż ja sam, czy może chciała tylko to, co
miałem do zaoferowania?
Dalsze rozważania, które właściwie kręciły się w mojej
głowie w kółko, przerwało pukanie do gabinetu.
– Już jest. – Ewa wstawiła głowę do środka, aby po chwili
pchnąć drzwi na oścież.
Przeszedł przez nie Szymon. Wyglądał nieskazitelnie.
Podobnie zresztą jak na pamiętnej imprezie. Nie było w nim
jednak tamtego luzu, i to rzucało się od razu w oczy. Przywitał
się ze mną dosyć sztywno, a na moje zagajenie, które miało
trochę rozładować napięcie, właściwie nie zareagował.
Miałem wrażenie, że wcale nie chciał tutaj być, co było o tyle
dziwne, że to właśnie on umówił to spotkanie.
– Usiądziemy? – zaproponowałem.
– Jeszcze czekam na kogoś – odparł z wyraźną niechęcią,
którą bardzo starał się ukryć.
Przez chwilę nie byłem pewien, czy nie była to niechęć
skierowana w moją stronę, ale nie przychodziło mi do głowy,
co takiego mógłbym zrobić, aby wzbudzić w nim takie
uczucia. Zresztą w końcu to on do mnie przyszedł.
Po chwili, bez wcześniejszego pukania, wpadł mężczyzna
i cała tajemnica się wyjaśniła.
– Cześć, Kuba – powiedział od drzwi.
– Cześć… Wojtek – odpowiedziałem powoli, starając się
ukryć zaskoczenie.
Nie wiem, kogo się spodziewałem zobaczyć, ale pewnie mój
kolega z liceum nie byłby pierwszy na liście.
– Witaj, stary przyjacielu! – powiedział głośniej, niż pewnie
powinien i ruszył w moją stronę z wyciągniętą dłonią.
Uścisnąłem ją, ale jak się okazało, to było za mało dla
mojego „przyjaciela” i objął mnie ramieniem, żeby strzelić
„miśka”.
Mógłbym śmiało stwierdzić, że się niewiele zmienił.
Z pewnością nie miałbym problemu z rozpoznaniem go na
ulicy. Może miał lekką nadwagę, ale było to coś praktycznie
niezauważalnego. Gdyby nie fakt, że koledzy z drużyny
przeszkolili mnie, jak dobry zawodnik powinien wyglądać, to
pewnie nawet nie zwróciłbym na tę drobną niedoskonałość
uwagi.
Na pierwszy rzut oka nie tylko to się w Wojtku nie zmieniło.
Uśmiechał się szeroko, ale oczy miał uważne, można było
nawet stwierdzić, że zimne, jakby wypatrywał ofiary. Z tego,
co pamiętałem, było to u niego tak naturalne, jak oddychanie,
jakby nigdy nie tracił czujności. To pewnie mieliśmy wspólne,
aczkolwiek tam, gdzie ja starałem się raczej uważać, aby nie
zostać wykorzystany, Wojtek przygotowywał się do ataku.
I jeszcze jedna rzecz. Może się czepiałem, ale w jednym
zdaniu składającym się z trzech słów zdążył zawrzeć dwa
kłamstwa. Jeśli dodać do tego radość w słowie „witaj”, to
pewnie trzy. I o ile nad kwestią „stary” można by pewnie
dyskutować, to nazwanie mnie przyjacielem, nawet jeśli był to
tylko zwrot, było maksymalnym przegięciem.
Po pierwsze to wątpię, aby Wojtek w ogóle rozumiał, co to
słowo znaczy. On nigdy nie miał przyjaciół, nawet nie miał
kolegów, miał coś w rodzaju sługusów, którzy byli na każde
jego zawołanie, a których bez mrugnięcia okiem
wykorzystywał do swoich celów. To się dało zauważyć już
w liceum, a nie sądziłem, aby z wiekiem, z coraz większą
władzą i pieniędzmi, to się zmieniło.
A po drugie ja byłem ostatnią osobą, która mogła zostać jego
przyjacielem. Czasami wydawało mi się, że tylko ja
rozpoznałem, kim był naprawdę, i on doskonale o tym
wiedział. Mijaliśmy się z daleka i chyba byłem jedyną osobą,
którą darzył jakąś namiastką szacunku, oczywiście
pomieszanego z dobrze skrywaną nienawiścią.
Miałem to wszystko, co on chciał mieć. Mnie przychodziły
tak nauka, jak i zainteresowanie mną w sposób naturalny.
Zwłaszcza to drugie, mimo że nie bardzo mnie to ciekawiło.
Może właśnie dlatego ludzie do mnie lgnęli. On to, z grubsza
mówiąc, „kupował” pieniędzmi swojego ojca.
Co nie powinno mnie zdziwić, na Szymona nawet nie
zwrócił uwagi. Szybko zrozumiałem, jaki był tam układ. Może
Szymon był na fali i był obiecującym projektantem ze
świetlaną przyszłością, ale z pewnością nie był panem
swojego losu, prawdopodobnie nie był nawet panem swojej
marki.
– Co u ciebie słychać? – spytał, rozsiadając się wygodnie
w fotelu naprzeciwko mnie.
– Nie narzekam – odparłem.
Jakie pytanie, taka odpowiedź.
Wojtek uśmiechnął się pod nosem.
– No ja myślę, największa szycha w reklamie to naprawdę
nieźle. Stary byłby z ciebie dumny.
– Nie największa…
– Myślałby kto, że jesteś taki skromny.
– Nie jestem – odparłem – ale to są rzeczy niemierzalne. Na
pewno jestem w czołówce.
– Gdybyś nie był najlepszy, to mnie by tu nie było. – Tym
razem obyło się bez uśmiechu.
Uznałem, że nie ma sensu tego komentować.
– Natomiast co do tej dumy ze mnie, to szczerze mówiąc,
wątpię – stwierdziłem.
Wojtek przez moment sprawiał wrażenie zamyślonego, co
prawdopodobnie również było jakimś zaplanowanym
działaniem. No chyba że jego myśli naprawdę powędrowały
do mojego nieżyjącego ojczyma.
– Pewnie masz rację, w końcu lepiej go znałeś – powiedział
w końcu. – Przykro mi, że nie byłem na pogrzebie, ale akurat
przebywałem poza krajem. Mam nadzieję, że wiązanka
dotarła.
– Owszem, dzięki. – Jakbym miał pamiętać jakieś kwiaty
sprzed kilkunastu lat.
Może przeszlibyśmy do meritum. Abstrahując od tego, że
mój czas raczej sobie ceniłem, to ta podróż w rejony mojego
ojczyma jakoś niespecjalnie mnie pociągała. To był temat od
bardzo dawna zamknięty i nie chciałem do niego wracać.
– To był dobry człowiek.
– W twoich ustach to brzmi wyjątkowo. – Nie mogłem
powstrzymać się od komentarza.
Ku mojemu zaskoczeniu Wojtek wydawał się tego nie
zauważyć. O moim ojczymie można było powiedzieć bardzo
wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że był dobrym człowiekiem.
Natomiast o ile my z Wojtkiem nie utrzymywaliśmy bliskich
relacji, to nasi ojcowie, znaczy mój ojczym i jego ojciec,
kręcili masę interesów razem. Byli zresztą bardzo podobni do
siebie, bezwzględni tak w życiu, jak i w interesach, tak jakby
jakakolwiek ludzka cecha świadczyła o ich słabości. I my
mieliśmy być tacy jak oni. Z Wojtkiem zdecydowanie to się
udało. O sobie zawsze chciałem myśleć, że padłem jak
najdalej od tej jabłoni.
Paradoksalnie dla swojego ojca Wojtek nigdy nie był
wystarczająco dobry, niezależnie od tego, jaką gnidą się
okazywał. Mój ojczym, mający na co dzień do czynienia ze
mną, doceniał zalety mojego „przyjaciela” i nie raz słyszałem
od niego raczej retoryczne pytanie, dlaczego nie mogłem być
jak Wojtek. Ten o tym wiedział i ciągnęło go do mojego domu.
Nic dziwnego, że tak palnął, chociaż oczekiwałbym od niego
bardziej trzeźwego spojrzenia. Z drugiej strony może siebie
też uważał za dobrego człowieka.
– Słyszałem, że byłeś żonaty? – Nagle wyrwał się
z zamyślenia.
– Byłem, to dobre słowo.
– Nie każdy jest stworzony do związków.
Z trudem pohamowałem śmiech. Może i rzeczywiście nie
byłem. Do tamtego z pewnością, ale przyganiał kocioł
garnkowi.
– A ty jesteś? – zadałem pytanie, na które tak naprawdę nie
chciałem znać odpowiedzi.
– A żebyś wiedział, że jestem. – Podniósł prawą dłoń, na
której dumnie prezentowała się obrączka.
Już miałem na końcu języka pytanie, kim jest ta szczęściara,
ale chciałem przejść jak najszybciej do konkretów związanych
z tą wizytą. Zerknąłem na Szymona, który wyglądał na kogoś,
kto z pewnością wolałby być gdzieś indziej i pewnie zająć się
czymś bardziej konstruktywnym.
– Aneta – usłyszałem najprawdopodobniej imię jego żony. –
Wspaniała kobieta. Na dodatek ma swój biznes. Kosmetyki
ekologiczne. Zaczęło się jako hobby, bardzo chciała się czymś
zająć.
Teatralnie wywrócił oczami, jakby to był jakiś niedorzeczny
pomysł, że kobieta miałaby coś robić sama. Nasi ojcowie
byliby z niego dumni.
– W każdym razie całkowicie nieoczekiwanie okazało się, że
to nie tylko dobre produkty, jak i całkiem opłacalne, i teraz
naprawdę nieźle przędzie i ma świetnie prosperujący interes.
– Ona ma? – Znowu nie mogłem się powstrzymać.
Tym razem jednak moja uwaga nie pozostała niezauważona.
Wojtek uśmiechnął się szeroko.
– A jak myślisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie,
chociaż byłem pewien, że nie oczekiwał po mnie żadnej
reakcji.
W końcu już zareagowałem chwilę wcześniej i obaj
najwyraźniej wiedzieliśmy, jak wyglądała rzeczywistość.
Wątpiłem, aby Wojtek dopuścił do sytuacji, że ktokolwiek,
a już w szczególności ktoś tak bliski jak żona, mógł mieć jakiś
niezależny od niego interes. To by oznaczało, że coś byłoby
poza jego kontrolą.
Ja też miałem potrzebę kontroli, ale dotyczyła ona przede
wszystkim mnie i moich spraw. On natomiast musiał
kontrolować innych. Może brało się to z obawy, że w innym
przypadku mógłby zostać sam. Z tym chyba zawsze wiązał się
jego największy strach. Ja byłem sam od zawsze i tego akurat
się nie bałem.
No może do niedawna.
W każdym razie już współczułem kobiecie, choć chyba nikt
jej do ślubu nie zmusił, więc w sumie…
Szymon poruszył się nerwowo na fotelu, co nie spotkało się
ze zrozumieniem ze strony Wojtka, który tylko się skrzywił.
Wątpiłem, aby między nimi dwoma była jakaś nić sympatii.
– Dobrze, ale nie po to tu jesteśmy – powiedział dosyć
chłodno.
– No właśnie, przejdźmy do rzeczy – odpowiedziałem
i celowo spojrzałem w stronę projektanta.
Ten nawet nie próbował udawać, że ma coś do powiedzenia.
Spojrzał tylko na mnie z lekkim wstydem. Kiwnąłem lekko
głową, że rozumiem. Z jakiegoś dziwnego powodu czułem do
niego sympatię, a zdawałem sobie sprawę, że bycie zależnym
od kogoś innego, zwłaszcza kogoś takiego jak Wojtek, musiało
być dosyć przygnębiającym doświadczeniem. Inna sprawa, że
cokolwiek to było, to nie stało się samo z siebie.
– Teraz ci powiem, jakie dokładnie mam oczekiwania –
usłyszałem nieznoszący sprzeciwu głos mojego kolegi.
Podniosłem dłoń, aby w tym miejscu go powstrzymać.
W końcu byliśmy u mnie, a jeszcze nie zdarzyło się, aby ktoś
mówił mi, jak mam wykonywać swoje obowiązki.
– Pozwól, że ci przerwę w tym momencie. To tak nie działa,
nie u mnie. Powiedzcie, co chcecie sprzedać, a ja wam
powiem, jak to zrobić. Przygotuję wszystko, tak jak to widzę
i wtedy możemy podyskutować. Zobaczymy, co na to
powiecie.
– I ja mam za to zapłacić? A jak mi się nie spodoba?
– Sam powiedziałeś, że jestem najlepszy, więc mi zaufaj.
Wojtek popatrzył na mnie dziwnie, po czym się uśmiechnął
szeroko. Nie byłem pewien, czy takie słowo jak zaufanie
w ogóle znajdowało się w jego słowniku.
– Skoro tak stawiasz sprawę.
– Tak stawiam i po starej znajomości mogę nawet wstępny
draft przygotować gratis – zaproponowałem.
– Nie ma mowy – odpowiedział. – Ja płacę swoje rachunki.
– Oczywiście, nawet nie pomyślałem, że mogłoby być
inaczej.
Oczywiście, że nie pomyślałem, chociaż byłem na sto
procent pewien, że tam, gdzie tylko mógł, to raczej nie płacił,
a już z pewnością nie na czas. Nie sądziłem również, że
w jakiś ewidentny sposób łamał prawo. Na pewno miał masę
prawników, którzy go przed takimi działaniami chronili,
naginali prawo na tyle, na ile to było możliwe.
Jednak to ze mną rozmawiał i nie mógł pozwolić, aby
chociaż na chwilę przeszło mi przez głowę, że nie gra
uczciwie. Twardo, ale uczciwie. Trudno było stwierdzić, skąd
miałby się tej uczciwości nauczyć.
Wojtek podniósł się i podał mi dłoń. Tym razem obyło się
bez „miśka”.
– W takim razie szczegóły omówicie sami, a ja czekam na
ten draft. Jutro rano wylatuję do Amsterdamu, będę
z powrotem w poniedziałek wieczorem. Możemy się spotkać
we wtorek.
Ostatnie zdanie to zdecydowanie stwierdzenie. Może na
koniec chciał zaznaczyć, że to jednak ja jestem dla niego. Było
to w sumie prawdą, więc przytaknąłem. Jeśli miał się dzięki
temu poczuć lepiej… Mnie specjalnie nie ubyło.
– Nie ma problemu. We wtorek w takim razie –
odpowiedziałem i uścisnąłem jego dłoń.
Po chwili już go nie było. W sumie jakby w ogóle się nie
pojawił, nie byłoby szkody dla samego spotkania. Część
merytoryczna miała się dopiero zacząć. Gdyby jednak pojawił
się tylko Szymon, z pewnością nie wiedziałbym, z kim
naprawdę miałem do czynienia.
Uśmiechnąłem się zachęcająco do Szymona. Doskonale
wiedziałem, skąd moja sympatia do mężczyzny. W końcu
gdyby nie on, nie poznałbym jej.
A może powinienem być wdzięczny Wojtkowi?
Niezauważalnie pokręciłem głową. Chyba jednak wolałem,
aby taka wdzięczność była należna Szymonowi. Tylko ta do
bólu racjonalna część mnie zawsze chciała wiedzieć, jak jest
naprawdę. Mogło się okazać, że to Wojtek finansował tę
imprezę, która wywróciła moje życie do góry nogami.
– Słucham więc – zwróciłem się do Szymona – opowiedz mi
o swojej pracy.
ROZDZIAŁ 9

Szymon był nie tylko uzdolnionym projektantem, ale


również wielkim pasjonatem swojej pracy. Im dłużej go
słuchałem, tym mniej byłem zaskoczony faktem, że w jakiś na
razie nieznany mi sposób stał się uzależniony od takiego
człowieka jak Wojtek.
Szymon chodził z głową w chmurach i jedyne, o czym
myślał, to była jego własna praca i projekty. Do interesów
głowy nie miał na sto procent, a żyliśmy w czasach, w których
należało wręcz być wielozadaniowym, gdyż na każdym kroku
czaił się ktoś gotowy naszą niewiedzę wykorzystać.
Ja sam miałem już kilka pomysłów, dosyć luźnych jak na ten
etap, ale zaraz po imprezie, głównie po to, aby myśli oddalić
od niej, trochę prześledziłem karierę Szymona. Nigdy
wcześniej nie robiłem burzy mózgów z klientem, ale
mężczyzna po prostu mnie zdobył, a fakt, że trafił akurat na
Wojtka, z którego mój ojczym byłby bez wątpienia dumny,
sprawiał, że chciałem mu pomóc jeszcze bardziej.
Parę godzin w jego towarzystwie przeleciało nie wiadomo
kiedy. Spotkaliśmy się również w piątek. Tym razem z całym
moim zespołem. Co prawda miałem zamiar zająć się
wszystkim osobiście, ale prowadziłem politykę raczej otwartą
i chciałem, aby wszyscy byli na bieżąco.
Zaangażowałem się w temat dosyć mocno. Kiedy jednak
w piątek wieczorem usiadłem w domu i zacząłem analizować
ten przypadek, nie byłem do końca pewien, co tak naprawdę
stało z moimi intencjami. Sympatia do Szymona, Wojtek,
praca sama w sobie, kolejne duże wyzwanie czy może raczej
ona.
Długo nie musiałem myśleć. Każdy z powodów można było
racjonalnie wytłumaczyć. Każdy pasował. Co z tego, kiedy
prawda była inna. Musiałem się na czymś skupić, a nawet
wtedy widziałem ją. Uwagę zawsze miałem podzielną, ale to,
co się teraz działo, dosyć sprawnie wymykało się tej
podzielności.
Właśnie minął tydzień od momentu, kiedy ją ostatni raz
widziałem. Od tej pory nie było żadnego kontaktu, nawet
jednego słowa. Ledwo sobie dawałem z tym wszystkim radę.
Myślami byłem cały czas przy niej, a kiedy wychodziłem
z domu, wszędzie widziałem jej twarz. Jeszcze tylko
brakowało, abym podbiegł do jakiejś kobiety, złapał za ramię
z nadzieją, że to będzie właśnie ona. Mogłem się tylko
domyślać, jaka byłaby jej reakcja, gdyby spojrzała w twarz
szaleńca. Nie wątpiłem nawet przez chwilę, że gdybym zdobył
się na coś takiego, to z pewnością coś niepokojącego
patrzyłoby mi z oczu.
W pewnym momencie zawołałem Lunę i zdecydowałem, że
pojedziemy na łąkę, której współrzędne mogłem właściwie
w każdej chwili wymienić z pamięci. Mało tego, po
przebudzeniu w nocy pewnie też bym się nie pomylił. Po
kolei, jak i od tyłu. Z coraz większą pewnością
przekonywałem się, że jednak nie byłem normalny.
Kiedy wpadłem na ten pomysł, dochodziła osiemnasta, co
oznaczało, że dotarłbym o dziewiętnastej. Nie wiedziałem, co
miałaby ta podróż mi dać, ale przynajmniej coś bym robił.
Byłbym w ruchu, plus dochodziło około sześćdziesiąt minut
nadziei, że może ona tam będzie. Czy ja siebie sam słyszałem?
Teraz zaczynałem bajać o nadziei. Co to w ogóle było?
Według mnie ludzie dzielili się na dwie kategorie, tych, co
coś robili niezależnie od efektów, niezależnie, czy im się
udało, przynajmniej próbowali, przynajmniej dawali sobie
szansę, i tych, co mieli nadzieję. Nadzieję, że życie lub
jakakolwiek inna siła tak pokieruje ich losem, że samo
myślenie o sukcesie doprowadzi do niego. I nie miało
znaczenia, czy chodziło o sferę prywatną, zawodową, czy
spełnienie marzeń. Rozmyślali o nich, przenosili się do nich na
jawie i mieli nadzieję.
I ja właśnie miałem się tej nadziei oddać. Na swoją obronę
mogłem dodać, że chciałem jej pomóc poprzez ruszenie się do
samochodu i godzinną jazdę, ale w dalszym ciągu chwytałbym
się czegoś, na co nie miałem wpływu. Choć przecież jednak
ostatnie dwa tygodnie pokazały mi, że na wiele rzeczy nie
miałem wpływu. Głównie dlatego, że wpuściłem do życia
drugą osobę. I nawet nie wiedziałem, kogo wpuściłem i czy
miałem rzeczywiście coś do powiedzenia. Ona po prostu
weszła, a raczej wtargnęła, a ja, jako osoba bardzo
przywiązana do brania odpowiedzialności za własne czyny,
nie dopuszczałem myśli, że stało się to poza mną, bez mojej
zgody.
To była moja decyzja i wszystko, co się działo ze mną od
tamtej chwili, stanowiło tego konsekwencję. To było
oczywiste i nie mogłem ani nie miałem zamiaru przed tym
uciec.
Kiedy stanęliśmy z Luną przed wyjściem z mojego budynku,
po słońcu, które świeciło w okna nie było już śladu, natomiast
na zewnątrz było ciemno, jakby nagle nastała noc. Bez
wątpienia moje postrzeganie rzeczywistości było w ostatnim
czasie mocno zaburzone, ale chyba jednak nie na tyle, abym
nie wiedział, jaka jest pora dnia, a i słońce, które przed chwilą
widziałem, też mi się raczej nie przyśniło.
Nagle niebo rozjaśniła błyskawica. Na szczęście nie
towarzyszył jej żaden bliski grzmot. Zagadka nagłej zmiany
pogody została rozwiązana. Po chwili kolejne błyski przecięły
niebo, a Luna w dosyć jasny sposób dała mi do zrozumienia,
że ona się nigdzie nie wybiera. Zdecydowanie odwróciła się,
podbiegła do windy i szczeknęła w jej stronę, kierując
spojrzenie na mnie.
„Jeśli chcesz, to możesz iść sam, ale wolałabym jednak, abyś
ze mną został”.
Nie wiem, czy akurat to miała na myśli, ale to wyczytałem
z jej oczu. Kiedy weszliśmy z powrotem do windy, zamerdała
wesoło ogonem, co oznaczało, że niewiele się pomyliłem lub
nawet wcale.
W domu podszedłem do okna. W międzyczasie ulewa na
dobre się rozkręciła, a jak okiem sięgnąć, nie było widać
końca czarnych chmur. Trudno było powiedzieć, jak
wyglądała sytuacja poza miastem, ale w taką pogodę nie
odnalazłbym tam nikogo.
Przez dłuższą chwilę patrzyłem jak zahipnotyzowany na
deszcz, na błyskawice i na pojedyncze grzmoty. Zawsze
lubiłem burze, było w nich coś oczyszczającego, były w nich
gniew i pewna ostateczność. Jakby natura chciała powiedzieć
nam „dość”, jakby chciała zmyć cały brud, który tworzyliśmy,
który był naszym udziałem. Jednak przy całej jej sile
i nieprzewidywalności nie miała szans z człowiekiem, z jego
wolą niszczenia wszystkiego, co spotka na drodze. Czasami
dawała znać o swojej potędze i wtedy była rozpacz związana
ze szkodami, które wyrządziła, a nie których doznawała
każdego dnia.
Kiedy tak patrzyłem, przed oczami oczywiście miałem tylko
jedną osobę. Gdzieś tam pokrytą deszczem. Gniew, potęga,
ostateczność, coś nieujarzmionego, coś, co tylko samo może
się skończyć, a każda próba walki jest z góry przegrana.
Kolejny błysk i grzmot, od którego zabrzęczały szyby
w oknach. To była cała ona. Przychodziła nagle i tak samo
nagle odchodziła, zostawiając mnie rozbitego.
Usłyszałem pukanie. Luna poderwała się spod stołu
i podbiegła do drzwi.
Serce zabiło mi szybciej. Tak się chyba mówi. Nie wiem,
czy tak było w rzeczywistości. Ale wiem, że to, co poczułem,
nie dało się w żaden sposób ująć słowami. Luna nie szczekała,
wręcz przeciwnie, zapiszczała pod drzwiami, jakby znajdował
się tam ktoś, za kim bardzo tęskniła. Już ją widziałem
podskakującą ze szczęścia, a ogon mało jej się nie urwał. Po
drugiej stronie drzwi mogła być tylko jedna osoba.
Pukanie się ponowiło. Za oknem odgłosy burzy były coraz
głośniejsze, jakby uparła się i krążyła wokół mojego budynku.
A może już była w środku, może właśnie stała po drugiej
stronie. Położyłem dłoń na drzwiach, jakby to miało pomóc mi
wyczuć jej obecność. Luna szalała u moich stóp, raz po raz
skacząc na klamkę.
Otworzyłem drzwi. Na korytarzu było ciemno. Musieli
wyłączyć prąd, a ja nawet tego nie zauważyłem, stojąc przez
cały czas w ciemnościach, które rozświetlały jedynie
błyskawice.
Luna wyskoczyła do przodu i prawie przewróciła drobną,
ledwo widoczną figurkę.
Ta przykucnęła i pozwoliła nacieszyć się sobą mojej suni. Po
chwili zdecydowanym głosem kazałem Lunie wejść do
środka. Choć niepocieszona, to jednak posłuchała.
Teraz ja podszedłem do niej. Jeśli powiedziałbym, że
czekałem na tę chwilę całą wieczność, to pewnie wiele bym
się nie pomylił. Może to było raptem kilka dni, ale dla mnie
była to nieskończoność i jeszcze trochę. Chciałem przytulić ją
ze wszystkich sił, chciałem poczuć ją przy mnie. Nigdy na
nikogo tak nie czekałem. To coś we mnie chciało się wyrwać
i uwolnić. Chwycić ją i stać się jej częścią.
To wszystko chciałem zrobić, a jednak stałem jak wryty
i tylko wpatrywałem się w nią. Była cała mokra, dosłownie
ociekała wodą, a wokół niej zdążyła utworzyć się kałuża. Stała
tak, nie mówiąc ani słowa. Po co ułatwiać cokolwiek?
Moje chwilowe zamurowanie na szczęście szybko minęło.
Wziąłem ją na ręce i wniosłem do mieszkania, nogą
zamykając drzwi. Była tak lekka, że aż trudno było mi w to
uwierzyć. Luna plątała się pod drzwiami. Czasami żałowałem,
że nie potrafię tak jak ona. Co na sercu, to na dłoni, a w jej
przypadku nie tylko na łapie, ale na całym ciele. O ile życie
byłoby łatwiejsze… A może trudniejsze? W tamtym
momencie chciałbym być jednak jak ona i pozwolić uwolnić
się nagromadzonym emocjom.
Ale nie byłem.
Trouble oparła głowę na moim ramieniu, jakby dając zgodę
na cokolwiek, co miałem zamiar zrobić.
Skierowałem kroki do łazienki i postawiłem ją w wannie.
Światła w dalszym ciągu nie było. Sięgnąłem do szafki, licząc
po cichu, że cały czas będą tam świeczki i zapałki i że
w dalszym ciągu będą się do czegoś nadawać. Nie wiem, ile
czasu tam leżały. Była to pozostałość po jednej z moich
krótkich znajomości. Monika była lepiej niż przygotowana do
wizyty u mnie i miała dosyć jasno sprecyzowany obraz, jak
powinien wyglądać romantyczny wieczór. Nie wchodząc
w szczegóły, dla kogoś takiego jak ja, kto lubił panować nad
wydarzeniami, Monika była niedoścignionym wzorcem, który
określenie control freak przesunął poza wszelkie granice.
Porządek i świadomość tego, co się posiada, okazały się
bardzo pomocne. Szybko wyciągnąłem świeczki i zapałki. Po
chwili łazienkę rozświetliło drobne światło. Trouble stała tak,
jak ją postawiłem.
Dopiero w świetle świec dostrzegłem, że cała drży. Szybko
ściągnąłem z niej kurtkę, następnie złapałem za dół koszulki.
Zawahałem się przez moment, ale ona już zdążyła podnieść
ręce. Nie zwlekając, podciągnąłem materiał i po paru
sekundach górną część jej ciała okrywał jedynie stanik.
Pomyślałem, że na tym na tę chwilę poprzestanę i sięgnąłem
po największy ręcznik, jaki miałem. Okryłem jej ramiona
i delikatnie je wytarłem.
Kiedy dotykałem ich, przez moment wydawało mi się, że
skrzywiła się z bólu. Jednak kiedy nasze oczy się spotkały,
pokręciła tylko głową, jakby chciała powiedzieć „Nic to”.
Szybko jednak sama złapała za ręcznik, więc ja mogłem
skupić się na spodniach i butach. Po chwili stała owinięta
ręcznikiem w samej bieliźnie.
Do tej pory żadne z nas nie wypowiedziało ani jednego
słowa.
Teraz była kolej na następny krok. W końcu bielizna też była
mokra i raczej wymagała zdjęcia. Na szczęście nie dostałem
dużo czasu na zastanawianie się. Poczułem, jak obejmuje mnie
rękami, a ręcznik spada do wanny. Ponownie wziąłem ją na
ręce i powoli zaniosłem do sypialni.
Położyłem na łóżku delikatnie, jakbym bał się, że się rozleci.
Nie wiem, skąd takie odczucia, przecież to był ten wulkan
energii, ta dziewczyna ze stali, która bez problemu robiła ze
mną, co chciała. Może to właśnie była ta sprzeczność, która
tak mnie pociągała.
Szybkim i zdecydowanym ruchem, który tylko potwierdził,
co się kryło głęboko, szarpnęła moją koszulę. Kilka guzików
odleciało, usłyszałem również trzask rwącego się materiału.
Szybko pozbyłem się reszty ubrania. W międzyczasie ona
również zdjęła tę mokrą resztkę, która zasłaniała
najintymniejsze miejsca.
Przyciągnęła mnie do siebie, oplatając nogami. Nie upłynęła
chwila, a znalazłem się w jej wnętrzu. Chciałem ją pocałować,
ale przytrzymała mnie na odległość spojrzenia. Czułem, jak
pracują jej biodra. Miarowo i jednocześnie bardzo delikatnie
wykonywała ruchy, co jakiś czas zmieniając kąt lub tempo,
dopasowując do tego, co czuła. A ja podążałem krok w krok za
nią, dopasowując się i starając się wyjść naprzeciw jej
oczekiwaniom.
Kochaliśmy się powoli, nie odrywając od siebie wzroku.
Tylko coraz cięższe oddechy świadczyły o narastającym w nas
podnieceniu. Staraliśmy się trzymać w ryzach nasze ruchy tak,
jak byśmy chcieli to połączenie utrzymać jak najdłużej.
Nie wiem, czy istnieje większa bliskość niż ta schowana
w spojrzeniu, kiedy patrzymy na siebie i wszystko widać jak
na dłoni, jakbyśmy czytali z siebie nawzajem, jakby tam
wszystko było ukryte i w jednej chwili jesteśmy gotowi
otworzyć te drzwi do naszego wnętrza.
„Widzę cię”.
„Ja też ciebie widzę”.
„Jestem”.
„Jestem”.
Nie padło nawet jedno słowo, a jednocześnie padło ich tak
wiele.
Czy byłem mądrzejszy niż wcześniej? Nie sądzę, a w tym
samym czasie dostałem tak wiele. Miałem tylko nadzieję, że
przynajmniej tyle samo dałem.
Koniec przyszedł nieoczekiwanie.
Dostrzegłem lekki uśmiech w jej oczach. Delikatny jak
mrugnięcie. Jej ruchy nagle się zmieniły, cokolwiek
uruchomiło się w niej, wyzwoliło się natychmiast we mnie.
Na jeden bardzo krótki moment zamknęła oczy i wypuściła
powietrze, jakby cały czas kumulował się w oczekiwaniu na tę
chwilę. Znowu to poczułem, jak ściska mnie z całej siły, jakby
chciała, żebym ją przeniknął, żebyśmy się zlali w jedną całość.
Odpowiedziałem tym samym, drżąc przy tym w obawie, że
usłyszę chrupnięcie pękających jej delikatnych kości.
Oczywiście nic takiego się nie stało. To była kobieta ze stali.
Po chwili leżeliśmy obok siebie na plecach.
Na zewnątrz grzmoty już odeszły, ale deszcz padał
w dalszym ciągu, a błyski wciąż rozświetlały ciemne niebo.
Poczułem, jak palce jej dłoni wplatają się w moje
i delikatnie je ściskają. Coś było w tych małych gestach,
w spojrzeniach, w niby niepozornych uściskach dłoni. Coś, co
nadawało im znaczenie, coś, co wznosiło je ponad poziom
innych gestów. Jakby cała bliskość, jaką dwoje ludzie mogli
i chcieli wyrazić, była zawarta właśnie w nich. Jakbyśmy tymi
niby-drobiazgami mówili więcej niż jakimikolwiek słowami.
Słowami, których do tej pory nie wypowiedzieliśmy.
Oczywiście w głowie kłębiło mi się milion pytań, ale tu
i teraz byłem gotowy z nich wszystkich zrezygnować, abyśmy
tylko mogli tak trwać. Leżąc obok siebie i trzymając się za
ręce.
Wiedziałem, jak to brzmiało. Ja nie tęskniłem, ja nie
trzymałem za ręce. Te rzeczy nie podpadały pod kontrakty,
które rządziły moim życiem. Nawet te, w których jakaś strona
chciała ugrać więcej, były z zasady uczciwe, coś
wymienialiśmy za coś, wszystko było jasne.
Kobiecie leżącej u mojego boku za te kilka chwil razem
byłem gotowy oddać wszystko. I jeśli mieliśmy nie
wypowiedzieć ani słowa, to mogło tak być.
Nie wiedziałem, co to jest, i nie miało to znaczenia. Nie
musiałem tego nazywać.
Zamknąłem na chwilę oczy i jednocześnie odruchowo
mocniej uścisnąłem jej dłoń. Jakbym bał się, że przez krótką
chwilę mojej nieuwagi ona nagle zniknie.
Czy to mnie odkryło? Tak to w tamtej chwili poczułem.
Właśnie w tym małym geście, w którym, przynajmniej dla
mnie, objawiły się moje strach i niepewność, pokazałem
całego siebie. Nie znałem tego człowieka, a jednak w jakiś
sposób był mi bliski. Jak nigdy niepoznany brat bliźniak.
Gdzieś czasami czułem, że istnieje, ale był bardziej
złudzeniem, którego szybko się pozbywałem, niż czymś
namacalnym.
Inna sprawa, że bardziej odkryty być nie mogłem, ale moja
nagość była niczym w porównaniu z dostępem do
zakamarków, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. To
było tak, jakbym wpuszczał kogoś do własnego domu, a sam
nie wiedział, co się w nim znajduje.
Nagła poświata zalała moją sypialnię. Resztki zachodzącego
słońca wpadły do pomieszczenia. Widocznie burza była już za
nami. Poczułem, jak Trouble drgnęła.
Uznałem, że dosyć już ciszy.
– Chyba mi teraz nie uciekniesz? – spytałem, starając się
zachować spokój.
Pytanie wydało mi się dosyć logiczne i raczej luźne, ale
wewnątrz czułem, jakbym był na jakimś egzaminie i od tego,
co usłyszę, zależało moje być albo nie być.
– Jeszcze nie teraz – usłyszałem jej cichą odpowiedź.
– Twoje ubranie jest na pewno wciąż mokre.
– Nie masz suszarki?
– Zbytek luksusu. Wiesz, ile płyt można za to kupić?
Roześmiała się.
– Domyślam się, ale suszarka nie jest na jedno użycie.
– Moje płyty również nie są.
– A jakbyś potrzebował nagle coś wysuszyć? – nie dawała za
wygraną.
– Mam kilka kompletów ubrań, więc może nie byłoby to
łatwe, ale jakoś dałbym radę.
Ponownie się roześmiała. Było w tym śmiechu coś lekkiego,
coś innego. Każdemu naszemu wcześniejszemu spotkaniu
towarzyszyło swojego rodzaju napięcie. Nie zawsze było
widoczne gołym okiem, ale zawsze kryło się gdzieś pod
powierzchnią.
Teraz, przynajmniej przez tę krótką chwilę, wydawało się
gdzieś zniknąć.
– Ale wyobraź sobie, że masz nagle niespodziewanego
gościa, w środku burzy, całego przemoczonego i ten gość
potrzebowałby, aby mu wysuszyć ubranie. Mało
prawdopodobne, ale przecież może się zdarzyć, prawda?
Czułem uścisk jej dłoni. Choć zdecydowanie mniejsza,
wydawała się idealnie dopasowana do mojej, jakby ten uścisk
ćwiczony był całymi latami.
– No rzeczywiście mało prawdopodobne, ale nie
niemożliwe. Jest jeszcze jedna rzecz: zależy kto by to był, bo
jeśli ktoś, kogo niespecjalnie chciałbym widzieć, to suszarka
byłaby jak najbardziej na miejscu, ale w przeciwnym wypadku
dlaczego miałbym chcieć ułatwić tej osobie opuszczenie
mojego domu?
– No to jest argument przeciwko suszarce. To znaczy, że nie
chcesz mnie wypuścić? – spytała i przekręciła się na bok.
Zrobiłem to samo i przysunąłem się do niej na tyle, że nasze
brzuchy prawe się stykały.
– Myślę, że nie ma znaczenia, czego ja chcę. Ty i tak zrobisz
swoje – stwierdziłem.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Była tak blisko, że czułem ciepło jej oddechu na twarzy,
kiedy do mnie mówiła.
– Nie chcę cię wypuścić – powiedziałem, wpatrując się
wyraźnie w jej oczy, szukając reakcji na moje słowa.
– Chciałbyś mnie zamknąć w złotej klatce?
Słowa brzmiały trochę jak zarzut, ale pytanie było zadane
lekko, jakby trochę żartobliwie. Oczywiście to nie wykluczało,
że mogło być podchwytliwe.
– Najgorsze, co można by zrobić – odparłem.
– Przecież powiedziałeś, że nie chcesz mnie wypuścić.
– To są dwie całkowicie różne rzeczy.
– Tak?
Sposób, w jaki wypowiedziała ostatnie słowo, sprawił, że
odniosłem wrażenie, że to nie jest pytanie do mnie, ale jej
wzrok, który przez ułamek sekundy był nieobecny, szybko
wrócił do mnie.
– Tak? – powtórzyła.
– Zamykanie kogoś wiąże się z trzymaniem wbrew woli,
a jest to jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie można zrobić
drugiemu człowiekowi. Ponadto ty jesteś stworzona do
wolności…
– Jestem – wtrąciła.
Znowu jej myśli, a za nimi wzrok udały się gdzieś na ułamek
sekundy. Nie byłem nawet pewien, czy to było stwierdzenie
faktu, czy też może pytanie.
– Jesteś – stwierdziłem z przekonaniem.
Zdawałem sobie sprawę, jak niewiele wiedziałem o kobiecie
leżącej obok mnie, ale wszystko, co widziałem i co było moim
udziałem, świadczyło właśnie o tym.
– Oczywiście, że jesteś, tylko ktoś naprawdę wolny może
robić i zachowywać się tak jak ty.
Poczułem, jak się delikatnie odsuwa ode mnie. Niedużo, ale
zawsze.
– A pomyślałeś, że ktoś, jak to powiedziałeś, naprawdę
wolny nie musi się tak zachowywać, że to może być takie
wyjrzenie przez kraty i złapanie oddechu?
Przyjrzałem się jej uważnie, a ona dostrzegła moje
spojrzenie.
– A tak jest?
I to było o jedno pytanie za dużo.
Nagle gwałtownie się podniosła, złapała pewnie jeszcze
mokrą bieliznę i wybiegła z sypialni.
Skoro już i tak powiedziałem o zdanie za dużo, to raczej nie
miałem nic więcej do stracenia. Nie chciałem, żeby znowu mi
tak szybko zniknęła.
Nakładając szybko spodenki, wpadłem za nią do łazienki.
Właśnie zapinała spodnie i szykowała się do założenia bluzki.
W międzyczasie przywrócono prąd i w łazience było włączone
światło.
Trouble stała do mnie tyłem, ale i tak pierwszą rzeczą, która
rzuciła mi się w oczy, był ogromny siniak na lewym ramieniu
i kilka mniejszych na barku i w okolicach łopatek. To stąd
było to skrzywienie się, kiedy ją wycierałem ręcznikiem.
W ciemnościach rozświetlanych jedynie świeczkami nie
miałem szansy tego zobaczyć, zwłaszcza że wtedy stała do
mnie przodem.
– Co ci się stało? – spytałem.
Odwróciła się gwałtownie, jednocześnie szybko naciągając
bluzkę na ramiona. Ubranie było cały czas mokre i cały proces
przebiegał dosyć opornie, co wywołało u niej wyraźną
irytację.
Kiedy wreszcie uporała się z niesfornym odzieniem, przez
chwilę patrzyła na mnie ze złością. Szybko ją jednak zgasiła
gdzieś w środku i już spokojniej, ale z wyraźnym chłodem
w głosie, odpowiedziała:
– Lubię biegać po lesie i potknęłam się o korzeń. Chroniąc
głowę, wylądowałam na ramieniu. Tak, obróciłam się
w powietrzu. Po prostu wywróciłam się.
Słuchałem w skupieniu, przyjmując na wiarę to, co mówiła.
W końcu ja też, grając w koszykówkę, niejednokrotnie
kończyłem z siniakami.
I wtedy padło to ostatnie słowo. „Wywróciłam się”.
Poczułem, jak wszystko się we mnie napina. Nie miałem
podstaw jej nie wierzyć. Wytłumaczenie było logiczne i jak
najbardziej prawdopodobne, tylko to nieszczęsne
„wywróciłam się”.
Słyszałem te słowa wiele razy. Słowa klucz, słowa wytrych.
Niemówiące nic, a jednocześnie wyjaśniające wszystko. Moja
matka często się „wywracała”. Zawsze na inną część ciała.
Czasami można było zachodzić w głowę, jak możliwe było,
aby dany siniak powstał przy wywróceniu. Większości nie
widziałem, ale bezbłędnie potrafiłem rozpoznać, gdzie się
znajdują, kiedy nagle, bez wyraźnego powodu, krzywiła się
z bólu. Moja matka kochała słońce, a jednak prawie zawsze
miała długie spodnie i ubrania z długim rękawem. Chodziło
pewnie, aby nie wszyscy wiedzieli, jak często się wywraca.
Ja jednak wiedziałem.
I teraz stałem jak zamurowany, z trudem kryjąc, co się we
mnie działo.
– Musisz uważać – powiedziałem najspokojniej, jak się dało.
– Muszę. – Skinęła głową.
Po jej wcześniejszej irytacji nie było śladu.
– Naprawdę wychodzisz? – spytałem.
– Jestem przecież wolna. Nie o taką wolność ci chodziło,
żebym robiła to, co chcę? Czy może żebym robiła to, co ty byś
chciał?
Wyminęła mnie i skierowała się w stronę drzwi.
W tym momencie poczułem zmęczenie. Ta „kolejka górska”
zaczynała odciskać na mnie swoje piętno. Nie chciałem, żeby
wychodziła i pewnie gdybym miał jakąś opcję, to zrobiłbym
wszystko, aby do tego nie dopuścić, ale te niedomówienia
sprawiały, że miałem trochę dość tej gry.
Gry, której zasad nawet nie znałem.
Powoli skierowałem kroki do drzwi. Trouble stała do nich
przodem z ręką na klamce. Ewidentnie czekała na mnie.
– Jeszcze nie poszłaś? – spytałem oschle.
Ten ton mnie samemu sprawił ból, ale nie potrafiłem
wykrzesać z siebie entuzjazmu. Byłem gotowy wiele
zrozumieć, ale najpierw musiałbym się czegoś dowiedzieć,
czegokolwiek.
– To jednak nie chcesz mnie aż tak bardzo zatrzymać?
– Jakie ma znaczenie, co ja chcę? – odpowiedziałem do jej
pleców. – To wszystko jest bardzo fajne, takie inne… – Teraz
ja starałem się powiedzieć jak najmniej.
– Ale męczące – dokończyła za mnie.
– Może się starzeję, a ponadto…
– Lubisz jasne sytuacje.
– Lubię wiedzieć, na czym stoję – potwierdziłem.
– Do tej pory ci to nie przeszkadzało.
Oparłem się o framugę drzwi. Miałem dosyć tego dreptania.
Miałem dosyć mówienia do jej pleców. Ona jednak
najwyraźniej nie miała zamiaru się odwracać, może koniec
końców nie była takim świetnym pokerowym graczem
i obawiała się, że nie wszystko da się ukryć pod ironicznym
uśmiechem. Jej ręka cały czas spoczywała na klamce. Była
gotowa w każdej chwili wyjść i uciec. To na pewno
przywodziło mi na myśl strach. Nie wiem przed kim, bo że
mnie nie miała się co obawiać, musiała już wiedzieć.
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Oczywiście, że mi
przeszkadzało. Jednocześnie nie miałem ani zamiaru, ani
prawa mówić jej, co ma robić. Gdybym nie chciał, żeby się
u mnie znalazła, mógłbym po prostu nie otwierać drzwi.
Taka opcja jednak nie wchodziła w grę. Ja to wiedziałem
i ona prawdopodobnie również. Czy jednak byłem szczęśliwy,
że nic nie wiem i nie mam na nic wpływu? Odpowiedź była
jednoznaczna.
Przez chwilę staliśmy w ciszy.
Nagle, nie czekając na moje słowa, zaczęła powoli:
– Jeśli ci to nie przeszkadza, to przyszłabym jutro na dłużej,
jeśli oczywiście masz czas i ochotę mnie przyjąć.
– O której? – spytałem. – Wiesz, żebym akurat był w domu.
Byłem pewien, że się uśmiechnęła.
– Nie przeginaj – powiedziała i nacisnęła klamkę.
Po chwili, nawet nie spojrzawszy w moją stronę, zniknęła za
drzwiami.
Zaspana Luna wychynęła z salonu, machając ogonem.
– Jutro – powiedziałem do suni. – Jutro.
Ta jednak podeszła do drzwi.
– Tak, oczywiście – uśmiechnąłem się pod nosem – my
wyjdziemy dzisiaj, zaraz. Pozwól, że tylko coś na siebie
włożę.
Z jej pyska wyczytałem informację, że lepiej by było,
gdybym się pospieszył. Tak też zrobiłem.
Po raz pierwszy po rozstaniu byłem w dobrym humorze. Po
raz pierwszy wiedziałem, na co czekam.
ROZDZIAŁ 10

Poprzedniego dnia długo nie mogłem usnąć. Myślami byłem


cały czas przy czekającej mnie wizycie. Wizycie, o której
wiedziałem. Wizycie, która została zapowiedziana. Nie
wiedziałem dokładnie, kiedy ona nastąpi, ale wiedziałem, że to
będzie w sobotę, że to będzie tego konkretnego dnia.
Tak przynajmniej zostało obiecane.
Wstałem wcześniej niż zwykle w soboty, gdyż już o siódmej
byłem na nogach. Normalnie też raczej długo nie spałem. Nie
lubiłem się przewalać w łóżku, to zawsze kojarzyło mi się
z biernością. Po zbyt długim śnie byłem zazwyczaj rozespany
i zmęczony, a tego uczucia nie znosiłem. Podobno czasami
należy sobie samemu pozwolić na coś takiego. Ja nie byłem
przekonany. Mój nastrój zależał od aktywności. Zawsze tak
miałem, niezależnie, czy to była nauka, czy sport, musiałem
być w „ruchu”, musiałem działać. To było tak, jakby
zatrzymanie się w miejscu oznaczało śmierć.
Pewnie takie porównanie było przesadą, ale mój ojciec nic
nie robił, stał w miejscu, a właściwie cały czas się cofał. Moje
najwcześniejsze wspomnienia wiązały się z tym, że ciągle
zmieniał pracę. Nic go wystarczająco nie satysfakcjonowało,
ale fakty były takie, że nie mógł zrozumieć, że musi coś robić.
W każdej pracy się go czepiali, w każdej go nie doceniali,
zawsze znalazł się jakiś winny. W domu z kolei matka ciosała
mu kołki na głowie. Ona też do pracy nigdy się nie rwała, ale
zawsze tłumaczyła, że przecież urodziła mnie, jej praca
polegała na zajmowaniu się dzieckiem. Nie mam nawet
jednego wspomnienia związanego z tym „zajmowaniem się”,
ale z fakt, że rzeczywiście mnie urodziła, trudno było
podważyć. Chociaż na tym jej rola się skończyła.
Pewnego dnia ojciec miał już dosyć. Nie wiem, czy jej, czy
mnie, czy wszystkiego. Po prostu wyszedł i nie wrócił. Jestem
pewien, że nie była to nagła decyzja. Z pewnością już miał
upatrzoną jakąś ofiarę, na której mógłby się „zawiesić”.
Problem ich małżeństwa był taki, że dwójka najbardziej
leniwych ludzi pod słońcem postanowiła być razem. I każde
liczyło, że to drugie je utrzyma. Takie złudzenie nie mogło
trwać wiecznie. Na szczęście dla mnie zdążyli zrobić syna.
Chociaż gdyby tego nie zrobili, i tak nigdy bym się o tym nie
dowiedział.
Moja matka była bardzo atrakcyjną kobietą. Nawet teraz,
mając prawie sześćdziesiąt lat, potrafiła przyciągnąć wzrok
mężczyzn. Biorąc jednak pod uwagę, jakim majątkiem
dysponowała, nigdy do końca nie miało się pewności, czy to
ona jest magnesem, czy jej pieniądze. Jednego byłem pewien,
z pewnością nie była głupia. Trudno nawet opisać, jak ciężką
drogę przeszła, aby znaleźć się w tym miejscu, w którym się
znajdowała, ale to był jej wybór, od początku do końca. Nie
wiem, czy do końca wiedziała, na co się decyduje, ale
wiedziała, jakim człowiekiem był mój ojczym, zanim
zdecydowała się wyjść za niego. Prawdopodobnie od samego
początku miała plan i nawet kiedy zło ją zaskoczyło,
zdecydowała się mimo wszystko go zrealizować. Znosiła
wszystko, widząc swój cel.
Szkoda tylko, że nie wzięła pod uwagę faktu, że byłem
jeszcze ja. A może właśnie wzięła i ja też byłem częścią jej
planu. Wtedy tego nie rozumiałem, widziałem krzywdę,
widziałem zło. Czyste, bezkarne zło. Rosłem w nim.
Nasiąkałem nim. Na szczęście zawsze wiedziałem, czym ono
jest, i nigdy nie przyszło mi do głowy, że takie traktowanie
drugiego człowieka jest czymś normalnym.
Czy żałowałem tego, co się stało? Nie, nigdy. Nawet
rozumiałem moją matkę. Miała cel. Natomiast nie
rozumiałem, jak mogła mnie wykorzystać. Jak mogła
pozwolić dziecku przeżywać to wszystko. Kiedy ostatecznie
okazało się, że…
Nieważne. To była przeszłość, której i tak pewnie bym nie
zmienił. Byłem, gdzie byłem, bo szybko zrozumiałem, że
każdy ma jakiś cel, jakąś agendę. I nauczyłem się jeszcze
jednej rzeczy. Nigdy nie dać się wykorzystać.
Śmiesznie to brzmiało, kiedy się krzątałem po domu
i przygotowywałem wszystko na przyjście kobiety, o której nic
nie wiedziałem, a która prawdopodobnie wiedziała bardzo
wiele o mnie. Jak to się miało do tego niewykorzystywania? Ja
nie czułem się wykorzystywany. Raczej. I tej wersji na tę
chwilę się trzymałem.
A trzymając się jej, zrobiłem z samego rana zakupy,
posprzątałem mieszkanie, co było takim trochę przelewaniem
z pustego w próżne, gdyż u mnie zawsze był porządek. Inaczej
nie potrafiłem odpoczywać, a wraz z Luną specjalnie nie
brudziliśmy. Ale i tak pomyślałem, że jak się odświeży, będzie
przyjemniej. Następnie przygotowałem jedno z moich
ulubionych dań, czyli zapiekankę warzywną, która zawierała
dokładnie to, czyli cukinię, dynię, bataty, kalafiora, brokuły,
pietruszkę, seler i co tam jeszcze miałem pod ręką. Oczywiście
dodawałem do tego pokrojony czosnek i masę różnych ziół
i wychodziło idealne danie. Tak naprawdę nie wiedziałem, jak
Trouble się odżywia. Ale opcja bezmięsna wydawała mi się
optymalna, zwłaszcza na wypadek, gdyby go nie jadła.
Nie minęło południe, a ja byłem przygotowany jak na wizytę
królowej. Zapiekanka czekała na wstawienie do piekarnika.
Piwo, prosseco i białe wytrawne wino chłodziły się
w lodówce. Czerwone wino stało na blacie, w każdej chwili
gotowe do otwarcia. Jeszcze tylko brakowało, żebym założył
mój najlepszy garnitur.
Strasznie to przeżywałem. Do tej pory wszystko odbywało
się nagle, z zaskoczenia, można powiedzieć, że spontanicznie,
bez czasu na zbyt intensywne przygotowanie, bez czasu na
rozmyślania. Dzięki temu wszystko przychodziło mi
naturalnie, zresztą nigdy nie miałem problemów w kontaktach
z innymi, niezależnie, czy to byli mężczyźni, czy kobiety.
Teraz im bliżej tej „oficjalnej” wizyty, tym byłem w coraz
większym stresie. Aby zabić czas, wziąłem Lunę do parku, nie
odchodząc na tyle, aby stracić z oczu wejście do mojego
budynku. Nie spodziewałem się jej tak wcześnie, ale wolałem
mieć rękę na pulsie.
Tak miałem na pulsie, że kiedy tylko po powrocie winda
otworzyła się na moim piętrze, Luna wystrzeliła jak z armaty.
Chyba tylko cud spowodował, że drzwi do mieszkania nie
wyleciały z framug. Podszedłem powoli i nacisnąłem klamkę.
Luna wpadła do środka i zanim zdążyłem zamknąć drzwi,
usłyszałem odgłosy powitania. Nie wiem, czy to było tylko
złudzenie, ale miałem wrażenie, że moja piesa ze mną się aż
tak nie witała.
Gdy wszedłem do salonu, oczywiście zobaczyłem ją.
Ewidentnie przywitanie się już skończyło. Na blacie wyspy
stały dwa kieliszki do połowy napełnione czerwonym winem.
Otwarta butelka stała obok.
– Pomyślałam, że właśnie czeka, żeby ją otworzyć. – Jej
wzrok powędrował w kierunku trunku.
– Od początku czułem, że jesteś bystra – odparłem
i podszedłem do niej.
Objęła mnie ramionami i pocałowała w usta. Przez chwilę
patrzyłem na nią. Biła od niej taka świeżość i energia. Jakaś
przeciwność tego, co zobaczyłem dzień wcześniej. Patrzyłem
jej w oczy, jakbym chciał coś dostrzec, znaleźć cokolwiek, co
mi powie, kim jest. Ona doskonale to widziała, a w kącikach
jej ust błąkał się ten uśmiech, który tak dobrze zdążyłem
poznać. Wydawał się mówić: „Nic tam nie zobaczysz”.
Cóż, dzień był jeszcze młody. Wszystko było przede mną.
Może wiele sobie nie obiecywałem, ale liczyłem, że jednak
zanim ta sobota się skończy, będę wiedział coś więcej.
– Nigdy nie zamykasz drzwi? – spytała, siadając na
krzesełku barowym i biorąc kieliszek z winem do ręki.
– Tylko kiedy na kogoś czekam, czyli właściwie to dzisiaj.
Mógłbym cię spytać, jak weszłaś przez drzwi na dole?
– Tak samo jak wczoraj – odpowiedziała błyskawicznie.
– No tak, to wiele wyjaśnia – odparłem.
– A jakiej odpowiedzi się spodziewałeś? – spytała
z uśmiechem.
– W sumie to dokładnie takiej.
– No widzisz, nie chciałam cię zawieść.
Przeszedłem na drugą stronę wyspy i zobaczyłem, że
piekarnik już zaczął się nagrzewać.
– Nastawiłam. Pomyślałam, że to dobre jedzenie nie
powinno dłużej czekać – odpowiedziała na niezadane przez
mnie pytanie.
– Dobrze, że się czujesz jak u siebie.
Trouble roześmiała się, jakbym powiedział jakiś bardzo
śmieszny dowcip. Naturalnie nie uznała za stosowne
wytłumaczyć mi, co ją tak rozbawiło. Jedyne, co usłyszałem,
to stwierdzenie:
– A nawet lepiej.
W tym momencie sygnał dźwiękowy dał mi znać, że
piekarnik jest już wystarczająco nagrzany. Szybko wstawiłem
zapiekankę i usiadłem obok niej.
– Głodna?
– Trochę – odparła. – Jak zobaczyłam, co przygotowałeś,
soki trawienne się we mnie odezwały.
– To nic wyszukanego. Pokroiłem to, co miałem.
To stwierdzenie również ją rozbawiło.
– Ja tam zauważyłam same świeże produkty. Trzymasz je na
stanie?
– Zawsze – odparłem bez mrugnięcia okiem.
Z tego towarzystwa tylko dynia była rano na stanie. Każdej
jesieni mroziłem parę kilogramów warzyw pokrojonych na
kawałki, aby mieć pod ręką w każdej chwili. Cóż, lubiłem
dynię.
– Mnie to wygląda jak specjalnie przygotowane na jakąś
okazję.
Oparłem się wygodnie, na tyle, na ile było to możliwe na
krzesełku barowym.
– Widzę, że ty bardzo chcesz, aby ta dzisiejsza wizyta była
dla mnie wyjątkowym wydarzeniem – zauważyłem.
– A nie jest?
Pokręciłem głową z uśmiechem.
– Cały czas odbijasz piłeczkę. Ubyłoby cię w jakiś sposób,
gdybyś faktycznie odpowiedziała na pytanie? Gdybyś
powiedziała coś od siebie?
– Wydaje mi się, że już tak zrobiłam, przynajmniej raz.
Enigmatyczna wypowiedź o decyzjach, wyborach i skoku,
którym to ja niby byłem, na siłę dało się podciągnąć pod
szeroko rozumianą wypowiedź od siebie. Ale żeby po tym
cokolwiek stało się jaśniejsze, to nawet przy najlepszych
chęciach trudno było stwierdzić.
Popatrzyłem na kobietę, którą nazywałem Trouble. I już sam
ten fakt mówił wszystko.
– Więc tak, ta dzisiejsza wizyta jest czymś wyjątkowym. Jest
zapowiedziana, to po pierwsze.
– A po drugie? – Popatrzyła na mnie uważnie, przytykając
jednocześnie kieliszek do ust.
– A po drugie…
Zawiesiłem głos. Nie miałem w zwyczaju opowiadać
niestworzonych rzeczy. Może to było lenistwo, ale kłamstwa
trzeba pamiętać, a kiedy mówisz prawdę, nie zaśmiecasz
umysłu różnymi wersjami rzeczywistości. Zawsze mówiłem
prawdę i tego samego oczekiwałem. Wiem, jak naiwnie to
brzmi, ale zawsze stawiałem sprawę jasno, i kiedy się
przekonywałem, że druga strona nie traktuje mnie tak samo,
dalsze relacje, czy to osobiste, czy zawodowe, nie wchodziły
w grę.
Nigdy jednak nie byłem w takiej sytuacji. Jeśli jednak
chciałem usłyszeć od niej coś prawdziwego, niezależnie od
tego, kiedy miałoby to nastąpić, musiałem zacząć od tego
samego. Miałem dziwne przeczucie, że kłamstwo wyczułaby
natychmiast.
– …a po drugie to jesteś ty.
Nie wiem, na jaką odpowiedź liczyła. Czy spodziewała się,
że będę blefował, że to, co powiem, nie będzie tak
bezpośrednie, ale nawet taka twardzielka jak ona, nie potrafiła
zapanować nad rumieńcem, jaki pojawił się jej na twarzy.
– Ja?
– Tak, ty.
– To we mnie jest coś wyjątkowego? – Jej obronny ironiczny
uśmieszek szybko wrócił na twarz.
Tym razem ja się roześmiałem.
– Bo tego nie wiesz.
– Może się zdziwisz, ale nie wiem. Nie jestem raczej typem
seksbomby. Dosyć szczupła, niektórzy powiedzieliby, że
wręcz chuda. Piersi też niespecjalnie duże, zresztą sam
widziałeś. Może pupę mam ładną, przynajmniej krągłą, a nie
płaską.
Przyjrzałem jej się uważnie. Niby mówiła z poważną miną,
ale równie dobrze mogła mnie właśnie wkręcać. Uznałem, że
w sumie nieważne, co dokładnie robiła, i postanowiłem
odpowiedzieć zgodnie z tym, co myślałem.
– Czy ty starasz się mnie obrazić?
– Czym? – odpowiedziała natychmiast i delikatny uśmieszek
znowu pokazał się w kącikach jej ust. – Chcesz mi wmówić,
że zwróciłeś uwagę przede wszystkim na moją bogatą
osobowość. Żaden mężczyzna tak nie robi, powtarzam: żaden.
Hetero w każdym razie. Gej prędzej zobaczy w nas człowieka.
– Czy to nie jest czasem homofobia, a raczej heterofobia?
Oceniasz mnie przez pryzmat moich preferencji seksualnych
i wrzucasz do jednego worka z tymi wszystkimi mizogińskimi
onanistami, co nienawidzą kobiet. Ja wiem, że teraz
powyciągali swoje łby na powierzchnię, bo władza takimi stoi.
Wszędzie jest ich pełno, zwłaszcza w partii tego pryszczatego
„Hitlerka”, ale takie zakompleksione zera były i będą,
przepraszam – tacy „prawdziwi mężczyźni”, bo oni są zawsze
prawdziwi, dlatego na każdym kroku to powtarzają.
Prawdziwi mężczyźni, prawdziwi patrioci muszą o tym
oznajmiać, bo normalnie by się człowiek nie domyślił i nigdy
nie pomyliłby ich z tymi, za których próbują uchodzić.
– Ktoś wziął coś bardzo do siebie. – Popatrzyła na mnie
uważnie.
Oczywiście, że wziąłem do siebie. Wystarczająco się
napatrzyłem na kogoś, dla kogo kobiety były ludźmi drugiej
kategorii, którzy czuli się panami świata tylko dlatego, że
wylosowali inny chromosom. Jednocześnie mój ojczym, bo
o nim tutaj mowa, był właściwie nikim, zakompleksionym
malutkim człowieczkiem, który miał dużo szczęścia
i odpowiednich koneksji, kiedy Polska przechodziła
transformację ustrojową, czemu zawdzięczał swój majątek,
a władza, którą posiadał, dawała mu siłę, którą wykorzystywał
zwłaszcza w domu i zwłaszcza wobec słabszych. Do czasu.
Raczej unikałem wiadomości. Telewizji nie oglądałem
wcale, ale musiałem być na bieżąco, więc śledziłem portale
internetowe, gdzie od czasu do czasu cytowano jednego
mędrca z drugim. Opowiadali, że jak kobieta nie krzyczy, to
nie gwałt albo z kretyńskimi uśmieszkami pytali retorycznie,
czy nikomu nie zdarzyło się wykorzystać pijanej kobiety. No
jakoś się nie zdarzyło, i pewnie nie byłem jedyny, któremu
zrobienie czegoś wbrew woli kobiety w życiu nie przyszłoby
do głowy. Trudno było powiedzieć, czy wypowiedzi wynikały
z przekonań, czy z cynizmu, pewnie były mieszanką jednego
i drugiego. W końcu były kierowane do określonego odbiorcy,
dla którego przemoc wobec kobiet była jedynym językiem,
jaki rozumiał.
No ale czemu się było dziwić, skoro solą w oku rządzących
była międzynarodowa konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu
przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Przecież my
jako naród wstaliśmy z kolan i nikt „w obcych językach” nie
będzie nam mówił, czy możemy bić swoje żony i partnerki.
Taka narracja biła, chyba najlepsze słowo, którego mogłem
użyć, tak samo od tak zwanych elit, jak i z Kościoła, który
z jakiegoś niezrozumiałego powodu wciąż był dla niektórych
autorytetem. Co ciekawe, dwa tysiące lat tej instytucji,
a kobieta jak była gorsza, tak jest gorsza.
Także tak, jako mężczyzna tego typu wrzucanie do jednego
worka brałem do siebie.
– Powiedzmy, nie lubię przedmiotowego traktowania kobiet.
Nikogo właściwie. I może rzeczywiście jestem trochę
wrażliwy na tym punkcie.
Trochę. To dobre, myślę, że gdyby usłyszała wszystkie
myśli, które przeleciały mi przez głowę, mogłaby się z tym nie
zgodzić. A podobno nigdy nie kłamię.
– A ty nie patrzysz w ten sposób na kobiety?
– Jeśli masz na myśli ocenianie walorów zewnętrznych, to
oczywiście, że patrzę, jak mógłbym nie, ale nigdy nikt nie
usłyszał ode mnie poniżającego komentarza.
– Nigdy?! – Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. –
Żadnych „niezła dupa”, „super cycki”?
– Ja nie twierdzę, że jestem święty…
– No ja myślę – wtrąciła i od razu zrobiła znak ręką, że już
nic nie mówi.
– Ale jest drobna różnica, przynajmniej ja tak to widzę,
między takimi komentarzami, jakimś prostackim
pogwizdywaniem czy innymi zaczepkami, które tylko
w oczach zaczepiającego mają jakiś poziom,
a najzwyklejszym w świecie podziwianiem kobiecego piękna,
że tak to ujmę. I ja wiem, że ta granica jest dosyć cienka,
dlatego uważam, że lepiej nic nie powiedzieć niż powiedzieć
za dużo albo może warto poczekać do momentu, kiedy
będziemy wiedzieć, na ile możemy sobie pozwolić. Zdaję
sobie również sprawę, że z tą polityczną poprawnością to
pewnie czasami następuje przegięcie w drugą stronę, ale i tak
uważam, że ona najbardziej przeszkadza chamom w byciu
chamami. Nagle zostali ograniczeni i nie mogą mówić
„komplementów” o dupach, cyckach, bimbałach i tym
podobnych. Nagle się dziwią, że nie można kogoś nazwać
czarnuchem albo pedałem, a kiedyś to można było. Nie, nie
można było, bo niezależnie, do kogo kierujemy takie słowa, to
go obrażamy. I wtedy następuje obrona: „Przecież mówimy
prawdę”, tylko gdybym ja nazwał ich idiotami, co jest
najdelikatniejszym określeniem, to by się obrazili, a ja
przecież też mówiłbym prawdę.
– Nie znałam cię od tej strony. – Uśmiechnęła się.
– No raczej, ale skoro tak się poznajemy, to warto, żebyś coś
o mnie wiedziała, a ja…
Nie dała mi dokończyć. Delikatnie położyła palec na moich
ustach.
– A możemy raczej o tobie? Jest tak przyjemnie.
– Z tą całą moją filozofią? – spytałem.
– Akurat taka filozofia mi nie przeszkadza. Powiem więcej,
zgadzam się z nią w stu procentach. Także jak na razie
świetnie się bawię. I chciałabym, żeby tak zostało.
– Czyli nie chcesz nic mówić o sobie? – To było dosyć
jasne, ale chciałem to wyraźnie usłyszeć od niej.
Widziałem wyraźnie, jak zastanawia się nad odpowiedzią.
Nie sądziłem, że nagle zmieni zdanie i poda mi imię, nazwisko
i pesel, ale najwidoczniej nie chciała mnie też tak po prostu
zbyć.
– Może ja potrzebuję więcej czasu – zaczęła powoli. – Kiedy
patrzę, jak to wszystko się wydarzyło, jak stawiałam krok po
kroku, to zdaję sobie sprawę, jak dziwne i odmienne od
wszystkiego to było i…
Zauważyłem, że czuje się nieswojo. Nie podobały mi się
takie reguły gry, ale już dawno je przyjąłem i jeśli chciała tak
dalej ciągnąć, jeszcze przez jakiś czas byłem gotowy jej
pozwolić.
– Okej, niech tak będzie. Bez presji. Na razie – dodałem.
Już nie skomentowałem, że fajnie byłoby zwrócić się do niej
po imieniu, ale ważne było, że była taka, że była tutaj,
siedziała przede mną. W tej chwili znowu czułem, że to
wystarcza, że musi wystarczać.
Kiwnęła głową i bezgłośnie podziękowała.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, popijając wino.
Zapiekanka w ciągu kilku minut powinna być gotowa.
Patrzyliśmy na siebie, a w powietrzu nie było jakiegoś
specjalnego napięcia. Czułem, jakbyśmy nie tylko dobrze się
znali, ale jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Nie potrafiłem
skategoryzować tego naszego spotkania, czy do była randka,
czy obiad dwójki partnerów, czy też tylko przyjacielska
wizyta. Nie wiem, czy wpisywaliśmy się w którąkolwiek
kategorię.
Może właśnie dlatego potrafiliśmy tak w ciszy cieszyć się
swoim towarzystwem. W każdym razie ja na pewno cieszyłem
się jej obecnością. Może właśnie o to chodziło, o to słynne tu
i teraz, tak bardzo wyświechtane, a jednocześnie tak bardzo
potrzebne w naszych czasach, kiedy jeśli przed czymś nie
uciekaliśmy, to coś zawsze goniliśmy. A tak naprawdę ani
jedno, ani drugie nie istniało. Dopóki nie zaakceptowaliśmy
przeszłości, nie było możliwości ucieczki, była cały czas przy
nas. A co do wiecznego pościgu za czymś, to tak naprawdę
również była to ucieczka, tylko że od teraźniejszości, właśnie
od tego magicznego tu i teraz.
Wbrew pozorom i dosyć paradoksalnie to było właśnie
najtrudniejsze, to nieszczęsne zatrzymanie się. Byliśmy
w danym momencie w czasie, a myśleliśmy o tym, co było, na
co zresztą nie mieliśmy już wpływu, albo o tej nieszczęsnej
przyszłości, której na dobrą sprawę mogliśmy wcale nie
doczekać.
Niby przeszłość była dla mnie zamknięta, a nad przyszłością
jakoś nigdy się nie rozwodziłem. Ale czy tak naprawdę żyłem
obecnym dniem, czy może balansowałem gdzieś między nimi
wszystkimi, nigdzie nie zagrzewając dłużej miejsca, jakbym
nie mógł albo nie potrafił się zatrzymać, gdziekolwiek.
A teraz nagle byłem tylko tutaj, i tak było za każdym razem,
kiedy się pojawiała. Nie wiedziałem, kiedy skończy się ta
chwila z nią. Nie wiedziałem, czy będzie następna. Ale ta
konkretna była, trwała, w tym miejscu i czasie. Byliśmy tutaj
obok siebie i jeśli o mnie chodziło, to właśnie to było
najważniejsze.
Czułem, jakbym po raz pierwszy w życiu naprawdę się
zatrzymał, jakby po raz pierwszy życie daną chwilą stało się
dla mnie czymś realnym. Kiedy siedzieliśmy tak, nie mówiąc
ani słowa, wiedziałem, że to jest ten moment, i jeśli na
cokolwiek w życiu czekałem, to właśnie na niego. Nie
rozumiałem dynamiki tego wszystkiego, ale nagle czułem tę
pewność, to było teraz i właśnie tutaj. Inny świat po prostu nie
istniał.
W tym momencie poczułem, jak Luna opiera się łapami
o moje uda. Spojrzałem na nią, przeciągle ziewnęła i nastawiła
grzbiet do głaskania.
– Ty też w nim oczywiście jesteś – powiedziałem
z uśmiechem do suni.
Ta chyba była usatysfakcjonowana tym, co usłyszała,
ponieważ zakręciła się na pięcie i wróciła na sofę spać.
– W czym jest? – usłyszałem zaciekawiony głos.
– W tym naszym małym świecie.
– O tym myślałeś przed chwilą?
– Tak – odparłem – właśnie o tym.
– Że – wskazała dookoła – to jest nasz mały świat.
– Nie – odparłem i nakreśliłem palcem wskazującym
nieduży okrąg obejmujący tylko nas.
– To rzeczywiście mały – stwierdziła. – Myślisz, że się
pomieścimy?
– Na razie dajemy radę.
– A dlaczego właśnie taki? – Popatrzyła na mnie z uwagą.
– Bo on jest tylko tutaj, w tym miejscu, gdzie jesteśmy
w danej chwili, w danej sekundzie. To jest ten nasz świat,
nieprzywiązany do konkretnego metra kwadratowego. On jest
tam, gdzie my jesteśmy. Nie ma znaczenia, gdzie to jest. To
jest właśnie to miejsce.
Jeszcze raz, dla podkreślenia tych słów, odrysowałem
w powietrzu okrąg.
Trouble pochyliła się lekko w moją stronę. Na pierwszy rzut
oka wyglądało to tak, jakby chciała się upewnić, że mieści się
w tym niewidzialnym kręgu.
– Przychodzi ci to tak łatwo – stwierdziła ostrożnie.
– Co mi przychodzi?
– Mówienie takich rzeczy, jakie niejedna kobieta chciałaby
usłyszeć, a mówisz to tak jakby od niechcenia, tak naturalnie.
– Bo to jest prawda – odparłem.
– Tak po prostu, bo to jest prawda. – Uśmiechnęła się
i pokręciła głową z niedowierzaniem. – I to wszystko? Całe
twoje wyjaśnienie?
To wcale nie było takie proste. Poruszałem się po całkowicie
nieznanym terenie, na dodatek z zasłoniętymi oczami,
i podejrzewałem, że również w ciemności. A słowa, które
wypowiadałem, może nie były najłatwiejsze i może mnie
odsłaniały, ale to dokładnie robiłem, wpuszczając ją do siebie
czy jadąc w zeszły piątek w nieznane. To wszystko było
jednym wielkim nieznanym. Nie wiem, czy to ona tak na mnie
działała, czy te chwile z nią, za którymi tak bardzo tęskniłem,
kiedy była nie wiadomo gdzie, sprawiały, że doceniałem to, co
było teraz.
– A co mam ci powiedzieć? Że nie jestem dobry w takich
relacjach, że nie znam zasad tej gry, że nie umiem krążyć
wokół i odpowiadać mętnymi półsłówkami?
– Ewidentnie nie jesteś dobry – roześmiała się. – A może
właśnie jesteś za dobry.
– Są tacy, co by się z tym nie zgodzili. – Upiłem wina
z kieliszka, wcale nie byłem taki spokojny i opanowany, za
jakiego chciałem uchodzić. – Ja nie wiem, co to jest. Nasze
pierwsze spotkanie było o tyle tajemnicze, o ile nie do końca
niezwykłe…
– No wiesz co?! – spytała głośno i dosyć teatralnie, aż Luna
na sofie podniosła łepek z zaciekawieniem. – Nie niezwykłe?!
– Mogę skończyć?
– Mam nadzieję, że masz coś dobrego w zanadrzu.
– Dwoje ludzi, którzy nie wiedzą o sobie zbyt wiele,
spotykają się i spędzają czas, aby się więcej nigdy nie
zobaczyć.
– Tak myślałeś po tamtej sobocie? Że się więcej nie
spotkamy? – Znowu ten uważny wzrok.
Można było powiedzieć, że zawsze się pod czymś kryła,
jeśli nie był to ironiczny uśmieszek, to powaga, z którą byłem
uważnie obserwowany.
– Właśnie o to chodzi, że tak nie myślałem, nawet przez
moment. Spotkałem w życiu kilka kobiet, spędziliśmy razem
czas, było miło, i tyle. Nigdy nie myślałem o tym, aby spotkać
się ponownie, niezależnie, jak bardzo kuszące wydawało się to
czasami być.
– Dwa razy to już związek?
– Może nie od razu związek, ale kiedy się spotykasz kolejny
raz, niezależnie od zapewnień, że to nic zobowiązującego, ktoś
może odnieść wrażenie, że jednak może coś z tego będzie.
W końcu spotykamy się kolejny raz. Dlatego nie znoszę
niedomówień, nie znoszę zwodzenia, stwarzania pozorów.
– Zawsze mówisz, jak jest?
– Zawsze – odparłem.
– W twoim małżeństwie też przestrzegałeś tych zasad? Też
zawsze mówiłeś, jak naprawdę było?
W tym momencie zapikał piekarnik. Uratowany przez
posiłek, pomyślałem. Wiedziałem jednak, że może teraz
skupimy się na jedzeniu, ale temat sam nie zniknie. Zresztą
wcale nie chciałem, żeby zniknął, to byłoby jak ucieczka, jak
przyznanie się do winy, bez najmniejszej próby wyjaśnienia.
Inna sprawa, że pan zawsze prawdomówny, pan pełen zasad
o niekoloryzowaniu rzeczywistości nie miał za bardzo się
czym pochwalić.
Wskazałem dłonią na piekarnik.
– Ale możesz mówić. – Uśmiechnęła się.
– Z pełnymi ustami to niekulturalnie – odparłem,
podchodząc do piekarnika.
Danie było gotowe. Stół nakryłem dużo wcześniej.
Postawiłem naczynie żaroodporne na podstawce. Sięgnąłem
po białe wino i nalałem do kieliszków. Wydało mi się
odpowiedniejsze, a Trouble nie protestowała.
– To może powiesz mi, co słychać w muzyce? – Wskazała
na moją imponującą kolekcję płyt. – O tym chyba można
między kęsami?
– Nie wiesz, o co prosisz. – Uśmiechnąłem się.
– Jestem gotowa zaryzykować, nie pierwszy raz zresztą.
Naprawdę nie wiedziała, o co prosi. O muzyce i moich
płytach mogłem mówić godzinami. Znaczy raczej tego nie
robiłem, z nikim, kogo znałem, w każdym razie.
Grzecznościowe pogawędki, kiedy ktoś przestawał cię słuchać
w połowie drugiego zdania, raczej mnie nie interesowały.
Natomiast zdarzało mi się zanurzać w tego typu rozmowy
głównie na koncertach ze spotkanymi tam obcymi, kiedy tylko
upewniłem się, że nie znaleźli się w danym miejscu
przypadkiem.
– Nie wiem, jakie ryzyko podejmowałaś do tej pory, ale jak
zacznę, to prędko nie skończę.
– Nie wiem, o czym więcej kobieta mogłaby marzyć –
roześmiała się.
Była taka swoboda w tym śmiechu. Uwielbiałem te chwile,
kiedy wydawało mi się, że widzę ją i tylko ją, niezasłoniętą
żadną z masek.
Nałożyłem jedzenie. Stuknęliśmy się kieliszkami.
– Za ten świat – powiedziałem, odnosząc się do naszego
malutkiego koła – i za tę chwilę.
– Póki trwa – dodała cicho i szybko spytała: – To co z tą
muzyką?
– Może zacznę od tego, co włączyłaś ostatnio. Obscure
Sphinx, znasz ich?
– Widziałam kiedyś na żywo i zapamiętałam. To było coś,
w co mogłam się zanurzyć i w tym zniknąć. Spodziewałam się
jakiejś ostrej jazdy, a to było ciężkie, stosunkowo wolne, po
prostu magnetyzujące. W tej muzyce można po prostu utonąć.
Ale to ty miałeś mówić.
Zgadza się, to ja miałem mówić i zacząłem. Szybko się
okazało, że moja rozmówczyni, chociaż lepszym określeniem
byłoby słuchaczka, nie była całkowitą ignorantką w sprawach
muzycznych. Natomiast z tego, co się zdążyłem przekonać, za
jej wyborami w najlepszym razie stał przypadek. Usłyszała
coś, spodobało się, to słuchała więcej, aby następnie
przeskoczyć na coś innego. To, co cieszyło, to fakt, że nie
słuchała tej papki serwowanej w popularnych stacjach
radiowych, której wspólną cechą było sponsorowanie przez
koncerny muzyczne. Swoją wiedzę czerpała głównie
z koncertów, na które chodziła, co nie powinno być dla mnie
zaskoczeniem, w totalnie nieprzygotowany sposób. Kiedy
nagle miała ochotę, to sprawdzała, kto danego dnia gra koncert
i o ile były bilety, po prostu szła. Czasami przed decyzją
o pójściu do klubu słuchała jakiegoś przeboju w internecie, ale
szybko to zarzuciła, gdyż jeden utwór mógł błędnie wpłynąć
na opinię, którą wolała wyrobić sobie sama, widząc zespół na
żywo. Ponadto i tak większość jej wyborów była
spontaniczna.
Posiłek zdążył już zniknąć z naszych talerzy, a wino
z butelki.
– Ja tak bardziej na żywioł idę – powiedziała, rozpierając się
wygodnie na krześle. – Czasami może trzeba ruszyć
w nieznane.
– Lubisz ryzyko – stwierdziłem z uśmiechem.
– Niespecjalne to ryzyko. Mogło mi się w najgorszym
przypadku nie spodobać i mogłam stracić parę złotych.
A z tym niespodobaniem to raczej mało prawdopodobne.
Także z tym całym ryzykiem to bym nie przesadzała.
– A przyjazd do mnie nie był ryzykowny?
– Może dla ciebie. W końcu nie miałeś pojęcia, kogo
wpuszczasz do domu.
– Czyli ty wiedziałaś, do kogo idziesz?
To akurat podejrzewałem od początku. Przecież już
w pierwszym zdaniu, jakie do mnie wypowiedziała, dała mi do
zrozumienia, że wiedziała, kim jestem.
– Wiedziałam – przyznała. – Kim jesteś – tak, jakim jesteś
człowiekiem – nie. Dopiero teraz cię poznaję. A ty poznajesz
mnie – dodała.
– Przyznasz, że jest jednak drobna różnica w tym naszym
poznawaniu. Twój obraz jest pełniejszy, przynajmniej taki się
cały czas staje – zauważyłem.
– Ale twój jest ciekawszy – odparła z uśmiechem.
– Naprawdę?
– Może inaczej, jest inny. Nie masz uprzedzeń, widzisz mnie
taką, jaką jestem. Poznajesz mnie niezależnie od tego, jak się
nazywam i skąd pochodzę. Budujesz mnie powoli w swoich
oczach.
Budowałem ją w swoich oczach, ładnie powiedziane i tak
bardzo prawdziwe. Jednocześnie trudno było nie mieć
wrażenia, że obraz, który się wyłaniał przede mną, mógł,
delikatnie mówiąc, nie do końca odpowiadać rzeczywistości.
– I tak jest lepiej? Ale może nie do końca sprawiedliwie. Nie
jesteśmy na równych pozycjach.
– A musimy być? Tak naprawdę? Czy to ma aż takie
znaczenie? Czy nie możemy być czystymi kartami i zaczynać
od nowa?
Przez moment jej wzrok powędrował gdzieś ponad mnie,
jakby chciała znaleźć się w tym świecie, gdzie nikt nas nie
zna, gdzie przeszłość nie istnieje, a my jesteśmy tymi, kim
jesteśmy w danej chwili, i możemy zacząć wszystko od
początku. Stworzyć siebie na nowo.
To był, jak zwykle w jej przypadku, tylko ułamek sekundy,
nigdy nie znikała na dłużej i już po chwili uważnie patrzyła na
mnie.
– Ale nie jesteśmy – odparłem rzeczowo.
Może powinienem dać się uwieść chwili, ale dla mnie nigdy
nie istniały rozważania, co by było gdyby. To byłoby jak
oddalanie się od rzeczywistości, jak zanurzanie się w marzenia
o czymś lepszym, o czymś nieistniejącym. A ja uważałem, że
jeśli chcemy tam dotrzeć, to droga na pewno nie prowadzi
przez bajanie na jawie.
– Nie marzysz czasami?
– Ja nie mam marzeń, ja mam cele – powtórzyłem moją
mantrę.
– Wiesz, jak to brzmi?
– Realnie? Prawdziwie? Skoro mówimy o poznawaniu się,
to ty raczej sprawiasz wrażenie kogoś bardzo twardo
stąpającego ziemi. Mało tego, to, co przed chwilą
powiedziałem o marzeniach i celach, jakoś mi do ciebie
pasuje.
Trouble roześmiała się i przez dłuższą chwilę starała się ten
śmiech opanować.
– Masz rację, masz rację – powiedziała, ale w jej głosie nie
dostrzegłem nawet śladu wesołości sprzed kilku sekund. – Tak
prawdopodobnie jest. Nawet nie prawdopodobnie, ale na
pewno.
– Mówisz to takim tonem, jakby było w tym coś złego.
Popatrzyła na mnie smutnym wzrokiem i czułem, jakby się
zastanawiała nie tyle nad odpowiedzią, ile czy w ogóle jej
udzielić.
– A kim jesteśmy bez marzeń?
– Realistami? – odparłem.
– I to jest dobrze?
– Ty mi powiedz. – Chciałem usłyszeć coś od niej.
– A co to w ogóle znaczy realistami? Że oczekujemy
najlepszego, ale spodziewamy się najgorszego, czy jakoś
w ten sposób. Czy może to oczekiwanie najlepszego to już
jakieś nierealistyczne marzenia?
– Nie na wszystko w życiu mamy wpływ – zacząłem.
– Myślisz? – wtrąciła ironicznie.
– Jest masa sytuacji, kiedy decyzja należy do nas i sami
możemy kierować swoim losem, istotne jest, abyśmy patrzyli
trzeźwo, mierzyli siły na zamiary i zmierzali systematycznie
do celu, krok po kroku.
– A gdzie tutaj brakuje miejsca na marzenia?
Znowu tylko ja odpowiadałem na pytania.
– To nie jest tak, że brakuje, tylko słowo „marzenia” kojarzy
mi się z dziećmi, z młodymi ludźmi, którzy marzą, że
pewnego dnia zawojują świat, że będą tym czy tamtym, i to
jest koniec. Marzą o tym, aby automatycznie stać się tymi
wyśnionymi osobami, a potem kończą rozczarowani, z pracą,
której nienawidzą, z małżonkami, z którymi nie mają nic
wspólnego, i z dziećmi, które ich irytują, i z kredytem na
trzydzieści lat, bo muszą spełnić wizję, jaką narzuciło im
społeczeństwo, bo nikt im nie powiedział, że takie życie jest
generalnie do dupy, a potem nie wiadomo kiedy się kończy.
Czasami tylko zatopią się kolejny raz w marzeniach o jakimś
mitycznym miejscu, w którym mogliby zacząć od nowa
i odkryć siebie. Tylko że tam już dawno nie ma nic do
odkrycia. Po prostu przepieprzyli swoją szansę, właśnie
oddając się snom na jawie, które nazywamy marzeniami,
zamiast iść krok po kroku. Dlatego nie lubię tego określenia,
ale może to jest tylko kwestia semantyki.
– Ty nie jesteś realistą, tylko cynikiem.
– Pozna swój swego.
Uśmiechnęła się na moje słowa, po czym już poważnie
powiedziała:
– Może i tak, a jeśli chciałabym pomarzyć o jakimś miejscu
czy o jakimś początku i przenieść się tam myślami, to czym to
by było?
– A chciałabyś?
– Sama nie wiem. Czasami chciałabym, ale chyba jestem
taka jak ty i nie potrafię. Zbyt dobrze wiem, jak wygląda
rzeczywistość, a marzenia to jest ucieczka, a ja nie uciekam,
chociaż czasem bardzo bym chciała.
Po tych słowach zamilkła. Nie uciekła wzrokiem. Wciąż
patrzyła na mnie, jakby ten kontakt wzrokowy trzymał ją tutaj,
jakby bała się, że kiedy spojrzy w inne miejsce, to
automatycznie przeniesie się do tej krainy, którą spokojnie
można by nazwać „nigdy i nigdzie”, a do której każdego dnia
i w każdej minucie tak wielu ludzi podróżowało. Widziałem
w jej oczach, że czuła silną pokusę, ale rzeczywistość była
tutaj i niezależnie, co się w nas działo, nigdzie się nie
wybierała. To stanowiło nasze życie.
Nagle podniosła się.
– Mogę wyjść z Luną? – spytała. – Chyba dawno nie była.
Luna wyczuła, że o niej mowa. Natychmiast zeskoczyła
z sofy i znalazła się koło nas.
– Pewnie – odparłem. – Iść z wami?
Podeszła do mnie i pocałowała w usta. Uśmiechnęła się
delikatnie.
– Chciałabym chwilę pobyć sama. Jest naprawdę cudownie,
tylko potrzebuję paru minut dla siebie. Dobrze?
– Pod jednym warunkiem – odparłem.
– Tak?
– Że wrócisz – powiedziałem spokojnie, chociaż czułem, że
kłębi się we mnie wszystko, co tylko możliwe.
– Chcesz, żebym wróciła?
– Taka jest rzeczywistość – odparłem.
– A ty mówisz, jak jest.
– Staram się.
– Wrócę – powiedziała cicho i po chwili obie były za
drzwiami.
ROZDZIAŁ 11

