You are on page 1of 166

Lois Lowry

Skrawki błękitu

tom 2 cyklu Dawca

Przełożyła Paulina Braiter

Kraków 2014
Tytuł oryginału
Gathering Blue

Copyright © 2000 by Lois Lowry. All rights reserved.


Copyright © for the Polish translation by Paulina Braiter, 2014
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria
Książki, 2014
Jacket design by Charles Brock, Faceout Studio

Opracowanie redakcyjne i DTP


Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

Redakcja
Katarzyna Kolowca-Chmura

Korekta
Katarzyna Kierejsza

Opracowanie okładki oraz DTP


Stefan Łaskawiec

Wydanie I,

Kraków 2014

ISBN 978-83-64297-38-0

Wydawnictwo Galeria Książki


www.galeriaksiazki.pl
biuro@galeriaksiazki.pl
1.

– Matko?
Nie usłyszała odpowiedzi. Nie oczekiwała jej. Matka nie żyła
już od czterech dni i Kira wiedziała, że resztka jej duszy
odpływa.
– Matko... – powtórzyła cicho do tego, co umykało.
Wydało jej się, że wyczuwa to pożegnanie, tak jak czuje się
cichy powiew nocnej bryzy.
Teraz została zupełnie sama. Zalała ją fala samotności,
niepewności i wielkiego smutku.
To była jej matka, ciepła, pełna życia kobieta imieniem
Katrina. A potem, po krótkiej, nieoczekiwanej chorobie stała
się ciałem Katriny, w którym wciąż pozostawała cząstka duszy.
Po czterech zachodach i wschodach słońca dusza także odeszła.
Teraz leżały tu już tylko zwłoki.
Wkrótce zjawią się kopacze i zasypią ciało warstwą ziemi, lecz
nawet to nie uchroni go przed pożarciem przez szponiaste,
wygłodniałe stworzenia przychodzące nocą. Potem rozsypane
kości zmurszeją i rozpadną się w pył, stając się cząstką ziemi.
Kira szybkim gestem otarła łzy z oczu. Kochała matkę i będzie
bardzo za nią tęsknić. Ale czas już iść.
Wbiła w miękką glebę swój kij, wsparła się na nim i
dźwignęła.
Rozejrzała się niepewnie. Była jeszcze młoda i wcześniej nie
doświadczyła śmierci, nie w ich małej, dwuosobowej rodzinie,
złożonej z niej samej i matki. Oczywiście oglądała innych
uczestniczących w rytuałach. Widywała ludzi na rozległym,
cuchnącym Polu Pożegnań, skulonych obok tych, których
odchodzących dusz doglądali. Wiedziała, że w tej chwili
przebywa tam Helena patrząca, jak duch opuszcza jej
maleńkie, urodzone zbyt wcześnie dziecko. Kobieta przybyła na
Pole zaledwie wczoraj.
Noworodki nie wymagały czterech dni czuwania: drobiny ich
dusz, ledwie przybyłe, szybko odpływały.
Helena zatem niedługo wróci do wioski i rodziny.
Kira nie miała już rodziny. Ani domu. Chata, którą dzieliła z
matką, została spalona.
Zawsze tak postępowano po chorobie. Niewielki dom, jedyny,
jaki znała, zniknął. Czuwając przy zwłokach, w oddali widziała
dym. Patrząc, jak duch matki ulatuje, oglądała też wzbijające
się w niebo zwęglone cząstki swojego dzieciństwa.
Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz strachu. Strach zawsze
stanowił nieodłączną część życia ludzi.
To on sprawiał, że budowali schronienia, znajdowali strawę,
uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta.
Z tego samego powodu przechowywali w magazynach broń.
Dręczył ich strach przed chłodem, chorobą i głodem. Strach
przed bestiami.
A teraz gdy tak stała wsparta na kiju, nią również kierował
strach. Po raz ostatni spojrzała na pozbawione życia ciało,
które kiedyś zamieszkiwała jej matka, i zastanawiała się, co
dalej.

Pomyślała o odbudowie. Gdyby ktoś jej pomógł, choć to mało


prawdopodobne, szybko powstałaby nowa chata, zwłaszcza o
tej porze roku, na początku lata, gdy gałęzie wciąż były giętkie,
a nadrzeczne błoto gęste i obfite. Często patrzyła, jak inni
budują, i stwierdziła, że nawet sama zdołałaby wznieść sobie
jakieś schronienie. Zapewne nie miałoby prostego komina ani
kątów, nie poszłoby jej też zbyt łatwo z dachem, bo chora noga
praktycznie uniemożliwiała wspinaczkę, ale wymyśliłaby jakiś
sposób. Zbuduje schronienie. A potem odnajdzie sposób na
życie.
Przez dwa dni niedaleko na Polu siedział brat jej matki. Nie
strzegł zwłok siostry, lecz w milczeniu czuwał przy ciele własnej
kobiety, zapalczywej Solory, i nowo narodzonego dziecka, zbyt
małego, by miało własne imię. Kira z bratem matki pozdrowili
się skinieniem głowy.
Odszedł jednak, gdy jego czuwanie na Polu Pożegnań dobiegło
końca. Musiał zająć się dziećmi – mieli z Solorą jeszcze dwójkę
prócz tego, które sprowadziło na nią śmierć. Wciąż były małe, o
zaledwie jednosylabowych imionach: Dan i Mar. „Może
mogłabym się nimi zająć”, pomyślała przelotnie Kira, próbując
znaleźć sobie jakąś przyszłość w wiosce. Lecz gdy tylko myśl ta
zrodziła się w jej głowie, Kira zrozumiała, że nikt się na to nie
zgodzi. Dzieci Solory zostaną oddane, przekazane tym, którzy
nie mają własnych. Zdrowe, silne maluchy są bardzo cenne;
właściwie wyuczone mogą pracować dla rodziny, toteż znajdzie
się wielu chętnych, którzy ich zapragną. Nikt nie zapragnie
Kiry. Nikt nigdy jej nie chciał oprócz matki. Katrina często
opowiadała córce historię jej narodzin: narodzin pozbawionej
ojca dziewczynki o wykręconej nodze – i o tym, jak walczyła, by
utrzymać ją przy życiu.
– Przyszli cię zabrać – szeptała do niej Katrina wieczorem w
ich chacie, gdy dołożyła już do huczącego ognia. – Miałaś
zaledwie dzień i nie dostałaś jeszcze jednosylabowego
dziecięcego imienia.
– Kir.
– Tak, zgadza się: Kir. Przynieśli mi posiłek i zamierzali
zabrać cię na Pole... Kira zadrżała. Zawsze tak robiono,
nakazywał to zwyczaj i czyste miłosierdzie – oddać
nienazwanego, niedoskonałego noworodka ziemi, nim wypełni
go dusza i uczyni człowiekiem.
Mimo to zadrżała.
Katrina pogładziła włosy córki.
– Nie mieli złych zamiarów – przypomniała jej.
Kira kiwnęła głową.
– Nie wiedzieli, że to byłam ja.
– Bo jeszcze nie byłaś.
– Opowiedz mi znowu, dlaczego się nie zgodziłaś – wyszeptała
Kira.
Jej matka westchnęła na to wspomnienie.
– Wiedziałam, że nie będę mieć więcej dzieci. Twojego ojca
odebrały mi bestie. Minęło kilka miesięcy, odkąd wyruszył na
łowy i nie wrócił. Więcej dzieci już bym nie urodziła. Och –
dodała – może w końcu daliby mi dziecko, sierotę na
wychowanie. Lecz kiedy cię przytuliłam... Nawet wówczas gdy
twoja dusza jeszcze nie przybyła, a nóżkę miałaś wygiętą, więc
dobrze wiedziałam, że nigdy nie pobiegniesz, nawet wtedy
twoje oczy lśniły jasno. I dostrzegłam w tych oczach zaczątki
czegoś niezwykłego. A palce miałaś długie, dobrze
ukształtowane...
– I silne. Moje ręce były silne – dodała z satysfakcją Kira.
Tak często słyszała tę historię i za każdym razem z dumą
patrzyła na swe mocne dłonie.
Matka roześmiała się.
– Tak silne, że chwyciły mnie z całą mocą za kciuk i nie chciały
puścić. Czując, jak szarpiesz mi palec, nie mogłam pozwolić, by
cię zabrali. Toteż powiedziałam: „Nie”.
– Byli źli?
– Tak. Ale nie ustępowałam. I oczywiście mój ojciec jeszcze
żył. Był już stary, miał cztery sylaby, i od bardzo dawna
przewodził ludowi jako najwyższy opiekun. Szanowali go. A
gdyby twój ojciec nie zginął podczas długich łowów, także
zostałby wielce szanowanym przywódcą. Wybrano go już na
opiekuna.
– Powiedz mi imię mojego ojca – błagała Kira.
Matka uśmiechnęła się w blasku ognia.
– Christopher – rzekła. – Przecież wiesz.
– Ale i tak lubię to słyszeć. Lubię słyszeć, jak je wymawiasz.
– Mam mówić dalej?
Kira przytaknęła.
– Nie ustąpiłaś. Nalegałaś – przypomniała matce.
– Mimo wszystko kazali mi przysiąc, że nie staniesz się
ciężarem.
– I nie stałam się, prawda?
– Oczywiście, że nie. Twoje silne ręce i mądra głowa
rekompensują kulawą nogę. Ciężko pracujesz i można na tobie
polegać w szopie tkaczek; wszystkie tamtejsze kobiety to
potwierdzą, a krzywa noga nie liczy się w zestawieniu z twoim
sprytem. Historie, które opowiadasz maluchom, obrazki, jakie
tworzysz słowami – i nićmi! Twoje hafty! Nie przypominają
żadnych znanych dotąd ludziom. Wykraczają poza wszystko, co
kiedykolwiek oglądałam! – Matka urwała. Roześmiała się. –
Wystarczy. Nie możesz wyciągać ze mnie pochlebstw. Nie
zapominaj, że wciąż jesteś dziewczynką, często zbyt upartą, i
zaledwie dziś rano zapomniałaś posprzątać w chacie, a przecież
obiecałaś.
– Jutro nie zapomnę – odparła sennie Kira, tuląc się do matki
na macie do spania. Ułożyła na noc wygodniej wykręconą nogę.
– Obiecuję.

Teraz jednak nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie miała
już żadnej rodziny, a w wiosce nie uważano jej za osobę
szczególnie użyteczną. Na co dzień Kira pomagała w szopie
tkaczek, zbierając skrawki i resztki, lecz kulawa noga
zmniejszała jej wartość jako robotnicy, a w przyszłości także
żony.
Owszem, kobiety lubiły barwne historie, które opowiadała
niespokojnym maluchom, i podziwiały jej piękne hafty, ale to
była rozrywka, nie praca.
Niebo, na którym słońce nie wisiało już nad głową, lecz
rzucało cienie drzew i ciernistych krzewów w głąb Pola
Pożegnań, świadczyło o tym, że dawno minęło południe.
Dręczona niepewnością pozostała tu zbyt długo. Ostrożnie
zebrała skóry, na których przespała ostatnie cztery noce,
strzegąc duszy matki.
Ognisko zamieniło się w zimny popiół, czarną smugę.
Pojemnik z wodą był pusty, nie miała już jedzenia.
Powoli, wspierając się na kiju, pokuśtykała w stronę ścieżki
wiodącej do wioski, kurczowo trzymając się słabej nadziei, że
zostanie tam miło przyjęta.
Na skraju polany bawiły się maluchy, ganiając po porośniętej
mchem ziemi; do ich nagich ciał i włosów lepiły się sosnowe
szpilki. Kira uśmiechnęła się. Rozpoznawała każdego z nich.
Oto żółtowłosy syn przyjaciółki jej matki; pamiętała, jak
przyszedł na świat dwie letnie pory temu.
A dziewczynka, której siostra bliźniaczka zmarła, młodsza od
żółtowłosego, ledwie zaczęła chodzić, lecz już chichotała i
krzyczała z pozostałymi, bawiąc się w berka. Maluchy siłowały
się, tłukły i kopały, dzierżyły patyki zabawki i wymachiwały
drobnymi piąstkami. Kira przypomniała sobie, jak oglądała
swoich towarzyszy z dzieciństwa podczas podobnych zabaw,
szykujących się na prawdziwe zmagania dorosłego życia. Nie
mogąc w nich uczestniczyć z powodu kalekiej nogi, z zazdrością
obserwowała je z boku.
Starszy spośród maluchów, chłopczyk o brudnej twarzy
mający najwyżej dziewięć lat, wciąż czekający na wejście w
dojrzałość i nadanie dwusylabowego imienia, spojrzał na nią z
miejsca, gdzie zbierał chrust i układał go w wiązki. Kira
uśmiechnęła się. Matt od zawsze się z nią przyjaźnił. Lubiła
Matta. Mieszkał na bagnistych, nieprzyjemnych Moczarach i
zapewne był dzieckiem kopacza albo ciągacza, ale biegał
swobodnie po wiosce wraz z rozbrykanymi kolegami i zawsze
towarzyszył mu pies.
Często, jak teraz, zatrzymywał się, by wykonać jakąś drobną
pracę w zamian za kilka monet bądź słodycze. Kira pozdrowiła
go głośno. Wygięty ogon psa, pełen wplątanych gałązek i liści,
zabębnił o ziemię, a chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi.
– No i żeś wróciła z Pola – powiedział we własnym dialekcie.
– Jak tam było? Żeś się bała, co nie?
Czy nocą przyszły jakieś stwory?
Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego. Młodszych,
jednosylabowych maluchów nie dopuszczano na Pole,
naturalne zatem, że Matt był ciekawy i lekko przerażony.
– Żadnych stworów – zapewniła. – Miałam ognisko, które je
płoszyło.
– Czyli Katrina wyszła z ciała? – spytał.
Ludzie z Moczarów byli dziwni, inni od reszty. Zawsze dawało
się ich rozpoznać po osobliwej mowie i nieokrzesanym
zachowaniu i większość mieszkańców patrzyła na nich z góry.
Ale nie Kira. Bardzo lubiła Matta.
Skinęła głową.
– Dusza mojej matki odeszła – przyznała. – Patrzyłam, jak
opuszcza ciało. Wyglądała jak mgła.
Odpłynęła.
Matt podszedł do niej, wciąż dźwigając naręcze chrustu.
Zmrużył żałośnie oczy i zmarszczył nos.
– Twoja chata okropnie spalona.
Kira przytaknęła. Wiedziała, że jej dom został zniszczony,
choć w głębi ducha miała nadzieję, że się myli.
– Tak. – Westchnęła. – A rzeczy, które tam były? Moja
obręcz? Spalili moją obręcz do haftów?
Matt zmarszczył brwi.
– Próbowałżem coś uratować, ale większość spalona. Tylko
twoja chata, Kiro. Nie jak kiedy wybuchła choroba. Tym razem
umarła tylko twoja mama.
– Wiem.
Kira znów westchnęła. W przeszłości zdarzały się choroby
przechodzące z chaty do chaty i wiele śmierci. Gdy tak się
działo, dochodziło do wielkiego palenia, a potem odbudowy,
która zdawała się niemal świętem, gdy powietrze wypełniały
głosy robotników rozsmarowujących metodycznie mokrą glinę
na uplecionych z gałęzi ścianach nowych chat, oklepujących je i
gładzących. Swąd starych spalonych domostw wciąż wisiał w
powietrzu, choć wokół wyrastały nowe.
Ten dzień jednak nie przypominał święta. Słyszała tylko
zwykłe dźwięki. Śmierć Katriny niczego nie zmieniła w życiu
ludzi. Była tu, a teraz odeszła. Oni żyli dalej.
Wciąż z chłopcem u boku Kira przystanęła przy studni i
napełniła pojemnik wodą.
Zewsząd dobiegały ją odgłosy kłótni; w wiosce stale słyszało
się melodię sprzeczek – szorstkie uwagi mężczyzn
konkurujących o władzę, piskliwe przechwałki i drwiny kobiet
zazdroszczących sobie nawzajem i zirytowanych na maluchy,
które marudziły i płakały u ich stóp, często odtrącane na bok
kopniakami.
Osłoniła dłonią oczy i mrużąc je w blasku popołudniowego
słońca, poszukała wzrokiem miejsca, w którym jeszcze
niedawno stała jej chata. Westchnęła głęboko. Zbieranie gałęzi
wymagało długich wędrówek, a kopanie błota nad rzeką
ciężkiej pracy. Trudno też będzie unieść i przywlec drągi na
narożne podpory.
– Muszę zacząć budować – poinformowała Matta, wciąż
ściskającego w podrapanych, brudnych ramionach naręcze
chrustu. – Chcesz mi pomóc? We dwójkę byłoby zabawniej.
Nie mogę ci zapłacić, ale opowiem kilka nowych historii –
dodała.
Chłopak pokręcił głową.
– Jakbym nie skończył zbierać gałęziów na opał, zbiliby
mnie... – Odwrócił się. Po chwili wahania obejrzał się na Kirę i
dodał cicho: – Słyszałżem, jak rozmawiali, i nie chcą, cobyś
została. Teraz gdy twoja mama umarła, mają cię wypędzić.
Chcą cię wysłać na Pole, na łup bestiów. Mówią, że każą
ciągaczom cię tam zawlec.
Kira poczuła, jak żołądek ściska się jej ze strachu. Postarała się
jednak, by jej głos zabrzmiał spokojnie. Potrzebowała od Matta
jak najwięcej informacji, a gdyby zorientował się, że się boi,
zamknąłby się w sobie.
– Jacy oni? – spytała rozdrażnionym, wyniosłym tonem.
– Kobiety – odparł. – Słyszałżem, jak gadali przy studni,
gdziem zbierał drzazgi drewna ze śmieciów, a oni nie zauważyli
nawet, że słucham. Chcą twój kawałek ziemi. Chcą miejsce,
gdzie stała twoja chata.
Zamiarują zbudować tam zagrodę, by zamknąć maluchy i
drób i nie musieć cały czas ganiać za nimi.
Kira wbiła w niego wzrok. Cóż za przerażające, niemal
niewiarygodne, przyziemne okrucieństwo.
Kobiety chciały wypędzić ją z wioski i skazać na pożarcie przez
żerujące na Polu bestie z lasu tylko po to, by zamknąć
nieposłuszne dzieci i kury.
– Kto przemawiał najgłośniej przeciw mnie? – spytała po
chwili.
Matt zastanowił się, poprawił chrust i Kira widziała, że nie ma
ochoty angażować się w jej problemy w obawie o własny los.
Ale zawsze był jej przyjacielem. W końcu, rozejrzawszy się
najpierw i sprawdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, podał jej imię
osoby, z którą będzie musiała stanąć do walki.
– Vandara – wyszeptał.
Nie była zaskoczona. Mimo to serce zamarło w jej piersi.
2.

