Professional Documents
Culture Documents
Skrawki błękitu
Kraków 2014
Tytuł oryginału
Gathering Blue
Redakcja
Katarzyna Kolowca-Chmura
Korekta
Katarzyna Kierejsza
Wydanie I,
Kraków 2014
ISBN 978-83-64297-38-0
– Matko?
Nie usłyszała odpowiedzi. Nie oczekiwała jej. Matka nie żyła
już od czterech dni i Kira wiedziała, że resztka jej duszy
odpływa.
– Matko... – powtórzyła cicho do tego, co umykało.
Wydało jej się, że wyczuwa to pożegnanie, tak jak czuje się
cichy powiew nocnej bryzy.
Teraz została zupełnie sama. Zalała ją fala samotności,
niepewności i wielkiego smutku.
To była jej matka, ciepła, pełna życia kobieta imieniem
Katrina. A potem, po krótkiej, nieoczekiwanej chorobie stała
się ciałem Katriny, w którym wciąż pozostawała cząstka duszy.
Po czterech zachodach i wschodach słońca dusza także odeszła.
Teraz leżały tu już tylko zwłoki.
Wkrótce zjawią się kopacze i zasypią ciało warstwą ziemi, lecz
nawet to nie uchroni go przed pożarciem przez szponiaste,
wygłodniałe stworzenia przychodzące nocą. Potem rozsypane
kości zmurszeją i rozpadną się w pył, stając się cząstką ziemi.
Kira szybkim gestem otarła łzy z oczu. Kochała matkę i będzie
bardzo za nią tęsknić. Ale czas już iść.
Wbiła w miękką glebę swój kij, wsparła się na nim i
dźwignęła.
Rozejrzała się niepewnie. Była jeszcze młoda i wcześniej nie
doświadczyła śmierci, nie w ich małej, dwuosobowej rodzinie,
złożonej z niej samej i matki. Oczywiście oglądała innych
uczestniczących w rytuałach. Widywała ludzi na rozległym,
cuchnącym Polu Pożegnań, skulonych obok tych, których
odchodzących dusz doglądali. Wiedziała, że w tej chwili
przebywa tam Helena patrząca, jak duch opuszcza jej
maleńkie, urodzone zbyt wcześnie dziecko. Kobieta przybyła na
Pole zaledwie wczoraj.
Noworodki nie wymagały czterech dni czuwania: drobiny ich
dusz, ledwie przybyłe, szybko odpływały.
Helena zatem niedługo wróci do wioski i rodziny.
Kira nie miała już rodziny. Ani domu. Chata, którą dzieliła z
matką, została spalona.
Zawsze tak postępowano po chorobie. Niewielki dom, jedyny,
jaki znała, zniknął. Czuwając przy zwłokach, w oddali widziała
dym. Patrząc, jak duch matki ulatuje, oglądała też wzbijające
się w niebo zwęglone cząstki swojego dzieciństwa.
Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz strachu. Strach zawsze
stanowił nieodłączną część życia ludzi.
To on sprawiał, że budowali schronienia, znajdowali strawę,
uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta.
Z tego samego powodu przechowywali w magazynach broń.
Dręczył ich strach przed chłodem, chorobą i głodem. Strach
przed bestiami.
A teraz gdy tak stała wsparta na kiju, nią również kierował
strach. Po raz ostatni spojrzała na pozbawione życia ciało,
które kiedyś zamieszkiwała jej matka, i zastanawiała się, co
dalej.
Teraz jednak nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie miała
już żadnej rodziny, a w wiosce nie uważano jej za osobę
szczególnie użyteczną. Na co dzień Kira pomagała w szopie
tkaczek, zbierając skrawki i resztki, lecz kulawa noga
zmniejszała jej wartość jako robotnicy, a w przyszłości także
żony.
Owszem, kobiety lubiły barwne historie, które opowiadała
niespokojnym maluchom, i podziwiały jej piękne hafty, ale to
była rozrywka, nie praca.
Niebo, na którym słońce nie wisiało już nad głową, lecz
rzucało cienie drzew i ciernistych krzewów w głąb Pola
Pożegnań, świadczyło o tym, że dawno minęło południe.
Dręczona niepewnością pozostała tu zbyt długo. Ostrożnie
zebrała skóry, na których przespała ostatnie cztery noce,
strzegąc duszy matki.
Ognisko zamieniło się w zimny popiół, czarną smugę.
Pojemnik z wodą był pusty, nie miała już jedzenia.