To trwało dłużej niż kilka minut. Rozumiałem, że Luna


potrzebowała się wyszaleć, zwłaszcza że dzień był ciepły
i słoneczny, ale miałem przeczucie, że jednak nie ona
decydowała o długości spaceru. Ja w międzyczasie zdążyłem
posprzątać po obiedzie i przygotować coś na słodko. Mówiąc
„coś na słodko”, miałem na myśli brownie z gorzkiej
czekolady. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem słodyczy,
a wraz z wiekiem i z coraz większym wysiłkiem, jaki
musiałem wkładać w utrzymanie formy, raczej nie miałem
nagle się nim stać. Brownie natomiast było idealne, minimalna
ilość cukru i jednocześnie energia, jaka płynęła z czekolady,
dawały razem perfekcyjną kombinację. Miałem jeszcze jeden
przysmak, którego podstawą również była gorzka czekolada,
mianowicie ciastka owsiane, ale one z kolei wymagały trochę
więcej pracy.
Przez ten czas, który dostałem, myślałem o naszej
rozmowie. To było takie typowe dla wszystkich rozmów, które
odbyliśmy. Jeśli już powiedziała coś od siebie, coś, co
wydawało się dosyć przemyślane i mające źródło w jej życiu,
nic nie stawało się jaśniejsze. Wręcz przeciwnie, pytań wciąż
przybywało i prawdopodobnie wielu, które chciałbym zadać,
już nie pamiętałem.
Wyczucie czasu miały doskonałe. Dosłownie zdążyłem
wyłączyć piekarnik i wystawić brownie, kiedy usłyszałem
otwierające się drzwi i moja piesa rzuciła się na mnie.
– Jeszcze o mnie nie zapomniałaś – powiedziałem,
pozwalając suni polizać mnie po twarzy.
– Jak widać, nie zapomniała – stwierdziła Trouble
z szerokim uśmiechem. – Psy chyba tak łatwo nie zapominają,
a raczej nigdy nie zapominają, powinnam powiedzieć.
– Jest takie powiedzenie, że jak otworzysz serce przed psem,
to zawsze będzie cię kochał, a jeśli zrobisz to przed
człowiekiem, to, że tak elokwentnie to sformułuję, chuj to wie.
– Coś w tym jest – stwierdziła zamyślona. – Jeśli chodzi
o ludzi, to zawód jest nieunikniony.
– Może zdarzają się wyjątki.
Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem.
– A to mówi realista czy, nie daj Boże, jakiś… marzyciel? –
Ostatnie słowo wyszeptała, rozglądając się konspiracyjnie,
jakby nie chciała, aby ktokolwiek mógł usłyszeć takie
„bluźnierstwo” skierowane w moją stronę.
– Realista – odparłem. – Zresztą powiedziałem „wyjątki”,
zawsze mogę postanowić, że ja nim będę.
– To będzie przynajmniej jeden. Nigdy nikogo nie
zawiodłeś?
Znowu poczułem na sobie to czujne spojrzenie. To było
trochę jak wykrywacz kłamstw, jakby od wszystkiego, co
mówię, zależał nasz następny krok i czy w ogóle taki będzie.
To było dziwne, biorąc pod uwagę jej „wylewność”, ale może
musiałem sobie zasłużyć. Pewnie, fair to to nie było, ale
przecież miałem wybór, a ja wybierałem to, co dostawałem.
Inna opcja nie istniała.
– To jest akurat kwestia punktu widzenia, ale jeśli chcesz
mnie spytać o moją byłą żonę, to mógłbym powiedzieć, że
nigdy nie obiecywałem nic, z czego bym się nie wywiązał.
Chociaż tu nasuwa się pytanie, czy samo małżeństwo nie było
taką obietnicą. W każdym razie nie chcę o tym w tej chwili
rozmawiać – uciąłem. – Nie przy brownie.
Wskazałem na ciasto stojące na stole.
– Okej. Zrobiłeś je od ręki? – spytała.
– Nie, zrobiłem wcześniej. Teraz tylko upiekłem.
– Człowiek wielu talentów. Prawdziwy skarb do złowienia.
– Zainteresowana? – spytałem.
– Czy to propozycja?
– Zawsze odpowiadasz pytaniem na pytanie.
Tylko wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem, jakby
chciała powiedzieć, że nic na to przecież nie poradzi.
Popatrzyłem na nią, opierającą się dłońmi o krzesło. Słońce
świeciło od strony salonu tak, że praktycznie oświetlało jej
plecy, a twarz, na którą patrzyłem, była lekko w cieniu. To był
ten moment, to była ona. Niby całą ją widziałem, niby
znajdowała się tuż-tuż, a jednocześnie stanowiła tajemnicę,
ukrytą gdzieś, gdzie mój wzrok nie mógł sięgnąć. Czy to, co
widziałem przed sobą, było prawdziwe, czy tylko jakimś
zwodzeniem, a prawda kryła się w tym cieniu?
Wiedziałem, co by odpowiedział ten realista, którego
niosłem przed sobą jak jakąś tarczę, ten najtrzeźwiejszy
z trzeźwych, twardo stąpający po ziemi. Jego odpowiedź
mogłem w każdej chwili wyrecytować. Tylko że jego nie było,
nagle stał się wspomnieniem i zupełnie nie interesowało mnie,
co miałby do powiedzenia. W każdym razie jeśli chodziło
o kobietę, która właśnie stała przede mną.
– Widzisz, gdy się pytałem Luny, czy o mnie nie
zapomniała, to właściwie tylko stwierdzałem fakt, że wcale
nie zdziwiłbym się, gdyby dla ciebie straciła głowę. Nie
byłaby pierwsza.
Trouble przygryzła wargi.
– Tak łatwo ci to przychodzi – stwierdziła ściszonym
głosem.
– Tracenie głowy? – Uśmiechnąłem się. – Trudno
powiedzieć. Nigdy wcześniej nie straciłem, ale poszło dosyć
szybko. Może chodziło o to, żeby spotkać…
Trouble położyła palec na swoich ustach i prawie
niezauważalnie pokręciła głową, jakby chciała mnie
powstrzymać, jakby chciała zatrzymać słowa w moich ustach.
Tego jednak nie mogłem zrobić. W końcu przecież
mówiłem, jak jest.
– Może chodziło o to – powtórzyłem – aby spotkać kogoś,
dla kogo można tę głowę stracić. Może chodziło o to, żeby
spotkać ciebie.
– To nigdy nie jest coś dobrego – powiedziała to tak cicho,
że gdyby nie absolutna cisza, jaka zapadła po moich słowach,
pewnie bym tego nie usłyszał.
Przez chwilę staliśmy wpatrzeni w siebie. Nie wiem, co
widziała ona, ale dla mnie nagle wszystko było najoczywistsze
na świecie. Słowa, którymi to w głowie opisywałem, były mi
obce, nigdy nie wiązały się z niczym realnym. Wiedziałem, że
ludzie często ich używają. Dla mnie opisywały coś
nierzeczywistego, coś opartego na kłamstwie, na pozorach,
takie koło ratunkowe, aby nie zostać samemu. Teraz nagle ona
skupiała je w sobie. Nagle stała się moim początkiem
i końcem. Nagle stała się moim powietrzem i sensem każdego
kroku, jaki miałem postawić.
Nigdy od nikogo nie zależałem. Nigdy nikt nie miał nade
mną władzy. Teraz byłem gotowy zrobić wszystko, czego
mogłaby sobie zażyczyć.
Widziałem jej twarz. Widziałem jej wahanie. Widziałem, że
czymkolwiek było to coś między nami, w tej konkretnej chwili
wisiało na włosku. Nie wiedziałem dlaczego, ale w sumie
bardzo mało wiedziałem. Może doszliśmy do jakiegoś punktu,
a może to ja właśnie doszedłem. I to było o jeden punkt za
daleko. Dla niej w każdym razie.
Ta chwila trwała kilkanaście sekund, może trochę dłużej.
Minuta minąć nie mogła, a ja czułem, jakby trwała godzinę,
jakbym robił właśnie „deskę”, raz po raz spoglądając na
wskazówki, które w takich sytuacjach wydają się nie poruszać.
To oczekiwanie było chyba najtrudniejsze i nie miałem
pewności, czy gdyby nagle się odwróciła, żeby wyjść, nie
zrobiłbym wszystkiego, żeby ją zatrzymać.
– Mówisz, jak jest?
Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę.
– Mówię, jak jest – potwierdziłem.
W tej konkretnej chwili nie byłem wcale pewien, czy to była
dobra droga. W tej konkretnej chwili zrobiłbym wszystko, aby
ją zatrzymać.
– I uważasz, że to dobrze?
– Zaczynam mieć wątpliwości.
– Dlaczego?
Staliśmy po dwóch stronach stołu. Za daleko, żeby sięgnąć
ręką, a z drugiej strony z jakiegoś niewytłumaczalnego
powodu bałem się ruszyć. Tak jakby była jakimś motylem lub
ptakiem, który na mój ruch może zerwać się do lotu.
– Bo zrobiłbym wszystko, aby cię zatrzymać. – Wybrałem
pierwszą opcję.
Taka była po prostu prawda.
Na jej twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech. Następnie
wbiła wzrok w stolik i powoli zamknęła oczy. Nie patrząc na
mnie, powiedziała:
– A co do tego nie masz wątpliwości?
– Odniosłaś wrażenie, że mam?
Podniosła głowę i ponownie spojrzała na mnie.
– To brownie może poczekać? – spytała cicho.
– Musi – odparłem.
W mgnieniu oka znalazła się przy mnie i pociągnęła mnie za
sobą na sofę. Luna zeskoczyła na podłogę, wyraźnie
niezadowolona z takiego obrotu sprawy. W ostatniej chwili
sięgnąłem do szuflady i rzuciłem jej kość do gryzienia. W ten
sposób zdobyliśmy sofę, moja piesa ze swoim przysmakiem
położyła się pod stołem.
– Czy teraz mam już twoją uwagę? – spytała, przygryzając
dolną wargę.
Widziałem w życiu wiele przygryzanych warg, ale tylko te
przenosiły mnie do innego świata. Co takiego w niej było,
czego nie miała żadna inna?
Rozłożyłem ręce.
– Jestem cały twój.
Nigdy nic w moim życiu nie było bardziej prawdziwe.
Poczułem, jak przykłada usta do moich i zabiera mnie do
swojego świata. Świata bez słów, świata, gdzie mogła się czuć
sobą, gdzie w każdym ruchu jej ciała czułem, jak mówi do
mnie. To były te chwile akceptacji, zrozumienia, przyjęcie
siebie nawzajem takimi, jakimi byliśmy.
Tym razem czułem jej całą energię. To było jak jedna wielka
lawina namiętności, jak pościg, jak walka o życie, jakby moje
słowa trafiły gdzieś w szczelinę w jej pancerzu. I to była jej
odpowiedź, w języku, w którym najlepiej się czuła, który
pozwalał jej wierzyć, że nie wszystko odkrywa, że gdzieś tam
wewnątrz wciąż jest bezpieczna.
A ja chciałem, żeby taka czuła się przy mnie. Chciałem,
żeby zrzuciła te maski, zrzuciła te łańcuchy, otworzyła te
zamki. Ja byłem otwartą księgą. No prawie otwartą. Jeśli
chciałem do niej dotrzeć, to była jedyna droga.
Z sofy przenieśliśmy się do sypialni.
– Zaczynam się tutaj zadomawiać.
To były jedyne słowa, które wypowiedziała, kiedy kładłem
ją na łóżku. Znowu kochaliśmy się, nie odrywając od siebie
wzroku. Dotyk, spojrzenia, to był jej język. W ten sposób
pokazywała mi siebie i uczyła się mnie, a ja starałem się
poznać ją.
Mimo dosyć wczesnej pory popołudniowej po wszystkim
zapadliśmy w sen. Nie chciałem tego, nie chciałem stracić
nawet chwili, ale kiedy leżeliśmy przytuleni do siebie, kiedy
poczułem jej ciepło i miarowy oddech, nie wiem, w jakim
momencie zasnąłem.
Trudno powiedzieć, która była godzina, kiedy się obudziłem.
Na pewno przez moment trwałem zawieszony między snem
a jawą. Dopiero po chwili przyszło takie poczucie, że jestem
sam. Wtedy gwałtownie otworzyłem oczy i natychmiast
usiadłem. Drobna postać siedząca na krawędzi łóżka drgnęła
nerwowo. Ewidentnie ją przestraszyłem.
To jednak było pewnie nic w porównaniu z tym, co przez
tamtą bardzo krótką chwilę czułem. Strach, który mnie
ogarnął, może i był irracjonalny, ale jednocześnie tak
dotkliwie realny, że mógłbym śmiało powiedzieć, że zmroziło
mi szpik w kościach. Kiedy przyszła świadomość, zastrzyk
adrenaliny był tak potężny, że jakiekolwiek resztki snu
zostawiłem za sobą w mgnieniu oka.
Delikatnie przysunąłem się do niej i pocałowałem ją
w ramię. Popatrzyłem na jej bark, mimo niewielkiej ilości
światła wpadającej do sypialni, siniaki widać było wyraźnie.
Nie miałem pojęcia, jakim cudem nie uraziłem jej podczas
naszych szaleństw. Może po prostu nie dała po sobie poznać.
Ten upadek, jaki by nie był, musiał z pewnością bardzo boleć.
Jeszcze delikatniej pocałowałem ją w plecy. Drgnęła lekko
i potarła nagie ramiona, jakby nagle przeszedł ją dreszcz.
Podsunąłem się jeszcze bliżej, aby czuła, że jestem tuż za nią,
gdyby zdecydowała się we mnie wtulić. To była jedna
z rzeczy, których szybko się przy niej nauczyłem. To ona
kontrolowała sytuację, nawet jeśli niektóre jej decyzje były
impulsywne albo przynajmniej wydawały się takie. Ostateczna
decyzja należała do niej. A ja się na to godziłem. Pewnie
większy kompromis byłby bardziej na miejscu, ale biorąc pod
uwagę wyjątkowo nietuzinkowy charakter naszej relacji, tak to
w tym momencie wyglądało. Już dawno minąłem punkt,
w którym byłbym gotowy tupaniem nogą ryzykować nasz
„związek” tylko dla podbudowania swojego ego.
Dosłownie widziałem, jak jej plecy ruszały się miarowo pod
wpływem oddechu.
– Nie wiem – odezwała się nagle.
– Czego nie wiesz?
– Nie wiem, co tutaj robię – odpowiedziała i odniosłem
wrażenie, że się lekko pochyliła do przodu, jakby uciekała
przed moim ewentualnym dotknięciem.
To jest nas dwoje, pomyślałem, ale tym razem nie
zamieniłem tych myśli w słowa.
– Naprawdę nie wiem – powtórzyła.
Te słowa mnie mroziły, chciałem czekać na ciąg dalszy, ale
nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wtrącił. Z jednej strony
nie chciałem zrobić nic, co mogłoby ją w jakikolwiek sposób
ode mnie odepchnąć, ale był jeszcze stary ja.
– Drzwi są otwarte – powiedziałem głosem pozbawionym
emocji. Albo przynajmniej wydawało mi się, że taki był.
Te słowa na pewno podziałały, nie wiem jak, ale
momentalnie się wyprostowała. W dalszym ciągu siedziała tuż
przy mnie. Gdybym widział teraz jej twarz, nie miałem
wątpliwości, że ujrzałbym zaciętą minę.
A może się myliłem.
– Tak po prostu? – spytała.
– Nie – odparłem. – Nie tak po prostu.
Może to, że siedziała do mnie tyłem, ułatwiało mi zebranie
myśli. Nigdy nie rozmawiałem tak z kobietą, nigdy nie miałem
takiego mętliku w głowie. Zawsze wszystko było jasne, co
stawiało w całkiem nowym świetle moje małżeństwo.
– A jednak – zauważyła.
– Nie ma żadnego jednak. Po prostu nagle poczułem, jakbyś
chciała znowu uciec.
– A ty byś mi pozwolił?
Zaśmiałem się.
– A ja miałbym cokolwiek do powiedzenia? Zresztą to nie
o mnie tutaj chodzi, to ty nie wiesz, co tutaj robisz.
– A ty wiesz? – spytała.
Oczywiście, że spytała.
– Nie obrócisz tego w moją stronę.
– Nie? – Westchnęła i poczułem, że się lekko uśmiecha.
– Nie.
Chwilę to trwało, ale postanowiłem dać jej czas
i powstrzymać swoją potrzebę odpowiedzenia za nią.
To było tak, jakbym chciał ją ratować z każdej
niedogodności, w jakiej się znalazła.
– Nie wiem – zaczęła. – W tej chwili najnaturalniejszym dla
mnie krokiem byłoby wyjście, powinnam była to zrobić, kiedy
spałeś.
– Dlaczego więc tak się nie stało?
– Nie wiem, kolejna rzecz, która jest dla mnie samej
zagadką. Po prostu nie mam zielonego pojęcia dlaczego.
Obudziłam się już jakiś czas temu, powoli usiadłam,
oczywiście nie chciałam cię obudzić. Już miałam wstać i coś
mnie powstrzymało.
– Coś?
– Nie chciałam wstawać.
Dokładnie to sobie pomyślałem, nie robiła tego, czego nie
chciała. Przynajmniej tutaj, przynajmniej przy mnie. Nie
miałem powodów myśleć, że gdzieś poza tym naszym
światem jest do czegokolwiek zmuszana, ale czasami miałem
wrażenie, że ta wolność, z jaką się porusza przy mnie, była
w pewnym sensie wyzwalająca, że z każdym swoim
niezależnym krokiem, z każdą integralną decyzją „oddychała”
z ulgą.
– Po prostu nie chciałam stąd wychodzić.
Po tych słowach zapadła cisza. To chyba było wszystko.
Całe wyjaśnienie, na jakie mogłem liczyć. Nie byłem
specjalnie naiwny, ale chyba po raz pierwszy oczekiwałem
czegoś więcej.
– To dobrze – odpowiedziałem tylko – ponieważ ja też nie
chciałbym, abyś wyszła. I nie jestem pewien, czy gdybyś tak
zrobiła, to czy wpuściłbym cię jeszcze kiedyś do mnie.
Tym razem odwróciła się, a na jej twarzy gościł delikatny
uśmiech. Popatrzyłem na jej ciało, była taka drobna,
a jednocześnie było w niej tyle siły. Popchnęła mnie na plecy
i szybko wskoczyła pod kołdrę, przykrywając się po szyję.
– Nie wpuściłbyś mnie? – Pokręciła z niedowierzaniem
głową, a ironiczny uśmieszek zaczął błąkać się w kącikach jej
ust. – Jakoś wątpię.
– Ty naprawdę myślisz, że ja jakiś słabosilny jestem
i możesz mi wejść na głowę.
– To bardzo interesujący pomysł – roześmiała się.
– W przenośni. – Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
– Psujesz zabawę.
– Nic nie psuję – odparłem, starając nadać moim słowom
powagę. – Po prostu rozmawiamy teraz, a jak porozmawiamy,
to będziesz sobie mogła wchodzić, gdzie będziesz chciała,
nawet na głowę.
– Żeś się uparł z tą rozmową. A nie da się tego przesunąć na
później? Jakoś tak na mnie działasz.
Osunąłem się od niej o dobry metr.
– Jasne, że działam. Wszystko, żeby tylko nie rozmawiać.
– Ja już wszystko powiedziałam – odparła szybko.
Tym razem ja pokręciłem głową.
– Okej – rozłożyłem ręce na boki – to jestem w takim razie
twój.
– I to rozumiem – powiedziała, przysuwając się do mnie
bliżej.
– I tak dla jasności, à propos wpuszczenia cię do mnie…
– Tak?
– Gdzieś pewnie jakaś granica istnieje – powiedziałem.
– Gdzieś, ale nie wiesz gdzie?
Przytaknąłem. A co do tej granicy, to bardziej miałem
nadzieję, że istnieje, bo w tej chwili tego nie widziałem. Ta
drobna blondynka wywróciła cały mój świat. Nie mogłem
sobie wyobrazić tego, że w końcu opuści moje mieszkanie,
a co dopiero, że mógłbym jej nie wpuścić w momencie, kiedy
znowu postanowi mnie nawiedzić. To chyba było
najodpowiedniejsze słowo. Wiedziałem, że będę na to czekał,
co do tego nie miałem nawet odrobiny wątpliwości. Sama
myśl, że nie będzie jej obok, sprawiała fizyczny ból.
Ta granica nie istniała i oboje o tym wiedzieliśmy.
– Gdzieś daleko – odparłem.
– I tutaj się mylisz – powiedziała dosyć cicho, jakby bardziej
do siebie.
Znowu wydawało mi się, że przez ułamek sekundy jest
nieobecna. To były tak ulotne chwile, że gdybym na nią nie
patrzył i gdyby nie fakt, że rzadko mi coś umykało, to
mógłbym to bez problemu przegapić.
W tamtym momencie nie rozumiałem, co miała na myśli, to
miało przyjść później. Byłem jednak prawie pewien, że się
myli. Oczywiście dopuszczałem do siebie myśl, że biorąc pod
uwagę, jak niewiele na jej temat tak naprawdę wiem, to nagle
może się okazać, że tajemnice, które skrywa, są nie do
przyjęcia. Z jakiegoś jednak powodu nie myślałem o tym
wcale i nawet nie był to strach przed tą „wiedzą”. Ja, człowiek
do tej pory przewidujący kilka, jeśli nie kilkanaście, kroków
do przodu, nagle zaczął stawiać tylko jeden za drugim.
W końcu ona była tutaj w tej chwili.
Najwyraźniej uznała, że dosyć już tego gadania, gdyż dosyć
płynnie wysunęła się spod kołdry i jej nagie ciało przylgnęło
do mojego.
W moich dotychczasowych relacjach z kobietami raczej nie
stawiałem na zbyt długie rozmowy. Byłem na nie skazany,
gdyż panie, nie zawsze, ale bardzo często, odczuwały potrzebę
podzielenia się ze mną historią swojego życia. Tym razem ja
chciałem usłyszeć jak najwięcej, ale Trouble najwyraźniej
miała na ten temat odmienne zdanie.
W takich chwilach nie miałem zamiaru robić nic na siłę.
Pozwalałem mówić jej językiem, który w danej chwili
najbardziej jej odpowiadał, niezależnie od tego, jakie były
tego przyczyny.
Kiedy ponad godzinę później wstałem z łóżka, najdelikatniej
jak tylko potrafiłem, Trouble spała spokojnie, oddychając
miarowo. Przez krótki moment bałem się, że ją obudziłem, ale
ona tylko zwinęła się w kulkę i spała dalej.
Szybko się ubrałem i wyszedłem z Luną na dwór. Sunia na
mój widok zerwała się z sofy i jeśli chciałem, aby swoją
radością nie obudziła mojego gościa, musiałem jak najszybciej
opuścić mieszkanie.
Noc była ciepła, a ja potrzebowałem chwili oddechu. I nie
chodziło tu tylko o wchodzenie na głowę, które miałem przed
chwilą zaprezentowane w sensie dosłownym. I musiałem
przyznać, że nie miałem najmniejszych powodów do
narzekań. Kiedy jednak myślałem o chwili oddechu, chciałem
spojrzeć albo raczej, co było zdecydowanie bliższe prawdy,
spróbować spojrzeć na wszystko z dystansu.
Nie bardzo wiedziałem, jak miałbym to zrobić, ale liczyłem,
że świadomość, że ona tam jest i śpi, pomoże mi w tym
względzie. Ta sobota była dosyć dziwnym dniem, a już
godzinowo to całkowicie niepoukładana. Kiedy znalazłem się
na dworze z piesą, dochodziło wpół do pierwszej, a biorąc pod
uwagę, ile czasu spędziliśmy w łóżku, spodziewałem się
raczej wczesnych godzin porannych.
Puściłem Lunę, aby sobie pobiegała swobodnie. Byliśmy
w końcu sami. Stanąłem i popatrzyłem w stronę moich okien.
Była tam teraz i spała. To była moja pierwsza myśl. Druga
była nie mniej oczywista. Biorąc pod uwagę, o kim właśnie
myślałem, wcale bym się nie zdziwił, gdyby już jej nie było
w moim mieszkaniu.
A może to jednak była pierwsza myśl. Jak inaczej
wytłumaczyć, że odkąd znaleźliśmy się na zewnątrz, starałem
się nie spuszczać z oczu drzwi wejściowych na dłużej niż
kilka sekund. Chciałem wierzyć, że nie zniknie nagle bez
pożegnania, ale niepewność cały czas mnie ogarniała.
Czy właśnie to właściwe słowo do opisania naszej relacji?
Niepewność. Na pewno coś w nim było. Niepewność
dotyczyła właściwie wszystkiego. Tego, kim ona jest, co
myśli, co właściwie ze mną robi, dlaczego, po co, skąd.
Niepewność co do jutra, niepewność co do dzisiaj, niepewność
do tego co za chwilę. Tylko kogo miałem za to winić?
Przecież nie zrobiłem nic, aby to zmienić, albo przynajmniej
nie wystarczająco dużo.
Chyba po raz pierwszy nie musiałem ciągnąć Luny na siłę
do domu. Sama do mnie podeszła i usiadła obok, dając jasno
do zrozumienia, że chce wracać.
– To jest nas dwoje – powiedziałem. – Nie masz nic
przeciwko? – spytałem, mając na myśli naszego gościa, który
dosyć bezceremonialnie wdarł się do naszego życia.
Luna nadstawiła jedno ucho, ale z wyrazu jej pyszczka
wynikało, że jednak chyba nie ma nic przeciwko.
– I tak jesteś najważniejsza. – Pochyliłem się i pozwoliłem
polizać się po policzku. – Dokładnie tak.
Na moje słowa zamerdała ogonem, że chyba najwyższy czas
kończyć te czułości i wracać do domu. Kiedy przechodziliśmy
przez ulicę i Luna mocno ciągnęła smycz, chcąc jak
najszybciej dostać się do środka, pomyślałem, czy czasem
osoba śpiąca w mojej sypialni nie stała się ważniejsza nie
tylko dla Luny.
Kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu, musiałem ją mocno
trzymać, bo była gotowa całą swoją siłą wskoczyć na łóżko,
aby tylko dać wyraz swojej radości na widok znajdującej się
tam osoby. Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne, nie
można było obudzić kogoś, kto już nie spał. Mało tego,
Trouble była ubrana i siedziała na sofie, jakby czekając na nas.
Odczekałem chwilę, aż zakończą powitanie.
– Już czas na ciebie? – spytałem.
Wiedziałem, że ten moment nadejdzie, ale jakoś chyba nigdy
nie byłem na niego gotowy.
– Jeszcze ci się znudzę – stwierdziła, przywołując uśmiech
na twarz.
Może to było tylko moje wrażenie, ale wydał mi się taki
trochę na siłę.
Przez chwilę patrzyłem na nią, zastanawiając się nad
odpowiedzią.
– Teraz pewnie usłyszę, jak jest – uprzedziła mnie.
Uśmiechnąłem się i usiadłem na fotelu naprzeciw niej.
– Nie inaczej – odparłem, wciąż nie wiedząc do końca, co
zaraz powiem.
To wszystko było dla mnie tak totalnie nowe, że przez
chwilę zacząłem nawet kwestionować tę otwartość, dotyczącą
tego, co się we mnie dzieje. Nigdy tak nie miałem, znaczy nie
miałem o czym opowiadać, nigdy nic takiego się we mnie nie
działo.
– To słucham.
– Zawsze słuchasz.
Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że po
prostu taka jest.
– Nie sądzę, abyś mogła się znudzić – odparłem zgodnie
z tym, co czułem w tamtej chwili.
– Ten moment zawsze w końcu przychodzi.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Nigdy nic ani nikt cię nie znudził?
– Nigdy nie byłem nikim zainteresowany na tyle, aby do
tego momentu doszło.
– A twoja żona?
To było jak bumerang.
– Masz dosyć tego tematu? – spytała, uważnie mi się
przyglądając. – Rozumiesz, że kiedy używasz takich słów jak
„nigdy” czy „pierwszy raz”, to jest pierwsze, co przychodzi mi
do głowy i zastanawiam się nad szczerością takich deklaracji.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że też o tym nie
myślałem. Jeśli chodziło o Trouble i o to, co się ze mną działo,
wszystko było pierwsze. Jak to się miało do mojego
małżeństwa? Na pewno nie wyglądało to dobrze.
Zaś jeśli chodziło o wymachiwanie szczerością, to akurat
w jej ustach brzmiało to, delikatnie mówiąc, nie na miejscu.
Zresztą doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
– Okej, może nie jestem… – zaczęła, aby jednak szybko
przerwać. – Ale nie mówimy w tym momencie o mnie.
– Oczywiście, że nie o tobie. – Byłem już trochę
poirytowany, ale jeśli bym tę wymianę zdań wykorzystał, aby
skierować rozmowę na nią, byłoby to jak unikanie wyzwania,
które niewątpliwie zostało mi rzucone.
Można było pewnie o mnie wiele powiedzieć, ale
z pewnością nie uciekałem przed wyzwaniami.
– Ale okej – powiedziałem. – Nie spieszysz się gdzieś? –
upewniłem się.
W końcu siedziała w pełni ubrana, jakby gotowa do wyjścia.
Nie sądziłem jednak, że mi odpuści i niezależnie, co
planowała chwilę wcześniej, jeszcze ze mną zostanie.
– Nie – odparła.
Przez chwilę zastanawiałem się, od czego zacząć. Nie
chciałem opowiadać całej historii, a jednocześnie chciałem
nakreślić jakiś prawdziwy obraz tej części mojego życia.
Prawdziwy według mnie, powinienem dodać.
Rozparłem się wygodnie w fotelu, jakby wbrew napięciu,
które czułem. Nie był to pierwszy raz, kiedy czułem się,
jakbym był na egzaminie. Natomiast na pewno nie
wiedziałem, jak powinna brzmieć właściwa odpowiedź i czy
taka w ogóle istniała.
– Moje małżeństwo było pełne „pierwszych”. Wiele rzeczy
zrobiłem pierwszy raz. Do dzisiaj nie potrafię odpowiedzieć,
jak to się stało, że w ogóle do niego doszło.
– Z miłości? To jest chyba powód zawierania małżeństw
albo przynajmniej powinien być.
– Ja nie wierzę w miłość – odpowiedziałem odruchowo.
Może powinienem był się zastanowić nad tym, co mówię.
– Nie wierzysz w miłość – powtórzyła powoli moje słowa.
Jej głos brzmiał, jakby powiedziała coś najbardziej
naturalnego. Jak na przykład, że nie lubię zimna albo
słodkiego wina. Jakbym powiedział coś, pod czym mogłoby
się podpisać wielu ludzi. Nie było w niej zdziwienia, raczej
smutna konstatacja, jakby moje słowa były najoczywistsze
pod słońcem.
– Moja żona była idealistką. Znaczy jak ją poznałem, to
wydawała się stąpać twardo po ziemi, tak jak ja.
Zdecydowana, przebojowa, pracowała. W dalszym ciągu
pracuje u konkurencji i jest bardzo dobra w tym, co robi.
Poznaliśmy się na imprezie branżowej. Wręczanie nagród za
najlepsze kampanie. Byłem wtedy na fali, to było moje drugie
zwycięstwo z rzędu i o ile rok wcześniej wygrałem w cuglach,
to teraz właściwie szala mogła się przeważyć w każdą stronę.
To znaczy w moją lub, jak się okazało, w jej. To nie są zawody
sportowe, to są rzeczy niemierzalne, także wszystko zależy od
indywidualnych preferencji jurorów. Gdyby były dwa
pierwsze miejsca, też byłoby sprawiedliwie, ale nie było
i wygrałem ja. Edyta wiedziała o mnie więcej niż ja o niej. To
niespodzianka – dodałem pod nosem.
Moja uwaga nie umknęła Trouble, ale co nie było specjalnie
zaskakujące, postanowiła się nie odzywać.
– W każdym razie Edyta przeżyła dosyć mocno tę porażkę.
Chociaż to wcale nie była porażka, ale kiedy wygrywa z tobą
koleś, o którym wszyscy mówią, który już wygrywał i do tego
który ma nie najlepszą opinię, to jeśli należysz do ludzi, którzy
się przejmują…
– Nie najlepszą opinię?
– Tutaj chodziło generalnie o tak zwane prowadzenie się.
– Kobieciarz? – Jej twarz rozjaśnił uśmiech.
Nie potrafiłem powiedzieć, co w nim takiego było, ale
momentalnie odbierał mi dech w piersiach. Są takie chwile,
które chcemy zatrzymać, i to właśnie była jedna z nich. Nie
żadne romantyczne słodkości, tylko normalna rozmowa i to
słowo „kobieciarz” wypowiedziane w bardziej żartobliwy niż
potępiający sposób.
– Nie wiem, czy użyłbym takiego sformułowania.
Powiedzmy, że nie byłem ani znany, ani tym bardziej fanem
długich relacji.
– Znaczy dwudniowych?
– Znaczy dwudniowych plus.
Czułem na sobie jej uważny wzrok i przez moment
wydawało mi się, że chce mnie o coś spytać. Pytanie jednak
nie nadeszło, więc kontynuowałem moją opowieść.
– W każdym razie postanowiła sama się przekonać, kim jest
ten człowiek, który ją pokonał. Osobiście się nie znaliśmy.
Podeszła do mnie, aby mi pogratulować, zaczęliśmy
rozmawiać i jakoś tak poszło…
– …prosto przed ołtarz – wtrąciła.
– Raczej do urzędu stanu cywilnego.
– Nie chciała ślubu kościelnego? – spytała wyraźnie
zdziwiona.
– Chciała – odparłem. – Ja nie chciałem.
– No tak, ty w nic nie wierzysz, a ona nie miała nic
przeciwko. To taki średni start, jeśli jej zależało.
– To nie ma nic wspólnego z wiarą. Małżeństwo to przysięga
dwojga ludzi, przed sobą i tylko sobie.
Po wypowiedzeniu słów o przysiędze poczułem się,
delikatnie mówiąc, dziwnie. Tak na to patrzyłem. Mało tego,
uważałem, że może niespecjalnie przysięgą, ale przynajmniej
zobowiązaniem była relacja, która obejmowała kilka randek.
Kiedy się na coś takiego decydowaliśmy, to już był swego
rodzaju gest. Oczywiście śmiesznie brzmiały tego typu
przekonania u kogoś, kto z zasady nie przekraczał granicy
jednego dnia.
– A ty traktujesz przysięgi poważnie?
Nie byłem przyzwyczajony do tak głębokiego zaglądania do
mojego wnętrza. Nacisk stawiałem zawsze na „mojego”, co
właściwie powinno ucinać wszelkie dyskusje, które tak
naprawdę nigdy się nawet nie zaczynały.
– Z perspektywy czasu nie wiem, co wtedy myślałem. Teraz
wszystko wydaje mi się jednym wielkim kłamstwem. –
Spojrzałem prosto w oczy kobiecie siedzącej przede mną. –
I to byłoby na tyle, że zawsze mówię prawdę.
– Przecież właśnie powiedziałeś. – Nie wydawała się być
zdeprymowana moim wyznaniem.
– O tym, że kłamałem. Fajna ta prawda.
– To na pewno nie było tak, jak mówisz. Nie jesteś
człowiekiem, który zdecydowałby się na małżeństwo oparte
na kłamstwie.
Powiedziała to z takim przekonaniem, że z pewnością duże
zaskoczenie musiało malować się na mojej twarzy.
– Tak mnie dobrze znasz? – Uśmiechnąłem się niewyraźnie.
– To może ja powiem ci, jak było?
– Proszę bardzo – odpowiedziałem. – Śmiało, rozgość się
w mojej historii.
– Podeszła do ciebie, zaczęliście rozmawiać i jakoś tak
poszło – zaczęła od powtórzenia moich wcześniejszych słów.
– Poznała cię, spodobałeś się jej i się zakochała. Nie wiem,
czy tak od razu, ale pewnie dosyć szybko. Wystarczająco
szybko, aby umówić się z tobą na randkę. Myślę, że inicjatywa
wyszła od niej, a ty zgodziłeś się, tłumacząc sobie, że to
drugie spotkanie będzie w sumie takim pierwszym, ponieważ
zdecydowałeś się nie liczyć tego na gali, które mimo
spędzonego razem wieczoru, nie skończyło się tak, jak byś
chciał, czyli tak jak większość twoich „randek”. Ta kobieta nie
była zainteresowana tylko przygodnym seksem. Jak mi idzie?
Póki co wszystko się mniej więcej zgadzało. Rzeczywiście
spędziliśmy miło ten wieczór na gali i rzeczywiście nie była
zainteresowana kontynuacją u mnie. Inna sprawa, że ja też
podszedłem do niej trochę inaczej. Wrzuciłem hamulce,
a odpowiadając na jej zaproszenie po paru dniach, byłem
zaintrygowany.
– Okej – odparłem. – Czekam, co dalej.
– To bezwzględnie inteligentna kobieta. Nie wątpię, że
również atrakcyjna, ale przede wszystkim inteligentna.
Przykuła twoją uwagę na tyle, że postanowiłeś porzucić swoje
dotychczasowe zasady, może też się zakochałeś…
Po tych słowach zawiesiła głos, jakby sądziła, że będę chciał
coś dodać. Nie myliła się.
– Może. – Skierowałem mój wzrok za okno, jakbym tam
właśnie chciał dostrzec miniony czas. – Wydaje mi się, że
chciałem spróbować czegoś innego, czegoś, czego nigdy nie
miałem w planach. To było jak kolejne wyzwanie. Wszyscy ją
ostrzegali przede mną i oczywiście nie dawali nam szans.
Teraz, jak o tym myślę, to wydaje mi się, że byliśmy bardzo
podobni pod względem ambicjonalnym. Nikt nie mógł nam
powiedzieć, że czegoś nie osiągniemy, że czegoś nie możemy.
Może i byłem jej jakimś projektem. Może chciała udowodnić
i mnie, i sobie, i wszystkim innym, że coś we mnie jest, coś
więcej, niż wszyscy widzą. A mnie z kolei nikt nie miał prawa
mówić, co mogę, a czego nie. Nie mówię, że cały ten związek
zbudowany był tylko na chęci udowodnienia czegoś światu,
ale chyba bardzo chcieliśmy, żeby się udało, jakby z tyłu
zostawiając kwestię, na czym tak naprawdę jest zbudowany.
I tak jak powiedziałem, Edyta chciała widzieć we mnie kogoś
więcej, kogoś, kim nie byłem, a ja postanowiłem zrobić
wszystko, aby jej nie zawieść. Na pewno było nam dobrze ze
sobą. Do czasu. Jednak im dłużej to trwało, coraz bardziej
wychodziły różnice nie do pogodzenia.
Specjalnie użyłem tego wyświechtanego rozwodowego
zwrotu. Myślę, że idealnie pasował do sytuacji i nawet jeśli
chciałbym nadać naszemu rozwodowi jakąś głębię, to jej tam
po prostu nie było.
Nie wiedziałem, na ile odpowiedziałem na pytanie Trouble,
ale na tyle byłem gotowy zanurzyć się w ten temat. Czy to
była miłość? Nie wiem, nie sądzę. Inaczej wciąż by trwała.
Miałem bardzo konkretny pogląd na to, czym miłość jest. Jak
widać, posiadałem sprecyzowane zdanie na wiele kwestii, na
których się nie do końca znałem.
– Czy to wyczerpuje temat? – spytałem.
– A wyczerpuje?
Uśmiechnąłem się, słysząc kolejne pytanie.
– Pewnie nie, ale czy usłyszałaś wystarczająco? Czy
usłyszałaś to, co chciałaś usłyszeć?
– Tak – usłyszałem po chwilowym zastanowieniu.
– I?
– I co?
– I jaki werdykt? – spytałem, bardziej zmęczony niż
zaciekawiony.
W końcu po coś to całe przesłuchanie było. Chyba.
– Ja nie jestem tutaj od werdyktów.
– To od czego jesteś?
Kiedy czekałem, jakiego pytania użyje, przez głowę przeszła
mi szybka myśl. Do tej pory myślałem, że z jednej strony idzie
na żywioł i impulsy rządzą jej decyzjami. To jednak kłóciło się
z takim maleńkim wewnętrznym przeczuciem, że może jednak
nie zostawia nic przypadkowi, że jej działania są w swojej
genezie zaplanowane, dopiero w dalszym stadium pozwala
sobie na impulsy i żywiołowość. To było tak, jakby wizyta
u mnie była wcześniej dobrze zaplanowana, a co będzie dalej
– pozostawiała pewnej spontaniczności.
Teraz z kolei zastanawiałem się, czy ona w ogóle wiedziała,
co tu robi?
Jak długo mogliśmy się bawić w kotka i myszkę?
Pewnie. Nic mnie nie goniło. Nie pędziłem na łeb na szyję
do „zalegalizowania” naszego związku, ale biorąc pod uwagę,
co się ze mną działo i jak inne to było od wszystkich moich
wcześniejszych doświadczeń, włączając w to małżeństwo, ta
gra zaczynała być męcząca.
– Sama nie wiem.
Powiedziała te słowa w moim kierunku, ale odniosłem
wrażenie, że były bardziej skierowane do niej samej.
A później zrobiła to, co robiła najlepiej. Po prostu wstała
i wyszła. Można powiedzieć, że miałem niemal stuprocentową
pewność, że tak to się właśnie potoczy. To tylko kwestia
czasu.
Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. I to było na tyle.
No miałem jeszcze brownie.
ROZDZIAŁ 12

Niedziela minęła bez większych niespodzianek ani żadnych


niezapowiedzianych wizyt czy SMS-ów z zastrzeżonych
numerów. Mało tego, wydawało mi się, że ja sam zniosłem ten
dzień o wiele lepiej od poprzednich, które starałem się
zagospodarować jakimiś wypełniaczami, a i tak głównie
wyczekiwałem na jakikolwiek sygnał od niej.
Tym razem było inaczej. Tym razem nie czekałem. Nie
zerkałem w stronę drzwi wejściowych, nie sprawdzałem co
chwila telefonu, czy czasem coś nie przyszło.
Powiedziałem sobie „dosyć”. Niezależnie, co mnie opętało,
nie miałem zamiaru pozwolić, aby to mną rządziło. Dlatego
podjąłem stanowczą decyzję, jak mój dzień będzie wyglądał.
Wziąłem Lunę i pojechaliśmy za miasto. W niedzielę ruch
był mniejszy, zwłaszcza w kierunku, w którym się udaliśmy.
Jeśli przed wyruszeniem w drogę miałem jakieś obawy, że nie
będę pamiętał drogi, to szybko okazało się, że nie miały one
żadnych podstaw. Trafiłbym na miejsce z zamkniętymi oczami
mimo tego, że byłem tam tylko raz.
Oczywiście cała wycieczka była dla Luny. Tak w każdym
razie brzmiała oficjalna wersja, którą zdążyłem kilka razy
powtórzyć mojej suni. Muszę przyznać, że z każdym moim
kolejnym powtórzeniem wydawała się być coraz mniej
przekonana. Może po prostu usiłowałem przekonać samego
siebie.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy na miejsce i wypuściłem Lunę,
ta pomknęła przed siebie wyraźnie ucieszona.
– Dobry miałem pomysł? – spytałem na głos.
Luna nie mogła mnie słyszeć, bo już była daleko. Nikt
zresztą nie mógł, ponieważ prawdopodobnie w odległości
kilku kilometrów nie było żywej duszy.
Poszedłem za psem, rozglądając się dookoła. Spędziliśmy na
spacerowaniu prawie dwie godziny. Kiedy wróciliśmy do
samochodu, Luna dosłownie padła.
Dlaczego w ogóle tam pojechałem? Jeśli chciałem sobie
samemu udowodnić, że „czar” już na mnie nie działa, gdyż nie
nosi mnie po domu i nie zerkam na telefon, to wybrałem sobie
dosyć mało przekonującą metodę. Na swoją obronę mogłem
śmiało stwierdzić, że przynajmniej nie łudziłem się, że ją tam
spotkam. No może trochę. Szybko wytłumaczyłem sobie, że
takie trochę to się akurat nie liczy. Z faktu, że w ogóle tam
pojechałem, było już trochę trudniej się wytłumaczyć,
a opowieści, że to dla Luny, nawet na samą zainteresowaną nie
działały, chociaż radości miała co niemiara.
W każdym razie śladu po Trouble tam nie znalazłem. Nie
żebym szukał.
To najwyższy czas, aby zacząć o niej zapominać. Nie
podobało mi się, co się ze mną działo, kiedy nie było jej obok.
Oczywiście, kiedy była, to, co czułem, to, co przeżywałem, nie
mogło się z niczym równać. To wszystko istniało poza moją
kontrolą. Na pewno nie panowałem nad tym, a dzisiejsza
wycieczka, która w zamierzeniu miała być jakąś formą
odczarowania, jeszcze bardziej utwierdziła mnie
w przekonaniu, że długa droga przede mną, jeśli w ogóle
chciałem się tego czegoś pozbyć.
Musiałem zacząć od pierwszego kroku. Ten poranno-
południowy nie bardzo wyszedł, a na pewno radość mojego
psa nie mogła w żaden sposób być miernikiem mojego stanu.
No nic, pierwsze śliwki robaczywki.
– Wyrzucam cię z mojego życia – powiedziałem na głos tuż
przed snem, ale nie za głośno, żeby czasem piesa nie wzięła
tego do siebie.
A następnie przez pół nocy próbowałem usnąć. Było to
równie skuteczne, co wszelkie próby pozbycia się z myśli
pewnej kobiety. To, że czułem wszędzie jej zapach, na pewno
nie pomagało. Kiedy zaś zamykałem oczy, czułem, że jest
obok, czułem, że jest na wyciągnięcie ręki.
Chyba nawet w pewnym momencie mi się przyśniła.
Wiem jedno. Świt przywitałem jak wybawienie. Przez całą
noc zapadałem najwyżej w kilkunastominutowe drzemki,
a rano raczej wyspany nie byłem. Trouble tak jak się pojawiła,
tak zniknęła, a ja nie mogłem nic zrobić.
Byłem wściekły przede wszystkim na siebie, że dopuściłem
do tej sytuacji. Że pozwoliłem, aby tkwić w tej całej
niewiedzy. To nie było fair, ale sam się na to zgodziłem
i właściwie mogłem tylko siebie winić za to, jak wszystko
wyglądało.
W biurze byłem pierwszy i od razu ostro ruszyłem z pracą.
Najpierw sprawdziłem, jak wyglądamy z poszczególnymi
projektami, a następnie ustawiłem spotkanie z moimi ludźmi,
aby wszystko sobie uporządkować. Generalnie dawałem
podwładnym dosyć sporą swobodę, jednak teraz
potrzebowałem czegoś do zajęcia myśli.
Idealny wydawał się projekt mojego „przyjaciela”.
Musiałem mieć jak najdokładniejszy obraz tego, co się dzieje,
zanim rozpocząłbym nad nim pracę. Przez ostatnie dwa
tygodnie moje myśli często wędrowały poza pracę i mimo że
wydawało mi się, że trzymam rękę na pulsie, to jednak
wolałem wszystko uporządkować. Nie chciałem, aby się nagle
okazało, że coś zostało niedopilnowane.
Po spotkaniu okazało się, że jednak byłem na bieżąco
bardziej, niż myślałem. To bardzo dobry znak. Przynajmniej
w pracy miałem wszystko pod kontrolą, nawet nie będąc tego
do końca świadomym.
Resztę dnia spędziłem na wykonywaniu draftu dla Wojtka.
Byliśmy wstępnie umówieni na jutro i chciałem być jak
najlepiej przygotowany. Nie wiem, czy była to kwestia
ambicjonalna, ale skoro już nazwał mnie „najlepszym”
w branży, to chciałem mu pokazać, że nie bez powodu wciąż
byłem w czołówce. I dlaczego faktura, którą otrzyma do
zapłaty, będzie taka, a nie inna.
We wtorek rano czekała na mnie informacja, że Wojtek chce
się ze mną spotkać poza biurem i zaprasza mnie na lunch. Nie
byłem zdziwiony. Gdyby zaprosił mnie do swojego biura,
byłoby jasne, kto jest u siebie i kto tam rządzi. Neutralny grunt
i tak był swego rodzaju postępem. Oczywiście spotkanie miało
się odbyć w jednej z najdroższych restauracji w stolicy. To też
rozumiało się samo przez się. Myślę, że Wojtek niżej nie
schodził.
Kiedy zjawiłem się na miejscu, już na mnie czekał. Na
szczęście tym razem obyło się bez obejmowania.
Wymieniliśmy kilka powitalnych frazesów i po złożeniu
zamówienia liczyłem po cichu, że przejdziemy do konkretów.
Wojtek miał jednak zgoła inny plan.
– Nieźle – powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a jednocześnie
jego wzrok powędrował po lokalu.
– Masz na myśli lokal. Nie najgorszy – przyznałem, chociaż
mnie samego otoczka „najdroższych” czy
„najpopularniejszych” raczej odstraszała.
Na początku mojej kariery, kiedy stanowiłem „objawienie”,
bywałem w takich miejscach, ale głównie dlatego, że… No
właśnie dlaczego? Byłem młody, odniosłem w miarę szybki
sukces i to wydawały się miejsca dla mnie. Szybko się
przekonałem, jak bardzo się myliłem i jak pełne pustych ludzi
te miejsca były, ale co do tego, kto mnie otacza, nigdy
specjalnych złudzeń nie miałem. Znajdowały się tam
przynajmniej atrakcyjne kobiety, a wtedy niczego więcej nie
potrzebowałem.
– Mam na myśli nas i to, dokąd zaszliśmy.
– Mnie się wydawało, że zawsze tutaj byłeś – odparłem
szczerze.
Nie chciałem popsuć atmosfery, ale opowieści o tym, że
niby wyszliśmy z jakiejś biedy, żeby teraz usiąść na szczycie
świata, były, delikatnie mówiąc, nie na miejscu. Wojtek miał
zawsze wszystko podane na tacy, a w tej chwili kontynuował
po prostu rodzinną tradycję. Ja z kolei na brak pieniędzy nie
mogłem narzekać, ale to były pieniądze mojego ojczyma
i w momencie, kiedy opuściłem dom, wtedy już należący
wyłącznie do mojej matki, przestałem mieć z nimi cokolwiek
wspólnego. Można powiedzieć, że w momencie pójścia do
pracy zacząłem od zera. Nie, nie byliśmy tacy sami.
Wojtek uśmiechnął się do mnie, jakby dokładnie takiej
odpowiedzi się spodziewał. Mało tego, odniosłem wrażenie,
że każda inna spotkałaby się z pogardą z jego strony.
– Może i tak, ale wciąż tutaj jestem i wbrew obiegowej
opinii mój ojciec wcale nie był takim dobrym biznesmenem.
Dużo szumu robił i słuchał się twojego, a po jego śmierci
całkowicie się zagubił, znaczy uwierzył, że też ma o czymś
pojęcie. Kiedy ja wchodziłem do firmy, to był cud, że jeszcze
było co ratować. A teraz… co ci będę mówił. Na pewno i tak
wiesz.
Bałem się, że jednak zacznie mi opowiadać, ale biorąc pod
uwagę, że siedzieliśmy tylko we dwóch, uznał pewnie, że nie
ma sensu się wysilać. A może pomyślał, że rzeczywiście
o wszystkim wiem.
I to była prawda. Wiedziałem. Odrobiłem lekcję. Bardzo
ogólnie, ale zawsze. Łatwiej byłoby pewnie wymienić
interesy, w których nie brał udziału, a przecież z pewnością
nie wszystko zostało ujawnione. Także musiałem przyznać mu
rację, jego droga była inna, ale też swoją przeszedł i nie mnie
oceniać, czy była trudna, czy nie. Co do jednego miałem
pewność, poza manipulatorem był również dosyć zręcznym
biznesmenem.
Skinąłem głową.
– Coś mi się obiło o uszy – powiedziałem.
– Chcę powiedzieć, że twoja kariera jest naprawdę
imponująca, ale tak naprawdę gdybyś osiągnął mniej, to byłby
wstyd.
– Dzięki – odparłem.
– I ja tutaj nie staram się być miły. Znasz mnie, bardziej
stwierdzam fakt.
Roześmiałem się.
– W życiu nie przyszłoby mi coś takiego do głowy. Tym
bardziej dziękuję. A co do sukcesu, to są kwestie względne.
Jestem niezależny i mogę wszystko zostawić, gdybym chciał,
i wyjechać… gdziekolwiek. To jest dla mnie sukces.
– I mógłbyś to wszystko zostawić? – Wojtek popatrzył na
mnie z zaciekawieniem.
Musiałem przyznać, że do niedawna o tym nie myślałem.
Miałem swoje życie i jakie by nie było, lubiłem je. Miałem ten
swój sukces i miałem niezależność, a to chyba było zawsze dla
mnie najważniejsze. Moja matka zawsze była od kogoś
zależna i mimo że czasami wyglądało to na świadomy wybór,
ja wiedziałem jedno. Że nigdy nie pozwolę sobie, aby być od
kogokolwiek zależny i aby od kogokolwiek zależało moje
życie. Z pewnością nie pozwoliłem, aby tą osobą stała się
Edyta. Jaki był tego koniec, wszyscy wiedzieliśmy.
Teraz sytuacja wyglądała trochę inaczej i skłamałbym,
gdybym powiedział, że coś takiego jak zostawienie
wszystkiego nie przyszło mi do głowy. Oczywiście nie muszę
mówić, z kim to było związane.
– Mam taką opcję. Doszedłem do takiego punktu, że
mógłbym. Nie mówię, że to zrobię, ale mogę, i to jest w sumie
najważniejsze.
– To właśnie dają pieniądze. Wolność.
Przez moment wydawało mi się, że kryła się za tym jakaś
refleksja, bo mój rozmówca wydał się jakiś taki zamyślony.
– Chyba że jesteś ich niewolnikiem – stwierdziłem.
– Tak? A kiedy to jest? Czy ja twoim zdaniem nim jestem?
W tym momencie widziałem tego samego Wojtka, którego
pamiętałem ze szkoły, biorącego wszystko do siebie, a każdą
uwagę w swoim kierunku traktującego jak atak. Pytania
zadane z poważną miną szybko jednak przykrył uśmiechem.
– Nie wiem – odparłem. – A jesteś? To jest raczej kwestia
indywidualna, aczkolwiek im więcej pieniędzy, tym chyba
łatwiej wpaść w tę pułapkę. Bo wiesz, należy sobie zadać
pytanie, kiedy jest wystarczająco. Kiedy jest dość.
– A ty to wiesz?
– Ja? Wydaje mi się, że wiem. Ja już mam wystarczająco –
i od razu, uprzedzając jego pytanie, dodałem: – wystarczająco
na życie, jakie prowadzę, bez jakichś fajerwerków i Bali co
tydzień. A może gdzieś w Urugwaju to i pewnie na dłużej by
wystarczyło.
Wojtek uniósł brwi. Pewnie „bez fajerwerków” go nie
zdobyło, a jak wspomniałem o niedorzeczności, jaką był
wspomniany Urugwaj, tylko przez grzeczność nie złapał się za
głowę.
– Dla mnie „bez fajerwerków” to trochę za mało – odparł.
– Chyba jednak chodzimy w różnych ligach – stwierdziłem.
Ja z pewnością nie mogłem narzekać na zarobki ani tym
bardziej na zgromadzone przez lata aktywa, ale to była jakaś
kropla w morzu tego, czym dysponował Wojtek.
– Może i tak, ale ty odpowiadasz tylko przed samym sobą,
a ja nie mogę tak po prostu wszystkiego zamknąć i wyjechać
do… Urugwaju. Wiesz, ilu ludzi dla mnie pracuje? Ja sam nie
wiem. To jest odpowiedzialność za drugiego człowieka.
Powiedział to z taką powagą, że po prostu nie wytrzymałem.
Chociaż muszę przyznać, że przez moment usiłowałem się
opanować. Po chwili śmiałem się już na cały głos. Był to jeden
z tych zaraźliwych wybuchów, których po prostu nie można
opanować.
O dziwo Wojtek też się uśmiechnął. Patrzył na mnie
i spokojnie czekał, aż moja śmiechawka minie.
– Nie byłem wystarczająco przekonujący? – spytał w końcu.
– To, że nie możesz wszystkiego zamknąć i wyjechać,
zrozumiałem bez problemu. Zresztą nie wyobrażałem sobie
inaczej. Ale ta odpowiedzialność za drugiego człowieka?
Myślę, że powinieneś dodać jeszcze troskę.
– Chyba powinienem się obrazić – stwierdził ze śmiechem.
– Myślę, że powinieneś.
– Masz rację, nie obchodzi mnie drugi człowiek. Znaczy
obchodzi mnie, dopóki mogę to wykorzystać. Może
rzeczywiście jestem niewolnikiem pieniędzy.
W ustach kogoś innego to wszystko mogłoby nawet
zabrzmieć szczerze, jak jakaś forma samokrytyki, jakaś
samoocena, która mogłaby prowadzić do zmiany albo
przynajmniej daleko posuniętej refleksji nad swoim życiem.
Tak jak zaznaczyłem, gdyby to mówił ktoś inny, może nawet
ja mógłbym dać się oszukać. To, co przed chwilą usłyszałem,
było raczej dosyć trzeźwym i niepozbawionym dumy
spojrzeniem na siebie. Dwa pierwsze zdania. Trzecie było już
bezwstydnym kłamstwem i nie sądziłem, żeby Wojtek nawet
przez sekundę przypuszczał, że w nie uwierzyłem.
Może i był niewolnikiem pieniędzy, ale tak naprawdę nie
sądziłem, aby się za takowego uważał. Dla niego inni byli
niewolnikami, każdy, kto w jakiś sposób od niego zależał, był
tak traktowany. Za cel wyznaczył, aby takich ludzi było jak
najwięcej. I z tego, co pamiętałem, nie miało znaczenia, czy
chodziło o bezpośrednich podwładnych, czy o pracowników
z jakiegoś zakładu, o którym pewnie nigdy nie słyszał,
a w którym jego korporacja miała swoje udziały, czy też
o własną rodzinę.
„Świat u stóp”. Doskonale pamiętałem, jak opowiadał o tym
w szkole. Traktowaliśmy to z przymrużeniem oka, ale już
wtedy myślałem, że szczerze współczuję temu światu, który
miałby się znaleźć u stóp mojego „przyjaciela”, a na pewno
współczułem ludziom zdanym na jego łaskę. Mój ojczym
mógłby być z niego dumny. Z tego, co zdążyłem zauważyć
podczas naszych dwóch spotkań, był bardziej jego synem, niż
ja mógłbym kiedykolwiek się stać.
Kiedy widziałem pogardę, z którą patrzył na otaczających
nas ludzi, nie mogłem pozbyć się wrażenia, jak bardzo
przypomina mojego ojczyma. Czy było możliwe, żeby mój
ojczym… Z pewnością tego nie można było wykluczyć.
W końcu był, jak sam o sobie mówił, samcem alfa. A to
powodowało, że ze zdradzania mojej matki uczynił dyscyplinę
olimpijską.
A więc czy Wojtek mógł być jego synem? Nigdy o tym nie
myślałem, ale na pewno istniała taka możliwość. To
oczywiście nie czyniłoby go od razu moim bratem, zwłaszcza
że byłby tylko nieślubnym synem mojego ojczyma. Czyli
w sumie dla mnie nikim.
Nie miałem zamiaru tego zgłębiać. Gdyby jednak okazało
się to prawdą, już dawno moja matka nie miałaby pieniędzy ze
spadku. Prawnicy Wojtka już by o to zadbali. Były dwie opcje:
albo Wojtek nigdy o tym nie pomyślał, albo po prostu nie było
to prawdą.
W międzyczasie kelner przyniósł jedzenie i na nim głównie
skupiła się nasza uwaga. Od czasu do czasu rzucaliśmy luźne
uwagi o sytuacji w kraju. Kwestie społeczne nie wydawały się
w ogóle spędzać snu z oczu mojemu rozmówcy, zaś fakt, że
rządzili krajem najbardziej cyniczni złodzieje w powojennej
historii Polski, wydawał się go raczej cieszyć. Oczywiście nie
powiedział nic wprost, ale nie byłby sobą, gdyby nie dał mi do
zrozumienia, ile świetnych interesów z naszą władzą robi.
– Wiesz, oni uważają, że po nich to już tylko potop.
Rozkradną, co się da, zadłużą kraj na lata i to całe
pogorzelisko zostawią następcom. Ważne, żeby wiedzieć,
gdzie się ustawić.
Ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym zadowoleniem
i powiem szczerze, w tym momencie zrobiło mi się niedobrze.
Nie była to nawet kwestia tego wyświechtanego stwierdzenia,
że „władza zawsze kradnie”, ponieważ pewnie nie zawsze
i nie każda, ale ja z zasady i tak nie ufałem politykom.
Teoretycznie rozumiałem, że biznes jest biznes, ale wejście do
szamba, jakim było bratanie się z tą władzą, było
zdecydowanie krokiem za daleko. Nikt wcześniej w tak
bezczelny i bezwstydny sposób nie wykorzystywał
najniższych instynktów, aby zdobyć władzę, nie w tym kraju
w każdym razie. Fakt, że rasizm, przemoc wobec kobiet,
przemoc wobec dzieci, o homofobii nie wspominając, zostały
wyniesione do rangi cnoty, był dla mnie nie do przyjęcia.
O zwykłym szacunku nie wspominając.
W sumie Wojtek pasował tam jak ulał.
– I ty się ustawiłeś – stwierdziłem.
– To wszystko pieprznie wcześniej raczej niż później, a ja
muszę być pewny, że na tym nie stracę.
Myślał przede wszystkim o sobie i trudno było mu się
dziwić.
Powoli poczułem się zmęczony tym spotkaniem i tą
kampanią, która w sumie nawet się nie zaczęła. Na przestrzeni
lat różne projekty prowadziłem i dla różnych ludzi, ale zawsze
starałem się uważać, do czego się zobowiązuję i dla kogo. Na
początku, kiedy zaczynałem, miałem łatwo, bo trafiłem na
dobrych klientów, a kiedy już „wystrzeliłem”, mogłem być
bardziej wybredny. Szczególnie przeczulony byłem na punkcie
kobiet. Jedno słowo mogło przekreślić całą współpracę.
I dokładnie tak raz się stało. Nie było to oczywiście jedno
słowo, bo usłyszałem ich o wiele za dużo, ale prawda była
taka, że zanim one w ogóle padły, wiedziałem, że nasza
współpraca się kończy. Mój klient zajmował się importem
sprzętu gospodarstwa domowego. Wymyśliłem jak na tamte
czasy dosyć kontrowersyjną kampanię, w której nie chciałem
skupiać się na upowszechnianiu stereotypu kobiet przy
gotowaniu, sprzątaniu czy praniu. Ja w końcu też
dysponowałem tymi sprzętami, a nawet potrafiłem się nimi
obsługiwać. Zresztą brak podstawowych umiejętności tego
typu u mężczyzn uważałem za formę kalectwa i zawsze
dziwiło mnie, że niektóre kobiety same z własnej,
nieprzymuszonej woli chcą komuś takiemu usługiwać.
W każdym razie już podczas prezentacji powinienem coś
wyczuć, kiedy usłyszałem żarciki o tym, że jak to tak facet na
równi z kobietą miałby sprzątać. Potem jednak zmyliła mnie
otwartość, z jaką klient przyjął moje argumenty. Pewnie
przekalkulował sobie, że może jednak moja strategia się
opłaci. Podczas spotkania dla uczczenia pracy, jaką
wykonaliśmy, hamulce u mojego klienta puściły. Z każdym
wypitym kieliszkiem było gorzej, najpierw zaczął „chwalić”
moje pomysły, że może do pedałów trafimy. Kiedy mu
natychmiast odpowiedziałem, że ja też potrafię wykonywać te
czynności, które pokazujemy w reklamach, roześmiał się,
jakbym powiedział jakiś dobry dowcip. W tym miejscu
miałem dosyć, ale najlepsze, a raczej najgorsze, dopiero
czekało. Mój klient postanowił obdarzyć swoim wątpliwym
urokiem samotnie siedzącą przy barze kobietę. Kiedy tamta
dosyć wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie jest
zainteresowana, zrobił to, co tego typu mężczyźni robią
w sytuacjach, kiedy ktoś im odmawia. Wyzwał ją od kurew
i jeszcze zaczął szarpać za ramię.
W tamtym momencie byłem już przy nim. Wykręciłem mu
rękę i niewiele brakowało, abym wyrwał ją z barku, a to był
dopiero początek tego, co miałem zamiar zrobić. I tak by się
pewnie stało, gdyby nie powstrzymał mnie mój prezes oraz
zastępca klienta. Zazwyczaj jestem opanowany i kalkuluję na
zimno, ale wtedy coś we mnie pękło. Dosłownie słyszałem
ciche chrupnięcia w jego ramieniu, zwiastujące nieuchronne.
Wtedy właśnie usłyszałem głos mojego szefa, tłumaczący mi,
gdzie jesteśmy, że jest pełno świadków i na pewno są jakieś
kamery. Tłumaczył, że to nie jest czas i miejsce. Musiałem mu
przyznać, że wiedział, jak do mnie trafić. Chwilę zabrało,
zanim się uspokoiłem. Klienta nie wypuściłem, tylko
wyprowadziłem z restauracji.
Koniec końców, nie robiliśmy tej kampanii. Dla mnie
sprawa była oczywista, nie istniała możliwość, aby to, co
stworzyłem, trafiło w ręce takiego człowieka. Byłem gotowy
postawić na to moje być albo nie być w firmie, ale wtedy
znaczyłem już zbyt wiele i z czysto biznesowego punktu
widzenia to się po prostu mojej firmie nie opłacało. Przez jakiś
czas spodziewałem się pozwu, w końcu to jest metoda takich
tchórzy. Nie mają problemu z podniesieniem ręki na kobietę
czy dziecko, ale ktoś ich delikatnie dotknie, od razu wzywają
policję.
Gdyby to się zdarzyło teraz, pewnie „milicja” polityczna już
by stała u mych drzwi. Mój klient nie poradził sobie
w biznesie i postanowił zostać posłem. Wiadomo, gdzie
ciągnie pasożytów, a jeśli jeszcze są nieudacznikami i męskimi
bokserami, kierunek może być tylko jeden. Trafił idealnie,
między kolegów głoszących, że kobiety są nie tylko głupsze
od mężczyzn, ale również powinny się skupić na rodzeniu
dzieci, bo do tego zostały powołane przez Boga, a to tylko
kropla w morzu mądrości tych zakompleksionych impotentów.
Mój niedoszły klient z pewnością czuł się między nimi jak
ryba w wodzie.
– Myślisz, czy się nie wycofać? – Głos Wojtka przerwał
moją podróż w przeszłość.
Takiej przenikliwości się nie spodziewałem.
– Zobowiązałem się.
– Nie byłby to pierwszy raz – stwierdził, patrząc na mnie
przenikliwie.
Ktoś odrobił pracę domową. Ciekawe, co jeszcze o mnie
wiedział.
– Nie byłby – odparłem.
– Zawsze mnie zastanawiało – zaczął powoli – jak ty to
łączyłeś.
Spojrzałem na niego pytająco.
– Jak łączyłeś ten swój idealizm z twardym stąpaniem po
ziemi. Zawsze osiągałeś swoje, teraz jesteś korporacyjną
szychą, a jednocześnie cały czas uważasz się za kogoś
lepszego od innych.
Było to dosyć śmiałe stwierdzenie w stosunku do kogoś,
kogo nie widziało się prawie dwadzieścia lat.
Biorąc pod uwagę miejsce, do którego doszedłem
zawodowo, oraz wiarę w możliwości mojego umysłu, myślę,
że łatwo byłoby mi popaść w poczucie wyższości. Wtedy
jednak stałbym się jednym z ludzi, których szczerze nie
znosiłem. Zawsze byłem przekonany, że to poczucie bycia
lepszym brało się przede wszystkim z kompleksów, które
właśnie w ten sposób były zaleczane, a im większe one były,
tym większe było to poczucie.
Przywołałem uśmiech na twarz.
– Jeśli spotykam na swojej drodze mizogina – odniosłem się
do historii, o której wspomniał, ale również postanowiłem
rozszerzyć definicję – rasistę, homofoba lub inne ludzkie
ścierwo, to raczej nie patrzę w kategoriach bycia lepszym, bo
raczej trudno upaść niżej. Jeśli widzę coś, co mi się nie
podoba, to interweniuję. A fakt, że nie chcę z takimi ludźmi
mieć nic do czynienia, nie nazwałbym idealizmem, tylko
elementarną przyzwoitością.
Wojtek odpowiedział mi uśmiechem.
– Gdzieś ty się uchował? A ze mną będziesz w takim razie
pracował?
Nie bardzo mi się to uśmiechało, ale nie miałem też
specjalnych argumentów przeciw i jak zaznaczyłem wcześniej,
już się zobowiązałem. Dochodził jeszcze aspekt Szymona,
inteligentnego i najwyraźniej bardzo zdolnego człowieka,
który z jakiegoś powodu uwikłał się w ten układ. Nie chciałem
go zostawić, a jeśli moja praca mogła mu pomóc
w osiągnięciu samodzielności, to przynajmniej tyle mogłem
zrobić.
– A jesteś którymś z powyższych?
– Biorąc pod uwagę, ile prowadzę interesów, to mam
kontakt tak z kobietami, jak i z ludźmi o innym kolorze skóry,
nie mówiąc o homoseksualistach. Także sam wyciągnij
wnioski.
To nie była odpowiedź na moje pytanie i on o tym doskonale
wiedział. Fakt, że robił interesy z każdym, nie czyniło go
przeciwieństwem ludzi, których wymieniłem. Po prostu
pieniądze były dla niego najważniejsze. Z tego, co się
orientowałem, gardził wszystkimi, a tylko ktoś z większą
determinacją do pomnażania swojego majątku mógł zdobyć
coś na kształt szacunku pomieszanego z nienawiścią. Jak ja się
w to wszystko wpisywałem, nie miałem pojęcia.
– Czy chcesz poznać mój plan kampanii? – spytałem,
przechodząc do meritum.
W końcu po to się spotkaliśmy. Tak mi się przynajmniej
wydawało.
– Nie – odparł. – Niespecjalnie. Ufam ci. Powiedz mi
natomiast, jak w ogóle to oceniasz, czy da się na tym zarobić?
Przedstawiłem mu moje zdanie, opowiedziałem o Szymonie
i o tym, co robi. Nie sądziłem, abym powiedział mu coś, czego
sam nie wiedział. W końcu inwestował w to pieniądze i jeśli
nie zdobył tego w podejrzany sposób, na pewno wiedział,
w co wchodzi.
– Chłopak jest bardzo zdolny, na ile mogę to stwierdzić. Nie
jestem jakimś specjalnym znawcą mody – zacząłem.
– Po twoich garniturach można by odnieść inne wrażenie –
wtrącił.
– Oglądam Bonda, a potem kupuję. Trudno w tym nie
wyglądać dobrze – zażartowałem.
– Żeby to było takie proste. Dla ciebie mało co nie jest.
To już była kolejna taka pasywno-agresywna uwaga w moim
kierunku. Wojtek wydawał się mieć ewidentny problem ze
mną. Pozostawało pytanie, po co w ogóle oferował mi pracę.
Postanowiłem zignorować tę uwagę.
– Wydaje mi się, że Szymon już jakąś pozycję sobie
zbudował. Oczywiście skala jest niewielka, ale nie jest
anonimowy i na tym można budować. Przy dobrej kampanii
i odpowiednich pieniądzach może zajść daleko. Pokrótce takie
jest moje zdanie, bo rozumiem, że szczegółów nie chcesz
znać?
Wojtek machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę. Nie
byłem nawet pewien, czy w ogóle mnie słuchał. Całe to
spotkanie było jakieś dziwne, a z pewnością w najmniejszym
stopniu dotyczyło naszego wspólnego interesu.
Na potwierdzenie moich słów Wojtek wezwał kelnera, który
pojawił się w mgnieniu oka, i poprosił o rachunek.
– Jutro znowu wyjeżdżam, ale w piątek wracam. I tak sobie
pomyślałem, może byś wpadł do mnie, znaczy do nas,
w sobotę? Urządzamy takie niewielkie przyjęcie – kiedy
zobaczył moją reakcję na słowo „niewielkie”, szybko dodał: –
do pięćdziesięciu osób maks. I wierz mi, to jest niewielkie. –
Uśmiechnął się. – W każdym razie miło by było, w imię
starych czasów, a może nawet tak na nowe czasy. Zaproszenie
jest otwarte, nie musisz dawać znać, czy będziesz. Po prostu
przyjdź.
W międzyczasie zapłacił kelnerowi i nie czekając na moją
odpowiedź, podniósł się od stolika.
– Także mam nadzieję, że się widzimy – powiedział na
pożegnanie i po prostu wyszedł.
Nie podał mi nawet adresu, pod który miałbym się w sobotę
udać na to przyjątko, ale zdawałem sobie sprawę, że jest to
najmniejszy problem.
Wiedziałem za to, że ten projekt to jest coś, z czym będę
chciał się uporać jak najszybciej. A na te nowe czasy
z pewnością się nie pisałem.
ROZDZIAŁ 13