Uznała, że najlepiej będzie udać, że o niczym nie wie. Wróci


na miejsce, gdzie stała chata, w której mieszkała z matką, i
zacznie odbudowę. Może sam widok Kiry przy pracy zniechęci
pragnące ją wypędzić kobiety.
Wspierając się na kiju, ruszyła przez zatłoczoną wieś. Tu i tam
ludzie pozdrawiali ją lekkim skinieniem głowy, wszyscy jednak
byli zajęci codziennymi obowiązkami, a wymiana uprzejmości
nie należała do ich zwyczajów.
Zobaczyła brata swojej matki. Wraz z synem Danem pracował
w ogrodzie przy chacie, w której mieszkał z Solorą i
maluchami. Gdy jego żona czekała na poród, rodziła i umierała,
nikt nie plewił grządek, potem zaś mężczyzna spędził kolejne
dni na Polu z martwą kobietą i maleństwem. W tym czasie
chwasty pleniły się bez przeszkód, a podtrzymujące fasolę
tyczki się powywracały. Ustawiał je teraz ze złością, podczas
gdy Dan próbował pomóc, a młodsza córka Mar grzebała z
boku w ziemi. Na oczach Kiry ojciec trzepnął mocno syna w
ramię, upominając go, że nie trzyma tyczek dostatecznie
prosto.
Minęła ich, przy każdym kroku wbijając stanowczym ruchem
kij w ziemię. Zamierzała skinąć głową, gdyby dostrzegli jej
obecność, lecz bawiąca się z boku dziewczynka marudziła i
pluła (jak to maluchy, próbowała skosztować kamyków i
odkryła, że usta wypełnia jej paskudny piasek), Dan zerknął na
Kirę, ale wyraźnie jej nie poznał, nie pozdrowił – wciąż kulił się
po ciosie ojca – a mężczyzna, jedyny brat jej matki, nie uniósł
głowy znad grządek.
Kira westchnęła. Przynajmniej miał pomoc. Jeśli nie uda jej
się namówić młodszego przyjaciela Matta i jego kompanów,
sama będzie musiała wszystko zrobić – odbudować dom, zająć
się ogrodem.
Zakładając, że pozwolą jej zostać.
Zaburczało jej w żołądku i uświadomiła sobie, jak bardzo jest
głodna. Wędrując ścieżką, minęła rząd niewielkich chat i
dotarła na własną ziemię. Ujrzała przed sobą czarną stertę
zgliszczy w miejscu, gdzie niegdyś stał jej dom. Z całego
dobytku nic nie zostało, uradowała się jednak, widząc, że ocalał
niewielki ogródek. Kwiaty matki wciąż kwitły, a wczesne
warzywa dojrzewały w letnim słońcu. Przynajmniej na razie
będzie mieć co jeść.
Ale czy rzeczywiście? Na jej oczach z pobliskiej kępy drzew
wypadła kobieta, zerknęła na Kirę, a potem zaczęła bezczelnie
wyrywać z ogródka marchewki, które zasiały Kira i jej matka.
– Przestań! To moje!
Kira ruszyła naprzód najszybciej, jak umiała, powłócząc
zdeformowaną nogą. Kobieta odeszła szybko, śmiejąc się z
pogardą, z naręczem ubłoconych marchewek.
Kira pospieszyła do resztek ogródka, postawiła na ziemi
naczynie na wodę, zebrała kilka korzeni, otrzepała je z ziemi i
zaczęła jeść. Pozbawione myśliwego w rodzinie wraz z matką
nie jadały mięsa poza małymi zwierzętami, które zdołały
schwytać w wiosce. Nie mogły zapuszczać się do lasu na
polowanie jak mężczyźni. W rzece jednak roiło się od łatwych
do złapania ryb, toteż nie odczuwały żadnego braku.
Lecz warzywa były najważniejsze. Uświadomiła sobie, iż ma
szczęście, że podczas czterech dni spędzonych na Polu ogródek
nie został doszczętnie splądrowany.
Zaspokoiwszy głód, usiadła, by dać odpocząć nodze, i
rozejrzała się dookoła. Na skraju jej ziemi, nieopodal spalonej
chaty ułożono stos młodych drzewek, oczyszczonych z gałązek,
jakby ktoś szykował się do pomocy w odbudowie.
Ale Kira wiedziała, że to nieprawda. Wstała i z wahaniem
podniosła ze sterty smukłe, giętkie drzewko.
Z pobliskiej polany natychmiast wyłoniła się Vandara. Kira
pojęła, iż kobieta obserwowała ją i czekała. Nie wiedziała, gdzie
Vandara mieszka ani kim jest jej mąż czy dzieci, nie należała do
niej żadna z pobliskich chat. Ale w wiosce była bardzo znana.
Ludzie szeptali o niej. Budziła szacunek. Albo lęk.
Wysoka i muskularna, miała długie, potargane włosy
ściągnięte do tyłu i związane rzemieniem na karku. Spojrzenie
ciemnych oczu przegnało resztki spokoju Kiry. Od brody przez
szyję aż po szerokie ramię kobiety ciągnęła się poszarpana
blizna, ponoć pamiątka po dawno stoczonej bitwie z jednym z
leśnych stworów. Nikt inny nie przeżył podobnego zranienia i
blizna przypominała wszystkim o odwadze i nieugiętości
Vandary, jak również o jej paskudnym charakterze. Dzieci
szeptały, że została zaatakowana i poszarpana, gdy próbowała
wykraść świeżo narodzone młode z jamy jego matki.
Dziś, stojąc naprzeciw Kiry, znów szykowała się do zniszczenia
czyjegoś potomstwa.
W odróżnieniu od leśnych stworów Kira nie miała szponów,
którymi mogłaby walczyć.
Mocniej zacisnęła palce na drewnianej lasce, próbując
odpowiedzieć spojrzeniem pozbawionym lęku.
– Wróciłam odbudować swoją chatę – poinformowała
Vandarę.
– Nie masz już ziemi. Teraz należy do mnie. Te drzewka są
moje.
– Wytnę sobie własne – Kira ustąpiła. – Ale odbuduję chatę
na tej ziemi. Przed moim narodzeniem należała do ojca, a po
jego śmierci do mojej matki. Teraz, gdy umarła, jest moja.
Z sąsiednich chat zaczęły wychodzić kobiety.
– Potrzebujemy jej – zawołała jedna. – Zamierzamy
wybudować zagrodę dla maluchów.
To był pomysł Vandary.
Kira spojrzała na kobietę bezceremonialnie ciągnącą za rękę
malucha.
– Może to dobry pomysł – odparła – jeśli chcecie zamknąć
swoje młode. Ale nie na tym kawałku ziemi. Możecie zbudować
zagrodę gdzie indziej.
Zobaczyła, jak Vandara schyla się i podnosi kamień wielkości
pięści dziecka.
– Nie chcemy cię tutaj – oznajmiła. – Nie ma już dla ciebie
miejsca w wiosce. Z tą nogą jesteś bezwartościowa. Matka
zawsze cię chroniła, ale teraz odeszła. Ty też powinnaś odejść.
Czemu po prostu nie zostałaś na Polu?
Kira odkryła nagle, że otaczają ją wrogo nastawione kobiety,
które wyszły z chat i zerkały na Vandarę, czekając na
wskazówki i przykład. Dostrzegła, że kilka z nich ściska w
dłoniach kamienie – jeśli choć jedna rzuci, inne pójdą w jej
ślady. Wszystkie czekały na tę pierwszą.
„Co zrobiłaby moja matka?”, zastanawiała się gorączkowo,
próbując zaczerpnąć mądrości z cząstki matczynej duszy, która
w niej teraz żyła. „Albo ojciec, który nigdy nie dowiedział się o
moich narodzinach? Jego duch także we mnie tkwi”.
Wyprostowała ramiona i przemówiła. Jej głos był spokojny,
starała się spojrzeć w oczy kolejno każdej kobiecie. Niektóre
spuściły wzrok, wbijając go w ziemię. To dobrze. Oznaczało, że
są słabe.
– Wiecie, że w przypadku sporu w wiosce, który może
zakończyć się śmiercią, musimy się zwrócić do Rady
Opiekunów – przypomniała im Kira.
Usłyszała potakujące pomruki. Vandara wciąż ściskała w dłoni
kamień i jej ramiona napięły się, gotowe do rzutu.
Kira spojrzała wprost na nią, zwracała się jednak do
pozostałych w oczekiwaniu wsparcia.
Odwoływała się nie do ich współczucia, bo wiedziała, że go nie
mają, lecz do strachu.
– Pamiętajcie, że jeśli konflikt nie trafi przed oblicze Rady
Opiekunów i dojdzie do śmierci... – Usłyszała pomruk.
– Jeśli dojdzie do śmierci... – któraś z kobiet powtórzyła
niepewnym, zalęknionym głosem.
Kira czekała. Stała wyprostowana, starając się jak najwyżej
unieść głowę.
W końcu jedna z kobiet dokończyła formułkę prawa.
– Sprawca śmierci musi umrzeć.
– Tak. Sprawca śmierci musi umrzeć – powtórzyły inne głosy.
Kobiety kolejno upuszczały kamienie, nie chcąc stać się
sprawczyniami śmierci. Kira zaczęła się uspokajać. Czekała.
Patrzyła.
W końcu tylko Vandara nadal trzymała w dłoni broń.
Próbowała przygwoździć ją wrogim spojrzeniem, zginając
łokieć, jakby szykowała się do rzutu. Wreszcie jednak i ona
odrzuciła kamień na ziemię, w stronę Kiry.
– W takim razie zaprowadzę ją przed Radę Opiekunów –
oznajmiła Vandara. – Chętnie zostanę oskarżycielką. Niechaj
oni ją wypędzą. – Zaśmiała się szorstko. – Nie musimy
marnować życia, by się jej pozbyć: do jutra, do zachodu słońca
ta ziemia będzie nasza, a ona odejdzie. Trafi na Pole i tam
będzie czekać na bestie.
Kobiety jednocześnie zerknęły w stronę lasu pogrążonego w
głębokim cieniu – miejsca, gdzie czekały bestie. Kira zmusiła
się, by nie podążyć za ich wzrokiem.
Tą samą dłonią, w której dzierżyła kamień, Vandara
pogładziła bliznę na szyi i uśmiechnęła się okrutnie.
– Pamiętam, jak to było – rzekła – oglądać własną krew
tryskającą na ziemię. Przeżyłam – przypomniała im wszystkim.
– Przeżyłam dzięki swojej sile. Jutro o zmierzchu, gdy poczuje
szpony na swym gardle – dodała – ta dwusylabowa karykatura
dziewczyny pożałuje, że nie zabrała jej choroba, tak jak matkę.
Kiwając potakująco głowami, kobiety odwróciły się plecami do
Kiry i odeszły, upominając i kopiąc maluchy u swych boków.
Słońce wisiało nisko na niebie, a na nie czekały wieczorne
obowiązki: musiały przygotować się na powrót mężczyzn
potrzebujących strawy, ognia i opatrzenia ran.
Jedna z kobiet miała wkrótce urodzić, może tego wieczoru, i
pozostałe zakrzątną się wokół, tłumiąc jej krzyki i oceniając
wartość noworodka. Inne będą dziś kopulować, płodząc
nowych ludzi, nowych łowców przyszłości, mających zastąpić
obecnych, którzy umrą od ran, chorób i starości.
Kira nie miała pojęcia, jaką decyzję podejmie Rada
Opiekunów, wiedziała tylko, że niezależnie od tego, czy
zostanie, czy będzie musiała odejść, czy odbuduje dom matki
na ich ziemi, czy wkroczy na Pole i stawi czoła stworom
czekającym w lesie, zrobi to sama. Znużona usiadła na
poczerniałej od sadzy ziemi, czekając na noc.
Sięgnęła po najbliższe ścięte drzewko i obróciła je w dłoniach,
oceniając, jakie jest mocne i proste.
Jeśli pozwolą jej zostać, do budowy chaty będzie potrzebowała
solidnych kawałków drewna. Pójdzie do drwala Martina –
przyjaźnił się z jej matką – może zdoła z nim zahandlować,
zaproponuje, że ozdobi tkaniny dla jego żony w zamian za
niezbędne belki. Na przyszłość do pracy, dzięki której być może
zarobi na utrzymanie, będzie też potrzebowała kilku
niewielkich, prostych kawałków drewna. „To jest zbyt giętkie i
się nie nada”, pojęła i upuściła je na ziemię.
Jutro, jeśli Rada Opiekunów zadecyduje na jej korzyść,
poszuka potrzebnego drewna: krótkich, gładkich kawałków,
które da się dopasować w narożnikach. Już snuła plany
odtworzenia obręczy hafciarskiej.
Kira zawsze świetnie sobie radziła z pracami ręcznymi. Gdy
była jeszcze maluchem, matka nauczyła ją posługiwać się igłą,
wbijać ją w materiał i tworzyć wzory barwnymi nićmi.
Niedawno jednak jej talent nagle stał się czymś więcej niż
zwykłą zdolnością – w jednym zdumiewającym przebłysku
wykroczyła daleko poza nauki matki. Teraz bez żadnych
wskazówek ani ćwiczeń jej palce bez wahania wyczuwały, jak
należy splatać, przekręcać i łączyć razem specjalne nici, by
tworzyć bogate, olśniewająco barwne wzory. Nie rozumiała,
skąd wzięła się w niej ta wiedza, ale była tam, w opuszkach
palców, które teraz zadrżały lekko, nie mogąc się doczekać
rozpoczęcia pracy.
Jeśli tylko pozwolą jej zostać.
3.