Powoli, wspierając się na kiju, pokuśtykała w stronę ścieżki
wiodącej do wioski, kurczowo trzymając się słabej nadziei, że
zostanie tam miło przyjęta.
Na skraju polany bawiły się maluchy, ganiając po porośniętej
mchem ziemi; do ich nagich ciał i włosów lepiły się sosnowe
szpilki. Kira uśmiechnęła się. Rozpoznawała każdego z nich.
Oto żółtowłosy syn przyjaciółki jej matki; pamiętała, jak
przyszedł na świat dwie letnie pory temu.
A dziewczynka, której siostra bliźniaczka zmarła, młodsza od
żółtowłosego, ledwie zaczęła chodzić, lecz już chichotała i
krzyczała z pozostałymi, bawiąc się w berka. Maluchy siłowały
się, tłukły i kopały, dzierżyły patyki zabawki i wymachiwały
drobnymi piąstkami. Kira przypomniała sobie, jak oglądała
swoich towarzyszy z dzieciństwa podczas podobnych zabaw,
szykujących się na prawdziwe zmagania dorosłego życia. Nie
mogąc w nich uczestniczyć z powodu kalekiej nogi, z zazdrością
obserwowała je z boku.
Starszy spośród maluchów, chłopczyk o brudnej twarzy
mający najwyżej dziewięć lat, wciąż czekający na wejście w
dojrzałość i nadanie dwusylabowego imienia, spojrzał na nią z
miejsca, gdzie zbierał chrust i układał go w wiązki. Kira
uśmiechnęła się. Matt od zawsze się z nią przyjaźnił. Lubiła
Matta. Mieszkał na bagnistych, nieprzyjemnych Moczarach i
zapewne był dzieckiem kopacza albo ciągacza, ale biegał
swobodnie po wiosce wraz z rozbrykanymi kolegami i zawsze
towarzyszył mu pies.
Często, jak teraz, zatrzymywał się, by wykonać jakąś drobną
pracę w zamian za kilka monet bądź słodycze. Kira pozdrowiła
go głośno. Wygięty ogon psa, pełen wplątanych gałązek i liści,
zabębnił o ziemię, a chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi.
– No i żeś wróciła z Pola – powiedział we własnym dialekcie.
– Jak tam było? Żeś się bała, co nie?
Czy nocą przyszły jakieś stwory?
Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego. Młodszych,
jednosylabowych maluchów nie dopuszczano na Pole,
naturalne zatem, że Matt był ciekawy i lekko przerażony.
– Żadnych stworów – zapewniła. – Miałam ognisko, które je
płoszyło.
– Czyli Katrina wyszła z ciała? – spytał.
Ludzie z Moczarów byli dziwni, inni od reszty. Zawsze dawało
się ich rozpoznać po osobliwej mowie i nieokrzesanym
zachowaniu i większość mieszkańców patrzyła na nich z góry.
Ale nie Kira. Bardzo lubiła Matta.
Skinęła głową.
– Dusza mojej matki odeszła – przyznała. – Patrzyłam, jak
opuszcza ciało. Wyglądała jak mgła.
Odpłynęła.
Matt podszedł do niej, wciąż dźwigając naręcze chrustu.
Zmrużył żałośnie oczy i zmarszczył nos.
– Twoja chata okropnie spalona.
Kira przytaknęła. Wiedziała, że jej dom został zniszczony,
choć w głębi ducha miała nadzieję, że się myli.
– Tak. – Westchnęła. – A rzeczy, które tam były? Moja
obręcz? Spalili moją obręcz do haftów?
Matt zmarszczył brwi.
– Próbowałżem coś uratować, ale większość spalona. Tylko
twoja chata, Kiro. Nie jak kiedy wybuchła choroba. Tym razem
umarła tylko twoja mama.
– Wiem.
Kira znów westchnęła. W przeszłości zdarzały się choroby
przechodzące z chaty do chaty i wiele śmierci. Gdy tak się
działo, dochodziło do wielkiego palenia, a potem odbudowy,
która zdawała się niemal świętem, gdy powietrze wypełniały
głosy robotników rozsmarowujących metodycznie mokrą glinę
na uplecionych z gałęzi ścianach nowych chat, oklepujących je i
gładzących. Swąd starych spalonych domostw wciąż wisiał w
powietrzu, choć wokół wyrastały nowe.