Rzuciłem się w wir pracy. Miałem podwójną motywację. Po


pierwsze musiałem czymś zająć myśli. Moje pierwotne
złudzenie, że jest lepiej i że powoli daję sobie radę, było
dokładnie tym, złudzeniem. Oczywiście moje oszukiwanie
siebie przypominało raczej nieśmiałe tłumaczenie, że wcale
nie jest ciepło, w momencie gdy się stoi w lipcowym słońcu.
Przynajmniej próbowałem.
Po drugie to całe spotkanie lunchowe spowodowało, że
chciałem jak najszybciej i jednocześnie jak najlepiej wywiązać
się z podjętego zobowiązania.
Każda kolejna godzina była dla mnie gorsza. Jej już nawet
nie próbowałem pozbyć się z myśli. Tak jak pozwoliłem sam
siebie traktować, nigdy nie traktowałem żadnej kobiety.
Szkopuł tkwił w słowie „pozwoliłem”. W tym momencie moje
nieśmiałe pretensje się kończyły.
Czekałem. Czekałem na kolejny raz, nie wiedząc nawet, czy
nastąpi.
Mój zespół nie był do końca zadowolony z tempa, jakie
narzuciłem, ale obiecałem im premię, jeśli wywiążemy się
z zadania jak najszybciej. Oczywiście jakość liczyła się przede
wszystkim, chciałem jednak połączyć jedno z drugim.
Oczekiwałem mieć już dokładny plan całej kampanii,
a przynajmniej jej zawansowanego startu. Pomyślałem, że jeśli
pójdę na to przyjęcie, to umówię się z Wojtkiem na początek
przyszłego tygodnia, abyśmy mogli ruszyć z konkretami.
Na szczęście mój zespół nie był nieczuły na konkretne
zachęty. W końcu to była praca i nie było lepszej motywacji
niż finansowa. Poklepywanie po plecach i chwalenie starczały
raczej na krótką metę. Ważne, żeby były, ale jeśli ktoś
w korporacji pracował dla idei, to no cóż, gdzieś musiał zostać
popełniony błąd.
Jeździłem do domu koło czternastej, aby wyjść z Luną.
Następnie wracałem do biura i siedziałem tam do dwudziestej.
W czwartek byłem w domu dobrze po dwudziestej pierwszej,
ale przynajmniej byłem zadowolony z tego, co w tak krótkim
czasie udało nam się już zrobić.
Byłem naprawdę zmęczony i kiedy wychodziliśmy z Luną,
liczyłem, że załatwimy najważniejsze potrzeby i szybko
wrócimy do domu. Ta jednak tak się cieszyła na wyjście, że
nie mogłem jej zabrać tak od razu. Uznałem więc, że zrobimy
sobie trochę dłuższy spacer. Wziąłem ją na smycz i poszliśmy
trochę dalej od mojego domu, tam, gdzie park zajmował
jeszcze większy teren.
Kiedy zobaczyłem, jaka moja piesa jest szczęśliwa, od razu
pomyślałem o łące, na której czuła się najswobodniej, szalejąc
bez wytchnienia. Teraz już było jednak trochę za późno na
takie wycieczki, ale obiecałem sobie, że niezależnie od tego,
jak się moje życie potoczy, na pewno tam się wybierzemy.
Pomyślałem, że mojej głowie również przyda się trochę
przewietrzenia. Następnego dnia był piątek i myśl
o nadchodzącym weekendzie nagle zaczęła mnie przerażać.
Coś takiego nigdy nie miało miejsca. Nigdy nie byłem
pracoholikiem, a mój prywatny czas wolny ceniłem sobie jak
nic innego.
Teraz miałem przed oczami jedną wielką pustkę, jaką ten
mój tak cenny wolny czas miał się stać. Spędziłem z tą kobietą
może łącznie dwadzieścia cztery godziny, może trochę więcej,
a już stała się integralną częścią mojego życia. Nagle mój dom
był bez niej pusty, a ile czasu w nim tak naprawdę spędziła?
Paradoks gonił paradoks.
Jak to w ogóle było możliwe?
Gdybym dostawał złotówkę za każdym razem, kiedy sam
sobie zadałem to pytanie w ciągu ostatnich ponad dwóch
tygodni, mógłbym chyba już rzucić pracę. Niestety
odpowiedzi nie znalazłem.
– Co, Lunka, kiedy znowu panią zobaczymy? – spytałem
zwierzaka.
Jak zwykle na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Co
ciekawe, tym razem nawet Luna dała się zaskoczyć. Biegała
sobie w zasięgu mojego wzroku, kiedy zza pleców usłyszałem
znajomy głos.
Aż podskoczyłem na to „cześć”, za które byłem gotowy tak
wiele oddać.
– Przepraszam, że cię przestraszyłam – powiedziała, kiedy
się do niej odwróciłem.
Przez moment chciałem przybrać gniewny wyraz twarzy, że
niby byłem zły, że po pierwsze tak nagle wyszła w sobotę,
a po drugie, że tyle czasu się nie odzywała. Tak jakby
którekolwiek z tych zdarzeń było dziwne albo nietypowe.
Chciałem jednak pokazać, że mi się to nie podoba. Kiedy
jednak spojrzałem w tę twarz, w tę niewinną minę, w ten lekki
uśmiech w kącikach ust, po prostu nie mogłem się złościć.
Jako osoba do bólu praktyczna wytłumaczyłem sobie
szybko, że po prostu szkoda czasu, przecież pewnie i tak zaraz
zniknie. W tym momencie powinienem tupnąć nogą czy coś
w tym guście, ale po prostu nie potrafiłem.
Radość, którą odczuwałem na jej widok, trudno było mi
z czymkolwiek porównać.
Jedyne, na co udało mi się zdobyć, to w miarę chłodny ton,
kiedy zapytałem:
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– No nie wiem, czy taki zaszczyt – odpowiedziała wesoło.
– Biorąc pod uwagę, z jaką częstotliwością mnie nim
obdzielasz, to chyba jednak zaszczyt – dalej zasuwałem moim
chłodem, chociaż istniało podejrzenie, że tylko mnie się
wydawało, że mój głos brzmi oschle.
– Do ciebie należy ocena – powiedziała już mniej wesoło.
Chyba jednak ten chłód udało mi się gdzieś przemycić.
To było kompletnie bez sensu. Czekałem, cieszyłem się,
a jednocześnie gdzieś to niezadowolenie zwyciężyło.
– Pewnie sobie zasłużyłam – powiedziała i w tym momencie
z siłą huraganu wpadła na nią Luna.
Trouble aż przysiadła na trawniku. Moja piesa wkładała tyle
energii w powitanie, że autentycznie bałem się, że pewnego
dnia wysiądzie jej serce. Na widok tej nierównej „walki”, nie
mogłem się nie uśmiechnąć.
Patrzyłem na dwie najważniejsze kobiety w moim życiu. Nie
miałem pewności, czy to było najlepsze porównanie, ale tak
czułem. Lunę pokochałem od razu. W momencie, kiedy
ujrzałem tę zwiniętą maleńką piszczącą kulkę, było po mnie.
W przypadku mojej piesy nie bałem się używać słowa
„miłość”, a jedyne, o czym marzyłem, to żeby uczucie, którym
ją darzę, choćby w małym stopniu odpowiadało temu, co
dostawałem od niej.
Jeśli zaś chodzi o uczucia do kobiety stojącej w tej chwili
przede mną, po prostu nie wiedziałem, co to jest. Może
pociągało mnie właśnie to, że jej nie miałem, że przychodziła
i odchodziła, kiedy chciała, zostawiając jakby coś
niedokończonego, coś niewypełnionego, coś tak dla mnie
nietypowego. Do tej pory moje relacje z kobietami były
najprostsze z możliwych, spędzamy miło czas i się żegnamy,
uczciwie i jasno. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek
chciał takie doświadczenie powtórzyć, niezależnie od tego, jak
udane było.
Kiedy jednak zobaczyłem ją w Piątej Alei, to było coś
innego niż wszystko do tej pory i niezależnie jak bardzo
starałbym się to włożyć w ramy racjonalności, to w żaden
sposób nie trzymało się logiki.
Nie potrafiłem tego wytłumaczyć, ale było w niej coś
takiego, że poczułem, że muszę ją uratować. Przecież nie było
tam widocznego żadnego zagrożenia, a jedyny mężczyzna,
jaki do niej podszedł, szybko zniknął po kilku jej słowach.
Jednocześnie było w niej coś takiego… taka delikatność czy
wręcz kruchość. Z jednej strony to trochę mylące, bo
wiedziałem, jak twardy pancerz posiada, ale z drugiej już
zdążyłem się przekonać, co pod nim się kryje.
Trouble skończyła witać się z Luną.
– Przynajmniej ty się cieszysz, że mnie widzisz. – Słowa
wypowiedziane były w stronę suni, ale skierowane bez
wątpienia do mnie.
– Dobre i tyle – odparłem spokojnym tonem.
Trouble podniosła się i stanęła przede mną.
– Mówisz, jak jest? – Przyjrzała mi się uważnie.
– Zawsze. – Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
I to by było na tyle, jeśli chodziło o mój udawany chłód.
– To tylko Luna się za mną stęskniła? – spytała, przysuwając
się do mnie.
– Jeśli mam powiedzieć, jak jest, to muszę stwierdzić, że nie
tylko Luna. Jeszcze by się ktoś znalazł.
Objąłem ją w pasie, a ona zarzuciła mi ręce na szyję.
– Tylko powiem szczerze, że jestem już zmęczony trochę. Ta
huśtawka, ten…
– Brak kontroli – wtrąciła za mnie.
Zabrzmiało to trochę jak zarzut.
– Łatwo oceniać, kiedy jest się po drugiej stronie –
odparłem.
Z daleka wyglądaliśmy pewnie jak para zakochanych, ale
tylko z daleka. Patrzyliśmy na siebie z powagą, ale
najwyraźniej żadne z nas nie chciało uwolnić się z objęć.
– Wcale nie łatwo – powiedziała z pewną rezygnacją
w głosie.
– Skoro tak twierdzisz. Mnie nie chodzi o kontrolę
i doskonale o tym wiesz.
– A to nie jest tak, że do tej pory wszystko w życiu miałeś
pod kontrolą?
– Nigdy nie ma się wszystkiego pod kontrolą –
odpowiedziałem frazesem.
– To nie jest odpowiedź na pytanie.
– Wiem. Starałem się mieć jak najwięcej, ale zdaję sobie
sprawę, że wszystkiego się nie da.
– To teraz nic dziwnego, że czujesz się zagubiony.
Puściłem ją i ona zrobiła po chwili to samo. Odsunęliśmy się
od siebie o parę kroków.
W tym momencie postanowiłem, że albo dzisiaj to
wyjaśnimy, albo następnego razu nie będzie. Zdawałem sobie
sprawę, że byłem taki hop do przodu, bo ona stała w tej chwili
przede mną i dosłownie w każdej chwili miałem możliwość ją
przytulić. Nie mogłem tego w ten sposób ciągnąć. Musiałem
jakoś zatrzymać to, co się ze mną działo.
– Zagubiony? Owszem, jestem zagubiony, ale nie dlatego, że
nie mam tej, jak ją nazwałaś, kontroli. Ona nie ma tutaj nic do
rzeczy. Już zresztą o tym rozmawialiśmy, chociaż
„rozmawialiśmy” to trochę za dużo powiedziane.
W tym momencie poczułem rezygnację. Doskonale
wiedziałem, że ta rozmowa prowadzi donikąd.
Kobieta stojąca przede mną wydała się doskonale wyczuwać
mój stan ducha.
– Masz dość? – spytała, a w jej głosie słychać było coś na
kształt drżenia.
A może po prostu bardzo chciałem, żeby tak było. Żeby fakt,
iż „mam dość”, ją przejął.
– Po prostu wiem, że ta rozmowa prowadzi donikąd. Ja będę
pytał, a ty będziesz odpowiadać półsłówkami albo pytaniami.
Jeszcze raz powtórzę, ta tajemniczość była super na początku,
a teraz już nie jest. Biorąc pod uwagę, że wiesz o mnie bardzo
dużo, może myślałaś, że kogoś takiego jak ja nie będą
interesowały takie „drobne” szczegóły, jak kim jesteś czy skąd
przychodzisz, bo tacy jak ja wolą wiedzieć jak najmniej.
I może by tak było, gdybyś już nie wróciła po pierwszej
wizycie.
– Byłoby tak? – Znowu to uważne spojrzenie.
Nie, nie byłoby tak, i to wiedziałem doskonale. W tym
jednym przypadku tak nie było. Może gdyby się więcej nie
pojawiła, tobym o niej zapomniał. O ile w tej chwili wydawało
mi się to mało prawdopodobne, to trudno było gdybać, co by
było w innej sytuacji.
– Mogłoby być – odpowiedziałem wymijająco, chociaż po
lekkim drgnięciu jej oczu domyśliłem się, że wiedziała. – Po
prostu powiedz mi, co tutaj robisz. Nie odpowiedziałaś mi
w sobotę, ale skoro jesteś tutaj znowu, to mam nadzieję, że
wiesz w końcu dlaczego.
Kiedy skończyłem, po prostu usiadłem na trawie. Luna,
zmęczona bieganiem, położyła się obok, kładąc łepek na
moim udzie.
Pomyślałem, że to jest ten moment. Siadając, dałem jej
szansę na ucieczkę. To był taki sygnał, że nie mam zamiaru jej
gonić. Wiedziała, czego od niej oczekuję: mogła odejść, mogła
usiąść.
Po chwili wahania zdecydowała się na to drugie. Nie będę
kłamał, że nie poczułem ulgi.
Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. Dopóki obie były
obok mnie, mogłem tak siedzieć w nieskończoność. Daleko
było mi do wewnętrznego spokoju, ale brałem to, co było.
– Chciałam się z tobą zobaczyć – zaczęła powoli.
To stwierdzenie powinno mnie ucieszyć, ale fakt, że w ogóle
się pojawiła, chyba już o tym świadczył. Chociaż z nią nic nie
było pewne.
– Wiem, że to są tylko słowa – dodała chwilę później. – Na
dodatek niewiele ich.
Westchnęła i spuściła na chwilę wzrok.
Postanowiłem się nie odzywać, chociaż czułem wewnętrzną
potrzebę wydobycia jej z opresji.
– Ja naprawdę jestem tutaj, ponieważ chciałam się z tobą
zobaczyć.
– Nie wątpię w to. – Trochę naginałem prawdę.
Niby nie wątpiłem, ale znaków zapytania było tak wiele, że
pewien na sto procent też nie byłem. Starałem się operować
w miarę zero-jedynkowo i nawet jeśli zdawałem sobie sprawę
z istnienia wielu odcieni szarości, takie ślizganie kojarzyło mi
się z symetrycznością, z siedzeniem okrakiem na ogrodzeniu,
w pełnej gotowości do przeskoczenia na wygodniejszą stronę.
Albo się coś czuło, albo nie, albo się gdzieś chciało być, albo
nie. To nie była fizyka kwantowa.
– Każda moja wizyta u ciebie wynikała właśnie z tego, że
chciałam być z tobą. Może poza pierwszą – dodała.
Spojrzałem pytająco, licząc na rozwinięcie.
– Ta pierwsza była… skokiem. Ta pierwsza była… czymś
dla mnie nieznanym. Działałam jakoś obok, tak jakbym
obserwowała inną osobę, a jednocześnie to cały czas byłam ja.
Robiłam coś szalonego, coś, co nie mieściło mi się w głowie,
że mogłabym zrobić.
Jeśli było tak, jak mówiła, to świetnie zagrała, ponieważ
widziałem wtedy spokój, opanowanie, jakby każdy krok
starannie zaplanowała Był w tym taki precyzyjny chłód.
– Z twojej strony mogło to wszystko wyglądać inaczej –
powiedziała, jakby czytała mi w myślach – ale ja w tamtej
chwili krążyłam między światami. Kiedy siedziałam przy
barze, byłam w bardzo kiepskim miejscu, zresztą byłam tam
od dawna. Nieważne. – Pokręciła głową, jakby chciała pozbyć
się jakiejś myśli. – Chodzi mi o to…
Zawiesiła głos. Nie trzeba było być Sherlockiem, aby
domyślić się, że cokolwiek chciała powiedzieć, nie
przychodziło jej to łatwo.
Przez moment wzrok miała skupiony w ziemię, aby po
chwili podnieść głowę i spojrzeć na mnie. W ciemności jej
oczy błyszczały. To mogły być tylko łzy. Szybko i dosyć
gwałtownie starła je ręką.
– Czy możesz dać mi jeszcze parę dni? – spytała cicho.
– A co będzie za parę dni?
– Dowiesz się wszystkiego.
– To nie może stać się teraz?
– Potrzebuję jeszcze trochę czasu, potrzebuję go dla siebie
i potrzebuję go dla ciebie, ale obiecuję, że następnym razem
poznasz odpowiedzi.
– Jeśli będzie następny raz – wyrwało mi się.
Nie wyobrażałem sobie, żebyśmy się już więcej nie
zobaczyli, ale to wszystko, ten nasz cały „związek” tak mnie
zmęczył, że pewność co do tego, co będzie dalej, była chyba
ostatnią rzeczą, którą czułem.
Ku mojemu zaskoczeniu Trouble wzięła mnie za rękę.
– Będzie – powiedziała. – Obiecuję. Chcę, żeby był… – na
moment zawiesiła głos – ale nie jestem pewna, czy ty chcesz.
W pierwszej chwili chciałem wyrwać rękę. Niczego innego
nie chciałem i wydawało mi się, że akurat ta kwestia była
dosyć oczywista.
– Nie rozumiesz – dodała.
– Najwyraźniej – odparłem.
– W tej chwili powinnam zniknąć z twojego życia.
W tym momencie byłem całkowicie zagubiony. To w końcu
chciała być w moim życiu czy z niego zniknąć?
Uścisnąłem jej dłonie.
– Nawet się nie waż.
W tej chwili widziałem wyraźnie łzy płynące po jej
policzkach.
– Dobrze – powiedziała, podnosząc się, a dla mnie brzmiało
to jak „żegnaj”. – Wiesz, ja myślę tylko o sobie, tylko o sobie.
– To, co mówisz w tej chwili, świadczy o czymś wręcz
przeciwnym.
– Nie sądzę – powiedziała smutno.
Następnie puściła moją rękę i zniknęła w ciemności.
ROZDZIAŁ 14

Nie wiem, kiedy minął mi piątek. Przejechałem go jak na


automatycznym pilocie. Zamiast być lepiej, było tylko gorzej.
Nawet nie słyszałem na dobrą sprawę, co się do mnie mówi.
Parę razy złapałem się, że wszyscy na mnie patrzą i czekają na
jakąś odpowiedź, a ja nawet nie wiedziałem, o co pytali. Parę
razy potwierdziłem coś, o czym nie miałem pojęcia. Na
szczęście nie było to nic, czego pewnie nie dałoby się później
odkręcić, a ponadto jednak powinienem mieć trochę zaufania
do moich ludzi. Tak sobie przynajmniej tłumaczyłem.
Kiedy wychodziłem i stałem przy windzie, podeszła do mnie
Ewa, również gotowa do wyjścia. Zjechaliśmy w ciszy na dół,
co było dosyć dziwne, gdyż Ewa rzadko wytrzymywała
dłuższy czas bez rozmowy.
W końcu kiedy znaleźliśmy się przed budynkiem i chciałem
się pożegnać, nie wytrzymała:
– Odebrałeś wiadomość?
– Jaką wiadomość? – spytałem, starając się skojarzyć, o co
chodzi.
– O jakimś przyjęciu jutro. Dosyć tajemnicze to było, tylko
godzina i adres. I przyszło do głównego sekretariatu.
– A tak. – Przypomniałem sobie karteczkę na biurku,
zapisaną ręką Ewy. – Mam jutro coś takiego. Jeszcze nie
wiem, czy pójdę. Stary kolega mnie zaprosił.
– Ten od kampanii Szymona? – Ewa szybko połączyła
wątki.
– Ten sam – odparłem.
– To ci się nie dziwię.
– Nie? – Spojrzałem na nią z zainteresowaniem.
– Nie wyglądał na kogoś, z kim chciałabym się bratać.
I uprzedzając twoje pytanie, tak, mi instynkt podpowiada, a on
się rzadko myli.
– A co ci podpowiedział o mnie? – spytałem.
Przez chwilę przyglądała mi się uważnie, jakby zastanawiała
się, jak sformułować myśl.
– Że albo wezmę, co dają, albo będą kłopoty – powiedziała
i wyraźnie czekała na moją reakcję.
– Ja? Kłopoty? Jakie ja mógłbym kłopoty sprawić?
– Duże – odparła. – Na szczęście od razu stawiasz jasno
sprawę. W każdym razie – szybko zmieniła temat – ten twój
kolega jakiś szemrany jest.
– Myślę, że każdy, kto ma takie pieniądze, jest.
– Może i tak, ale w nim jest coś takiego… Tu nie chodzi
o pieniądze. Znałam kiedyś takiego jednego chłopaka, w nim
też to było. Na szczęście szybko się z tego wyrwałam, ale
mogło się to dla mnie różnie skończyć. Jeśli wiesz, o czym
mówię?
Czy wiedziałem? Te niedopowiedzenia. To poczucie
niezawinionego wstydu, jakby to ona była winna temu, co się
jej przydarzyło. To spojrzenie, które tak bardzo chciała ukryć.
Nie mogłem nie wiedzieć. Znałem to spojrzenie, chociaż to,
które tak często widziałem, chowało się często pod
obojętnością i alkoholem, ale jednocześnie były tak podobne
do siebie.
Odruchowo wyciągnąłem rękę do Ewy i dotknąłem jej
ramienia. Ta uśmiechnęła się smutno i przykryła ją swoją
dłonią.
– Zerwałam tę znajomość po pierwszym razie. Nie byłam
jedną z tych, co wierzą w obietnice, że to się nigdy nie
powtórzy. Jest okej.
Uśmiechnąłem się, jakbym wierzył w to zapewnienie. Nigdy
nie było okej i pewnie nigdy nie będzie. Choćby to był tylko
jeden raz. Na pewno zostanie na zawsze, zwłaszcza że prawie
zawsze cios zadawała osoba, której się ufało, a bardzo często
nawet kochało.
– I powiem tak, on mi się nie podoba. Nie chodzi o to, że
takie rzeczy można poznać, ale coś ci powiem. O tobie nigdy
tak nie pomyślałam – dodała z uśmiechem.
Zdjąłem dłoń z jej ramienia.
– Dzięki – odparłem.
– Ty nienawidzisz takich ludzi.
– Nigdy tego nie ukrywałem.
– Ale to też widać.
– Widać?! – Teraz byłem naprawdę zdziwiony.
– Może trzeba cię chociaż trochę znać, ale nie jestem pewna,
czy to jest konieczne. Trudno mi to ocenić, bo ja cię znam. Ale
kiedy jest więcej osób, a jeszcze nie znasz wszystkich, to
zawsze wszystko tak uważnie obserwujesz i masz przy tym
taką kamienną twarz, a jednocześnie jesteś taki jakby spięty…
– To czym ty się właściwie na spotkaniach zajmujesz? –
wszedłem jej w słowo.
– Mam podzielną uwagę – odparła ze śmiechem, ale szybko
wróciła do powagi. – Kończąc, jesteś strasznie wyczulony na
jakiekolwiek uwagi, jakie mogłyby paść w stronę
którejkolwiek z nas, kobiet znaczy.
– I to wszystko zobaczyłaś, zajmując się obserwowaniem
mnie zamiast pracą?
– Dokładnie to, ale to dobrze wiedzieć, że ktoś taki jest.
– Myślę, że przypisujesz mi więcej, niż na to zasługuję.
Wiesz, jaką mam opinię, jeśli chodzi o kontakty z płcią
przeciwną.
Ewa przewróciła oczami.
– Doskonale wiem i jedno nie ma z drugim nic wspólnego.
A co do tej twojej opinii, to raczej sam ją nakręcasz. A tak
w ogóle, to z tego, co się orientuję, nie jest taka zła, a kobiety
cenią sobie taką otwartość. Po prostu wiedzą, w co wchodzą,
chociaż… – przerwała nagle.
– Chociaż co?
– Myślę, że niejedna myślała o tym, żeby jednak złamać
twoje zasady.
I się udało, pomyślałem.
– Są ze stali – stwierdziłem.
O ironio.
– To i ona musi być ze stali.
I jest, kolejna myśl.
Postanowiłem tego nie komentować.
– Ale widzisz, zatrzymałam cię, a zupełnie nie o tym
chciałam – dodała przepraszającym tonem.
– Spokojnie, myślę, że Luna wytrzyma parę minut dłużej.
Nie chciałem, żeby się stresowała, ale też chciałem
zaznaczyć, że dużo czasu nie mam.
– Chciałam cię spytać, czy wszystko w porządku. Byłeś
dzisiaj jak nie ty. Znaczy już od jakiegoś czasu jesteś, ale
dzisiaj to już wybitnie. Nie pamiętam cię takiego zgodnego.
– Bo wszystko było okej.
W tym momencie Ewa wybuchnęła śmiechem.
– Jest gorzej, niż myślałam.
– Jak to?
– Skoro twierdzisz, że wszystko było okej, to jest z tobą
gorzej, niż myślałam. To, co pokazał Marek, było, delikatnie
mówiąc, takie sobie. A twoją reakcją on sam był chyba
najbardziej zdziwiony. Ale spokojnie, poszłam później do
niego i mu wyjaśniłam, że to, co zaproponował, jest nie do
przyjęcia i lepiej, żeby na poniedziałek pojawił się z czymś
lepszym. Także to załatwione.
– Musiałem się zamyślić.
Jak na człowieka, któremu rzadko, żeby nie powiedzieć
nigdy, nic nie umyka, była to słaba wymówka.
– Ostatnio często ci się to zdarza.
– Biorąc pod uwagę mój wiek, to chyba czas najwyższy. –
Uśmiechnąłem się, aby wszystko zabrzmiało jak żart.
– Na pewno wszystko okej? Przepraszam, że tak dopytuję,
ale…
– Dziękuję ci bardzo za troskę – odpowiedziałem. – Ale jest
okej.
Ewa nie wydawała się przekonana, ale wiedziała, kiedy
kończę dyskusję. Zresztą co miała zrobić?
– To w takim razie do zobaczenia w poniedziałek –
powiedziała.
– Do zobaczenia. – Uśmiechnąłem się szeroko. – Udanego
weekendu.
– I tobie też. I udanego przyjęcia – dodała.
– Dzięki – odpowiedziałem i oddaliłem się w stronę
parkingu, gdzie stał mój samochód.
Nic nie było okej, ale to akurat była moja sprawa.
Po powrocie zabrałem Lunę na wycieczkę. Gdzie?
Oczywiście, że tam. Byłem tak beznadziejnym przypadkiem,
że gdyby to dotyczyło kogoś innego, to już dawno bym
załamał ręce nad osobnikiem i kazał mu się ogarnąć, bo to
było po prostu żałosne. Brakowało tylko, abym usiadł na łące
i zapłakał rzewnymi łzami.
Targało mną tak wiele emocji, że ilekroć usiłowałem
postawić się do pionu i zachować spokój, atakowała mnie
nowa fala.
Kiedy przyszła sobota, ja wciąż czekałem. W końcu za parę
dni miałem się wszystkiego dowiedzieć. Ile to było parę?
Mogły być dwa, mogło być kilka, a ja czekałem jak ten kretyn.
I jeszcze na dodatek to przyjęcie u Wojtka.
W pierwszym odruchu w ogóle nie chciałem nigdzie jechać.
Przecież w każdej chwili mogła przyjechać. A jeśli mnie nie
będzie? Około szesnastej miałem tak dość czekania, że
sprawdziłem adres Wojtka. Okazało się, że mieszka poza
Warszawą. W sumie nie powinno mnie to dziwić. Z pewnością
jego posiadłość musiała zajmować spory teren. Najdroższy
apartament w stolicy to byłoby pewnie za mało. Nie żebym
wątpił, że taki posiadał. Pewnie niejeden zresztą.
Jeszcze trochę się wahałem. W końcu jednak uznałem, że
może paradoksalnie wyrwanie się z domu mi pomoże.
Wmówiłem sobie, że jestem ciekawy tego kameralnego
przyjątka i że chcę zobaczyć, jakimi to ludźmi otacza się mój
„przyjaciel”. Nie wiem, w czym miałoby mi to pomóc, ale
jakoś musiałem to moje wyjście uzasadnić, chociaż
wiedziałem, że próbuję oszukać samego siebie. Posunąłem się
nawet do tego, że pomyślałem, że spotkam tam Szymona
i porozmawiamy o wspólnym projekcie.
Po pierwsze to nie sądziłem, że w ogóle byłby tam
zaproszony. Wojtek nie sprawiał wrażenia, że zaprasza do
swojego domu „podwładnych” i o ile pewnie większość gości
będzie w ten czy inny sposób od niego zależna, to Szymon
wydawał się być zbyt nisko w hierarchii, aby sobie na taki
zaszczyt zasłużyć.
Po drugie zaś wiedziałem doskonale, że nawet gdybyśmy
jakimś cudem dzisiaj się spotkali, to raczej skupię się na
tożsamości osoby, która zajmowała każdą moją myśl.
Kiedy taksówkarz spytał, którą drogą jechać, krótszą, gdzie
możemy napotkać roboty na drodze, czy dłuższą, ale
pewniejszą, tylko machnąłem ręką. Wybór należał do niego.
Jakie było moje zdziwienie, gdy jechaliśmy trasą, którą
dopiero co miałem okazję poznać. A w momencie, kiedy
przejeżdżaliśmy koło łąki, po której jeszcze dobę wcześniej
biegała Luna, mało brakowało, abym nie kazał kierowcy się
zatrzymać, żebym przynajmniej sprawdził, czy jej tam gdzieś
nie ma.
Nie zrobiłem tego, ale taksówkarzowi nie umknęło moje
zainteresowanie terenem.
– To wszystko prywatne – odezwał się nagle.
– Tak? – spytałem z zaciekawieniem.
– Nie wiem, do kogo należy, ale wiem, że te lasy, ta łąka
i wszystko dookoła, dobrych kilka hektarów należy do
jakiegoś bogatego gościa.
– Ciekawe – powiedziałem grzecznościowo, powoli się
wyłączając.
Kierowca nie wiedział nic więcej na ten temat. A co do
powiedzenia miał na temat tych wszystkich złodziejskich
bogaczy, niespecjalnie mnie interesowało.
Nie powiem, że nie przeszło mi przez głowę, że tym
wspomnianym bogaczem mógł być właśnie Wojtek, ale biorąc
pod uwagę, że jechaliśmy jeszcze prawie pół godziny, szybko
wyrzuciłem to z głowy.
Gdy znaleźliśmy się na miejscu, moim oczom ukazała się
imponująca brama, a reszta terenu, na który mieliśmy wjechać,
otoczona była murem. Ktoś ewidentnie lubił średniowieczne
widowiska. Myślę, że armia innowierców miałaby nie lada
kłopoty ze sforsowaniem wjazdu. Musiałem opuścić
taksówkę. Po podaniu nazwiska ochrona wpuściła mnie na
teren, gdzie czekał na mnie inny samochód. Nie wiedziałem,
jak długo przyjdzie mi jechać, ale od bramy na pewno nie
widziałem domu.
Przejażdżka zajęła raptem parę minut, a domu od wjazdu nie
widziałem, gdyż był zasłonięty drzewami. Pod domem stało
już kilka samochodów. Najwyraźniej podwózka była
przygotowana dla tych z gości, którzy zdecydują się, podobnie
jak ja, przyjechać taksówkami.
Sam dom zaś… Cóż, nie znałem się na architekturze, ale
stanowił coś dziwnego. Na pewno był wielki. Natomiast jaki
styl przedstawiał, trudno określić. Bez wątpienia kojarzył mi
się z domami na plantacjach niewolników, typowe południe
Stanów sprzed wojny secesyjnej, tylko zdecydowanie był
większy. To tak, jakby postawiono pierwotny projekt, a on
wydał się za mały, co było sobie trudno wyobrazić, i wtedy
zamiast zburzyć i zacząć od nowa, zaczęto kombinować
z powiększaniem. Wyglądało to co najmniej dziwnie, ale
z drugiej strony kto bogatemu zabroni.
Wszedłem do środka. W holu kręciło się już mnóstwo ludzi,
podchodzili do siebie, witali się, rozmawiali. Nigdzie nie
widziałem Wojtka, ale nikt nie sprawiał wrażenia, że jest
zdziwiony faktem, że gospodarz nie wita nas w wejściu. To też
w sumie nie powinno mnie dziwić, przekaz był dosyć jasny.
Powinni być szczęśliwi, że w ogóle się tutaj znaleźli, i pewnie
jak będą mieć szczęście, to później zaszczyci ich rozmową.
Jedno było jasne, mój stary kolega był bardzo pewny swojej
pozycji. Nie miałem wątpliwości, że gdyby nagle wszystkie
jego interesy zbankrutowały w tym samym momencie, nie
zniszczyłoby to kompletnie jego sytuacji finansowej. Byłem
pewien, że miał parę kont w rajach podatkowych, które
zabezpieczały wszystkie kataklizmy.
Nie wiem, czy ktoś z obecnych wiedział, kim jestem, ale
moment, w którym Wojtek nagle podszedł do mnie, ignorując
wszystkich wokół, musiał dać im do myślenia. Musieli się
zacząć zastanawiać, kim jest ten ktoś i czy może warto go
w takim razie poznać. Wiedziałem doskonale, jak to działa,
i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Nie miałem na to
ochoty. Jeśli jednak dzięki temu miałem chociaż przez chwilę
przestać myśleć o niej…
– Cieszę się, że zdecydowałeś się przyjechać. – Podał mi
rękę, szeroko się uśmiechając.
Jeśli teraz zdecydowałby się na „miśka”, to pewnie parę
osób mogłoby zasłabnąć z zazdrości. Wojtek jednak uznał, że
uściśnięcie ręki w zupełności wystarczy.
– Nie mógłbym czegoś takiego przegapić. – Pokazałem
wokół.
Wojtek się roześmiał.
– Mówisz o tym domu, który wygląda jak chora wizja
naćpanego architekta? Chociaż nie wiem, czy on sam
zasługuje na to określenie. Czy może o tej rzeszy
potakiwaczy? Jedno jest warte drugiego.
Wszystko w pogardzie. W tym wypadku go rozumiałem. Nie
znosiłem ludzi, którzy wiecznie siedzieli okrakiem, uważając,
skąd wiatr zawieje, aby czasem tylko nie zrazić innych do
siebie, a przede wszystkim uważając na swoje interesy. Oni
byli w stanie pójść dosłownie z każdym do „łóżka”.
– Chyba przesadzasz. Twój dom musi być wart więcej.
– Co racja, to racja. – Ponownie się roześmiał.
Komuś dopisywał humor. Czy naprawdę mój widok tak
zadziałał? Byłoby to, delikatnie mówiąc, podejrzane, ale co
chodziło po głowie gospodarzowi, naprawdę trudno było
rozgryźć. Co do jednego miałem pewność, kiedyś, w liceum,
zawsze coś knuł i nie sądziłem, żeby to się zmieniło.
Wojtek ruszył przez hol, a ja poszedłem za nim.
– Nie będę cię oprowadzał, ale możesz to zrobić sam. Czuj
się jak u siebie w domu – powiedział, prowadząc mnie na
zewnątrz.
Musiałem przyznać, że ogród był imponujący i naprawdę
robił wrażenie.
– Lepiej, prawda? – spytał, jakby czytał mi w myślach.
– Zdecydowanie – odparłem.
W ogrodzie było już mnóstwo gości, a przecież nowi wciąż
napływali. Przez chwilę staliśmy, obserwując i jednocześnie
będąc uważnie obserwowani.
– Muszę trochę popełnić rolę gospodarza. – Skrzywił się po
tych słowach, jakby go coś zabolało, ale wątpiłem, że ta rola
nie sprawia mu jednak przyjemności. – Grunt ci
przygotowałem.
Uśmiechnął się w sposób, który niespecjalnie mi się
spodobał, ale rozumiałem, co miał na myśli. Biorąc pod
uwagę, że jak na niego, to dużo czasu mi poświęcił, mogłem
się spodziewać zainteresowania. Ponadto jego uwaga brała się
również z tej mojej reputacji, która zdaniem Ewy nie była taka
zła. Może i nie była, ale mężczyźni tacy jak Wojtek zawsze
starali się pokazać mi, że pod pewnymi względami niczym się
nie różnimy.
– Baw się dobrze, później jeszcze pogadamy. No
i przedstawię ci żonę, gdzieś się pewnie kręci. Nie jest wielką
fanką tego typu imprez i jak ją znam, to pewnie przemknie
tylko, aby się pokazać, i później się gdzieś zaszyje. – Machnął
ręką od niechcenia.
– Nie ma problemu – odparłem i jakoś automatycznie
poczułem sympatię do kobiety.
– Muszę iść, bo zaraz zazdrość związana z tobą zamieni się
w zawiść. – Uśmiechnął się, jakby cała sytuacja strasznie go
bawiła.
Zdecydowanie jego wysokie mniemanie o sobie było wprost
proporcjonalne do złego zdania, jakie miał o swoich gościach.
Nic dziwnego, że nie lubiłem takich imprez. Brzydził mnie ten
świat. Jednocześnie właśnie z niego wywodzili się moi klienci.
Ale to była praca. Podobnie piekarz sprzedawał chleb
każdemu, kto przyszedł do sklepu. Na swoje pocieszenie
mogłem się obronić, że jednak miałem coś do powiedzenia
o tym, z kim chciałem pracować.
Przez chwilę stałem sam, rozglądając się na wszystkie
strony. Wiedziałem, że w tym momencie stanowiłem łatwy
cel. Kiedyś tak właśnie robiłem. Stałem i czekałem. Rzadko
moja samotność trwała dłużej niż kilka minut. Teraz jednak
nie miałem ochoty na towarzystwo.
Kiedy przekroczyłem progi tej posiadłości, starałem skupić
się na ciekawości zobaczenia majątku Wojtka. Nie było to
idealne rozwiązanie na oddalenie moich myśli od niej, ale coś
zrobić musiałem, a prawda wyglądała tak, że cała ta
wycieczka miała temu służyć. Teraz, stojąc w ogrodzie,
miałem już jasność, że cały misterny plan raczej się nie
powiódł. Myślałem, że gdy tutaj przyjadę, że gdy stanę tak jak
teraz i będę czekał na zainteresowanie jakiejś przedstawicielki
płci przeciwnej, każdy element mojego wcześniejszego życia
wpadnie na swoje miejsce.
Tylko że moje wcześniejsze życie nie istniało i tak naprawdę
nie chciałem jego powrotu. Może gdyby ktoś mi wymazał
pamięć, może wtedy. Ruszyłem z miejsca, by znaleźć coś do
picia. Jednocześnie chciałem pozostać w ruchu, aby
ograniczyć możliwość wejścia komuś w moją przestrzeń.
Słońce jeszcze oświetlało teren, więc mogłem założyć ciemne
okulary i jednocześnie nie wyglądać jak idiota. W ten sposób
kontrolowałem obszar wokół mnie i mogłem z wyprzedzeniem
zadziałać, gdyby jednak ktoś sobie mnie upatrzył.
Z każdą chwilą ta cała wyprawa miała coraz mniej sensu.
Moje życie, moje myśli były skupione wyłącznie na jednej
osobie i wiedziałem, że jeśli szybko sobie z tym nie poradzę,
moja generalna „nieobecność” będzie mieć określone
konsekwencje.
Dzisiaj mijały trzy tygodnie. Trzy pieprzone tygodnie.
Kiedy tak rozglądałem się za barem, mój wzrok zatrzymał
się na postaci w białej sukience. Kobieta stała tyłem. Też
blondynka i też miała spięte włosy.
Była sama i wpatrywała się gdzieś w przestrzeń przed sobą.
Dzieliła nas dosyć duża odległość.
Teraz nie potrafię powiedzieć, czy miałem wtedy
jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kim ta kobieta była, czy
może po prostu chciałem widzieć ją. W końcu już mi się
zdarzało, że wydawało mi się, że ją widzę na mieście lub
w parku. Na szczęście nigdy nie podszedłem zbyt blisko ani
tym bardziej nie dotknąłem ramienia obcej kobiety, aby się
przekonać, że się mylę. Teraz też mogłem się mylić. Gdy
ruszyłem w jej kierunku, szybko dodałem do siebie fakt, że
poznaliśmy się na imprezie, jak się okazało, w jakiś sposób
powiązanej z moim gospodarzem, i teraz zobaczyłem ją tu.
W sumie nie do końca było to nielogiczne. Nie dodałem wtedy
jednak najważniejszego elementu: dlaczego tak było.
W tamtym momencie moje analizy miały drugorzędne
znaczenie. To była ona, to musiała być ona.
Niepodejście natychmiast kosztowało mnie dosyć sporo, ale
wziąłem się w garść i skręciłem do baru, cały czas nie
odrywając oczu od kobiety. Pomyślałem, że może nie być tutaj
sama i jeśli jest z kimś, to dam tej osobie chwilę czasu na
ewentualny powrót. Z drugiej strony wtedy w klubie też była
sama. Teraz to nie był jednak klub i tego typu przyjęciami
rządziły inne prawa.
Poprosiłem piwo. Kiedy kelner zaczął wymieniać, w czym
mogę wybierać, pomyślałem, że łatwiej byłoby powiedzieć,
czego nie mają. Jeśli coś takiego istniało. Szybko wskazałem
dłonią pierwszy gatunek z brzegu. Nazwa niespecjalnie mi coś
mówiła, ale uznanie w oczach kelnera pokazało mi, że to był
dobry wybór. Miałem jeszcze nadzieję, że da się je wypić.
Spojrzałem na zegarek. Nie minęło nawet dziesięć minut,
które dla mnie były wiecznością. Kobieta nawet nie drgnęła,
stała jak zastygła w marmurze. Nawet nie przestąpiła z nogi na
nogę. Stała wpatrzona przed siebie. Gdyby siedziała, mógłbym
założyć, że śpi.
Ruszyłem, ostrożnie stawiając kroki. Im byłem bliżej,
nabierałam coraz większej pewności, że to ona. Nie
pomyliłbym tej sylwetki z żadną inną. Sukienka opinała jej
szczupłe kształty, które znałem na pamięć mimo
obserwowania ich z bliska raptem parę razy. Mógłbym
zamknąć oczy i wiedziałbym, gdzie jest jakie zagłębienie,
a gdzie naciąga się skóra, kiedy ona napina mięśnie.
To wszystko miałem przed oczami dwadzieścia cztery na
siedem. Nawet kiedy spałem, była przy mnie. Często śniło mi
się, że jest tuż, tuż, a kiedy tylko wyciągałem do niej dłoń,
znikała, pozostawiając mnie samego w tym śnie z potworną
pustką, tak jakbym tam, w tym nierzeczywistym świecie, zdał
sobie sprawę, że nigdy więcej jej nie zobaczę. Kiedy zaś się
budziłem, świadomość wracała, a ból pozostawał, jakby dla
niego nie istniały granice między snem a jawą.
Kiedy byłem już blisko, zacząłem bardzo uważać na każdy
krok, który stawiałem. To powoli stawało się naszą tradycją.
Takie pojawianie się znienacka. Chociaż wtedy w klubie, jak
i później na łące moje podejście nie było dla niej
zaskoczeniem. Może nie mogła być w stu procentach pewna,
że się pojawię, ale przynajmniej sprawiała wrażenie, jakby
była. A może po prostu wiedziała o mnie rzeczy, których sam
o sobie nie wiedziałem.
Tym razem jednak okazałem się być dla niej…
niespodzianką. To chyba nie było najlepsze określenie.
Zaskoczeniem. To lepiej oddawało minę, którą miała, gdy się
odwróciła w moją stronę.
Najpierw usłyszałem jednak jej głos:
– Już idę.
Dwa słowa wypowiedziane z irytacją w głosie, jakby do
siebie, jakby jej czas samotności się skończył i wiedziała, że
musi ruszyć się z miejsca. Mimo zanurzenia w jakimś świecie,
niewidocznym dla postronnego oka, cały czas była czujna.
– Ja wcale nie chcę, abyś gdzieś szła.
Po moich słowach odwróciła się gwałtownie.
– Co ty tu…? – wypowiedziała szybko, po czym nerwowo
spojrzała przez moje ramię.
To wszystko powinno momentalnie podziałać jak syrena
alarmowa, ale byłem tak szczęśliwy, że właściwie cały mój
świat zamknął się wokół nas.
– …robisz? – skończyła pytanie.
Jej wzrok cały czas lustrował pozostałą część ogrodu.
Nie takiego powitania się spodziewałem, ale chyba był
najwyższy czas, abym zrzucił z oczu klapki negacji. Nosiłem
je dosyć długo, czekając od spotkania do spotkania
i tłumacząc sobie, że widujemy się tak, a nie inaczej, ponieważ
ona jest po prostu nieufna i potrzebuje czasu, może ma za sobą
złe doświadczenia i wybrała taką, a nie inną drogę. Może nie
była to droga standardowa, ale jako wolny człowiek miała do
niej prawo, a ja z pewnością nie miałem zamiaru jej go
odbierać, nawet abstrahując od faktu, jak czasami ta niewiedza
była frustrująca. Prawda, której starałem się do siebie nie
dopuszczać, była najprawdopodobniej taka, że Trouble nie
była w pełni panią swojego czasu, a mówiąc wprost, była po
prostu w związku, a ja takich rzeczy nie robiłem. Na pewno
nie świadomie.
Wziąłem głęboki oddech. Wyraz jej twarzy oraz nerwowe
spoglądanie ponad moje ramię nie mogło być bardziej
oczywistym znakiem, że coś jest na rzeczy. Oczywiście mogła
być na tym przyjęciu z bratem albo siostrą, względnie
z przyjaciółmi, ale nawet moja chęć uwierzenia w bajki nie
sięgała tak daleko.
Podążyłem za jej wzrokiem. W morzu obcych ludzi
dostrzegłem Wojtka, który właśnie spojrzał w naszą stronę.
Kiedy mnie zobaczył, podniósł dłoń. Co prawda nie chciałem,
aby do nas podchodził, ale nie mogłem zignorować jego gestu,
więc również podniosłem rękę, licząc po cichu, że na tym się
skończy.
Tyle szczęścia nie miałem. Gospodarz ruszył w naszą stronę.
Szybko odwróciłem się do Trouble, chociaż czułem, że za
chwilę kobieta obok uzyska jakieś imię. Niezależnie od tego,
co Wojtek myślał o swoich gościach, byłem pewien, że
wiedział dokładnie, kogo wpuszcza za próg swojego domu.
Kątem oka dostrzegłem, że Trouble również opuszcza rękę.
Nie miałem czasu się zastanowić, do kogo tak naprawdę
machał Wojtek, gdyż ten zbliżył się do nas w ekspresowym
tempie.
Zdążyłem usłyszeć tylko jej cichy głos:
– To nie tak miało być.
A może to mój mózg sam sobie stworzył te słowa.
W tamtym momencie wcale nie byłem pewien.
– Kiedy mówiłem „Baw się dobrze”, chyba nie do końca to
miałem na myśli – powiedział z szerokim uśmiechem.
Wojtek minął mnie i stanął koło niej, jednocześnie
obejmując ją ramieniem. Na jej twarzy nie było śladu
niepokoju, zamiast tego zagościł uśmiech pełen znudzenia,
jakby chciała dać znać gospodarzowi, że zabawa to to nie jest.
– Ale z drugiej strony trudno ci się dziwić, że mierzyłeś po
najwyższą nagrodę.
– Jeśli mówisz o mnie – odezwała się bez entuzjazmu – to
z pewnością można trafić lepiej.
– Oj, nie doceniasz się, moja kochana. Czy poznaliście się
już? – spytał.
– Nie zdążyliśmy, twoje czujne oko nie dało nam szansy. –
Tym razem usłyszałem sarkazm, który doskonale znałem.
Czułem się trochę jak w teatrze. Byłem tutaj. Stałem przed
nimi, ale jakbym obserwował to wszystko zza szyby. Nie
byłem pewien, czy właśnie tam nie chciałbym się właśnie
znaleźć. Nigdy nie miałem problemu z ukrywaniem myśli pod
maską pokerzysty. Wiedziałem, że byłem często trudny do
rozszyfrowania. Tylko że to było przedtem, to było kiedyś,
a dokładnie kilka tygodni temu. To było przed nią.
Uśmiechnąłem się. Uznałem, że cokolwiek wyraża w tej
chwili moja twarz, uśmiech jest najlepszą formą kryjówki.
– To dobrze – odparł – bo znając moją żonę, to mogłaby ci
naopowiadać niestworzonych rzeczy i mógłbyś nie wiedzieć,
z kim masz do czynienia, i strasznie się pomylić.
Żona. Po tym, jak ją objął i jak o niej jeszcze przed chwilą
mówił, to było raczej oczywiste, kim była. Ale chyba
musiałem usłyszeć to słowo, aby w pełni przyjąć i zrozumieć
jego znaczenie. Niesamowite, ile człowiek jest w stanie
wyprzeć nawet w obliczu faktów rzuconych mu prosto
w twarz.
– Kogo ty ze mnie robisz? – spytała, starając się za wszelką
cenę zachować obojętność.
– Kogoś, kto lubi sobie żartować z innych, a skoro Kuba
nigdy wcześniej cię nie spotkał, okazja była bardzo dogodna.
W każdym razie to jest Kuba, a to moja żona Aneta.
Uścisnąłem delikatnie wyciągniętą do mnie dłoń.
– Miło mi – powiedziałem.
Trouble, a właściwie to Aneta, skinęła lekko głową.
– A taki żart mógłby się nawet udać – dodałem. – Ja dosyć
łatwowierny jestem.
– Taki stary wyjadacz? – Wojtek się roześmiał.
– Może właśnie dlatego – odparłem. – Stawiam raczej na
zaufanie.
– Zaufanie – powtórzył po mnie. – Racja, podstawa każdej
relacji. Święta prawda, ale powiem ci tak w tajemnicy, że to
towar raczej deficytowy. – Wojtek zrobił pauzę. – Zwłaszcza
w biznesie – skończył swoją myśl.
To akurat była prawda, szczerze wątpiłem, żeby Wojtek ufał
komukolwiek ze swoich partnerów biznesowych. Inna sprawa,
że ufanie jemu było, delikatnie mówiąc, proszeniem się
o kłopoty.
Tym razem on zerknął ponad moim ramieniem i pomachał
komuś za moimi plecami.
– Jednak obowiązki wzywają – powiedział. – Zostawiam cię
więc pod bardzo dobrą opieką – zwrócił się do mnie. –
Natomiast jeśli chcesz znaleźć jakieś wrażenia, to będziesz
musiał poszukać gdzieś indziej.
Ostatnie słowa wypowiedział z uśmiechem, ale musiałbym
być ślepy, gdybym nie dostrzegł w nich ostrzeżenia. To było
tyle, jeśli chodziło o zaufanie, o którym wspominał.
Pocałował żonę w usta, poklepał mnie po ramieniu i odszedł
w kierunku gości. Podążyłem za nim wzrokiem. Nie wiem,
czy chciałem się upewnić, że na pewno odszedł, czy po prostu
nie mogłem w tej chwili patrzeć na Anetę.
Jak dziwnie brzmiało to imię w moich myślach. Trouble
było tak dziwnym „imieniem”, że o ile w pierwszej chwili
jego brzmienie zupełnie mi nie pasowało, to paradoksalnie
pasowało do osoby.
Po dłuższej chwili odwróciłem się w jej stronę. Ona również
zdążyła zmienić pozycję i teraz widziałem jej plecy. Znowu
wpatrywała się gdzieś w przestrzeń przed sobą. Może tak było
łatwiej.
Nie wiem, czy to „łatwiej” odnosiło się również do mnie.
Stałem może metr za nią. Widziałem dokładnie jej głowę, jej
szyję. Widziałem, jak rusza się jej ciało przy każdym oddechu.
Wszystko, czego się przed chwilą o niej dowiedziałem, spadło
na mnie nagle. Z całą pewnością nie spodziewałem się, że
dzisiaj tutaj ją spotkam.
Kiedy teraz tak stałem, czułem, jakby zeszło ze mnie całe
napięcie. Czy spodziewałem się tego, czego chwilę wcześniej
byłem świadkiem? Skłamałbym, gdybym odpowiedział, że
nie. Czy było mi przez to lżej? Nie potrafiłem odpowiedzieć
na to pytanie. W tym momencie nie czułem nic. Byłem jak
odrętwiały i mówiąc szczerze, bardzo się z tego powodu
cieszyłem. Zdawałem sobie sprawę, że ten stan w końcu minie
i cokolwiek pod nim się kryje, uderzy we mnie jak fala
tsunami. Jeśli mogłem odsunąć ten moment w czasie, to
właśnie to chciałem zrobić.
To nie był czas ani miejsce.
Patrzyłem na stojącą w ciszy kobietę. W ciągu kilku tygodni
stała się istotą mojego życia. Na wszystko patrzyłem przez jej
pryzmat. Nagle moje życie, budowane krok po kroku, życie,
z którego na swój sposób byłem zawsze dumny, bo było moje,
bo było niezależne, bo sam byłem jego panem, nagle ono
wydawało się wyblakłe, jakby zostało pozbawione kolorów,
jakby nigdy tam nie istniały.
Kobieta stojąca przede mną zmieniła to wszystko. Wtargnęła
w mój porządek, zburzyła go. Pokazała mi, że jakakolwiek
kontrola, którą wydawało mi się, że posiadam, była czysto
iluzoryczna. A może nawet nigdy nie istniała. Zbudowana na
tym, że to ja zawsze stawiałem warunki, do mnie należała
ostateczna decyzja, albo się na to godziłeś, albo się
żegnaliśmy.
To wszystko przestało istnieć. O porządku już dawno
zapomniałem, a jakąkolwiek kontrolę straciłem w pewną
sobotnią noc w klubie w centrum Warszawy.
Nie odzywałem się, a T… znaczy Aneta, robiła też to, co
umiała najlepiej, milczała. Powoli czułem, jak moje
odrętwienie zaczyna schodzić. W tym momencie chciałem
wyzwolić w sobie złość na nią, chciałem ją po prostu
znienawidzić. Jednocześnie pragnąłem objąć ją, przytulić
i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek miałoby
to znaczyć.
Miałem nadzieję, że Wojtek nas w tej chwili nie
obserwował. Co prawda mogliśmy prowadzić rozmowę, ale
widok byłby nieco dziwny.
Nie mogliśmy tak dłużej stać. Ja na pewno nie mogłem.
– Chciałbym ci teraz powiedzieć, jak jest, ale sam tego nie
wiem, a może właśnie wiem i dlatego nie chcę o tym mówić…
W jednym na pewno miałaś rację. Rzeczywiście po paru
dniach wszystko się wyjaśniło.
Odwróciłem się na pięcie i nie czekając na słowa, które i tak
by nie padły, ruszyłem w poszukiwaniu gospodarza. Musiałem
szybko wymyślić przekonującą wymówkę. Nie mogłem zostać
w tym miejscu nawet chwili dłużej.
ROZDZIAŁ 15