O świcie przybył do Kiry posłaniec, znudzony i drapiący


ugryzienie owada na szyi, i oznajmił, że późnym rankiem musi
stawić się przed Radą Opiekunów. Kiedy słońce zbliżyło się ku
najwyższemu punktowi swej wędrówki po niebie, poprawiła
strój i posłuszna instrukcjom ruszyła na miejsce.
Gmach Rady okazał się zaskakująco wspaniały; zachował się z
czasów sprzed Ruiny, tak dawno minionych, że nikogo z
obecnie żyjących, ich rodziców ani dziadków nie było wtedy
jeszcze na świecie.
Ludzie wiedzieli o Ruinie wyłącznie z pieśni odśpiewywanej
na corocznym zgromadzeniu.
Plotka głosiła, iż śpiewak, którego jedynym zajęciem w wiosce
był coroczny występ z pieśnią, szykował głos, odpoczywając
całymi dniami i popijając olejki. Pieśń o Ruinie była długa i
wyczerpująca. Zaczynała się od zarania czasu i opowiadała
pełną historię ludzi przez niezliczone stulecia. Budziła też
przerażenie. Przeszłość wypełniały wojny i katastrofy. Ze
szczególnym strachem mieszkańcy wioski słuchali opisu Ruiny,
końca cywilizacji przodków.
Kolejne zwrotki opowiadały o dymach, trujących oparach,
wielkich szczelinach w ziemi, o tym, jak olbrzymie budynki
waliły się, po czym zalewały je morza. Wszyscy ludzie co roku
musieli jej wysłuchać, lecz czasami podczas opisu Ruiny matki
zatykały uszy najmniejszym dzieciom.
Ruinę przetrwało niewiele, lecz w jakiś sposób budynek zwany
Gmachem Rady wciąż pozostał solidny, nietknięty. Był
niewiarygodnie stary. W kilku oknach wciąż połyskiwały
wzorzyste szyby w barwach głębokich czerwieni i złota,
niesamowite, bo wiedza o tym, jak produkować tak niezwykłe
szkło, została utracona. Inne okna, te, w których barwne szkło
się potłukło, wypełniały teraz zwykłe grube szyby, pełne
zniekształcających widok bąbelków powietrza i nierówności.
Jeszcze inne po prostu zabito deskami, toteż część wnętrza
skrywały głębokie cienie. Mimo to budynek był niewiarygodnie
wspaniały w porównaniu ze zwykłymi chatami i szałasami
wioski.
Kira, stawiwszy się przed południem, tak jak polecił posłaniec,
przeszła sama długim korytarzem oświetlonym po obu
stronach rozedrganymi płomieniami wysokich pochodni
nasączonych olejem.
Słyszała dobiegające z przodu, zza zamkniętych drzwi głosy
rady: męskie, toczące niewyraźny spór. Jej kij stukał miarowo o
drewnianą podłogę, a stopa kalekiej nogi przesuwała się po
deskach z głośnym szuraniem, jakby wlokła za sobą miotłę.
„Bądź dumna ze swojego bólu”, powtarzała jej zawsze matka.
„Jesteś silniejsza od tych, którzy go nie znają”.
Teraz Kira przypomniała sobie te słowa i spróbowała odnaleźć
w sobie dumę, którą poleciła jej odczuwać matka.
Wyprostowała wątłe ramiona i przygładziła fałdy szorstko
tkanej tuniki. Rano umyła się dokładnie w czystym strumieniu
i ostrą gałązką wyczyściła paznokcie.
Rozczesała włosy rzeźbionym drewnianym grzebieniem
należącym do matki, który ukryła w swym niewielkim worku
po jej śmierci. Potem związała je w warkocz, zręcznie
przeplatając ciemne, gęste pasma i owijając koniec rzemykiem.
Odetchnęła głęboko, próbując uciszyć dręczące ją obawy, i
zastukała w ciężkie drzwi pomieszczenia, w którym toczyło się
już zebranie Rady Opiekunów. Uchyliły się odrobinę i przez
szczelinę na pogrążony w półmroku korytarz wylała się fala
światła. Jakiś mężczyzna wystawił głowę i przyjrzał się jej
podejrzliwie, potem otworzył szerzej drzwi, zapraszając ją
gestem do środka.
– Jest tu oskarżona sierota Kira – oznajmił strażnik i głosy
ucichły.
W milczeniu wszyscy zebrani odwrócili się i spojrzeli na nią.
Komnata była wielka. Kira odwiedzała ją już z matką z okazji
uroczystości takich jak coroczne zgromadzenie. Wówczas
zasiadały wraz z tłumem na rzędach ławek, patrząc na scenę,
na której znajdował się wyłącznie ołtarz: stół z Obiektem Czci,
tajemniczą drewnianą konstrukcją z dwóch patyków
połączonych tak, by tworzyły krzyż. Ponoć w przeszłości kryła
się w nim wielka moc i ludzie kłaniali mu się z szacunkiem i
pokorą.
Tym razem jednak była sama, bez tłumu, bez zwykłych
obywateli, jedynie w obecności Rady Opiekunów: dwunastu
mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciw niej przy długim stole u
stóp sceny. Rzędy lamp olejowych oświetlały jasno komnatę, a
każdy z mężczyzn miał za plecami osobistą pochodnię
rzucającą blask na sterty poukładanych i rozrzuconych
papierów na blacie.
Przyglądali się jej, gdy z wahaniem zmierzała ku nim.
Przypomniawszy sobie szybko ceremoniał, który obserwowała
podczas każdej uroczystości, Kira uniosła dłonie w geście
szacunku – złożone razem, z palcami pod brodą – i dotarłszy
do stołu, spojrzała pokornie na Obiekt Czci na scenie.
Opiekunowie z aprobatą pokiwali głowami; najwyraźniej
słusznie postąpiła. Odprężyła się lekko, czekając i
zastanawiając się, co będzie dalej.
Strażnik przy drzwiach zareagował na kolejne pukanie i
oznajmił drugiego gościa.
– Oskarżycielka Vandara! – zawołał.
A zatem miały być tu obie. Kira patrzyła, jak Vandara
maszeruje szybko w stronę stołu; po chwili stały już obok
siebie, naprzeciw Rady Opiekunów. Z lekką satysfakcją
zauważyła, iż kobieta przybyła boso, z brudną twarzą – nie
przygotowała się do obrad. Może nie musiała. Ale Kira czuła, że
być może dzięki swej schludności zyskała odrobinę uznania,
niewielką przewagę.
Vandara uczyniła dłońmi gest czci, zatem tu żadna z nich się
nie wyróżniła. A potem kobieta skłoniła się i Kira z lekką obawą
ujrzała, jak opiekunowie pochylają głowy.
„Powinnam była się ukłonić. Muszę znaleźć okazję, by to
zrobić”.
– Spotkaliśmy się, by rozstrzygnąć konflikt – oznajmił
władczym tonem najwyższy opiekun, siwy mężczyzna o
czterosylabowym imieniu, którego Kira nie potrafiła
zapamiętać.
„Nie ma żadnego konfliktu. Chciałam tylko odbudować swoją
chatę i żyć własnym życiem”.
– Kim jest oskarżycielka? – spytał siwowłosy.
Oczywiście znał odpowiedź, pomyślała Kira, ale ceremonialne
pytanie stanowiło najwyraźniej część oficjalnej procedury.
Odpowiedział inny z opiekunów, ociężały mężczyzna na końcu
stołu, przed którym piętrzyły się stos grubych ksiąg i sterta
papierów. Kira przyjrzała się uważnie opasłym tomom. Zawsze
pragnęła nauczyć się czytać. Ale kobietom na to nie pozwalano.
– Najwyższy opiekunie, oskarżycielka to kobieta Vandara.
– A oskarżona?
– Oskarżona to sierota Kira. – Mężczyzna zerknął na papiery,
ale wyraźnie niczego nie czytał.
„Oskarżona? O co jestem oskarżona?”. Słysząc, jak powtarzają
to słowo, Kira poczuła, iż ogarnia ją fala paniki. „Ale mogę
wykorzystać sposobność, by się pokłonić i okazać pokorę”.
Skłoniła lekko głowę i tułów, przyznając, że to o nią chodzi.
Siwowłosy przyjrzał się im beznamiętnie. Kira wsparta na kiju
starała się stać możliwie prosto.
Niemal dorównywała wzrostem oskarżycielce, lecz Vandara
była starsza, cięższa i zdrowa, pomijając bliznę, pamiątkę po
tym, że stoczyła walkę z bestią i uszła z życiem. Choć
odrażająca, blizna podkreślała jeszcze siłę oskarżycielki,
kalectwo Kiry zaś nie niosło ze sobą żadnej wspaniałej historii.
Obok tej okaleczonej, gniewnej kobiety poczuła się słaba,
niegodna i już skazana.
– Oskarżycielka przemówi pierwsza – polecił najwyższy
opiekun.
Głos Vandary brzmiał głośno, gorzko.
– Dziewczyna powinna była trafić na Pole tuż po narodzinach,
gdy była jeszcze bezimienna. Taki jest zwyczaj.
– Mów dalej – rzekł najwyższy opiekun.
– Była niedoskonała. I pozbawiona ojca. Matka nie powinna
była jej zatrzymywać.
„Ale miałam w sobie siłę, a moje oczy lśniły jasno. Matka mi
powiedziała. Nie pozwoliła mi odejść”.
Kira przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, dając odpocząć tej
wykręconej.
Przypomniała sobie historię własnych narodzin, zastanawiając
się, czy będzie miała okazję opowiedzieć ją tutaj. „Tak mocno
ściskałam jej kciuk”.
– Przez te wszystkie lata tolerowaliśmy jej obecność –
ciągnęła Vandara – ale nie wnosiła swojego udziału. Nie może
kopać, sadzić ani nawet zajmować się domowymi zwierzętami,
jak czynią dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą nogę
jak bezużyteczne brzemię, jest powolna i dużo je.
Rada Opiekunów słuchała uważnie i Kira poczuła, że policzki
pieką ją ze wstydu. To prawda, dużo jadła, wszystko to było
prawdą, każde słowo oskarżycielki.
„Mogę spróbować jeść mniej, mogę być głodna”. W myślach
Kira szykowała się do obrony, lecz natychmiast uznała, iż
zabrzmiałoby to słabo i żałośnie.
– Zatrzymano ją wbrew zasadom, bo jej dziadek żył wówczas i
miał władzę. Ale już dawno odszedł i zastąpił go nowy
przywódca, o większej władzy i mądrości... Vandara sypała
komplementami mającymi wzmocnić jej pozycję. Kira zerknęła
na najwyższego opiekuna, sprawdzając, czy da się kupić
pochlebstwem, lecz jego twarz pozostała obojętna.
– Jej ojca zabiły bestie jeszcze przed jej narodzinami, a teraz
umarła jej matka – podjęła Vandara. – Można więc sądzić, że
nosiła w sobie chorobę, która zagrozi innym...
„Nie! Tylko ona zachorowała! Spójrzcie na mnie! Leżałam
obok niej, gdy umierała, i nie jestem chora!”.
– ...a kobiety potrzebują ziemi, gdzie stała ich chata. Nie ma
miejsca dla tej bezużytecznej dziewczyny, nie może wyjść za
mąż; nikt nie zechce kaleki. Zabiera tylko miejsce i strawę i
powoduje problemy z maluchami. Opowiada im historie, uczy
gier, tak że hałasują i przeszkadzają w pracy...
Najwyższy opiekun machnął ręką.
– Wystarczy – oznajmił.
Vandara zmarszczyła brwi i umilkła. Skłoniła się lekko.
Najwyższy opiekun powiódł wzrokiem po twarzach jedenastu
towarzyszy, jakby czekał na pytania bądź sugestie. Kolejno
pokiwali głowami.
– Kiro – rzekł siwowłosy – jako dwusylabowa dziewczyna nie
musisz sama się bronić.
– Nie mam się bronić? Ale... Kira zamierzała znów się ukłonić,
lecz ze zdenerwowania zapomniała.
Teraz przypomniała sobie, lecz ukłon wydał się dość
niezgrabny.
Mężczyzna znów machnął ręką, nakazując jej milczenie.
Zmusiła się, by znieruchomieć i słuchać.
– Ze względu na swoją młodość – wyjaśnił – masz wybór.
Możesz bronić się sama...
Ponownie mu weszła w słowo, nie mogąc się powstrzymać.
– O tak! Chcę się bro...
Nie zwrócił uwagi na jej wybuch.
– ...albo mianujemy twojego obrońcę. Jeden z nas będzie cię
bronił, wykorzystując swą większą mądrość i doświadczenie.
Masz chwilę, by się namyślić, bo od tego może zależeć twoje
życie.
„Ale przecież jesteście mi obcy! Jak możecie opowiedzieć
historię moich narodzin? Jak opiszecie moje jasne oczy, siłę
dłoni, gdy chwyciłam kciuk matki?”.
Kira stała bezradnie, świadoma, że w grę wchodzi jej
przyszłość. Obok siebie wyczuwała wrogość: Vandara
oddychała szybko, gniewnie, choć została uciszona. Spojrzała
na mężczyzn siedzących wokół stołu, próbując ocenić ich jako
obrońców. Nie odnalazła w nich jednak ani wrogości, ani
zbytniego zainteresowania, jedynie zniecierpliwienie, gdy
czekali na jej decyzję.
Zastanawiając się gorączkowo, Kira zauważyła, że wsuwa
dłonie do głębokich kieszeni tuniki.
Poczuła znajomy kształt drewnianego grzebienia matki i
pogładziła go, szukając otuchy.
Kciukiem wymacała niewielki kwadrat misternie haftowanego
materiału; w zamęcie ostatnich dni zapomniała o nim, ale teraz
przypomniała sobie, skąd wziął się ten wzór, nieproszony, jak
wyszyły go jej dłonie, kiedy siedziała obok matki w ostatnich
dniach jej życia.
Gdy była znacznie młodsza, niespodziewanie pojawiła się w
niej wiedza. Przypomniała sobie rozbawienie na obliczu matki
patrzącej, jak Kira pewnego popołudnia z nagłą pewnością
wybiera i układa wzory.
„Nie nauczyłam cię tego!”. Matka roześmiała się, zaskoczona i
zachwycona. „Nie potrafiłabym!”.
Kira tak naprawdę też nie wiedziała, jak to robi. Umiejętność
zjawiła się niemal magicznie, zupełnie jakby nici przemówiły
do niej bądź zaśpiewały. Po owym pierwszym razie wiedza
zaczęła się rozrastać.
Ścisnęła w palcach tkaninę, przypominając sobie pewność,
którą jej dała. Teraz nie czuła już tej pewności, nie znalazła w
sobie przemowy obronnej. Wiedziała, że będzie musiała
przekazać tę rolę jednemu z mężczyzn, nieznajomych.
Popatrzyła na nich przerażonymi oczami i ujrzała, jak jeden
spogląda na nią spokojnie, dodając otuchy. Wyczuła wagę tego
spojrzenia i coś jeszcze: świadomość, doświadczenie.
Odetchnęła głęboko. Wciąż ściskała w palcach haftowany
materiał, ciepły, znajomy. Zadrżała.
Lecz jej głos zabrzmiał pewnie.
– Proszę, mianujcie mi obrońcę.
Najwyższy opiekun przytaknął.
– Jamison – rzekł stanowczo i skinął na trzeciego mężczyznę
po lewej.
Człowiek o spokojnych, skupionych oczach wstał, by bronić
Kiry. Czekała.
4.