Ten dzień jednak nie przypominał święta. Słyszała tylko
zwykłe dźwięki. Śmierć Katriny niczego nie zmieniła w życiu
ludzi. Była tu, a teraz odeszła. Oni żyli dalej.
Wciąż z chłopcem u boku Kira przystanęła przy studni i
napełniła pojemnik wodą.
Zewsząd dobiegały ją odgłosy kłótni; w wiosce stale słyszało
się melodię sprzeczek – szorstkie uwagi mężczyzn
konkurujących o władzę, piskliwe przechwałki i drwiny kobiet
zazdroszczących sobie nawzajem i zirytowanych na maluchy,
które marudziły i płakały u ich stóp, często odtrącane na bok
kopniakami.
Osłoniła dłonią oczy i mrużąc je w blasku popołudniowego
słońca, poszukała wzrokiem miejsca, w którym jeszcze
niedawno stała jej chata. Westchnęła głęboko. Zbieranie gałęzi
wymagało długich wędrówek, a kopanie błota nad rzeką
ciężkiej pracy. Trudno też będzie unieść i przywlec drągi na
narożne podpory.
– Muszę zacząć budować – poinformowała Matta, wciąż
ściskającego w podrapanych, brudnych ramionach naręcze
chrustu. – Chcesz mi pomóc? We dwójkę byłoby zabawniej.
Nie mogę ci zapłacić, ale opowiem kilka nowych historii –
dodała.
Chłopak pokręcił głową.
– Jakbym nie skończył zbierać gałęziów na opał, zbiliby
mnie... – Odwrócił się. Po chwili wahania obejrzał się na Kirę i
dodał cicho: – Słyszałżem, jak rozmawiali, i nie chcą, cobyś
została. Teraz gdy twoja mama umarła, mają cię wypędzić.
Chcą cię wysłać na Pole, na łup bestiów. Mówią, że każą
ciągaczom cię tam zawlec.
Kira poczuła, jak żołądek ściska się jej ze strachu. Postarała się
jednak, by jej głos zabrzmiał spokojnie. Potrzebowała od Matta
jak najwięcej informacji, a gdyby zorientował się, że się boi,
zamknąłby się w sobie.
– Jacy oni? – spytała rozdrażnionym, wyniosłym tonem.
– Kobiety – odparł. – Słyszałżem, jak gadali przy studni,
gdziem zbierał drzazgi drewna ze śmieciów, a oni nie zauważyli
nawet, że słucham. Chcą twój kawałek ziemi. Chcą miejsce,
gdzie stała twoja chata.
Zamiarują zbudować tam zagrodę, by zamknąć maluchy i
drób i nie musieć cały czas ganiać za nimi.
Kira wbiła w niego wzrok. Cóż za przerażające, niemal
niewiarygodne, przyziemne okrucieństwo.
Kobiety chciały wypędzić ją z wioski i skazać na pożarcie przez
żerujące na Polu bestie z lasu tylko po to, by zamknąć
nieposłuszne dzieci i kury.
– Kto przemawiał najgłośniej przeciw mnie? – spytała po
chwili.
Matt zastanowił się, poprawił chrust i Kira widziała, że nie ma
ochoty angażować się w jej problemy w obawie o własny los.
Ale zawsze był jej przyjacielem. W końcu, rozejrzawszy się
najpierw i sprawdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, podał jej imię
osoby, z którą będzie musiała stanąć do walki.
– Vandara – wyszeptał.
Nie była zaskoczona. Mimo to serce zamarło w jej piersi.
2.
Zatem tak brzmiało jego imię: Jamison. Nie wydało jej się
znajome. W wiosce mieszkało tak wielu ludzi, a po okresie
dzieciństwa mężczyźni i kobiety całkowicie się separowali.
Patrzyła, jak wstaje. Był wysoki, miał dość długie, ciemne
włosy, gładko zaczesane i zebrane na karku rzeźbioną
drewnianą spinką, w której rozpoznała dzieło młodego
rzeźbiarza – jak on się nazywał? Thomas. Właśnie tak, Thomas
Rzeźbiarz, tak go nazywali. Nadal był chłopcem nie starszym
od Kiry, wyróżniał go jednak wielki talent, a rzeźby, dzieła jego
zręcznych dłoni, stanowiły obiekt pożądania wioskowej elity.
Zwykli ludzie nie używali ozdób.
Matka Kiry nosiła na szyi wisiorek na rzemyku, zawsze jednak
ukrywała go pod karczkiem sukni.