Zaraz po wyjściu z przyjęcia zadzwoniłem do Ewy


i spytałem, czy może się zaopiekować Luną przez parę dni.
Nigdy wcześniej tego nie robiłem i trochę bałem się, jak Luna
zareaguje na kobietę, którą widziała raptem parę razy w życiu.
Wiedziałem, że muszę się stąd wyrwać, a zostawienie Luny
w hotelu dla zwierząt nie wchodziło w grę. Nie wiedziałem,
jak takie miejsca działają, ale nigdy wcześniej czegoś takiego
nie robiłem i nie chciałem zaczynać. Idealnie byłoby, gdyby
Ewa została u mnie w domu, ale z drugiej strony wolałem,
żeby był pusty. Miałem nadzieję, że Luna dobrze zniesie
chwilową przeprowadzkę.
Ewa miała oczywiście masę pytań, ale szybko uciąłem
dyskusję, pytając, czy jest w stanie mi pomóc, czy nie.
Proszenie o pomoc było dla mnie o tyle trudne, że nigdy tego
nie robiłem. Zawsze byłem samowystarczalny i żyłem
w przeświadczeniu, że tak będzie zawsze. I pewnie gdyby
chodziło tylko o mnie, to by wystarczyło.
Teraz miałem Lunę, żywe, kochające stworzenie, które na
mnie liczyło. Ja jednak musiałem wyjechać. Daleko. Choćby
na kilka dni. Pozostanie w domu nie wchodziło w grę. Było to
kolejne miejsce zagarnięte przez nią. Kolejna część mojego
życia, już nie całkiem moja.
Wojtek na szczęście był zajęty i nie musiałem mu się
tłumaczyć. Powiedziałem tylko, że mi przykro, ale coś
nagłego mi wypadło. Co prawda przyglądał mi się
podejrzliwie, ale zawsze tak robił, i z grubsza rzecz ujmując,
to akurat w tamtym momencie było jednym z najmniejszych
moich zmartwień.
Trochę się bałem, że Ewa będzie zajęta, w końcu był sobotni
wieczór. Na szczęście była niedaleko mnie, na bulwarach
wiślanych, i nie stanowiło dla niej problemu przerwanie
spotkania i odebranie Luny.
Plan był taki, że po prostu gdzieś polecę. Pojadę na lotnisko,
zobaczę, jaki jest najbliższy lot do jakiegokolwiek miasta
europejskiego, kupię bilet i zniknę. Przynajmniej na trochę, na
parę dni znajdę się poza zasięgiem. Taki był mój pierwszy
odruch, pierwsza myśl po opuszczeniu przyjęcia.
Średnio dawałem sobie z tą sytuacją radę wcześniej, kiedy
wszystko związane z Anetą było tajemnicą. Kiedy jeszcze się
łudziłem, że sekrety, o których mi nie mówi, nie wiążą się
z tym, że jest w jakimś związku. Po nagłych, acz nie do końca
nieoczekiwanych rewelacjach, zareagowałem zupełnie jak nie
ja. Pomyślałem o ucieczce. A to niczego nie rozwiązywało.
I na dodatek chciałem jeszcze zostawić Lunę.
Kiedy tak siedziałem i czekałem na pojawienie się Ewy,
udało mi się pozbierać myśli. Nie było mi przez to lżej, ale
skarciłem siebie za impulsywność i za wciągnięcie Ewy. Może
całkowita kontrola nad moim życiem stanowiła w tej chwili
przeszłość, ale w dalszym ciągu decyzje mogły być moje.
Szybko wybrałem numer Ewy, na szczęście coś ją
zatrzymało i dopiero do mnie ruszała. Powiedziałem, że
sprawa już jest nieaktualna, przeprosiłem za zawrócenie głowy
i szybko skończyłem rozmowę.
– Jak mógłbym cię komuś zostawić? – powiedziałem do
piesy, której spojrzenie mówiło mi dokładnie to samo.
„Jak mógłbyś?”
– No nie mógłbym, ale i tak wyjeżdżamy – odparłem.
Wyjąłem z szafy torbę i spakowałem trochę
najpotrzebniejszych rzeczy. Ruszyć i tak się musiałem, ale
postanowiłem potraktować to na tyle spokojnie, na ile się dało.
Pierwszy raz w życiu musiałem oczyścić umysł i chciałem do
tego podejść metodycznie. Za wszelką cenę potrzebowałem
powstrzymać fale, które napierały ze wszystkich stron i tylko
czekały, aby się przedrzeć i pociągnąć mnie za sobą.
Wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na północ.
W międzyczasie wykonałem kilka telefonów do hoteli na
wybrzeżu, które miałem okazję odwiedzić przy organizacji
kilku kampanii. Najistotniejsze było, aby przyjęli mnie
z psem. Najbardziej zależało mi na hotelu niedaleko plaży,
a jednocześnie nie w samym centrum. Biorąc pod uwagę, że
był początek czerwca, a na dodatek weekend, istniała szansa,
że nic nie znajdę. Na szczęście przynajmniej w tej kwestii
uśmiechnęło się do mnie szczęście.
Dobrze po północy byłem na miejscu. Liczyłem po cichu, że
zaraz padnę, ale wyjątkowo nie czułem się zmęczony. Potok
myśli w mojej głowie trzymał mnie cały czas na wysokich
obrotach. Mimo ciemności zabrałem Lunę i poszliśmy na
spacer.
Wróciliśmy, gdy już świtało, i wreszcie padłem.
Obudził mnie język Luny na twarzy. Spojrzałem na zegarek,
właśnie dochodziła dziewiętnasta. Spałem ponad dwanaście
godzin. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spałem tak długo, jeśli
w ogóle kiedyś. Na pewno butelka wina do wschodu słońca
nie zaszkodziła. O dziwo głowa mnie nie bolała. Morskie
powietrze zrobiło swoje.
Atak Luny był coraz bardziej natarczywy. Oczywiście moja
sunia domagała się spaceru, teraz, zaraz, natychmiast.
Naciągnąłem na siebie ubranie i zajrzałem do łazienki, aby
przynajmniej szybko umyć zęby i twarz. Przy okazji
zerknąłem na podkładkę, którą rozłożyłem w łazience właśnie
z myślą o Lunie. Okazało się, że raz z niej skorzystała, a teraz
poganiała mnie do wyjścia.
Jak najszybciej się dało, znaleźliśmy się na dworze, gdzie
moja piesa pozałatwiała swoje potrzeby. Posprzątałem po niej
i przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, co dalej. Mimo
ubrania wszystkiego w formę jakiegoś celu i świadomego
działania nie bardzo wiedziałem, co mam dalej tutaj robić.
Jutro powinienem być w biurze i to był jakiś konkret. To, że
nie miałem na to ochoty, było dosyć niepokojące. Nie żebym
jakoś przesadnie kochał pracę, ale nikt nigdy nie musiał mnie
na siłę do niej ciągnąć.
Rozejrzałem się dookoła. Byłem w obcym miejscu. I to nie
tylko dosłownie. Stałem przed hotelem i nie wiedziałem,
w jakim kierunku powinienem postawić swój następny krok.
Gdzie powinienem się udać, co zrobić? Nie za bardzo
chciałem przyjąć do wiadomości, ale moje życie było jednym
wielkim chaosem. I nie stało się nim wczoraj. Wczorajszy
dzień był naturalną konsekwencją wszystkich wypadków.
Byłem ślepy. Chciałem być ślepy. Dlaczego? Nie miałem
najmniejszego pojęcia. Co ona miała takiego, czego nikt inny
nie miał? Co takiego zrobiła ze mną, a może raczej na co sam
pozwoliłem?
Stałem jak na rozdrożu, które nazywałem tak
z niezrozumiałego dla mnie powodu. To przecież nie było tak,
jakbym miał dwie drogi. Aneta miała męża, to był fakt,
którego niczym nie dało się zatuszować. Miała go, kiedy się
poznaliśmy i później, przez cały czas. To, że o to nie spytałem,
nic nie zmieniało. Fakt, że był nim Wojtek, nie miał dla mnie
znaczenia. Nigdy nie obchodzili mnie mężowie czy partnerzy.
To nie moja sprawa, czy zasłużyli sobie na to, że ich żony czy
dziewczyny chciały ich zdradzić. Nie lubiłem być oszukiwany
ani tym bardziej wykorzystywany.
Te wszystkie zasady, które nosiłem jak odzież wierzchnią,
okazały się nic niewarte. Ot, puste słowa, mające na celu
pokazanie mi, że takowe posiadam. Mogłem się teraz bronić
moją niewiedzą, ale od wczoraj właśnie ta jedna myśl nie
opuszczała mojej głowy. Czy naprawdę nic nie
przypuszczałem?
A najlepsze było to, że oddałbym wszystko, aby móc ją teraz
zobaczyć. I na pewno nie po to, aby się złościć. Wiedziałem,
że jakikolwiek krok w jej stronę byłby w tej chwili błędem, ale
chcąc być uczciwym wobec samego siebie, nie mogłem
zaprzeczyć, że tego właśnie chciałem. Złość, którą wczoraj do
niej czułem, była już przeszłością. Jeśli miałem mieć do
kogokolwiek pretensje, to tą osobą powinienem być ja sam.
Wypowiedzenie tych słów w myślach spowodowało, że
odetchnąłem z ulgą. Było to o tyle bez sensu, że nic nie
rozwiązywało, a jeśli miałem zamiar cokolwiek zrobić, to nie
tylko wiązało się ze złamaniem wszelkich zasad, ale wszystko
miało się dopiero skomplikować. Cokolwiek to miało znaczyć,
Aneta stała się częścią mnie i na tę chwilę nie widziałem
odwrotu.
– Chodź, dam ci jeść, a później pójdziemy na spacer –
powiedziałem do Luny i skierowałem się z powrotem do
hotelu.
W pokoju dostrzegłem nie tylko jedną pustą butelkę wina.
Druga też była prawie pusta. Najwyraźniej świętowałem
wschód słońca bardziej, niż to pamiętałem. Sprawdziłem mój
wyciszony telefon. Miałem jedną nieodczytaną wiadomość.
Ewa chciała wiedzieć, czy wszystko u mnie w porządku.
Trochę za bardzo się mną przejmowała, ale to w końcu ja jej
całkiem niepotrzebnie zawróciłem wczoraj głowę. Zwróciłem
na siebie uwagę, to miałem. Szybko odpisałem, że wszystko
okej, tylko że jutro nie będzie mnie w pracy. Nie miałem
ochoty jechać na noc. Pomyślałem, że zostanę przynajmniej
do następnego dnia. Mimo chwilowej euforii spowodowanej
dosyć wątpliwym przekonaniem, że wiem, czego naprawdę
chcę, musiałem przyznać, że w dalszym ciągu byłem
w kropce.
Przy wysyłaniu wiadomości moją uwagę przykuła jeszcze
jedna korespondencja. Z numerem, który nie był zapisany
w moim telefonie. Najwyraźniej dostałem SMS o szóstej
siedemnaście i odpowiedziałem na niego szesnaście minut
później. To musiało być tuż przed tym, jak odpadłem. Powoli
starałem się odgrzebać w pamięci całe zdarzenie.
Wiadomość, którą otrzymałem, składała się ze znajomych
cyfr, ale dodatkowo miała podaną normalną informację „w
południe”. Porównałem cyfry z lokalizacją łąki, wszystko się
zgadzało, tylko południe już dawno minęło. Pozostawała
kwestia mojej odpowiedzi. Okazało się, że postanowiłem
odpowiedzieć w ten sam sposób. Ciekawe, czy moje cyfry
miały jakiś sens, czy sfrustrowany wbiłem jakąkolwiek
kombinację, która przyszła mi do głowy.
Zanim zdążyłem to sprawdzić, usłyszałem pukanie do drzwi.
Luna zajęta jedzeniem nawet nie zareagowała. Podszedłem
powoli i otworzyłem pokój.
To był ten moment. Poczułem, że tracę oddech. Osoba
stojąca przed drzwiami momentalnie zabrała mi całe
powietrze. Było po mnie. Już dawno było po mnie. Wszystkie
zasady, wszystkie środki ostrożności, jakie zawsze
podejmowałem, jakie miały chronić życie, które wybrałem,
zniknęły, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem, a może nawet
chwilę wcześniej. Kiedy w jakiś magiczny sposób jej osoba
przyciągnęła mój wzrok.
Choć nie wierzyłem w magię, stałem wbity w ziemię, nie
mogąc ruszyć się z miejsca. Patrzyłem na nią i wiedziałem, że
jeśli teraz zniknie, to całe powietrze zabierze ze sobą i wtedy
ja również zniknę. Tak jakbym bez niej już nie istniał.
Chwilę to trwało, zanim zrobiliśmy krok w swoim kierunku,
a właściwie to ona zrobiła, do pokoju. Ja tylko lekko
drgnąłem, ale wyciągnąłem ramiona, w które ona wpadła.
Nikogo nigdy tak nie przytulałem do siebie. Wcześniej byłem
przekonany, że tak właśnie wyrażała siebie, przez gesty, przez
dotyk, że wszystko, czego nie była w stanie wyartykułować,
wyrażała właśnie ciałem. Najszczersze chwile to były właśnie
te, kiedy byliśmy blisko. Wtedy otwierała się na mnie, wtedy
mówiła do mnie. Tak jak w tej chwili.
Tylko że teraz istniały już hamulce, nie istniały tajemnice.
Może to ostatnie stwierdzenie było trochę na wyrost, ale
wyciągając ręce, wiedziałem, w co wchodzę.
Spojrzałem w jej oczy, a jej usta natychmiast znalazły moje.
Podniosłem ją, a ona objęła mnie nogami. Położyłem dłonie na
jej udach, po czym przesunąłem pod spódnicą do pośladków.
Poczułem, jak zacieśnia nogi i przylega do mnie. Szybko
zabrałem ją do pokoju, jednocześnie odganiając Lunę, która
koniecznie chciała się przywitać. Na szczęście zareagowała na
głos Anety, która spokojnym głosem odesłała ją na sofę.
Teraz mieliśmy się tylko dla siebie.
Nasz nieduży świat skurczył się jeszcze bardziej. Teraz
oboje zdawaliśmy sobie sprawę, jak mały naprawdę był i jak
bardzo osadzony w teraźniejszości. Tu i teraz nabrało nowego
wyrazu, a my zachowywaliśmy się, jak chcielibyśmy wycisnąć
z niego wszystko. Jakby to był nasz ostatni dzień na ziemi.
W tamtej chwili nie myśleliśmy o tym. Tamta chwila była
nasza i tylko nasza.
W sekundę pozbyliśmy się ubrań i po prostu zanurzyliśmy
się w siebie.
Czy dokładnie na to czekaliśmy cały czas? To się miało
dopiero okazać, kiedy zacznie się ta trudniejsza część, kiedy
zaczniemy rozmawiać.
– Dlaczego tutaj przyjechałeś? – spytała mnie, kiedy po
pewnym czasie leżeliśmy bez tchu.
Trudno powiedzieć, czy to było pytanie wymijające, aby nie
musiała sama mówić. Miałem nadzieję, że mieliśmy ten czas
za sobą.
Tymczasem postanowiłem odpowiedzieć. W końcu
mówiłem, jak jest. Podobno zawsze.
– Musiałem wyjechać.
– Przeze mnie – stwierdziła cicho.
Żeby to było tak proste, pomyślałem. Na głos zaś odparłem:
– Nie ma czegoś takiego jak przez ciebie. Równie dobrze
mogę powiedzieć, że przez siebie.
– A co ty takiego zrobiłeś?
Podniosłem się i usiadłem na łóżku. Aneta cały czas leżała
za moimi plecami.
Co takiego zrobiłem?
Oddałem duszę i ciało tej kobiecie, której wcale nie znałem.
Każda część mojego ja należała do niej. Ja, człowiek
stawiający pomniki indywidualności i niezależności, nie
byłem ani jednym, ani drugim.
Ze wszystkich sił powstrzymywałem się przed nazwaniem
tego tym jednym słowem. Dawno temu obiecałem sobie, że
jeśli kiedykolwiek go użyję, to będzie to wyjątkowa chwila,
dla wyjątkowej osoby. Jednocześnie zakładałem, że ten dzień
nigdy nie nadejdzie. Później złamałem tę obietnicę przy mojej
żonie, chciałem to czuć, chciałem być taki jak inni. I dokładnie
na chwilę taki właśnie się stałem. Użyłem słów, za którymi
była tylko pustka. Nagle stałem się jak te wszystkie inne
związki, które się łączą ze sobą, bo tak wypada, bo się boją
samotności i z miliona innych idiotycznych powodów.
Nigdy więcej, przyrzekłem sobie kolejny raz.
– Zakochałem się – powiedziałem w przestrzeń.
To było moje „nigdy”.
Usłyszałem, jak powoli się podnosi, i poczułem jej dłonie na
ramionach. Domyśliłem się, że chyba usiadła na piętach tuż za
mną.
– Zawsze mówisz, jak jest? – spytała cicho.
– Staram się – odparłem.
– Też bym tak chciała.
– To nie jest trudne.
– A jeśli ktoś nie wie, jak jest? Jeśli nie wiedział przez tak
długi czas, że wszystko się ze sobą zlało. Prawda i kłamstwo
tak długo się razem oplatały, że już nie wiadomo, co jest
czym. Co wtedy?
– Wtedy trzeba oddzielić jedno od drugiego, trzeba ten
węzeł rozplątać.
– Tak po prostu?
Poczułem, że uśmiecha się z niedowierzaniem.
– Tak po prostu – odpowiedziałem. – Może zacznijmy od
czegoś prostego. Jak masz na imię?
– Aneta – usłyszałem jej cichy głos – aka Trouble, i to
ostatnie chyba lepiej pasuje.
– Mnie się Aneta podoba. Widzisz, wcale nie było tak
trudno.
– Bo ta część została załatwiona za mnie.
Chciałem się do niej odwrócić, ale czułem, że może łatwiej
będzie jej mówić w ten sposób.
– Obiecałam, że wszystko wyjaśnię ci za kilka dni – zaczęła
ponownie – ale nie chodziło mi o to, co się stało.
– Tak się domyśliłem.
– Nie miałam pojęcia, że będziesz. Nie miałam pojęcia, że
jakieś przyjęcie w ogóle będzie. Jego miało nie być cały
weekend. W piątek dowiedziałam się, że wyjeżdża
w niedzielę, a w sobotę mamy gości.
Trudno było w to uwierzyć, ale jeśli chodziło o Wojtka, mało
co mogło mnie zdziwić. Inna sprawa, że bardzo chciałem
wierzyć we wszystko, co mówiła.
– Ja wiem, jak to brzmi, i nie jestem pewna, czy wcześniej
coś takiego miało miejsce. Natomiast przy tak dużych
imprezach ja właściwie nie mam nic do roboty. Wojtek,
a właściwie jego sekretarka, zamawia firmę i całość jest
ogarnięta, łącznie z posprzątaniem. Następnego dnia nie ma
śladu po tym, że ktoś w ogóle był. Co innego, gdy robimy coś
kameralnego, wtedy ja… – przerwała nagle. – Świetny
moment wybrałam sobie na opowiadanie o moim życiu.
Usłyszałem ciche westchnięcie.
Postanowiłem zacząć od siebie.
– Nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego, nie świadomie
w każdym razie. Nigdy z kimś w związku.
– Nigdy? – spytała cicho. – Taki jesteś w porządku?
O dziwo ostatnie słowa nie brzmiały jak ironia, do której
zdążyła mnie przyzwyczaić. To było bardziej jak…
komplement, na który na pewno nie zasługiwałem.
– Nie jestem, zapewniam cię. Ja po prostu chronię siebie.
Zawsze stawiałem sprawy jasno i tego samego oczekiwałem,
a nie zawsze mogłem na to liczyć. Nie chciałem być pionkiem
w jakiejś chorej grze. A jeśli chodziło o mężów, nie mógłbym
się nimi mniej przejmować. Nie miałem jednak zamiaru być
wykorzystywany.
Znowu poczułem, jak się ode mnie odsuwa, i tym razem
odwróciłem się do niej. Cofnęła się, usiadła i podciągnęła
kołdrę pod szyję. Szybko sięgnąłem po spodenki i usiadłem
przed nią. Moim zdaniem całkowita nagość przy rozmowie
odbierała powagę wszelkim słowom.
– I ja to zrobiłam, ja cię wykorzystałam, ja cię oszukałam. –
Na chwilę spuściła wzrok, aby od razu go podnieść i spojrzeć
mi w oczy. – Przepraszam cię, naprawdę przepraszam.
Gdybym mogła cofnąć czas… – zawiesiła głos.
Wyglądało to tak, jakby żałowała kłamstw, ale nie bardzo
wiedziała, co miałaby zrobić inaczej.
– To co? – Chciałem wiedzieć.
Ja wiedziałem, co by było, gdybym mógł cofnąć czas.
– To nic – odparła, spuszczając głowę. – Może powinnam
teraz powiedzieć, że bym coś zmieniła, że byłabym bardziej
uczciwa. – Zaśmiała się gorzko. – Wiem, jak to brzmi
w naszej sytuacji, ale jeśli mam mówić prawdę, to pewnie nie
zmieniłabym nic poza tym, że dowiedziałbyś się wszystkiego
ode mnie. Tak jak to chciałam zrobić. – Przerwała na chwilę
i widać było, że nad czymś intensywnie myśli. – A może
wcale nie chciałam, może właśnie liczyłam, że to się samo
załatwi za mnie, nie w ten sposób, ale że jakoś sam to
odkryjesz i zobaczysz mnie, jaką jestem naprawdę.
Tym razem ja nie mogłem powstrzymać uśmiechu, chociaż
nic wesołego w jej wypowiedzi nie było.
– Jaka jesteś naprawdę? – Popatrzyłem uważnie na tę
figurkę siedzącą przede mną.
To było niewiarygodne, jak małe miało dla mnie w tej chwili
znaczenie cokolwiek poza faktem, że tutaj była.
Kłamstwo lub niemówienie prawdy, jak kto woli, nie miało
w tym momencie żadnego znaczenia. Podobnie jak każda
chwila, kiedy za nią tęskniłem lub biłem się z myślami. Była
tu i teraz i tylko to było ważne. Przeszłość już minęła, teraz
było tutaj.
– Nie chcesz tego wiedzieć? – spytała.
– A ty to wiesz?
Tym razem uśmiech na jej twarzy był pogodniejszy, ale
odniosłem wrażenie, że chciała pod nim ukryć smutek, który
był pierwszą reakcją na moje pytanie.
Pokręciła głową.
– Szukam – odparła jednym słowem i szybko spytała: – A ty
byś coś zmienił? Gdybyś mógł.
Zamknąłem na chwilę oczy i padłem na plecy. Leżałem tak,
a ona siedziała tuż obok. Czułem jej zapach, jej obecność.
I dokładnie to było wszystko, czego pragnąłem. Odetchnąłem
głęboko, wciągając do płuc nasz mały świat. To było dla mnie
coś nowego. To było dla mnie życie. To było dla mnie życie,
jakiego nie znałem.
Czy chciałbym cokolwiek zmienić?
Wciąż z zamkniętymi oczami sięgnąłem ręką w jej kierunku.
Odczytała mój gest, bo po chwili poczułem jej delikatny
uścisk.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na nią.
– Nic bym nie zmienił – odezwałem się. Może i odsłaniałem
się całkowicie, ale pewnie inaczej nie umiałem. Inna sprawa,
że robiłem to pierwszy raz w życiu. Nic a nic. Nie oddałbym
ani jednej naszej sekundy, skoro zaprowadziła nas do tej
chwili. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest wszystko tak, jak być
powinno, i zdecydowanie neguję w tym momencie dużo
faktów, ale w tej chwili liczy się dla mnie tylko nasz mały
świat. To dla mnie jest wszystko.
Aneta położyła się obok i przytuliła do mnie mocno.
– Jest tyle rzeczy, których o mnie nie wiesz – powiedziała
cicho.
Co z tego? – pomyślałem. Ja sprzed ponad miesiąca nie
uwierzyłby, gdyby wtedy usłyszał, kim się stanie. Człowiek,
którym byłem, był zawsze przygotowany, research to było
jego drugie imię i nie miało znaczenia, czy chodziło o życie
prywatne, czy zawodowe. Pełna kontrola to pewnie było
trzecie. Kontrola oznaczała panowanie nad sytuacją.
A panowanie nad sytuacją chroniło przed niespodziankami.
Wszelkimi niespodziankami. Nie miało znaczenia, czy były
miłe, czy też wręcz przeciwnie. Jeśli życie cię zaskakiwało, to
znaczyło, że nie byłeś przygotowany, z czego wynikało, że nie
miałeś kontroli.
Dokładnie tak jak teraz albo raczej od momentu, kiedy
pojawiła się w moim życiu. Kontrola, przygotowanie czy
panowanie nad sytuacją okazały się iluzją. Nad niczym nie
panowałem. Oczywiście mogłem to skończyć, przerwać, ale
taka opcja dla mnie nie istniała, nie teraz.
– Zdajesz sobie sprawę, że w tej chwili nie ma to dla mnie
znaczenia. Oczywiście nie wyobrażam sobie, abyśmy mieli
jakiekolwiek tajemnice przed sobą, ale w tej chwili jest to
moje najmniejsze zmartwienie.
Bo na pewno mieliśmy dużo większe.
ROZDZIAŁ 16

Było już dobrze po północy, kiedy wyszliśmy na plażę,


zabierając ze sobą Lunę. W pokoju niewiele już
rozmawialiśmy. Można powiedzieć, że skupiliśmy się na
cieszeniu sobą. Spraw do wyjaśnienia było tak dużo, że
potrzebowalibyśmy dłuższej chwili, aby w ogóle wiedzieć, od
czego zacząć. Wiadomo, że było to nieuniknione, ale
woleliśmy, aby tym zajęli się przyszli Kuba i Aneta, nawet
jeśli ta przyszłość miałaby nastąpić po kilku godzinach.
Szliśmy teraz po plaży, dosłownie jak wycięci z plakatu
reklamującego komedię romantyczną. Luna biegała koło nas,
raz po raz mocząc łapy. Po prostu ideał.
Ideał, którym nie byliśmy. Co więcej, osoby z zewnątrz
oceniłyby nas bez wątpienia raczej jednoznacznie. To
oczywiście była ostatnia rzecz, którą bym się przejął. Oceny
obcych, zwłaszcza te negatywne i potępiające, niezależnie
czego dotyczyły, wynikały głównie z kompleksów i z potrzeby
poczucia się lepiej przez samych oceniających. I tak naprawdę
więcej mówiły o hejtujących niż o hejtowanych.
To, że takie oceny nie miałyby dla nas znaczenia, nie
zmieniało faktów. Nie zmieniało tego, kim byliśmy i w jakiej
sytuacji się znaleźliśmy. Nie miałem też złudzeń co do tego, że
nagle zaczniemy się w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać.
Z doświadczenia wiedziałem, że ludzie wprost uwielbiali
znajdować winę poza sobą. Zawsze można było znaleźć
jakiegoś mitycznego wroga, winnego całego naszego
nieszczęścia, a u nas w kraju tego typu myślenie było wręcz
podniesione do rangi cnoty.
Osobiście nienawidziłem tego. Wszystkie błędy, które
w życiu popełniłem, były moje i wynikały z moich decyzji.
Nikt mnie nigdy do niczego nie zmusił i jakiekolwiek
konsekwencje własnych czynów czekały na mnie
w przyszłości, to musiałem stawić im czoła.
Przez dłuższy czas po prostu szliśmy, tak jak byśmy chcieli
przedłużyć te chwile z hotelu, aby jeszcze przez jakiś czas,
parę minut może, iść w tej bańce, którą sobie stworzyliśmy.
Bo była to właśnie bańka, bardzo delikatna, gotowa się
rozpaść lada chwila.
– O nic mnie nie pytasz? – Aneta zdecydowała się przerwać
ciszę.
Rzeczywistość i świat poza naszą bańką nie był czymś,
o czym łatwo było zapomnieć.
– Naprawdę tego chcesz?
– Pewnie, wiesz, jak się rwę do mówienia o sobie, ale… nie
wiem, chciałabym być fair wobec ciebie – dodała.
Ja na pewno nie miałem nic przeciwko, ale dokładnie w tym
momencie wszystko wydawało mi się mało ważne.
Oczywiście chciałem wiedzieć jak najwięcej, ale w świetle
tego, co czekało na nas w „domu”, teraz wszelkie pytania
wydawały się niepotrzebne.
– Tylko ten nasz mały świat… Tak bardzo nie chcę go
uszkodzić. Ja wiem, że jak na dorosłą osobę to aż taka doza
negacji nie świadczy o mnie najlepiej. Czy jeśli powiem, że
jestem zagubiona, to będzie bardzo nie na miejscu?
To co ja miałem powiedzieć? Prawie czterdzieści lat na tym
świecie, a szedłem drogą, której wcześniej nie znałem. To był
dopiero marsz po omacku, w którym rozum był zdecydowanie
na drugim miejscu, jeśli nie gdzieś dalej.
– Nie będzie – odparłem. – Ja sam nie wiem, gdzie jestem.
Może poza tym, że to jest miejsce, którego zawsze szukałem,
nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Słowa po prostu wylały się ze mnie. Instynktownie, opisując
to, co po prostu czułem. Było to takie obce, a jednocześnie
wyzwalające. Z jednej strony zawsze mówiłem, co czuję
i myślę, tylko że bardziej to wynikało z „myślę”, niż czuję.
Teraz myślenie i czucie było jednym, bez kalkulacji, prosto ze
mnie.
Aneta przysunęła się do mnie, chowając się pod moje ramię.
– Przy mnie? – spytała.
– Tak, przy tobie.
– Ze wszystkich ludzi akurat przy takiej, która nic dobrego
ci nie przyniesie.
– To zależy… – tutaj chciałem wstawić „tylko” – …od
ciebie.
– Tak – powiedziała bardzo cicho. – Ode mnie.
To nie była prawda i oboje o tym doskonale wiedzieliśmy,
pewnie dlatego ten temat w ogóle nie został jeszcze podjęty.
Na dobrą sprawę, kim właściwie dla siebie byliśmy? Nasz
związek oparty był na jakichś wariackich papierach.
Normalnie teraz trwałby czas poznawania się czy jakkolwiek
wyglądało to w związkach wolnych ludzi. U nas wszystko
stało na głowie. Skok od niespodziewanego spotkania do
niespodziewanego spotkania. Praktycznie bez słów.
– Pewnie zastanawiasz się nad milionem rzeczy i masz tyle
samo pytań, a ja nawet nie wiem, od czego miałabym zacząć.
Po prostu nie wiem, co jest teraz ważne, a co mniej. Jesteśmy
w takim dziwnym momencie, że wszystko jest jakieś
nienormalne albo przynajmniej bardzo dalekie od
standardowego. – Po tych słowach uśmiechnęła się
niewyraźnie.
– To akurat nie musi być złe.
– Ale czy nie jest? – Pytanie zostało rzucone gdzieś
w ciemność.
Na rozpatrywanie tego wszystkiego w kategoriach dobra
i zła było już za późno. Na poznawanie siebie nigdy nie było
za późno, ale punkt, w którym się znaleźliśmy, powodował, że
stanowiło to rzecz drugoplanową. Jakkolwiek to nie brzmiało.
– Może mam pokręcone pojmowanie pewnych kwestii, ale
żeby oceniać, trzeba znać wszystkie szczegóły.
W tym momencie wchodziłem w szarą strefę. Zdawałem
sobie sprawę, że takowa istnieje, ale zawsze wolałem obracać
się między czernią a bielą. Wtedy wszystko było jasne
i oczywiste. Teraz też wmawiałem sobie, że gdzieś ta czerń
i biel istnieje, tylko musimy się przebić przez szarość. Było to
dosyć naciągane, zwłaszcza na kogoś tak konkretnego jak ja.
– To chyba nietypowe dla ciebie. Takie niezdecydowanie.
Jak na tak krótki czas, znała mnie dosyć dobrze. Inna
sprawa, że byłem raczej jak otwarta księga. No prawie
otwarta.
– Widzisz, ja rzeczywiście starałem się nie wierzyć
w szarość. Poruszanie się między czernią a bielą było… jest
klarowne i dlatego takie konkretne. Szarość jest dla ludzi
niezdecydowanych, co się boją zająć stanowisko i wiecznie
szukają wytłumaczeń czy wręcz usprawiedliwień.
– To znaczy, że jesteś albo dobry, albo zły? – Przyjrzała mi
się uważnie.
– Nie – odparłem. – To nie jest kwestia bycia albo dobrym,
albo złym, chociaż pewnie często też się w tym zawiera. To
jest bardziej kwestia tego, czy wiesz, czego chcesz, czy
potrafisz zająć stanowisko, czy potrafisz stać w obronie
swoich zasad. To chyba zabrzmiało już zbyt poważnie. –
Uśmiechnąłem się. – Chodzi mi o to, że nie da się zjeść
ciastka i jednocześnie je mieć. Trzeba wiedzieć, czego się
chce.
– A ty wiesz?
Znowu ja. Zawsze ja. Ale skoro powiedziało się tyle na
temat zdecydowania…
– Ja wiem. Wydaje mi się, że zawsze wiedziałem. Chciałem
życia konkretnego, takiego, które sam ukształtuję, w którym
nigdy nie będę zależny od nikogo innego. Moja matka zawsze
od kogoś zależała, przy czym zawsze miała wybór. Chciała
mieć wygodne życie i była gotowa za to zapłacić, mimo że
cena okazała się zbyt wysoka, nawet jak na nią. Pewnie teraz
by się do tego nie przyznała. Nie wiem, czy kiedykolwiek
miało to miejsce, ale swoje osiągnęła i jak zwykle przy
pomocy innych.
Trochę się z tą szczerością zapędziłem.
– W każdym razie ja miałem jasny plan. Trudno powiedzieć,
czy to było normalne podejście, ale było moje. Na chwilę
zszedłem z tej drogi, przy moim małżeństwie, chociaż jak
teraz na to patrzę, to nawet wtedy to było takie planowe, taka
chęć tej tak zwanej „normalności”. Jakbym sam siebie
zdradził, a jednocześnie bardzo pilnował tych swoich zasad
o niezależności i pełnej kontroli, które pewnie były przyczyną
nieudanego małżeństwa.
– A nie brakowało tam czasem czegoś ważniejszego? Nie
sądzisz, że właśnie dlatego tak się skupiałeś na swojej
niezależności, bo brakowało tam…
– Miłości? Nie wiem, pewnie tak, a może to była
kombinacja tego wszystkiego. W każdym razie takie życie
wybrałem, na takie się zdecydowałem. Czy jest idealne? Nie
ma takiego, ale wszelkie błędy są moje i nikogo innego. Na
nikogo nie mogę ich zwalić, bo jeśli ktoś gdzieś zawinił, to
byłem to właśnie ja.
– I tego właśnie cały czas chcesz? Tej wolności, tej
niezależności, siebie i tylko siebie w swoim życiu, a cała
reszta to przelotni goście? – Czułem jej uważny wzrok na
sobie.
– Tak chciałem, tak miałem i nigdy się nie skarżyłem.
– Ale to czas przeszły – zauważyła.
Zatrzymaliśmy się. Oddaliliśmy się wystarczająco daleko od
hotelu, aby żadne światła do nas nie docierały. Na szczęście
księżyc był w pełni i tylko drobne chmury zasłaniały go od
czasu do czasu. Kiedy się jednak pojawiał, jasno było prawie
jak w dzień.
– Tak, to czas przeszły. – Uśmiechnąłem się i pokręciłem
z niedowierzaniem głową. – Stoimy tutaj, księżyc świeci.
Wszystko jest jak wyjęte z jakiegoś romansu… ale
jednocześnie jest…
– …tak dalekie od historii miłosnej – wtrąciła, patrząc mi
w oczy.
– Może tak, ale ja nie za bardzo znam się na historiach
miłosnych. Chodzi o to, że stoję tutaj i wiem dokładnie, czego
chcę. I to jest wszystkim tym, czym nie było wcześniej moje
życie. Mówię niejasno?
– Nie, wszystko jest jasne. – Delikatnie dotknęła mojego
policzka.
– Wszystko jest popieprzone i ja nie rozumiem pewnie
sporej części, ale wiem, że ten nasz mały świat to jest cały
świat. Wcześniej miałem wszystko i jednocześnie nie miałem
nic. Teraz w tym maleńkim niewidzialnym okręgu nagle jest
wszystko.
– W tym? – Narysowała niewidzialną linię wokół nas.
– Dokładnie w tym, ale o to już pytałaś wcześniej.
– Teraz jest inaczej.
– Jest – potwierdziłem. – A ty wiesz, czego chcesz?
– Przecież jestem tutaj.
Taka typowa dla niej odpowiedź. Ona też chyba zdała sobie
z tego sprawę, bo szybko dodała:
– Widzisz, jak ze mną jest. Mówię tak, żeby jak najmniej
powiedzieć. Teraz jeszcze powinnam dodać, jak wszystko jest
skomplikowane. Jak to było z tym ciastkiem? – Uśmiechnęła
się delikatnie. – Widzisz, ja naprawdę jestem kłopotami, które
ciągnę za sobą. Wiem, że teraz jest trochę poniewczasie rzucać
takie ostrzeżenia, ale pamiętasz, że powiedziałam ci o tym
przy pierwszym spotkaniu.
Powoli ruszyliśmy dalej. Nie wiedzieliśmy, dokąd ta droga
prowadzi. Zupełnie jak w naszym przypadku.
– A dlaczego ten pierwszy raz w ogóle się wydarzył?
Od czegoś musieliśmy zacząć, zwłaszcza że wciąż mi nie
odpowiedziała, czego tak naprawdę chce. Ponadto to
wydawało mi się teraz najistotniejszą kwestią.
– Dlaczego zdecydowałam się zdradzić męża? Boisz się, że
cię wykorzystałam?
Kiedyś pewnie bym się tego bał. Teraz też wolałbym się nie
dowiedzieć, że jestem pionkiem w jakiejś grze, ale te
wszystkie sprawy związane z moimi przeszłymi obawami
wydawały się mieć tak marginalne znaczenie.
– Po prostu chcę wiedzieć. Od czegoś ten nasz proces
poznawania się musimy zacząć. – Postarałem się nadać moim
słowom w miarę żartobliwy ton.
Nie wiem, czy ją rozbawiłem, ale dłuższy czas szliśmy
w ciszy. Nagle ni stąd, ni zowąd Aneta usiadła na piasku.
Luna szybko podbiegła i położyła głowę na jej kolanach.
Usiadłem obok.
– Pamiętasz, jak powiedziałem, że jesteś moim skokiem? –
zaczęła powoli i nie czekając na moją odpowiedź,
kontynuowała: – Dokładnie tym byłeś, tak jak opisałam wtedy
na łące. Jedenaście lat temu moja przyjaciółka, osoba
najbliższa mi na świecie, popełniła samobójstwo. Ada była
taka dobra, taka ufna, taka nie z tego świata, ona chciała
widzieć wszędzie i we wszystkim dobro. Uważała, że każdy
ma je w sobie, trzeba dać mu tylko szansę.
Aneta przerwała na chwilę, słyszałem jej ciężki oddech,
jednocześnie głos pozostawał chłodny, wręcz zimny, jakby
miał stanowić naturalną blokadę przed wspomnieniami,
w które się właśnie zanurzyła.
– Niezależnie od tego, co spotykała na drodze, trwała
w swoim przeświadczeniu, a wierz mi, życie jej nie
oszczędzało. Zresztą nasze domy były bardzo podobne do
siebie, chociaż u mnie ojciec przynajmniej bił tylko matkę –
pokręciła głową, jakby chciała odpędzić demony – ale nie
o tym. Byłyśmy na trzecim roku, kiedy… – na chwilę
przerwała, ale bardzo szybko podjęła wątek – …Ada została
zgwałcona.
Poczułem, jak wszystko we mnie zamiera.
– Miałyśmy iść razem, ale ja nie mogłam. Dwa dni później
miałam bardzo ważne zaliczenie, od którego zależało moje
być albo nie być. – Zaśmiała się gorzko, a po policzkach
popłynęły jej łzy. – Być albo nie być. Słyszysz, jak to brzmi?
Jakieś głupie zaliczenie… Ada poszła sama, powiedziała, że
idzie na chwilę, bo umówiła się tam z dziewczynami z roku.
Nie dotarła na miejsce, znaczy dotarła do akademika, ale na
imprezę już nie.
Aneta znowu przerwała. Najdelikatniej, jak potrafiłem,
wziąłem ją za rękę. Poczułem bardzo mocny uścisk, jakby
chciała połamać mi wszystkie kości albo raczej ukierunkować
gdzieś swoje cierpienie.
– Parę godzin po jej wyjściu uznałam, że dosyć nauki
i przynajmniej pójdę po nią, pobędę chwilę, przewietrzę się…
Aneta opuściła głowę, oczy miała zamknięte, a jej uścisk stał
się jeszcze mocniejszy. Sięgnąłem po drugą dłoń. Chciałem,
żeby to wszystko przeszło na mnie, chciałem za wszelką cenę
zdjąć z niej ten ciężar. Wiedziałem, że to tak nie działa, ale
tylko tyle mogłem teraz zrobić. Ta niemoc mnie wykańczała.
Nienawidziłem niemocy.
– Znalazłam ją w toalecie za zamkniętymi drzwiami, miała
porwane ubranie i była pobita. Miałam nadzieję, że nie
kojarzy, co się wokół niej dzieje, ale jej oczy mówiły
wszystko. Na policję czekałyśmy wieki, ja i ona.
W międzyczasie podniósł się szum, co się stało. Wszyscy,
którzy nie mieszkali na stałe w akademiku, zmyli się. Pewnie
spora część miejscowych również. Kiedy myślę, jak to było,
gdy przyjechali…
Wydawało się, że całą wściekłość wkłada w uścisk.
– …zaczęli od śmieszków, że nieźle się zabawiałyśmy,
a teraz chcemy się przyczepić jakichś biednych chłopaków.
Wyglądało to tak, jakby Ada sama się prosiła. – Głos Anety
drżał. – Dopiero gdy przyjechała karetka, u lekarza
znalazłyśmy coś na kształt współczucia. Zawieźli nas do
szpitala zrobić obdukcję i badania, a przesłuchanie miało być
następnego dnia, niby dlatego że Ada nie była w stanie wziąć
w nim udziału. O komentarzach, że była na pewno pijana,
nawet nie warto wspominać. Ona nie piła, nic, nigdy. Przed
badaniem lekarz poprosił mnie, abym wyszła na chwilę.
Spytałam się Ady, czy mam zostać…
W tym momencie głos się jej załamał, czułem, jak walczy
sama ze sobą. Bardzo szybko się jednak wyprostowała, jakby
chciała pokazać, że nie po to przeszła drogę do tego momentu,
żeby teraz się wycofać.
– Pokręciła głową, nawet uśmiechnęła się do mnie.
Rozumiesz? W tym momencie się uśmiechnęła, jakby chciała
mnie uspokoić, mnie! Tylko ten wzrok patrzył gdzieś przeze
mnie. Ja, głupia, wyszłam. Zostawiłam ją samą. Zostawiłam ją
samą – jej głos znowu odzyskał chłód – nie było
przesłuchania, nie było już nic. Kiedy siedziałam na korytarzu,
ona wyskoczyła przez okno. Moja Ada, która wbrew
wszystkiemu, co przeżyła wcześniej, nieustannie wierzyła
w dobro. Moja Ada zdecydowała się na coś takiego. Jakie
piekło musiała przeżywać. Ona kochała życie. Zawsze
powtarzała, że niezależnie od wszystkiego jest tylko jedno,
a jednak to było za mało. I nagle w najgorszej chwili swojego
życia została sama.
– Byłaś przy niej. – Wiedziałem, jak niewiele znaczące są to
słowa, ale tak czułem.
Chociaż i tak zawsze zostajemy ze swoim bólem, nawet jeśli
jest obok ktoś, kto chce go za wszelką cenę zabrać. Tak jak ja
chciałem w tej chwili.
Aneta pokręciła głową.
– Nie byłam. Tak jak nie byłam z nią w łazience, kiedy jej to
robili, tak nie byłam i później.
Chciałem powiedzieć, że nie może się winić. Nie jesteśmy
w stanie przewidzieć wszystkiego. Byłem jednak pewien, że
ona to wiedziała, ale poczucie winy, jakie w sobie nosiła, nie
pozwalało jej tak myśleć. Gdyby tak zrobiła, poczułaby, że
zdradza swoją przyjaciółkę.
– Czy znaleźli sprawców? – spytałem, zdając sobie
jednocześnie sprawę z idiotyczności pytania.
– Znaleźli?! – Spojrzała na mnie jak na wariata. – Musieliby
najpierw zacząć szukać. Chyba byłam jedyną osobą, której
zależało na odkryciu sprawców. Inna sprawa, że powoli
zaczęłam tracić siebie, zaczęłam brać narkotyki, najpierw
amfetaminę, żeby mieć siłę, żeby szukać. To stało się moją
obsesją, byłam jak taka opętana wariatka z wiecznie
rozszerzonymi źrenicami. Co chwila biegałam na policję,
cokolwiek znalazłam czy odkryłam lub wydawało mi się, że
odkryłam. Większość, jeśli nie wszystko, było nic niewarte.
Z iloma ludźmi nie rozmawiałam, a ile kłamstw pewnie nie
usłyszałam. Wszystko na nic.
– Nikt nic nie widział?
– To była studencka impreza, mnóstwo ludzi, większość po
alkoholu. Nie wiem, wydawało się niemożliwe, aby tak
totalnie nikt nic. Już traciłam nadzieję, kiedy wpadłam
wreszcie na chłopaka, a właściwie on na mnie. Rozmawiałam
z nim wcześniej, ale podobnie jaki inni, nic nie widział. Nagle
do mnie zadzwonił i powiedział, że musimy porozmawiać, że
coś sobie przypomniał. Może miał poczucie winy. Niestety na
spotkaniu się nie pojawił, a może ja coś pomyliłam. Coraz
bardziej traciłam kontakt z rzeczywistością, amfetamina już
mi nie wystarczała. Wtedy już chciałam zapomnieć, wtedy
potrzebowałam już czegoś mocniejszego, osuwałam się
w niebyt. Próbowałam go szukać, ale jakby zapadł się pod
ziemię. W międzyczasie poznałam Wojtka. Podszedł do mnie
na komisariacie, zaczął się interesować, chciał pomóc.
Aneta wypuściła powietrze. Coś mi tu nie pasowało. Albo
po prostu nie doceniałem Wojtka. Takie gesty mi do niego nie
pasowały. Z drugiej strony, skąd mogłem wiedzieć, co poczuł,
gdy zobaczył Anetę, rozbitą i potrzebującą pomocy.
Wiedziałem, co ja bym zrobił, ale przecież tak bardzo się
różniliśmy. A może po prostu chciałem go widzieć w jak
najgorszym świetle, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jego żona
była mi tak bliska, jak nikt nigdy wcześniej. Nic dziwnego, że
chciałem to jakoś usprawiedliwić.
– Od tamtej pory nie odstępował mnie na krok. No może
prawie na krok, bo pewnie nie pozwoliłby mi tyle brać.
Chociaż jak teraz myślę, to może było mu to na rękę.
Nieważne, był wszędzie, ja się staczałam, a on był, żeby mnie
złapać, jak upadałam…
Nagle przerwała i pokręciła głową, jakby coś się nie
zgadzało. Podniosła na mnie wzrok.
– Ja nigdy tego wszystkiego nikomu nie powiedziałam.
Nigdy. Zawsze zamykałam to w jednym zdaniu. Dzisiaj po raz
pierwszy. Nigdy, ani Wojtkowi, chociaż wiedział, że szukam
osób odpowiedzialnych za skrzywdzenie Ady, ani żadnemu
lekarzowi. A z paroma rozmawiałam. Nigdy nikomu. Chciałeś
mnie poznać, widzisz więc. To jestem ja, a to nie jest
wszystko. Ja naprawdę upadłam nisko, wtedy wydawało się,
że niżej się nie da. A Wojtek tam był, czekał. Trafiłam do
zakładu, odwyk, psychiatra. Tak naprawdę to mimo
wszystkiego, co brałam, większość pamiętam. Później już jest
gorzej, mój powrót to jedna wielka mgła. Nie wiem, czym
mnie faszerowali, ale musiało być naprawdę mocne. A później
nagle okazało się, że jestem czyjąś żoną.
Chyba dostrzegła zaskoczenie na mojej twarzy, gdyż od razu
odpowiedziała:
– Decyzja była moja, ale całe życie mam wrażenie, że
została podjęta gdzieś poza mną. I nie patrz tak, nikt mnie do
niczego nie zmusił. Ja po prostu byłam gdzieś na dnie, byłam
w bardzo ciemnym miejscu, a Wojtek… – Tego zdania nie
dokończyła, oddaliła się gdzieś myślami.
Jeśli o mnie chodziło, nie musiała kończyć. Teraz bardziej
mi się wszystko zgadzało. Albo chciałem, aby tak było.
Oczywiście nie wiedziałem, na czym to małżeństwo się
opierało, więc z osądami powinienem się wstrzymać.
– Był przy tobie – stwierdziłem, chociaż nie miałem
pewności, czy chciałem o tym słuchać.
– Tak, był. – Odpowiedź była automatyczna, a Aneta
myślami wciąż tkwiła gdzie indziej.
Postanowiłem dać jej czas na powrót. Jednocześnie starałem
się przetrawić wszystko, co usłyszałem. Nie byłem w stanie
wyobrazić sobie, co przeszła Aneta. Strata, niemoc
i nieustępujący ból. Kobieta, która siedziała obok mnie,
z pewnością się z tym wszystkim nie uporała do tej pory. Nie
wierzyłem zresztą w coś takiego jak uporanie się. Mogliśmy
najwyżej, w najlepszym przypadku, nauczyć się żyć z naszym
bagażem, a opowieści o zostawieniu za sobą były tylko
i wyłącznie oszukiwaniem siebie.
Ja na pewno nie zostawiłem nic za sobą. O tym, co było za
mną, nie myślałem za często, a kiedy już to miało miejsce,
wiedziałem, że nic bym nie zmienił. Niezależnie od
wszystkiego świat stał się lepszym miejscem przy moim
udziale, choćby pośrednim. A wina? Cóż, tej nie czułem nigdy.
– Spytałeś, skąd my się wzięliśmy, a ja powiedziałam
o skoku. – Na moment się zawahała. – Nie masz dość?
– Czy wyglądam ci na kogoś takiego?
Uśmiechnęła się smutno pod nosem.
– Kiedy błądzisz tak długo jak ja, to w pewnym momencie
jesteś zmęczony. To przychodzi i odchodzi, ale nigdy nie
znika. Weszłam w to małżeństwo, szukając, nie wiem czego.
Spokoju? Tak jak ci powiedziałam, mimo że biorę pełną
odpowiedzialność za moje decyzje, to długo byłam obok. To
nie jest jakieś usprawiedliwienie, bardziej stwierdzenie faktu,
ja po prostu pozwoliłam kierować swoim życiem. Oddałam to.
Nie wiem, dokąd sama bym siebie zaprowadziła, a raczej
wiem, i może właśnie dlatego tak bardzo czasami mnie tam
ciągnie. – Przez chwilę patrzyła na mnie niewidzącym
wzrokiem. – Gadam tylko i gadam.
– Wcześniej ja to robiłem – odparłem, delikatnie ściskając
jej dłonie.
– A ja nigdy. Dlaczego więc teraz?
– No właśnie dlaczego?
– Bo to ty mnie słuchasz.
Powiedziała jakoś tak instynktownie i chyba zdała sobie
z tego sprawę, gdyż przez moment czułem, jakby chciała się
wycofać, tylko nie za bardzo było gdzie.
– Chciałam zobaczyć, jak to jest – dodała szybko. – Mówić,
co się czuje.
– Tyle tego naraz. – Uśmiechnąłem się,
– Nie żartuj sobie, bo się w sobie zamknę, a wierz mi,
potrafię.
– Tego bym nie chciał.
– Ja też nie – powiedziała i położyła się na plecach.
Luna trzymająca głowę cały czas na nogach Anety
popatrzyła przez chwilę, co się dzieje i kto zakłóca jej spokój.
Kiedy Aneta już leżała, ta ponownie przytuliła się do niej.
– Chociaż właśnie to zaprowadziło mnie do nas. – Zamknęła
oczy. – Kiedy wychodziłam za mąż, myślałam, że właśnie tam
odnajdę spokój, że może odnajdę miłość, czymkolwiek miała
ona być. Wcześniej spotykałam się z chłopakami, ale raczej
szybko przechodziliśmy na koleżeństwo. Nigdy nie czułam
tego czegoś, a potem nie czułam już nic. Myślałam, że może
to musi przyjść samo, ale…
Na jej twarzy przez chwilę, dosłownie ułamek sekundy,
przemknął ból. Szybko go ukryła, ale dla mnie był widoczny
tak wyraźnie, jak to tylko było możliwe. Nie pierwszy raz
widziałem coś takiego, a kiedy już raz masz z czymś takim do
czynienia, nigdy go nie zapomnisz.
– …ale już wystarczy na dzisiaj. Nie możesz mówić, że nic
o mnie nie wiesz.
– Nie mogę.
– To jeszcze jedno. – Uśmiechnęła się nie do końca pewnie.
– Zjawiłeś się we właściwym momencie.
– Jak skoczyłaś?
– Tak, jak skoczyłam. Widzisz, ja i tak chciałam skoczyć,
tylko że ty byłeś i czekałeś na mnie.
Pokręciła głową, jakby nie dowierzała własnym słowom.
– Coś jest w tym mówieniu, jak jest. – Uśmiechnęła się,
w dalszym ciągu wyraźnie się sobie dziwiąc.
Oparłem ramiona na kolanach, kierując wzrok w stronę
morza. Księżyc zdążył się schować za chmury i wpatrywałem
się w ciemność.
– To ty czekałaś na mnie – powiedziałem.
Miałem przed oczami tamte chwile. Dokładnie pamiętałem,
jak z niewiadomego powodu odwróciłem się i zobaczyłem ją
siedzącą przy barze.
– Miałem już wychodzić. Szczerze mówiąc, byłem dosyć
zmęczony i chciałem wracać do domu.
– Tak sam, bez żadnej kobiety?
– Chyba się starzeję, ale rzeczywiście chciałem wracać sam.
– To trochę te plany popsułam.
Odwróciłem się i położyłem obok, podparty na łokciu.
– Dokładnie tak. Popsułaś. Popsułaś tamten wieczór,
popsułaś całe życie, tylko dlaczego dopiero teraz czuję, że ono
ma sens? Dlaczego tak się dzieje?
– Nie wiem – odparła cicho, patrząc mi prosto w oczy.
– Chciałbym, abyś psuła je nadal.
– Jesteś pewien, że wiesz, o co prosisz?
– Nigdy niczego bardziej nie byłem.
ROZDZIAŁ 17

Kiedy w końcu wróciliśmy do hotelu, już zaczynało świtać.


Mógłbym się do tego przyzwyczaić.
Jedna rzecz się nie zmieniła. Aneta wciąż znikała nagle
i znienacka. Tym razem jednak wiedziałem, jaki był tego
powód.
Nie dane nam było jednak cieszyć się dłużej swoim
towarzystwem. Aneta musiała wracać do domu. Co prawda
Wojtek miał wrócić ze swoich kolejnych zagranicznych
wojaży dopiero następnego dnia, to znaczy we wtorek, ale
i tak wolała być na miejscu. Co prawda w swojej posiadłości
mieli „służbę”, ale Aneta uważała, że im mniej się będzie
rzucać w oczy niestandardowymi godzinami powrotu do
domu, tym lepiej. Posiadali również apartament w Warszawie,
ale w tej sytuacji wolała z niego nie korzystać, gdyż była
niemal pewna, że ludzie w nim pracujący dokładnie
monitorowali, kiedy się pojawiała. Korzystała z niego głównie
po koncertach lub tego rodzaju wypadach, ale w tym akurat
nie było nic podejrzanego.
Sam wymeldowałem się niedługo później. Co prawda noc
miałem zarwaną, ale biorąc pod uwagę, że spałem całą
niedzielę, czułem się dosyć wypoczęty. Zresztą nie oszukujmy
się, mój stan psychiczny różnił się od tego sprzed kilkunastu
godzin o pełne sto osiemdziesiąt stopni.
Nie wiem, czy euforia to dobre słowo, ale w drodze do domu
czułem, jak roznosi mnie energia. Wszystko, co było we mnie
przez ostatnie tygodnie, dosłownie się uwolniło. Wszystko, co
starałem się hamować i chować w środku w ramach jakiegoś
studzenia emocji, wybuchło ze zwielokrotnioną mocą. Cały
czas powstrzymywałem się przed nazwaniem tego, nawet
przed samym sobą, nawet w myślach. Tak jakbym bał się tych
słów, że w jakiś magiczny sposób zabiorą ode mnie wszystko,
że to, co czuję, nagle zniknie, tak jak się pojawiło.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno chciałem to wyrwać
z siebie, chciałem, żeby ktoś zabrał ode mnie wszystkie myśli
z nią związane, całą tęsknotę, którą czułem. Nie mogłem
uwierzyć, że naprawdę chciałem się tego pozbyć, że naprawdę
chciałem wrócić do tego siebie. Do tego mężczyzny, którym
byłem, zanim Kłopoty nie zapukały do moich drzwi.
Bo co do tego, że kłopoty były przed nami, nie miałem
najmniejszych wątpliwości.
Temat „co dalej” zostawiliśmy nieruszony. Jakbyśmy
telepatycznie uznali, że to jest coś, z czym się zmierzymy
później. Przecież dopiero co tak naprawdę zaczęliśmy się
poznawać. Słaba ta wymówka, ale tak czy inaczej,
zostawiliśmy temat. Aneta skupiła się na swojej pracy.
Okazało się, że prowadzi bardzo prężną firmę kosmetyczną.
Przypomniało mi się, że rzeczywiście Wojtek coś o tym
wspominał przy naszym pierwszym spotkaniu. Pamiętałem
dobrze jego reakcję, kiedy zgłosiłem wątpliwość, czy by
pozwolił, aby firma jego żony była rzeczywiście jej firmą.
Dalsza opowieść Anety potwierdziła moje przypuszczenia
sprzed kilku tygodni. Trochę czasu zabrało jej ogólne
pozbieranie się, jeśli w ogóle o czymś takim mogła mówić, ale
zawzięła się. Każdego dnia powtarzała sobie, czego by dla niej
chciała Ada, a do tego, co to było, nie miała żadnych
wątpliwości. Musiała żyć i na dodatek żyć dobrze, mieć cel,
być szczęśliwą. Z tym ostatnim było najtrudniej, ale Aneta nie
chciała się w to zagłębiać. Domyślałem się, że musi mieć to
związek z Wojtkiem, ale biorąc pod uwagę, jak dużo już
zdążyłem się dowiedzieć, nie chciałem cisnąć. Wszystko
przychodziło naturalnie i tak wolałem to zostawić.
Wracając jednak do pracy, Aneta najpierw skończyła studia,
które wcześniej przerwała po tamtej tragedii. Kiedy cały świat
się zawalił, nauka była najmniejszym zmartwieniem. Teraz
wreszcie skończyła ukochaną chemię i mogła ruszyć dalej.
Tylko nie do końca wiedziała, czym to ruszenie dalej
miałoby być. Kiedy zaczynała studia, myślała o pracy
w laboratorium, najlepiej kryminalnym. Teraz jednak, po
swoich doświadczeniach ze stróżami prawa, nie chciała mieć
z nimi nic wspólnego. Wiedziała, że to co innego, inni ludzie
i tak dalej, ale nie mogła się przemóc, aby wprowadzić swój
plan w życie. Wojtek też zresztą nie był specjalnie
wspierający, a wszystko, co robiła, traktował jako swego
rodzaju kaprys. Co prawda rozumiał, że kiedy on dzielił
i rządził w wielkim świecie biznesu, jego żona nie chciała
siedzieć bezczynnie, dlatego patrzył na to, co robiła, nie tyle
ze zrozumieniem, co z pobłażliwością.
Zresztą wiele się zmieniło. To były tylko takie wtrącenia,
jakby przemycone między słowami, i kiedy Aneta zdawała
sobie sprawę, że odbiega od tematu pracy, szybko wracała
z powrotem na główne tory. Ale pewnych słów nie dało się
uniknąć, zwłaszcza że wszystko wiązało się z Wojtkiem.
Właśnie tak nagle, gdy mówiła o tym trochę jednak
lekceważącym traktowaniu jej prób zajęcia się swoim życiem,
padły słowa o tym, że to, co brała za troskę i opiekę, która
doprowadziła do ich małżeństwa, chyba jednak nimi nie były.
Po raz kolejny podkreśliła, że w tamtym okresie nie była do
końca sobą, a postrzeganie rzeczywistości miała dosyć
zaburzone, i to delikatnie mówiąc, ale im więcej czasu
upływało od tamtych chwil i im bardziej brała życie w swoje
ręce, tym wyraźniej widziała, że to, co brała za troskę, było
bardziej kontrolą, a to, co uważała za opiekę, zaborczością.
To były takie małe rzeczy, jakieś formy zniechęcenia czy
delikatne podcinanie skrzydeł, kiedy wpadała na różne
pomysły. Jakby jej niezależność miała stanowić zagrożenie.
Czasami, wtedy na początku, miała wrażenie, że Wojtek
wolałby ją taką nie do końca pozbieraną, taką wypełnioną
lekami, taką całkowicie zależną od niego.
Dlatego bardzo się zdziwiła, kiedy zareagował w miarę
z entuzjazmem na jej pomysł linii kosmetyków ekologicznych,
nietestowanych na zwierzętach. Mało tego, zaproponował
również, że sfinansuje ten projekt. Co prawda myślała
o pożyczce z banku, ale kto dałby kredyt niepracującej
kobiecie na pomysł, który miał większe szanse nie wypalić niż
odnieść sukces. Oczywiście postawiła warunek mężowi, że
pieniądze to pożyczka, którą ma zamiar spłacić. Ten
oczywiście się zgodził, mało tego, kazał prawnikom
przygotować odpowiednie dokumenty, które, jak stwierdziła,
powinna nie tylko sama dokładnie przeczytać, ale również
znaleźć prawnika, który zrobi to za nią.
Trudno się jednak dziwić, że tego nie zrobiła. Ekscytowała
się całym projektem, a stosunek Wojtka był na tyle
pozytywny, że brała wszystko za dobrą monetę. Wtedy jeszcze
chciała wierzyć w jego dobre intencje.
Wbrew wszelkim obawom kosmetyki, które udało im się
stworzyć, okazały się przebojem. To była jej największa duma.
Receptury stanowiły jej własność. Oczywiście zatrudniła
specjalistów, ale bardzo pilnowała, żeby byli podobni do niej,
również bardziej zapaleńcy niż ludzie, którzy by chcieli
odwalić tylko robotę.
Miała wreszcie coś swojego, coś stworzonego własnymi
rękami i własną pracą. Nigdy nie chciała być tylko ozdobą,
królewną na łańcuchu, korzystającą z pieniędzy męża, na które
nigdy nie zapracowała. Chociaż z tym ostatnim można by
dyskutować, ale to była kolejna uwaga rzucona gdzieś
w przestrzeń, której najwyraźniej Aneta nie chciała rozwijać.
Nareszcie czuła dumę z siebie i z tego, do czego doszła,
i miała pewność, że Ada też byłaby z niej dumna.
Niestety szybko okazało się, że jej „dziecko” nie było tak
naprawdę jej.
Chciała uczcić zyski z pierwszych zamówień podczas
uroczystej kolacji. Przygotowała symboliczny czek z pierwszą
ratą spłaty „pożyczki” od Wojtka. Oczywiście ten
z uśmiechem powiedział, że nie ma o czym mówić, a kiedy
nalegała, że jednak chciałaby, aby ta firma była jej i tylko jej,
on odpowiedział, że przecież wszystko jest i tak ich wspólne,
więc nie ma o czym mówić. Tym samym zamknął temat.
Dopiero potem Aneta postanowiła dokładnie sprawdzić
dokumenty, nie tylko osobiście, ale również przez prawnika.
Cała firma była może ich w rozumieniu, że co moje, to i twoje,
jednak z dokumentów dosyć jasno wynikało, że właścicielem
był Wojtek, a dokładnie jedna z jego spółek. Opowieść o tym,
jak Aneta zdecydowała się skonfrontować z mężem, stała się
dosyć mglista. Widać było, że miało miejsce coś, do czego
Aneta nie chciała wracać. W każdym razie Wojtek nie przyjął
dobrze informacji, że jego żona nie tylko mu nie ufa, ale
również przeprowadza jakieś śledztwa za jego plecami.
Uważał, że jeśli już bardzo chciała wiedzieć, to wystarczyłoby,
gdyby spytała jego. Koniec końców Aneta otrzymała dosyć
mętne i pełne technicznych szczegółów wytłumaczenie, iż
odpowiednie zabiegi były potrzebne, aby oszczędzić na
podatkach, cokolwiek to miało znaczyć. Oczywiście nie
zmieniało to faktu, że jej firma nie stanowiła tak naprawdę jej
własności. I nic z tym nie mogła zrobić. Jedyne, co robiła, to
co miesiąc spłacała „pożyczkę”. Wojtek najpierw sobie
żartował z tego, ale w końcu uznał, że skoro Aneta lepiej się
z tym czuje, to on nie ma nic przeciwko.
Musiałem przyznać, że to było naprawdę
„wspaniałomyślne” z jego strony.
Po tej całej historii, która generalnie dotyczyła firmy Anety,
miałem dosyć klarowny obraz mojego kolegi. Wszystko, co do
tej pory o nim myślałem, zostało potwierdzone. Wojtek nie
byłby w stanie funkcjonować, nie uzależniając innych od
siebie. I nie miało znaczenia, czy dotyczyło to pracowników,
czy bliskich.
Osobiście uważałem, że coś takiego jak bliscy w jego
przypadku nie istniało, ale po pierwsze zachowałem to dla
siebie, a po drugie trudno było uznać mnie za bezstronnego.
Nasze pożegnanie wyglądało jeszcze dziwniej niż do tej
pory. Kiedy byliśmy razem, wchodziliśmy do tej bańki, którą
nazywaliśmy naszym małym światem, i udawaliśmy, że nic
poza nim nie istnieje. Jakby jedyna rzeczywistość to ta nasza,
a świata zewnętrznego w ogóle nie było. Niby rozmawialiśmy
o tym, co się tam gdzieś dzieje, o tym, jak nasze życia są
nierozerwalnie związane z tym zewnętrznym, ale
traktowaliśmy je, jakby nas nie dotyczyło.
Jednocześnie czułem jego ciężar i jestem pewien, że Aneta
czuła to jeszcze bardziej. Musiała go czuć od początku. Ona
przecież wiedziała. Ja przynajmniej mogłem się łudzić, że
oboje jesteśmy wolnymi ludźmi. Teraz nie miałem już
usprawiedliwienia. Inna sprawa, że nie miałem wcale zamiaru
się usprawiedliwiać. Może gdyby to chodziło o kogoś innego,
a nie o właśnie Wojtka, może wtedy wykrzesałbym z siebie
odrobinę poczucia winy. Nie sądzę, ale może. To pewnie byłby
ludzki odruch w oczach tych wszystkich świętojebliwych,
którzy zawsze byli pierwsi, aby rzucić kamieniem.
Wierzyłem w wolność jednostki, polegającej na
podejmowaniu wyborów i decyzji. Odnosząc to do naszej
sytuacji, żadne z nas nie przymusiło drugiego do niczego.
Spotykaliśmy się z własnej woli i o ile ta cała teoria, którą
próbowałem właśnie wyłożyć, była trochę naciągana, to nic
nie zmieniało faktu, że ja akurat nie wiedziałem, że Aneta nie
jest wolna. Oczywiście byłem ostatnią osobą, która by ją
potępiła. Kolejny raz wychodziła moja stronniczość, ale jak
miałbym to robić, skoro miałem dosyć niewielkie pojęcie
o tym, jak wyglądało jej małżeństwo.
Do Warszawy dojechałem na tyle wcześnie, że jeszcze
w południe, ku zdziwieniu wszystkich, byłem w pracy.
Chciałem jak najszybciej ruszyć dalej z robotą, znaczy
z kampanią Wojtka, ponieważ chciałem mieć to za sobą. Nie
była to nawet kwestia niezręczności sytuacji. To dopiero
dyplomatyczne określenie.
Kiedy podejmowałem się tego zadania, podszedłem do
tematu ambicjonalnie. Z jednej strony nie chciałem mieć do
czynienia z biznesmenem pokroju Wojtka, z jego wszystkimi
podejrzanymi interesami. Z drugiej jednak akurat przed nim
nie chciałem wyjść na rozkapryszone dziecko i na dodatek
chciałem mu pokazać, na co mnie stać. W końcu wiedział, jak
mnie podejść, podkreślając kilkukrotnie, jakobym był
najlepszy w branży. To oczywiście była kwestia dyskusyjna,
ale nie miałem zamiaru tego podważać, a wręcz chciałem
udowodnić, że na pewno jestem w czołówce.
Teraz sytuacja się zmieniła. W drodze znad morza
postanowiłem, że dopnę cały projekt, ale wykonanie
pozostawię już moim ludziom. Do tej pory starałem się
dopilnowywać do samego końca, można powiedzieć do
ostatniego klapsa na planie. Nie tym razem jednak, moje
„dzieci” były wystarczająco duże, aby same dały radę. Byłem
przygotowany na co najmniej podniesione w zdziwieniu brwi.
Miałem zamiar powiedzieć coś o zaufaniu i wierze w ich
możliwości, i to powinno wystarczyć. Gdybym im nie ufał
i nie wierzył, nie pracowaliby ze mną. Po prostu do tej pory
wygrywała moja potrzeba przypilnowania do końca
wszystkiego, co podpisywałem moim nazwiskiem. A mówiąc
prościej, kontrola mojego życia w każdym aspekcie.
Biorąc pod uwagę, że prywatnie już nie istniała. Nie
widziałem powodów, dla których w pracy też nie miałbym
trochę wyluzować, zwłaszcza że miałem ludzi, którzy aż rwali
się do tego, aby pokazać, na co ich stać.
Radość, którą czułem przez prawie cały dzień, szybko
wyparowała, kiedy wróciłem do mieszkania. Czasy brania
dnia takim, jaki był w danej chwili, należały już do bardzo
dalekich wspomnień. Teraz sam kształtowałem mój czas i na
dobrą sprawę w bardzo dużym stopniu właśnie ode mnie
zależało, jak go przeżyję. Dlatego rzadko się nudziłem, a na
wszelkiego rodzaju doły nie było u mnie miejsca. Życie
miałem dokładnie takie, na jakie sobie zapracowałem, i jeśli
coś byłoby z nim nie tak, to tylko ode mnie zależało, żeby to
zmienić.
Wiedziałem, że te słowa brzmiały jak z jakiegoś taniego
podręcznika dla coachów, a nie oszukujmy się, teraz każdy był
motywatorem. Tylko że ja przez całe życie szedłem
z przeświadczeniem, że sam jestem panem swojego losu,
a pozwolenie na czyjś wpływ było zaburzeniem stworzonego
przeze mnie status quo. Bardzo delikatnego status quo, ale
wciąż mojego.
Kiedy wieczorem siedziałem na balkonie i patrzyłem na
światła miasta, myśląc tylko i wyłącznie o kobiecie, która
raptem kilka tygodni wcześniej pojawiła się w moim życiu,
nie mogłem pozbyć się wrażenia, że tamto moje życie
w porównaniu z obecnym było po prostu puste. Wtedy tak
tego nie postrzegałem. Nawet kiedy rozpadło się moje
małżeństwo, nie czułem straty. Czułem porażkę i na jakimś
poziomie miałem wrażenie, że zawiodłem, mimo że oboje
wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Koniec był naturalną
konsekwencją mojej drogi, kiedy okazało się, że jednak sam
na sobie wymusić pewnych rzeczy nie mogę. Zresztą żadne
z nas tego nie chciało. Bycie samemu było najwyraźniej tym,
co przygotowały dla mnie gwiazdy. Tak bym powiedział,
gdybym w takie bajki wierzył. Był to w takim razie mój
wybór.
Do teraz.
Próbowałem to wszystko jakoś ogarnąć. Czy to nadal był
mój wybór, czy jednak kierowały mną siły wymykające się
logice i rozumowi? Gdybym się kierował tylko tymi ostatnimi,
na pewno nie byłbym teraz w tym punkcie. Bez cienia
wątpliwości nie byłbym teraz uwikłany w związek z zamężną
kobietą.
Kiedy podszedłem w klubie do Anety, to po pierwsze
zwróciłem uwagę, czy nie ma obrączki. No może po drugie
albo trzecie, ale zwróciłem. Będąc zupełnie uczciwym, nie
byłem pewien, co bym zrobił, gdyby jednak takową założyła.
Istniało prawdopodobieństwo, że po prostu bym się odwrócił
i odszedł. W końcu mogła być na imprezie z mężem, a takich
rzeczy nie robiłem. Nigdy. Kiedy jednak cofam się do tych
chwil, to zdaję sobie sprawę, że było po mnie w momencie,
kiedy ją zobaczyłem.
Obrączki jednak nie miała i byłem, a właściwie byliśmy, tu,
gdzie byliśmy. Czyli tak naprawdę nie wiadomo gdzie.
A właściwie, chociaż niechętnie to przyznawałem, od wczoraj
oficjalnie byliśmy w świecie kochanek–kochanka i na pewno
nie był to świat, w którym kiedykolwiek chciałem się znaleźć.
Temat ten został przez nas całkowicie pominięty w rozmowie.
Pytanie „co dalej?” nawet na chwilę nie zawisło między
nami. Woleliśmy je ominąć. Tak było łatwiej. Co prawda tylko
pozornie, ale w tamtym momencie łatwiej.
Spojrzałem na telefon, w którym zapisałem numer, na który
w alkoholowym amoku w niedzielę z rana wysłałem namiary
na mój hotel. Mogłem naprawdę być z siebie dumny, gdyż nie
pomyliłem nawet jednej cyfry, co było nie lada osiągnięciem,
zważywszy, że gdy obudziłem się dwanaście godzin później,
to w ogóle nie pamiętałem tego zdarzenia. Operacja się udała
i Aneta trafiła pod wskazane współrzędne. Nie miałem po co
dzwonić ani pisać, gdyż jak mnie zapewniła, telefon przez
większość czasu był wyłączony. Włączała go na krótko, kiedy
miała zamiar go użyć. Gdyby jednak się zapomniała, a ja bym
zadzwonił czy napisał, mógłbym narobić jej kłopotów.
To była ostatnia rzecz, której bym chciał. Było pewne, że
chciałbym, aby była obok mnie, aby była ze mną, i ten układ,
którego stałem się częścią, w ogóle mi nie odpowiadał, ale nie
miałem prawa ani wywierać na Anecie presji, ani tym bardziej
robić czegokolwiek, co mogło narazić ją samą.
W tej chwili musiałem zagryźć zęby i czekać. Przynajmniej
do następnego spotkania. W tym czasie musiałem nakierować
energię na pracę. Zamknąć jak najszybciej temat.
Popatrzyłem jeszcze raz na telefon, jakbym był w stanie
tylko siłą woli wywołać jakąkolwiek reakcję. Siedziałem
jeszcze przez chwilę, a nuż coś przyjdzie. Nie doczekawszy
się żadnego SMS-a, wstałem i poszedłem spać. Po kolejnej
zarwanej nocy powinienem padać z nóg, ale z jakiegoś
powodu czułem, że zanim zasnę, trochę czasu upłynie.
ROZDZIAŁ 18