Zatem tak brzmiało jego imię: Jamison. Nie wydało jej się
znajome. W wiosce mieszkało tak wielu ludzi, a po okresie
dzieciństwa mężczyźni i kobiety całkowicie się separowali.
Patrzyła, jak wstaje. Był wysoki, miał dość długie, ciemne
włosy, gładko zaczesane i zebrane na karku rzeźbioną
drewnianą spinką, w której rozpoznała dzieło młodego
rzeźbiarza – jak on się nazywał? Thomas. Właśnie tak, Thomas
Rzeźbiarz, tak go nazywali. Nadal był chłopcem nie starszym
od Kiry, wyróżniał go jednak wielki talent, a rzeźby, dzieła jego
zręcznych dłoni, stanowiły obiekt pożądania wioskowej elity.
Zwykli ludzie nie używali ozdób.
Matka Kiry nosiła na szyi wisiorek na rzemyku, zawsze jednak
ukrywała go pod karczkiem sukni.
Obrońca podniósł ze stołu plik papierów. Kira widziała, jak
kreślił coś na nich starannie, słuchając oskarżenia. Dłonie miał
duże, palce długie, poruszały się zręcznie, bez wahania czy
niepewności.
Spostrzegła, że na prawym przegubie nosi bransoletę ze
splecionej skóry, a przedramię nad nią jest żylaste i
umięśnione. Nie był starcem, jego imię, Jamison, wciąż miało
trzy sylaby, a włosy jeszcze nie posiwiały. Oceniała, że osiągnął
wiek średni, może ten sam co jej matka.
Spojrzał w dół na pierwszą kartkę trzymanego w dłoniach
pliku. Ze swego miejsca Kira widziała znaki, którym się
przyglądał. Jakże chciałaby umieć je przeczytać!
W końcu się odezwał.
– Kolejno rozpatrzę punkty oskarżenia. – Patrząc w notatki,
powtórzył słowa Vandary, choć nie naśladował jej
przepełnionego gniewem tonu. – Dziewczyna powinna była
trafić na Pole tuż po narodzinach, gdy była jeszcze bezimienna.
Taki jest zwyczaj.
A zatem to właśnie pisał! Zanotował słowa, by móc je
powtórzyć. Choć ponowne słuchanie oskarżeń sprawiało ból,
Kira pojęła z podziwem, jak cenne jest powtórzenie. Nie można
się po nim sprzeczać o to, co dokładnie powiedziano. Jakże
często wśród maluchów wybuchały bójki na pięści i całe bitwy o
„on powiedział, ja powiedziałem” i niekończące się odmiany
tych słów.
Jamison położył papiery na stole i podniósł ciężki tom
oprawny w zieloną skórę. Kira zauważyła, że każdy z
opiekunów ma identyczny.
Otworzył na stronie, którą zaznaczył podczas oskarżenia.
Widziała, jak obracał kartki, gdy Vandara wygłaszała swoją
przemowę.
– Oskarżycielka ma rację, taki jest zwyczaj – rzekł do
opiekunów Jamison.
Kirę oszołomiła ta nagła zdrada. Czyż nie kazano mu jej
bronić?
Kiedy wskazywał stronę gęsto zapisaną tekstem, zobaczyła, że
część mężczyzn otwiera swoje tomy, znajdując ten sam
fragment. Inni jedynie kiwali głowami, jakby pamiętali go tak
dokładnie, że nie mieli powodu czytać.
Vandara uśmiechnęła się lekko.
Pokonana Kira zmięła w palcach kwadracik materiału. Jego
ciepło zniknęło. Otucha, jaką dawał, także.
– Jeśli jednak – kontynuował Jamison – odczytamy trzeci
zestaw poprawek... Wszyscy opiekunowie przewrócili stronice
w swych księgach. Nawet ci, którzy do tej pory nie otworzyli
tomów, teraz sięgnęli po nie, sprawdzając właściwe miejsce.
– ...wyraźnie widać, że można czynić wyjątki.
– Można czynić wyjątki – powtórzył jeden z opiekunów,
odczytując słowa i przesuwając palcem po kartce.
– Możemy zatem odrzucić stwierdzenie, że taki jest zwyczaj –
oznajmił pewnym siebie tonem Jamison – bo nie zawsze musi
być taki zwyczaj.
„Jest moim obrońcą. Może znajdzie sposób, by zachować
mnie przy życiu!”.
– Chcesz coś powiedzieć? – spytał ją obrońca.
Dotykając skrawka tkaniny, pokręciła przecząco głową.
– Była niedoskonała – podjął Jamison, sięgając do notatek. –
I pozbawiona ojca. Matka nie powinna była jej zatrzymywać.
Drugie powtórzenie zabolało, bo było prawdą. Zabolała także
noga, nieprzywykła do tak długiego stania. Kira próbowała
przenieść ciężar na drugą stopę, by zmniejszyć nacisk na tę
chorą.
– Te oskarżenia są prawdziwe – oznajmił spokojnie Jamison,
potwierdzając rzecz oczywistą. – Dziewczyna Kira w chwili
narodzin była niedoskonała, urodziła się z widocznym,
nieuleczalnym kalectwem.
Wszyscy opiekunowie patrzyli na nią. Podobnie Vandara, z
pogardą. Kira przywykła do spojrzeń, przez całe dzieciństwo
znosiła drwiny i szyderstwa. Dzięki naukom i wskazówkom
matki nauczyła się wysoko nosić głowę, uniosła ją też teraz,
spoglądając sędziom prosto w oczy.
– I bez ojca – ciągnął Jamison.
W pamięci Kira usłyszała głos matki tłumaczącej jej to. Była
wówczas mała i zastanawiała się, czemu nigdy nie miała ojca.
„Nie wrócił z wielkich łowów. To się stało, zanim przyszłaś na
świat”, powiedziała łagodnie matka. „Zabrały go bestie”.
Usłyszała, jak Jamison powtarza słowa z jej myśli, zupełnie
jakby wypowiedziała je głośno.
– Nim przyszła na świat, jej ojca zabrały bestie – wyjaśnił.
Najwyższy opiekun uniósł wzrok znad papierów i obróciwszy
się do pozostałych, przerwał Jamisonowi.
– Jej ojcem był Christopher. Świetny łowca, jeden z
najlepszych. Niektórzy z was pewnie go pamiętają.
Kilku mężczyzn przytaknęło, obrońca także skinął głową.
– Uczestniczyłem tego dnia w łowach – oznajmił. –
Widziałem, jak go zabrały.
„Widziałeś, jak bestie zabrały mojego ojca?”. Kira nigdy nie
poznała szczegółów tej tragedii, wiedziała tylko to, co usłyszała
od matki. Ale ten człowiek znał jej ojca, był tam!
„Czy się bał? Czy mój ojciec się bał?”. Co za dziwne,
zaskakujące pytanie. Nie zadała go głośno, ale sama też bardzo
się bała. Czuła u swego boku niemal namacalną nienawiść
Vandary, miała wrażenie, jakby i ją porywały bestie, jakby
zaraz miała umrzeć. Zastanawiała się, czy tak właśnie
wyglądała ta chwila dla jej ojca.
– Tu także stosuje się trzecia poprawka – oświadczył Jamison.
– Na oskarżenie: „Nie powinno się jej zatrzymać” odpowiadam,
że zgodnie z trzecią poprawką można uczynić wyjątki.
Najwyższy opiekun skinął głową.
– Jej ojciec był świetnym łowcą – powtórzył.
Pozostali przy stole, biorąc z niego wzór, szeptali potakująco.
– Chcesz coś powiedzieć? – spytali ją.
Znów pokręciła głową i znów przez chwilę poczuła się ocalona.
– Ale – odczytywał dalej Jamison – nie może kopać, sadzić
ani plewić, ani nawet opiekować się domowymi zwierzętami,
tak jak inne dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą
nogę jak bezużyteczne brzemię. Jest powolna – kontynuował i
Kira dostrzegła na jego twarzy cień uśmiechu, kiedy zakończył
– i dużo je.
Przez moment milczał.
– Jako obrońca – rzekł w końcu – zamierzam przyznać
prawdziwość części oskarżeń w tym punkcie.
Wyraźnie widać, że oskarżona nie może kopać, sadzić, plewić
ani zajmować się zwierzętami domowymi.
Wierzę jednak, że znalazła sposób, by wnieść swój udział. Czy
mam rację, Kiro, że pracujesz w szopie tkaczek?
Zaskoczona Kira potwierdziła skinieniem głowy. Skąd
wiedział? Mężczyźni nie zwracali uwagi na pracę kobiet.
– Tak – rzekła cicho ze zdenerwowania. – Pracuję tam, nie
przy samym tkaniu, ale sprzątam skrawki i pomagam szykować
warsztaty. To zajęcie, które mogę wykonywać rękami. I jestem
silna.
Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o swych
umiejętnościach hafciarskich, w nadziei że być może zdoła w
ten sposób zarobić na życie. Ale nie potrafiła znaleźć sposobu,
by to opisać tak, aby nie zabrzmiało jak przechwałki, toteż
milczała.
– Kiro – spojrzał na nią – zademonstruj Radzie Opiekunów
swoje kalectwo. Zobaczmy, jak chodzisz.
Przejdź do drzwi i z powrotem.
„Co za okrucieństwo”, pomyślała. Wszyscy wiedzieli o jej
wykręconej nodze. Dlaczego miała to robić na oczach
nieznajomych, poddając się ich upokarzającym spojrzeniom?
Przez moment miała ochotę odmówić albo przynajmniej
protestować. Ale stawka była zbyt wysoka: to nie gra
maluchów, gdzie kłótnie i spory stanowią nieodłączny element
zabawy. Tu decydowała się jej przyszłość i to, czy w ogóle
będzie ją miała. Kira westchnęła i odwróciła się; wsparta na
kiju powoli przeszła do drzwi. Zagryzając wargę, krok za
krokiem ciągnęła za sobą obolałą nogę, na plecach czuła
wzgardliwe spojrzenie Vandary.
Przy drzwiach Kira zawróciła i powoli pokuśtykała na swoje
miejsce. Piekący ból zrodzony w stopie powoli ogarnął całą
nogę. Marzyła, by usiąść.
– Faktycznie powłóczy nogą i jest powolna – niepotrzebnie
zauważył Jamison. – W tych punktach ustępuję. Lecz w szopie
tkaczek idzie jej bardzo sprawnie, bywa tam co dzień i pracuje
tyle, ile inni.
Nigdy się nie spóźnia, a kobiety cenią sobie jej pomoc. Czy
dużo je? – Zachichotał.
– Nie sądzę. Spójrzcie, jaka jest chuda, jej waga zaprzecza
oskarżeniu. Podejrzewam jednak, że teraz jest głodna – dodał.
– Bo ja tak. Sugeruję, abyśmy urządzili przerwę na posiłek.
Najwyższy opiekun wstał.
– Chcesz coś powiedzieć? – spytał Kirę po raz trzeci. Po raz
trzeci pokręciła przecząco głową; czuła się okropnie zmęczona.
– Możecie usiąść – polecił Kirze i Vandarze. – Zaraz przyniosą
jedzenie.
Kira z wdzięcznością przysiadła na pobliskiej ławie. Jedną
ręką pomasowała pulsującą bólem nogę.
Zobaczyła, jak naprzeciwko Vandara się kłania – „Znów
zapomniałam! Powinnam była się ukłonić!” – a potem siada z
kamienną twarzą.
Najwyższy opiekun zerknął na własny plik papierów.
– Zostało jeszcze pięć zarzutów – rzekł. – Zajmiemy się nimi i
podejmiemy decyzję po posiłku.
Pojawiło się jedzenie, wniesione przez wartownika, Kira także
dostała talerz. Ujrzała i poczuła pieczone kurczę i ciepły chleb o
chrupkiej skórce posypanej nasionami. Od wielu dni nie jadła
niczego prócz surowych jarzyn, a od miesięcy nie kosztowała
kurczęcia. Nadal jednak słyszała w głowie głos Vandary,
przenikliwy, mściwy: „Dużo je”.
Lękając się konsekwencji, gdyby pokazała, jak przeraźliwie
jest głodna, zmusiła się, by jedynie skubać kuszący posiłek.
Potem odstawiła na bok na wpół opróżniony talerz i upiła łyk
wody z przyniesionego kubka. Zmęczona, nadal głodna i
przerażona, gładziła tkwiący w kieszeni kawałek tkaniny,
czekając na następną serię oskarżeń.

Dwunastu opiekunów wyszło gdzieś bocznymi drzwiami,


zapewne do prywatnej jadalni.
Po pewnym czasie pojawili się strażnicy, zabrali jej talerz i
ogłosili przerwę. Proces miał znów się rozpocząć, gdy dzwon
zabrzmi dwukrotnie, oznajmili. Vandara wstała i opuściła salę.
Kira odczekała chwilę, potem podreptała do drzwi, przeszła
przez długi korytarz i dalej, na dwór.
Świat się nie zmienił – ludzie jak co dzień krążyli dokoła,
zajęci różnymi pracami i sprzeczający się hałaśliwie. Słyszała
donośne głosy z targowiska, kobiety krzyczały oburzone
cenami, kupcy odkrzykiwali w odpowiedzi, niemowlęta płakały,
maluchy walczyły, bezpańskie psy warczały i atakowały się
nawzajem, próbując zdobyć okrawki mięsa.
Nagle zjawił się Matt przebiegający obok z innymi. Na widok
Kiry zawahał się, zatrzymał i zawrócił.
– Mamy dla ciebie drzewka – wyszeptał. – Ja i paru innych
małych. Ułożylim je w kupę.
Później, jakbyś chciała, zaczniem budowę twojej chaty. –
Zaciekawiony zawiesił głos. – To znaczy jeśli będziesz
potrzebować chaty. Co się tam wyprawia?
Zatem Matt wiedział o rozprawie, nic dziwnego. Zdawało się,
iż chłopak wie o wszystkim, co dzieje się w wiosce. Kira
wzruszyła ramionami z udawaną nonszalancją; nie chciała, by
zorientował się, jak bardzo się boi.
– Mnóstwo gadaniny – odparła.
– A ona też tam jest? Ta z paskudną blizną?
Kira wiedziała, kogo ma na myśli.
– Tak. To ona mnie oskarża.
– Twarda jest ta Vandara. Zabiła własnego malucha, tak
mówią. Zmusiła, żeby zjadł oleander.
Siedziała z nim i trzymała jego głowę, póki nie zjadł, chociaż
wcale nie chciał.
Kira słyszała już tę historię.
– Uznano, że to był wypadek – przypomniała Mattowi, choć
sama miała wątpliwości. – Inne maluchy też jadły oleander.
Niebezpiecznie jest pozwalać, by wszędzie rosły trujące rośliny.
Powinni powyrywać je wszystkie, a nie zostawiać tam, gdzie
mogą dobrać się do nich maluchy.
Matt pokręcił głową.
– Potrzebujem ich, żeby się nauczyć – wytłumaczył. – Moja
mama walnęła mnie, kiedy żem go dotknął. Walnęła mnie w
głowę tak paskudnie mocno, żem myślał, że złamała mi kark.
Tak żem się nauczył o oleandrze.
– No cóż, Rada Opiekunów osądziła Vandarę i uznała, że tego
nie zrobiła – przypomniała.
– I tak jest twarda. Mówią, że to przez tę okropną ranę. Przez
ból jest taka okrutna.
„Przez ból jestem dumna”, pomyślała Kira, ale nie powiedziała
tego głośno.
– Kiedy skończyta?
– Później, ale dzisiaj.
– Będziem pracować przy twojej chacie. Część moich
kumplów pomoże.
– Dziękuję, Matt – powiedziała Kira. – Dobry z ciebie
przyjaciel.
Skrzywił się zawstydzony.
– Będziesz potrzebować chaty. – Odwrócił się, by pobiec za
chłopakami. – I w końcu opowiadasz nam historiów. Do tego
też potrzebne ci jakieś miejsce.
Kira uśmiechnęła się, patrząc, jak odbiega. Dzwon na Gmachu
Rady zadźwięczał dwukrotnie.
Odwróciła się i przekroczyła próg budynku.