Obrońca podniósł ze stołu plik papierów. Kira widziała, jak
kreślił coś na nich starannie, słuchając oskarżenia. Dłonie miał
duże, palce długie, poruszały się zręcznie, bez wahania czy
niepewności.
Spostrzegła, że na prawym przegubie nosi bransoletę ze
splecionej skóry, a przedramię nad nią jest żylaste i
umięśnione. Nie był starcem, jego imię, Jamison, wciąż miało
trzy sylaby, a włosy jeszcze nie posiwiały. Oceniała, że osiągnął
wiek średni, może ten sam co jej matka.
Spojrzał w dół na pierwszą kartkę trzymanego w dłoniach
pliku. Ze swego miejsca Kira widziała znaki, którym się
przyglądał. Jakże chciałaby umieć je przeczytać!
W końcu się odezwał.
– Kolejno rozpatrzę punkty oskarżenia. – Patrząc w notatki,
powtórzył słowa Vandary, choć nie naśladował jej
przepełnionego gniewem tonu. – Dziewczyna powinna była
trafić na Pole tuż po narodzinach, gdy była jeszcze bezimienna.
Taki jest zwyczaj.
A zatem to właśnie pisał! Zanotował słowa, by móc je
powtórzyć. Choć ponowne słuchanie oskarżeń sprawiało ból,
Kira pojęła z podziwem, jak cenne jest powtórzenie. Nie można
się po nim sprzeczać o to, co dokładnie powiedziano. Jakże
często wśród maluchów wybuchały bójki na pięści i całe bitwy o
„on powiedział, ja powiedziałem” i niekończące się odmiany
tych słów.
Jamison położył papiery na stole i podniósł ciężki tom
oprawny w zieloną skórę. Kira zauważyła, że każdy z
opiekunów ma identyczny.
Otworzył na stronie, którą zaznaczył podczas oskarżenia.
Widziała, jak obracał kartki, gdy Vandara wygłaszała swoją
przemowę.
– Oskarżycielka ma rację, taki jest zwyczaj – rzekł do
opiekunów Jamison.
Kirę oszołomiła ta nagła zdrada. Czyż nie kazano mu jej
bronić?
Kiedy wskazywał stronę gęsto zapisaną tekstem, zobaczyła, że
część mężczyzn otwiera swoje tomy, znajdując ten sam
fragment. Inni jedynie kiwali głowami, jakby pamiętali go tak
dokładnie, że nie mieli powodu czytać.
Vandara uśmiechnęła się lekko.
Pokonana Kira zmięła w palcach kwadracik materiału. Jego
ciepło zniknęło. Otucha, jaką dawał, także.
– Jeśli jednak – kontynuował Jamison – odczytamy trzeci
zestaw poprawek... Wszyscy opiekunowie przewrócili stronice
w swych księgach. Nawet ci, którzy do tej pory nie otworzyli
tomów, teraz sięgnęli po nie, sprawdzając właściwe miejsce.
– ...wyraźnie widać, że można czynić wyjątki.
– Można czynić wyjątki – powtórzył jeden z opiekunów,
odczytując słowa i przesuwając palcem po kartce.
– Możemy zatem odrzucić stwierdzenie, że taki jest zwyczaj –
oznajmił pewnym siebie tonem Jamison – bo nie zawsze musi
być taki zwyczaj.
„Jest moim obrońcą. Może znajdzie sposób, by zachować
mnie przy życiu!”.
– Chcesz coś powiedzieć? – spytał ją obrońca.
Dotykając skrawka tkaniny, pokręciła przecząco głową.
– Była niedoskonała – podjął Jamison, sięgając do notatek. –
I pozbawiona ojca. Matka nie powinna była jej zatrzymywać.
Drugie powtórzenie zabolało, bo było prawdą. Zabolała także
noga, nieprzywykła do tak długiego stania. Kira próbowała
przenieść ciężar na drugą stopę, by zmniejszyć nacisk na tę
chorą.
– Te oskarżenia są prawdziwe – oznajmił spokojnie Jamison,
potwierdzając rzecz oczywistą. – Dziewczyna Kira w chwili
narodzin była niedoskonała, urodziła się z widocznym,
nieuleczalnym kalectwem.
Wszyscy opiekunowie patrzyli na nią. Podobnie Vandara, z
pogardą. Kira przywykła do spojrzeń, przez całe dzieciństwo
znosiła drwiny i szyderstwa. Dzięki naukom i wskazówkom
matki nauczyła się wysoko nosić głowę, uniosła ją też teraz,
spoglądając sędziom prosto w oczy.