Chciałem się podnieść, ale Aneta z daleka powstrzymała


mnie dłonią, pokazując, abym się nie ruszał. Siedziałem
w praktycznie pustej knajpce niedaleko mojego biura. Biorąc
pod uwagę, że dopiero minęła godzina dziesiąta, nie dziwił
fakt, że poza jedną młodą kobietą z laptopem popijającą kawę
byłem tylko ja, a teraz również Aneta.
Usiadła naprzeciwko mnie i wcześniej rozejrzawszy się
dookoła, wyciągnęła do mnie dłoń.
– Wolałbym cię przytulić – powiedziałem, dotykając jej
dłoni.
Cały świat był zamknięty w tym dotyku. Tak mało,
a jednocześnie tak dużo.
– Ja też – odparła, uśmiechając się niepewnie, jednocześnie
zerkając w stronę wyjścia.
– Czy coś się stało? – spytałem, lekko zaniepokojony.
Takiej podenerwowanej jeszcze jej nie widziałem. Do tej
pory, jeśli nie była pewna siebie albo przynajmniej taka
próbowała być pod przykryciem z ironii, to w najgorszym
razie zamyślała się ze smutkiem. Natomiast nigdy wcześniej
nie była aż tak wyraźnie zdenerwowana.
Aneta zabrała ręce i delikatnie obciągnęła rękawy, co było
o tyle dziwne, że dzień zapowiadał się bardzo ciepły,
a w kafejce ewidentnie ktoś zapomniał włączyć klimatyzację.
Przez moment myślałem, że zauważyłem coś na jej
przedramieniu, ale to tylko przez ułamek sekundy, a biorąc
pod uwagę, że siedzieliśmy w najciemniejszym kącie, trudno
było mi zgadywać, co to było.
– Nie – odparła. – Nie wiem.
Popatrzyłem na nią pytająco. SMS, który dostałem pół
godziny temu, bardziej mnie ucieszył, niż zaniepokoił.
Zakończyłem szybko spotkanie i mówiąc, że nie będzie mnie
przynajmniej przez godzinę, wyszedłem z biura.
Teraz jednak wcześniejsza radość została zastąpiona
narastającym niepokojem.
– Co się dzieje?
– Wojtek zachowywał się dziwnie – odpowiedziała.
– I dlatego chciałaś się ze mną zobaczyć?
– Nie, nie dlatego – odparła, próbując się uśmiechnąć.
Ewidentnie było widać zmęczenie oraz napięcie na jej
twarzy, mimo że chciała ukryć je pod uśmiechem.
– Chciałam po prostu poczuć, że jesteś, że nie stworzył cię
tylko mój umysł. Chciałam się upewnić, że te wszystkie
chwile, które przeżyliśmy, nie istnieją wyłącznie w mojej
wyobraźni.
Takich słów od niej jeszcze nie słyszałem. Wszystko było do
tej pory tajemnicze i enigmatyczne. Od czasu do czasu gdzieś
między zdaniami padało jakieś słowo, które mogło, ale nie
musiało, znaczyć coś więcej. Nawet kiedy powiedziałem, że
się zakochałem, jedyną reakcją był gest. Nad słowami Aneta
wydawała się mieć większą kontrolę niż ja kiedykolwiek nad
moim życiem.
Powinienem teraz skakać z radości, a jednocześnie czuło się
w tych słowach nie tylko smutek, ale jakąś taką ostateczność,
jakby te chwile, które już minęły, były wszystkim, co
mogliśmy mieć.
Sama taka myśl sprawiała mi ból. Nie wiem, czy nie miałem
do niej prawa, ale mało mnie to obchodziło. Według mnie nikt
nie miał prawa do drugiej osoby i żadne sztuczne więzi tego
nie zmieniały. Decyzja zawsze należała do drugiej osoby.
– Oczywiście, że jestem. Zawsze będę.
Czy to na pewno ja mówiłem? Słowa „zawsze” nie było
w moim słowniku. Do tej pory przynajmniej.
Aneta uśmiechnęła się smutno, jakby chciała powiedzieć, że
„zawsze” nie istnieje. Na szczęście nie wyartykułowała tych
słów. Nie musiała.
– Pewnie ciebie samego dziwią takie słowa – powiedziała
i przez chwilę mogłem zobaczyć to ironiczne spojrzenie.
Powiedzieć, że się za nią stęskniłem, to nic nie powiedzieć.
Inna sprawa, że Aneta ewidentnie wiedziała, o czym mówi.
– Znasz mnie. Mówię, jak jest.
Póki co te słowa wciąż wywoływały uśmiech na jej twarzy.
– A jak jutro się zmieni, to nawet nie skłamiesz, bo wciąż
będziesz mówił, jak jest.
– Jeszcze parę tygodni temu powiedziałbym to samo –
odparłem.
– Coś się zmieniło?
– Spotkałem ciebie.
– Ot tak?
– No nie do końca ot tak, ale to zmieniło wszystko –
powiedziałem z największą powagą, na jaką było mnie stać.
– I nagle logika i zdrowy rozsądek przestały obowiązywać.
To ciekawe.
Wyciągnąłem do niej dłonie. Bardzo delikatnie, jakby była
ze szkła, podała mi swoje.
– To jest jasne, że nie wiem, co będzie jutro. Nikt nie wie.
Pewnie mogę powiedzieć, że nie mam pojęcia, co będę czuł
jutro. W ten sposób można zakwestionować wszystko. I ja to
robiłem całe życie. Każde przekonanie, każdą wiarę można
obalić, jeśli tylko użyjesz rozumu, i ja nie mam z tym
problemu, ponieważ w moim kwestionowaniu zawsze miałem
rację. Tylko że tutaj mówimy o uczuciach, mówimy o czymś,
co jest niewidoczne, a jednak realne. To chyba jedyna taka
rzecz na świecie. Nigdy nie było jej w moim życiu nie dlatego,
że tak wybrałem, tylko dlatego, że nigdy nie spotkałem
nikogo, kto mógłby to odkryć we mnie. Nigdy wcześniej nie
spotkałem ciebie.
Po policzku popłynęła jej łza. Ewidentne wzruszenie starała
się ukryć pod ironicznym uśmiechem.
– I to wszystko wiesz po kilku godzinach ze mną?
– Ja to wiedziałem po minucie – odparłem szczerze.
Uśmiechnęła się.
– To pewnie dobrze brzmi w komediach romantycznych, ale
naprawdę?
– Myślę, że to taki bardziej dramat, ale na pewno o miłości.
Powiedziałem to. Użyłem tego słowa. Co prawda wcześniej
wspomniałem o zakochaniu, ale to nie było to samo. Zresztą
kogo chciałem oszukiwać? Jeśli nie mogłem nazwać miłością
tego, co czułem, to nie wiedziałem, co nią mogło być.
– Ja się nie znam na miłości – powiedziała cicho.
– To idealnie, bo ja też się nie znam. Możemy się jej razem
nauczyć.
– Możemy.
Ostatnie słowo wypowiedziane było z nadzieją w głosie,
którą momentalnie zagłuszył smutek.
W tym momencie zabzyczał jej telefon, który wcześniej
położyła na stoliku. Domyśliłem się, że nie był to ten sam
aparat, z którego wysyłała mi wiadomości. Szybko przeleciała
wzrokiem tekst, który wyświetlił się na ekranie.
– Muszę iść.
– Co się stało? Wojtek napisał, że chciałby iść ze mną na
lunch. Na lunch – powtórzyła z przejęciem. – On nigdy nie
chodził ze mną na lunch.
Podniosła się od stolika i już stojąc, dodała:
– Wrócił do domu wczoraj wieczorem, chociaż miał wrócić
dopiero dzisiaj. Mało tego, opowiadał, jak to się stęsknił i że
przez te wszystkie wyjazdy zapomniał, że jest mężem i że ma
wspaniałą żonę. – Kiedy wypowiadała te słowa, w tonie dało
się wyczuć coś między strachem a obrzydzeniem, nie
potrafiłem jednak stwierdzić, którego było więcej. – I że od
teraz ukróci to wszystko i więcej będzie w domu. A teraz ten
lunch.
– Może rzeczywiście jest tak, jak mówi. – Nie wierzyłem
w to, ale wydawało mi się, że wypadało coś takiego
powiedzieć.
Spojrzała na mnie smutno.
– Nie jest. Już wczoraj… – przerwała, nagle odruchowo
poprawiając przy tym rękawy, które tak naprawdę nawet się
nie przesunęły – …nigdy nie mówi, jak jest. Zawsze ma jakiś
cel, zawsze jest coś, jakaś ukryta agenda. To niemożliwe, żeby
tak po prostu przypomniał sobie o nas.
Doskonale widziałem napięcie w jej ciele, kiedy do mnie
mówiła.
– Nie za bardzo jest, co sobie przypominać – dodała cicho. –
A zresztą jest już od dawna za późno, tylko sama nie wiem, co
to zmienia. Przepraszam cię, pewnie inaczej wyobrażałeś
sobie to nasze spotkanie. – Uśmiechnęła się, ale był to chyba
najbardziej wymuszony uśmiech, jaki w życiu widziałem.
– Jeśli myślisz, że chciałbym widzieć cię całą
w skowronkach, kiedy czujesz coś całkowicie przeciwnego, to
doskonale wiesz, że się mylisz. Jestem na każdy dzień i noc –
spróbowałem zażartować.
Nie jestem pewien, czy akurat tego typu rozluźnianie
atmosfery najbardziej w tamtej chwili pasowało, ale musiałem
przyznać, że czułem niemoc. Wiedziałem, jak niewiele mogę
zrobić. Aneta była o krok od wyjścia i wszystko, z czym się
zmagała, miało pozostać wyłącznie na jej barkach.
O dziwo moja uwaga wywołała nikły uśmiech na jej twarzy.
– Jesteś na każdą porę roku? A jeśli u mnie jest więcej
pochmurnych dni, o ile słońce w ogóle wychodzi?
Podniosłem się i stanąłem naprzeciwko niej.
– To nie ma znaczenia. To jesteś ty.
Delikatnie złapałem ją za przedramię, można powiedzieć, że
ledwie je musnąłem. Aneta cofnęła rękę, a ból wykrzywił jej
twarz.
– Przepraszam – powiedziałem zaniepokojony. – Co się
stało?
– Przewróciłam się na schodach i upadłam na rękę. Dobrze,
że mi kość nie pękła – wyrecytowała automatycznie.
Może robiłem się coraz bardziej przewrażliwiony, ale
brzmiało mi to jakoś sztucznie, jak wcześniej przygotowana
odpowiedź.
– Musisz uważać.
Znowu ten smutny uśmiech.
– Muszę. Muszę też już iść – powiedziała i przytuliła się do
mnie tak mocno, jakby chciała zlać się ze mną w jedną całość.
Odpowiedziałem tym samym. Wciągnąłem zapach jej
włosów i przysunąłem usta do jej ucha.
– Kocham cię – wyszeptałem i jakbym chciał się
wytłumaczyć, dodałem: – Może nie do końca wiem, co to
znaczy, bo nigdy tego wcześniej nie czułem, ale jeśli czegoś
w życiu byłem pewny, to właśnie tego.
Aneta przytuliła mnie jeszcze mocniej, jeśli to w ogóle było
możliwe. Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę, zamknięci
w naszym małym świecie. Znowu nic innego nie istniało.
Choćby tylko przez te kilka sekund.
W końcu odsunęła się na kilkanaście centymetrów.
W oczach miała łzy.
– Chyba nie najlepiej wybrałeś jak na swój pierwszy raz.
– I ostatni – dodałem.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się przez łzy i wysunęła
z moich ramion. – Ja nie wiem, jak to jest, bo nikt mnie nigdy
nie kochał. Poza Adą, ale to było coś innego.
– Nauczymy się razem, mówiłem przecież.
– Tak, nauczymy – powtórzyła za mną nieobecnym głosem,
tak jakby znowu zniknęła gdzieś w swoich myślach.
Spojrzała na mnie ostatni raz.
– Naprawdę muszę iść. – I już jej nie było.
Przez chwilę stałem oniemiały, wpatrując się w miejsce,
w którym przed chwilą stała. Kobieta za barem wydawała się
zajęta swoją pracą, ale byłem pewien, że nie umknął jej żaden
element sceny, która się przed nią rozgrywała. W końcu nie
licząc młodej kobiety zatopionej w swoim świecie, w lokalu
byliśmy tylko my.
Wyjąłem banknot dwudziestozłotowy i położyłem na
stoliku. Biorąc pod uwagę, że nic nie zamówiliśmy, wydawało
mi się to uczciwym rozwiązaniem.
Po chwili byłem na powietrzu. Sprawdziłem telefon, który
wcześniej wyciszyłem. Miałem trzy nieodebrane połączenia
od Ewy. Nie miałem ochoty na rozmowę, więc napisałem
SMS z pytaniem, o co chodzi. Odpowiedź przyszła niemal
natychmiast. Okazało się, że mam gościa, który nie wyjdzie,
dopóki się ze mną nie spotka. Szkoda tylko, że nie napisała,
kim on jest. Ta skłonność Ewy do niepotrzebnego dramatyzmu
potrafiła irytować. Machnąłem jednak na to ręką. Jak ktoś
chciał czekać, to było jego prawo. Ja musiałem mieć chwilę na
pozbieranie myśli.
Droga, która normalnie zajęłaby mi do dziesięciu minut,
tego poranka zajęła mi ponad dwadzieścia. Żebym był przez to
mądrzejszy, tego stwierdzić nie mogłem, bardziej
sfrustrowany na pewno. Coś się działo z Anetą, co, biorąc pod
uwagę charakter naszego związku, wcale nie było takie
dziwne. Do tego dochodziło mnóstwo spraw związanych z jej
małżeństwem, o których nie miałem pojęcia. I właśnie ta
niewiedza była najgorsza, i niemoc z nią związana.
Będąc w firmie, skierowałem kroki od razu do siebie. Ewy
po drodze nie zauważyłem, w związku z tym nie bardzo
wiedziałem, co się dzieje z moim gościem i czy jeszcze na
mnie czeka. Normalnie nie pozwalałem czekać na siebie, ale
tym razem kimkolwiek był tajemniczy jegomość, przyszedł
niezapowiedziany, w związku z czym nie czułem się
specjalnie zobligowany do pędzenia z powrotem na złamanie
karku.
Wszedłem do gabinetu i od razu podszedłem do biurka. Nie
zdążyłem nawet podejść do laptopa, kiedy usłyszałem męski
głos:
– Ładnie tak sobie w czasie pracy robić wolne?
Drgnąłem lekko z zaskoczenia, na szczęście nie na tyle, aby
było to widoczne. Wzrok miałem cały czas skierowany
w stronę komputera, więc podejrzewam, że większość mojej
reakcji udało mi się ukryć. Wcześniej nie miałbym z tym
problemów, twarz pokerzysty to dla mnie jak drugie oblicze,
a może w sumie pierwsze. Do niedawna byłem przekonany, że
nawet przez sen nie okazywałem tego, co mi się śni. Klucz
tkwił w słowach „do niedawna”.
Jeszcze przez moment patrzyłem w ekran laptopa, jakbym
sprawdzał pocztę czy coś i dopiero po chwili podniosłem
głowę, i spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał głos.
Wojtek stał w kącie gabinetu i uważnie mi się przyglądał.
Nieprzypadkowo zajął miejsce najbardziej ukryte w moim
gabinecie, miejsce, do którego wzrok podążał na samym
końcu, jeśli w ogóle. Jeśli liczył, że wytrąci mnie
z równowagi, to raczej niespecjalnie mu się udało. Czy byłem
zaskoczony jego widokiem? Owszem, byłem. Ale biorąc pod
uwagę mój stan napięcia i jednoczesnej czujności, można
powiedzieć, że cały czas byłem na coś niespodziewanego
przygotowany. Może nie na Wojtka, kryjącego się w moim
gabinecie, ale nie byłem tak zaskoczony, jak miałoby to
miejsce w innej sytuacji.
– Spojrzenie na pewne sprawy z dystansu pozabiurowego
czasami pomaga – odparłem, siadając w fotelu.
Wojtek podszedł i usiadł po drugiej stronie biurka. Dzisiaj
najwyraźniej odpuściliśmy sobie kurtuazję. Nigdy nie byłem
małostkowy, ale nie podobało mi się takie czajenie się w moim
gabinecie, do którego na dodatek wszedł nieproszony. Miałem
pewność, że Ewa zaproponowała mu, aby poczekał na mnie
w salce konferencyjnej, ale on musiał pokazać, że wszystko
mu wolno.
Nawet się nie zastanawiałem, czy moja niechęć, która już
wcześniej była dosyć oczywista, nie wiązała się teraz z jego
żoną. Na słowie „jego” wolałem się nie skupiać.
– Będę musiał tego czasem spróbować – odparł, rozsiadając
się wygodnie.
– Długo czekałeś? – spytałem, nie oczekując odpowiedzi.
– Spokojnie – odparł. – Jestem umówiony z żoną na lunch,
więc mam trochę czasu.
Może mi się tylko wydawało, ale odniosłem wrażenie, że
wspominając o Anecie, jego wzrok stał się czujniejszy.
Możliwe też, że zaczynałem popadać w paranoję.
– Super – odparłem. Ta informacja nie dość, że nie była mi
potrzebna, to na dodatek już ją znałem. – I co, zabijasz czas
czy może przyszedłeś dowiedzieć się, jak idzie praca?
Przez moment wydawało mi się, że nie wie, o jaką pracę się
rozchodzi.
– Na pewno idzie dobrze – odpowiedział w końcu. – I chyba
mamy jakieś spotkanie podsumowujące pod koniec tygodnia?
Kiwnąłem twierdząco głową.
– No właśnie – kontynuował. – Swoją drogą, macie bardzo
dobre tempo.
– Czas to pieniądz, jak ktoś kiedyś powiedział – wtrąciłem.
– Nigdy nie było to bardziej prawdziwe niż teraz. Chociaż
ostatnio myślę sobie, że może czas zwolnić, pomyśleć o domu.
– Tak, jasne – roześmiałem się.
Różne rzeczy się zdarzały i nawet coś najbardziej
nieprawdopodobnego potrafiło się zmaterializować, ale
odniosłem wrażenie, że Anecie specjalnie na takim
rozwiązaniu nie zależało.
Przez chwilę wyglądało, jakby zastanawiał się nad tym, co
przed chwilą powiedział, po czym szeroki uśmiech rozświetlił
jego twarz.
– Masz rację, to zupełnie nie w moim stylu. Chociaż wydaje
mi się, że tego właśnie mojemu małżeństwu potrzeba. Ale nie
o tym. Jak się bawiłeś u mnie, bo z tego, co pamiętam, to
dosyć krótko. Co się stało?
Nie sądziłem, że będę musiał tak szybko na to pytanie
odpowiadać, o ile w ogóle. Opowieści o nagłej sytuacji
rodzinnej odpadały, gdyż ta była doskonale znana Wojtkowi
i łatwo było to sprawdzić.
– Sąsiadka zadzwoniła, że moja sunia strasznie piszczy
w domu, a że normalnie tego nie robi, to ją to zaniepokoiło.
– Musiała strasznie głośno piszczeć.
– Słyszała przez otwarte okno – odparłem bez zająknięcia.
– I co się stało? Mam nadzieję, że nic poważnego.
Ta udawana troska zupełnie nie pasowała do mojego gościa,
zwłaszcza że w domu, który miałem okazję odwiedzić,
widziałem na ścianach głowy zabitych zwierząt. Nie wiem,
czy zrobił to sam, czy tylko wydłużał sobie członek przy
pomocy innych, jedno i drugie by do niego pasowało. Pewnie
była na te „trofea” jakaś specjalna nazwa wśród tchórzliwych
psychopatów z bronią.
Moje obrzydzenie dla tego człowieka nie mogło być w tym
momencie większe. Bardzo żałowałem, że jednak ambicja
zwyciężyła i zdecydowałem się na tę współpracę. Faktu, że
zrobiłem to również z sympatii dla Szymona i tego, że szkoda
mi było, że zdolny i utalentowany człowiek w jakiś sposób
uzależnił się od Wojtka, nie traktowałem jako okoliczności
łagodzącej.
O tym, że sypiałem z żoną mojego gościa, jakoś nie
myślałem.
– Skręciła sobie łapę. Nie mam pojęcia jak, prawdopodobnie
jak zeskakiwała z sofy albo łóżka. Mogę się tylko domyślać.
Ale już jest okej.
– To dobrze. Cieszę się. Szkoda tylko, że musiałeś tak nagle
zniknąć.
– No szkoda – odparłem.
– Ale przynajmniej miałeś okazję porozmawiać z Anetą. Co
o niej sądzisz?
Czy do tego cała ta nagła wizyta prowadziła? Do pytań
o Anetę?
– W jakim sensie? – Zagrałem na czas, ale również chciałem
dowiedzieć się więcej, o co dokładnie chodziło.
– No tak ogólnie, pytam jak specjalisty od kobiet. –
Uśmiechnął się.
A mnie się ten jego uśmiech w ogóle nie podobał. Było
w nim coś kumpelskiego, taka nienachalna sugestia rozmowy
dwóch samców, co to z niejednego pieca chleb jedli. Mimo że
nie wiedziałem tego na pewno, nie miałem wątpliwości co do
wierności Wojtka wobec Anety, więc wrzucanie nas obu do
tego samego worka nie bardzo mi odpowiadało. Ja swojej
nigdy nie zdradziłem. Z drugiej strony uważanie się za kogoś
lepszego, biorąc pod uwagę moją relację z jego żoną, było co
najmniej nie na miejscu. I fakt, że wiedziałem o tym od paru
dni, niespecjalnie pomagał. W końcu to, co wydarzyło się nad
morzem, miało miejsce już kiedy tę wiedzę posiadałem i było
moim świadomym wyborem.
– Na tyle, co się zdążyłem zorientować, to atrakcyjna
i inteligentna kobieta.
Nie wiem, czy ta odpowiedź zadowoliła Wojtka, więc
postanowiłem dopytać. O ile chciałem zakończyć tę rozmowę
jak najszybciej, to jednocześnie zależało mi, aby dowiedzieć
się jak najwięcej o prawdziwym powodzie tej wizyty.
– Pytasz o coś konkretnego?
Wojtek zrobił zakłopotaną minę. Nie pasowała do niego tak
samo jak troska o mojego psa.
Mój gość pochylił się do przodu i na chwilę spuścił wzrok,
jakby bił się z myślami albo zastanawiał, co powiedzieć, albo
jedno i drugie.
– Jakie odniosłeś wrażenie? Była w humorze, była wesoła?
Jak wam się rozmawiało? – spytał po chwili.
Dosyć kiepsko się rozmawiało, pomyślałem, zwłaszcza że
chwilę wcześniej dowiedziałem się, że kobieta, w której się
zakochałem, ma męża. I tak naprawdę to uderzyło mnie
bardziej niż fakt, że zostałem oszukany.
– Bardzo dobre – skłamałem, a może w sumie nie, bo
wrażenie rzeczywiście było bardzo dobre, tylko kilka tygodni
wcześniej. – Rozmawiało się dosyć dobrze i wydawała mi się
być w humorze.
Z rozmową też się zgadzało, a z humorem bywało już
różnie, ale życie nie polegało wyłącznie na wesołości.
– Pytasz mnie o coś konkretnego? – powtórzyłem moje
pytanie.
Chciałem dotrzeć do sedna.
– Wiesz, to trochę krępujące – zaczął.
To nie mów. Taka byłaby moja normalna reakcja. Nie tym
razem jednak. O co chodziło z tą dziwną rozmową? Wojtek
zachowywał się nie do końca w swoim stylu.
Siedziałem w ciszy, czekając, co będzie dalej. Zachęcanie
w stylu: „Ze mną możesz porozmawiać” byłoby przegięciem
i na dodatek mogło wzbudzić podejrzenia.
– Moje pytanie bierze się stąd… – Wojtek odetchnął
głęboko, moim zdaniem teatralnie. – Kiedy poznałem Anetę…
Nie bój się, będę się streszczał. – Uśmiechnął się
przepraszająco.
Pokręciłem głową na znak, że nigdzie mi się nie spieszy.
Musiałem przyznać, że był to dosyć dziwny widok i o ile
byłem ze wszech miar podejrzliwy, to wszystko wyglądało
dosyć przekonująco.
– Także jeszcze raz, kiedy poznałem Anetę, nie było z nią
dobrze, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale miała za sobą
dosyć ciężkie przeżycia, do tego doszły narkotyki. Nawet teraz
niełatwo mi się o tym mówi. Sam rozumiesz, że nie jest to coś,
czym się człowiek chwali.
– Są różne sytuacje w życiu. Ja nie oceniam. Każdy może się
znaleźć na dnie – stwierdziłem.
– Może i tak. My tam byliśmy, znaczy Aneta była, a ja
starałem się ją z tego wyciągnąć. Trochę to trwało, dobrych
parę lat. I na początku myślałem, że najgorsze mamy już za
sobą. Aneta skończyła przerwane wcześniej studia, zajęła się
swoim biznesem. Dawało jej to dużo satysfakcji, takiej
pozytywnej energii. Naprawdę wierzyłem, że wszystko idzie
w dobrym kierunku. Firma zaczęła powoli stawać się
rozpoznawalna i to wszystko osiągnęła sama, bez reklamy, po
prostu dobra jakość zaczęła wygrywać. Sam muszę przyznać,
że nie dawałem jej specjalnie dużych szans, ale cieszyłem się,
że skupi się na czymś, a efekt przeszedł moje najśmielsze
oczekiwania. Jednak jak się okazało, dobry stan Anety to było
coś pozornego i bardzo, bardzo kruchego. – Wojtek ponownie
odetchnął.
– Chcesz może wody? – spytałem i nie czekając na
odpowiedź, nalałem mu do szklanki.
Po chwili znów siedziałem w fotelu. Wojtek napił się wody
i wydawało się, że przez krótki moment zbierał myśli. Do tej
pory wszystko się zgadzało. No może prawie, ale to była
wersja Wojtka. Wypadało, żebym jej przynajmniej wysłuchał,
zanim wydam jakiś werdykt.
– Oczywiście, wahania nastrojów miały miejsce właściwie
zawsze, ale kto ich nie ma. Generalnie nie było to coś
niepokojącego. Tak w każdym razie myślałem, a może po
prostu chciałem myśleć. Naturalnie Aneta cały czas
znajdowała się pod opieką specjalisty, wizyta u psychiatry co
kilka miesięcy i oczywiście jakieś leki też cały czas brała.
W każdym razie do brzegu, bo ty jesteś przecież w pracy.
Kiedy firma okazała się sukcesem, coś się stało, tak jakby to
był cel. Został zrealizowany i nagle wszystko się skończyło.
Zaczęło się od tego, że Aneta ubzdurała sobie, że chcę jej
zabrać firmę. To prawda, że wszystko było na mnie, ale tylko
ze względów praktycznych. Po pierwsze przy stracie poszłoby
w koszty, a jeśli by się udało, tak jak się zresztą stało, to
łatwiej pokombinować z podatkami, kiedy jest się częścią
większej całości. To są szczegóły, ale na pewno mnie
rozumiesz.
Ponownie kiwnąłem głową. Nie żebym jakoś popierał takie
kombinacje, ale biorąc pod uwagę, jak bezczelnie rozkradane
przez rządzących były pieniądze z podatków, trudno było mi
tego nie rozumieć. Niezależnie, jakie motywy kryły się za jego
postępowaniem.
– Prawda jednak sięga trochę dalej i to nie jest tak, że
podejrzenia Anety były tak całkowicie bezpodstawne…
Wytężyłem słuch. Zupełnie nie wiedziałem, co mam myśleć
o tym przedpołudniu wyznań. Dlaczego ja? Dlaczego teraz?
– Oczywiście nie chciałem jej niczego odebrać, firma była
jej, znaczy nasza. Chodziło bardziej o ochronę, tak jej, jak
i tego, co stworzyła. Tak jak mówiłem, niby wszystko było
dobrze, ale nie miałem pewności, czy w jej stanie, który… był
taki nie do końca stabilny, raz lepszy, raz gorszy, czy można
jej było w pełni powierzyć taki cały czas powiększający się
majątek. Po prostu wolałem trzymać rękę na pulsie. Przyznaję
się do tego, ale robiłem to właśnie dla niej, a Aneta raczej nie
chciała tego zrozumieć.
– Może powinieneś jej to wytłumaczyć – wtrąciłem.
Nie byłem szczególnym specjalistą od związków. Biorąc pod
uwagę historię mojego małżeństwa, raczej wręcz nie
powinienem udzielać żadnych rad, ale wydawało mi się, że
mówienie wprost powinno być właściwe. Ciekawe dlaczego
w takim razie ludzie tak bardzo lubili być okłamywani?
– Tłumaczenie nic nie dało, wręcz przeciwnie, jeszcze
bardziej ją rozjuszyło. Wtedy się dopiero zaczęło. Zarzuty, że
jej nie ufam, były najdelikatniejsze.
Trudno mi było wyobrazić sobie Anetę taką wściekłą, ale to,
że jej takiej nie widziałem, nic nie znaczyło. W końcu ile
godzin razem spędziliśmy i tak naprawdę to nie było
prawdziwe życie, to była bajka, skradzione chwile. Na ile tak
naprawdę zdążyliśmy się poznać?
– To był taki jakiś początek. Wyglądało na to, że ta delikatna
granica jej, powiedzmy, spokoju, została naruszona,
przekroczona. Wtedy się zaczęły różne jazdy. Nigdy nie
wiedziałem, kto się pojawi, jaka Aneta dzisiaj będzie,
uśmiechnięta i zadowolona czy wściekła z byle powodu. To,
że dużo jeżdżę, też specjalnie nie pomagało. Okazało się, że
pod moją nieobecność potrafiła znikać na całe noce.
W związku z tym… Nie jestem z tego dumny, ale zrozum, nie
wiedziałem, co robić, a w jej stanie wszystko mogło się
wydarzyć. W każdym razie wynająłem człowieka, żeby ją
śledził, znaczy chronił. Chodziło przecież o jej
bezpieczeństwo.
W tym momencie chyba bezwiednie wstrzymałem oddech.
– Nie muszę ci mówić, co się stało, kiedy Aneta się
zorientowała. Wszystko wydawało się wymykać spod
kontroli. Na dodatek poznała jakiegoś gościa. Nie wiem, co się
między nimi wydarzyło i nie chcę tak naprawdę wiedzieć.
Natomiast kazałem dokładnie wybadać gościa. To był jakiś
artysta, malarz czy inny nierób, moim zdaniem naciągacz.
Zobaczył, że ma do czynienia z osobą, powiedzmy sobie,
z problemami i dostrzegł szansę, aby ją wykorzystać, a że
w grę wchodziły pieniądze, nie muszę ci tłumaczyć. Nie
muszę tłumaczyć, że nie mogłem tego tak zostawić, więc
przekonałem gościa, żeby poszukał szczęścia w innym
mieście.
Wojtek nie wszedł w szczegóły tego „przekonywania”, ale
mogłem się tylko domyśleć, w jaki sposób do niego doszło.
Mój „przyjaciel” prowadził mnóstwo interesów i znał ludzi
z każdej strony barykady. Kiedy słuchałem tej jego opowieści,
coraz bardziej zastanawiałem się, w co tak naprawdę się
wplątałem.
Mimo że mój mózg pracował na najwyższych obrotach,
postanowiłem skupić się na słowach Wojtka, wysłuchać tej
historii do końca i przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego
postanowił opowiedzieć ją właśnie mnie.
– Tak też się stało, koleś wyjechał. Niestety Aneta uznała, że
to jest moja wina.
– No w sumie – stwierdziłem.
– No w sumie – potwierdził. – Ale szczerze mówiąc, nie
widziałem innego wyjścia. Abstrahując od faktu, że zamiary
miał nieuczciwe, to i tak miał bardzo dużo szczęścia. – Przez
chwilę przeniósł wzrok za moje plecy, za okno, które się tam
znajdowało. – Powinienem go skierować do Wisły albo do
lasu.
Głos Wojtka był bardzo zimny.
– Tak naprawdę – popatrzył mi prosto w oczy –
oszczędziłem go tylko dlatego, aby móc udowodnić Anecie, że
po prostu wyjechał i ją zostawił.
Ta szczerość zaczynała wkraczać na niebezpieczne tereny.
Mogło być to oczywiście czcze gadanie, ale człowiek tak
potężny jak Wojtek bez wątpienia dysponował środkami do
zrealizowania swoich pogróżek.
– Tak zresztą zrobiłem. Pokazałem jej wiadomości, że tej
całej „przyjaźni” nie traktował tak poważnie jak ona. Muszę
dodać, że Aneta cały czas twierdziła, że to właśnie tym było,
przyjaźnią. Na to, że ją pieprzył, nie miałem dowodów, więc
uznałem, że uwierzę w tę wersję. Może rzeczywiście było tak,
jak mówiła. W końcu mimo połamanych palców cały czas się
zaklinał, że ze sobą nie spali, natomiast przyznał się, że liczył,
że wyciągnie od niej pieniądze.
Przez moment wydawało mi się, że Wojtek się uśmiechnął.
Chyba na wspomnienie tych połamanych palców.
– A co z Anetą? – Postanowiłem skierować jego myśli na
żonę.
– Przez moment nie było dobrze, ale w sensie takim, że się
zamknęła. Skończyły się zmiany nastrojów, jakieś nagłe
wybuchy. Żyła jak robot. W tamtym czasie przyjąłem to jak
prezent. Nie uspokoiłem się, ale przynajmniej było coś
stałego. Po prostu brałem to za dobrą monetę, a martwienie się
zostawiałem na inny dzień. Niestety to też nie trwało zbyt
długo. Wkrótce potem zacząłem dostrzegać siniaki u Anety. To
na rękach, to na nogach, raz miała na plecach, i to jest to, co
widziałem. Kiedy spytałem, co się dzieje… – Wojtek zawiesił
głos.
Ja znałem odpowiedź, przynajmniej wersję Anety. Ponownie
poczułem napięcie w całym ciele.
– Ona… – widać było, że się waha, może sam uznał, że ta
cała opowieść poszła za daleko – …najpierw powiedziała, że
dziwne, że nie pamiętam, a to podobno ona ma problemy.
Kiedy stwierdziłem, że nie rozumiem, o co chodzi,
powiedziała, że przecież to moja robota, że to zawsze była
moja robota, że nigdy nie mogłem się powstrzymać.
Spojrzał na mnie bezradnie. Normalnie byłbym to kupił,
ale… mętlik, jaki miałem w głowie, trudno było
z czymkolwiek porównać. Nienawidziłem damskich
bokserów. Nienawidziłem tak bardzo, jak to tylko możliwe,
i prawda była taka, że nie obchodziły mnie tłumaczenia czy
jakiekolwiek usprawiedliwienia. Kiedy miałem takiego przed
sobą, tylko groźba konsekwencji mogła mnie powstrzymać
przed zrobieniem mu trwałej krzywdy.
Teraz jednak nie wiedziałem, co myśleć. Jeśli grał, to była to
gra mistrzowska i nie sądziłem, że Oscar stanowił
wystarczającą nagrodę. Jeśli grał.
– Czemu miałoby to służyć?
– Nie wiem. Pokazaniu mi, że w razie czego ma mnie
w garści. Nie mam pojęcia.
Siedzący przede mną mężczyzna z pewnością nie wyglądał
na jednego z najpotężniejszych w tym kraju. Bezsilność aż
z niego biła.
Tak jak mówiłem, jeśli to była gra, to nie było chyba takiej
nagrody, jaką mógłby za swój występ dostać. Jeśli oczywiście
to była gra. Znając Wojtka z młodości, obstawiłbym
w ciemno, że udaje, aby osiągnąć jakiś cel. Trudno mi było
w tej chwili powiedzieć jaki, ale z drugiej strony nie mieliśmy
ze sobą kontaktu przez prawie dwie dekady. Może było to
mało prawdopodobne, ale przecież mógł się zmienić.
Odruchowo pokręciłem głową nad tą niedorzeczną myślą.
Wojtek zauważył mój gest i na szczęście zinterpretował go
na swój sposób.
– Jak to teraz wszystko mówię, to też nie wierzę.
– I to tak cały czas? – spytałem.
O kobiecie, którą ja poznałem, można było wiele
powiedzieć, ale obraz, który powstał w wyniku opowiadania
Wojtka, przedstawiał może nie kogoś innego, ale na pewno
osobę, której jeszcze nie poznałem.
– Nie, właśnie, że nie. Jest dobrze, jest dobrze i nagle ni
z tego, ni z owego coś wyskakuje. Teraz też, gdzieś ponad
miesiąc temu, było dosyć kiepsko. Znaczy wiesz, był dół, taki
spory, wtedy zawsze, ale to zawsze, zamyka się w sobie. Ja
oczywiście wzywam specjalistów, żeby przyjechali,
spróbowali. Mam i psychiatrę, i psychologa na szybkim
wybieraniu. Raz chce z kimś porozmawiać, raz nie. W każdym
razie tak mniej więcej około miesiąca, trochę przed naszym
spotkaniem, nagle coś się zmieniło. Oczywiście wcześniej też
tak bywało. Zawsze zmiany przychodziły nagle albo
przynajmniej ja to tak widziałem. Teraz też tak było, ale jakby
inaczej, nie potrafię tego opisać. Nawet w stosunku do mnie
była jakaś inna.
Nagle Wojtek zerknął na zegarek, jakby zdał sobie sprawę,
że jego wizyta u mnie się przeciągnęła.
– Przepraszam – powiedział, jakby nagle obudził się ze snu
albo może wrócił do rzeczywistości. – Pewnie się
zastanawiasz, dlaczego mówię ci to wszystko.
– Czasami człowiek musi się wygadać – rzuciłem banałem.
– Tylko dlaczego tobie? – Uśmiechnął się. – Nie takie było
zawsze twoje motto, a i tak ludzie do ciebie lgnęli.
– Trudno mi odpowiadać za ludzi, ale zawsze mnie to
dziwiło.
– Rozmawiałeś z Anetą, a na ludziach to się znasz, zawsze
miałeś to coś, potrafiłeś odróżnić tych szczerych od tych
niezupełnie. Pewnie dlatego nigdy nie byliśmy blisko –
zaśmiał się pod nosem.
Miał o wiele lepsze spojrzenie na rzeczywistość, niż
mógłbym go o to podejrzewać.
– Nie zaprzeczaj – dodał. – Taka jest prawda. W każdym
razie zastanawiałem się, czy nie zobaczyłeś czegoś w Anecie.
Jako osoba z zewnątrz.
A od czego miałbym zacząć? – pomyślałem. Z drugiej
strony, czy naprawdę opowiedział mi całą tę historię, aby
spytać, czy czegoś dziwnego nie zobaczyłem w zachowaniu
jego żony, z którą na przyjęciu rozmawiałem raptem
kilkanaście minut?
– Inna sprawa, że chciałem również z kimś pogadać. Masa
ludzi dla mnie pracuje, ale wiesz, takie sytuacje są dosyć
prywatne i nie oszukujmy się, w moim świecie są…
Słabością, dopowiedziałem mu w myślach.
– …są… no generalnie nie ma się czym chwalić. Mam
nadzieję, że nie masz mi za złe, że tak to na ciebie zrzuciłem?
– Nie ma sprawy – odparłem.
– Będę leciał. – Podniósł się nagle. – Nie chcę, aby Aneta się
niepokoiła, a może powinienem powiedzieć: denerwowała.
Skoro sama wpadła na ten pomysł. Widzimy się w tym
tygodniu. Na razie.
Zanim zdążyłem się obejrzeć, już go nie było. Przez chwilę
siedziałem jak zamurowany.
– Wszystko w porządku? – Ewa zajrzała przez drzwi. – Za
piętnaście minut mamy spotkanie.
– Przesuńmy je o pół godziny – poprosiłem. – Muszę
ogarnąć kilka maili, a ten zabrał mi wystarczająco dużo czasu.
– Coś poważnego, jeśli mogę spytać?
Uśmiechnąłem się.
– A kiedykolwiek cię to wstrzymywało? Nie, nic, prywatne
sprawy. Mój stary kolega ma, powiedzmy, problemy natury
osobistej i zapragnął mi się zwierzyć.
– Akurat tobie? – Normalnie człowiek na taką reakcję
powinien się obrazić, ale wiedziałem, jak dużo prawdy w tym
było. – A wiedział, że ciebie to nie obchodzi? – dodała wesoło.
– Właśnie, że wiedział.
– I nawet to go nie powstrzymało? – Ewa pokręciła
teatralnie głową. – Desperat. Dobrze, nie przeszkadzam ci. To
za czterdzieści minut – powiedziała, spoglądając na zegarek,
i zniknęła.
Opadłem na fotel. Nawet nie zauważyłem, kiedy podczas
rozmowy się wyprostowałem i napiąłem. Musiałem tak dosyć
długo siedzieć, gdyż nie pamiętałem zmiany pozycji.
Desperat. Czy uwaga Ewy miała coś wspólnego
z rzeczywistością?
Popatrzyłem na ekran. Rzeczywiście miałem kilka maili,
które wymagały odpowiedzi, ale wiedziałem, że będą musiały
jeszcze poczekać.
O Wojtku mogłem wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że
był desperatem. Zawsze sprawiał wrażenie kogoś do bólu
poukładanego, który nie robi nic pod wpływem impulsu.
W tym tak bardzo się nie różniliśmy. Natomiast osoba, którą
kiedyś znałem, bardziej pasowała mi do tej z opisu Anety niż
do tego, czego przed chwilą byłem świadkiem.
Nawet nie zdążyłem odpowiedzieć na pytanie, które niby
było celem tego wszystkiego. Nie wiem, co bym
odpowiedział, ale takiej szansy nie dostałem. Wyglądało to
tak, jakby ta moja niby-obserwacja była tylko pretekstem do
opowiedzenia mi całej historii. Tylko po co? Czy rzeczywiście
Wojtek nie miał się komu wygadać? Czy nie miał kogoś
bliskiego, z kim mógłby się podzielić tym wszystkim?
Odpowiedź była, wydawało mi się, jednoznaczna. Wojtek,
którego znałem, otaczał się potakiwaczami oraz ludźmi od
siebie zależnymi. A potrafił to robić już w liceum, kiedy
jedyna jego pozycja wiązała się z rodzinnym majątkiem. To co
dopiero teraz? Nie miałem wątpliwości, że miał wokół siebie
ludzi, którzy znali jego tajemnice i byli wobec niego lojalni,
a że kupował to za pieniądze, to już inna sprawa. Ale czy
można było z nimi porozmawiać w ten sposób? Do tego już
pewności nie miałem.
Dodatkowo niby w tej historii wszystko się zgadzało. Na siłę
z tego, co usłyszałem od Anety i Wojtka, można było złożyć
jedną całość. Pełną luk i spojrzeń z innej perspektywy, ale
jakieś punkty zaczepienia były.
Im dłużej jednak o tym wszystkim myślałem, to jednak
osoba, którą poznałem, różniła się od tej wykreowanej przez
jej męża. Według Wojtka Aneta miała przynajmniej dwa
oblicza. Ja widziałem tylko jedno. Naturalnie to, które
poznałem, było bardzo widocznie targane emocjami, bardzo
widocznie toczyło wewnętrzną walkę, której fragmenty
mogłem zobaczyć czy usłyszeć. Nic nie było proste ani tym
bardziej jednoznaczne.
Po tym spotkaniu czułem się podobnie jak po wszystkich
wcześniejszych z Anetą. Niby ciągle się czegoś nowego
dowiadywałem, a paradoksalnie pytań miałem coraz więcej.
Co prawda Aneta wspominała o swoich przejściach i stanie
psychicznym, który był z nimi ściśle związany, ale to daleko
odbiegało od obrazu przedstawionego przez Wojtka. On
jednak przebywał z nią na co dzień.
Te wszystkie rozważania nie miały sensu i o ile wierzyłem
w wersję Anety, to trudno było, żebym nie miał masy różnych
wątpliwości po tym, co odstawił Wojtek.
I jeszcze ten cały lunch. Według Anety to był pomysł męża.
Według niego zaś odwrotnie.
Dopóki nie spotkam się z nią i tego nie wyjaśnię, moja
gonitwa myśli była bezcelowa. Pojawił się tylko jeden
problem: jak miałem ją zatrzymać?
Praca, powiedziałem do siebie. Od kilku tygodni, o których
przed chwilą wspomniał mój gość, nawet to nie działało.
Właśnie. Od kilku tygodni. Czy zmiana, którą zauważył
u żony, była powiązana ze mną? Czy w związku z tym znowu
zaczął ją śledzić? A może nigdy nie przestał. Ale wtedy
wiedziałby o mnie. Może Aneta miała swoje sposoby na
znikanie, ale przecież Wojtek nie zatrudniłby do śledzenia
żony gościa spod budki z piwem. I kim był, do cholery, ten
koleś artysta malarz?
Kurwa mać, zakląłem pod nosem, a może nawet bardziej niż
pod nosem. Na szczęście drzwi do mojego gabinetu były
zamknięte.
– Praca! – powiedziałem na głos.
Gdyby to było tylko takie proste.
ROZDZIAŁ 19

Jak się tutaj znalazłem?


To była moja pierwsza myśl po wjeździe na teren
posiadłości moich… No właśnie kogo? Kolegi z liceum i jego
żony? A może mojej kochanki i jej męża?
Mimo że starałem się tak nie patrzeć na Anetę, a nasz
związek ustawiać poza strefą zwykłej małżeńskiej zdrady,
fakty były, jakie były. Kiedy w zeszłą sobotę opuściłem dom,
do którego się w tej chwili zbliżałem, może mogłem się sam
przed sobą obronić. Niezależnie od tego, co czułem, co
prawda bardzo symbolicznie, ale „zerwałem” naszą relację.
Nie do końca tak było, ale na siłę mogłem przyjąć takie
założenie. Jednak trwało to tylko dobę. Kiedy Aneta stanęła
drzwiach mojego hotelowego pokoju, wiedziałem już
dokładnie, kim jest i jaki jest jej stan cywilny.
To nie miało większego znaczenia. Dla mnie było już od
dawna za późno.
Nie wiem, czy miłość rzeczywiście może wszystko
wybaczyć i czy wszystko można nią usprawiedliwić. Dopóki
jednak Aneta była gotowa stawać w moich drzwiach, dopóty
będą stały dla niej otworem.
Tak to wyglądało w niedzielę wieczorem.
Tak to wyglądało dzisiaj.
Historia, którą opowiedział mi Wojtek, miała znaczenie
o tyle, że chciałem wiedzieć, jak jest naprawdę. Co jest bliżej
prawdy i czy w ogóle jakakolwiek prawda istnieje. A może
czy leży gdzieś pośrodku? To ostatnie uważałem oczywiście
za bzdurę. Pośrodku to stali tchórze, czekający, z której strony
zawieje wiatr.
I w ten sposób znalazłem się w miejscu, w którym chyba się
znaleźć nie powinienem. Jednak w piątek po południu miałem
już dość. Dość napięcia, dość czekania na jakikolwiek sygnał,
który na dobrą sprawę mógł jeszcze przez długi czas nie
nadejść. Jeśli Wojtek mówił poważnie i miał zamiar spełnić
swoje „groźby” o spędzaniu więcej czasu w domu, mogłem
jeszcze bardzo długo czekać.
Nie chodziło o wywieranie jakiejkolwiek presji na Anecie.
Zależało mi bardziej na ustaleniu, co dalej. W naszej sytuacji
może było trudno o konkrety, ale chciałem wiedzieć, czy ma
w związku z nami jakieś plany. Tego wszystkiego było trochę
za dużo. Przeżyłem życie właściwie bez takich dramatów.
Nawet moje małżeństwo było ich pozbawione, pewnie dlatego
tak szybko się skończyło. Nic dziwnego, że tak mocno
trzymałem się moich zasad. Ten rollercoaster, którym od tylu
tygodni jechałem, był czasami ponad moje siły.
Trzymanie się moich zasad było bardzo proste, kiedy
kobiety, które spotykałem, powodowały u mnie szybsze bicie
serca tylko i wyłącznie podczas seksu. Odkąd poznałem
Anetę, moje tętno bardziej przypominało tętno Luny. Nie
chciałem powiedzieć, że się szybciej starzałem, raczej nie
miałem chwili wytchnienia od myśli o niej.
W tym, że w piątek po południu zdecydowałem się
przyjechać do ich posiadłości, pomógł fakt, iż Wojtek odwołał
spotkanie, na którym mieliśmy przedstawić efekty naszej
pracy i dostać zielone światło do rozpoczęcia kampanii.
Właściwie w ostatniej chwili asystentka Wojtka zadzwoniła
i poprosiła o przełożenie spotkania na przyszły tydzień. Biorąc
do tego pod uwagę brak jakiejkolwiek wiadomości od Anety,
podjąłem ten desperacki krok.
Przygotowałem sobie wersję na każdą okoliczność,
niezależnie od tego, kto mi otworzy drzwi. Może i moje
powody były lekko naciągane, ale w sumie to Wojtek zaczął
ze swoją wylewnością, ja po prostu w razie czego miałem
zamiar pociągnąć temat. Na ile to było wiarygodne, wolałem
nie oceniać.
Na początku fortuna mi sprzyjała. Kiedy zbliżałem się do
bramy ich rezydencji, ze środka wyjechał samochód i skręcił
w przeciwnym kierunku niż ten, z którego nadjeżdżałem. Nie
wiem, czy ktokolwiek zwrócił uwagę na mój samochód ani
kto siedział w tym, który wyjechał z bramy, gdyż szyby miał
przyciemnione. Decyzję podjąłem w ułamku sekundy
i wjechałem na teren tuż przed zamknięciem bramy.
Nie pomyślałem co prawda o tym, co będzie, jak się okaże,
że nikogo nie ma w domu, ale niespecjalnie miałem czas na
zastanawianie się. Pomyślałem, że będę martwił się później.
Nie miałem pojęcia, ile osób może być normalnie w domu, ale
liczyłem po cichu, że przynajmniej jedną zastanę.
Kiedy zatrzymałem samochód na małym rondzie przed
wejściem, właśnie minęła osiemnasta. Z tego, co wspominała
Aneta, nikogo z tak zwanej obsługi już nie powinno być.
Wysiadłem i podszedłem do drzwi. Jeśli ktoś wyglądał przez
którekolwiek z mnóstwa okien wychodzących na tę stronę, już
z pewnością wiedział, że tu jestem. Zapukałem dosyć
energicznie, w końcu to był bardzo duży dom.
Stałem tak z minutę, zanim zdecydowałem się powtórzyć
moje pukanie. Nikt nie odpowiadał. Rozejrzałem się za jakimś
dzwonkiem, ale żadnego nie znalazłem. Niby dziwne, ale
z drugiej strony pewnie domownicy nie zakładali, że ktoś
przejedzie bramę nieproszony. Uznałem, że nacisnę klamkę,
drzwi jednak okazały się zamknięte. Chyba znalazłem się
w potrzasku. Jeśli nie było nikogo w domu, to również małe
było prawdopodobieństwo, abym wydostał się z terenu. No
chyba że brama od strony domu, była na fotokomórkę, ale
w przeciwnym razie musiałbym czekać na pojawienie się
domowników.
Rozejrzałem się i dostrzegłem kamery skierowane zarówno
na podjazd, jak i na miejsce przed drzwiami. Pomachałem ręką
do kamery, w końcu i tak już byłem na nagraniu, przynajmniej
nie wyglądało to, jakbym się skradał w jakichś niecnych
zamiarach. Już miałem wsiąść do samochodu, kiedy
pomyślałem, że może obejdę dom. Jeśli ktokolwiek znajdował
się na terenie, mógł być przecież w ogrodzie. Miałem tylko
nadzieję, że takie łażenie po cudzej posiadłości spotka się ze
zrozumieniem gospodarza, bo o gospodynię jakoś się nie
martwiłem. A może właśnie powinienem, ale biorąc pod
uwagę, ile razy ona przychodziła do mnie niezapowiedziana,
teraz mogła w końcu być moja kolej. Kwestię męża
postanowiłem w tych rozważaniach pominąć. Nie był to
pierwszy raz.
Ruszyłem wokół domu. Orientowałem się mniej więcej,
gdzie jest taras, w końcu zawitałem tam tydzień wcześniej. Po
krótkim spacerze okrążyłem dom. Nie zdawałem sobie sprawy
z tego, jak jest on wielki. Po co coś takiego dwojgu ludziom?
Pewnie taki człowiek jak Wojtek nie mógł mieszkać
w zwykłym apartamencie w mieście. Chociaż taki oczywiście
posiadał. Zakładałem, że pewnie nie jeden. Tym bardziej
dziwił fakt, że nie było tutaj pracowników na stałe. Nie
wiedziałem, co praktykowano w tym towarzystwie, ale
zakładałem, że aby choćby ogród wyglądał tak imponująco,
potrzeba było codziennej pielęgnacji. O sprzątaniu tych setek
metrów kwadratowych nie wspominając.
W końcu znalazłem się na terenie obok tarasu. Zobaczyłem
ją z daleka. Siedziała na leżaku i trzymała książkę w ręku.
Zatrzymałem się na chwilę. Stwierdzenie, że serce zabiło mi
szybciej, nie oddawało w najmniejszym stopniu tego, co się
we mnie działo, bo wydawało mi się, że szybciej bić raczej nie
może.
W tym momencie odłożyła książkę i sięgnęła po telefon.
Szybko coś wystukała i poczułem wibrację w kieszeni.
Wyciągnąłem telefon i przeczytałem wiadomość.
„Czy możesz teraz rozmawiać?”
Popatrzyłem lekko zaskoczony. Bardziej spodziewałbym się,
że od razu zadzwoni, a nie, że będzie pytać, czy może.
„Mogę, daj mi chwilę” – odpisałem.
Obserwowałem, jak odczytuje moją wiadomość, a następnie,
patrząc gdzieś w przestrzeń, stuka telefonem w kolano. Była
w tym jakaś niecierpliwość, jakby nie mogła się doczekać,
kiedy mnie usłyszy. Tak przynajmniej chciałem to widzieć.
Powoli zaczynałem się czuć jak podglądacz i nie było w tym
uczuciu nic fajnego.
Pomyślałem, że jeśli się jej nagle pokażę, to przestraszę ją
jeszcze bardziej niż w sobotę. Szybko wybrałem jej numer.
Odebrała natychmiast.
– Cześć – powiedziała cicho.
Na jej twarzy zobaczyłem delikatny uśmiech. To był
uśmiech do mnie.
Nie byłem w stanie pojąć, jak niewiele potrzebowałem do
szczęścia. Do tego uczucia, które natychmiast wypełniło mnie
z całą swoją siłą.
– Cześć – odpowiedziałem. – Mogę cię zobaczyć?
Zapytałem od razu, nie chciałem przedłużać tego chowania
się. Założyłem, że musi być sama w domu, skoro zdecydowała
się ze mną skontaktować. Jeśli nawet nie była sama, to Wojtek
z pewnością był nieobecny. To by wyjaśniało tajemnicę
samochodu, który wyjechał z bramy.
– Jestem w domu, Wojtek na chwilę wyjechał, ale w ciągu
paru godzin powinien wrócić. – Wyraźny smutek pokazał się
na jej twarzy.
Z ukrycia mogłem obserwować jej reakcje. Było w tym coś
pociągającego, a jednocześnie nieuczciwego, coś jak
śledzenie. Musiałem to jak najszybciej przerwać.
– A jeśli mogę być u ciebie w ciągu kilku minut?
Znowu ten uśmiech.
– Szkoda, że jest to niemożliwe, ale nawet gdyby było, to
chyba nie najlepszy pomysł. Tutaj prawie wszędzie są kamery.
Ale zawsze możemy pomarzyć.
– To dla mnie zdecydowanie za mało – odparłem.
To było o wiele za mało. Marzyłem cały czas. Kolejna rzecz,
której nigdy wcześniej nie robiłem. Ja działałem, aby dojść do
celu, a nie traciłem czas na sny na jawie. Jak się okazało, do
czasu.
– Dla mnie też – powiedziała cicho.
– A jeśli chodzi o kamery, to i tak jest już za późno.
– Jak to?
Aneta gwałtownie uniosła się na leżaku i rozejrzała dookoła.
Wyszedłem zza krzewów, za którymi stałem. Jeśli
rzeczywiście cały teren był w kamerach, to o ile stanie przed
drzwiami i pukanie nie było specjalnie podejrzane, to już
stanie za krzakami i obserwowanie pani domu trochę tak.
Spacer, a właściwie skradanie się po posiadłości, mieściło się
pewnie gdzieś pomiędzy.
Trudno mi było opisać reakcję Anety na mój widok. Przez
chwilę nie potrafiłem nic wyczytać z jej oczu. Trochę się
bałem, że może być zła, że tak bez zapowiedzenia się u niej
znalazłem i o ile mogłem się tłumaczyć, że ona tak robiła za
każdym razem, to jednak u mnie nie było nikogo poza Luną,
a ta zawsze witała Anetę z nie mniejszym entuzjazmem niż ja.
Nie zdążyłem zrobić nawet kilku kroków, kiedy Aneta
wystrzeliła z leżaka jak z procy, podbiegła do mnie i rzuciła
mi się na szyję. Nie zdążyłem złapać oddechu, zanim
poczułem jej usta przy moich. To było zarówno najlepsze, jak
i najbardziej nieoczekiwane przywitanie, jakiego mógłbym się
spodziewać. Jeśli rzeczywiście były tutaj kamery, to chyba
mogłem się już przestać przejmować moim obserwowaniem
żony gospodarza zza krzaków.
To się już działo. Odpowiedziałem na jej pocałunek. Tak
było za każdym razem, a jednocześnie czułem, że wciąż jest
mocniej i bardziej. Pragnienie i namiętność, które Aneta
wkładała w każdy gest bliskości, nie mogły się z niczym
równać. Miały w sobie to poczucie końca, jakby to były nasze
ostatnie chwile. To przechodziło na mnie, jeszcze zanim mnie
dotknęła. Po prostu wiedziałem, że ta fala nadchodzi,
a jednocześnie za każdym razem zaskakiwała mnie swoją siłą.
Odpowiadałem tym samym, a w każdym razie wydawało mi
się, że odpowiadam. To był dla mnie całkowicie inny poziom
czucia, inny poziom wyrażania siebie. Moje życie przed Anetą
składało się z mechaniczno-logicznych odruchów. Jedyne
uczucia, jakie wyrażałem, były skierowane do Luny, ale moja
piesa nie kalkulowała, nie zastanawiała się, co się bardziej
opłaci. Ona była żywym dowodem uczciwości w każdym
ruchu, jaki wykonywała. Niestety takich cech u ludzi nie
znajdowałem. Każdy zawsze miał jakąś agendę. Zawsze
chodziło o transakcję i ja byłem na to przygotowany, i takich
transakcji dokonywałem.
Aneta odchyliła głowę i popatrzyła mi w oczy. To też była
zupełnie inna kobieta niż ta, którą poznałem. Wtedy, ukryta za
podwójną gardą z sarkazmu i ironii, tylko przez ulotne chwile
odkrywała wnętrze w najbardziej tajemniczych słowach
i gestach. Teraz wydawało się, jakby ta zasłona opadła wraz
z odkryciem jej tożsamości. Teraz w jej oczach widziałem
wszystko, od radości po strach, od szczęścia po niepewność.
– Co tutaj robisz? Jak się dostałeś? – Zanim zdążyłem
odpowiedzieć, dodała: – Tego miejsca kamera nie obejmuje.
Czyli jednak nie była samobójczynią. Musiałem przyznać,
że trochę mi ulżyło. Akurat wolałbym, aby Wojtek nie
dowiedział się o nas, oglądając nagranie z kamery. Bo to, że
się musiał dowiedzieć, było niewątpliwe.
– Jesteś całkowicie sama?
– Tak. Wojtek gdzieś wyjechał nagle, powiedział, że musi
coś załatwić. Raczej mi się nie tłumaczy.
– Dlaczego się nie odzywałaś przez cały tydzień?
Aneta spuściła na chwilę wzrok i przygryzła wargę.
– Wojtek praktycznie mnie nie odstępuje. Cały tydzień jest
w domu, a gdy jechałam do siebie do biura, to jechał ze mną. –
Pokręciła przy tym głową. – Mówił, że chce jak najwięcej
czasu spędzać z żoną. W związku z tym mógłby sobie jakąś
znaleźć. – Uśmiechnęła się ironicznie. – Czasami myślę, że to
jest ponad moje siły – dodała i oparła czoło o moje piersi.
– Co jest? – spytałem delikatnie.
Ponownie spojrzała na mnie.
– To wszystko, to moje popieprzone życie.
Teraz w jej oczach widziałem bezradność, czyli coś, co mi
do niej kompletnie nie pasowało. Wszystko zmieniało się jak
w kalejdoskopie. Może jednak było coś w tym, co mówił
Wojtek. Przez ostatnie dni przeanalizowałem wszystko pewnie
z tysiąc razy i za każdym razem odrzucałem to, co usłyszałem.
Tylko że nawet zakładając, że trzymałem się wersji Anety, to
z pewnością było parę kwestii wymagających wyjaśnienia.
– Ile mamy czasu? – spytałem.
– Nie wiem, Wojtek może wrócić w każdej chwili. Jak tutaj
wjechałeś i co miałeś zamiar powiedzieć, gdybyśmy byli
w domu we dwoje? Tak by zresztą najprawdopodobniej było,
gdyby nie ten nagły wyjazd.
Opowiedziałem jej, jak wjechałem na teren.
– To musieliście się minąć – stwierdziła. – A co chciałeś
powiedzieć?
– Wojtek odwołał spotkanie, na którym mieliśmy mu
pokazać efekty naszej pracy.
– I dlatego przyjechałeś do niego do domu? W piątek
wieczorem? Trochę to naciągane.
– Może rzeczywiście takie sobie, ale chciałem jeszcze
dodać, że trochę się niepokoiłem w związku z jego wizytą
u mnie w biurze we wtorek. – Skrzywiłem się lekko, mówiąc
te słowa.
Aneta popatrzyła na mnie zaskoczona.
– We wtorek? – spytała z przejęciem w głosie. – Wtedy,
kiedy my się widzieliśmy, a później wyciągnął mnie na lunch?
– Tak, wtedy – potwierdziłem. – Czekał na mnie w biurze,
jak wróciłem ze spotkania z tobą.
– Coś tu jest nie tak. – Pokręciła głową i widać było, że
intensywnie przetwarza to, czego się przed chwilą
dowiedziała. – Mi powiedział, że spotkał się ze starym
przyjacielem i jak dobrze mu to zrobiło, tak sobie szczerze
z kimś porozmawiać. Tylko po pierwsze on nie ma przyjaciół,
on ma tylko takich, którzy od niego zależą…
To by się zgadzało z tym, co zawsze myślałem.
– A po drugie, szczerze? Naprawdę? I teraz się okazuje, że
ty jesteś tym starym przyjacielem.
Pokręciłem głową.
– Nie jestem żadnym starym przyjacielem. Chodziliśmy
razem do liceum, ale nawet wtedy niespecjalnie spędzaliśmy
czas w swoim towarzystwie. Poza tym, że mój ojczym i jego
ojciec robili razem interesy, nic nas nie łączyło. Może poza
jakimś chorym układem, że mój ojczym widział w Wojtku
takiego samego pojeba, jakim sam był.
Aneta przyjrzała mi się uważnie.
Wypuściłem powietrze. Nie chciałem wracać do przeszłości,
ale skoro pozwoliłem sobie na taką uwagę, należało się Anecie
jakieś wyjaśnienie.
– Mój ojczym był tyranem i sadystą i to nie były jego jedyne
chwalebne cechy. Mnie jawił się jako kwintesencja zła.
Uwielbiał manipulować ludźmi, udawać dobre zamiary, żeby
nagle zaatakować i zgnieść. Miał jedną słabość, marzył
o następcy. Niestety dla niego moja matka jeszcze przed
ślubem z nim, niedługo po urodzeniu mnie, podwiązała sobie
jajowody, po prostu nie chciała mieć więcej dzieci. Nie wiem,
czy mój ojczym o tym wiedział, zanim wzięli ślub, czy uznał,
że skoro wnosi w pakiecie mnie, to uda mu się zrobić kogoś na
swoje podobieństwo. Teraz, patrząc z dystansu, myślę, że nie
wiedział i kiedy okazało się, że ja nie jestem tym, kim on
chciałby, abym był, był bardzo zawiedziony i często dawał
tego wyraz, zwłaszcza wobec mojej matki…
Przez moment wydawało mi się, że coś na kształt
zrozumienia dostrzegłem w oczach Anety, ale nie miałem
zamiaru zatrzymywać się w tym miejscu. Zwłaszcza w tym
miejscu.
– Nieważne zresztą. W każdym razie bardzo za to lubił
Wojtka, często pytał mnie, dlaczego ja nie mogę być bardziej
jak on. Niestety nigdy nie wyjaśnił, o co dokładnie mu
chodziło. A Wojtek też do niego lgnął. Dla własnego ojca
nigdy nie był wystarczająco dobry, ale jego ojciec i tak był
nieudacznikiem, więc wyżywał się na synu.
– Jak na nieudacznika, to zostawił niezły majątek Wojtkowi.
– To głównie zasługa mojego ojczyma. Głowę do interesów
posiadał bezwzględnie, nigdy się z nikim nie patyczkował,
zresztą miał układy ze wszystkimi, z którymi można było
mieć.
– Tak jak teraz Wojtek – stwierdziła rzeczowo.
– Dokładnie tak. Może właśnie Wojtek był tym „synem”,
którego zawsze chciał mieć. Zresztą z tego, co się orientuję, to
właśnie on wykupił od mojej matki interesy mojego ojca po
jego śmierci.
– Tak? – Aneta popatrzyła na mnie pytająco. – Twoje
interesy?
– Nie moje – odparłem może trochę za ostro, co nie umknęło
jej uwadze. – Ja nie mam z tymi pieniędzmi nic wspólnego. Po
jego śmierci wszystko przeszło na moją matkę, a ona
z radością spieniężyła wszystkie aktywa pierwszemu
chętnemu, czyli Wojtkowi, za pieniądze, których mogłoby
starczyć na kilka żyć, a Wojtek też zrobił genialny interes,
powiększając swoje imperium.
– Usiądziemy? – spytała nagle Aneta.
Cały czas staliśmy przytuleni do siebie i może kamery nie
docierały do tego miejsca, ale przecież z tego, co Aneta
powiedziała wcześniej, Wojtek w każdej chwili mógł wrócić
do domu.
– Wojtek może nas zaskoczyć?
– Nie. – Pokręciła głową. – Za każdym razem, gdy jest
otwierana brama, rozlega się sygnał, że ktoś się zbliża.
Po chwili usiedliśmy na leżakach.
Domyśliłem się, że do tego miejsca również nie dociera
kamera. Aneta wyciągnęła do mnie dłoń. Przykryłem ją swoją.
– Także widzisz, trudno nas nazwać starymi przyjaciółmi.
Nigdy takimi nie byliśmy. Chyba żaden z nas tego nie chciał.
Byliśmy raczej jak dwa bieguny, tak odległe, jak tylko się
dało. Dopiero kilka tygodni temu spotkałem go po raz
pierwszy od liceum.
– To wszystko się nie zgadza. Nie powiedział, że to właśnie
z tobą rozmawiał, ale brzmiało to tak, jak byście byli ze sobą
bardzo blisko, tylko parę lat się nie widzieli. Nie wiem, o co
w tym wszystkim chodzi. Nie rozumiem tego i właśnie to
mnie przeraża.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Nie chciałem zakłócać
toku myśli Anety, ale czułem, że czas nam się kończy.
Zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, ona rzuciła szybko
pytanie:
– A co się stało twojemu ojczymowi?
Sprawiedliwość. Pierwsze słowo, które mi się nasunęło.
Tylko nie wierzyłem, że coś takiego istniało. Wyrównanie
rachunków. To już bardziej. Tylko czy naprawdę można było
wyrównać rachunki za coś, co wydawało się niepoliczalne?
– Miał wypadek. – I uprzedzając pytanie, które pewnie zaraz
by padło, szybko wyjaśniłem: – Spadł ze schodów i skręcił
sobie kark. Dosyć szybka śmierć, za szybka.
Ostatni komentarz nie był potrzebny, ale nie mogłem się
powstrzymać. Nie wracałem do tamtego wydarzenia. To był
zamknięty czas. Czy gdybym mógł go cofnąć i coś zmienić,
czy bym to zrobił? Odpowiedź na to pytanie zawsze była
jednoznaczna i nigdy nie uległa zmianie.
– Jak to się stało?
Czas nas naprawdę naglił i wydawało mi się, że mieliśmy
ważniejsze rzeczy do omówienia.
– Był pijany, potknął się i poleciał do tyłu. To stało się chyba
od razu, zanim zatrzymał się na dole, już nie żył.
– Byłeś przy tym? – W jej głosie usłyszałem troskę.
– Byłem – odparłem i poczułem, jak ściska moją dłoń.
– Przykro mi.
– Mnie nie – odparłem chłodno.
– Przykro mi, że byłeś tego świadkiem. Kiedy to się stało?
– Byłem już na studiach i tak naprawdę bardzo rzadko
zaglądałem do domu. Właściwie tylko sprawdzić, jak się ma
matka. – Odetchnąłem głęboko, chciałem opowiedzieć tę
historię najchłodniej, jak to tylko było możliwe. – Zastałem
ich na górze, ojczym stał na najwyższym stopniu i krzyczał do
matki, głównie ją wyzywał. Minąłem go i pobiegłem do
pokoju matki. Ten był zamknięty. Kiedy krzyknąłem, czy
wszystko z nią w porządku, odpowiedziała, że tak i najlepiej,
żebym już sobie poszedł. Ona tak naprawdę nie chciała,
żebym przychodził, nie chciała, żebym musiał oglądać takie
rzeczy. Skoro jednak nie chciała nawet wyjść z pokoju,
wiedziałem, że nie było dobrze…
Na chwilę przygryzłem wargi. Nie byłem jednak taką siłą
spokoju, za jaką starałem się uchodzić.
– Ruszyłem do niego, byliśmy tylko we dwóch, a ja ze
wszystkich sił chciałem zrobić mu krzywdę. On wiedział
o tym i jeszcze mnie prowokował. Mimo że widać było, że
sporo wypił, umysł miał w miarę trzeźwy. Wydawało się, że
z jednej strony chce, żebym go uderzył, bo w ten sposób
mógłby mnie wpędzić w kłopoty, ale z drugiej zdawał sobie
sprawę, że byłem zdecydowanie silniejszy od niego. Nie
byłem już tym małym chłopcem, który wprowadził się do tego
domu razem z matką. W liceum zacząłem ćwiczyć sztuki
walki, właśnie na takie okazje. Bez problemu mogłem go
powalić jednym ciosem i właściwie dzielił mnie tylko krok od
tego. Nie wiem, dlaczego się powstrzymałem. Czy to właśnie
nauka, która płynęła z tego, czego się nauczyłem, że cios to
ostateczność. Zwłaszcza że kiedy trenowałem, to miałem
gdzieś takie filozofie. Byłem młody i niezależnie jak to brzmi,
chciałem wymierzać sprawiedliwość, chciałem, żeby tacy
oprawcy czuli ciosy, czuli ból. I kiedy tak się do niego
zbliżyłem, zobaczyłem, jaki był mały, jaki żałosny, że jedyne,
co potrafił, to wyżywać się na słabszych. Nie wiem, co
dostrzegł w moich oczach, ale ja w jego zobaczyłem strach.
Ten gnój po prostu się bał, może zobaczył więcej, może
zobaczył wszystko, co chciałem mu zrobić. Przestraszył się
i cofnął o dwa kroki, i to było o dwa kroki za dużo.
Spojrzałem na Anetę, która patrzyła na mnie ze
współczuciem i troską.
Popatrzyłem jej w oczy.
– Nie popchnąłem go, nawet nie dmuchnąłem w jego stronę,
a jednocześnie zawsze czułem, jakbym sam go zepchnął.
– Był pijany i spadł – powiedziała stanowczo, jakby sama
widziała całą sytuację.
Wiedziałem, do czego zmierza. Nie chciała, abym czuł się
winny tego, co się stało.
– To prawda, był pijany i spadł – przytaknąłem.
– Czujesz się winny?
– Czy jeśli powiem, że nie, to sprawi, że będę złym
człowiekiem? – spytałem.
– Nie. – Jej głos był zimny i stanowczy. – Nie. To on był
złym człowiekiem i to, co się stało, sprowadził sam na siebie,
a ty nigdy nie powinieneś winić siebie za to, co mu się stało.
– Nie winię się. I gdybym mógł cofnąć czas, to nic bym nie
zmienił. Może oprócz tego, że może to powinno stać się
wcześniej, ale widać miało potoczyć się swoim torem.
– Co było dalej?
– Zadzwoniliśmy po pogotowie i policję. Matka była
poturbowana, ale głównie na ciele, nic, czego ubranie by nie
przykryło. Bardzo rzadko się zapominał i bił ją po twarzy.
Kontrola, kontrola i jeszcze raz kontrola, to było jego motto.
Wszystko pod kontrolą.
Może coś z niego jednak miałem, tylko że nie
wykorzystywałem tego do kontroli innych. A czy mi to służyło
przez całe życie? Siedząc obok Anety, nie potrafiłem
jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć.
– W każdym razie – postanowiłem zakończyć tę historię –
powiedzieliśmy, że siedzieliśmy w salonie, kiedy usłyszeliśmy
huk, jakby ktoś upadł, i kiedy zobaczyliśmy, co się stało,
chyba już nie żył.
– Chyba?
– Nie dawał znaku życia, a woleliśmy go nie ruszać, dopóki
nie przyjedzie pogotowie, po które natychmiast
zadzwoniliśmy.
– Nie zdecydowaliście się powiedzieć, jak było naprawdę –
bardziej stwierdziła, niż spytała.
– To była jej decyzja, a ja nie oponowałem. Chociaż
w pierwszej chwili chciałem powiedzieć, jak było, wszystko.
Matka powiedziała, że nikt nie uwierzy ani w to, że nic nie
zrobiłem, ani w to, że bił ją przez tyle lat. A nawet jeśli
uwierzą w to drugie, to tym bardziej mogą uznać, że miałem
motyw. Powiedziała, że zbyt długą drogę przeszliśmy, aby
teraz, kiedy wszystko się skończyło, ja miałbym płacić za jego
grzechy, i w sumie miała rację. Tak jak mówiłem, lubił sobie
wypić i to nie było żadną tajemnicą. Co prawda większość
myślała, że zabije się za kierownicą, przy okazji pociągnie
kogoś za sobą, ale generalnie nikt nie był zdziwiony. Jeśli coś
podejrzewali, to nawet o tym nie wiedzieliśmy. Sprawą zajął
się prawnik rodzinny, który zawsze czuł miętę do matki.
– A jak wasze relacje?
– Dzwonię na urodziny – odparłem.
Czy to był synonim słowa „chłodne”?
– Nie widujecie się często?
Jeśli „nieczęsto” znaczyło „nigdy”.
– Wiemy, że żyjemy, że jest dobrze. Kiedy opuszczałem dom
po tym wszystkim, powiedziała do mnie, że teraz jesteśmy
wolni i żebym nie wracał. Wtedy myślałem, że jednak mi nie
uwierzyła, że go nie zepchnąłem ze schodów, i może myślała,
że jednak jest we mnie jakaś część jego i dlatego nie chciała
mnie więcej widzieć. Dlatego wyszedłem i nie oglądałem się
za sobą.
– A teraz co myślisz?
– Teraz nie wiem. Może chciała mnie chronić, może bała się,
że tamto miejsce jest skażone raz na zawsze. Ale z drugiej
strony sama tam została. Naprawdę nie wiem, zresztą to nie
ma teraz znaczenia.
– Zawsze ma, wszystko ma. Każdy gest, a najczęściej jego
brak. U mnie w domu nie było gestów, u mnie była robota,
piątka rodzeństwa i obowiązki, a miłość to tylko w psalmach
„radośnie” wyśpiewywanych co wieczór. Kiedy zamieszkałam
w akademiku, stałam się wyklęta, dosłownie. Jeśli byś się
zastanawiał, czy w naszych czasach ktoś jeszcze robi takie
rzeczy, to jest taki dom. Wszyscy, łącznie z rodzeństwem,
któremu poświęciłam całe dzieciństwo i młodość, widzieli
tylko jedno, że już nie mają służącej. A wiesz, co mi
powiedziała siostra, moja najmłodsza siostrzyczka? – Mimo że
Aneta starała się tego nie dać poznać po sobie, słyszałem w jej
głosie ból. – To było zaraz po śmierci Ady, że za to, co im
zrobiłam, to mnie powinno się przytrafić. Za to, co im
zrobiłam?!
Aneta nie mogła powstrzymać łez.
– Ja chciałam tylko żyć swoim życiem. Bardzo chciałam być
twarda i nie dać się, nie pozwolić, żeby mnie zniszczyli, ale to
przyszło w najgorszym momencie. Nie wiem, co mnie wtedy
powaliło. Pewnie wszystko razem. I wiesz, czego nie mogę
sobie najbardziej darować?
Domyśliłem się, że było to pytanie retoryczne, a jej głos stał
się lodowaty.
– Że zwątpiłam w siebie, na krótką chwilę, ale to
wystarczyło. To, co się stało z Adą… – Pokręciła głową
z wyraźną dezaprobatą, która bez wątpienia skierowana była
w nią samą. – Ja upadłam, a tam był Wojtek, żeby mnie
podnieść. I tę cenę płacę do dziś…
W tym momencie od strony domu doszedł do nas odgłos
sygnału, coś jak alarm, tylko że zabrzmiał trzy przeciągłe razy.
– Wracają – stwierdziła i wyraźnie usłyszałem w jej głosie
niepokój. – Nasz czas się kończy.
– Nic się nie kończy – powiedziałem zdecydowanie.
Na pewno lepiej brzmiałem, niż czułem się w środku.
– Teraz się kończy. – Na moment na jej twarzy pojawił się
uśmiech, który szybko zniknął. – Zresztą nie wiem sama.
– Czego nie wiesz? – spytałem.
Słyszałem odgłosy nadjeżdżającego samochodu, co było
niemożliwe, bo tu, gdzie byliśmy, z pewnością nie dochodziły
odgłosy z podjazdu, a tym bardziej Wojtek nie mógł tak
szybko dojechać.
Aneta przysunęła się do mnie.
– Przy tobie uwierzyłam, że może być inaczej, przy tobie
uwierzyłam, że jest jeszcze dla mnie szansa na życie, ale to
wszystko nie jest… to nie jest możliwe.
– Wolałbym, gdybyś powiedziała, że nie jest łatwe.
Uśmiechnęła się przez łzy, które szybko wytarła.
– Bo nic nie jest – dodałem. – Widzisz, podobno mówię
zawsze, jak jest, a teraz wydaje mi się, że mówię tak tylko,
odkąd ciebie poznałem. Ja też tylko chciałem żyć moim
życiem, a nie wiem, czyim tak naprawdę żyłem. Niby było
moje, pod pełną kontrolą. Zawsze szedłem własną drogą, ale
ta wydawała się pusta. Nie wierzę, że to przyznaję, ale to było
tak, jakbym nikogo nie potrzebował, i byłem z tego dumny.
Wydawało mi się, że właśnie brak przynależności daje mi siłę,
że nikogo nie potrzebuję. Wydawało mi się, że byłem
szczęśliwy.
– Może byłeś – wtrąciła cicho.
– Ja nie miałem pojęcia, co to znaczy. Nie, dopóki nie
weszłaś na moją drogę.
– I ja jestem tym szczęściem? Ja, która nie potrafi nawet
odpowiedzieć ci tym samym? Zbytnio mnie przeceniasz.
Mówiłam ci, że ja to tylko kłopoty. Ja… boję się, że jak
powiem więcej, to znikniesz i to wszystko okaże się tylko
snem.
– Nie musisz nic mówić – zapewniłem ją. – Ja wszystko
wiem.
– A co, jeśli tam nic nie ma?
– Teraz ty siebie nie doceniasz.
Aneta wstała i odsunęła się ode mnie na bezpieczną
odległość. Ja również się podniosłem.
– To kwestia kilku minut – powiedziała, zerkając na dom.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, jakbyśmy czekali na
egzekucję.
Teraz naprawdę słyszałem głosy dochodzące od strony
domu.
– Masz rację, tam coś jest.
– Oczywiście, że jest – odparłem.
– I co z tym zrobimy? – spytała.
Byłem pewien, że Wojtek i ktokolwiek z nim był w tej
właśnie chwili nas obserwowali.
– Nie wiem – uśmiechnąłem się – ale coś zrobimy. Pytanie
tylko, czy ty też tego chcesz?
Już słyszałem kroki Wojtka na tarasie.
– Chcę.
– Kogo ja widzę? – usłyszałem głos gospodarza. – Tak
właśnie myślałem, że to twój samochód. Co cię sprowadza,
przyjacielu?
Mogłem się mylić, ale ostatnie słowo zostało specjalnie
podkreślone. Nigdy nie byliśmy blisko, ale w tym momencie
nie zasługiwałem nawet na określenie mnie kolegą.
Odwróciłem się w stronę Wojtka, szczęśliwy, że nie mam
przed sobą lustra i nie mogę zobaczyć odbicia kogoś, kto
właśnie złamał wszystkie swoje zasady.
ROZDZIAŁ 20