– Zatrzymano ją wbrew zasadom, bo jej dziadek wciąż żył i


miał władzę. Ale już dawno odszedł – odczytał z listy Jamison.
Podczas popołudniowej sesji pozwolili Kirze usiąść,
powiedzieli też Vandarze, by spoczęła. Kira była im wdzięczna:
gdyby Vandara stała, ona także zmusiłaby się, aby nie zważając
na ból nogi, również stać.
I znów broniący jej opiekun powtórzył, że można czynić
wyjątki. Teraz jednak, choć oskarżenia ją przerażały,
powtórzenia zaczęły nudzić. Starała się skupić, z ręką w
kieszeni obracała w palcach skrawek tkaniny, wyobrażając
sobie jej barwy.
Zwykła tkanina wspólnoty była szara i bezbarwna.
Bezkształtne tuniki i spodnie noszone przez lud tkano i szyto
tak, by chroniły przed nagłym przelotnym deszczem,
zadrapaniem cierniem czy kontaktem z trującą jagodą. Zwykłej
wioskowej tkaniny niczym nie ozdabiano.
Lecz matka Kiry znała sztukę farbiarską. To jej poplamione
dłonie wytwarzały kolorowe nici, z których powstawały rzadkie
ozdoby. Szatę noszoną co rok przez śpiewaka, gdy wykonywał
Pieśń o Ruinie, zdobiły bogate hafty. Przedstawione na niej
misterne sceny widniały tam od stuleci. Szatę nosił każdy
śpiewak i przekazywał następcy. Kiedyś, wiele lat temu,
poproszono Katrinę, by odtworzyła kilka zerwanych nitek. Kira
była wówczas zaledwie maluchem, pamiętała jednak, jak stała
w ciemnym kącie chaty, gdy opiekun przyniósł bajeczną szatę i
czekał, obserwując, jak jej matka dokonuje drobnych napraw.
Pamiętała, jak patrzyła zafascynowana, podczas gdy matka
przeciskała kościaną igłę z grubą, barwną nicią przez materiał.
Stopniowo jasne złoto zastąpiło niewielki, wytarty fragment na
rękawie.
A potem opiekunowie zabrali szatę.
W tym roku podczas zgromadzenia obie z matką wytężały
wzrok ze swych miejsc, patrząc na scenę i próbując znaleźć
naprawione miejsce, podczas gdy śpiewak gestykulował,
wykonując pieśń. Siedziały jednak zbyt daleko, a owo miejsce
było zbyt małe.
Każdego następnego roku opiekunowie znów przynosili matce
do naprawy starożytną szatę.
„Pewnego dnia zajmie się tym moja córka”, powiedziała
kiedyś do jednego z nich Katrina. „Spójrz, co już zrobiła!”,
dodała, demonstrując kawałek ukończonego właśnie przez Kirę
materiału, który wyszyła sama dzięki magii w swoich palcach.
„Ma talent znacznie większy od mojego”.
Kira stała w milczeniu, zawstydzona, lecz dumna, podczas gdy
opiekun oglądał jej dzieło.
Nie skomentował, jedynie skinął głową i oddał jej kawałek
tkaniny. Jednak jego oczy błyszczały jasno, z
zainteresowaniem. Każdego następnego roku prosił, by
pokazać mu jej dzieła.
Kira zawsze stała tylko u boku matki, nigdy nie dotknęła
kruchej pradawnej tkaniny. Za każdym razem zachwycała się
głębokimi barwami opowiadającymi dzieje świata. Złoto,
czerwienie i brązy, a tu i tam wyblakły, niemal całkiem zbielały
niegdysiejszy błękit. Matka pokazała jej wypłowiałe fragmenty,
które przetrwały.
Nie umiała uzyskać błękitu. Czasami Kira i Katrina
rozmawiały o tym, spoglądając w olbrzymią, obróconą misę
nieba nad ich światem.
„Gdybym tylko umiała stworzyć błękit”, powtarzała matka.
„Słyszałam, że gdzieś rośnie specjalna roślina”.
Zerknęła na swój ogród, pełen bujnych kwiatów i pędów, z
których tworzyła czerwienie, zielenie i róże, i pokręciła tęsknie
głową, myśląc o jedynym kolorze, którego nie umiała uzyskać.
A teraz jej matka umarła.
– Teraz jej matka umarła.
Kira otrząsnęła się z sennych wspomnień. Ktoś właśnie
wymówił te słowa, zmusiła się więc, by słuchać.
– Teraz jej matka umarła. Można więc sądzić, że nosiła w
sobie chorobę, która zagrozi innym, a kobiety potrzebują ziemi,
gdzie stała ich chata. Nie ma miejsca dla tej bezużytecznej
dziewczyny, nie może wyjść za mąż, nikt nie zechce kaleki.
Zabiera tylko miejsce i strawę i powoduje problemy z
maluchami. Opowiada im historie, uczy gier, tak że hałasują i
przeszkadzają w pracy...
Procedura ciągnęła się i ciągnęła. Obrońca raz po raz cytował
słowa Vandary, potem znów powtarzał poprawkę głoszącą, że
można czynić wyjątki.
Lecz Kira dostrzegła zmianę tonu, subtelną różnicę. Coś
wydarzyło się w Radzie Opiekunów, gdy jej członkowie
spożywali razem posiłek. Zauważyła, jak Vandara kręci się
niespokojnie na swoim miejscu, i zrozumiała, że oskarżycielka
także się zorientowała.
Ściskając w palcach haftowany talizman, Kira odkryła nagle,
że materiał znów promieniuje ciepłem i otuchą.
Podczas rzadkich wolnych chwil często eksperymentowała z
barwnymi kawałkami nici, czując podniecenie w palcach, gdy
jej zaskakujące umiejętności rosły. Wykorzystywała ścinki
tkanin z szopy tkaczek. Nie stanowiło to naruszenia prawa,
zawsze prosiła o pozwolenie, by móc je zabrać do swej chaty.
Czasem zadowolona ze swego dzieła pokazywała je matce,
która nagradzała ją dumnym, szybkim uśmiechem aprobaty.
Lecz najczęściej jej wysiłki kończyły się rozczarowaniem,
nierównym dziełem dziewczyny, która wciąż się uczy.
Zazwyczaj wyrzucała podobne wprawki.
Tę jednak, którą teraz ściskała w nerwowych palach prawej
dłoni, wyszyła, gdy matka leżała chora.
Siedząc bezradnie u boku umierającej, Kira raz po raz
pochylała się, unosząc do ust matki pojemnik z wodą. Gładziła
jej włosy, rozcierała zziębnięte stopy i ściskała drżące dłonie,
wiedząc, że nic więcej nie poradzi. Podczas gdy matka spała
niespokojnie, Kira posortowała barwne nici w koszyku i zaczęła
wplatać je w skrawek materiału kościaną igłą. Czynność ta ją
uspokajała, pomagała zabić czas.
Nici zaczęły do niej śpiewać, nie słowami bądź melodią, lecz
pulsowaniem, drżeniem w dłoniach, jakby każda z nich była
obdarzona życiem. Po raz pierwszy jej palce nie kierowały
nićmi, lecz podążały ich śladem, mogła zamknąć oczy i czuć,
jak igła przebija materiał, ciągnąc wibrującą, niespokojną nić.
Kiedy matka zaczęła coś mamrotać, Kira pochyliła się z
pojemnikiem i zwilżyła jej suche wargi.
Dopiero wtedy spojrzała na niewielki pasek materiału na
kolanach. Jarzył się własnym światłem. Mimo półmroku –
zapadł już zmierzch – złoto i czerwienie pulsowały, jakby
poranne słońce splotło swe promienie, tworząc materiał. Jasne
nici krzyżowały się w misternym wzorze węzełków i pętli. Kira
nigdy wcześniej nie widziała podobnych – nie mogła przecież
ich stworzyć, nie słyszała nawet, by ktoś opisywał coś
podobnego!
Gdy oczy matki otworzyły się po raz ostatni, Kira uniosła
jaśniejący kawałek tkaniny, by umierająca mogła go zobaczyć.
Katrina nie była już w stanie nic powiedzieć. Ale się
uśmiechnęła.
Teraz ukryty w jej dłoni materiał zdawał się przekazywać
Kirze milczącą, pulsującą wiadomość.
Mówił, że wciąż grozi jej niebezpieczeństwo, ale też że
zostanie ocalona.
5.

Kira zauważyła, że na podłodze za siedziskami Rady


Opiekunów ustawiono dużą skrzynię.
Nie było jej tam przed przerwą na posiłek.
Patrzyły z Vandarą, jak jeden ze strażników na skinienie głowy
najwyższego opiekuna dźwignął skrzynię na stół i uniósł wieko.
Obrońca wyciągnął z wnętrza i rozłożył coś, co Kira
natychmiast rozpoznała.
– Szata śpiewaka! – rzuciła głośno, z zachwytem.
– To nie ma znaczenia dla sprawy – wycedziła przez zęby
Vandara.
Ale ona także wychylała się, by lepiej się przyjrzeć.
Wspaniałą szatę ułożono na stole. Zazwyczaj ludzie widywali
ją tylko raz do roku, gdy cała wieś zbierała się, by usłyszeć
Pieśń o Ruinie, długą historię swego ludu. Większość obywateli
stłoczonych z tej okazji w sali oglądała szatę jedynie z daleka,
toteż przepychali się i wytężali wzrok, próbując przyjrzeć się
dokładniej.
Lecz Kira znała ją dobrze: co roku przyglądała się matce
pracującej nad szatą pod czujnym okiem opiekuna.
Uprzedzona, by niczego nie dotykać, Kira patrzyła zachwycona
umiejętnościami matki, jej zdolnością wybrania najlepszego
odcienia.
Tam, na lewym ramieniu! Przypomniała sobie miejsce, gdzie
zaledwie w zeszłym roku pękło kilka nici. Matka ostrożnie
wysunęła je ze splotu. Potem wybrała jasne róże, nieco głębsze
czerwienie i inne barwy aż do szkarłatu, każdą odrobinę
ciemniejszą od poprzedniej. Wszyła je na miejsce, łącząc bez
śladu z brzegami misternego wzoru.
Jamison przyglądał się pogrążonej we wspomnieniach Kirze.
– Twoja matka uczyła cię sztuki – rzekł w końcu.
Kira przytaknęła.
– Odkąd byłam mała – przyznała głośno.
– Matka zręcznie pracowała. Jej farby wytrzymywały długo.
Nie wyblakły.
– Była ostrożna – odparła Kira – i dokładna.
– Słyszeliśmy, że ty przewyższasz ją w umiejętnościach.
A zatem wiedzieli.
– Nadal muszę się wiele nauczyć.
– Czy oprócz ściegów nauczyła cię też farbowania?
Kira skinęła głową, bo wiedziała, że tego oczekiwał, nie do
końca jednak odpowiadało to prawdzie.
Matka zamierzała przekazać jej sztukę tworzenia barwników,
lecz zabrakło jej czasu, nim powaliła ją choroba. Kira
spróbowała udzielić szczerej odpowiedzi.
– Zaczynała mnie uczyć. Powiedziała, że ją samą uczyła
kobieta imieniem Annabel.
– Teraz Annabella – poprawił Jamison.
Kira zdumiała się.
– To ona wciąż żyje? I ma cztery sylaby?
– Jest bardzo stara, jej wzrok już osłabł, ale nadal może
posłużyć za źródło wiedzy.
„Wiedzy o czym?”. Lecz Kira milczała, a skrawek tkaniny w
kieszeni grzał jej dłoń.
Nagle Vandara wstała.
– Domagam się podjęcia rozprawy – powiedziała ostro,
szorstko. – To tylko przewlekanie ze strony obrońcy.
Najwyższy opiekun też wstał, a pozostali, szepczący między
sobą, ucichli.
Jego głos skierowany do Vandary nie zabrzmiał nieżyczliwie.
– Możesz już odejść – rzekł. – Rozprawa dobiegła końca.
Podjęliśmy decyzję.
Vandara stała w milczeniu, bez ruchu, patrząc na niego
wyzywająco. Najwyższy opiekun skinął głową, dwaj strażnicy
wystąpili naprzód, by wyprowadzić kobietę z sali.
– Mam prawo poznać waszą decyzję! – krzyknęła, a jej twarz
wykrzywił grymas wściekłości.
Wyrwała ręce z uchwytu strażników i znów obróciła się do
Rady Opiekunów.
– Tak naprawdę – odrzekł spokojnie najwyższy opiekun – nie
masz żadnych praw, ale zdradzę ci naszą decyzję, by nie doszło
do żadnych nieporozumień. Sierota Kira zostanie. Przypadnie
jej nowa rola. – Wyciągnął rękę w stronę szaty śpiewaka wciąż
rozłożonej na stole. – Kiro – rzekł, patrząc na nią – podejmiesz
dzieło swojej matki. Więcej, wykroczysz poza nie, bo twoje
zdolności znacznie przewyższają jej. Po pierwsze, będziesz
naprawiać szatę tak jak twoja matka. Po drugie, odnowisz ją, a
potem zacznie się twoja prawdziwa praca: dokończysz szatę. –
Wskazał duży nieozdobiony fragment tkaniny na ramionach.
Uniósł jedną brew, patrząc na Kirę, jakby zadawał pytanie.
Nerwowo pokiwała głową i ukłoniła się lekko radzie.
– A co do ciebie... – Najwyższy opiekun znów spojrzał na
Vandarę stojącą z nadąsaną miną między strażnikami. Wciąż
przemawiał uprzejmie. – Nie przegrałaś. Domagałaś się ziemi
dziewczyny i możesz ją sobie wziąć, wraz z resztą kobiet.
Zbudujcie tam zagrodę, rozsądnie będzie zamknąć w niej
maluchy; są niesforne i trzeba lepiej je przypilnować. A teraz
idź – rozkazał.
Vandara odwróciła się, jej twarz wykrzywiła furia.
Wzruszeniem ramion odtrąciła dłonie strażników, pochyliła się
i wyszeptała ochryple do Kiry:
– Nie uda ci się. A wtedy cię zabiją. – Uśmiechnęła się zimno
do Jamisona. – Zatem tak się sprawy mają – dodała. –
Dziewczyna jest twoja.
Odeszła środkiem przejścia i zniknęła za szerokimi drzwiami.
Najwyższy opiekun i pozostali członkowie rady nie przejęli się
tym wybuchem, jakby mieli do czynienia z drażniącym
owadem, którego w końcu udało im się przegnać. Ktoś składał
ostrożnie szatę śpiewaka.
– Kiro – odezwał się Jamison. – Idź i pozbieraj to, czego
potrzebujesz. Przynieś ze sobą wszystko, co zechcesz. Wróć,
kiedy dzwon zabrzmi cztery razy. Wtedy zabierzemy cię do
twojej kwatery, do miejsca, w którym odtąd zamieszkasz.
Zdumiona Kira odczekała chwilę, nie otrzymała jednak
żadnych dalszych instrukcji.
Opiekunowie porządkowali papiery, zbierali książki i
drobiazgi. Zupełnie jakby zapomnieli o jej obecności. W końcu
wstała, wyprostowała się wsparta na kiju i pokuśtykała na
zewnątrz.
Kiedy wyszła z Gmachu Rady na skąpany w jasnym słońcu,
gwarny i rojny główny plac wioski, zauważyła, że wciąż jest
wczesne popołudnie, zwykły dzień w życiu tych ludzi, i los
żadnego z nich się nie zmienił, oprócz jej własnego.