– I bez ojca – ciągnął Jamison.
W pamięci Kira usłyszała głos matki tłumaczącej jej to. Była
wówczas mała i zastanawiała się, czemu nigdy nie miała ojca.
„Nie wrócił z wielkich łowów. To się stało, zanim przyszłaś na
świat”, powiedziała łagodnie matka. „Zabrały go bestie”.
Usłyszała, jak Jamison powtarza słowa z jej myśli, zupełnie
jakby wypowiedziała je głośno.
– Nim przyszła na świat, jej ojca zabrały bestie – wyjaśnił.
Najwyższy opiekun uniósł wzrok znad papierów i obróciwszy
się do pozostałych, przerwał Jamisonowi.
– Jej ojcem był Christopher. Świetny łowca, jeden z
najlepszych. Niektórzy z was pewnie go pamiętają.
Kilku mężczyzn przytaknęło, obrońca także skinął głową.
– Uczestniczyłem tego dnia w łowach – oznajmił. –
Widziałem, jak go zabrały.
„Widziałeś, jak bestie zabrały mojego ojca?”. Kira nigdy nie
poznała szczegółów tej tragedii, wiedziała tylko to, co usłyszała
od matki. Ale ten człowiek znał jej ojca, był tam!
„Czy się bał? Czy mój ojciec się bał?”. Co za dziwne,
zaskakujące pytanie. Nie zadała go głośno, ale sama też bardzo
się bała. Czuła u swego boku niemal namacalną nienawiść
Vandary, miała wrażenie, jakby i ją porywały bestie, jakby
zaraz miała umrzeć. Zastanawiała się, czy tak właśnie
wyglądała ta chwila dla jej ojca.
– Tu także stosuje się trzecia poprawka – oświadczył Jamison.
– Na oskarżenie: „Nie powinno się jej zatrzymać” odpowiadam,
że zgodnie z trzecią poprawką można uczynić wyjątki.
Najwyższy opiekun skinął głową.
– Jej ojciec był świetnym łowcą – powtórzył.
Pozostali przy stole, biorąc z niego wzór, szeptali potakująco.
– Chcesz coś powiedzieć? – spytali ją.
Znów pokręciła głową i znów przez chwilę poczuła się ocalona.
– Ale – odczytywał dalej Jamison – nie może kopać, sadzić
ani plewić, ani nawet opiekować się domowymi zwierzętami,
tak jak inne dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą
nogę jak bezużyteczne brzemię. Jest powolna – kontynuował i
Kira dostrzegła na jego twarzy cień uśmiechu, kiedy zakończył
– i dużo je.
Przez moment milczał.
– Jako obrońca – rzekł w końcu – zamierzam przyznać
prawdziwość części oskarżeń w tym punkcie.
Wyraźnie widać, że oskarżona nie może kopać, sadzić, plewić
ani zajmować się zwierzętami domowymi.
Wierzę jednak, że znalazła sposób, by wnieść swój udział. Czy
mam rację, Kiro, że pracujesz w szopie tkaczek?
Zaskoczona Kira potwierdziła skinieniem głowy. Skąd
wiedział? Mężczyźni nie zwracali uwagi na pracę kobiet.
– Tak – rzekła cicho ze zdenerwowania. – Pracuję tam, nie
przy samym tkaniu, ale sprzątam skrawki i pomagam szykować
warsztaty. To zajęcie, które mogę wykonywać rękami. I jestem
silna.
Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o swych
umiejętnościach hafciarskich, w nadziei że być może zdoła w
ten sposób zarobić na życie. Ale nie potrafiła znaleźć sposobu,
by to opisać tak, aby nie zabrzmiało jak przechwałki, toteż
milczała.
– Kiro – spojrzał na nią – zademonstruj Radzie Opiekunów
swoje kalectwo. Zobaczmy, jak chodzisz.
Przejdź do drzwi i z powrotem.
„Co za okrucieństwo”, pomyślała. Wszyscy wiedzieli o jej
wykręconej nodze. Dlaczego miała to robić na oczach
nieznajomych, poddając się ich upokarzającym spojrzeniom?
Przez moment miała ochotę odmówić albo przynajmniej
protestować. Ale stawka była zbyt wysoka: to nie gra
maluchów, gdzie kłótnie i spory stanowią nieodłączny element
zabawy. Tu decydowała się jej przyszłość i to, czy w ogóle
będzie ją miała. Kira westchnęła i odwróciła się; wsparta na
kiju powoli przeszła do drzwi. Zagryzając wargę, krok za
krokiem ciągnęła za sobą obolałą nogę, na plecach czuła
wzgardliwe spojrzenie Vandary.