Siedziałem u nich jeszcze około godziny. Wojtek co prawda


namawiał mnie, abym został dłużej, ale ta godzina to i tak było
o sześćdziesiąt minut za dużo.
Kiedy Wojtek mnie zauważył, wyglądało to tak, jakby nie
mógł pohamować radości na mój widok. Szczerze mówiąc, nie
wiedziałem, jak powinienem to odebrać. Pierwszy odruch
wiązał się z podejrzliwością, ale z drugiej strony takiego go
nie znałem. A jeśli do tego dodać tę wizytę sprzed kilku dni, te
wszystkie wyznania i chęć podzielenia się tym, co go gnębiło,
wszystko wydawało się zagadkowe, delikatnie mówiąc.
Kiedy spytał się, co mnie sprowadziło w to piątkowe
popołudnie, dał jednocześnie do zrozumienia, że ktoś taki jak
ja z pewnością ma ciekawsze rzeczy do robienia w weekend.
Zgodnie z tym, co sobie przygotowałem wcześniej,
powiedziałem, że odwołał spotkanie, więc osobiście chciałem
przedstawić mu pobieżnie, co zrobiliśmy w sprawie kampanii.
Wojtek jednak najwyraźniej nie był tematem w ogóle
zainteresowany. Wiedziałem, jak ten mój powód brzmiał. Już
kiedy układałem go w myślach, wydawał się bardzo
naciągany. Kiedy jednak mówiłem to wszystko na głos,
brzmiało to jeszcze mniej przekonująco. Może ta kampania
była ważna, ale bez przesady, nie na tyle, aby jeździć do
klienta w wolnym czasie. A jeśli ktoś mnie znał, a takie rzeczy
w środowisku raczej krążyły, to wiedział, że wolny czas był
wyłącznie moim czasem. Miałem nawet na przestrzeni lat
kilku konkurentów, którzy chcieli mnie przeskoczyć,
zachwalając swoją dostępność dwadzieścia cztery na siedem,
ale jak się nie ma tam, gdzie powinno się mieć, to trzeba się
łapać różnych chwytów.
W każdym razie Wojtek też nie wyglądał mi na specjalnie
przekonanego, aczkolwiek mógł sobie pomyśleć, że
w związku ze świeżo stworzoną „bliskością” między nami
mogłem podejść do niego inaczej niż do reszty. Było to
naciągane, ale na taką sytuację również byłem przygotowany
i gdy tylko Aneta zostawiła nas samych, zdecydowałem się
sam podjąć temat. Byłem prawie na sto procent przekonany, że
Wojtek sam mnie spyta, jaki jest prawdziwy powód mojej
wizyty, więc wolałem go uprzedzić. Zawsze lepiej to wygląda,
kiedy wychodzisz z czymś sam, niż gdy odpowiadasz na
zadane pytanie. W tej drugiej sytuacji nawet stwierdzenie, że
właśnie miało się samemu odezwać, nie brzmi tak dobrze.
Powiedziałem, że w świetle tego wszystkiego, co od niego
usłyszałem, kiedy odwołał spotkanie w sprawie kampanii,
trochę się zaniepokoiłem. „Trochę” było dobrym określeniem,
a i tak bałem się, czy nie szarżuję. Powiedziałem, że biorąc
pod uwagę, że żaden termin na przyszły tydzień również nie
został ustalony, wolałem się jednak upewnić, że wszystko jest
okej. Trudno mi określić, na ile przekonujący w tym byłem,
ale na pewno wiarygodności dodał mi fakt, że jednak
wyszedłem z tym pierwszy. Skoro o tym była mowa, to
oczywiście Wojtek spytał o moje odczucia względem Anety.
Odparłem wymijająco, że nic szczególnego nie zauważyłem,
taka gadka szmatka, i gdyby nie wrócił, to właśnie się miałem
zbierać.
Porozmawialiśmy tak raczej ogólnie i rzeczywiście się
zebrałem. Kiedy wspomniałem o spotkaniu w przyszłym
tygodniu, Wojtek co prawda przytaknął, ale miałem wrażenie,
że mnie zbywa. Kiedy się żegnaliśmy, nie był już tak jowialny,
a bardziej zatopiony we własnych myślach. Do samochodu
zaprowadził mnie mężczyzna, który przedstawiony został jako
pan Jan. Nie odezwał się ani słowem, ani przy przedstawianiu,
ani kiedy mnie odprowadzał. Wyglądał strasznie
stereotypowo, jak żywcem wyjęty z filmu o mafii, gdzie jemu
podobni byli zawsze ochroniarzami/kierowcami/zaufanymi
szefów przestępczych organizacji. Musiałem przyznać, że
robił wrażenie. Nie wątpiłem nawet przez chwilę, że był do
bólu profesjonalny. Najprawdopodobniej jakieś byłe siły
specjalne. Brzmiało to może rzeczywiście jak z filmu, ale nie
sądziłem, że Wojtek wybrałby jakiegoś wykidajłę z byle
klubu. I tak, że był tylko jeden. To zresztą świadczyło właśnie
na jego korzyść. Jak dobry musiał być, skoro nie miał żadnego
towarzysza.
Nie wziąłem do siebie tego, że potraktował mnie dosyć
chłodno, prawdopodobnie podchodził tak do każdego,
aczkolwiek, kiedy już odjeżdżałem, mógłbym przysiąc, że
wzrok, którym mnie odprowadził, wykraczał daleko poza
granicę profesjonalizmu. I nie był na pewno przyjazny.
Niestety nie dane mi było pożegnać się z Anetą. Chociaż cóż
takiego miałbym zrobić? Przytulić ją, pocałować? To jakaś
masakra. Nie będę kłamał, wiem, jak śmiesznie takie zdanie
nagle zaczęło brzmieć w moich ustach, ale cała sytuacja była
bardzo daleka od idealnych. Chwilę wcześniej siedziałem
z moim kolegą i oszukiwałem go w żywe oczy. Nie byliśmy
nigdy przyjaciółmi, nawet słowo „koledzy” to było za dużo,
ale mimo wszystko trudno było znaleźć mi usprawiedliwienie
dla siebie. I choćbym nie wiadomo ile razy tłumaczył sobie, że
nie wiedziałem, kim Aneta była, zanim stało się za późno, to
i tak niespecjalnie pomagało.
Zawsze uważałem się za osobę twardo stąpająco po ziemi,
do bólu racjonalną, ale jednocześnie pełną jakiegoś idealizmu,
że przez życie można przejść robiąc to, co właściwe,
trzymając się pewnych zasad. Jedną z nich, a pewnie
najważniejszą, było właśnie mówienie prawdy. Raz w życiu
doszło do konfliktu między tym, co właściwe, a prawdą, kiedy
wydawało mi się, że jeśli zrobię to, czego się ode mnie
oczekuje, to spełnię czyjeś marzenia. Koniec końców okazało
się, że moja żona wolałaby jednak prawdę, a nie kogoś, kim
nie byłem, a dla niej próbowałem się stać.
Poza tym wyjątkiem szedłem pewnie. Nawet z Anetą nie
zboczyłem z mojej drogi i mimo tych wszystkich rzeczy, które
czułem, a które były dla mnie tak nowe, starałem się ze
wszystkich sił mówić „tak jak było”. Jednak po ostatnich
rewelacjach i spotkaniu mężczyzny, który był jej mężem,
wszystko się zmieniło. I chociaż zawsze powtarzałem, że
mężowie i partnerzy mnie nie obchodzili, to ja sam unikałem
bycia wciąganym w jakieś gierki.
Nie mogłem powiedzieć, że z jakiegoś powodu zacząłem się
przejmować Wojtkiem, natomiast nie podobało mi się to, kim
ja się stawałem. Niestety decyzja, co dalej, nie należała do
mnie.
Kiedy wróciłem do domu, zdałem sobie sprawę, że nie
poruszyliśmy w ogóle tego, z czym przyszedł do mnie Wojtek.
Mało tego, kiedy znalazłem się przy niej, wszystkie rzeczy,
które opowiadał jej mąż, wszelkie wątpliwości, które mogłyby
pojawić się w mojej głowie, nagle zniknęły. Jakkolwiek nie
kłóciłyby się ze sobą wersje żony i męża, ja zachowywałem
się tak, jakby tylko jedna z nich do mnie dotarła. Drugiej nie
dostrzegałem, nie chciałem jej widzieć. Tłumaczyłem sobie,
że jak można wierzyć takiemu człowiekowi jak Wojtek
i jednocześnie bez mrugnięcia okiem brałem za dobrą monetę
wszystko, co mówiła Aneta.
Może wynikało to z faktu, że Wojtek, jak nikt inny,
doskonale wpisywał się w moją teorię o transakcjach. Kto jak
kto, ale on doskonale wiedział, jak działa świat, w którym
żyjemy. Wszystko było interesem, wszystko było wymianą,
każda rzecz podlegała handlowi. Sprzedawaliśmy naszą pracę,
nasz czas, nasze gesty, nasze zainteresowanie i zawsze
znajdował się ktoś, kto chciał oddać coś w zamian. Jedyne
bezinteresowne rzeczy istniały wtedy, kiedy nikt o nich nie
wiedział.
I właśnie Aneta nic ode mnie nie chciała, o nic nie prosiła.
A może po prostu kolejny raz naginałem moje przekonania.
Bardzo dużo było tych może i szczerze mówiąc, miałem ich
już dość. Moje życie było dosyć proste i nieskomplikowane,
i takie je lubiłem. Wiedziałem jednocześnie, że tam już
powrotu nie było, nie żebym mógł, nie żebym chciał. Jedyne
życie, jakie sobie wyobrażałem, było z nią. Może to ona była
tą jedyną. Tylko że ja na nią nie czekałem, nie marzyłem
w ciemnościach nocy o kimś przy moim boku, nie
zazdrościłem parom, które mijałem na ulicy, a które wydawały
się wypełnione szczęściem. Nawet w to szczęście nie
wierzyłem.
Teraz mój dom nie był już moją twierdzą, moim
przylądkiem, do którego prowadziła jedna wąska droga,
przeznaczona wyłącznie dla jednej osoby. Nagle to moje
miejsce na ziemi nie było już tylko moje. Jednocześnie
czułem, że jest jakieś obce. Czułem, że nie wystarczy
sprowadzić tutaj Anetę. To wydawało się zdecydowanie za
mało.
Zdecydowanie zaś za dużo to miałem czasu na myślenie. Za
dużo miałem również kwestii, które wciąż nie były wyjaśnione
i sam nie miałem szans dojść do żadnych konkluzji. Takie
życie również nie miało sensu i z pewnością nie mogliśmy
tego tak ciągnąć, licząc na ukradzione chwile. To nie
wchodziło w grę. Jedną z rzeczy, których nie zdążyłem
powiedzieć, było właśnie to, że albo razem, albo więcej mnie
nie zobaczy. Powstrzymała mnie jedynie presja, jaką bym na
niej wywarł. Byłem szczególnie przewrażliwiony na punkcie
podejmowania niezależnych od nikogo decyzji. Zawsze
uważałem, że tylko człowiek, którego sprawa dotyczy, ma
prawo do decydowania o sobie, a już w szczególności
dotyczyło to kobiet, za które zawsze chcieli decydować
mężczyźni. A im bardziej byli głupi i zakompleksieni, tym
większe sobie rościli prawa. Nienawidziłem tego.
Zdawałem sobie sprawę, że nasza sytuacja była jednak
trochę inna od stereotypowych relacji męskich szowinistów,
ale nie mogłem, a co więcej nie chciałem, łamać następnych
moich zasad, a zwłaszcza tej. Nie można kogoś zmusić do
bycia razem. To akurat znałem z autopsji. To było coś, czego
trzeba było chcieć.
A że w naszym przypadku nie było to proste… Pewnie
nigdy w takich sytuacjach nie było. O stanie cywilnym Anety
wiedziałem od tygodnia, a już miałem dość. Jak ludzie mogli
trwać w takich związkach dłużej? Nie potrafiłem sobie tego
wyobrazić i nie chodziło tutaj o ocenianie kogokolwiek.
Wasze życie, róbcie z nim, co chcecie. Zastanawiała mnie
jednak jedna rzecz. W którym momencie zaczynały się
kłamstwa między kochankami? W którym momencie
przynajmniej jedno wiedziało, że nie będzie „długo
i szczęśliwie”, a drugie żyło w iluzji? A może oboje to
wiedzieli, tylko chcieli żyć tą mrzonką, do której uciekali od
swojego nieszczęśliwego życia. Niezależnie od wszystkiego
kończyło się zawsze bólem dla wszystkich. Dlatego również,
mimo że moje związki były bardzo krótkie, nie chciałem być
narzędziem ranienia innych.
Po raz pierwszy w życiu decyzja nie należała wyłącznie do
mnie i mimo że do pewnego stopnia napawało mnie to lękiem,
paradoksalnie byłem z tego powodu szczęśliwy.
Weekend oraz pierwsze trzy dni tygodnia upłynęły mi dosyć
szybko. Natomiast Wojtek wciąż unikał spotkania i tak do
końca nie wiedzieliśmy, co zrobić z tą naszą pracą. Ponadto
okazało się, że żaden kontrakt nie został podpisany. Było tylko
słowne zobowiązanie. Okazało się, że umowa ze wszystkimi
uzgodnionymi warunkami wyszła od nas z firmy pod
pretekstem przyjrzenia się przez prawników Wojtka, który
zapewniał, że to tylko formalność. W związku z tym,
nieświadomi tych szczegółów, ruszyliśmy do pracy,
a kontraktu jak nie było, tak nie było. Na dodatek szef winił
mnie za zaistniałą sytuację, chociaż akurat techniczna strona
wszelkich umów i podpisów pod nimi należała właśnie do
niego, ale skoro to był, jak to wiele razy podkreślił, mój
przyjaciel, to uważał, że wszystkiego dopilnuję.
W środę, kiedy się okazało, że następne spotkanie nie
wypaliło, nakazał wstrzymać wszystkie prace związane
z projektem. Tyle tylko, że te prace zostały już skończone,
teraz miała zacząć się część filmowa, przygotowywanie
reklam, bilbordów i wszystko, co wymagało już bardzo
konkretnych nakładów. „Całe szczęście, że tego nie
zaczęliśmy”, taka była konkluzja szefa, patrzącego na mnie
z wyrzutem, jakbym to ja był wszystkiemu winien.
Może i byłem, ale nie wiedziałem tego na pewno.
Przez nasze zaangażowanie w projekt i przez fakt, że
zależało mi, aby wyszło jak najlepiej, straciliśmy dwóch
potencjalnych klientów, którym zależało właśnie na mnie, ale
również na czasie. Nie byli może tak prestiżowi jak firma
Wojtka, ale przynajmniej wiarygodni i wypłacalni. Oczywiście
poszli do konkurencji.
Tego samego dnia postanowiłem złapać Szymona, aby
dowiedzieć się, o co chodzi. Z dosyć sporymi obiekcjami
zaprosił mnie do siebie. To, co zobaczyłem na miejscu, było
obrazem nędzy i rozpaczy. Człowiek, który otworzył mi drzwi
do mieszkania, nawet nie przypominał mężczyzny z jednego
z najmodniejszych klubów w Warszawie. W czymś, co było
całkiem sporym apartamentem, najwyraźniej nikt od bardzo
dawna nie sprzątał. Kiedy powiedziałem, że chciałem
porozmawiać o jego kampanii, tylko się roześmiał, a następnie
zaproponował mi wódkę. Co prawda była dopiero trzynasta,
ale Szymonowi zupełnie to nie przeszkadzało. Mało tego,
byłem pewien, że nie był to jego pierwszy tego dnia kontakt
z alkoholem. Poprosiłem, żeby również mi nalał. Uznałem, że
kieliszek mnie nie zabije, a może skłonię gospodarza do
rozmowy.
– Nie najładniejszy widok – stwierdził Szymon, kiedy
usiedliśmy odpowiednio na sofie i fotelu.
– Mówisz o sobie czy mieszkaniu? – Moje pytanie miało
w zamierzeniu być żartem, chociaż musiałem przyznać, że nie
najwyższych lotów.
Jednak instynkt mnie nie zawiódł i na twarzy Szymona
pojawił się delikatny uśmiech.
– Sprzątaczka ma wolne – odparł. – A ja… w sumie
również, już od dłuższego czasu.
– Ale przecież jeszcze niedawno się widzieliśmy
i pracowaliśmy razem – zauważyłem.
Przecież to raptem parę tygodni, pomyślałem.
– Trochę od tego czasu się zmieniło – westchnął i podniósł
kieliszek do ust. – No to zdrowie.
W to akurat wątpiłem, ale wypiłem również. Szymon, nie
ociągając się, napełnił ponownie kieliszki. Miałem nadzieję,
że jednak przystopuje, gdyż liczyłem na uzyskanie jakichś
informacji.
– A co konkretnie? Doskonale pamiętam twoje świętowanie,
w którym brałem udział. Byłeś pełen optymizmu.
Szymon momentalnie opróżnił kolejny kieliszek, na
szczęście nie zapraszając mnie do toastu. Miałem nadzieję, że
nie będę musiał jakoś bardzo ciągnąć go za język. Jak się
szybko okazało, on sam potrzebował zrzucić z siebie ciężar,
który sprawił, że on i jego otoczenie wyglądało tak, a nie
inaczej.
Przez chwilę wyglądało to tak, jakby zbierał myśli. W końcu
popatrzył na mnie i zaczął:
– Przede wszystkim przepraszam, że musisz oglądać mnie
w takim stanie.
Pokręciłem głową, że to jest akurat ostatnia rzecz, którą
powinien się przejmować. Osobiście nie lubiłem użalania się
nad sobą, ale uważałem, że nie miałem prawa oceniać kogoś,
nie tylko nie znając wszystkich faktów, ale również jeśli nie
przeżyłem tego, co on.
– Trochę tak sobie pozwoliłem…
– Na odrobinę luzu – wtrąciłem. – Każdemu jest potrzebny.
– Tylko akurat w moim przypadku ta odrobina może trochę
potrwać.
– Co się stało? Tak naprawdę. – Uznałem, że trzeba przejść
do konkretów.
Szymon oparł się wygodnie na sofie i spojrzał na mnie spod
przymrużonych oczu.
– To w sumie ja powinienem spytać, co ciebie sprowadza.
Przez telefon mówiłeś tylko, że to ważne i że chodzi
o kampanię. A tak konkretnie?
Alkohol ewidentnie nie przytępiał jego zmysłów, w każdym
razie jeszcze nie.
Nie było co kręcić, zwłaszcza że nie miałem ku temu
powodów. W związku z tym przedstawiłem sytuację, tak jak
wyglądała, że od tygodni pracowaliśmy nad projektem
kampanii i na tę chwilę byliśmy gotowi ruszać z produkcją,
tylko potrzebowaliśmy aprobaty głównego inwestora, który
nie tylko ewidentnie unikał spotkania, ale również wcale nie
był inwestorem, gdyż podpisana umowa do nas nie trafiła.
O tym, że się okazało, że ja jestem temu winny ani
o straconych klientach, nie było sensu wspominać.
Szymon słuchał uważnie, ale nie wyglądał na specjalnie
zdziwionego moimi słowami. W międzyczasie polał sobie
znowu i wypił do dna.
– Jak luz, to luz – powiedział i jakby na usprawiedliwienie
dodał: – Będę musiał się ogarnąć, tylko że to z pewnością nie
będzie dzisiaj. Tak słucham tego, co mówisz, i o ile
zastanawiam się, jaki sens miało zaczynanie tego całego
tematu z kampanią, to resztą nie jestem zaskoczony. Chodzi
mi o to, że umowa nie została podpisana, a wy i tak
pracowaliście, mimo że on wiedział o tym i pozwolił wam na
to. To jest taka chujnia. Niby nie popełnił żadnego
przestępstwa, bo przecież nic nie kazał wam robić bez umowy,
mogliście poczekać, ale działaliście w dobrej wierze, a on
najwyraźniej to wykorzystał i w sumie nie wiadomo dlaczego.
Może dlatego, że mógł. No chyba że coś do was ma
i z jakiegoś powodu chciał was narazić na straty. Przy czym,
biorąc pod uwagę, co o nim słyszałem, to to, co wam zrobił, to
takie trzepnięcie po palcach bardziej. Chyba raczej nie
upadniecie?
– Trochę straciliśmy. Parę tygodni skupienia na jednej
kampanii, plus paru klientów odeszło do konkurencji. Nie jest
to sytuacja idealna, ale nic, czego nie da się przeżyć.
– Tym bardziej nie rozumiem. Wojciech K., jak o nim
mówią, tak nie działa. On wchodzi i niszczy. Oczywiście
możesz mu nie pozwolić, ale on przychodzi wtedy, kiedy
jesteś najsłabszy, i to wykorzystuje.
Tę teorię już słyszałem wcześniej, kontekst zapewne był
inny, ale reszta się zgadzała.
– Wiesz – spojrzał na mnie – koniec końców winić mogę
tylko siebie. Zaczynałem jako młody, bardzo obiecujący…
Moje projekty się podobały i po pierwszych bardzo dobrych
recenzjach miałem sporo ofert, ale ja postanowiłem spróbować
sam. Taka ambicja, aby samemu dojść do wszystkiego. – Aż
się skrzywił na te słowa.
Rozumiałem go doskonale. Ja sam nigdy nie chciałem być
kojarzony z pieniędzmi mojego ojczyma.
– Na początku wszystko szło dosyć dobrze. Oczywiście
musiałem nabrać kredytów, ale jakoś tę płynność
zachowywałem. Nie było łatwo, ale jakoś trzymałem się na
powierzchni. Szybko się okazało, że jeśli chcesz konkurować
z sieciówkami, choćby jakością, to i cena musi być
odpowiednia. Jakość musi kosztować, więc i ceny, powiedzmy
sobie szczerze, nie były specjalnie konkurencyjne. Ledwo
wychodziłem na swoje, a najczęściej odnotowywałem stratę.
I co z tego, że byłem chwalony? To się nie przekładało na
sprzedaż. Jeśli nie masz za sobą naprawdę dużego kapitału, to
pochwały nie wystarczają. Ja natomiast byłem na tyle naiwny,
że cały czas wierzyłem, że przełom zaraz nadejdzie i kiedy
banki nie chciały mi już udzielać kredytów, zacząłem
pożyczać pieniądze w takich miejscach i u ludzi, u których
raczej nie powinno się mieć długów. Oczywiście się nie
odbiłem. Zresztą nie wyobrażam sobie takiej sprzedaży, która
pokryłaby odsetki z tych szemranych pożyczek, o kapitale
nawet nie wspominając. Powiem tak, było już bardzo źle, już
właściwie pukali do moich drzwi i jestem pewien, że nie
z nakazem komorniczym. I wtedy pojawił się on. Nagle, jak
znikąd, w ogóle nie wiedziałem, kto to jest. Znaczy
sprawdziłem pobieżnie, że to czołówka najbogatszych.
Zaprosił mnie do siebie do biura, pełna pompa, praktycznie
przyjęcie na moją cześć wyprawili. Normalnie spadł mi
z nieba. Tylko powinienem wiedzieć, że z nieba to najwyżej
opady.
Amen.
– Ale byłem tak urzeczony tym wszystkim, a dodatkowo
biorąc pod uwagę, że za drzwiami praktycznie stali
gangsterzy, łykałem wszystko jak pelikan. Powinienem
wiedzieć, że jak coś jest za dobre, aby było prawdziwe, to
takie dokładnie jest, ale cóż, nie za bardzo miałem wyjście na
takie rozważania. Ponadto do tamtej chwili spotykałem na
swojej drodze raczej życzliwych ludzi, a sytuacja, w której się
znalazłem, wynikała raczej z moich zbyt wybujałych ambicji
i nie do końca realnej oceny rzeczywistości i rynku. Myślałem,
że sam talent wystarczy. Nawet trudno mi winić tych
gangsterów, u których nabrałem pożyczek. W końcu nie
zmusili mnie do niczego, a warunki spłaty były oczywiste.
Także na swój pokręcony sposób to w sumie uczciwi ludzie –
zaśmiał się gorzko.
Może to właśnie nie był do końca trzeźwy ogląd
rzeczywistości, natomiast trudno było mu odmówić logiki. Ci
ludzie na siłę nie wciskali swoich pieniędzy, a że żerowali na
naprawdę potrzebujących, to już inna sprawa. Szymon
powinien wiedzieć lepiej, ale kiedy chcesz ratować dzieło
swojego życia, pewnie nie myślisz trzeźwo.
– Na pewno uczciwsi od pana Wojciecha, ale już sam nie
wiem. – Pokręcił głową i dodał: – Napijmy się.
Biorąc pod uwagę, że kilka kolejek ominąłem, uznałem, że
druga też nie powinna mi zaszkodzić. Przyjechałem tutaj
taksówką i tak samo miałem zamiar wrócić. Wychodziło na to,
że mój samochód przenocuje przed biurem. To była mała cena
za wysłuchanie tej opowieści, o ile oczywiście Szymon będzie
się nadawał, aby ją skończyć.
– A jakie warunki postawił, bo przecież nic nie ma za
darmo? – spytałem, kiedy już wypiliśmy.
Szymon westchnął zrezygnowany i przez chwilę zbierał
myśli.
– Generalnie to wykupił moje długi, co w zasadzie mogło się
wiązać z wykupieniem mojej firmy, moich projektów, no
właściwie wszystkiego, co stworzyłem. On to określił jako
takie przyjacielskie przejęcie.
Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Wrogie,
owszem, ale przyjacielskie?
– Dlatego powiedziałem, że mogło się wiązać, a nie, że
wiązało. Chociaż mimo jego zapewnień to drugie było
prawdziwe. Naopowiadał mi o technicznych aspektach
i o ulgach podatkowych, że lepiej będzie, jak jedna z jego firm
przejmie moją, ale ona tak naprawdę będzie moja, znaczy się
na zasadzie umowy dżentelmeńskiej. Nawet podpisaliśmy
stosowny dokument, w którym miałem pierwszeństwo i prawo
do odkupienia mojej firmy po spełnieniu określonych
warunków, czyli spłaty długów, jak już się pod jego
skrzydłami odbiję. I właśnie w tych warunkach tkwił problem.
To nawet nie chodziło o jakiś drobny druczek, którego i tak
pewnie bym nie doczytał. W umowie mowa była o rozwoju
i nakładach, które przyniosłyby zyski i dzięki którym
odzyskałbym moją firmę. Tylko z kolei te nakłady powiązane
były z sytuacją gospodarczą, jakimiś wskaźnikami i ogólnie
sytuacją firmy przejmującej, jak i całej korporacji, a tutaj już
generalnie wszystko mogło stać na przeszkodzie. I jak się
szybko okazało, stało. Nagle okazało się, że są inne priorytety,
a na jakichś tam rynkach to coś tam, a gdzieś tam to sprzedaż
spada i teraz ten projekt, czyli moja firma, musi poczekać na
lepszy moment. A z mojego punktu widzenia to moment się
nie zmienił. Ostatni raz widziałem właściciela mojej firmy
wtedy u ciebie i już traktował mnie tak trochę jak bezdomnego
na ulicy, który prosi o jałmużnę. Zresztą sam widziałeś.
To prawda, widziałem, ale założyłem, że Wojtek jest po
prostu sobą, czyli wrednym chujem z poczuciem niczym
nieuzasadnionej wyższości. Według mnie pieniądze
z pewnością tego nie zapewniały.
– Ale mieliśmy zacząć kampanię, to zagryzłem zęby,
w końcu o to chodziło. Od tego czasu kontakt się całkowicie
urwał. Wiedziałem co prawda, że cały czas pracujecie, więc
byłem spokojny. I nagle w zeszłym tygodniu okazało się, że
już nie pracuję w mojej własnej firmie, znaczy już nie mojej.
Jednego dnia wszystko śmiga z nadzieją na lepsze jutro,
następnego mnie już nie ma. Oczywiście zero kontaktu. Nawet
mnie przez recepcję nie wpuścili. Natomiast odwiedził mnie
prawnik, który poinformował o rozwiązaniu ze mną umowy
o pracę i możliwości odkupienia mojej firmy. Ta umowa cały
czas obowiązuje, ale nie dodał, że tylko na papierze, ponieważ
jeśli nie będzie działać, ja nie zarobię, a kredytu nikt mi nie da,
bo nawet nie ma pod co, bo już nie mam firmy. Na dodatek na
bruk poszli wszyscy ludzie, którzy ze mną byli, na dobre i na
złe. Jedyny plus, że nie mam długów – dodał z sarkazmem
w głosie – nic nie mam. Wszystko, co stworzyłem, już nie jest
moje.
Szymon nalał do kieliszków i uniósł swój w dłoni, kierując
go w moją stronę. Do biura i tak już nie miałem zamiaru
wrócić, a nie chciałem mu odmówić.
– Nie rozumiem tylko po co? Dlaczego? Jak to się w ogóle
miało opłacać? Przecież musiał sporo zapłacić za moje długi.
To rzeczywiście pozornie było bez sensu. Oczywiście
pytanie ile te długi tak naprawdę były warte, jeśli, powiedzmy
sobie, już prawie komornik, i nie tylko on, pukał do drzwi.
Taka korporacja mogła spokojnie wynegocjować z bankami
korzystną cenę. Bankom też zależało, aby pozbyć się długów.
Nie wierzyłem, aby Wojtek kiedykolwiek za coś przepłacił,
zwłaszcza że wychodził z pozycji siły. A co do podejrzanych
typów, u których Szymon również był zadłużony, wcale nie
istniała gwarancja, że nie byli z Wojtkiem powiązani.
Po co więc cały ten cyrk? Przy interesach, jakie robił
Wojtek, Szymon był zwykłą płotką, niewartą zachodu
i chociaż miałem pewność, że w umowach, o których
wspominał mój gospodarz, istniały zapisy umożliwiające
ponowną sprzedaż firmy Szymona bez oglądania się na
poprzedniego właściciela, to i tak o jakich pieniądzach
rozmawialiśmy, relatywnie mówiąc. Może w ten sposób
właśnie buduje się fortuny.
– Nie wiem – odpowiedziałem szczerze, nie sądziłem, aby
moje domysły mu w czymkolwiek pomogły. – Tak się pewnie
robi interesy.
– To twój przyjaciel? – wyrzucił nagle, jakby doznał
olśnienia, a w jego głosie wyraźnie wyczułem wrogość.
– Nie do końca. Ostatni raz widzieliśmy się w liceum
i nawet specjalnie się nie kolegowaliśmy, nigdy nie było nam
po drodze i widzę dokładnie dlaczego. Zresztą mnie i moją
firmę też załatwił – przypomniałem.
– No tak, no tak. – Chyba u mojego gospodarza alkohol
dawał znać o sobie, zwłaszcza że nie byłem pewien, czy
w ogóle coś jadł.
– Oczywiście to nie to, co z tobą, ale delikatnie mówiąc,
wredny sposób prowadzenia interesów – dodałem.
To i tak mi nie pasowało. Może i wszystkie najgorsze epitety
pasowały do mojego „kolegi”, ale jak to się miało do jego
zwierzeń, do tej dziwnej zażyłości, którą, wydawało się, chciał
ze mną zbudować?
Chyba był już na mnie czas. Nie sądziłem, abym się więcej
dowiedział.
– I mówisz, że pojawił się, kiedy było naprawdę źle, tak
totalnie znikąd? – spytałem, wstając.
– Totalnie, jakby wiedział, że jest tak źle. – Ta myśl
wymalowała się na sekundę na jego twarzy, ale po chwili
chyba dał sobie spokój z teoriami spiskowymi, pewnie
głównie ze zmęczenia spowodowanego alkoholem.
– A wiesz, co jest najlepsze? Że ja bardzo dobrze znałem
jego żonę.
Zatrzymałem się w pół kroku, starając się za wszelką cenę
nie dać po sobie znać, że ten temat szczególnie mnie
zainteresuje. Jednak niepotrzebnie się wysilałem, Szymon
niuansów na mojej twarzy z pewnością by nie dostrzegł, nie
w tym stanie.
– Tak?
– Znaczy wcześniej. Nie wiedziałem oczywiście, że to jego
żona, nawet nie znałem jej imienia, co było o tyle dziwne, że
dużo czasu spędzaliśmy razem. Teraz oczywiście wiem, że ma
na imię Aneta, ale wtedy…
Do brzegu, pomyślałem. Mojemu rozmówcy język plątał się
coraz bardziej.
– W każdym razie Aneta była przyjaciółką mojego z kolei
dobrego przyjaciela Artura… – Nagle Szymon się zawiesił
i wyraźny smutek ukazał się na jego twarzy. Byłem
przekonany, że lada chwila się rozpłacze.
Na szczęście wziął się w garść i postanowił skończyć myśl.
– Artur był malarzem, naprawdę utalentowanym. Moim
zdaniem to była kwestia czasu, zanim by się przebił.
– Był? – spytałem zainteresowany.
To chyba był ten mężczyzna, o którym wspominał Wojtek,
który rzekomo wyjechał.
– Widzisz, to był wyjątkowo ufny człowiek, którego bardzo
łatwo było skrzywdzić. Słyszałem plotki, że wyjechał, ale nie
bardzo w nie wierzę. To po prostu niemożliwe, żeby wyjechał
bez pożegnania. Zresztą gdzie miał wyjechać, jak wszystko, co
miał, było tutaj? Ale nawet gdyby, to nie ma takiej
możliwości, po prostu nie ma, żeby się do mnie nie odezwał.
Znamy, znaliśmy… Nie wiem, jak wolę myśleć. Naprawdę
chciałbym, żeby gdzieś tam sobie szczęśliwie żył, ale nie
wierzę… Ale co mówiłem? Że znamy się od dzieciństwa. To
nie był człowiek, który by po prostu zniknął.
Chyba że ktoś go zmusił, pomyślałem.
– Może jednak, różnie bywa.
– Może – powtórzył, widać było, że chciał się złapać tej
myśli.
– A z tą… Anetą coś poważnego go łączyło?
Szymon popatrzył na mnie, jakby nie wiedział, o czym
mówię, a po chwili jego twarz rozjaśnił uśmiech.
– Nie, nic z tych rzeczy.
– Jesteś pewien?
Takie dopytywanie o niby obcą mi osobę mogłem sobie
darować, ale Szymon nie dostrzegł w tym nic podejrzanego.
– Artur nie interesował się kobietami, zdecydowanie wolał
mężczyzn i to nie była żadna tajemnica, a z Anetą łączyła ich
po prostu przyjaźń. Taka dosyć dziwna, gdyż to ona zawsze
pojawiała się nagle i niespodziewanie, ale biorąc pod uwagę,
kto jest jej mężem, wydaje mi się to zrozumiałe. Nawet nie
wiem, czy Artur wiedział, kim ona naprawdę była. Ja nie
wiedziałem. Zresztą po jego zniknięciu ona również zniknęła.
Spotkałem ją dopiero na imprezie, na której też byłeś, i nawet
wtedy nie powiedziała, kim jest. Dowiedziałem się tego
dopiero późno w nocy, kiedy pieprzony Wojciech K. jej
szukał.
– Szukał jej? – Opanowanie w moim głosie zasługiwało
przynajmniej na Złotego Globa.
– Tak. – Szymon uśmiechnął się szeroko. Widać było, że
wspomnienie tamtej chwili przyniosło mu przynajmniej
satysfakcję. – Był wyraźnie wściekły, że nie mógł jej znaleźć
i powiem szczerze, że nie chciałbym się znaleźć na drugim
końcu tej wściekłości. Ale powiem ci, że mimo tego, że
jeszcze wtedy uważałem go za mojego dobroczyńcę, to
pomyślałem sobie, że fajnie by było, gdyby zniknęła z jakimś
facetem. Teraz już wiem, że by się temu skurwysynowi
należało. Chociaż nie wiem, czy chciałbym być w skórze tego
„szczęściarza”, kiedy się mąż dowie. Ale tyle jego i jeśli
istnieje, to jego zdrowie.
Nalał do kieliszków. Uznałem, że ten toast zdecydowanie
powinienem wypić.
ROZDZIAŁ 21

W domu wziąłem zimny prysznic. Wypiłem raptem kilka


kieliszków, ale chciałem się pozbyć alkoholu, nie tyle
z organizmu, co z umysłu. Inna sprawa, że nigdy nie byłem
jakimś specjalnym fanem wódki. W wyjątkowych sytuacjach
mogłem się napić, ale raczej unikałem. Rozmowę
z Szymonem mogłem śmiało zaliczyć do właśnie takich
wyjątkowych okazji, a biorąc pod uwagę informacje, których
się dowiedziałem, była to najbardziej wyjątkowa sytuacja ze
wszystkich, jakie do tej pory mi się przydarzyły.
Teraz musiałem sobie wszystko poukładać. Zebrać do kupy
informacje od całej trójki i dokładnie je przeanalizować.
Niesamowite było to, że odkąd wszyscy pojawili się w moim
życiu, stało przede mną więcej zagadek, niż uzyskiwałem
odpowiedzi. Paradoksalnie im więcej wiedziałem, tym mniej
wiedziałem. A podstawowym pytaniem było: o co w tym
wszystkim chodziło?
Musiałem prześledzić każdy krok od chwili, kiedy znalazłem
się w klubie. To był początek wszystkiego.
Nie dane jednak mi było rozpocząć jakiekolwiek
„dochodzenie”, kiedy zadzwonił telefon. Z ogromnym
zaskoczeniem zobaczyłem, że dzwoni Aneta. Natychmiast
przesunąłem zieloną słuchawkę po ekranie.
– Halo? – spytałem ostrożnie, w sumie nie wiedziałem, kogo
mogę się spodziewać po drugiej stronie.
– Halo, Kuba? – usłyszałem cichy głos.
Nie wiedziałem, czy to wynikało z faktu, że nigdy wcześniej
tak nie czułem i tego wszystkiego nie znałem, ale kiedy
słyszałem jej głos, momentalnie przenosiłem się do innego
świata. To było tak, jakby dopiero ta chwila, kiedy była obok,
choćby tylko głosem, miała sens i stanowiła jakieś dopełnienie
mnie, mojego życia. Jakbym dopiero w tym momencie
przybierał realną formę, stawał się całością.
– Spodziewałaś się kogoś innego?
– Nie, ale chyba ty się spodziewałeś.
Doskonale mnie odczytała.
– Nigdy nic nie wiadomo – odparłem i starałem się nadać
lekkość mojemu głosowi, nie chciałem dodawać jej ciężaru.
– Wiem – powiedziała ciężko. – Wiem doskonale.
– Czy coś się stało? – spytałem zaniepokojony.
– Musiało się coś stać, żebym zadzwoniła?
Musiałabyś znaleźć się sama, to po pierwsze, pomyślałem,
a biorąc pod uwagę rewelacje z popołudnia, to, że coś się
mogło stać, było wielce prawdopodobne.
Przez chwilę trwaliśmy w ciszy, jakby każde czekało, aż
drugie się odezwie. To była nasza druga rozmowa
telefoniczna, ale już chyba czuliśmy pewną niezręczność. To
nie był na pewno czas na wyznania, tylko o czym mieliśmy
rozmawiać? Jak nam minął dzień i jaki film ostatnio
widzieliśmy? Abstrahując od faktu, że nigdy tego nie
robiliśmy, to teraz byłoby to, delikatnie mówiąc, sztuczne i nie
na miejscu.
– Nie mamy sobie nic do powiedzenia. – Aneta zdecydowała
się przerwać niezręczną ciszę. – Tak szybko… Myślałam, że
tak szybko ten moment nie nadejdzie.
– Wcale nie nadszedł i co prawda nie jestem specjalistą od
związków, ale jakoś nie boję się, że kiedykolwiek nadejdzie.
My po prostu mamy tak dużo sobie do powiedzenia, że nie
wiemy, od czego zacząć, a jak się domyślam, czas też nie jest
naszym sprzymierzeńcem.
Usłyszałem, jak wypuszcza powietrze.
– Nienawidzę tego. Cokolwiek chciałabym powiedzieć, i tak
przez telefon brzmi niewiarygodnie. Tak bardzo chciałam cię
usłyszeć, a teraz się plączę.
– Już samo stwierdzenie, że chciałaś mnie usłyszeć, jest
czymś niesamowitym. – Uśmiechnąłem się, licząc, że wyczuje
ten mój uśmiech po drugiej stronie.
– Nie rozpieszczam cię, prawda?
– Czy ja się skarżę? Jeśli tak odebrałaś moje słowa, to wierz
mi, że nie chciałem, aby tak zabrzmiały.
– Wiem, wiem. Tu chodzi o coś zupełnie innego. – Jej głos
nagle ucichł, a ja postanowiłem poczekać na dalszy ciąg, który
wcale nie musiał nastąpić i nie powinienem być tym
zdziwiony.
– Widzisz – odezwała się powoli, jakby ważyła każde słowo
– to, co chcę powiedzieć, teraz, gdy rozmawiamy przez
telefon, czuję jeszcze dobitniej. Przepraszam, że tak kręcę, ale
chodzi mi o to, że cokolwiek teraz bym nie powiedziała, będąc
tak daleko od ciebie, w tym domu, który tak naprawdę nigdy
nie był mój, będzie tylko pustymi słowami. Stojąc teraz
w miejscu, w którym jeszcze kilka dni temu stałam z tobą,
słowa, których chciałabym użyć, będą tylko tym, słowami.
A przecież to czyny nas określają, prawda? Rozumiesz, co
chcę powiedzieć?
Doskonale rozumiałem. Gdyby powiedziała, że chciałaby
teraz być obok mnie, mógłbym spytać, co stoi na
przeszkodzie. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił i myślę, że
o tym wiedziała, ale rozumiałem, co czuła.
– Rozumiem – powiedziałem.
– Pamiętasz, jak powiedziałam, że boję się, że znikniesz?
– Tak.
– Teraz mam tak samo. Boję się, że jak odpłynę, to nagle
okaże się, że gadam do słuchawki, a po drugiej stronie nie ma
nikogo, że tylko sobie ciebie stworzyłam. Tego się tak boję.
Akurat Luna wskoczyła na sofę i polizała mnie po dłoni,
w której trzymałem telefon.
– Luna przesyła pozdrowienia i twierdzi, że jestem jak
najbardziej prawdziwy.
„Usłyszałem” jej uśmiech przez telefon.
– I jeszcze ona. Ucałuj ją ode mnie. Ona sprawia, że to
wszystko, ten świat z tobą i z nią, jest jeszcze bardziej
nierzeczywisty.
– Jesteśmy prawdziwi. Zapewniam cię, że oboje jesteśmy
dla ciebie i będziemy na ciebie czekać tyle, ile trzeba.
W tym momencie usłyszałem po drugiej stronie szloch,
bardzo delikatny, tak jakby Aneta za wszelką cenę starała się
go zgasić, ale nie mogła się powstrzymać.
– Naprawdę będziemy, nie ma znaczenia jak długo.
Oczywiście wolałbym, żeby to długo trwało maks godzinkę.
Usłyszałem jej śmiech przez łzy.
– To jednak taki cierpliwy nie jesteś.
– Jeśli chodzi o ciebie, to jestem i nie jestem. Ponieważ nie
chcę spędzić nawet chwili bez ciebie, ale jeśli będę miał na to
czekać, to będę.
– A ty znowu mówisz, jak jest. Chciałabym tak umieć.
Czasami to, co mówisz, po prostu ścina z nóg, jakbyś miał
wszystko przygotowane, to jest tak naturalne u ciebie, jakbyś
mówił to setki razy.
– Pewnie się powtórzyłem nie raz, mówiąc do ciebie, ale to
jest tak samo nowe dla ciebie, jak i dla mnie. Słowa, które
wydawały się poza moim zasięgiem, słowa, których myślałem,
że nigdy nie użyję, są naturalną częścią świata, do którego
mnie zabrałaś. Naszego świata.
– I właśnie o tym mówię.
Nie wiedziałem, jak prościej to wytłumaczyć. Nigdy nie
uznawałem żadnych gier, gierek, podchodów. Każde
udawanie, każde kłamstwo prowadziło do stwarzania
pozorów, a ja już to raz przerobiłem, i wiadomo, jak się to
skończyło. Wolałem niewygodną prawdę niż kłamstwo.
– Po prostu nie umiem inaczej i chcę, żebyś ty wiedziała, co
czuję.
Przez chwilę słyszeliśmy tylko swoje oddechy, ale na
szczęście wcześniejsza niezręczność zdążyła zniknąć.
– Mam jedno pytanie – powiedziała cicho.
– Śmiało – zachęciłem ją.
– Dlaczego nie byłeś na mnie zły, że cię okłamałam?
Dlaczego nie wściekłeś się? Dlaczego? – Każde „dlaczego”
było coraz cichsze.
– Jeśli dobrze pamiętam, to szczęśliwy z przyjęcia nie
wychodziłem i raczej byłem zły – stwierdziłem.
– No tak, ale kiedy przyjechałam do ciebie, to przyjąłeś mnie
z otwartymi ramionami i ani razu nie wspomniałeś o mnie
w kontekście kogoś, kto cię okłamał, kogoś, kto kłamał przez
cały czas.
Kiedy się dowiedziałem, jak wygląda prawda, moim
ostatnim uczuciem była złość na Anetę. Nie potrafiłem tego
wytłumaczyć. Myślałem bardziej, dlaczego nie powiedziała mi
o tym i co to oznaczało dla niej.
– Zrobiłaś, co musiałaś. To był twój wybór. – Nie brzmiało
to może najlepiej, ale chciałem, żeby zrozumiała, że zdaję
sobie sprawę, że musiał być powód, dlaczego postąpiła tak,
a nie inaczej.
– I to wszystko usprawiedliwia?
– Nie, ale staram się ciebie zrozumieć, zanim ocenię.
– Wobec wszystkich stosujesz taką taryfę ulgową?
Wobec nikogo nie stosowałem takiej taryfy.
– Nie, ale tylko ciebie… – zawahałem się przez moment –
…tylko ciebie kocham.
Pierwszy raz powiedzieć to wprost, pełnym zdaniem, przez
telefon. Nie tak to sobie wyobrażałem, ale właściwie to
w ogóle sobie tego nie wyobrażałem, a to był właśnie ten
moment.
Chwilę musiało potrwać, zanim ponownie usłyszałem jej
głos.
– Nie wiem, od czego zacząć – odezwała się w końcu – żeby
móc z tobą dzisiaj rozmawiać, przeszłam bardzo długą drogę.
Czasami sama się sobie dziwię, jak długa ona była. Kiedy
opuściłam dom, nie mogłam uwierzyć, że istnieją szczerzy,
uczciwi i myślący o innych ludzie. Wtedy poznałam Adę.
Moje dzieciństwo było spacerkiem przez las w słoneczny
dzień przy piekle, z którego uciekła, a jednocześnie była tak
pełna ufności i zawsze powtarzała, że to, że my dwie źle
wylosowałyśmy nasze rodzinne domy, to nie znaczy, że
wszyscy ludzie są tacy. Nawet spierałyśmy się, że nikt niczego
nie losuje. Tłumaczyłam, że ludzie są źli z wyboru, a ona się
tylko śmiała, że w takim razie jest dużo takich, co wybrali
dobro. I na dodatek była pierwsza do dawania drugiej szansy.
Tkwiło coś odrealnionego w tym jej entuzjazmie. Wtedy tego
nie rozumiałam. Dopiero wiele lat później zdałam sobie
sprawę, że to był jej sposób na radzenie sobie z przeszłością.
Ona wyparła wszystko i starała się nie dopuszczać do siebie
myśli, że cały świat jest taki jak jej dom. Musiało być inaczej,
bo w przeciwnym razie po co żyć w takim piekle. A żeby
trwać, musiała uwierzyć w lepszy świat. A potem ten „lepszy”
świat przyszedł do niej. Myślę, że wtedy zrozumiała, że tak
naprawdę ten lepszy świat nigdy nie istniał. Mnie przy niej nie
było. Pewnie pomyślała, że nawet ja nie istniałam i te nasze
kilka lat przyjaźni było tylko snem, a ona prosto ze swojego
domu trafiła do tej toalety w akademiku. Jej świat się
skończył, a mój zaraz potem, bo dla mnie też sprawa była
dosyć prosta. Ada nie była prawdziwa, tak samo jak świat, do
którego usiłowała mnie przekonać, nie był prawdziwy.
Prawdziwe było zło, prawdziwa była obojętność i pogarda,
którą spotykałam na każdym kroku, próbując wyjaśnić, kto
skrzywdził jedyną ważną osobę w moim życiu. Co było
potem, już mówiłam. Było źle, ktoś podał jedną tabletkę i już
poszło. Strasznie się rozgadałam. Pewnie to nie są słowa,
których oczekuje się, kiedy wyzna się miłość, ale wytrzymaj
jeszcze chwilę, proszę.
– Nawet więcej.
– Oczywiście. – Czułem, że się uśmiechnęła, ale czułem
również smutek bijący z tego uśmiechu. – W tym wszystkim
gdzieś zatraciłam siebie, wiedziałam, że muszę być silna, że
tylko tak mogę przetrwać, musiałam obudzić w sobie tę
dziewczynę sprzed lat, tę z domu, tę odporną, znieczuloną na
zewnętrzny świat. Zamiast tego pogrążałam się coraz bardziej.
I wtedy dałam się uwieść jeszcze raz. Wbrew wszystkiemu
starałam się uwierzyć w dobro i bezinteresowność. Szybko się
przekonałam, że albo w ogóle nie istnieją, albo po prostu nie
są dla mnie. Zbudowałam wokół siebie mur i zostawiłam
fikcyjny świat szczęśliwości tam, gdzie ich miejsce.
W bajkach. Na pewno pamiętasz, jak mówiłam o skoku. Nie
wiem, czy już w tamtym momencie, kiedy do mnie
podszedłeś, wiedziałam, jakie to będzie mieć dla mnie
konsekwencje, ale bardzo chciałam wskoczyć do ciebie.
Wiedziałam, kim jesteś, ale nie wiedziałam, jakim
człowiekiem jesteś, ale kiedy podszedłeś, poczułam coś
niewytłumaczalnego. Nie wiem, chciałam, żebyś mnie po
prostu zabrał ode mnie samej.
Aneta zamilkła. Nie wiedziałem, czy to już koniec, czy
zbiera myśli. To wszystko, co powiedziała, musiało wiązać się
z niesamowitym wysiłkiem. Niby mówiła płynnie, ale czułem,
jakby każde słowo wyrywała z siebie. Może to, że
rozmawialiśmy przez telefon, pomogło jej w tym, ale
zrobiłbym wszystko, aby być teraz przy niej.
– I kiedy słyszę twój głos, kiedy czuję cię obok, odpływam,
zaczynam marzyć, zaczynam wierzyć, że jest takie miejsce,
gdzie jesteś ty, gdzie jestem ja i gdzie jest Luna, nasz mały
świat. I wtedy zaraz atakuje mnie ta myśl, że to wszystko jest
tylko w mojej głowie, że zaraz zniknie, a miejsce, o którym
sobie pozwoliłam marzyć, nie istnieje. Ja nie marzę, bo za
marzeniami jest tylko ból.
– Ja też nigdy nie marzyłem.
– Wiem, w marzenia też nie wierzysz.
– To nie tak, może nie miałem powodów. Miałem życie,
jakie wybrałem, i po prostu nie myślałem o rzeczach, których
nie znałem ani nie rozumiałem. I ja teraz też nie chcę marzyć,
bo nie o marzenia tu chodzi. Tu chodzi o rzeczywistość, o nas,
o mnie i o ciebie.
– Ty i ja to nie jest rzeczywistość, to jest właśnie marzenie,
które nie ma szans się spełnić.
– Nic się samo nie spełnia, to my…
– My – weszła mi w słowo – byliśmy czymś wspaniałym,
najwspanialszym w moim życiu, ale… Dziękuję ci, ja… – Jej
głos wyraźnie zaczął się łamać.
Nie wiedziałem, co się dzieje, i nie mogłem z tym nic zrobić.
– …ja pokochałam to nasze marzenie, ten nasz malutki
świat… i nawet jeśli to było tylko tyle… to było warto.
– Wciąż mamy siebie – powiedziałem.
Brzmiało to strasznie desperacko, ale to akurat była ostatnia
rzecz, którą bym się przejmował. Po drugiej stronie, kilometry
ode mnie, działo się coś, na co nie miałem wpływu. Nigdy nie
czułem się równie bezradny i pozbawiony kontroli, jak
właśnie w tamtym momencie.
– Tylko w marzeniach, a on nigdy nie dopuści do ich
spełnienia, nigdy mnie nie uwolni… Muszę kończyć… I ja też
to wiem, kocham cię.
Połączenie zostało przerwane. Siedziałem jeszcze chwilę,
trzymając telefon przy uchu, jakby czekając na ciąg dalszy,
mimo że bardzo dobrze wiedziałem, że nic takiego nie nastąpi.
Nawet nie byłem pewien, czy skończyła zdanie, czy może
ostatnie słowo sam sobie dopowiedziałem.
ROZDZIAŁ 22