Pierwszy dzień lata był upalny. Niedaleko schodów Gmachu


Rady zebrał się tłum oglądający ubój świń na podwórzu
rzeźnika. Wiedziano, że po sprzedaniu najlepszych kawałków
wyrzuci resztki. Ludzie i psy będą rozpychać się, by je zdobyć.
Od smrodu kopczyków odchodów pod przerażonymi świniami i
kwików oszalałych ze strachu zwierząt czekających na śmierć
Kirze zakręciło się w głowie i zebrało na wymioty. Wyminęła
szybko tłum, zmierzając w stronę szopy tkaczek.
– Wyszłaś! Co się stało? Idziesz na Pole? Do bestiów?
Matt wypytywał ją podekscytowany. Kira uśmiechnęła się.
Ciekawość chłopaka spodobała się jej, bo pasowała do jej
własnej, a Matt gdzieś pod maską dzikości miał dobre serce.
Przypomniała sobie, jak zdobył swojego ulubieńca, małego
psa, który już zawsze mu towarzyszył.
To był bezużyteczny, bezpański kundel, który kręcił się pod
nogami, wszędzie szukając pożywienia.
W deszczowe popołudnie pochwyciło go i odrzuciło koło
przejeżdżającego oślego wózka. Ciężko ranny pies leżał w
błocie, krwawiąc, i z pewnością zdechłby niepostrzeżenie, lecz
chłopak ukrył go w pobliskich krzakach, póki rany się nie
zagoiły. Kira patrzyła co dzień z szopy tkaczek, jak Matt
ukradkiem karmi zdrowiejące zwierzę. Teraz pies, żwawy i
pełen życia, mimo krzywego ogona, bezużytecznego jak jej
własna noga, nie odstępował chłopaka na krok. Matt nazwał go
Patyk na pamiątkę kawałka gałązki, którym usztywnił
uszkodzony ogon.
Wyciągnęła rękę i podrapała za uchem brzydkiego kundla.
– Wypuścili mnie – poinformowała chłopaka.
Jego oczy otworzyły się szerzej, uśmiechnął się od ucha do
ucha.
– No to z kumplami dalej będziem słuchać twoich historiów –
rzekł z zadowoleniem. – Widziałżem Vandarę – dodał – jak
robi o tak. – Wspiął się po schodach i zszedł z nich, tupiąc z
wyniosłą miną. Kirę rozbawiło to naśladownictwo. – Teraz na
pewno już cię nienawidzi – dodał pogodnie.
– No cóż, oddali jej mój kawałek ziemi – wyjaśniła Kira – więc
może z pozostałymi zbudować zagrodę dla maluchów, tak jak
chciała. Mam nadzieję, że nie zaczęliście jeszcze budowy nowej
chaty dla mnie – dodała, pamiętając jego propozycję.
Matt uśmiechnął się.
– Nie zaczelim – przyznał. – Zrobiliby my to niedługo, ale
gdyby posłali cię do bestiów, by nie było trzeba... – Urwał i
pogłaskał Patyka brudną bosą stopą. – No to gdzie będziesz
mieszkać?
Kira plasnęła dłonią w komara na ręce i szybko starła
niewielką plamkę krwi po ugryzieniu.
– Nie wiem – przyznała. – Kazali mi wrócić do Gmachu Rady,
gdy dzwon wybije cztery razy. Mam pozbierać swoje rzeczy. –
Zaśmiała się lekko. – Niewiele zostało do zbierania, większość
spłonęła.
Na twarzy Matta odmalowała się szczera radość.
– Uratowałżem kilka twoich rzeczów – rzucił wesoło. – Żem
ich podwędził z chaty, nim spłonęli. Wcześniej nie mówiłżem,
bom czekał, co z tobą będzie.
Dalej na ścieżce, za rzeźnią, koledzy Matta nawoływali, by
pospieszył się i do nich dołączył.
– Musimy już iść z Patykiem – oznajmił – ale przyniosę ci
twoich rzeczów, kiedy dzwon zagra czwartą. Na schodach, tak?
– Dziękuję, Matt, spotkamy się na schodach.
Kira z uśmiechem odprowadziła go wzrokiem. Chude,
podrapane nogi, wzbijające pył ze ścieżki, gdy biegł, by
dołączyć do przyjaciół. Obok niego pędził Patyk, wymachując
krzywo zrośniętym ogonem.
Kira szła dalej przez tłum, mijając kramy z żywnością i
rozwrzeszczane, targujące się kobiety. Psy szczekały, dwa z nich
warczały, warując na ścieżce naprzeciw siebie z
wyszczerzonymi zębami; między nimi leżał upuszczony kąsek.
Stojący w pobliżu maluch o kręconych włosach przyglądał się
im czujnie, po czym zgrabnie wskoczył między nie, chwycił
kawałek mięsa i wepchnął sobie do ust. Jego matka, zajęta
sprawunkami w najbliższym kramie, obejrzała się, zobaczyła
dzieciaka obok psów i chwyciła go, szarpiąc za rękę. A kiedy
znalazł się u jej boku, wymierzyła mu bolesne klepniecie w
głowę. Maluch uśmiechnął się złośliwie, z zapałem przeżuwając
to, co podniósł ze ścieżki.
Szopa tkaczek stała nieco dalej, w przyjemnym cieniu
wysokich drzew. Było tu ciszej i chłodniej, choć roiło się od
komarów. Kobiety siedzące w niej przy warsztatach pozdrowiły
zbliżającą się Kirę.
– Jest mnóstwo skrawków do zebrania! – zawołała jedna z
nich, wskazując głową, podczas gdy jej ręce nadal pracowały.
Tym właśnie zazwyczaj zajmowała się Kira: sprzątaniem. Nie
wolno jej było jeszcze tkać, choć zawsze obserwowała uważnie,
jak to robią, i wiedziała, że gdyby jej potrzebowały, zapewne by
sobie poradziła.
Od wielu dni nie odwiedzała szopy tkaczek. Przeszkodziła jej
choroba i śmierć matki. Tak wiele się wydarzyło. Tak wiele
zmieniło. Zakładała, że teraz gdy jej status uległ zmianie, już tu
nie wróci. Lecz ponieważ zawołały ją przyjaźnie, Kira zaczęła
krążyć po szopie do wtóru grzechotu drewnianych warsztatów i
zbierać ścinki z podłogi. Zauważyła, że jeden warsztat milczy.
Nikt dziś przy nim nie pracował. Policzyła: czwarty od końca.
Zazwyczaj siedziała przy nim Camilla.
Kira przystanęła przy pustym stanowisku i zaczekała, aż
najbliższa tkaczka przerwie na chwilę pracę, by nawlec
czółenko.
– Gdzie jest Camilla? – spytała ciekawie.
Czasami oczywiście kobiety odchodziły na krótko, by wziąć
ślub, urodzić albo po prostu wykonać inne, wyznaczone im
doraźnie zadanie.
Tkaczka obejrzała się, wciąż poruszając rękami, jej stopy znów
zaczęły naciskać pedał.
– Potknęła się i upadła niezgrabnie nad strumieniem. –
Pokazała kierunek głową. – Właśnie prała.
Na kamieniach był mech.
– Tak, jest tam dość ślisko.
Kira wiedziała to dobrze: sama czasami ślizgała się nad
strumieniem w miejscu prania.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Paskudnie złamała rękę. Nie da się jej nastawić. Nie da
wyprostować. Nie będzie już zdolna do tkania. Mąż bardzo się
starał wyprostować jej rękę, bo Camilla jej potrzebuje. Do
opieki nad maluchami i w ogóle. Ale pewnie trafi na Pole.
Kira zadrżała, wyobrażając sobie nieznośny ból złamanej ręki,
gdy mąż próbuje naciągnąć ją i nastawić, by zrosła się jak
należy.
– Camilla ma pięcioro maluchów, teraz nie może się nimi
zajmować ani pracować.
Oddadzą je innym. Chcesz jednego?
Kobieta uśmiechnęła się do Kiry. Miała zaledwie kilka zębów.
Kira pokręciła głową i odpowiedziała słabym uśmiechem,
drepcząc dalej między warsztatami.
– Chcesz zająć jej warsztat? – zawołała na nią kobieta. – Będą
potrzebowali kogoś, kto to zrobi.
Chyba jesteś już gotowa.
Ale Kira znów pokręciła przecząco głową. Kiedyś bardzo
chciała tu pracować, a tkaczki zawsze traktowały ją życzliwie.
Teraz jednak jej przyszłość wyglądała inaczej.
Warsztaty grzechotały dalej. Z cienia szopy Kira zauważyła, że
słońce stało już niżej na niebie.
Wkrótce wybiją cztery dzwony. Pozdrowiła skinieniem głowy
tkające kobiety i ruszyła ścieżką w stronę miejsca, gdzie
mieszkała z matką, miejsca, gdzie tak długo stała jej chata,
jedyny znany jej dom. Czuła potrzebę, by się pożegnać.
6.

Wielki dzwon na wieży Gmachu Rady zaczął bić. Jego


uderzenia rządziły życiem ludzi, informowały, kiedy zacząć
pracę i kiedy skończyć, kiedy przyjść na spotkanie,
przygotować się do łowów, uczcić coś czy uzbroić się do obrony
przed zagrożeniem. Cztery uderzenia – właśnie zabrzmiało
trzecie – oznaczały, że mieszkańcy mogą zakończyć dzisiejsze
zajęcia, dla Kiry zaś stanowiły sygnał, że ma zgłosić się do Rady
Opiekunów. Pospieszyła w stronę głównego placu pośród
tłumów ludzi opuszczających swe warsztaty.
Matt czekał na nią na stopniach zgodnie z obietnicą. Obok
niego Patyk z podnieceniem trącał wielkiego, zielonobłękitnego
żuka, raz po raz zagradzając mu łapą drogę, gdy ten bez
powodzenia próbował pójść dalej. Na dźwięk powitania Kiry
pies uniósł głowę i zamerdał krzywym ogonem.
– Co masz? – spytał Matt, zerkając na niewielki tobołek, który
dźwigała na plecach.
– Niewiele – zaśmiała się gorzko – ale miałam kilka rzeczy ze
sobą na Polu, więc ich nie spalili: koszyk z nićmi i kawałki
tkanin. I popatrz na to, Matt. – Sięgnęła do kieszeni i wyjęła
obłą bryłkę. – Znalazłam swoje mydło tam, gdzie je
zostawiłam, na kamieniu. To dobrze, bo nie potrafię go zrobić i
nie mam monet, żeby kupić nowe.
Nagle roześmiała się, bo uświadomiła sobie, iż Matt,
potargany i brudny, nie potrzebuje mydła.
Przypuszczała, że ma matkę, a matki zazwyczaj od czasu do
czasu szorują maluchy, ale nigdy nie widziała go czystego.
– Masz, przyniesłem te tutaj. – Matt pokazał palcem stosik
przedmiotów owinięty niedbale w brudną tkaninę i leżący na
schodku obok. – Niektóre żem zabrał przed spaleniem, cobyś je
miała, jeśli pozwolą ci zostać.
– Dziękuję, Matt.
Kira zastanawiała się, co wybrał.
– Ale nie będziesz ich nosić, bo okropnie kulejesz – dodał,
myśląc o jej nodze. – Ja będę twoim dźwigaczem. Kiedy
powiedzą ci, gdzie masz mieszkać. I wtedy sam też się dowiem.
Kirze spodobała się myśl, że Matt pójdzie z nią i zobaczy,
gdzie zamieszka. Dzięki temu poczuła się nieco mniej samotna.
– W takim razie zaczekaj tutaj – poprosiła. – Ja muszę wejść
do środka. Powiedzą mi, gdzie mam się udać, a potem wrócę po
ciebie. Muszę się spieszyć, Matt, bo dzwony już umilkły, a oni
kazali mi przyjść, gdy wybije czwarty.
– Możemy z Patykiem zaczekać. Mam cuksa, zwędziłżem go z
kramu. – Matt wyciągnął z kieszeni oblepionego brudem
cukierka. – A Patyk uwielbia trącać mamucie żuki, o tak.
Pies postawił uszy na dźwięk swojego imienia, lecz nie
oderwał wzroku od chrząszcza.
Kira pospieszyła do Gmachu Rady, podczas gdy chłopiec
pozostał na schodach.

W wielkiej sali czekał na nią tylko Jamison. Kira zastanawiała


się, czy mianowany jej obrońcą miał teraz ją nadzorować. O
dziwo, na tę myśl ogarnęła ją lekka irytacja. Była dość duża, by
poradzić sobie sama, wiele dziewcząt w jej wieku szykowało się
już do małżeństwa.
Kira zawsze wiedziała, że nie wyjdzie za mąż – wykręcona
noga to uniemożliwiała, nigdy nie byłaby dobrą żoną, nie
mogłaby wypełniać mnóstwa obowiązków – ale z pewnością
poradziłaby sobie sama.
Matka pokazała jej, jak to robić.
On jednak powitał ją skinieniem głowy i natychmiast
zapomniała o rozdrażnieniu.
– No, jesteś. – Wstał i złożył czytane papiery. – Zaprowadzę
cię do twojej kwatery. To niedaleko.
W skrzydle tego budynku.
Potem spojrzał na nią i niewielki tobołek, który dźwigała na
plecach.
– Czy to wszystkie twoje rzeczy? – spytał.
Ucieszyła się na to pytanie, bo zyskała szansę, by wspomnieć o
Matcie.
– Niezupełnie – odparła – ale nie mogę dźwigać zbyt wiele
przez... – Wskazała gestem nogę.
Jamison przytaknął. – Jest pewien chłopiec, który mi
pomaga. Nazywa się Matt. Nie macie chyba nic przeciw temu?
Czeka przed budynkiem, przyniósł resztę moich rzeczy. Miałam
nadzieję, że może pozwolisz mu dalej mi pomagać. To dobry
chłopak.
Jamison lekko zmarszczył czoło, potem odwrócił się i zawołał
jednego ze strażników.
– Przyprowadź chłopaka ze schodów.
– Ach – wtrąciła Kira. Jamison i strażnik spojrzeli na nią.
Czując się niezręcznie, podjęła przepraszającym tonem i
zauważyła nawet, że kłania się przy tym lekko. – Ma też psa. –
Zniżyła głos. – Nigdzie nie pójdzie bez psa. Jest raczej mały –
dodała szeptem.
Jamison przez chwilę patrzył na nią ze zniecierpliwieniem,
jakby nagle pojął, jak wielkim stanie się ciężarem. W końcu
westchnął.
– Przyprowadź też psa – polecił.

Poprowadził ich trójkę w głąb korytarza. Stanowili dziwne


trio: najpierw Kira wsparta ciężko na kiju i powłócząca nogą do
wtóru szurania jak przy zamiataniu: szur, szur, potem Matt, dla
odmiany milczący, chłonący z szeroko otwartymi oczami
wspaniałość otoczenia, i wreszcie postukujący pazurami o
kamienne płyty posadzki pies z krzywym ogonem, radośnie
niosący w pysku protestującego chrząszcza.