Przy drzwiach Kira zawróciła i powoli pokuśtykała na swoje
miejsce. Piekący ból zrodzony w stopie powoli ogarnął całą
nogę. Marzyła, by usiąść.
– Faktycznie powłóczy nogą i jest powolna – niepotrzebnie
zauważył Jamison. – W tych punktach ustępuję. Lecz w szopie
tkaczek idzie jej bardzo sprawnie, bywa tam co dzień i pracuje
tyle, ile inni.
Nigdy się nie spóźnia, a kobiety cenią sobie jej pomoc. Czy
dużo je? – Zachichotał.
– Nie sądzę. Spójrzcie, jaka jest chuda, jej waga zaprzecza
oskarżeniu. Podejrzewam jednak, że teraz jest głodna – dodał.
– Bo ja tak. Sugeruję, abyśmy urządzili przerwę na posiłek.
Najwyższy opiekun wstał.
– Chcesz coś powiedzieć? – spytał Kirę po raz trzeci. Po raz
trzeci pokręciła przecząco głową; czuła się okropnie zmęczona.
– Możecie usiąść – polecił Kirze i Vandarze. – Zaraz przyniosą
jedzenie.
Kira z wdzięcznością przysiadła na pobliskiej ławie. Jedną
ręką pomasowała pulsującą bólem nogę.
Zobaczyła, jak naprzeciwko Vandara się kłania – „Znów
zapomniałam! Powinnam była się ukłonić!” – a potem siada z
kamienną twarzą.
Najwyższy opiekun zerknął na własny plik papierów.
– Zostało jeszcze pięć zarzutów – rzekł. – Zajmiemy się nimi i
podejmiemy decyzję po posiłku.
Pojawiło się jedzenie, wniesione przez wartownika, Kira także
dostała talerz. Ujrzała i poczuła pieczone kurczę i ciepły chleb o
chrupkiej skórce posypanej nasionami. Od wielu dni nie jadła
niczego prócz surowych jarzyn, a od miesięcy nie kosztowała
kurczęcia. Nadal jednak słyszała w głowie głos Vandary,
przenikliwy, mściwy: „Dużo je”.
Lękając się konsekwencji, gdyby pokazała, jak przeraźliwie
jest głodna, zmusiła się, by jedynie skubać kuszący posiłek.
Potem odstawiła na bok na wpół opróżniony talerz i upiła łyk
wody z przyniesionego kubka. Zmęczona, nadal głodna i
przerażona, gładziła tkwiący w kieszeni kawałek tkaniny,
czekając na następną serię oskarżeń.
Otworzył oczy.
– To chyba ten fragment – rzekł. – Ciągnie się znacznie
dłużej, zapomniałem następnych słów, ale to chyba ta część, w
której zawaliły się budynki. Oczywiście słucham pieśni wiele lat
dłużej od ciebie.
– Nie wyobrażam sobie, jak śpiewak potrafi spamiętać to
wszystko.
Przez moment Kira zastanawiała się, czy nie spytać go o
uwięzione dziecko, śpiewaczkę przyszłości, którą zmuszali do
nauczenia się niemiłosiernie długiej pieśni. Ale zawahała się i
właściwa chwila minęła.
– Oczywiście ma do pomocy laskę – odparł Jamison. – I
zaczął naukę, gdy był jeszcze maluchem, bardzo dawno temu.
Stale też ćwiczy. Podczas gdy ty szykowałaś jego szatę, on
przygotowywał tegoroczną pieśń. Rzecz jasna słowa pozostają
te same, ale jak sądzę, co roku decyduje się podkreślić pewne
części. Cały rok rozmyśla, planuje i ćwiczy swój śpiew.
– Gdzie?
– Ma specjalną kwaterę w innej części budynku.
– Nigdy go nie widziałam, oprócz wykonywania pieśni.
– Nie. Trzyma się na uboczu.
Znów pochylili się nad szatą, sprawdzając każdą część, by
mieć pewność, że Kira niczego nie przeoczyła. Pomocna
przyniosła herbatę, usiedli więc razem, rozmawiając o szacie i
opowieściach, historiach, które przekazywała, o czasach przed
Ruiną. Jamison zamknął oczy i wyrecytował:
Na początku...
20.