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było wybranie numeru,


z którego przed chwilą do mnie dzwoniła. Oczywiście
usłyszałem, że abonent jest niedostępny. Usłyszałem również,
że ma to niby być chwilowe, ale w to akurat szczerze
wątpiłem. Nawet nie wiedziałem, dlaczego tak nagle
przerwała. Mogłem się tylko domyślać, że miało to związek
z Wojtkiem. Chyba celowo unikałem słowa mąż. W tej chwili
wydawało mi się to bez znaczenia, ten most już przekroczyłem
i może to było zwykłe usprawiedliwianie siebie, ale Wojtek
nawet w innych warunkach byłby ostatnią osobą, której losem
bym się przejął. Dodając do tego, co usłyszałem od Szymona,
mogłem się z czystym sumieniem rozgrzeszyć.
Trochę to naciągane, ponieważ niezależnie jakim
człowiekiem był, to nie zmieniało tego, co ja robiłem. W tej
chwili miałem jednak inne zmartwienia. Nie dość, że nie
wyjaśniłem z Anetą wielu kwestii, a przede wszystkim tego,
co usłyszałem od Wojtka i od Szymona, to doszło jeszcze
kilka nowych. Jak choćby jedne z ostatnich słów, jakie
wypowiedziała, o tym, że jej nie uwolni, że nigdy nie dopuści
do spełnienia jej marzenia. Rozumiałem, że chodziło
o Wojtka, ale najgorsze, że w głosie wypowiadającym te słowa
czaił się strach. I moim zdaniem nie chodziło nawet o to
marzenie, w którego spełnienie najwyraźniej w tym momencie
nie wierzyła. Ten strach dotyczył jej i tego, co może się jej
przydarzyć.
Może niepewność co do tego, co się działo z Anetą,
nakręcała moją paranoję, ale kiedy składałem wszystko
w jedną całość, miałem coraz więcej powodów, aby się
denerwować. Wstałem, przeszedłem się kilka razy po salonie.
Musiałem się wyciszyć i wszystko na spokojnie poukładać.
Co wiedziałem na pewno?
Że Wojtek był manipulatorem, że uwielbiał kontrolować
ludzi, że nade wszystko cenił fakt, że byli od niego zależni, że
jedynie władza nad innymi dawała mu satysfakcję.
Oczywiście odnosiło się to do biznesu, ale z tego, co
pamiętałem z liceum, podobnie podchodził do kolegów.
Ponadto ja nie wierzyłem w podziały, w to, że ktoś był
bezlitosnym skurwysynem w pracy, ale w ogóle to cudowny,
ciepły, pełen empatii człowiek. To tak nie działało. Byłeś, kim
byłeś, albo szanowałeś innych, albo nie, tego się nie wyłączało
po godzinach. To było jak z tymi wszystkimi gangsterami, co
wydawali wyroki śmierci, ale kochali swoje rodziny.
Zaraz, czy właśnie porównałem Wojtka do gangsterów?
Widać już się nie patyczkowałem w moich ocenach. Może
były trochę na wyrost, ale moje główne zmartwienie stanowiła
Aneta, a przecież według tego, co mówiła, Wojtek przy jej
firmie zastosował bardzo podobny manewr jak w przypadku
Szymona, to znaczy przejął nad nią pełną kontrolę,
przynajmniej jej nie zlikwidował, ale nie było wcale
wykluczone, że przy nadarzającej się okazji byłby gotowy ją
sprzedać z zyskiem. W końcu firma Anety okazała się
sukcesem.
I było dokładnie tak, jak mówiłem, praktyka taka sama,
niezależnie od tego czy to żona, czy całkowicie obcy
człowiek. Inne potrzeby kontroli, to było pewne. Szymona na
pewno Wojtek miał gdzieś i mało obchodziło go, co się stanie
z projektantem.
To było niewiarygodne, jak bardzo przypominał mojego
ojczyma. Zawsze wydawali mi się podobni, ale teraz… Czy
naprawdę byłem tak ślepy? Ja, który raz wyciągnąłem gościa
ze sklepu tylko dlatego, że się chamsko odezwał do stojącej
przed nim dziewczyny. Ja, który doskonale znałem te siniaki
i te tłumaczenia, którymi karmiła mnie matka, a w które żadne
z nas nie wierzyło. Co sprawiło, że kiedy zobaczyłem
pierwszy raz siniak u Anety, to przyjąłem to wytłumaczenie?
Czy dlatego, że była tak tajemnicza, że jak coś wyjaśniła po
prostu, ot tak, to od razu uwierzyłem? A przecież powinna mi
się od razu zapalić czerwona lampka.
Tylko czy na pewno? Przecież nawet nie wiedziałem, że ma
męża, a ile ja miałem siniaków po każdym meczu koszykówki.
Ale ja to ja.
Mój umysł pracował na najwyższych obrotach, przeskakując
między skrajnościami. Kiedy jednak uraziłem ją w ramię
w kafejce, już wiedziałem, że jest mąż i że jest nim Wojtek,
który dosłownie chwilę później nakarmił mnie historyjkami
o tym, jak Aneta sama robi sobie krzywdę, aby go
szantażować.
To było po prostu niedorzeczne. I te historie o niestabilności,
o histeriach, o tym, że nigdy nie wie, jaka Aneta się pokaże.
W nic z tego nie uwierzyłem wtedy i tym bardziej nie
wierzyłem teraz.
Oczywiście prawdą było, że odkąd się poznaliśmy, Aneta
miała drobne wahania nastrojów i jej zachowania, czy nawet
nasze rozstania, wydawały się dosyć impulsywne i nagłe,
jakby wzięte z powietrza, ale dysponując tym, co wiem teraz,
mogłem je spokojnie usprawiedliwić. Przecież balansowała
między mną a Wojtkiem, a to na pewno nie była komfortowa
sytuacja, zwłaszcza że wiedziała, że on wynajmował ludzi,
którzy ją śledzili. Tłumaczył to troską, ale czy można było mu
wierzyć? Ja na pewno nie zamierzałem.
Usiadłem na sofie i zanurzyłem głowę w dłoniach.
Nie wierzyłem Wojtkowi i miałem ku temu masę powodów,
ale dlaczego z góry skreślałem wszystko, co mi powiedział
o Anecie?
Bo ją znałem tak dobrze. Normalnie powinienem się teraz
roześmiać sam sobie w twarz. Wierzyłem jej, ponieważ
chciałem jej wierzyć. Nie miałem też podstaw, aby tego nie
robić. Może poza drobnym szczegółem – że mnie oszukiwała.
Tę maleńką kwestię do tej pory ignorowałem.
Czy to, co czułem, rzeczywiście sprawiało, że byłem ślepy?
Przecież rozmawiałem z nią, widziałem jej spojrzenia,
widziałem jej gesty, słyszałem jej głos. Nie mogła mi kłamać
prosto w oczy. Zdawałem sobie sprawę, jak naiwnie to
brzmiało i jak bym zareagował, gdyby to dotyczyło kogoś
innego.
Ale dotyczyło mnie i kobiety, którą kochałem. Po raz
pierwszy w życiu czułem coś takiego i za nic w świecie nie
miałem zamiaru z tego zrezygnować. Wiedziałem, że jeśli
teraz by zadzwoniła i kazała jechać na kraniec świata,
spytałbym tylko, kiedy mam ruszać. Nie było rzeczy, której
bym dla niej nie zrobił. Jej ból był moim, a jej radość moją
radością. Nic innego nie miało znaczenia.
Kochałem ją, a ona… kochała mnie.
Tak powiedziała, a wcześniej czułem to za każdym razem,
gdy przy mnie była.
Chciałem to czuć i chciałem w to wierzyć.
Ponownie wybrałem numer, odpowiedź pozostała bez
zmian. Mogłem chodzić w kółko, mogłem wariować.
Czekanie na nie wiadomo co i niemoc były najgorsze do
zniesienia.
Musiałem zrobić coś, cokolwiek.
Chyba usnąłem przed telewizorem, gdyż kiedy Luna nagle
zaszczekała, gwałtownie otworzyłem oczy i zobaczyłem, że
cały czas jestem we wczorajszym ubraniu, a na ekranie leci
kolejny film „przydzielony” przez Netflixa.
Sprawdziłem godzinę, właśnie dochodziło wpół do ósmej.
Zwykle o tej porze byłem już w drodze do biura. Spojrzałem
na stolik, na którym stała pusta butelka po piwie. Może
właśnie piwo do spółki z wódką wypitą podczas wizyty
u Szymona pozwoliło mi w końcu zasnąć.
– O co chodzi? – spytałem Luny.
Ta w odpowiedzi tylko pobiegła do drzwi wyjściowych.
W związku z tym, że wciąż miałem na sobie ubranie,
założyłem tylko buty i wyszliśmy z domu.
Piętnaście minut później szykowałem się w łazience do
wyjścia do pracy, kiedy usłyszałem ruch przy drzwiach
wejściowych. Szybko wyszedłem i zobaczyłem Anetę witającą
się z Luną. Gdy tylko zobaczyła mnie, podbiegła i rzuciła mi
się na szyję.
Przytuliłem ją mocno.
Każdy kolejny raz, każde kolejne powitanie czułem mocniej,
bardziej, czułem całym sobą i w tym konkretnym momencie
byłem przekonany, że to jest właśnie to, że to jest szczyt. Do
następnego razu.
Poczułem jej łzy na moim policzku.
Delikatnie odsunąłem ją od siebie.
– Już dobrze – powiedziałem.
Aneta odwróciła gwałtownie głowę, tak że widziałem tylko
jej prawy policzek. Było w tym zachowaniu coś dziwnego.
Delikatnie wziąłem ją pod brodę i to, co zobaczyłem,
momentalnie wypełniło mnie gniewem.
Zacisnąłem pięści i na lewej zacisnąłem zęby, aż poczułem
ból.
– Zabiję go – wysyczałem.
Cała lewa strona twarzy Anety była spuchnięta. Nie
musiałem pytać, co się stało. Co do tego nie miałem żadnych
wątpliwości.
– Uderzył tylko raz – powiedziała i widać było, że od razu
zdała sobie sprawę, jak niedorzecznie to zabrzmiało.
Jeszcze brakowało, żeby dodała, że sobie zasłużyła. Jeśli
jednak Aneta kiedykolwiek była w miejscu, w którym sama
siebie winiła za zło, które było jej wyrządzane, to ten etap
miała już za sobą.
– Przepraszam, nie chciałam go bronić, nie chciałam, żebyś
ty się martwił.
– Zabiję go – powtórzyłem jak automat.
Trudno powiedzieć, na ile miałem zamiar naprawdę coś
takiego zrobić, ale byłem pewien, że gdyby teraz stanął przede
mną, nic by mnie nie powstrzymało przed skrzywdzeniem go.
A żadna kara nie wydawała mi się wystarczająca za to, co
zrobił Anecie i co prawdopodobnie robił od dawna.
– Nie zrobisz tego – powiedziała spokojnie, dotykając dłonią
mojego policzka. – Nie możesz, on tylko na to czeka.
– On wie?
– Coś wie na pewno – powiedziała drżącym głosem.
Poczułem, jak jej całe ciało zaczęło się trząść. Przytuliłem ją
mocniej do siebie, licząc, że to przynajmniej na chwilę ją
uspokoi.
– Co się stało? Opowiedz mi wszystko po kolei –
powiedziałem, starając się zachować jak największy spokój,
co przy oglądaniu jej obitej twarzy przychodziło mi
z ogromnym trudem.
Teraz jednak potrzebowała spokoju, i to musiałem jej dać.
Zaprowadziłem ją na sofę, gdzie usiedliśmy obok siebie.
Luna chyba wyczuła, że coś jest nie tak, bo wskoczyła obok
Anety i zaczęła ją lizać. Nie powiem, żeby to było lekarstwo
na wszystko, ale jedno spojrzenie w kochające i wierne oczy
piesy przywołało choć na chwilę delikatny uśmiech na twarzy
Anety.
– Wiem, wiem – powiedziała do Luny i delikatnie ją
pogłaskała.
Następnie spojrzała w moją stronę. Miałem doskonały widok
na jej spuchnięty policzek. Specjalnie tak usiadłem. Chciałem
mieć cały czas przed oczami efekt działań jej męża.
Jednocześnie chciałem, żeby wiedziała, że jestem z nią i dla
niej, niezależnie od wszystkiego, że nie odwrócę wzroku
w drugą stronę.
– Wczoraj, niedługo po tym, jak skończyliśmy rozmawiać,
wrócił do domu. Był wyraźnie wściekły. Dom to było jedyne
miejsce, w którym go takiego widywałam. Wtedy najlepiej
było schodzić mu z drogi. – Nagle zamilkła i spuściła wzrok.
Widać było wyraźnie, że się zawstydziła, tak jakby to, co się
działo, kiedy wpadał w szał, było również jej winą.
– I wtedy to właśnie robiłam – odezwała się po dłuższej
chwili. – W takich sytuacjach stosunkowo łatwo było go
unikać. Po pierwszym, a właściwie po drugim razie, ponieważ
z jakiegoś powodu byłam na tyle naiwna, żeby łudzić się, że
ten pierwszy raz był… nie wiem… przypadkowy. – Zaśmiała
się gorzko. – Wiem, jak to brzmi, ale to stanowiło dla mnie
taki szok. Ja wiedziałam, że ten nasz związek to nie była
miłość, przynajmniej z mojej strony, ale byłam wdzięczna za
to, co dla mnie zrobił, że przy jego pomocy podniosłam się
z dna. I dopóki trwało moje „leczenie”, wszystko było, można
powiedzieć, wspaniale, znaczy mój kontakt z rzeczywistością
pozostawiał wiele do życzenia, ale tak to odbierałam. Moje
możliwości decyzyjne też nie były najlepsze, generalnie na
wszystko się zgadzałam. Bardzo chciałam znowu stanąć na
nogi. Wtedy tego nie widziałam, dopiero po pewnym czasie
dostrzegłam, że on chciał, abym cały czas była taka, jaką mnie
poznał. Może nie aż tak na dnie, ale… Bo widzisz, im byłam
bardziej świadoma siebie, tym bardziej on się zmieniał. Wtedy
zaczęły się jego napady. Tylko że wtedy byliśmy już po ślubie.
Po ślubie… – westchnęła ciężko. – Pamiętam, że dopiero
wróciłam ze szpitala, a właściwie takiej prywatnej kliniki,
w której mnie Wojtek umieścił. Wtedy myślałam, że to dla
mojego dobra. Jedyne, co pamiętam z tamtego pobytu, to fakt,
że faszerowali mnie milionem prochów, a potem próbowali
terapii, mimo że po tych wszystkich lekach niewiele
kojarzyłam. Pamiętam, jak prosiłam, żeby mnie stamtąd
zabrał, a on tylko obiecywał, że już wkrótce. Aż nagle
pewnego dnia to się stało. Bez żadnego uprzedzenia po prostu
pojawił się i mnie zabrał. Powiedział, że lekarze stwierdzili, że
mogę wrócić do domu. Byłam tak szczęśliwa, że mogę
stamtąd wyjść, że nie zwracałam w ogóle uwagi na fakt, że
nikt ze mną nie rozmawiał. Wszystko szło przez Wojtka.
A najlepsze w tym wszystkim było to, że nie musiałam tam
siedzieć, byłam dorosła, mogłam decydować sama, ale tak
bardzo nie chciałam go zawieść, bo wydawało mi się, że
wkładał tyle trudu, abym znowu mogła normalnie
funkcjonować, że czułam, że nie mogę mu tego zrobić i skoro
wszyscy twierdzili, że powinnam tam być, to pewnie mieli
rację.
Aneta przerwała na chwilę, a jej oddech był ciężki, jakby ta
opowieść sprawiała jej najcięższy wysiłek.
– Zawiózł mnie do domu – podjęła szybko, jakby chciała
mieć tę historię jak najszybciej za sobą. – A tam było
wszystko przygotowane, sceneria jak z bajki. Właśnie wtedy
się oświadczył. Nie potrafiłam mu odmówić, zwłaszcza że
miałam masę wszystkiego w organizmie. Myślę, że wtedy
mogłam uważać, że to jest najlepsze, co mnie mogło spotkać.
Ślub odbył się dwa miesiące później. Nie chciałam tak szybko,
ale przekonał mnie, że nie ma na co czekać. Już wtedy czułam,
jakby ściany wokół mnie się zaciskały, ale tłumaczyłam to
chorobą, wciąż byłam na lekach. Lekarz przyjeżdżał do nas.
Miałam nawet prywatnego terapeutę. Byłam bardzo ślepa.
Dopiero dużo, dużo później dostrzegłam, jak to wyglądało.
Leki, które dostawałam, były uzależniające. Zamieniłam
nielegalne narkotyki na legalne farmaceutyki, które musiałam
brać dosyć regularnie, gdyż jak przestawały działać, to
zaczynałam się źle czuć. Wtedy je brałam, żeby znowu czuć
się lepiej. Błędne koło. A jeśli chodziło o terapeutę, to
wszystko sprowadzało się do tak zwanej terapii pozytywnej,
aby skupiać się na tym, co mam i jakie mam szczęście.
W teorii to brzmi sensownie, ale w praktyce, której
doświadczyłam na własnej skórze, wszystko sprowadzało się
do podkreślania, jakie mam szczęście, że spotkałam Wojtka,
kochającego, dbającego o mnie, że każda kobieta mogłaby
o takim kimś marzyć. Jak to teraz mówię, to brzmi to dosyć
łopatologicznie, ale mój terapeuta był bardzo inteligentny
i potrafił to jakoś tak podprogowo we mnie wbijać. Do dziś
nie wiem, jak się z tego wyrwałam. Pierwsze oznaki, że coś
jest nie tak, zaczęły się, kiedy wróciłam na studia. Zrobiłam to
w tajemnicy, ale nie dlatego, że wiedziałam, że się zezłości.
Chciałam zrobić mu niespodziankę. To miał być taki mój
pierwszy krok do normalności, czymkolwiek ona miała być.
I kiedy mu oznajmiłam, że wszystko załatwiłam, wtedy
pierwszy raz widziałam go zezłoszczonego. Szybko to gdzieś
zdusił, ale tego widoku nie zapomnę. Pierwszy przyszedł
około miesiąca po obronie, całkowicie niespodziewanie
i znienacka. Szykowałam się do wyjścia, takie spotkanie
z koleżankami ze studiów. Nie utrzymywałam jakichś
kontaktów koleżeńskich. Wojtek dopilnowywał, aby zawsze
mnie odebrano z uczelni. Nie broniłam się przed tym, też
specjalnie mi nie zależało na przyjaźniach. Ale to spotkanie
miało być jakieś inne, zdziwiłam się, że zostałam zaproszona,
bo przecież trzymałam się raczej na uboczu. Bardzo się
cieszyłam i tego nie ukrywałam. Wojtek wrócił wcześniej,
a nigdy tego nie robił, i był wyraźnie podenerwowany. Ja
wtedy brałam wszystko do siebie, znaczy od razu
zastanawiałam się, co zrobiłam nie tak. Wtedy nie zdążyłam
nawet pomyśleć, kiedy podeszłam do niego spytać, co się
stało… – głos jej się zawiesił na chwilę – …dostałam pięścią
w brzuch. Nawet nie pamiętam, czy mnie zabolało, szok był
chyba większy, nie mogłam uwierzyć, co się dzieje, straciłam
oddech, patrzyłam na niego, ale zanim zdążyłam się podnieść,
uderzył mnie w twarz i ponownie się przewróciłam, a on
powiedział tylko „Udanej zabawy” i wyszedł.
Aneta zagryzła wargi. Nie potrafię opisać, co działo się
wtedy we mnie, ale to miało w tym momencie drugorzędne
znaczenie. Najważniejsza była ona. Najdelikatniej jak
potrafiłem, uścisnąłem jej dłonie. Wiedziałem, że się nie
rozpadnie, kobieta, która to wszystko przeszła, z pewnością
nie miała zamiaru pozwolić sobie teraz na załamanie.
Oczywiście to nie zniknie i ten moment jeszcze przyjdzie, ale
widziałem po jej oczach, że to jeszcze nie w tej chwili. Teraz
miała zamiar skończyć swoją historię. Swoją prawdziwą
historię.
– Oczywiście nigdzie nie poszłam. – Doskonale widziałem
zacięcie na jej twarzy. – Miałam rozciętą wargę i spuchniętą
połowę twarzy. Następnego dnia były kwiaty, przeprosiny,
jakieś opowieści o stresie w pracy, i że kiedy mnie zobaczył,
gdy tak niby pięknie wyglądałam, to stał się zazdrosny, że nie
wiadomo, z kim ja się tam będę spotykać, i oczywiście, że to
się nigdy nie powtórzy.
Oczywiście, że się powtórzy, zawsze się powtarzało. To
zawsze był początek, nigdy nie koniec. Takie tchórzliwe
skurwysyny tylko to potrafiły, podnosić ręce na słabszych
i w ten sposób wyrzucać z siebie frustracje i kompleksy.
Szczerze mówiąc, mało mnie obchodziło, co spowodowało, że
stawali się tym, kim byli. Uważałem, że jedyna
sprawiedliwość, jaka mogła ich spotkać, to odpłacenie im
z nawiązką. I nikt nie mógł mnie przekonać, że na ich przemoc
jedyną odpowiedzią nie była większa przemoc. Oni musieli
poczuć swoje lekarstwo na własnej skórze.
– Nie byłam może aż tak naiwna, aby w to uwierzyć, ale
przez dłuższy czas był spokój, tak jak wcześniej, aż do
drugiego razu. Teraz wszystko widzę doskonale, ale wtedy
wciąż brałam leki. Co prawda podejmowałam próby, aby je
odstawić, ale wtedy cała trójka, jak jeden mąż, przekonywała
mnie, że jest za wcześnie. Tłumaczono mi, że oczywiście
zmierzamy we właściwym kierunku. Zmieniano mi leki na
inne, zmieniano dawki, aby jak to mówili, wyjść z tego
płynnie. Drugi raz przyszedł, gdy powiedziałam, że myślę
o wzięciu pożyczki na mój biznes. Dopóki wszystko było
w fazie projektowania, znaczy głównie w sferze pomysłów,
traktował mnie z pobłażliwością, ale kiedy wypaliłam z tym
kredytem, nie było taryfy ulgowej. Nie wiem, jak mogłam nie
dostrzec tego, co się zbliżało. Po trzecim uderzeniu straciłam
przytomność. Nie wiem, ile czasu dochodziłam do siebie pod
opieką zaufanych lekarzy Wojtka. Nie muszę ci mówić, ile we
mnie wpakowano różnych środków. Kiedy doszłam do siebie,
okazało się, że już Wojtek zadbał o finansowanie mojej firmy.
Opowiadałam ci o tym. Mało tego, wszyscy powtarzali, że to,
co mi się stało, to był wypadek, że poczułam się źle i spadłam
ze schodów i bardzo wszystkich wystraszyłam. Początkowo
pomyślałam, że to Wojtek przedstawił taką wersję, gdy zdał
sobie sprawę, jak bardzo mnie pobił, ale niedługo potem
okazało się, że wszyscy zainteresowani wiedzą, jak wyglądała
prawda, ale ona nikogo nie obchodziła.
Oczywiście, że nie obchodziła. Lekarz i wszyscy
zainteresowani byli z pewnością dobrze opłaceni przez
Wojtka, a ten nie akceptował żadnych prób przejęcia przez
Anetę kontroli nad swoim życiem. Wszystko było aż nadto
jasne, znalazł dziewczynę, która przechodziła przez najgorszy
etap swojego życia, kiedy otoczył ją „opieką” i uzależnił od
siebie. A kiedy próbowała sama zadbać o siebie, szybko
pokazał, gdzie jest jej miejsce.
– Tak bardzo już mnie więcej nie pobił. Może uznał, że
zrozumiałam lekcję, ale na wszelki wypadek, tak dla
przypomnienia, dostawałam cios tu czy cios tam. Po prostu
gdy przechodziłam albo stałam obok – w brzuch, w żebra,
w plecy, w ramiona, z uśmiechem na twarzy, tak żebym
pamiętała, żebym nie poczuła się za pewnie. A i reguły zostały
mi oznajmione dosyć szybko. Jeśli kiedykolwiek będę chciała
cokolwiek zgłosić, on ma tonę dokumentów i zaświadczenia
lekarzy, że jestem pod stałą opieką psychiatryczną, że sama
siebie krzywdzę, zarzucając to jemu, że jestem niestabilna.
Powiedział, że jest przygotowany na wszystko, i wiedziałam,
że mówi prawdę. Wiedziałam, że ma znajomych w policji i to
wysoko w policji, o prokuraturze nawet nie wspominam.
Dzisiaj wszystko to powtórzył, podkreślając, że jeśli myślę, że
od niego odejdę, to żebym o tym zapomniała, bo prędzej mnie
zabije i upozoruje samobójstwo. Powiedział to otwarcie, a ten
skurwysyn stał obok niego i tylko się uśmiechał. Widział, jak
mnie bił.
– Ten Jan? – spytałem przez zaciśnięte zęby.
– Tak – potwierdziła z nienawiścią w głosie. – On jest jak
duch, zawsze przy Wojtku. Zawsze.
– Nie zdążyłem ci opowiedzieć o wizycie Wojtka u mnie
i jeszcze wczoraj widziałem się z Szymonem.
Czułem, że muszę jej opowiedzieć wszystko, czego się
dowiedziałem. W jak największym skrócie streściłem dziwną
wizytę Wojtka u mnie oraz wszystko, co mi powiedział
Szymon.
Kiedy skończyłem, Aneta przez dłuższy czas siedziała
w ciszy. Podczas mojej opowieści wyraz niedowierzania na jej
twarzy był coraz większy, aby na końcu przejść całkowitą
transformację i zamienić się w pełne zrozumienie.
– Uwierzyłeś mu? – spytała nagle, kierując spojrzenie
w moją stronę.
– Jeśli mówisz o twoim mężu, to nawet przez chwilę.
– A nie pomyślałeś, że może rzeczywiście jestem niestabilną
wariatką? W końcu od początku cię okłamywałam.
– Już o tym mówiliśmy, a twojemu mężowi nigdy nie
wierzyłem.
– Ale to wszystko, co mówił, może być prawdą, i teraz też
karmię cię kłamstwami. Wiesz, kto raz skłamał, nie będzie
miał problemu, aby zrobić to znowu, a ja od tego zaczęłam.
– Dlaczego to robisz? – spytałem. – Dlaczego za wszelką
cenę chcesz być winna?
Aneta na chwilę spuściła wzrok.
– Bo może jestem. Może to wszystko moja wina. Gdybym
poszła z Adą, a nie postanowiła się uczyć, akurat tego jednego
dnia, może nic by się nie stało. – Łzy popłynęły jej po
policzkach.
– A może stałoby się wam obu.
– A tak na tym wygrałam? A Artur, kolejny dobry człowiek,
w którego życie weszłam i który najprawdopodobniej zapłacił
za to wysoką cenę?
– Tego nie wiesz – wtrąciłem bez przekonania.
Kiedy usłyszałem historię Szymona, brałem pod uwagę fakt,
że może rzeczywiście Wojtek, a raczej ktoś, kogo wynajął,
zrobił mężczyźnie krzywdę, ale myślałem o tym czysto
teoretycznie, że po prostu była taka możliwość. Po dzisiejszej
rozmowie nic by mnie nie zdziwiło.
– Mogę udawać, że nie wiem, ale taka jest prawda. Szymon
dobrze ci powiedział, nie ma możliwości, aby Artur w ogóle
nie dał znaku życia. Pamiętam, jak go poznałam,
potrzebowałam czegoś do udekorowania biura i koleżanka
poleciła mi nieznanego malarza. – Aneta wzięła głęboki
oddech.
Widać było, jak wspomnienie przyjaciela na nią działa i że
robi wszystko, aby nie wybuchnąć płaczem. Jeśli Wojtek
sugerował, że jego żona miała jakiekolwiek problemy, to
trudno było mi wyobrazić sobie kogoś, kto tyle przeżył
i takowych by nie miał.
– Od razu przypadliśmy sobie do gustu. To właśnie on
pomógł mi rzucić leki, był to długi i powolny proces, ale
miałam właśnie jego wsparcie. On był całe życie sam. Jego
rodzice, dobrzy, bogobojni katolicy, wyrzucili go z domu, gdy
tylko przyznał się do swojej orientacji, a miał wtedy
szesnaście lat. Nie wiem, może to nas właśnie przyciągnęło do
siebie. Byliśmy dwójką rozbitków. To, co dla mnie zrobił, nie
mogło się z niczym równać, a jedyne, co dostał w zamian… –
W tym momencie emocje wzięły górę, a głos jej się załamał.
Szybko zdusiła je w sobie. Mogłem się tylko domyślać, że
była to umiejętność nabyta przez lata bycia ofiarą przemocy,
tak fizycznej, jak i psychicznej. Zamykała je, aby móc iść
dalej, aby nie pozwolić sobie na załamanie.
– A teraz ciebie wciągnęłam…
– Przestań – przerwałem jej – w nic mnie nie wciągnęłaś.
Jestem duży, wiem, co robię – powiedziałem w miarę
stanowczo.
– Jesteś pewien? Gdybyś wtedy, w ten sobotni wieczór,
wiedział to, co wiesz teraz, czy na pewno zrobiłbyś to samo?
Wątpię.
Wziąłem ją za ręce.
– A ja nawet przez chwilę. To, co wiem teraz, nic by nie
zmieniło, a na pewno nie odepchnęłoby mnie od ciebie.
Zawsze kierowałem się określonymi zasadami, ale potem
zobaczyłem ciebie. – Uśmiechnąłem się delikatnie.
– Przeze mnie złamałeś swoje zasady.
– To były głupie zasady. A tam byłaś ty. Kiedy podszedłem
do ciebie, od razu spojrzałem, czy nie masz obrączki, ale
myślę, że to już wtedy nie miało znaczenia. Pewnie bym zaraz
odszedł, ale i tak dla mnie było już za późno.
– Tak od razu?
– Może łatwiej się mówi z perspektywy czasu, ale właśnie
tak od razu.
Siedzieliśmy wpatrzeni w siebie, znowu na naszym skrawku
świata, jakby nic innego nie istniało, a nie
najprawdopodobniej zaciskało się właśnie wokół nas. Pewnie
tym bardziej nasza potrzeba bliskości była jeszcze większa.
Chcieliśmy tak trwać, choćby przez kilka chwil.
Jednak negacja rzeczywistości to nie było coś, w czym się
dobrze czułem. Ja musiałem działać. Nie miałem w tym
momencie pojęcia, na czym to działanie miałoby polegać, ale
coś musiałem zrobić.
– Zostaniesz tutaj – powiedziałem na tyle przekonująco, na
ile się dało.
– Nie mogę. – Pokręciła głową.
– Musisz.
– Zrozum, nie mogę, on mnie znajdzie, jeśli już nie wie,
gdzie jestem.
– Gdyby wiedział, to już by tu był.
Nie miałem pewności, czy to takie oczywiste, ale jeśli mogło
przekonać Anetę, to warto było spróbować.
I musiałem przyznać, że przez sekundę wydawało mi się, że
zadziałało.
– Ale on musi wiedzieć. Dlaczego przyszedł ci się
„zwierzyć”, a później nagle całkowicie zignorował całą tę
kampanię? On nie robi niczego przypadkiem.
– Może w tej historii z kampanią nie chodziło wcale o mnie.
– W to akurat wątpiłem. – A nawet jeśli, to może chciał mi
pokazać, jak niewiele znaczę przy nim. Zawsze odnosiłem
wrażenie, że ma jakiś kompleks na moim punkcie. Może w ten
sposób poczuł się lepiej. A to, że udawał przyjaciela… on
zawsze kogoś udawał.
To, co powiedziałem, było dosyć naciągane i nie czułem się
najlepiej, naginając prawdę wobec Anety, ale cel był inny. Nie
wiem, co miałoby być dalej, ale w pierwszej kolejności
chciałem zapewnić jej bezpieczeństwo. Niby mogłem
zaproponować, abyśmy zgłosili się na policję, ale po pierwsze
byłem na sto procent pewien, że z punktu widzenia Anety
takie rozwiązanie w ogóle nie wchodziło w grę i trudno było
mi się dziwić, zważywszy na jej doświadczenia, plus Wojtka
koneksje. A po drugie, biorąc pod uwagę władzę zwierzchnią
nad policją, prędzej pomogliby mu bić żonę, niż wnieśli
oskarżenie przeciwko sprawcy.
Nic dziwnego, że Wojtek miał takie dobre układy z władzą,
która programowo nienawidziła kobiet.
– I co zrobimy dalej? – Aneta najwyraźniej chciała się
chwycić tej myśli, przynajmniej na chwilę.
– Wyjedziemy – strzeliłem bez zastanowienia i coś, co
w pierwszej chwili wydało mi się dosyć absurdalnym
pomysłem, już po chwili zaczęło nabierać kształtów.
Wyjazd oznaczał działanie, a w tym czułem się najlepiej.
– Gdzie? – Spojrzała na mnie, a na jej twarzy pojawił się
delikatny uśmiech. – Ja nic nie mam.
Niestety nietrudno było dostrzec w nim coś na kształt
pobłażliwości. Dla niej ten pomysł musiał wydać się jeszcze
bardziej oderwany od rzeczywistości. Ale ja z kolei jakbym
dostał wiatru w żagle.
– Dowód masz?
Kiwnęła niepewnie głową.
– To wystarczy, bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy, bierzemy
Lunę – zainteresowana zamerdała ogonem – i ruszamy.
– A twoja praca, a twój dom, a pieniądze?
– To tylko praca, nie ma żadnego znaczenia, mogę odejść
w każdej chwili. Mieszkanie zawsze mogę sprzedać, a jest
trochę warte. A pieniądze mam, więcej, niż potrzebuję. Nigdy
nie miałem wygórowanych potrzeb, a pieniądze zbierałem
z myślą o takiej chwili, chociaż nigdy nie przypuszczałem, że
może nadejść. To nie jest problem. Po prostu wychodzimy
i ruszamy.
– Ale ja… – zaczęła. – Ja mam…
To był bolesny widok, kiedy Aneta przeszukiwała zakamarki
pamięci, aby znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś, cokolwiek,
co by ją trzymało. Z jednej strony mogłoby to być formą
wyzwolenia. Ja właściwie w każdej chwili mogłem wyjść.
Trochę szkoda było mi mojej kolekcji płyt, ale jeśli musiałbym
je zostawić, trudno. Ktoś mógłby powiedzieć, że to smutne, że
nie mam nic innego, ale w moim życiu były tylko Aneta
i Luna, reszta to tylko rzeczy. Jak powiedział kiedyś bohater
grany przez Jana Nowickiego w filmie „Wielki Szu”, rzeczy to
tylko złotówki. Podobnie jak moje mieszkanie. Spędziłem
w nim większość mojego dorosłego życia, ale beze mnie,
mojej piesy i teraz bez Anety to będą tylko mury.
– Czy to nie jest przerażające, że nie mam nic, czego nie
mogłabym zostawić? – Spojrzała na mnie. – Może poza moją
firmą, która na papierze wcale nie jest moja i Wojtek nigdy mi
jej nie odda.
– Ja też nie mam – powiedziałem, chcąc unaocznić jej, że
nie jest to takie niezwykłe. – Ty, Luna, to cały mój świat.
Technicznie rzecz ujmując, praca również stanowiła dużą
część mojego życia, ale jak pokazały ostatnie tygodnie, były
niczym przy Anecie. Coś, co kiedyś dawało mi naprawdę dużą
satysfakcję, było już częścią historii.
– Kiedy? – spytała nagle.
To już było konkretne pytanie. Przed chwilą się
zadeklarowałem. Czy naprawdę mieliśmy wprowadzić to
w życie? To było prawdziwe szaleństwo. Pełne szczęścia
szaleństwo. Czy nie tego właśnie chciałem? Szybko
wygasiłem roznoszący mnie od środka entuzjazm. Nigdy nie
dawałem się ponosić emocjom, dopóki nie miałem do
czynienia z konkretnym wynikiem, ale to nie mogło się
równać niczemu, co mnie spotkało w życiu.
– Zaraz – odpowiedziałem. – Znaczy dzisiaj. Jak
najszybciej.
W oczach Anety znowu zagościł strach.
– Czego potrzebujesz? – spytałem szybko.
Ta decyzja oparta była bardziej na emocjach niż na
rozsądnym planowaniu, ale bałem się, że im dłużej będziemy
rozważać za i przeciw, mogą się pojawić jakieś przeszkody.
Nic mi nie przychodziło do głowy, ale nie byłem pewien, co
kombinuje Wojtek, a zakładając, że to wszystko, co
wiedziałem, było prawdą, to z pewnością nie czekało nas
z jego strony nic dobrego. Może udzielał mi się niepokój
Anety, ale jeśli mieliśmy ruszyć gdziekolwiek przed siebie, to
im szybciej, tym lepiej.
– Muszę pojechać do mojego biura. Tam mam wszystkie
ważne dla mnie rzeczy. – Na moment spuściła głowę. –
Wszystkie drobiazgi związane z Adą. Chcę też się pożegnać.
To jest wspaniały zespół. Ten sukces jest tak samo ich jak
i mój.
– Dobrze – powiedziałem. – Ja podjadę do siebie, też chcę
się pożegnać.
Po tych słowach nie mogłem powstrzymać uśmiechu. To się
naprawdę działo i mimo okoliczności radość po prostu mnie
rozpierała.
Dotknąłem delikatnie policzka Anety.
– Nikt nigdy więcej cię nie skrzywdzi.
Widziałem w jej oczach, że bardzo chce mi wierzyć, ale jej
całe życie było złożone z ciosów w tę wiarę i potrzeba było
o wiele więcej niż tylko mojego zapewnienia, aby w tych
oczach pojawiła się prawdziwa ufność. Wiedziałem, że to
będzie długa droga, ale chciałem na nią wejść tak szybko, jak
to było możliwe.
– Wiem – odpowiedziała.
To jedno słowo znaczyło dla mnie więcej niż wszystkie
„kocham cię” świata.
– To się dzieje naprawdę? – spytała, uśmiechając się nie do
końca pewnie.
– Tak, wyjeżdżamy.
– Gdzie?
– Do Portugalii – odparłem.
– A dlaczego tam? – Uśmiechnęła się.
– Bo tam jest ocean.
– Chciałabym zobaczyć ocean z tobą.
– I zobaczysz, już za kilka dni. Nie będziemy się spieszyć,
pojedziemy powoli.
– Dobrze, tak zrobimy.
Aneta przytuliła się do mnie i może tylko tak mi się
wydawało, ale jakiś smutek bił z ostatnich słów, które
wypowiedziała.
Spojrzałem jej w oczy i powtórzyłem:
– Dokładnie tak zrobimy. Ile czasu potrzebujesz?
– Godzinę, może dwie.
– Może pojadę z tobą? – spytałem.
Nie byłem gotowy się rozstawać. Czułem niepokój i na
pewno nie był on irracjonalny.
Nagle Aneta wstała.
– Im szybciej wyjdziemy, tym szybciej wrócimy –
powiedziała zdecydowanym głosem.
Momentalnie ruszyła do wyjścia, podobnie jak wiele razy
wcześniej. Nagle i nieoczekiwanie miała zniknąć. Tym razem
jednak miało być inaczej, teraz miała wrócić.
Wyszliśmy z mieszkania, podeszliśmy do windy.
Nacisnąłem przycisk.
– Ja też zaraz pojadę i za godzinę widzimy się z powrotem.
Dałem jej do ręki mój klucz.
– Jeśli będziesz wcześniej.
– Będę na ciebie czekała – odparła z przekonaniem.
Oboje bardzo chcieliśmy wierzyć w naszą podróż.
Po chwili drzwi od windy się otworzyły, a Aneta weszła do
środka.
Drzwi już się zamykały, kiedy powstrzymała je dłonią.
– Wtedy, w tę sobotę, ja miałam skoczyć. Miałam już dość,
może o jedno uderzenie za dużo, a może po prostu
wiedziałam, że się nigdy nie wyrwę, że moje życie to jest
właśnie ta niewidzialna złota klatka. Nie wiem. Siedziałam
wtedy i czułam pewną ulgę, że to już niedługo, że ten ból
i strach się skończą, że nie pociągnę już nikogo na dno, tak jak
zrobiłam z Adą i Arturem. Nawet na chwilę przestałam się
bać. I skoczyłam, nie do końca tak, jak planowałam, ale tam,
gdzie „skoczyłam”, stałeś ty i mnie złapałeś, i za nic nie
chcesz puścić.
– I nie puszczę.
– I ja nie chcę, żebyś puścił. Po raz pierwszy w życiu chcę,
aby mnie ktoś trzymał.
W tym momencie puściła drzwi, które powoli zaczęły się
zamykać.
– Za chwilę – powiedziałem w ostatniej chwili.
Jeśli Aneta coś powiedziała, to już nie usłyszałem.
Nie miałem czasu do stracenia. Musiałem zabrać
dokumenty, telefon i zamówić taksówkę. Nie dość, że późno
wstałem, to jeszcze wizyta Anety sprawiła, że do pracy byłem
spóźniony. Dochodziła dziesiąta. To i tak nie miało już
znaczenia. Jechałem się pożegnać i zabrać parę drobiazgów
z biura. I oczywiście, co najważniejsze, samochód z parkingu,
który tam wczoraj zostawiłem przed wizytą u Szymona.
Zanim ruszyłem z powrotem do mieszkania, usłyszałem
dźwięk zatrzymującej się windy. Czyżby Aneta zmieniła
zdanie i wróciła?
Odwróciłem się w kierunku dźwięku. To jednak była druga
winda.
Ze środka wyszło pewnym krokiem dwóch mężczyzn.
W jednym rozpoznałem Jana, ochroniarza Wojtka. Nie wiem,
czy miał skupić na mnie swoją uwagę, ale „niespodzianka”
w postaci ciosu w brzuch przyszła od drugiego, którego nie
znałem. Powietrze uszło ze mnie momentalnie i zgiąłem się
wpół, z trudem utrzymałem się na nogach. Na niewiele się to
zdało, gdyż następny cios sierpowy trafił mnie w lewy
policzek. Moja próba zasłonięcia głowy na wiele się nie zdała,
chociaż nie chcę myśleć, co by było, gdyby cios był czysty.
Tyle jednak wystarczyło, aby mnie przewrócić.
Jako człowiek trenujący kiedyś sztuki walki i generalnie
wysportowany, nie miałem powodów do dumy. Nie dane było
mi jednak długo użalać się nad sobą. Nieznajomy mężczyzna
przygniótł mnie swoim ciałem i przytrzymał moje dłonie. Jan
zaś pochylił się nade mną i zanim zdążyłem się zorientować,
wstrzyknął mi coś w szyję.
Zanim zanurzyłem się w ciemność, zdążyłem tylko usłyszeć
gdzieś za drzwiami mieszkania ujadającą Lunę.
ROZDZIAŁ 23

Złapałem kontakt z rzeczywistością, po czym otworzyłem


oczy. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ale wiedziałem, że siedzę
na czymś miękkim. Czułem ból głowy. Starałem się
przypomnieć sobie, co dokładnie się stało. Jan z drugim
ochroniarzem wyszli z windy, a potem wszystko potoczyło się
bardzo szybko. Poczułem pulsowanie w lewym policzku, to
tam trafił cios. Cofnąłem się myślami. Aneta miała pojechać
do pracy.
Właśnie, Aneta. Co z nią?
Niekontrolowanie otworzyłem oczy.
– No nareszcie – usłyszałem głos Wojtka. – Śpiąca królewna
się obudziła.
Ten komentarz najwyraźniej rozbawił siedzącego obok mnie
bezimiennego mężczyznę. Siedziałem za kierowcą, którym,
jak się domyśliłem, był Jan. Po przekątnej miałem Wojtka,
a obok tego, który był powodem mojego bólu twarzy.
– Trochę się spieszę, więc cieszę się, że do nas dołączyłeś.
Chciałem zamienić z tobą kilka słów, chociaż to ja raczej będę
mówił.
Postanowiłem przynajmniej na razie się nie odzywać.
Udawanie oburzenia z powodu tego, co się stało, nie miało za
bardzo sensu. Byliśmy dorośli i obaj wiedzieliśmy, dlaczego tu
się znalazłem, przy czym ja nie wiedziałem, co będzie dalej,
ale jakoś nie spieszyło mi się zdobywać tę wiedzę.
Wojtek popatrzył chwilę na mnie w milczeniu i chyba po raz
pierwszy, odkąd pojawił się u mnie w biurze, nie mogłem
rozgryźć, co kryje się za wyrazem jego twarzy. Czyżby
dopiero teraz pokazał mi swoje prawdziwe oblicze?
Po chwili kiwnął głową, cały czas nie spuszczając ze mnie
wzroku.
Obaj pozostali mężczyźni bez słowa wysiedli z samochodu.
Nie oddalili się jednak, tylko stanęli obok, jakby czekając na
kolejny gest swojego szefa.
– Chciałem, żebyśmy mieli chwilę dla siebie. Wiesz, przez
wzgląd na stare czasy.
Chyba nie było sensu dłużej udawać.
– My nie mamy starych czasów – odparłem oschle.
– Ano nie mamy – stwierdził, zupełnie niezrażony moim
tonem. Inna sprawa, że raczej on rozdawał tutaj karty – ale
chyba nadrobiliśmy wszystko z nawiązką. Wydaje mi się, że
bliżsi już sobie nie możemy być.
Postanowiłem zostawić to bez komentarza. Wojtek też chyba
na takowy nie czekał.
– Pięknie tutaj. Poznajesz to miejsce?
Uniosłem się lekko na siedzeniu, wyglądając przez okno.
Niespecjalnie zależało mi na widokach, natomiast chciałem
w miarę możliwości rozprostować zdrętwiałe ciało i ręce. Nie
wiem, co sobie wyobrażałem po obejrzeniu masy filmów, ale
rąk nie miałem związanych. Może wyobraźnia podsuwała mi
najbardziej ekstremalne scenariusze, ale moi porywacze nie
uznali za stosowne związać mi rąk. Może rzeczywiście
przesadzałem w moich wizjach, a może po prostu nie uważali
mnie za jakiekolwiek zagrożenie. Inna sprawa to, że nikt nie
zadaje sobie tyle trudu, jeśli jedyne, co chce zrobić, to
porozmawiać.
Nie wiedziałem, ile to może pomóc, ale wolałem zachować
daleko posuniętą czujność. Cokolwiek mi wstrzyknięto, nie
zakłócało mojej sprawności. Przynajmniej nic nie czułem,
kiedy siedziałem. Trudno powiedzieć, jak mój organizm by
zareagował, gdybym gwałtownie stanął na nogi. Na razie
jednak mi to nie groziło.
Po położeniu słońca oceniłem, że jest już dobre popołudnie.
Mogła być już nawet piętnasta. Dzień w końcu jeszcze cały
czas się wydłużał.
Czy poznawałem tę okolicę? Oczywiście, że poznawałem.
Co prawda akurat w tym konkretnym miejscu nie byłem,
ponieważ nie przypominałem sobie wjazdu do lasu, ale że tuż
obok była nasza łąka, nie miałem wątpliwości. Pytanie, skąd
o tym wiedział Wojtek? A może już powinienem przejść na
Wojciecha K.
– Oczywiście, że poznajesz. Wątpię, aby cokolwiek ci
umknęło, nawet jeśli byłeś zapatrzony w jedną stronę.
Widzisz, mnie też mało co umyka i może wykorzystywałem to
do innych celów, ale miałem tak od zawsze. Kolejna rzecz,
którą mamy wspólną.
Nie miałem zamiaru pytać, jakie są inne, ale ta dziwna
rozmowa zaczynała mnie męczyć, wolałbym, żeby przeszedł
do konkretów. Inna sprawa, że nie byłem pewien, czy
powinienem się spieszyć.
– Czy to – wskazałem siebie, samochód i stojących na
zewnątrz mężczyzn – ma jakiś cel?
– A jak myślisz?
Ewidentnie dostałem głos. Szczerze mówiąc, miałem dosyć
tej szarady, abstrahując od faktu, że martwiłem się o Anetę.
Czy czekała na mnie, czy może spotkał ją podobny los jak
mnie i delikatnie mówiąc, Wojtek ją „przejął”? Skupianie się
na niej pozwalało mi odciągać myśli od tego, co przede mną.
– Wystarczyło poprosić, nie trzeba było urządzać tej całej
szopki.
– Wrażenie jednak jest inne. Musisz przyznać?
– Muszę. To prawda. Nie ma to jak wysłać mięśniaków, żeby
załatwili twoje sprawy, to prawie jak synonim dużego
samochodu. Podejrzewam, że im ktoś bogatszy, to pewne
braki musi sobie rekompensować w bardziej spektakularny
sposób.
Chciałem wywołać reakcję i to mi się udało. Na
zadowolonej z siebie masce, jaką była twarz Wojtka, pojawił
się pierwszy grymas wściekłości, który jednak szybko starł.
– Może masz rację – powiedział. – Może zawsze miałem
jakiś kompleks ciebie, że wszystko ci tak łatwo przychodziło.
– Nic mi łatwo nie przychodziło – odparłem.
– No nie wiem. Zastanawia mnie jednak inna rzecz. Czego
tak naprawdę ci zazdrościłem? Niby zrobiłeś karierę, ale na
wymyślaniu haseł dla debili. Przecież oni i tak wszystko
kupią, to tylko kwestia ceny. Każde gówno da się sprzedać.
Nie wiem, czy to takie osiągnięcie.
– Dla niektórych tak – odparłem.
– Ale dla ciebie nie? – Tym razem widać było
zainteresowanie w jego oczach.
– Przez długi czas nikt nie był tak dobry jak ja – pokusiłem
się o szczerość. – Zresztą teraz też mało jest, a co o tym myślę
jako o zjawisku, to w tej chwili nie ma nic do rzeczy.
Zacząłem od zera i wygrałem, to mi wystarcza.
Uznałem, że temat jest wyczerpany. Nasze „spotkanie”
chyba nie dotyczyło moich sukcesów zawodowych, ale biorąc
pod uwagę sytuację, w której się znalazłem, nie mogłem się
powstrzymać, żeby jeszcze czegoś nie dodać.
– Przynajmniej nikt mi nic nie podarował.
To był czuły punkt.
– Jeśli pijesz do tej masakry, którą zostawił mój ojciec, było
gorzej, niż gdybym zaczynał od zera.
Szczerze w to wątpiłem, ojciec Wojtka był kiepskim
biznesmenem i to mój ojczym ciągnął go na swoich barkach.
Ale nawet kiedy tego zabrakło, to trudno było mi wyobrazić
sobie, że ojciec Wojtka wszystko rozpieprzył, zwłaszcza że
Wojtek już wtedy aktywnie działał w rodzinnym biznesie.
– Skoro tak mówisz – odparłem.
– Obaj wiemy, że twój ojczym ciągnął cały interes, ale jak
postanowiłeś się go pozbyć, to trochę się wszystko posypało.
Mogłeś przynajmniej uprzedzić.
Postanowiłem puścić tę uwagę mimo uszu. Nie wiedziałem,
jakie uczucia chciał wzbudzić u mnie tym komentarzem, ale
wybrał sobie kiepski temat. Jedyne, czego żałowałem, to to, że
mój ojczym nie spadł z tych schodów wcześniej.
– Ty chyba też nie wyszedłeś na jego śmierci źle.
Powiedziałbym, że nawet lepiej niż ja, bo przynajmniej coś
skorzystałeś. Kupiłeś wszystko po dosyć okazyjnej cenie,
rzekłbym.
– Po takiej, za jaką mi sprzedano. Uczciwie.
Ledwo powstrzymałem śmiech.
– Wykorzystanie kobiety w potrzebie nazywasz uczciwym. –
Może uwaga nie do końca odpowiadała prawdzie, moja matka
z pewnością nie straciła na tym interesie, ale ta uwaga trafiła
w czuły punkt. – To chyba jest twój sposób, wykorzystać
kobiety, które są słabe.
– Jeśli twoja matka była słaba, to tylko dlatego, że
pozwoliłeś ją obijać przez tyle lat. I to chyba jest twój sposób:
zawsze pozwalasz bić swoje kobiety. Nawet jeśli one nie
zawsze są twoje. Średnia ta twoja opieka.
Gdybym tylko drgnął, ci dwaj kolesie na zewnątrz
momentalnie by zareagowali, a ja nawet nie sięgnąłbym
Wojtka. Musiałem zachować spokój.
Oparłem się wygodnie na siedzeniu. Chciałem
zademonstrować opanowanie. Z doświadczenia wiedziałem,
że mało co potrafiło wyprowadzić z równowagi drugą stronę,
jak opanowanie u pierwszej.
– Zawsze się zastanawiałem, jakim trzeba być gnojem, żeby
bić kogoś słabszego od siebie, kogoś, kto ci ufa, kogoś, kto się
tego nie spodziewa. Na pewno trzeba być tchórzem, który jeśli
spotka kogoś silniejszego, to się zasłania innymi. No powiedz
mi, jak się nad nią znęcasz, to ci staje czy w ogóle nie masz
pojęcia, co to za uczucie?
Nie były to najbardziej wyszukane słowa, ale strach o Anetę
oraz wściekłość na siedzącego przede mną osobnika, bo słowo
„mężczyzna” jakoś mi nie pasowało, zaczęły brać nade mną
górę. Chyba również nie do końca przyjmowałem do
wiadomości zagrożenie, które nade mną wisiało.
Musiałem przyznać, że Wojtek trzymał się w ryzach, ale co
niby miał zrobić, nie sądziłem, że może mnie uderzyć, kiedy
byliśmy sam na sam, a jego mięśniaki były na zewnątrz.
– Akurat tym nie musisz się martwić – powiedział wręcz
lodowatym tonem. Widać było, że opanowanie dużo go
kosztuje. – Raczej powinieneś skierować myśli na rzeczy,
których ty już nigdy nie poczujesz. A jeśli zaś chodzi
o kobietę, po którą wyciągnąłeś swoje łapy, to widzisz… ona
zawsze była bardzo niestabilna, a jej ostatnie zachowania… To
znikanie z domu, samookaleczanie… Będę musiał ją zamknąć,
dla jej dobra, oczywiście. Tylko tym razem nie będzie to żaden
ośrodek z najwyższej półki, ale myślę, że znajdziemy jakiś
stary zakład, gdzieś na jakimś totalnym zadupiu, gdzie nocami
będzie jej dotrzymywał towarzystwa jakiś obleśny sanitariusz,
może nawet kilku. – Przez chwilę zrobił minę, jakby się
zastanawiał. – To dobry pomysł, w końcu ona lubi się pieprzyć
poza domem, to jakoś trzeba to zorganizować. Wiesz, rodzina
przede wszystkim. Może nawet uda się jej poczuć jak jej
przyjaciółka. Co myślisz, damy radę zaspokoić tę jej tęsknotę
za straconym czasem?
Nie wiem, czy o to mu chodziło, czy tylko czerpał chorą
satysfakcję z przedstawiania wizji, które ewidentnie sprawiały
mu przyjemność, ale osiągnął swój cel, a nawet więcej. Nie
zdawałem sobie sprawy, że mogę być taki szybki. Moje ręce
bez zastanowienia wystrzeliły w jego kierunku i zacisnęły się
na szyi. Uścisk zawsze miałem mocny. Długo nie trwało,
a mięśniaki zainterweniowały, ale wyraz strachu na twarzy
Wojtka był bezcenny. Miałem nadzieję, że zobaczył w moich
oczach to, co czułem. W tamtym momencie nie miało
znaczenia, co się ze mną stanie, chciałem po prostu zabrać go
ze sobą, gdziekolwiek się udawałem.
Kilka uderzeń w głowę później leżałem obok samochodu.
Czułem ciepło spływające po szyi. Czoło również było mokre
od czegoś lepkiego. Kiedy je przetarłem, bez specjalnego
zaskoczenia przekonałem się, że to jest krew. Czułem
pulsowanie w całej głowie. Już teraz miałem wrażenie, jakby
była przynajmniej dwa razy większa. Kiedy próbowali mnie
oderwać od Wojtka, na pewno nie zadziałał u mnie żaden
instynkt samozachowawczy. Chciałem tylko jednego,
chciałem, żeby się bał, tak jak bała się Aneta. Chciałem, żeby
czuł ból. Chociaż wiedziałem, że żaden ból, który mógłbym
mu zadać, nie zrównoważy tego, co przez całe lata czuła ona.
To nie była kwestia sprawiedliwości, bo coś takiego
w naszym świecie nie istniało. Można było tylko próbować
wyrównać rachunki i według mnie do tego wyrównania
jeszcze bardzo dużo brakowało. Ale starałem się tam zbliżyć
jak najszybciej, dlatego pozwoliłem sobie rozbić głowę, zanim
Wojtkowi udało się wyrwać z moich rąk.
Nagle poczułem, jak zmieniam swoją pozycję. Przyboczni
Wojtka podnieśli mnie z dużą łatwością. Wojtek stał przede
mną. W dalszym ciągu oddychanie przychodziło mu z trudem,
ale przynajmniej maska spokoju już dawno zniknęła z jego
twarzy.
Podszedł do mnie, naciągając na dłonie lateksowe
rękawiczki.
– Czy możesz być bardziej żałosny? – wyrzuciłem z siebie.
Poczułem trzy w miarę szybkie ciosy na brzuchu i żebrach.
Uderzenia były mocne i pewne. Widać było, że bił nie tylko
Anetę, ale jeszcze pewnie worek treningowy, bo w to, że
stanął naprzeciwko równego sobie przeciwnika, nie
wierzyłem.
Pomyślałem, że jeśli upadnę, to dam sobie chwilę
wytchnienia. Niestety obaj mężczyźni trzymali mnie dosyć
mocno. Spojrzałem więc na Wojtka.
– Jak bijesz kobiety, to twoje chłopaki też je trzymają?
Tym razem trafił mnie w twarz, w to samo miejsce, w które
dostałem przy windach. Cios tym razem był słabszy, ale biorąc
pod uwagę, że trafił mnie w już spuchniętą część, ból przeszył
nie tylko moją głowę, ale również całe ciało.
– Zawsze byłeś gównem. Ja to wiedziałem, wszyscy to
wiedzieli, dlatego musiałeś płacić za ich zainteresowanie, ale
wiesz, kto najbardziej tobą gardził?
Nie chciał dać po sobie tego poznać, ale dostrzegłem odruch
zainteresowania. Mimo tych swoich pieniędzy i całej władzy,
którą mógł za nie kupić, w dalszym ciągu był tym
zakompleksionym, niepewnym siebie skurwysynem.
– Ciekawy jesteś, co? Był taki gość, bardzo podobny do
ciebie, taka menda, takie zero, które gdyby nie pieniądze, nic
by nie znaczyło. Znałeś go dobrze, a może tylko wydawało ci
się, że go znasz, bo bardzo chciałeś być taki jak on. Tylko że
dosyć błędnie odczytywałeś znaki i to, co mówił, bo on chyba
nigdy nikim tak nie gardził jak tobą. – W tym momencie
spodziewałem się ciosu, ale wyraźnie przykułem jego uwagę.
Nie zamierzałem go oszczędzać. Przyjrzałem mu się
uważnie, udając, że coś dostrzegłem.
– Nie wiedziałeś o tym? – Spróbowałem przywołać na twarz
coś na kształt ironicznego uśmiechu. Na mojej spuchniętej
i zalanej krwią twarzy musiało to wyglądać upiornie. – Pewnie
w głębi duszy wiedział, jaki jesteś słaby, i musiało go to
strasznie boleć, bo przecież to musi być okropne uczucie,
kiedy twój syn okazuje się takim nieudacznikiem.
Z tym synem to strzelałem, ale kto mógł być tego pewien?
Wiedziałem natomiast, że to z pewnością go zaboli. I trafiłem.
Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem.
– Kiedy leciał w dół, nawet wypowiedział twoje imię.
Pewnie w chwili śmierci zdał sobie sprawę z największej
porażki swojego życia – dodałem.
Jeszcze jedno kłamstwo, wątpiłem, aby mój ojczym
kiedykolwiek myślał o kimś innym niż on sam. Podobnie
pewnie było w chwili śmierci.
Jan postanowił sam przejąć inicjatywę i jego wolna ręka
zwinięta w pięść wylądowała na moim mostku. Momentalnie
straciłem oddech. Jeden hak stojącego bokiem mężczyzny
wyrządził więcej szkód niż wszystkie ciosy Wojtka. Jak na
zawołanie obaj mnie puścili, a ja wylądowałem na ziemi,
próbując odzyskać oddech.
Mój „przyjaciel” najwyraźniej stracił mną zainteresowanie.
Słowne ciosy okazały się chyba silniejsze, niż mógłbym sobie
wymarzyć.
Obrzucił mnie jeszcze chłodnym wzrokiem.
– My już się nie spotkamy – powiedział powoli. – Jeśli
chodzi o tę twoją kurwę, to jej podróż dopiero się zaczyna.
Chociaż jestem pewien, że ona będzie chciała ją jak
najszybciej zakończyć, ale nic z tego. Będzie cierpieć bardzo
długo, a to, co przeżyła do tej pory, wyda jej się urlopem
w tropikach. Chcę, żebyś o tym wiedział. Chcę, żeby to była
twoja ostatnia myśl. Nie uratowałeś swojej matki. Nie
uratujesz również jej.
– Nie musisz się spieszyć. – Ta uwaga nie była już do mnie.
Po chwili Wojtek oddalił się z mięśniakiem, którego imienia
nie dane było mi poznać. Odjechali drugim samochodem.
Wszystko, co się działo, było totalnie surrealistyczne.
Jakbym nagle znalazł się w jakimś filmie sensacyjnym. Takie
rzeczy się nie działy w normalnym życiu. Takie rzeczy działy
się jedynie na ekranach kin, kiedy z bezpiecznego miejsca
mogliśmy zastanawiać się, co byśmy zrobili na miejscu
bohatera. Mało tego, mimo niepokoju o jego los
w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków
mogliśmy być spokojni, że to on wyjdzie zwycięsko z sytuacji,
w której się znalazł.
– Zawsze będzie mnie to zastanawiać – usłyszałem głos
Jana. – Niby inteligentny facet, a traci głowę dla jakiejś
kurewki.
– Nie wiedziałem, że się nad czymś zastanawiasz –
odparłem.
Trudno było oceniać swoje szanse, ale pomyślałem, że jeśli
go zdenerwuję, to jakieś mam. Kiedy w latach młodzieńczych
trenowałem sztuki walki, zawsze podkreślany był spokój i że
nerwy były najgorszym doradcą. Z punktu widzenia sali
treningowej to można sobie było ćwiczyć siłę spokoju.
W lesie, z kimś, kto na pewno miał już ludzi na sumieniu, już
to takie proste nie było.
Jan jednak wydawał się odporny na takie sztuczki. Tylko się
roześmiał.
– No proszę, a tu taka niespodzianka. Nie tylko umiem
mówić, a jeszcze czasami pomyślę, ale muszę przyznać, że to
nie są moje główne zdolności. Te przedstawię za chwilę.
Najpierw jednak się przejdziemy.
– Trochę jestem zmęczony – rzuciłem, cały czas będąc na
kolanach i podpierając się dłońmi.
– Naprawdę będziemy się w to bawić? – spytał i czułem, że
się uśmiecha.
Stał za mną, także go nie widziałem. Doskonale zdawałem
sobie sprawę, że on też jest tego świadomy. W związku z tym
postanowił, żebym usłyszał jego zachętę.
Był to dźwięk, który znał chyba każdy pod każdą
szerokością geograficzną, przy czym większość nigdy, na
szczęście, nie słyszała go na żywo. Musiałem przyznać, że
w realu brzmiał bardziej metalicznie, ale przez to bardziej
prawdziwie.
– To jak będzie?
W sumie było to głupie pytanie, jeśli naprawdę miał zamiar
mnie zabić. Co dla mnie za różnica, czy tutaj, czy gdzieś
dalej? Z drugiej strony doskonale rozumiałem, dlaczego ofiary
zawsze szły, gdzie im kazano. W ten sposób przedłużały swoją
nadzieję na przeżycie.
Ktoś mądry na jednej z płyt znajdujących się w moim domu
śpiewał, że nadzieja to więzienie, i trudno było mi się z tym
nie zgodzić. Moje myśli powędrowały do Luny, a następnie do
Anety.
To się przecież nie mogło tak skończyć.
Zgiąłem prawą nogę w kolanie, jakbym próbował się
podnieść.
– No nareszcie – usłyszałem głos za plecami.
Reszta potoczyła się z prędkością błyskawicy, chociaż dla
mnie wydarzenia wydawały się ciągnąć. Tak jakby moje ciało
wyprzedzało to, co był w stanie przetworzyć mój mózg.
Najpierw z całej siły wyprostowałem nogę, celując
w wyprostowane kolano Jana. Chrupnięcie, które usłyszałem,
zagłuszył krzyk bólu mężczyzny. Tego z całą pewnością się
nie spodziewał. Mimo bólu, który musiał czuć, nie wyglądało,
aby stracił zimną krew. Inna sprawa, że zniknął z jego twarzy
ironiczny uśmieszek, z którym niewątpliwie do mnie się
zwracał. Mimo że stał na jednej nodze i z trudem łapał
równowagę, pistolet, który odbezpieczył, aby mnie
pospieszyć, cały czas tkwił w jego zaciśniętej dłoni.
Najszybciej, jak byłem w stanie, dopadłem do niego,
złapałem za dłoń ściskającą broń. Momentalnie uderzyliśmy
o ziemię, tylko tym razem ja byłem na górze. Jan nie miał
zamiaru się poddać, ale to ja tutaj walczyłem o życie
i niezależnie od tego, co o mnie myślał, byłem dosyć silny,
z pewnością nie tak jak on, ale na mnie czekała Aneta.
Adrenalina zrobiła swoje. Szybko uderzyłem go głową. Co
prawda celowałem w nos, ale Jan zrobił szybki unik, dzięki
któremu rozbiłem mu łuk brwiowy. Krew zalała mu oczy, co
pozwoliło skierować pistolet do dołu.
W dalszym ciągu leżałem na nim. Niestety pistolet
znajdował się między nami i to on miał palec na spuście.
Nagle padł strzał, a ja poczułem ból.
To była ta chwila, którą wielokrotnie oglądałem na filmach.
Dwoje ludzi próbuje wyrwać sobie broń. Nagle ta wypala.
Oboje są zdziwieni, a my jako widzowie zastanawiamy się, dla
którego jest to ostatnie zaskoczenie w życiu.
Uścisk Jana wyraźnie zelżał. Nie widziałem swojej twarzy,
ale on z pewnością był zdziwiony. Powiedział jeszcze:
– Przez jakąś kurewkę… – I zamknął oczy, opadając na
plecy.
Dotknąłem brzucha i na ręku zobaczyłem krew, ale ona nie
była moja. Moje było oparzenie od gorącej lufy, która dotknęła
brzucha po wystrzale.
Odczołgałem się kilka metrów i opadłem na plecy, ciężko
oddychając.
Nie wiedziałem, czy teraz powinienem zwymiotować, czy
w inny sposób okazać szok związany ze śmiercią człowieka,
ale jedyne, co czułem, to była ulga, że to on jest tam, gdzie
chciał umieścić mnie. Nawet nie mogłem czuć satysfakcji, że
to ja go tam wysłałem, gdyż moje palce nawet nie zbliżyły się
do spustu.
Podniosłem się ciężko na nogi. Nie miałem siły, ale przecież
Portugalia czekała, a sądząc po porze, już byliśmy spóźnieni.
Kluczyki na szczęście wciąż tkwiły w stacyjce samochodu.
To pozbawiło mnie wątpliwej przyjemności przeszukiwania
ciała Jana. Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić
z pistoletem. Rozsądek nakazywał zostawienie go w dłoni
mężczyzny, przynajmniej policja będzie widzieć, że on sam
oddał strzał.
Jednak rozsądek nie był tym, czym się miałem zamiar
kierować w najbliższych godzinach. Aneta była najważniejsza
i byłem gotowy przejść dla niej piekło. W końcu już do niego
zszedłem.
Wyjąłem pistolet z dłoni Jana i chwilę popatrzyłem na niego.
Miałem nawet ochotę rzucić jakimś tekstem jak bohaterowie
na filmach, ale nic nie wydawało mi się odpowiednie.
W końcu u moich stóp leżał człowiek, który przez lata był
świadkiem zła, które dotykało kobietę, którą kochałem, a to
z pewnością nie był jedyny grzech, który miał na sumieniu.
Jedyne, czego żałowałem w tym momencie, to że podobnie
jak w przypadku mojego ojczyma, wszystko trwało zbyt
krótko. Rachunki nie zostały wyrównane, a oni wywinęli się
zbyt szybko.
Ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
ROZDZIAŁ 24

Szum wody był niesamowicie kojący. Siedziałem na piasku


i patrzyłem na fale uderzające o brzeg. Niby z tej perspektywy
woda wciąż była wodą, ale czuło się, że to jest jednak ocean,
a nie morze. Kwestia świadomości? Bardzo możliwe, ale
jednak gdzieś z tego ogromu biła niesamowita potęga i po
prostu czuło się te miliony litrów sześciennych, które sięgały
obu Ameryk.
To było to miejsce. Tu mógłbym zostać. Rozejrzałem się
dookoła.
Tylko jedna osoba szła w oddali, a obok niej biegał pies.
To na pewno była kobieta, sylwetka była znajoma.
Pomachałem do niej, a ona niepewnie uniosła dłoń. Pies za
to zaczął szybko biec w moją stronę. To była Luna. Jak
mogłem o niej zapomnieć? Moja piesa skoczyła na mnie
z radości, jakbyśmy nie widzieli się całą wieczność.
Podniosłem się i ruszyłem w stronę kobiety. Przecież ją
znałem. Przecież nie spacerowała z moją sunią bez powodu.
Szybko zacząłem przeszukiwać pamięć. Poczułem, że boli
mnie cała głowa, a kiedy dotknąłem czoła, na mojej dłoni
została krew. Przyspieszyłem kroku, ale kobieta zaczęła się
oddalać. Musiałem zacząć biec, ale nogi miałem jak z waty.
Wreszcie ją dogoniłem. Świadomość przyszła natychmiast.
To przecież była Aneta. Tylko coś się nie zgadzało, bo Luna
zaczęła nagle strasznie skomleć, jakby się czegoś bała albo
jakby ją coś bolało. Położyłem dłoń na ramieniu kobiety.
Miałem wrażenie, że jej odwracanie się w moją stronę trwa
całe wieki.
W końcu mogłem na nią spojrzeć.
Lewego oka praktycznie nie było widać, tak bardzo było
opuchnięte. Podobnie z prawym policzkiem. Ze spuchniętych
ust płynęła krew. To jednak nie wszystko. Poniżej lewej piersi
w jej ciele była dziura, z której płynęła krew.
W spojrzeniu Anety zobaczyłem strach.
– Czy już jest za późno? – wyszeptała.
W tym momencie mój krzyk przeciął powietrze.
Otworzyłem oczy. Siedziałem w samochodzie. Wyjrzałem
przez okno. Jan cały czas leżał tam, gdzie go zostawiłem.
Musiałem na chwilę stracić przytomność. Nie wiedziałem, czy
było to wynikiem uderzeń w głowę, czy całokształtu przeżyć
ostatnich godzin. W każdym razie w którymś momencie
odleciałem. Spojrzałem na zegarek. Od kiedy wsiadłem do
samochodu, minęło raptem kilka minut, a mnie się wydawało,
jakbym był wyłączony przynajmniej przez godzinę.
To akurat była dobra wiadomość. Nie zmarnowałem dużo
czasu na niepotrzebne drzemki i o ile ta chwilowa utrata
kontaktu z rzeczywistością mogła wydawać się niepokojąca,
to było to zmartwienie na inny czas.
Przejrzałem się w lusterku i od razu tego pożałowałem.
Zaschniętą krew miałem praktycznie na całej twarzy.
Opuchlizny nawet nie brałem pod uwagę. Rozejrzałem się po
wnętrzu samochodu. Obok siedzenia znalazłem małą butelkę
wody. Na szczęście była pełna. Najpierw napiłem się kilka
łyków. Niewyobrażalne, jak chciało mi się pić. Biorąc pod
uwagę, że ostatni raz piłem wcześnie rano, trudno było się
temu dziwić. Musiałem pohamować pragnienie, bo bez
problemu wypiłbym całą wodę, a chciałem przynajmniej
przetrzeć twarz.
Wysiadłem z samochodu i bardzo delikatnie, starając się
zużyć jak najmniej wody, natarłem nią twarz. Zerknąłem
w lusterko. Widok był jeszcze gorszy niż poprzednio.
Otworzyłem bagażnik, a w środku znalazłem coś podobnego
do ręcznika. Nie było raczej miejsca na wybrzydzanie.
Wykorzystałem pozostałą resztę wody i następnie szybko
wytarłem całą twarz. Mógłbym stwierdzić, że byłoby lepiej,
gdyby teraz opuchlizna nie była ukazana w pełnej krasie.
W tej chwili chodziło bardziej o to, że gdziekolwiek się teraz
wybierałem, zawsze istniała szansa, że będę mniej się rzucał
w oczy bez tej całej czerwieni na twarzy.
No właśnie, tylko gdzie miałem jechać? Czy Anecie udało
się dotrzeć z powrotem do mojego mieszkania? Po tym, co
usłyszałem od Wojtka, szanse na taki rozwój wydarzeń były
mało prawdopodobne. Oczywiście mógł blefować, tak jak ja
zrobiłem, mówiąc o pogardzie dla niego ze strony
„prawdziwego” ojca. Byłem jednak niemal na sto procent
pewien, że ma zamiar dotrzymać danej mi obietnicy i jeśli coś
miało się w tym zmienić, to na pewno nie na korzyść Anety.
Zamknąłem oczy i wciągnąłem głęboko powietrze.
Musiałem się skupić. Nadchodzący wieczór był naprawdę
piękny. Nie pamiętałem takiej wiosny, kiedy ładna pogoda
rozpieszczałaby praktycznie każdego dnia. Warunki do
miłosnych uniesień dawno nie były lepsze. Spojrzałem na
ciało Jana. Czy on też wpisywał się w tę romantyczną
atmosferę? Trudno było mi to jednoznacznie stwierdzić, ale
jedno było pewne: nikt go nie zapraszał.
Może byłem cały czas w szoku i może wszystko, co się
wydarzyło, miało jeszcze do mnie wrócić, ale w tym
momencie jedyne, co czułem, to była nienawiść. Nawet
żałowałem, że już nie żyje, bo chciałem zadać mu więcej bólu,
niż doświadczył w ostatnich kilku minutach swojego życia.
Nagle usłyszałem dźwięk sygnału wiadomości. To nie był
mój telefon, który został na stoliku w salonie mojego
mieszkania. Zajrzałem do samochodu, gdzie aparat był wpięty
w mocowanie na tablicy. Chyba tylko szok tłumaczył mnie,
dlaczego nie zobaczyłem go wcześniej, kiedy wsiadłem do
samochodu.
Na szczęście smartfon nie był zabezpieczony jakimś
wymyślnym szyfrem. Odczytałem wiadomość. Nadawcą był
Gruby. Trudno było powiedzieć, czy chodziło o drugiego
z moich oprawców. Fakt, że sylwetkę miał zdecydowanie
bardziej napakowaną niż Jan.
„Pospiesz się. Skończ zabawę i do piachu. Jesteś potrzebny.
Czekamy w nowym domku”.
Przekaz był dosyć bezpośredni. Ewidentnie Gruby nie
przejmował się faktem, że na przykład policja mogła
przechwycić taką wiadomość. Zresztą o jakiej policji
mówiliśmy? Tej opłacanej przez jego szefa? Może
rzeczywiście ze strony stróżów prawa nic im nie groziło.
Musiałem przyznać, że ta część o piachu podniosła mi lekko
ciśnienie. Tak jakbym dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę,
jak blisko było. Wcześniej po prostu wszystko się działo i nie
było czasu na rozważania, reagowałem instynktownie
i właśnie to sprawiło, że byłem tutaj, a nie we wspomnianym
piachu.
Zacisnąłem dłonie w pięści, aby opanować ich nagłe drżenie.
Teraz musiałem działać.
„Czekamy w nowym domku”. Nie wiem, co łączyło
Grubego z Janem, ale założyłem z góry, że raczej miałem tutaj
do czynienia ze zdrobnieniem określającym posiadłość
Wojtka. No chyba że z Grubego był taki słodki misiaczek.
Zbyt dużo jednak było na szali, abym bawił się w zgadywanki.
Prawdopodobnie chodziło o jakieś miejsce, daczę, o której
mało kto wiedział. Skoro w wiadomości było napisane, że Jan
jest potrzebny, a na miejscu Wojtek miał już przynajmniej
Grubego, to z pewnością miało się tam wydarzyć coś, do
czego zbędni byli przypadkowi świadkowie.
Zwróciłem uwagę na przymiotnik „nowy”. Trudno było
powiedzieć, czy to coś ułatwiało. Przejrzałem telefon
trzymany w ręku, szukając jakichś wskazówek. Było trochę
SMS-ów, ale z nich nie wynikało nic, co wiązałoby się
z lokalizacją nowego domku. Wsiadłem do zapewne
najnowszego modelu niemieckiego SUV-a. Zajrzałem do
skrytki, ta niestety była pusta. Pewnie jak na filmach,
znalazłbym tam pistolet, gdybym nie miał go już przy sobie.
Właśnie, filmy. Zacząłem szybko przeszukiwać pamięć
w poszukiwaniu rozwiązań mojej sytuacji. Niestety, pierwsze,
co mi się nasunęło, to jak Ewan McGregor w jednym ze
swoich pierwszych filmów wykopał w lesie tytułowy zbyt
płytki grób, co miało tragiczne konsekwencje dla niego i jego
przyjaciół. To jednak niespecjalnie mi pomogło, ponieważ nie
miałem zamiaru kopać żadnego grobu, chociaż, kto wie, może
już tam w lesie gdzieś na mnie czekał.
Nagle przypomniała mi się scena, niestety nie pamiętałem,
z jakiego filmu, ale musiał być zdecydowanie nowszy niż
„Płytki grób”, gdyż tam już bohaterowie jeździli takimi
właśnie nowoczesnym samochodami. Włączyłem nawigację.
Prawdopodobieństwo, że coś znajdę, nie wydawało mi się zbyt
duże, ale od czegoś musiałem zacząć. Liczenie, że Jan
potrzebował nawigacji, aby dotrzeć do nowego domku
swojego szefa, to była loteria, z bardzo małą szansą na
wygraną, ale może nie tylko on jeździł tym samochodem.
W końcu Gruby z Wojtkiem odjechali czymś innym.
Zacząłem wyszukiwać, czy jakieś adresy są zdefiniowane.
Okazało się, że trochę tego było, głównie jakieś skróty, więc
ciężko było nawet domyślić się, co pod którym się kryło.
W sumie naliczyłem szesnaście skrótów. Na spokojnie
przejrzałem je trzy razy. Czy litery ND mogły oznaczać ten
nowy domek? Kliknąłem, aby wyświetliło mi trasę. Byłem
w odległości dokładnie dziewięćdziesięciu siedmiu
kilometrów od ND. Wyświetliłem mapę w telefonie. Okazało
się, że lokalizację ND otaczał las. Niby pasowało. Domek
w środku lasu. Pewnie las też należał do Wojtka, jeśli
oczywiście to było to.
Z drugiej strony to prawie sto kilometrów. Jechać w ciemno,
kiedy znajdowałem się w miarę niedaleko ich domu?
Postanowiłem zaryzykować i napisałem do Grubego: „Jadę,
jadę, ale to jest kawałek”. Teraz pozostawało czekać i liczyć,
że nie wzbudzę podejrzeń. W końcu nie wiedziałem, jakiego
języka używał Jan, a po kilku SMS-ach, które miał
w telefonie, ciężko było coś wywnioskować.
„Tylko stówka i raczej się pospiesz”.
Bingo. To musiało być to. Przynajmniej miałem taką
nadzieję. Nie miałem czasu do stracenia. Już miałem ruszać,
kiedy wysiadłem, otworzyłem bagażnik i wciągnąłem ciało
Jana do środka. Nie było sensu go zostawiać, aby ktoś je
znalazł. I tak pewnie było ono pełne mojego DNA. Nie
wiedziałem, co będzie dalej, ale uznałem, że chyba lepiej po
prostu zabrać go ze sobą.
Ruszyłem ostro do przodu. Nie miałem więcej czasu do
stracenia.
Moje myśli skupione były wyłącznie na Anecie.
Po przejechaniu około dwudziestu kilometrów w zawrotnym
tempie gwałtownie zwolniłem. Chęć dotarcia jak najszybciej
na miejsce spowodowała, że wyłączyłem myślenie. Brakowało
mi tylko, aby zatrzymała mnie policja. Bez dokumentów,
zdrowo poobijanego i co najważniejsze, ze zwłokami
w bagażniku. Istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że
policja nie uwierzyłaby w moje zapewnienia, że to było
w obronie własnej, a na dobrą sprawę to samobójstwo. Dopóki
Jan leżał z pistoletem w dłoniach, na siłę można by było taką
wersję forsować, chociaż pewnie mało który samobójca
strzelał sobie w trzewia.
Podróż wymagała ode mnie dużej dawki opanowania
i samodyscypliny. Próbowałem się pocieszać, że może Aneta
czeka spokojnie u mnie w domu. Nawet przez myśl przeszedł
mi pomysł, aby zadzwonić pod jej numer, ale jeśli właśnie
była w rękach Wojtka i on miałby jej telefon, zdradziłbym
siebie i to, że w tej chwili nie Jan zmierzał do ND.
Wybrałem numer do Ewy i w krótkich słowach
wytłumaczyłem, że z powodów osobistych nie mogłem być
w pracy i na dodatek zostawiłem telefon w domu. Oczywiście
ta miała mnóstwo pytań, na które obiecałem, że odpowiem,
gdy wrócę. Przeszedłem do meritum, a mianowicie wielkiej
prośby, aby pojechała do mnie do domu i zajęła się Luną.
Z tego, co pamiętałem, drzwi były otwarte, gdy zabrali mnie
sprzed wind. Podziękowałem i poprosiłem o telefon pod
wyświetlony numer, jak już dotrze do mnie. Pożegnałem się,
mając szczerą nadzieję, że wkrótce zobaczę moją piesę.
Nawigacja oznajmiła mi, że niedługo będę zjeżdżał
z głównej drogi. Do celu zostało jeszcze około dziesięciu
kilometrów. Tuż przed zjazdem wyprzedziły mnie dwa
samochody, łamiąc bezceremonialnie kilka przepisów
drogowych i ruszyły drogą, w którą ja również skręciłem.
Gdzieś pod skórą poczułem ukłucie. Czyżby zmierzały tam,
gdzie ja? W najlepszym razie były to tylko dwie osoby, ale to
i tak już komplikowało wszystko. O tym, że mogę tam wcale
nie zastać Anety, nawet nie chciałem myśleć.
Samochody szybko zniknęły mi z oczu na pełnej zakrętów
drodze. Ja z kolei im byłem bliżej celu, tym wolniej jechałem.
Nagle znowu przyszła wiadomość.
„Zamknij bramę, jak wjedziesz. Wszyscy już są”.
To brama nie zamykała się automatycznie? I co, do cholery,
znaczyło „wszyscy”?
To pierwsze z pewnością ułatwiało mi dostanie się na teren.
Tylko kim byli ci „wszyscy” i ilu ich naprawdę było? I czy to
wszystko miało jakiś związek z Anetą, czy może wchodziłem
na jakąś imprezę, która mnie nie dotyczyła?
Nawigacja zaczęła mnie informować, że jestem prawie na
miejscu. Ja jednak niczego nie widziałem. Nagle po prawej
stronie ukazała się droga w las. Mogłem jechać dalej albo
skręcić, przy czym, jak usłyszałem, byłem już na miejscu.
Tylko że tutaj nic nie było, ani bramy, ani tym bardziej domku.
Była natomiast droga w las.
Postanowiłem w nią wjechać. Teraz to dopiero zwolniłem.
Nie byłem pewien, czy jakbym szedł, to nie byłbym szybszy.
Najchętniej zostawiłbym samochód, ale trudno było
przewidzieć, ile jeszcze było do wspomnianej bramy.
Po około sześciuset metrach i masie zakrętów dojechałem do
bramy. Musiałem przyznać, że byłem trochę zawiedziony. Nie
była to na pewno brama na miarę wjazdu do superstrzeżonego
pałacu. Mało tego, nawet nie zauważyłem żadnych kamer. To
były oczywiście bardzo dobre informacje. Teren był otoczony
zwykłą siatką, a sama brama też była w sumie z siatki, tylko
takiej wzmocnionej metalowymi rurkami. Zaraz po wjechaniu
na teren wykręciłem samochód i ustawiłem go przodem
w stronę wyjazdu. Uznałem, że bramy również nie będę
zamykał. Nie sądziłem, aby ktokolwiek to sprawdził.
Tak brama, jak i ogrodzenie sprawiały wrażenie
nieskończonych, może to wszystko było na razie w stanie
budowy. Nie chciało mi się wierzyć, że Wojtek pozwoliłby,
aby dostęp do jego jakiejkolwiek posiadłości był tak łatwy.
Inna sprawa, że możliwe było, iż sam domek stanowił
twierdzę.
Ciszę nagle przerwał dźwięk dzwoniącego telefonu.
Stanąłem jak wryty, a serce podeszło mi do gardła. Na
szczęście numer, który się wyświetlił, należał do Ewy. Szybko
odebrałem, ale i tak wydawało mi się, że dźwięk sygnału
rozniósł się po całym lesie. Naturalnie Ewa zasypała mnie
pytaniami, na które kolejny raz obiecałem, że odpowiem
wkrótce, o ile będzie jakieś wkrótce. Tę uwagę postanowiłem
zostawić już dla siebie. Z Luną na szczęście było wszystko
w porządku. Natomiast w moim telefonie leżącym w domu
była masa nieodebranych połączeń. Część oczywiście od Ewy,
a reszta od numeru oznaczonego literą T. Jakoś Trouble lepiej
mi pasowało i biorąc pod uwagę moją obecną sytuację, nie bez
powodu. Był też jeden SMS, który poprosiłem, aby mi
wysłała. Aneta przesłała mi znowu jakieś namiary. Szybko je
sprawdziłem.
Oparłem się plecami o samochód. Wszystko się zgadzało.
Byłem dokładnie we wskazanym miejscu. Trudno powiedzieć,
czy mi ulżyło, że to właśnie ND było miejscem z wiadomości.
Może gdyby to było zupełnie gdzie indziej, mógłbym po
prostu zawrócić i pojechać do Anety, gdziekolwiek by nie
była. Szkoda, że nie spytałem, z której godziny był ten SMS.
Mógłbym przynajmniej założyć, co się działo z Anetą
o wskazanej godzinie. Niby mógł tę wiadomość wysłać
Wojtek, ale od rana byłem już w jego rękach, jego ludzi
w każdym razie, a on z pewnością o tym wiedział i miał
wobec mnie plany. Taka wiadomość byłaby bez sensu, skoro
i tak byłem jego.
Ruszyłem powoli drogą, rozglądając się uważnie wokół.
Otaczał mnie bardzo gęsty las i mimo że zmrok miał zapaść
dopiero za jakiś czas, tutaj, na dole, między drzewami, było
relatywnie ciemno. W pochmurne dni musiało być naprawdę
ciemno.
Nagle zza drzew wyłoniła się polana, na której stał raczej nie
domek, a całkiem okazały drewniany dom. Nie wiem, czy to
był zamierzony efekt, ale szedłem drogą, która nagle skręciła,
ukazując cały plac. Wyglądało to tak, jakby ktoś w środku lasu
wykarczował sobie teren. Akurat tyle, aby postawić dom
i zaparkować samochody.
Odruchowo cofnąłem się między drzewa. Szybko omiotłem
wzrokiem całe miejsce. Naliczyłem cztery samochody. Jeden
Wojtka i Grubego, dwa, które mnie minęły po drodze. Jednak
nie pomyliłem się, myśląc, że jadą tutaj. Czwarty samochód
był Anety. Ten sam, którym przyjechała do mnie nad morze.
Ale skąd on tutaj? Przyjechała sama? Przyprowadzili go?
Więcej pytań niż odpowiedzi. Jak zawsze.
Nie mogłem tak po prostu pójść do wejścia.
Pomyślałem, że okrążę dom wśród drzew. Nagle moim
oczom ukazał się Wojtek z Grubym. Wojtek był wyraźnie
zdenerwowany i coś gwałtownie tłumaczył swojemu
człowiekowi. Kiedy skończył tyradę, zniknął w środku,
a Gruby sięgnął po telefon. Szybko zrobiłem to samo
i w ostatniej chwili wyciszyłem aparat. Ewidentnie niepokoili
się o Jana. Z pewnością gdyby sam mógł kierować, byłby tutaj
szybciej niż ze mną za kierownicą. Miałem w bagażniku trupa,
a zebrało mi się na żarty.
Wciągnąłem głęboko powietrze. Ten człowiek miał mnie
zabić. Musiałem o tym pamiętać. Poczekałem, aż Gruby
przerwie połączenie i szybko napisałem wiadomość.
„Złapałem gumę”.
Widziałem, jak Gruby odczytuje mojego SMS-a. Chwilę
przetwarza informację i następnie coś odpisuje.
„Trzeba było się nie zatrzymywać na dziewczyny”.
Co prawda emotki żadnej nie dodał, ale zauważyłem, jak
ubawiony był ze swojego żartu. Widać było, że Gruby
wszystko miał ciężkie.
Przez chwilę zastanawiałem się, co Jan by w takiej sytuacji
odpowiedział i uznałem, że nie ma sensu wdawać się
w rozmówki.
Wojtek znów wyjrzał z domu. Gruby chyba zdał relację, bo
jego szef tylko pokręcił z dezaprobatą głową i ponownie
zniknął w środku. Ewidentnie potrzebował swojego
człowieka. Musiałem dostać się do środka i zobaczyć, co
z Anetą.
Gruby nie podążył za swoim szefem, tylko został na
zewnątrz, wyraźnie wypatrując przyjazdu kolegi. Uznałem, że
nie mam teraz czasu na myślenie, co powinienem zrobić
w związku z nim. Na dobrą sprawę niewiele mogłem. Nie
sądziłem, abym miał jakiekolwiek szanse w bezpośredniej
potyczce. I o ile sztuki walki nie były mi obce, to trenowałem
je bardzo dawno temu, a od tej pory wszelkie treningi, które
odbywałem, wiązały się głównie z utrzymaniem w formie,
a nie z pokonywaniem zaprawionych w walce przestępców.
Gdybym grał w filmie akcji, podszedłbym od tyłu, uderzył
rękojeścią w kark, a Gruby padłby nieprzytomny. Tak byłoby
w filmie. Wątpiłem, aby w normalnym życiu coś takiego
w ogóle działało.
Ruszyłem zdecydowanie wokół polany, aby zniknąć
z zasięgu wzroku Grubego i jak najszybciej ruszyć w stronę
domu. Po dłuższej chwili znalazłem się z boku od głównego
wejścia. Ta strona miała raptem parę okien. Musiałem
zaryzykować. Okrążanie domu lasem, aby znaleźć się z jego
tyłu, zajęłoby mi zbyt dużo czasu, a na to nie miałem
cierpliwości, i tak czułem, że jestem napięty do granic
możliwości.
Bez zastanowienia ruszyłem w stronę domu. Myślałem
tylko, aby dobiec do rogu. Był dla mnie jak azymut. Odległość
około stu metrów przebiegłem chyba w rekordowym dla mnie
czasie, a biorąc pod uwagę, że byłem cały czas w koszuli,
spodniach od garnituru i odpowiednich do tego butach, był to
z pewnością nie lada wyczyn. Przez cały czas trwania biegu
byłem przekonany, że nagle otworzą się drzwi od domu i ze
środka wypadnie grupa ochroniarzy Wojtka. Nic takiego się
nie stało i do ściany dopadłem niezauważony. Na wszelki
wypadek odczekałem pełną minutę. Jednak nikt się nagle nie
pojawił.
Trzymając się blisko ściany i pod oknami, udałem się na tyły
domu. Założyłem, że tam muszą być jakieś drzwi. I były, tylko
zamknięte. Natomiast okna pootwierane, tylko musiałem się
odważyć, aby zajrzeć do środka. Zatrzymałem się pod jednym
i zacząłem nasłuchiwać, jednak żadne głosy z wewnątrz do
mnie nie doszły.
Delikatnie wychyliłem głowę, jednocześnie zdając sobie
sprawę, że zanim moje oczy mogły omieść pomieszczenie,
moja głowa od dawna była widoczna z wnętrza. W środku
jednak nikogo nie było, a i sam pokój wyglądał na jeszcze
niezagospodarowany. Żadnych mebli i tylko kilka
kartonowych pudeł na podłodze. Szybko wspiąłem się do
środka. Wszędzie czuć było zapach drewna. To musiała
rzeczywiście być nowa budowla.
Jak najciszej podszedłem do drzwi i jak najdelikatniej
w świecie je uchyliłem. Wszystkie czynności, które do tej pory
wykonałem, zawsze wyglądały tak w miarę prosto na filmach,
a ja za każdym razem czułem, jakbym był słyszany i widziany
przez wszystkich. Nawet skrzypnięcie podłogi pod butem
brzmiało jak wystrzał armatni.
Zawiasy na szczęście były nowe, gdyż drzwi uchyliły się
bezgłośnie. Pokój, w którym się znajdowałem, musiał być
umiejscowiony blisko głównego salonu, gdyż dosyć wyraźnie
usłyszałem męskie głosy. Wysunąłem się z pokoju. Obok
znajdowały się schody na górę. Kiedy schowałem się w ich
cieniu, miałem prawie doskonały widok na dosyć duży salon.
Na fotelach siedziało dwóch mężczyzn, z których jeden
wydawał mi się dziwnie znajomy. Obaj zerkali raz na miejsce,
którego niestety nie widziałem, ale domyśliłem się, że był tam
Wojtek, a raz na kobietę, która stała za innym fotelem, oparta
o niego dłońmi. Obaj trzymali drinki w dłoniach, ale daleko
było im do luzu. Nie wyglądali też na specjalnie
zdenerwowanych, natomiast zadowoleni również nie byli.
Z mojego schowka doskonale widziałem napięcie na jej
twarzy. Tylko że to nie było wyłącznie to. Tam było jeszcze
coś. Tam była czysta nienawiść, jakby tylko ona trzymała ją
w całości.
Aneta wpatrywała się w mężczyzn, zerkając od czasu do
czasu w stronę męża. To spojrzenie również ciepłe nie było.
Natomiast nie widziałem tam lęku, tego samego, który
pojawiał się, kiedy wspominała przy mnie Wojtka. Było
zacięcie, determinacja, a jeśli czegoś się bała, to doskonale to
ukrywała.
Patrzyłem na nią zafascynowany. Tę właśnie pewność
zobaczyłem w niej pierwszego dnia, jakby wiedziała
doskonale, dokąd zmierza. Później okazało się, że nie
wszystko było takie oczywiste, ale pewnie nigdy nie jest.
Dostrzegłem jeszcze coś. Do tej pory to czułem, zwłaszcza
kiedy się kochaliśmy, kiedy byliśmy blisko. To ta
ostateczność, jakby każdy dotyk miał być tym ostatnim, jakby
za chwilę miał skończyć się świat, a my byśmy łapali jego
ostatnie podrygi, jakby nasz i jego koniec były ściśle ze sobą
związane.
Już chciałem wyjść, pokazać się, żeby wiedziała, że jestem,
ale w ten sposób zdradziłbym Wojtkowi, że nie wszystko
potoczyło się zgodnie z jego planem i w ten sposób
zaburzyłbym, cokolwiek tu się miało odbyć. Uznałem, że
jednak będę siedział w ukryciu, a zareaguję, kiedy będzie taka
konieczność. Co to miało oznaczać, nie miałem pojęcia, ale
byłem przekonany, że dostrzegę znaki.
Inna sprawa, że nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć,
ale nie taki, powiedzmy, imprezowy krąg. Po groźbach, które
Wojtek wypowiedział przy mnie, a skierowanych w stronę
Anety, bałem się, że w najlepszym wypadku znajdę ją pobitą
albo związaną. Moja wyobraźnia w ciągu minionych godzin
podsunęła mi mnóstwo obrazów, do których nie miałem
zamiaru wracać, ale z pewnością żaden nie odpowiadał temu,
co było przed moimi oczami.
Więcej pytań niż odpowiedzi.
ROZDZIAŁ 25