Matt położył zawiniątko z rzeczami Kiry tuż za progiem, sam


jednak odmówił wejścia do pokoju.
Przyjrzał się wszystkiemu z powagą, uważnie, i sam podjął
decyzję.
– Ja z Patykiem poczekam, o tam – oznajmił. – Jak to
nazywają? – Rozejrzał się po obszernym pomieszczeniu, w
którym się znajdował.
– Korytarz – podpowiedział Jamison.
Matt skinął głową.
– No to ja z Patykiem zaczekam tu, na korytarzu. Ja i Patyk
nie wejdziem do środka przez tycie robaczki.
Kira obejrzała się szybko, lecz pies zdążył już zjeść żuka. Poza
tym trudno go nazwać tycim, sam Matt mówił o nim mamuci
żuk.
– Tycie robaczki? – spytał głośno Jamison, marszcząc czoło.
– Patyk ma pchły – wyjaśnił Matt, wbijając wzrok w podłogę.
Jamison pokręcił głową, lecz Kira dostrzegła, że jego wargi
drgają z rozbawienia.
Wprowadził ją do pokoju.
Widok pomieszczenia zdumiał ją. Chata, w której spędziła całe
życie z matką, była prosta, niewielka, z klepiskiem. Sypiały na
wypchanych słomą siennikach ułożonych na drewnianych
podestach. Dobytek i żywność przechowywały w ręcznej roboty
pojemnikach; zawsze jadały razem przy drewnianym stole,
który zrobił ojciec Kiry na długo przed jej narodzinami. Po
spaleniu domu bardzo żałowała stołu ze względu na
wspomnienia, jakie się z nim wiązały. Katrina opisała jej silne
dłonie męża polerujące drewno i zaokrąglające narożniki, tak
by dziecko, którego się spodziewali, nie uderzyło się o ostry
kant.
Teraz wszystko obróciło się w popiół: gładkie drewno,
zaokrąglone krawędzie, wspomnienie jego rąk.
W tym pokoju stało kilka stołów zręcznej roboty, rzeźbionych i
delikatnych. Łóżko, także drewniane, wspierało się na nogach i
okrywała je luźno tkana kapa. Kira nigdy dotąd nie widziała
podobnego; przypuszczała, że nogi łóżka służą, by ochronić
śpiącego przed bestiami czy robactwem. Z pewnością jednak
tu, w Gmachu Rady, nie było takowych: nawet Matt to wyczuł,
skazując pchły jego psa na pobyt na korytarzu. Pokój miał też
okna, oszklone, przez które Kira widziała wierzchołki drzew.
Wychodziły na las za budynkiem.
Jamison otworzył drzwi wewnątrz pokoju i Kira ujrzała drugie
pomieszczenie, bez okien, pełne szerokich szuflad.
– Tu przechowuje się szatę śpiewaka – poinformował.
Wysunął jedną z szuflad i ujrzała złożoną tkaninę mieniącą się
jasnymi barwami. Zamknął ją szybko i gestem pokazał
mniejsze, sąsiednie szuflady.
– Zapasy, wszystko, czego trzeba. – Cofnął się do sypialni i
otworzył drzwi po drugiej stronie. Kira dostrzegła coś, co z
początku wzięła za płaskie kamienie: to była podłoga wyłożona
jasnozielonymi płytkami. – Masz tu wodę – wyjaśnił – do
mycia i innych potrzeb.
„Woda? Wewnątrz budynku?”.
Jamison podszedł do drzwi i wyjrzał na czekających Matta i
Patyka. Chłopak przykucnął i w skupieniu ssał długi cukierek.
– Jeśli chcesz, żeby chłopak zamieszkał z tobą, możesz go tu
umyć. I psa także. Jest wanna.
Matt go usłyszał i przerażony popatrzył na Kirę.
– Nie, ja i Patyk już pójdziem – oznajmił, a potem dodał z
troską: – Nie będziesz tu zamknięta, prawda?
– Nie, nie jest więźniem – zapewnił go Jamison. – Dlaczego
tak pomyślałeś? Przyniosą ci kolację – poinformował Kirę. –
Nie jesteś tu sama, po drugiej stronie korytarza, tam dalej,
mieszka rzeźbiarz. – Wskazał ręką zamknięte drzwi.
– Rzeźbiarz? To znaczy chłopak imieniem Thomas? –
Wiadomość zaskoczyła Kirę. – On też tu mieszka?
– Tak, możesz odwiedzać jego pokój. W świetle dnia oboje
musicie pracować, ale posiłki możecie zjadać razem. Teraz
zaznajom się ze swoją kwaterą i z narzędziami. Odpocznij,
jutro omówię z tobą twoje zadanie. Teraz wyprowadzę
chłopaka i psa.
Stojąc w otwartych drzwiach, odprowadziła ich wzrokiem w
głąb korytarza. Mężczyzna szedł pierwszy, Matt maszerował
wesoło tuż za nim, a pies zamykał pochód. Chłopak obejrzał się
na nią, pomachał lekko i uśmiechnął się pytająco. Jego twarz
umazana lepkim cukierkiem jaśniała podnieceniem.
Kira wiedziała, że za kilka minut opowie kolegom, że ledwie
uniknął mycia, pies także i wszystkie jego pchły. Udało im się.
Cicho zamknęła drzwi i rozejrzała się wokół.
Sen nie przyszedł łatwo. Otaczało ją zbyt wiele obcych rzeczy.
Tylko księżyc pozostawał znajomy. Tej nocy, bliski pełni,
zalewał jej nowy dom srebrzystym blaskiem wpadającym przez
szyby w oknach. W taką noc w poprzednim życiu, gdy
mieszkała wraz z matką w chacie bez okien, wstawała czasem
napawać się księżycem.
Wymykały się wówczas na dwór i stały razem w powiewach
wiatru, oganiając się od komarów i patrząc, jak chmury
przepływają po obliczu jasnej tarczy na nocnym niebie.
Tu przez uchylone okno do pokoju wpadały razem nocny
wietrzyk i księżycowy blask.
Światło przesunęło się po stole w kącie i lśniącej, drewnianej
podłodze. Zobaczyła swe sandały ustawione obok krzesła, na
którym usiadła, by je zdjąć, a także kij oparty w kącie, rzucający
cień na ścianę.
Widziała kształty zawiniątka na stole, rzeczy, które przyniósł
Matt. Zastanawiała się, co wybrał.
Może musiał działać w pośpiechu, gdy ogień już płonął, może
po prostu złapał, co tylko mógł, zapalczywymi, hojnymi małymi
rękami.
W tobołku znalazła swoją obręcz hafciarską i w duchu
podziękowała Mattowi. Wiedział, jak wiele dla niej znaczyła.
Suszone zioła w małym koszyczku. Kira ucieszyła się na ich
widok; miała nadzieję, że przypomni sobie, do czego się ich
używa. Nie żeby zioła pomogły matce dotkniętej straszliwą
chorobą, ale w niewielkich dolegliwościach: bólu ramienia,
ropiejącym i spuchniętym ugryzieniu, naprawdę przynosiły
ulgę. Uradował ją też koszyk, bo pamiętała, jak matka splatała
go z rzecznych traw.
Kilka sporych bulw. Kira uśmiechnęła się, wyobrażając sobie
Matta, jak łapie jedzenie, pewnie pogryzając przy okazji. Teraz
nie będą jej już potrzebne – posiłek przyniesiony wieczorem na
tacy okazał się solidny: grube pajdy chleba i zupa ugotowana z
mięsa i jęczmienia z dodatkową zieleniną, przyprawiona
mocno ziołami, które bardzo jej smakowały, choć ich nie
rozpoznała. Zjadła ją z glazurowanej glinianej miski łyżką
wyrzeźbioną z kości, a potem otarła usta i dłonie złożonym
kawałkiem drobno tkanego materiału.
Kira nigdy w życiu nie zjadła równie eleganckiego posiłku. Ani
równie samotnego.
Pośród rozłożonych na stole przedmiotów spoczywało też
kilka rzeczy z garderoby matki: gruby szal z frędzlami na końcu
i spódnica poplamiona farbami, których Katrina używała w
pracy, tak że prosta, niezdobiona tkanina mieniła się pasmami
kolorów. Myśląc sennie o poplamionej spódnicy matki, Kira
wyobraziła sobie, jak wykorzystując własne nici, może obrębić
jasne pasma, by dzięki zręcznym rękom z czasem – to musiało
potrwać – zamienić ją w strój nadający się na obchody świąt.
Nie żeby kiedykolwiek miała co świętować, choć może to –
nowe pokoje, nową pracę, fakt, że oszczędzono jej życie.
Wierciła się niespokojnie w łóżku. Na szyi czuła obcy
przedmiot; on także tkwił w tobołku przyniesionym przez
Matta i uradował ją najbardziej ze wszystkiego, co chłopak
ocalił.
To był wisiorek, który zawsze nosiła matka na skórzanym
rzemyku, ukryty pod ubraniem. Kira wiedziała o nim, dotykała
go i gładziła często jako maluch karmiony piersią: błyszczący
odłamek kamienia, rozszczepiony z boku, z jednej strony
gładko odłamany, a z drugiej nakrapiany lśniącą purpurą, z
przewierconą dziurką na rzemyk. Prosty, lecz niezwykły, był
darem od ojca Kiry i Katrina traktowała go jak talizman. Kira
zdjęła go z szyi matki, gdy ta zachorowała, by móc umyć
trawione gorączką ciało, i położyła na półce obok koszyka z
ziołami. Tam właśnie musiał go znaleźć Matt.
Teraz to Kira nosiła wisiorek na szyi. Uniosła go do policzka,
w nadziei że zdoła przywołać bliskość matki, może jej zapach:
zapach ziół, barwników i suszonych kwiatów. Ale kamyk
pozostał obojętny, bezwonny, bez nawet odrobiny
wspomnienia życia.
Za to skrawek tkaniny z kieszeni Kiry, ten, który stworzyła
magicznie własnymi palcami, a teraz położyła przy swojej
głowie, zatrzepotał. Może poruszył nim powiew nocnego
wiatru.
Przez moment Kira, przyglądając się księżycowi i myśląc o
matce, niczego nie zauważyła, potem jednak zobaczyła, że
materiał drży lekko w bladym świetle jak obdarzony życiem.
Uśmiechnęła się i przez głowę przebiegła jej myśl, że jest jak
pies Matta: unosi głowę, strzyże uszami, merda żałosnym
ogonem, licząc, że ktoś go zauważy.
Wyciągnęła rękę i dotknęła tkaniny. Czując jej ciepło w dłoni,
zamknęła oczy.
Chmura przesłoniła księżyc i pokój pociemniał. W końcu Kira
pogrążyła się w pozbawionym marzeń śnie, a rankiem kiedy się
obudziła, skrawek tkaniny leżał bez ruchu, zwykły, wymięty
kawałek ładnego materiału.
7.