– No wszystko fajnie, ale może w końcu ktoś mi wyjaśni,


a właściwie nam – siedzący po prawej stronie brunet wskazał
na łysego mężczyznę obok siebie – dlaczego zostaliśmy tutaj
ściągnięci? Wiadomość od ciebie była dosyć tajemnicza.
– To nie była wiadomość ode mnie – usłyszałem chłodny ton
Wojtka.
– To w takim razie od kogo? – spytał łysy. – Przyszła
z twojego numeru, tego, z którym się nigdy nie rozstajesz.
Trudno było to do końca określić, ale w tych słowach krył
się zarzut. Był on wypowiedziany trochę nieśmiało, jakby łysy
badał, na ile może sobie pozwolić, ale był tam.
Teraz zobaczyłem, jak Aneta sięga do kieszeni i wyjmuje
telefon, a następnie rzuca nim w stronę męża.
– Zapomniałeś go z domu – powiedziała z lekką satysfakcją
w głosie. – Nie mogłam uwierzyć, że tak sobie leżał na
stoliku. Powinnam ci podziękować. Dzięki temu mogłam
urządzić to małe spotkanie.
Aneta była chłodna i zdeterminowana. I ewidentnie miała
plan. Tę Anetę również dobrze znałem. Kiedy pojawiała się
i znikała, zawsze znienacka, nigdy nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że w tym wszystkim był jakiś zamysł. Nawet kiedy
wychodziła zupełnie nieprzewidywalnie, to było w tym coś
paradoksalnie przewidywalnego. Może zamiast nazywać ją
Kłopoty, powinienem używać zwrotu Zagadka.
Obaj mężczyźni jak na zawołanie unieśli się na swoich
miejscach.
– O co tutaj chodzi? – spytał łysy.
– Co to, kurwa, jest? Nie umiesz swojej kobiety trzymać
krótko? – Brunet był mniej dyplomatyczny, a w jego głosie
słychać było wyraźną agresję. – Zawsze wydawało mi się, że
potrafisz przywołać to do porządku – dodał pogardliwie. –
A może potrzebujesz lekcji.
– Chyba się zapominasz – ponownie usłyszałem głos
Wojtka.
Natomiast trudno było mi powiedzieć, na kogo był bardziej
wściekły, na swojego gościa, który pozwolił sobie zwrócić mu
uwagę, czy na Anetę, która postawiła go w takiej sytuacji. Nie
wiedziałem, jakie są zależności między mężczyznami,
natomiast Aneta z pewnością była dla niego łatwiejszym
celem.
Tylko że to musiało poczekać. „Przywoływanie do
porządku” z pewnością nie miało się odbywać przy świadkach
i Aneta o tym wiedziała, a co będzie później, najwyraźniej jej
nie martwiło.
– Ja się zapominam?! – Brunet aż się uniósł, zanim wstał
łysy i w wyraźnie uspokajającym geście złapał kolegę za rękę.
– Może jednak się dowiemy, czemu zawdzięczamy to
zaproszenie? – Łysy skierował wzrok na Anetę.
Głos miał spokojny, ale widać było, że jego odczucia nie
różniły się wiele bardziej od kolegi. On po prostu lepiej je
ukrywał.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że rozpoznaję
bruneta. Był to jeden z wielu wiceministrów sprawiedliwości,
natomiast chyba najważniejszy, gdyż był prawą ręką
głównego. Dwukrotnie żonaty i tyle samo rozwiedziony,
prawomocnie skazany za przemoc w rodzinie, której się
dopuszczał nie tylko wobec żon, ale również dzieci.
Uniewinniony przez atrapę prezydenta w nagrodę za zasługi
we wpływaniu na prokuratury, aby umarzały sprawy związane
z przemocą wobec kobiet. Główny zwolennik wypowiedzenia
ustawy antyprzemocowej, gdyż ta podobno uderza w rodzinę.
Zawsze w pierwszym rzędzie na każdym święcie kościelnym.
Prawdziwy wzór cnót i moralności naszych czasów.
To do pewnego stopnia tłumaczyłoby jego pewny siebie ton
wobec Wojtka, tylko że biła z niego buta i pycha, a te
wiadomo, kroczą przed upadkiem. Miałem nadzieję, że w tym
przypadku nastąpi to szybciej niż później.
Łysy w związku z tym też musiał być kimś ważnym, tylko
że jego akurat nie kojarzyłem. Ewidentnie nie udzielał się
w mediach, w przeciwieństwie do swojego kolegi, który raczył
wszystkich swoimi mądrościami.
Aneta powoli wyciągnęła z kieszeni kilka złożonych kartek.
Dostrzegłem jej napięcie, jakby cała trzymała się resztkami sił.
Znowu był to tylko ułamek sekundy, ale dla mnie zauważalny,
a może ja po prostu wiedziałem, jak na nią patrzeć.
Przez moment wahała się, czy ma podejść. W końcu jednak
rzuciła kartki w kierunku mężczyzn.
– Co to, kurwa, jest? – wykrzyknął z siebie brunet.
Obiecałem sobie, że jak stąd wyjdę, to wepchnę mu te
wszystkie „kurwy” do gardła. Nie wiedziałem, co będzie dalej,
ale czułem, że cokolwiek było przed nami, nie zakończy się
polubownie. Za dużo zachodu kryło się za zorganizowaniem
tego spotkania, abyśmy zmierzali do szczęśliwego
zakończenia.
Pamiętałem również o tym, że Wojtek czekał niecierpliwie
na Jana, który według wiadomości od Grubego był bardzo
potrzebny.
Łysy bez zbędnego słowa schylił się po rzucone kartki.
Wziął je do ręki i zaczął czytać.
– Na głos – odezwał się brunet.
Łysy tylko podniósł rękę, aby uciszyć kolegę.
Im dłużej czytał, tym rysy twarzy bardziej się napinały,
a twarz oraz łysina nabierały purpurowego koloru.
Po kilku minutach absolutnej ciszy podniósł głowę i tym
samym spokojnym tonem spytał:
– Co to jest?
Brunet zrobił krok w stronę łysego, wyrwał mu z ręki list
i nerwowo zaczął przelatywać wzrokiem treść.
Łysy z coraz większą wrogością w oczach świdrował
wzrokiem Anetę. Wydawało się, że wszyscy czekają, aż brunet
skończy czytać. Stało się to szybciej, niż przypuszczałem.
– Wiedziałeś o tym?! – krzyknął w stronę Wojtka. – Miałeś
się tym zająć.
– Zamknij się – syknął Wojtek.
Ale już było za późno. Słowa padły. Jeśli Aneta miała
jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy Wojtek był
zamieszany w to, co było treścią listu, w tej chwili zostały one
rozwiane. I dokładnie to zobaczyłem w jej spojrzeniu
skierowanym w stronę męża. Nie było tam rozczarowania czy
nawet zdziwienia. Wyglądało raczej na to, że Aneta zdała
sobie sprawę, że jej obawy okazały się prawdziwe.
Łysy był zdecydowanie bardziej opanowany. Ponownie
uniósł rękę i powtórzył:
– Co to jest? O co w tym chodzi? Dlaczego my tutaj
jesteśmy? Dlatego że jestem komendantem policji? Mamy
jakoś pomóc w tej sprawie?
Dla podkreślenia tego spokoju łysy uniósł szklankę ze
stolika i dopił swojego drinka, jakby to było najnaturalniejszą
rzeczą na świecie. Jednocześnie zauważyłem, że przesunął się
odrobinę w stronę Anety. Prawie niezauważalnie, ale jednak.
– Dnia dwudziestego ósmego stycznia dwa tysiące ósmego
roku – zaczęła z lekkim drżeniem w głosie, ale z każdym
wypowiadanym słowem jej głos stawał się mocniejszy
i pewniejszy – Adam D. i Karol H…
– Ty dziwko. – Brunet, który, jak pamiętałem, był Karolem
H., ruszył w stronę Anety, ale znowu został powstrzymany
przez, jak się domyśliłem, Adama D.
– …bestialsko pobili i zgwałcili Adriannę K., czym
doprowadzili ją do samobójczej śmierci. To wszystko uszło im
na sucho przy pomocy ojca obecnego tu Adama D., który był
komendantem policji w tamtym czasie, i dzięki pieniądzom,
i kontaktom obecnego tu Wojciecha K.
Głos miała chłodny, ale ja wiedziałem, że wszystko się
w niej gotuje. Zdecydowanie za długo siedziałem w ukryciu.
Nie miałem pojęcia, do czego to zmierzało, ale bez względu
na wszystko byłem z nią w stu procentach. Te dwa indywidua
nie miały prawa chodzić po tej samej ziemi co jakakolwiek
kobieta, która choć raz w życiu doświadczyła przemocy.
Zanim zdążyłem się unieść, łysy, cały czas tym samym
zimnym i opanowanym głosem, powiedział:
– To – wskazał na list walający się w tej chwili na stoliku –
są zwykłe pomówienia, które mają zdyskredytować wybraną
przez naród władzę. Ktoś to może potwierdzić. Gdzie jest
autor? – W tym momencie zerknął na Wojtka.
Nie wiem, co ten zrobił, ale po minie łysego
wywnioskowałem, że ktokolwiek był autorem listu, nie
stanowił już problemu. Pewnie Jan się nim już zajął. Na
szczęście Jan już nigdy się nikim nie miał zająć.
– Nie ma autora – kontynuował łysy. – Nie ma żadnych
dowodów. Takich dziwek, co to najpierw zachęcają, a jak
człowiek weźmie, co do niego należy, to nagle w krzyk, teraz
mnóstwo się namnożyło. Ale dowody by się przydały.
– Ona też zachęcała? – Aneta teraz już nie mogła
powstrzymać drżenia głosu.
Łysy uśmiechnął się złośliwie, pokazując swoje prawdziwe
oblicze.
– Żebym ja ją pamiętał. Ale zaraz, w dwa tysiące ósmym
mówisz? W akademiku? Zajrzeliśmy tam przypadkiem, bo
usłyszeliśmy, że impreza jest. Była taka kurewka, strasznie
oporna, tylko w kółko „nie” i „nie”, ale w oczach miała „tak”.
Prawda, przyjacielu?
Brunet jakby wrócił myślami do tamtej nocy, jednocześnie
zrozumiał, w co grał jego kolega, powoli zbliżając się do
Anety.
– I wiesz, co? – Łysy nie odpuszczał. – Tak się broniła,
a potem, mogę przysiąc, bardzo jej się podobało.
– Każdej się podoba – dodał wiceminister.
Trudno mi teraz powiedzieć, jak wszystko się potoczyło
dalej. To były ułamki sekund. Z ust Anety wydobył się krzyk,
tak przeraźliwy, tak pełen bólu nagromadzonego w tej drobnej
kobiecie przez te wszystkie lata. Jak w zwolnionym filmie
widziałem łysego zbliżającego się do Anety, ta z kolei sięgnęła
za plecy. Cokolwiek tam miała, nie było szansy, aby zdążyła to
wyciągnąć, zanim łysy by jej nie dopadł.
Podniosłem się, zanim szambo wypłynęło z ust bruneta. Czy
w tamtym momencie myślałem? Czy po prostu działałem?
Czułem w sobie ból Anety, czułem ból Ady, czułem ból każdej
kobiety, którą oni i im podobni mieli na sumieniu, czułem ich
niemoc, czułem ich samotność, czułem ich wyobcowanie,
kiedy to one okazywały się „winne” tego, co im się
przydarzyło, czułem piekło, które było ich udziałem,
a jednocześnie nigdy się nie kończyło. Czułem to wszystko,
a jednocześnie wiedziałem, że sprawcy w zdecydowanej
większości byli bezkarni. To tylko potęgowało ból.
Ale nie dzisiaj, nie oni.
Ruszyłem z wyciągniętą ręką, ściskającą broń Jana.
Pierwszy strzał szarpnął moim ramieniem. Wiedziałem, że
coś takiego może nastąpić, ale nie mając żadnego
doświadczenia w strzelaniu, trzymałem pistolet zbyt sztywno.
Celowałem jakoś w korpus, ale podrzut sprawił, że komendant
policji dostał w ramię, a siła odrzutu przewróciła go na plecy.
To go specjalnie nie zbiło z tropu, gdyż momentalnie sięgnął
pod marynarkę po, jak przypuszczałem, broń służbową.
W duchu byłem mu wdzięczny, gdyż to pozwoliło mi się nie
wahać i automatycznie pociągnąć za spust kolejne trzy albo
cztery razy.
Pozostali patrzyli na mnie w szoku. Momentalnie stanąłem
przed Anetą, zasłaniając ją swoją sylwetką. Brunet, albo raczej
Karol H., stanął jak wryty, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Nie
było już w nim takiej pewności, jak jeszcze przed chwilą,
kiedy we dwóch mieli zaatakować Anetę, i jak pewnie w wielu
innych przypadkach, kiedy ze swoim przyjacielem krzywdzili
dziewczyny.
Wszystko trwało sekundy, które dla mnie były godzinami.
Nie wiem, czy to widok wiceministra, czy cały czas
dźwięczące w głowie ostatnie słowa, gdy stwierdził, że to, co
robili z komendantem, „każdej się podobało”, czy może nagły
dotyk dłoni Anety na moim ramieniu, spowodował, że
drgnąłem, a pistolet wystrzelił. Może byłem tak napięty, że ten
najdelikatniejszy z impulsów zadziałał, a może po prostu
chciałem to zrobić. Wiedziałem, że to tak nie działa, że ten
strzał nawet w najmniejszym stopniu nie naprawi
wyrządzonych krzywd, ale wierzyłem, że może uda się
chociaż na milisekundę wprowadzić minimalną równowagę
we wszechświecie, kiedy przez ten ułamek wieczności
oprawcy poniosą karę.
Karol H. był może dwa metry ode mnie. Nie mogłem
chybić. Ani za pierwszym razem, ani drugim, ani trzecim.
Zanim ciało wiceministra uderzyło o podłogę, odwróciłem
się w stronę Wojtka, który patrzył na to, co się dzieje, w szoku,
raz po raz przenosząc wzrok z leżących ciał na mnie
i z powrotem. Nie potrafiłem powiedzieć, czy bardziej
zszokowała go ta cała strzelanina, czy mój widok.
Jednak szok nie trwał długo. Zakładałem, że widok trupów
nie był dla niego obcy, mimo że wątpiłem, aby zrobił
cokolwiek osobiście. Byłem pewien, że tak jak w moim
przypadku, to on wydawał rozkazy.
Delikatnie drgnął, jakby chciał ruszyć w stronę wyjścia
z domu, jednocześnie zerkając w tamtą stronę z wyraźną
niecierpliwością.
Tak byłem skupiony na Anecie i tym, co się działo
w salonie, że zupełnie zapomniałem o Grubym. Nie było
możliwości, aby nie usłyszał strzałów, a jednak wciąż nie
wpadł do środka sprawdzić, co się dzieje. Oczywiście mógł się
podkraść z innej strony, o której nie miałem pojęcia, ale taka
subtelność w podejściu jakoś mi do niego nie pasowała. Coś
w każdym razie było nie tak.
Pokręciłem głową.
– Wybierasz się gdzieś? – spytałem najspokojniej, jak
umiałem.
Miałem nadzieję, że adrenalina wyzwolona w tym
zamieszaniu, będzie cały czas trzymać mnie na wysokich
obrotach.
Wojtek przez chwilę patrzył na mnie i na Anetę, która
zdążyła wyjść zza moich pleców i stanąć obok. Jednocześnie
przesunęliśmy się lekko do tyłu, aby fragment ściany dzielący
salon z holem odgrodził nas od wejścia, którym w każdej
chwili mógł wparować Gruby.
Nagle jego twarz rozjaśnił uśmiech i zaczął bić brawo.
– Gratuluję, naprawdę gratuluję. – To były słowa
zdecydowanie skierowane do Anety. – Muszę powiedzieć, że
cię nie doceniłem.
Nie wiem, czy dostrzegł zdziwienie na mojej twarzy, ale
szybko pospieszył z wyjaśnieniem tych słów.
– Zawsze wiedziałem, że masz to w sobie. No może nie
zawsze, ale jak pozbyłeś się starego, to byłem pewien, to
wiedziałem, i jak widać, moja kochana żona również to
wiedziała.
– Co wiedziała? – spytałem i opuściłem rękę z pistoletem.
Powoli zaczynała mi drętwieć, a nie sądziłem, żeby Wojtek
miał zamiar się na mnie rzucić. Na pewno nie w tej chwili,
raczej czekał na Grubego, niezależnie gdzie ten się podziewał.
Zresztą nie byłem już pewien, czy mógłbym tak strzelić
z zimną krwią, niezależnie od nienawiści, jaką do niego
czułem.
– Że kiedy przyjdzie co do czego – wskazał rękami na ciała
– zrobisz, co trzeba.
– O czym ty mówisz? – usłyszałem głos Anety. – Do dzisiaj
nie wiedziałam nawet, że oni to oni ani tym bardziej, że ty
również brałeś udział w ich ochronie, od samego początku.
Nawet kiedy mnie poznałeś na komisariacie, wiedziałeś, kim
jestem. – Ostatnie słowa wypowiedziała z wyraźnym
obrzydzeniem.
– Tak jak ty wiedziałaś, kim on jest. – Wskazał na mnie ze
złośliwym uśmieszkiem.
– Zaraz, zaraz. – Podniosłem dłoń, w której cały czas
ściskałem pistolet. – Po kolei – powiedziałem zdecydowanie.
– W porządku – powiedział Wojtek, unosząc teatralnie obie
ręce. – Ty masz broń.
Odniosłem wrażenie, że wydawało mu się, że przejmuje
kontrolę, albo uznał, że im dłużej gadamy, tym większa szansa
na to, że jego ochroniarz wreszcie się pojawi.
– O co chodzi z tym listem? – spytałem.
– Kiedy pojechałam rano do biura, tak jak ustaliliśmy… –
zaczęła Aneta, najwyraźniej wykładając karty na stół.
Biorąc pod uwagę scenerię, w jakiej się znaleźliśmy, nie
było sensu ściemniać. Nie miałem pojęcia, jak to wszystko się
skończy, ale jakoś wątpiłem, że Wojtek do spółki z Grubym
dadzą nam błogosławieństwo na dalszą drogę życia. To był
w końcu człowiek, dla którego już powinienem nie żyć.
– …znalazłam tam ten list, napisany rok temu przez Artura.
– Po wymienieniu imienia przyjaciela odetchnęła głęboko
kilka razy, aby po chwili podjąć: – Napisał w nim, że sam
przeprowadził śledztwo, przez znajomych, których nie chciał
wymieniać z nazwisk, ale dotarł do ludzi, którzy wiedzieli, co
dokładnie wydarzyło się wtedy w akademiku, kto był za to
odpowiedzialny i kto był zamieszany w zatuszowanie
wszystkiego. – W tym miejscu wymownie spojrzała w stronę
męża, na którym najwyraźniej nie zrobiło to wrażenia. – Do
spółki z ówczesnym komendantem, a ojcem tego tu. – Tym
razem jej spojrzenie powędrowało na zwłoki łysego.
– Dlaczego ci o tym nie powiedział? – spytałem.
– Może nie zdążył, nie wiem. Napisał, że długo bił się
z myślami, co ma zrobić. To były tylko słowa, bez zeznań, bez
dowodów.
Aneta mocno zacisnęła usta. Dostrzegłem, jak łzy zaczynają
pojawiać się w jej oczach. Wtedy zrobiła to, co zawsze robiła
w takich sytuacjach. Wytarła je gwałtownie i odetchnęła
głęboko.
– Do teraz. Wiesz, dlaczego zorganizowałam to całe
spotkanie? – zwróciła się w stronę Wojtka. – Wiesz, dlaczego
stałam tutaj sama, zdana na waszą łaskę? Bo wiedziałam, że
nie wytrzymacie, aby nie pokazać, że wszystko wam wolno,
że wszystko ujdzie wam na sucho. Gdybym poszła z tym
gdziekolwiek, nie miałabym szans na udowodnienie
czegokolwiek, nie miałabym szans wygrania z tak potężnymi
ludźmi, zwłaszcza że jestem niestabilną wariatką.
W tym momencie przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się
krzywo, a z jej gardła wydobyło się coś na kształt śmiechu.
Jednocześnie wyjęła pistolet z mojej dłoni i zaczęła nim niby
nieporadnie machać. Było to wszystko tak przekonujące, że
gdybym jej nie znał, uznałbym, że naprawdę coś jest na
rzeczy.
Pewność na twarzy Wojtka została zastąpiona przez napięcie
i coraz bardziej nerwowe zerkanie w stronę wejścia. Gruby
będzie miał się z czego tłumaczyć, tego byłem pewien.
– A tak to wygrałaś? – spytał chłodnym tonem.
– Jeszcze nie – odparła.
W tym momencie nastąpiło to, na co czekał Wojtek. Drzwi
wejściowe otworzyły się z hukiem i do środka wpadł Gruby.
Musiałem przyznać, że nie spodziewałem się po nim takiej
sprawności. Momentalnie znalazł się przy Wojtku, a w nas
wycelował swój pistolet. Mój był w rękach Anety, która nawet
nie zdążyła unieść dłoni.
– Połóż to – powiedział stanowczo.
Z jego oczu biła czysta nienawiść. Szybko domyśliłem się,
że znalazł samochód łącznie z bagażem. To by wyjaśniało,
dlaczego tyle czasu zabrało mu wejście do domu.
– Gdzie ty, kurwa, byłeś?!
Gruby wydawał się tego nie słyszeć. Jego oczy były
skupione na nas.
– Wyszedłem na drogę sprawdzić, co z Jankiem. Przy
otwartej bramie znalazłem nasz samochód z… ciałem Janka
w bagażniku. – Ostatnie słowa wysyczał w moją stronę.
Pewnie gdyby to od niego zależało, już byłoby po mnie.
Jakby na potwierdzenie moich myśli dodał:
– Zabiję cię i nie będzie to szybko.
– Powoli, powoli – powiedział Wojtek. – Muszę pomyśleć.
Troszkę mi wszystko pokomplikowaliście.
Gruby kazał Anecie kopnąć pistolet w jego stronę,
a następnie się po niego schylił.
– Delikatnie – powiedział do ochroniarza. – Załóż
rękawiczki i weź za lufę. Tam są odciski palców naszego
gościa, jak również mojej małżonki. To może mieć znaczenie.
Gruby zrobił, co mu kazano, i popatrzył na trupy.
– To wszystko on? – spytał i może mi się wydawało, ale
gdzieś w tej nienawiści do mnie zobaczyłem podziw.
Nie żeby mi na czymś takim zależało, zwłaszcza w tej
sytuacji i w oczach takiego bandyty. Na dodatek istniała
szansa, że będzie bardziej uważał na mnie. Z potyczki w lesie
wyszedłem cało dzięki szczęściu, zaskoczeniu i właśnie
faktowi, że Jan mnie nie docenił. O wyniku salonowego
starcia zdecydowało to, że nikt się mnie nie spodziewał.
Wydawało się, że w tej chwili wszystkie te przewagi się
ulotniły.
– Prawda? – Na twarzy gospodarza zawitał uśmiech.
Nie widać po nim było, aby się przejmował trupami
leżącymi w salonie jego domku ani nawet tym, że Jan tkwił
w bagażniku.
– Tak jak powiedziałem wcześniej – dodał – wiedziałem, że
masz to w sobie, zabójco.
– Przynajmniej zrobiłem to sam. – Trudno było powiedzieć,
czy był to powód do dumy, ale jeśli rozmawiało się z kimś, kto
zawsze się do ciebie porównywał, uwaga wydawała się być na
miejscu.
– Brawo, brawo. – I już bardzo chłodnym tonem dodał: –
A teraz zapraszam, abyście usiedli. I pewnie zabrzmi to jak
w jakimś kiepskim filmie, ale nie róbcie nic głupiego. On
tylko na to czeka. Jan był jego przyjacielem. Moim też.
Zrobiliśmy, co nam kazał. Kiedy usiedliśmy, Aneta
odwróciła się i delikatnie dotknęła mojej obitej twarzy.
– Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam.
Są takie chwile w życiu, kiedy dotykasz czegoś
niewytłumaczalnego. Kiedy wiesz, że to jest właśnie ten
moment, na który czekasz całe życie. Te parę sekund, które
definiuje nie tylko ciebie, ale całą twoją egzystencję. Kiedy
czujesz, że to jest właśnie ta osoba i dla niej zrobisz wszystko.
Ze wszystkich miejsc i chwil to przyszło właśnie teraz.
Może ta ostateczność, która towarzyszyła naszemu związkowi,
musiała przybrać realne kształty, musiała stać się
rzeczywistością. Nieprzewidywalną i do bólu prawdziwą,
kiedy każda sekunda mogła być ostatnia.
Nie zwracając uwagi na obu mężczyzn, odpowiedziałem:
– To ja cię przepraszam, że nie byłem przy tobie, kiedy mnie
potrzebowałaś.
– Nie wiedziałeś, że istnieję, nie mogłeś mnie dostrzec –
odparła, delikatnie się uśmiechając.
– Może gdybym otworzył oczy, to bym dostrzegł.
– Teraz widzisz.
Ta cała wymiana trwała może kilkanaście sekund i przez te
ulotne chwile znowu byliśmy gdzieś poza tym wszystkim, na
tym naszym skrawku świata.
Mówi się, że jesteśmy tak silni, jak przeciwności, które
pokonujemy na naszej drodze. Bohater nigdy nie przyjdzie.
Chmury nie odpowiedzą na nasze modły. Albo staniemy do
walki, albo równie dobrze możemy się poddać.
Nigdy nie miałem wątpliwości, że bym jej nie zostawił.
W tym momencie wszystko nabierało nowego wymiaru.
Musiałem się skupić.
Odwróciłem głowę w stronę Wojtka, który wyraźnie
rozbawiony przyglądał się naszej dwójce z fotela
naprzeciwko. Gruby stał cały czas czujny z wymierzoną w nas
bronią, jakby nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł zrobić
z niej użytek.
– Myślałem, że będę bardziej wściekły, ale jakoś tak jak na
was popatrzyłem, to aż mi się cieplej na sercu zrobiło.
I pomyśleć, że ja cię podziwiałem. Naprawdę. A kiedy
dowiedziałem się o twoim starym, czy jak chciałeś mi
wmówić, naszym starym… Chociaż kto go tam wie. Ale to
i tak nie czyniłoby nas braćmi, prawda? – Raczej nie czekał na
odpowiedź z mojej strony. – Może to dodałoby wszystkiemu
smaczku. Ale nieważne, bo odbiegam. Wcześniej nie dałeś mi
skończyć myśli, więc pozwolisz, że teraz wrócę do tematu.
Chyba nie spieszy nam się nigdzie i możecie poświęcić mi
kilka minut.
– Ale obiecujesz, że to będzie kilka, bo chyba tylko ty
uwielbiasz dźwięk swojego głosu? – spytałem.
Nie wiem, co chciałem tym osiągnąć, ale musiałem zrobić
coś, aby się ożywić. Czułem, że adrenalina odpływa, a to nie
mógł być koniec. Obok mnie siedziała kobieta mojego życia
i byłem wszystkim, co miała, a ona była wszystkim, co
miałem ja. Musiałem się skupić, nasza droga dopiero się
zaczęła i nie mogła się tak po prostu skończyć.
– Mnie nie musisz starać się zaimponować. Fakt, że tu
siedzisz, sam w sobie robi wrażenie. I nawet tak zastanawiam
się, czy to nie lepiej, że wszystko tak się potoczyło. Od czasu
do czasu trzeba świeżej krwi, zwłaszcza jak komuś się wydaje,
że znaczy więcej niż w rzeczywistości. – Wojtek z wyraźnym
obrzydzeniem obrzucił ciało bruneta. – Ale cały czas
odbiegam. Tak się rozluźniłem, bo muszę przyznać, że
sytuacja robiła się napięta. – Jego twarz rozjaśnił szeroki
uśmiech.
Poczucie władzy i kontroli to było coś, co uwielbiał.
Podejrzewałem, że to był jego stały stan. Zawsze wychodził
z pozycji siły i wątpiłem, aby sobie szczególnie dobrze radził,
kiedy ktoś mu to odbierał.
– Tak jak powiedziałem – kontynuował – zawsze cię
podziwiałem, miałeś to coś, nikt ci nie mówił, co masz robić.
Mało tego, nie musiałeś nic robić, a i tak wszyscy sami
zabiegali o twoje zainteresowanie. Byłeś całkowitym
i absolutnym panem swojego życia. Miałeś wszystkich gdzieś,
a jak jeszcze pozbyłeś się starego…
Powtórzył to już kolejny raz, czy naprawdę w to wierzył, czy
była to jakaś forma gry?
– Nie miałem wszystkich gdzieś – wtrąciłem.
– Miałeś, miałeś, ale w porządku, ja to rozumiem. Uważałeś
się za lepszego i pewnie miałeś podstawy.
– Nie uważałem się za lepszego – odparłem znużony – po
prostu…
– Nikt ci nie dorastał – wtrącił, a mi się nie chciało już mu
przerywać. Jakie to miało znaczenie? – Po prostu wiedziałeś
lepiej, z czego ludzie są zrobieni, potrafiłeś trzymać ich na
dystans. No i właśnie, nie wiem, może się zestarzałeś,
naprawdę nie wiem, ale czuję się zawiedziony. Kiedy
zobaczyłem cię pierwszy raz w twoim biurze, jeszcze się
łudziłem, jeszcze miałem nadzieję, pewnie wynikało to
z faktu, że jeszcze nie wiedziałem. Byłeś dla mnie tym
mitycznym gościem, któremu nikt nie mógł podskoczyć,
doszedłeś do wszystkiego sam, żeby na samym końcu tak się
wyłożyć. Oczywiście muszę tutaj oddać sprawiedliwość mojej
żonie, ona potrafi osiągnąć swoje cele.
– Co masz na myśli? – usłyszałem chłodny głos Anety, do
tej pory milczącej. – Kolejne kłamstwa na mój temat?
Wojtek się roześmiał. Najwyraźniej świetnie się bawił w tej
makabrycznej scenerii. Normalnie powinien już wszystko
skończyć, ale on napawał się sytuacją. On wiedział i my
wiedzieliśmy, do jakiego zakończenia zmierzał. I świadomość
naszego strachu sprawiała mu dużą przyjemność.
– Może troszkę ponaginałem prawdę, ale to nic
w porównaniu z tobą, moja droga. Czy nasz drogi Kuba wie,
że został wybrany? Po twojej minie, mój stary przyjacielu,
widzę, że nie wiesz.
– To jest nieprawda – usłyszałem głos Anety, ale nie było
w nim tego przekonania, które znałem.
– Oczywiście, że wiem – wtrąciłem z największym
przekonaniem, na jakie było mnie stać.
To rozbawiło Wojtka jeszcze bardziej.
– Podziwiam, naprawdę podziwiam, chociaż myślałem, że ty
nigdy nie kłamiesz. Ale widocznie kto z kim przestaje…
Ciekawe swoją drogą, jak wiele niedomówień jest między
wami. W każdym razie, tak dla jasności, skoro wiesz, to i tak
nic cię nie zdziwi. Parę miesięcy temu rozmawialiśmy o tobie,
był program o najlepszych reklamach i gdzieś tam przewinęło
się twoje nazwisko. Opowiedziałem, że cię znam, o tym, jak
chodziliśmy do szkoły. Moja żona nie była specjalnie
zainteresowana opowiadaną przeze mnie historią, do tego
zresztą zdążyłem się już przyzwyczaić, ale kiedy wszedłem na
temat twojego ojczyma i „niejasnych” przyczyn jego odejścia,
wyraźnie się ożywiła. Nie do końca połączyłem wątki, ale
pamiętam, że się ucieszyłem, że wykazała jakieś
zainteresowanie. Pamiętasz, kochanie, jaka byłaś ciekawa, co
się wydarzyło naprawdę i jakim cudem nasz drogi… Mogę
mówić „nasz”? No to jakim cudem się wywinął nasz drogi
Kuba. Ale dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, że to
nie była najważniejsza kwestia. Pamiętasz, co nią było? Nie
wstydź się.
Aneta patrzyła gdzieś w przestrzeń.
– Zastanawiałam się – zaczęła powoli – ile desperacji
i determinacji trzeba mieć w sobie, aby zrobić coś takiego, ile
siły trzeba mieć, żeby wziąć na swoje barki taki ciężar. I to nie
dla siebie, tylko dla drugiej osoby. Jak dobrą i wspaniałą osobą
trzeba być.
– Dobrą i wspaniałą? Pewnie nie mam prawa oceniać, ale
czy coś ci się nie pomieszało z wartościami? – spytał
ubawiony Wojtek.
Aneta skierowała wzrok na męża.
– Aby kogoś uratować? Tak, dobrą i wspaniałą.
– I to jest twoim zdaniem powód, żeby kogoś wykorzystać
do załatwienia swoich rozgrywek? – Rozbawienie Wojtka
gdzieś się ulotniło, a zastąpiła je irytacja. – Czy nasz Kuba
w ogóle wiedział, o co ci chodzi, czy tylko zawróciłaś mu
w głowie, aby zrobił dla ciebie wszystko? Czy wiedział, jaki
masz cel? Jak tutaj trafiłeś?
– Dzięki nawigacji w samochodzie – odparłem.
– To za mało.
– Dzięki SMS-owi Grubego, połączyłem wątki –
powiedziałem chłodno.
– Nie dla ciebie Gruby – usłyszałem cichy głos stojącego
mężczyzny.
Dłoń z pistoletem nawet jemu powinna zacząć powoli
drętwieć. Jednak stał nieruchomo i pewnie tylko drgnięcie
palca dzieliło mnie od kuli, którą dla mnie szykował.
Wojtek jednak nie był przekonany.
– Na pewno dostałeś od niej jakąś wiadomość. Na sto
procent. Nie musisz potwierdzać. Może i przyjechałeś tutaj
dzięki nawigacji w samochodzie, ale ona na pewno
nakierowała cię tutaj. Oczywiście – stwierdził triumfalnie.
Pewnie dostrzegł w wyrazie twarzy Anety coś, co mu
potwierdziło, iż tak faktycznie było.
– Ktoś to musiał zrobić – wskazał leżące ciała – ale
głównym celem od samego początku byłem ja.
– Nie byłeś żadnym celem – odpowiedziałem.
– A jak chcieliście rozwiązać ten mały problem? – Wskazał
na siebie. – Z pewnością słyszałeś historie w stylu, że nigdy jej
nie puszczę, że nie ma na to najmniejszych szans. A może plan
był inny? Bo jakoś ci wierzę. Twój ojczym to jedno…
– Nie zabiłem go. – Miałem dość tych uwag.
– Cokolwiek, ale nie sądzę, abyś chciał mnie zabić.
– Mógłbyś się zdziwić – powiedziałem lodowatym tonem.
Chyba obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że tylko broń
wycelowana we mnie dzieliła go od krzywdy, jaką chciałem
mu teraz wyrządzić.
– Może i mógłbym, kto wie, ile i jakich kłamstw ci
naopowiadała o mnie. Ale nie sądzę, abyś w ogóle planował
coś takiego. Ona to co innego. Biorąc pod uwagę, co dla niej
przeszedłeś, to pewnie chciałeś wyjechać, uciec razem, kto
wie, może od razu. Na pewno możesz sobie na to pozwolić.
Jak to było? Do Urugwaju? W związku z tym nasza Aneta…
Mogę mówić „nasza”? A więc nasza Aneta musiała
przyspieszyć swoje plany. Zwłaszcza jeśli chciała upiec więcej
pieczeni na jednym ogniu, że tak powiem.
– Ten twój tok myślenia ma poważną lukę. Kiedy po mnie
przyszliście, jechałem właśnie do pracy, a nie uciekałem. – To
była tylko w połowie prawda, ale chciałem zmniejszyć to jego
samozadowolenie.
Inna sprawa, że wszystko, co powiedział, składało się
w sensowną całość.
– A ponadto gdyby twój tępy mięśniak nie był taką pierdołą,
to z pewnością by mnie tu nie było, aby piec te pieczenie.
Gdyby nie posłuszeństwo wobec szefa, to z pewnością
byłyby to moje ostatnie słowa, ale liczyłem, że Gruby nic bez
wyraźnego polecenia nie zrobi. Biorąc pod uwagę, jaka
wściekłość biła z całej jego postury, to jednak była loteria.
– Sam rozumiesz, musiałem podjąć jakieś środki. Nie
mogłem czekać, aż zabójca pojawi się u moich drzwi albo
nawet w moim domu pod moją nieobecność. W końcu
występowałem przeciwko profesjonaliście. Mamy aż trzy
trupy na potwierdzenie tych słów. Co jednak nie zmienia
faktów i wszystko, co powiedziałem wcześniej, moim zdaniem
się zgadza. Musiał być powód, dla którego ściągnęłaś ich tutaj
akurat dzisiaj i nie wierzę, że ten list również akurat dzisiaj się
u ciebie pojawił. Zwłaszcza że musiałaś być pewna, że nasz
rycerz pojawi się tutaj w odpowiednim czasie.
Tutaj też miał rację. Gdybym był w domu, czekał na Anetę
i dostał wiadomość z namiarami z jej telefonu, nie miałem
wątpliwości, że ruszyłbym natychmiast w to miejsce.
– Nie ma znaczenia, w co wierzysz. – Głos Anety przeciął
powietrze jak nóż.
– Oczywiście, że nie ma, ale ważne jest, w co on wierzy.
– On w nic nie wierzy – odpowiedziała szybko.
– Myślę, że uwierzył w ciebie, dlatego się tu znalazł, dlatego
wpieprzył się w to wszystko zamiast wieść to swoje spokojne
życie. Uwierzył w ciebie i nie mógł się bardziej pomylić. Nie
on pierwszy zresztą. Pomyśl, co sprowadzasz na ludzi. Pomyśl
o tym biedaku od listu.
– Na pewno nie wierzę w twoje słowa – wtrąciłem. –
I niezależnie do czego te twoje wszystkie słowa zmierzają i co
chcesz osiągnąć, to chyba i tak nie ma znaczenia w końcowym
rozrachunku.
Wojtek przez chwilę mierzył nas wzrokiem.
– Nie ma – potwierdził. – Chciałem tylko, żebyś wiedział,
z kim miałeś do czynienia. Chciałem, abyś miał tego
świadomość do końca życia, ile by tego nie było. Chciałem
również, aby ona wiedziała, że ty wiesz.
– Skoro tego wszystkiego chciałeś, to dlaczego nie
powiedziałeś wszystkiego? – Aneta zsunęła się z sofy do
przodu i jednocześnie dotknęła mnie biodrem.
Teraz dostrzegłem, że za paskiem spodni miała mały
pistolet. Prawdopodobnie to po niego sięgała, kiedy
gwałciciele rzucili się w jej kierunku. Wtedy to się nie udało,
ale dzięki temu Wojtek nie zwrócił uwagi, że Aneta była
uzbrojona.
– Dlaczego nie pochwaliłeś się, że mnie biłeś?! Dlaczego nie
opowiadasz z dumą, jak mnie gwałciłeś?! Dlaczego nie
wspomniałeś, jak kazałeś mnie pobić Janowi, tak mocno, że
przez ponad miesiąc dochodziłam do siebie?! A pamiętasz, jak
powiedziałeś, że jeśli będę się sama szlajać nie wiadomo
gdzie, to każesz swoim kolegom wywieźć mnie do Niemiec do
burdelu?! Twoje słowa!
Popatrzyłem na Wojtka i widziałem dokładnie, że każde
wypowiedziane przez Anetę słowo było prawdą. Nawet nie
próbował tego ukrywać. W końcu to człowiek, który jeszcze
nie tak dawno miał zamiar oddać ją w ręce swoich „kolegów”,
którzy na szczęście już nie istnieli.
Z każdym słowem Aneta wychylała się coraz bardziej do
przodu, jakby dając mi znać, że powinienem sięgnąć za jej
pasek. I naprawdę miałem na to ochotę, ale w tym momencie
nie sądziłem, aby to mogło przynieść coś dobrego. Gruby cały
czas celował we mnie, czekając tylko na pretekst.
Kiedy wparowywałem do salonu, strzelając przed siebie,
jedyną niewiadomą było, jak zareaguje moje ramię na odrzut
broni. Wcześniej sprawdziłem, jaką bronią dysponuję, gdzie
jest przycisk zabezpieczający i ile naboi może mieć
magazynek. Przy tym ostatnim założyłem, że Jan nie jeździł
z do połowy napełnioną bronią i znajduje się w niej tyle naboi,
o ilu pisano w internecie.
Teraz niewiadoma była o wiele większa. Nie dość, że
mierzono do mnie, to mogło się okazać, że jak wyjmę to małe
coś zza paska Anety i zakładając, że zdążę wymierzyć
i nacisnąć spust, usłyszę tylko pusty trzask, gdy broń będzie
nieodbezpieczona.
– Prawdziwy z ciebie mężczyzna – wycedziła i spojrzała
z pogardą w stronę łysego. – Jak ten twój kolega gwałciciel, co
wysyłał swoich podwładnych, aby bić kobiety na pokojowych
marszach. Jesteście tacy sami. Mali, zakompleksieni,
nienawidzący wszystkiego i wszystkich, a najbardziej kobiet.
Wasza jedyna przewaga to siła, którą wykorzystujecie, aby nas
podporządkować i zniszczyć. Tak naprawdę jesteś zwykłym
tchórzem, który musi pobić słabszego, oczywiście
w towarzystwie ochroniarza. Jesteś nikim i żadne pieniądze
ani władza tego nie zmienią. I ty dobrze o tym wiesz.
Aneta stanęła gwałtownie. Ja również uczyniłem to samo,
a w tym momencie ona przesunęła się przede mnie,
odgradzając mnie od Grubego i jego broni.
Wojtek, starając się nie stracić panowania nad sobą, podniósł
się powoli.
– To chyba mamy już wszystko wyjaśnione. No prawie.
W związku z tym, że was już nie będzie, to nakreślę sytuację.
Tak w trzech słowach. Wdałeś się w romans z moją żoną,
tylko że dla niej była to tylko zabawa. W każdym razie ona
uznała, że czas to zakończyć, co z pewnością miałoby miejsce,
gdyby wszystko poszło zgodnie z jej planem. Wtedy ty
straciłeś głowę. Jestem pewien, że twoi współpracownicy
potwierdzą, że nie byłeś sobą w ostatnich tygodniach.
Zrobienie kampanii dla kogoś, kto nawet nie podpisał umowy,
to zupełnie nie w twoim stylu, o nieprzychodzeniu do pracy
nie wspomnę. Nic dziwnego, że twoim następnym krokiem
było wdarcie się do naszego domku, zabicie mojego
ochroniarza i przyjaciela, aby potem z jego broni zabić moich
gości i na końcu… kobietę, która cię odrzuciła. Po tym
wszystkim strzeliłeś sobie w głowę albo my cię zabiliśmy
w obronie własnej. Jeszcze nie zdecydowałem. Myślę, że do
prasy wypuścimy historię podejrzanej śmierci twojego starego.
Co myślisz, zabójco? W każdym razie ty, moja droga, i tak
idziesz, że tak powiem, na pierwszy ogień.
Jego twarz wykrzywił uśmiech.
– I może masz rację – dodał, patrząc na mnie. – Może
rzeczywiście lubię dźwięk swojego głosu, ale to jest nic przy
tym – tym razem patrzył już na Anetę – jak bardzo lubiłem
czuć pod sobą twoje ciało, kiedy wiedziałem, że tego nie
chcesz, kiedy czułem, że ci to sprawia ból. Jeśli ja jestem
nikim, to kim ty jesteś? Dosyć tego, podaj mi pistolet Jana –
zwrócił się do Grubego.
Nawet nie zauważyłem, kiedy Wojtek naciągnął rękawiczki.
A może miał je na sobie cały czas?
To był ten moment, ten ułamek sekundy, kiedy mieliśmy
jakąś przynajmniej iluzoryczną szansę. Kiedy Wojtek sięgał po
broń do swojego ochroniarza, ja zacisnąłem dłoń na pistolecie.
W tym momencie Aneta, chyba czując, co zrobiłem, ruszyła
z krzykiem w stronę męża. Obaj mężczyźni chyba nie byli
przygotowani na taki obrót sprawy. Aneta skoczyła na Wojtka,
zanim na dobre zdążył chwycić broń, i oboje przewrócili się
na fotel, który stał za mężczyzną, aby po chwili upaść na
podłogę.
Przez moment Gruby się zawahał, nie wiedząc, co ma robić,
gdyż ja stałem tak jak poprzednio, bez ruchu, a on nie dostał
jasnego polecenia. Może właśnie ta pycha mojego starego
„przyjaciela”, to poczucie bycia panem życia i śmierci dały mi
szansę.
Mimo że jego pistolet wciąż był wycelowany we mnie, jego
wzrok skupił się na szefie, jakby się zastanawiał, czy powinien
interweniować. To był ten mój ułamek sekundy. Podniosłem
mały pistolet, który bardziej przypominał zabawkę,
i nacisnąłem spust.
Dziwne jest, jakie myśli potrafią nam przelecieć przez głowę
w chwilach największego stresu. W tej nieuchwytnej,
niemierzalnej chwili między naciśnięciem spustu
a usłyszeniem wystrzału pomyślałem, że śmiesznie by było,
gdyby mój pistolet okazał się na wodę, a jedyny efekt, jaki
bym uzyskał, to mokra twarz Grubego. Nie wiem, co było
w tym śmiesznego, ale długo o tym nie myślałem, gdyż huk
wystrzału rozdarł powietrze.
Pierwszy nabój trafił gdzieś w korpus. Gruby nie pozostał mi
dłużny. Wiem tylko, że strzelałem bez zastanowienia, aż
głuche kliknięcie poinformowało mnie, że naboje w moim
pistoleciku się skończyły. Podczas tej wymiany poczułem dwa
szarpnięcia i pewnie powinienem już dawno leżeć, ale chyba
adrenalina trzymała mnie na nogach.
Ta chwila zawahania nie uratowała Grubego. Odwracając się
w stronę Wojtka, który właśnie zrzucił z siebie Anetę
i rozglądał się za pistoletem Jana, odnotowałem, że Gruby
upadł na plecy. Nie miałem czasu się nim zajmować. Aneta
szybciej niż jej mąż znalazła pistolet i wycelowała w Wojtka.
Czułem nieopisywalny ból w ramieniu, a w boku czułem
ciepło, którego wcześniej na pewno nie było. Chciałem tylko
się położyć i zamknąć oczy, ale to jeszcze nie był koniec.
Cokolwiek zaprowadziło mnie do baru, przy którym ona
siedziała, jeszcze się nie skończyło, jeszcze musiałem znaleźć
w sobie siłę.
– Daj mi pistolet – powiedziałem do Anety.
– Nie, teraz moja kolej.
Wojtek zerknął na Grubego, który nawet nie drgnął,
i automatycznie się cofnął.
– Daj mi pistolet! – krzyknąłem. – Daj!
Nie czekając na jej reakcję, wyrwałem go jej z ręki
i wycelowałem w Wojtka.
Wszystko już zostało wcześniej powiedziane. Dodałem
tylko:
– W końcu to ja jestem zabójcą, prawda?
Nie wiem, czy kierowałem to pytanie do Anety, czy do
mojego „przyjaciela”. To już nie miało znaczenia. Nie wiem,
czy byłem już nim wcześniej, zanim to małżeństwo wkroczyło
w moje życie. Dzisiejszy dzień zmienił wszystko.
Wojtek też to wiedział.
Pomyślałem o wszystkim, co wiedziałem, że zrobił. Nie
wiem, czy naprawdę potrzebowałem tego usprawiedliwienia.
Nacisnąłem spust. Wojtek podniósł automatycznie rękę,
jakby to mogło coś pomóc. Strzeliłem kilka razy i zanim jego
ciało zdążyło uderzyć o podłogę, padłem na kolana.
Zdążyłem jeszcze spytać:
– Wszystko zgodnie z planem?
ROZDZIAŁ 26

Kocham szum wody. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, co


w nim takiego jest. Powiem więcej, ten ogrom wody mnie
w jakimś stopniu przeraża. Moje najgorsze senne koszmary
zawsze wiązały się z wodą. Z jakąś ciemnością, z powodzią
i w tym wszystkim ja sam, czekający na uderzenie stworzonej
przez mój umysł fali.
A jednak ilekroć wyobrażałem sobie idealne miejsce, było to
zawsze gdzieś nad morzem, a najlepiej nad oceanem.
Oczywiście przydałoby się, aby tam była jakaś góra, klif,
gdzieś wysoko w każdym razie, tak na wszelki wypadek przed
tsunami.
Nie miałem pojęcia, gdzie takie miejsce mógłbym znaleźć,
ale też do tej pory niespecjalnie zależało mi, aby go szukać.
Do tego ranka w każdym razie.
Teraz siedziałem tutaj. Wokół tylko ocean. Niestety, żadnego
klifu nie widziałem. Zresztą nic tutaj nie było. Jedyne, co
czułem, to straszne gorąco. Tylko że nie biło ono z góry. Nie
biło ze słońca na bezchmurnym niebie. Czułem je w sobie.
Czułem je w moim lewym boku. Spojrzałem w dół
i zobaczyłem, że moja koszula w tym miejscu jest cała
czerwona.
Nagle piasek i woda zniknęły, a do moich uszu dotarł
kobiecy krzyk:
– Kuba! Kuba! Nie zasypiaj! Kuba!
Otworzyłem oczy i zobaczyłem Anetę.
– Nareszcie – powiedziała, ciężko oddychając. – Nie możesz
usnąć.
– Dlaczego? – spytałem.
– Nie wiem, ale na filmach zawsze podkreślają, żeby ranna
osoba była przytomna. – Aneta uśmiechnęła się bezradnie.
– To ja jestem ranny? – spróbowałem zażartować.
Ramię bolało mnie okropnie, ale chyba groźniejsza była rana
w lewym boku, która sprawiła, że cała moja koszula lepiła się
od krwi.
Kiedy leżałem nieprzytomny, Aneta musiała przynieść skądś
bandaże, ponieważ owinięty byłem nimi w pasie, a w miejscu
rany miałem opatrunek. Sięgnąłem ręką do tyłu i tam też
wyczułem zgrubienie. Najprawdopodobniej kula przeszła na
wylot. To chyba był dobry znak. Tak w każdym razie działo
się zawsze w filmach. Tyle tylko że w tej chwili krew
wylewała się ze mnie przez dwie dziury. Ramienia nawet nie
liczyłem.
Jeśli opatrunki miały zatamować krwawienie, to nie
chciałem myśleć, co by się wydarzyło, gdyby Aneta ich nie
założyła, gdyż już w tej chwili były czerwone.
– Musisz wytrzymać jeszcze trochę – powiedziała ze łzami
w oczach, które za wszelką cenę chciała powstrzymać.
Trzymała mnie opartego na swoich kolanach, tak że
doskonale widziałem jej twarz. Widziałem jej szeroko otwarte
oczy, pełne przerażenia, które bardzo chciała ukryć.
Widziałem również jej spuchnięty policzek i wargę,
przypominające mi o wszystkim, co doprowadziło nas do tego
momentu.
– Kawaleria jedzie z odsieczą? – Starałem się przywołać
uśmiech na twarz.
Chociaż biorąc pod uwagę, co ta twarz dzisiaj przeszła, nie
był to chyba najlepszy pomysł.
Uniosłem lekko głowę, aby rozejrzeć się po pomieszczeniu.
Wszyscy mężczyźni byli na swoich miejscach. Skrzywiłem się
z bólu, który nagle przeciął moje ciało, i opadłem z powrotem
na moje miejsce, na kolanach Anety.
– Chyba nie będzie potrzebna – dodałem. – Wszystko
zostało załatwione.
– Pomoc jedzie. Dla ciebie.
– Dla mnie? – spytałem.
Prawda była taka, że po prostu chciałem usnąć. Nie chciałem
zamykać oczu. Chciałem ją cały czas widzieć, ale chyba nie
miałem już siły. Może to wszystko, co się wydarzyło, nie tylko
dzisiaj, ale przez te wszystkie tygodnie, wyczerpało moje
limity. Może już po prostu w zbiorniku na paliwo nic nie
zostało.
– Spokojnie – powiedziałem. – Już wszystko załatwiłem. Już
jesteś wolna.
– To nie tak – odpowiedziała szybko.
– To nie ma znaczenia. Nikt cię więcej nie uderzy. To się
liczy.
– My się liczymy.
– My? – spytałem.
Jeśli czegoś w życiu pragnąłem, to właśnie tego „my”. Przez
ostatnie tygodnie myśl o nas wypełniała każdą moją chwilę,
tylko że teraz czułem, że nasz maleńki kawałek świata mnie
już niedługo nie pomieści.
– Tak! – prawie krzyknęła mi do ucha. – Tak. My –
powtórzyła, jakby chciała przekonać nas oboje, że coś nas
jeszcze czeka.
– To dobrze – westchnąłem ciężko. – Szkoda by było, aby to
wszystko poszło na marne.
– To nie tak – powtórzyła już drugi raz i nie czekając na
moją reakcję, dodała: – Ja tego wszystkiego nie
zaplanowałam.
Popatrzyłem jej prosto w oczy. Zawsze szczyciłem się tym,
że doskonale potrafiłem czytać ludzi. Bardzo szybko
wiedziałem, czy ich intencje były szczere, czy to, co mówili,
pokrywało się z tym, co naprawdę myśleli. Dar albo
przekleństwo.
Przy Anecie jakby to zniknęło. Mimo wszystkich pytań
i niewiadomych nigdy nie zwątpiłem w jej słowa. Nigdy nie
zwątpiłem w to, co czuła albo wydawało mi się, że czuła na
początku naszej podróży. Każdą niepewność i niejasność
tłumaczyłem przed sobą na jej korzyść.
Wszystko, co powiedział Wojtek na temat jej rzekomego
planu, trzymało się jakichś logicznych ram i biorąc pod uwagę
wszystko, co Aneta przeżyła, nie było wcale takie
nieprawdopodobne. Oczywiście wymagało dużo precyzji
i szczęścia, abym zachował się zgodnie z przypisaną mi rolą,
ale to akurat nam dopisało, albo przynajmniej jej. O ile
oczywiście był jakiś plan.
– To nie ma znaczenia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Ma. W jednym miał rację. Ważne, w co ty wierzysz.
Coś, co miało w moim zamiarze być zaśmianiem się,
okazało się jakimś charkotem połączonym z zakrztuszeniem
się. Jeśli miałem krwotok wewnętrzny, to chcąc cokolwiek
powiedzieć, musiałem się spieszyć.
– To jest proste – powiedziałem. – Wierzę w ciebie, zawsze
wierzyłem. Nieźle jak na kogoś, kto w nic nie wierzy. –
Postarałem się przywołać uśmiech na twarz. – Nic innego się
nie liczy.
Po jej twarzy pociekły łzy. Szybko je wytarła. Zawsze tak
robiła. Nerwowo spojrzała na godzinę w telefonie.
Jakakolwiek ta kawaleria miała być, to ewidentnie się
spóźniała.
– Kiedy poszłam z tobą w tamten sobotni wieczór, to nie
sądziłam, że wszystko się tak potoczy. Nie chciałam cię
wciągnąć w moje piekło, a jednocześnie robiłam to krok po
kroku. Uratowałeś mnie wtedy i ratowałeś każdego dnia.
Uczepiłam się tego twojego „mówienia, jak jest”, uczepiłam
się tego naszego świata. Dałeś mi oddech, pokazałeś, jak może
być, kiedy jesteś z kimś i się nie boisz. Uratowałeś mnie wtedy
i uratowałeś mnie dzisiaj. Pojawiłeś się, kiedy myślałam, że
dla mnie już nic nie ma.
– To ty uratowałaś mnie – powiedziałem, starając się, żeby
głos brzmiał pewnie, chociaż czułem się coraz słabszy. –
Zmieniłaś całe moje życie. Zmieniłaś wszystko. W sobotę,
pięć tygodni temu, moje życie zaczęło się na nowo, zaczęło się
naprawdę. I warte było każdej chwili. Nie żałuję niczego.
W tym momencie zaatakował mnie kaszel, a na mojej dłoni,
którą zasłoniłem usta, ukazała się krew.
– No może tego trochę żałuję. – Uśmiechnąłem się. –
Powinienem być ostrożniejszy.
– Przestań. – Aneta nie mogła już pohamować łez. – Gdzie
ona jest?
To mówiło więcej o moim stanie niż jakiekolwiek słowa.
Jak inaczej jeszcze parę tygodni temu wyglądało moje życie.
Jak inaczej wyglądało jeszcze dzisiaj rano.
Może powinienem zrobić teraz jakiś rachunek sumienia?
Czy żałowałem tego, co dzisiaj zrobiłem?
Aneta była bezpieczna. Jakieś anonimowe kobiety, których
nigdy nie będzie mi dane poznać, będą bezpieczne,
przynajmniej z dala od tych, co tu leżeli. Zawsze chciałem
chronić. Mojej mamy się nie udało, a w każdym razie stało się
to za późno. Nigdy nie miałem złudzeń, że to była jedyna
droga. Czy myślałem, że na niej kiedykolwiek się znajdę?
Nigdy.
Ale niczego nie żałowałem.
Aneta była bezpieczna.
– Zrobisz tak, jak powiedział Wojtek. Wezwiesz policję
i powiesz, że się w tobie zakochałem, że oszalałem na twoim
punkcie i nic do mnie nie docierało, a później wpadłem tutaj
i pozabijałem ich wszystkich.
– Nie. – Pokręciła głową.
– To jest najlepsze wyjście… i nie będziesz musiała kłamać.
Bo to wszystko prawda. Od momentu, kiedy cię wtedy
zobaczyłem, nie było już dla mnie odwrotu. I nigdy bym tego
nie cofnął. Kocham cię. Zaopiekuj się Luną. Ona też cię
kocha.
– Jak możesz mnie kochać? Znamy się tylko kilka chwil.
– Jak się znajdzie właściwą osobę, to kilka chwil wystarczy.
– Nie! Nie! Nie! Nie wystarczy. – Jej głos przeszedł
w szloch. – Przecież jedziemy do Portugalii, przecież
jedziemy zobaczyć ocean.
– Poczekam tam na ciebie.
Zamknąłem oczy. Nie miałem już siły. Jeszcze jak przez
mgłę dotarły do mnie krzyki Anety. Chyba krzyczała do
kogoś, że jesteśmy w środku. Chyba jeszcze usłyszałem jakieś
kroki, a może już tylko mi się wydawało.
Musiałem się zbierać.
Portugalia czekała.
ROZDZIAŁ 27

I czekałem. Cały czas czekałem.


Ponad miesiąc dochodziłem do siebie między porzuconymi
szczeniakami.
Okazało się, że osobą, na którą Aneta niecierpliwie czekała,
była Gośka, jej znajoma weterynarz z fundacji zajmującej się
opieką nad porzuconymi szczeniakami. Aneta od kilku lat
regularnie poświęcała swój wolny czas na wolontariat w tej
fundacji. O dziwo tego akurat Wojtek nie blokował. Podobno
przeważył argument, że to dobrze wygląda, jak żona kogoś
takiego jak on zajmuje się czymś charytatywnie. Mało tego,
udało się też przekazywać na ten cel jakieś pieniądze.
Gośka, która sama miała za sobą masę złych doświadczeń
i długą drogę wyrywania się, a właściwie ucieczki od związku
wypełnionego przemocą, szybko odnalazła w Anecie
pokrewną duszę. Z tego, co się dowiedziałem od Gośki, była
między nimi taka nienazwana więź, wiedziały, co je łączy,
wiedziały, że w razie czego mogą na siebie liczyć, a jednak
nigdy tak naprawdę nie rozmawiały o tym, co każdą z nich
spotkało.
I to właśnie do niej tego feralnego dnia Aneta zadzwoniła.
Do niej i do Szymona, który na szczęście był trzeźwy. On
przyjechał podobno tuż przed Gośką i pomógł Anecie wynieść
mnie na zewnątrz. Ten zabieg był podobno po to, aby ta nie
widziała tej masakry z domku i teoretycznie przynajmniej
w razie czego nie mogła zaświadczać o czymś, czego
faktycznie nie była świadkiem. Inna sprawa, że pomagała
komuś z dwiema ewidentnymi ranami po kulach.
Na szczęście dla mnie kula, która przeszyła mój bok,
ominęła ważne organy i co równie ważne, przeszła na wylot.
Kluczowe okazało się zatamowanie krwawienia, co się udało
zrobić na miejscu. Na tyle przynajmniej, aby dowieźć mnie na
zaplecze kliniki fundacji. Dopiero na miejscu zaczęła się
walka. Okazało się, że straciłem zbyt dużo krwi i moje życie
wisiało na włosku. Nie pierwszy raz zresztą tamtego dnia,
tylko wtedy sam już nie mogłem nic zdziałać. Byłem
całkowicie zdany na Gośkę, jej umiejętności i determinację do
utrzymania mnie przy życiu. Przy tym wszystkim kula tkwiąca
w moim ramieniu była bułką z masłem.
Do pełnej świadomości wróciłem po kilku dniach, a wtedy
już Luna była przy mnie. Przywiozła ją Gośka. Nie wiem, jak
dokładnie się to odbyło i jakim cudem Ewa oddała piesę
w ręce mojej wybawicielki, ale ta musiała być bardzo
przekonująca. W ciągu następnych tygodni powoli
dochodziłem do siebie, pomagając w fundacji i starając się za
wszelką cenę odpłacić za to, co dla mnie zrobiono.
W międzyczasie złożyłem wypowiedzenie. Wszystko
korespondencyjnie. Nie było to może najlepsze pożegnanie
z firmą, w której spędziłem ponad piętnaście lat, ale wolałem
nie ryzykować. Nie wiedziałem, jakie były szanse na
powiązanie mnie z wydarzeniami z domku, ale nie narażałem
tylko siebie, ale również Gośki, Szymona i Anety.
Po miesiącu nadawałem się do wyjazdu. No może nie do
samodzielnego, ale zawsze do wyjazdu. Od chwili, kiedy
straciłem przytomność na podłodze salonu, nie widziałem się
z Anetą ani nawet z nią nie rozmawiałem. Sam nie
próbowałem się z nią skontaktować. W świetle wydarzeń
trudno było powiedzieć, ile taka próba mogła sprawić jej
kłopotów. Szymon był za to moim częstym gościem i to przez
niego pozałatwiałem najważniejsze sprawy. Takie choćby jak
sprzedaż mieszkania i zabezpieczenie moich najważniejszych
rzeczy. Po tym byłem gotowy zostawić wszystko za sobą
i ruszyć w nieznane. A może nie do końca w nieznane.
W końcu Portugalia czekała.
Co do domku w lesie, oficjalna wersja, przynajmniej ta
dostępna w prasie, głosiła, że ulatniający się gaz spowodował
wybuch, zabijając wszystkich w środku. Pisano o pięciu
ciałach, chociaż nie przypominałem sobie, abym zanosił
zwłoki Jana do środka. Albo znalazły się tam później, albo nie
uznano za stosowne dzielić się takimi szczegółami z prasą.
Zwłaszcza że wybuch był tak silny, że objął również stojące
przed domkiem samochody, w tym ten Jana, który musiał
podprowadzić pod dom Gruby albo ktoś później. Ogień strawił
wszelkie ślady mojej obecności w tamtym miejscu.
Faktu, że nie tylko zginął jeden z najbogatszych ludzi
w kraju, ale również komendant policji oraz wiceminister, nie
dało się ukryć i przez media przeszła fala najróżniejszych
teorii spiskowych, łącznie z takimi, iż były to mafijne
porachunki, gdyż jak się okazało, nie tylko Wojtek miał masę
niejasnych powiązań, ale również dwaj jego goście nie byli do
końca czyści. Komuś na górze zależało, aby sprawę zamknąć
jak najszybciej. Prawdopodobnie dlatego, aby nieczyste
interesy zmarłych nie doprowadziły gdzieś wyżej. Szybko
ogłoszono wersję o nieszczęśliwym wypadku i zamknięto
śledztwo.
A ja mogłem ruszać przed siebie. Szymon, który dostał
swoją firmę, całkowicie wolną od długów, zgodził się, aby
zawieźć mnie na drugi koniec Europy.
Pieniędzy ze sprzedaży apartamentu wystarczyło, aby kupić
nieduży domek na wybrzeżu oceanu. Co prawda nie na klifie,
ale jak dla mnie i tak było idealnie. Może prawie idealnie.
Pozostanie w Warszawie, pójście do pracy nie wchodziło
w grę. Powrotu do starego życia już dla mnie nie było.
Zresztą umówiliśmy się przecież w Portugalii.
EPILOG

Dzisiaj minęło dokładnie dziewięć miesięcy, odkąd po raz


pierwszy zobaczyłem ją w barze. Od ponad sześciu
mieszkałem niedaleko plaży, po której właśnie szedłem. Luna
biegała szczęśliwa obok mnie, raz po raz zanurzając się
w falach. Niezależnie, ile razy to robiła, moje myśli zawsze
wracały do naszego spaceru nad morzem, kiedy w środku
nocy szliśmy we trójkę. To był dla mnie jakiś punkt
odniesienia, jakiś punkt przeszłości, do którego ciągle
wracałem.
Nie ten jeden zresztą. Każda z tych ukradzionych,
wyrwanych chwil, była już na zawsze częścią mnie
i niezależnie od tego, ile czasu minęło, to one były początkiem
i to one były końcem.
Wtedy wszystko się zmieniło, a mój świat stanął na głowie.
A może odwrotnie, może cały czas stał na głowie, a wtedy
wraz z nią, wkraczającą bezpardonowo do środka, stanął
wreszcie na nogach. Może to, co z taką starannością
budowałem przez wszystkie lata, może ta cała kontrola i brak
jakichkolwiek więzi były tylko domkiem z kart, były ucieczką
przed tym, co znałem i co wydawało mi się, że widziałem
dookoła.
Wszyscy czegoś chcieli, wszyscy szukali korzyści, czegoś,
co dałoby im przewagę w wyścigu za nie wiadomo czym. Bo
wyścig trwał cały czas. Nigdy nie było końca pogoni. Nigdy
nie było wystarczająco.
Tak funkcjonował świat i o ile się orientowałem, nic w tej
kwestii się nie zmieniło.
Ja również byłem jego częścią. Mimo świadomości, że mogę
go w każdej chwili opuścić i że w przeciwieństwie do innych
jestem panem samego siebie, szedłem tą samą drogą.
Do tamtej soboty.
Do momentu, kiedy nasze światy się zderzyły. Do chwili,
kiedy zdecydowała się „skoczyć” w moją stronę. Kiedy
zabrała mnie do siebie, do swojej rzeczywistości, zmieniła
wszystko. Ona uważała, że zabrała mnie do swojego piekła,
a ja właśnie wtedy poczułem, że naprawdę żyję, że dotykam
czegoś prawdziwego. Otoczenie siebie ochronnym murem nie
było czymś specjalnie trudnym i sprawiało, że zawsze czegoś
mi brakowało.
Pustka, którą zepchnąłem głęboko, tłumacząc sobie, że mam
wszystko, tylko czatowała, aż pojawi się właściwa osoba. Ta
jedna, na którą czekałem, nie zdając sobie z tego sprawy.
Nagle moje życie miało sens. Nagle jego cel nie mógł być
jaśniejszy.
Tak jak jej powiedziałem w domku.
Dla mnie odwrotu już nie było.
Obiecałem, że będę czekał, i czekałem.
I nawet jeśli to miałoby być tylko tamte pięć tygodni
i miałbym możliwość cofnięcia czasu, nic bym nie zmienił,
wciąż wybrałbym ją.
Tylko tam, gdzie była ona, był nasz kawałek świata.
Mały, najmniejszy, ale nasz.
Zobaczyłem, jak Luna z daleka pędzi w moją stronę.
Wiedziałem, co to oznacza.
Poczułem jej ręce obejmujące mnie z tyłu.
– Myślisz o naszym kawałku świata? – usłyszałem jej szept
przy moim uchu.
Znała mnie doskonale.
– Teraz wszystko jest na miejscu – odpowiedziałem tuż
przed tym, jak nasza piesa wpadła na nas z całą swoją
radością.
Teraz wszystko było na miejscu.
SPIS TREŚCI

Okładka
Karta tytułowa

PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
EPILOG

Reklama
Karta redakcyjna
Copyright © by Tomasz Kieres, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie
bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii
i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników
elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2021

Projekt okładki: Sylwia Turlejska (studio-kreacji.pl)


Zdjęcie na okładce: © Marta Syrko / Trevillion Images

Redakcja: Agnieszka Luberadzka


Korekta: Marta Akuszewska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:


„DARKHART”
Dariusz Nowacki
darkhart@wp.pl

eISBN: 978-83-8195-582-9

Wydawnictwo Filia
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
kontakt@wydawnictwofilia.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

You might also like