Jajko! To ci dopiero przysmak. Oprócz gotowanego jajka na


tacy ze śniadaniem znalazły się znowu grube pajdy chleba i
miska ciepłej owsianki pływającej w śmietanie. Kira ziewnęła i
zaczęła jeść.
Zazwyczaj po przebudzeniu obie z matką szły do strumienia.
Przypuszczała, że tu zastępuje go pomieszczenie z zielonymi
płytkami. Ale budziło w niej niepokój – zajrzała tam
poprzedniego wieczoru i przekręcała różne lśniące uchwyty.
Czasem płynęła z nich gorąca woda, co ją zdumiało.
Pewnie służyła do gotowania, a gdzieś poniżej najwyraźniej
rozpalono ogień. W jakiś sposób woda do gotowania trafiła
tutaj. Ale co miała z nią począć? Nie musiała przecież gotować,
pomyślała tego ranka, podobnie jak zeszłej nocy. Przynoszono
jej przecież ciepłe posiłki.
Wciąż oszołomiona, teraz skupiła uwagę na długiej, niskiej
wannie. Jamison sugerował, że mogłaby w niej umyć Matta.
Było tam coś, co wyglądało i pachniało jak mydło. Przechylona
przez krawędź wanny spróbowała się umyć, lecz szło jej bardzo
niezgrabnie i nienaturalnie. W strumieniu było znacznie
łatwiej. W strumieniu mogła też uprać ubranie i rozwiesić na
krzakach.
Tu, w małym pokoju bez okien, brakowało miejsca, by
wysuszyć cokolwiek. Nie wiał wiatr. Nie świeciło słońce.
Uznała, że to ciekawe, iż zdołali znaleźć sposób, by woda
płynęła wewnątrz budynku, ale niepraktyczne i niehigieniczne;
nie miała też miejsca, by zagrzebać nieczystości. Starła z twarzy
i rąk zimną wodę kawałkiem materiału, który znalazła w
wyłożonym płytkami pokoju, i postanowiła, że będzie
codziennie wracać do strumienia, by załatwić wszystko jak
należy.
Ubrała się szybko, zasznurowała sandały, przeciągnęła kilka
razy grzebieniem, rozczesując długie włosy, chwyciła kij i
pospieszyła długim korytarzem, by wyjść z nowego domu na
poranny spacer. Nie zaszła jednak daleko, kiedy drzwi na
korytarzu się otworzyły, ukazał się zza nich znajomo
wyglądający chłopak i odezwał się do niej.
– Kira Hafciarka – powiedział. – Uprzedzili mnie, że się
zjawisz.
– Ty jesteś rzeźbiarzem – odparła. – Jamison mówił mi, że tu
mieszkasz.
– Tak, jestem Thomas. – Uśmiechnął się do niej szeroko.
Wyglądał jak jej rówieśnik, od niedawna dwusylabowy, i był
całkiem przystojny: czysta skóra, jasne oczy, włosy gęste,
rudobrązowe, a gdy się uśmiechnął, dostrzegła szczerbę w
przednim zębie. – Tu właśnie mieszkam. – Otworzył szerzej
drzwi, by mogła zajrzeć do środka. Jego pokój przypominał jej
własny, choć tu, po drugiej stronie korytarza, przez okno widać
było rozległy główny plac.
Zauważyła także, że ten pokój wygląda, jakby ktoś w nim żył,
wszędzie walały się porozrzucane rzeczy. – To jest pracownia –
skinął ręką i ujrzała duży stół pełen narzędzi do rzeźbienia i
drewnianych wiórów – a to magazyn z zapasami.
– Tak, u mnie wygląda tak samo, tyle że w moim magazynie
jest mnóstwo szuflad. Nie zaczęłam jeszcze pracy, ale pod
oknami mam stół, a światło jest dobre, więc chyba tam będę
haftować. A tu?
Te drzwi? Tu masz wodę do gotowania i wannę? – spytała. –
Używasz ich?
Straszna niewygoda, zwłaszcza że w pobliżu jest strumień.
– Pomocni pokażą ci, jak to działa – wyjaśnił.
– Pomocni?
– Osoba, która przyniosła ci posiłek. To właśnie pomocna.
Mają ci pomagać we wszystkim. Co dzień też odwiedzi cię jeden
z opiekunów.
Świetnie, Thomas najwyraźniej wiedział, jak to wszystko
działa. „Przyda się”, pomyślała Kira, bo wszystko wydawało jej
się takie nowe i obce.
– Od dawna tu mieszkasz? – spytała uprzejmie.
– Tak – odparł. – Odkąd byłem bardzo mały.
– Jak tu trafiłeś?
Chłopak zmarszczył czoło, przywołując wspomnienia.
– Właśnie zacząłem rzeźbić. Byłem wtedy maluchem, ale w
jakiś sposób odkryłem, że jeśli wezmę ostre narzędzie i kawałek
drewna, mogę stworzyć obrazki. Wszyscy uważali, że to
niesamowite. – Zaśmiał się. – I chyba faktycznie takie było.
Kira też się zaśmiała. Przypomniała sobie, jak ona sama,
jeszcze bardzo mała, odkryła, że jej palce mają w sobie magię,
gdy chwytają kolorowe nici. Pamiętała zdumienie matki i wyraz
twarzy opiekuna. „Z nim musiało być tak samo”, pomyślała.
– W jakiś sposób opiekunowie usłyszeli o mojej pracy. Przyszli
do naszej chaty ją podziwiać.
„Zupełnie tak samo”, pomyślała Kira.
– Później – kontynuował Thomas – niedługo potem rodzice
zginęli w czasie burzy. Trafił ich piorun.
Słowa te wstrząsnęły Kirą. Słyszała o drzewach powalonych
przez pioruny, ale nie o ludziach. Nikt nie wychodził na dwór
podczas burzy.
– Byłeś tam? W jaki sposób ocalałeś?
– Nie, zostałem sam w chacie. Rodzice wykonywali jakieś
zadanie, pamiętam, że przybył po nich posłaniec. A potem
zjawili się opiekunowie, by mnie zabrać i powiadomić o ich
śmierci.
Na szczęście mnie znali i stwierdzili, że moja praca może się
przydać, choć wciąż byłem taki mały, w przeciwnym razie po
prostu by mnie oddali. Zamiast tego sprowadzili tutaj. Od
tamtej pory mieszkam tu. – Machnął dookoła ręką. – Przez
długi czas ćwiczyłem i uczyłem się, zrobiłem też ozdoby dla
wielu opiekunów. Teraz jednak zajmuję się prawdziwą pracą.
Ważną pracą.
Wskazał dłonią i zobaczyła długi kawałek drewna oparty o
stół, tak samo jak ona opierała swój kij.
Ten jednak pokrywały misterne zdobienia. Z wiórów na stole
domyśliła się, że chłopak właśnie nad nimi pracował.
– Dali mi wspaniałe narzędzia – powiedział Thomas.
Na zewnątrz odezwał się dzwon i Kira się zaniepokoiła. W
chacie dźwięk dzwonu oznaczał, że czas ruszać do pracy.
– Czy powinnam wrócić do swojej kwatery? Chciałam się
przejść nad strumień.
Thomas wzruszył ramionami.
– To nie ma znaczenia, możesz robić, co zechcesz, nie ma
sztywnych reguł. Musisz tylko wykonać pracę, do której cię tu
sprowadzono. Będą co dzień sprawdzać twoje postępy.
Zamierzam dziś odwiedzić siostrę mojej matki, ma nowego
malucha. Dziewczynkę. I spójrz!
Mam dla niej zabawkę. – Sięgnął do kieszeni i
zademonstrował Kirze misternie rzeźbionego ptaszka.
W środku był pusty, Thomas uniósł go do ust i zagwizdał. –
Zrobiłem go wczoraj – wyjaśnił. – Na trochę oderwałem się od
zwykłej pracy, ale niezbyt długo. Był bardzo łatwy.
Wrócę na drugie śniadanie – dodał – bo po południu muszę
pracować. Czy mam przynieść tacę do twojej kwatery, żebyśmy
zjedli razem? – Kira zgodziła się radośnie. – I spójrz – dodał –
idzie pomocna, która zabierze poranne tace. Jest bardzo miła,
poproś ją... Nie, zaczekaj, ja ją poproszę.
Kira patrzyła ciekawie, jak Thomas podchodzi do pomocnej i
rozmawia z nią krótko.
Kobieta pokiwała głową.
– Idź za nią do swojej kwatery, Kiro – powiedział Thomas. –
Nie musisz chodzić do strumienia. Ona wytłumaczy ci, jak
działa łazienka. Do zobaczenia na drugim śniadaniu!
Wsunął do kieszeni rzeźbionego ptaszka, zamknął drzwi
swego pokoju i pomaszerował w głąb korytarza. Kira
podreptała za pomocną tam, skąd przyszła.
Jamison zjawił się u niej niedługo po drugim śniadaniu.
Thomas zjadł i pospieszył do swojej kwatery, by wrócić do
pracy. Kira właśnie weszła do niewielkiego pomieszczenia i
otworzyła szufladę z szatą śpiewaka. Jeszcze jej nie rozłożyła –
nigdy wcześniej nie pozwalano jej dotknąć szaty i teraz
ogarnęły ją nabożny podziw i lęk. Patrzyła nerwowo na bogato
zdobiony materiał, przypominając sobie zręczne dłonie matki
dzierżące kościaną igłę. W tym momencie usłyszała pukanie do
drzwi, a potem głos Jamisona.
– Ach, szata.
– Pomyślałam, że muszę zająć się swoimi obowiązkami –
poinformowała go Kira. – Ale prawie boję się zacząć. To
wszystko jest takie nowe.
Jamison wyjął szatę z szuflady i zaniósł na stół przy oknie. Tu,
w świetle, kolory mieniły się jeszcze wspanialej i Kira poczuła
się tym bardziej niezdarna.
– Wygodnie ci tu? Dobrze spałaś? Przynieśli ci jedzenie?
Smakowało ci?
Tak wiele pytań. Kira zastanowiła się, czy powiedzieć mu, jak
niespokojnie spała, ale uznała, że lepiej nie. Zerknęła na łóżko,
sprawdzając, czy kapa zdradzi, jak się wierciła, i zauważyła, iż
ktoś, zapewne pomocna, która przyniosła i zabrała posiłek,
zaścielił łóżko, tak że nie pozostał nawet ślad, że ktokolwiek z
niego korzystał.
– Tak – odpowiedziała – dziękuję. I poznałam Thomasa
Rzeźbiarza. Zjadł ze mną drugie śniadanie.
Miło było z kimś porozmawiać. A pomocna wyjaśniła mi
rzeczy, które muszę wiedzieć – dodała. – Myślałam, że gorąca
woda służy do gotowania. Nigdy wcześniej nie używałam
ciepłej wody do zwykłego mycia.
Opiekun nie zwracał uwagi na jej zawstydzone wyjaśnienia na
temat łazienki. Przyglądał się uważnie szacie, przesuwając po
niej dłońmi.
– Twoja matka co rok dokonywała drobnych napraw, ale teraz
trzeba odnowić wszystko.
To twoje zadanie.
Kira przytaknęła.
– Rozumiem – rzekła, choć tak naprawdę nie pojmowała.
– Oto cała historia naszego świata. Musimy zachować ją
nietkniętą, bardziej niż nietkniętą. – Zauważyła, że jego dłonie
przesunęły się i teraz gładzą szeroki, niezdobiony fragment
tkaniny, okrywający ramiona śpiewaka. – Tu zostanie
opowiedziana przyszłość – oznajmił. – Nasz świat zależy od tej
opowieści. A zapasy? Są wystarczające? Masz wiele do
zrobienia.
Zapasy? Kira przypomniała sobie, że przyniosła koszyk
własnych nici. Teraz, patrząc na tę wspaniałą szatę, zrozumiała,
że jej skąpy zbiór, kilka kolorowych resztek, które matka
pozwoliła jej zużyć, zupełnie nie wystarczy. Nawet gdyby
umiała to zrobić – a wcale nie była tego taka pewna – nigdy nie
zdołałaby odnowić szaty tym, co przyniosła. Dopiero wtedy
przypomniała sobie o szufladach, których dotąd nie otworzyła.
– Jeszcze nie sprawdziłam – wyznała.
Podeszła do płytkich szuflad, które pokazał jej wczoraj;
wypełniały je szpulki białych nici, różnej grubości i faktury.
Obok tkwiły igły wszelkich możliwych rozmiarów i ułożone w
rządku narzędzia do cięcia.
Serce zamarło jej w piersi. Miała nadzieję, że nici będą już
zafarbowane. Oglądając się na szatę leżącą na stole, na bogatą
gamę kolorów, poczuła się nagle przytłoczona. Gdyby tylko
ocaliła nici matki!
Ale straciła je, wszystkie spłonęły.
Zagryzła wargę i zerknęła nerwowo na Jamisona.
– Nie są pofarbowane – wyszeptała.
– Mówiłaś, że matka uczyła cię farbiarstwa – przypomniał.
Kira przytaknęła. Sugerowała to, ale nie do końca trzymała się
prawdy – matka dopiero zamierzała przekazać jej tę wiedzę.
– Wciąż mam wiele do nauczenia się – wyznała. – Uczę się
szybko – dodała w nadziei, że nie zabrzmi to jak przechwałki.
Jamison przyjrzał się jej, lekko marszcząc czoło.
– Poślę cię do Annabelli – oznajmił. – Mieszka daleko w lesie,
lecz ścieżka jest bezpieczna.
Annabella może dokończyć naukę, którą rozpoczęła twoja
matka. Pieśń o Ruinie zabrzmi dopiero na początku jesieni –
przypomniał. – Masz wciąż kilka miesięcy, śpiewak nie będzie
wcześniej potrzebował szaty. Zostało ci mnóstwo czasu.
Kira przytaknęła niepewnie. Jamison jej bronił, a teraz
najwyraźniej doradzał, i była mu wdzięczna za pomoc. Mimo to
wyczuła w jego głosie nerwowość, nieobecne wcześniej
napięcie.
Gdy wyszedł z jej pokoju, pokazując sznur na ścianie, za który
mogła pociągnąć, gdyby czegokolwiek potrzebowała, Kira raz
jeszcze przyjrzała się rozłożonej na stole szacie. Tak wiele
kolorów, tak wiele odcieni każdego z nich! Mimo
pocieszających słów opiekuna pierwszy dzień jesieni wydał jej
się bardzo bliski.
Postanowiła, że tego dnia obejrzy dokładnie szatę i przygotuje
plan. Nazajutrz znajdzie Annabellę i będzie ją błagać o pomoc.
8.

Matt chciał pójść z nią.


– Będziesz potrzebować mnie i Patyka do obrony – tłumaczył.
– W lasach pełno jest groźnych stworów.
Kira zaśmiała się.
– Do obrony? Was?
– Ja i Patyk żeśmy są twardziele. – Matt napiął coś, co miało
być mięśniami na chuderlawych ramionach. – Tylko wyglądam
na tyciego.
– Jamison mówił, że póki zostaniemy na ścieżce, będziemy
bezpieczni – przypomniała chłopakowi Kira.
W skrytości ducha uważała, że zabawnie będzie mieć przy
sobie jego i psa.
– Ale gdybyś zabłądziła – nalegał Matt – ja z Patykiem zawsze
znalazłbym drogę.
Gdybyś zabłądziła, na pewno byś nas potrzebowała.
– Ale nie będzie mnie cały dzień. Zgłodniejecie.
Matt triumfalnie wyciągnął z obszernej kieszeni obwisłych
spodni spory kawałek chleba.
– Podwędziłżem ta skórka od piekarza – oznajmił z dumą.
Zatem ku radości Kiry chłopak zwyciężył i podczas wyprawy w
głąb lasu miała towarzystwo.
Marsz trwał około godziny. Jamison miał rację, najwyraźniej
nic im tu nie groziło. Choć ścieżkę ocieniały gęste drzewa i
słyszeli szelest wśród poszycia i obce głosy dziwnych leśnych
ptaków, nic nie wydawało się niebezpieczne. Od czasu do czasu
Patyk ścigał małego gryzonia albo trącał nosem dziurę w ziemi,
płosząc zamieszkujące ją zwierzę.
– Pewnie roi się tu od wężów – poinformował ją Matt z
psotnym uśmiechem.
– Nie boję się węży.
– Większość dziewczynów się boi.
– Nie ja, w ogrodzie mojej matki ciągle pełzały niewielkie
węże. Mówiła, że to przyjaciele roślin. Zjadają robactwo.
– Jak Patyś, popatrz, znów jednego złapał. – Wskazał ręką.
Pies wskoczył na nieszczęsne stworzenie o długich, cienkich
nogach. – O, tatko–kosarz.
– Tatko–kosarz? – Kira zaśmiała się; nie słyszała wcześniej tej
nazwy. – Masz ojca? – spytała ciekawie chłopaka.
– Nie, kiedyś żem miał, ale teraz mam tylko mamę.
– Co się stało z twoim ojcem?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Na Moczarze – dodał – jest inaczej, wielu nie ma
tatów. A ci, co ich mają, boją się, bo okropnie mocno biją. Moja
mama też bije... – dodał z westchnieniem.
– Ja miałam ojca, był świetnym łowcą – oznajmiła z dumą
Kira. – Nawet Jamison tak twierdzi. Ale mojego ojca zabrały
bestie – dodała.
– Tak, słyszałżem o tym.
Widziała, że Matt stara się przybrać smutną minę, ale
chłopakowi o tak wesołym usposobieniu przychodziło to z
trudem. Już pokazywał palcem motyla trzepoczącego radośnie
jasnopomarańczowymi, nakrapianymi skrzydełkami w leśnym
półmroku.
– Widzisz to? Przyniosłeś go z rzeczami mojej matki,
pamiętasz? – Wyciągnęła zza dekoltu tuniki kamienny
wisiorek.
Matt pokiwał głową.
– Jest cały purpiaty. I się błyszczy.
Kira schowała wisior delikatnie pod ubranie.
– Ojciec zrobił go w prezencie dla mojej matki.
Matt zmarszczył twarz, analizując jej słowa.
– W prezencie? – spytał.
Kirę zdumiało, że nie zrozumiał.
– Kiedy ci na kimś zależy, dajesz mu coś wyjątkowego. Coś, co
sobie ceni. To właśnie jest prezent.
Matt się roześmiał.
– Na Moczarze tego nie mają – rzekł. – Na Moczarze jeśli ci
coś dają, to tylko kopniaka w tyłek. Ale ten tu jest bardzo ładny
– dodał uprzejmie. – Masz szczęście, żem go uratował.

Dla Kiry powłóczącej chorą nogą wędrówka trwała bardzo


długo. Jej kij zahaczał o węzły korzeni tuż pod ziemią i od czasu
do czasu się potykała. Ale przywykła do własnej niezdarności i
bólu, zawsze jej towarzyszyły.
Matt pobiegł naprzód z Patykiem. Gdy wrócili do niej,
oznajmił podniecony, że ich cel czeka tuż za następnym
zakrętem.
– To tycia chatka! – zawołał. – A po ogrodzie na dworze
chodzi starucha i w krzywych rękach trzyma tęczę!
Kira przyspieszyła, pokonując zakręt, i natychmiast
zrozumiała, co miał na myśli. Przed maleńką chatką w pełnym
bujnych kwiatów ogrodzie pracowała zgarbiona, siwowłosa
staruszka.
Schylała się do koszyka postawionego na ziemi, wyjmowała z
niego naręcza jaskrawokolorowych włóczek – najróżniejszych
odcieni żółci, od najbledszej cytryny po głębokie, płowe złoto –
i rozwieszała na sznurku rozciągniętym między drzewami.
Wisiały już na nim ciemniejsze odcienie rdzy i czerwieni.
Kobieta miała powykrzywiane, poplamione ręce; uniosła
jedną na powitanie. Zostało jej ledwie kilka zębów, twarz
pokrywały głębokie zmarszczki, lecz oczy pozostały jasne.
Podeszła do nich, ściskając drewnianą laskę, zupełnie
niezaskoczona widokiem niespodziewanych gości.
Przyjrzała się uważnie twarzy Kiry.
– Podobnaś do mamy – oznajmiła.
– Wiesz, kim jestem? – zdumiała się Kira.
Staruszka przytaknęła.
– Ano wiem.
„Skąd? Skąd możesz wiedzieć?”. Ale Kira nie zadała głośno
tego pytania.
– Mam na imię Kira. To mój przyjaciel, nazywa się Matt.
Matt wystąpił naprzód, nagle onieśmielony.
– Przyniósłżem własną skórczynę – powiedział. – Ja i mój
psiak nie będziem wam wadzić.
– Usiądź – poleciła Kirze Annabella, nie zwracając uwagi na
Matta i Patyka, z zacięciem obwąchującego ogród i szukającego
odpowiedniego miejsca, by unieść krótką łapę. – Na pewnoś
zmęczona i obolała. – Wskazała niski, płaski pieniek i Kira
przysiadła na nim z wdzięcznością, masując bolącą nogę.
Rozsznurowała sandały i wysypała z nich kamyczki. – Musisz
nauczyć się farbów – oznajmiła kobieta. – Bo po to żeś
przyszła, tak? Jak twoja mama. I miała cię ich nauczyć.
– Zabrakło czasu... – Kira westchnęła. – A teraz chcą, żebym
wszystko wiedziała i zajęła się jej pracą, naprawą szaty
śpiewaka. Wiesz o tym?
Annabella skinęła głową. Wróciła do swego sznurka i
skończyła rozwieszać żółte pasma.
– Mogę dać ci trochę niciów, żebyś zaczęła reperować szatę,
ale musisz nauczyć się farbów. Będą od ciebie chcieli jeszcze
innych rzeczy.
Kira znów przypomniała sobie nietknięty kawał materiału na
plecach i ramionach szaty.
Tego właśnie od niej żądali, by zapełniła to miejsce
przyszłością.
– Musisz tu przychodzić codziennie. Musisz poznać wszystkie
rośliny. Spójrz – kobieta wskazała grządkę pełną wybujałych
roślin, wielu we wczesnoletnim rozkwicie – to przytulia –
oznajmiła, pokazując wysoką łodygę z mnóstwem żółtych
kwiatów. – Korzeń to ładna czerwień, jednak do czerwieni
lepsza marzanka, tu masz moją – znów pokazała i Kira ujrzała
płożącą się wiotką roślinę na podwyższonej grządce. – Teraz
nie czas na korzenia marzanki. Lepszy początek jesieni, kiedy
jest uśpiona.
„Przytulia. Marzanka. Muszę to zapamiętać. Muszę to
poznać”.
– Janowiec barwierski – oznajmiła kobieta, trącając laską
krzak z małymi kwiatkami. – Użyj pędów na piękną żółć, ale go
nie przenoś, chyba że musisz. Janowiec nie znosi przesadzania.
„Janowiec. Żółty”.
Kira ruszyła za kobietą, która skręciła w głąb ogrodu.
Annabella przystanęła i szturchnęła kępę roślin o sztywnych
łodygach i małych, owalnych listkach.
– To prawdziwy twardziel – rzekła niemal z czułością. –
Dziurawiec, tak go zowią.
Jeszcze nie kwitnie, za wcześnie na niego. Ale gdy pąki się
otworzą, z kwiatów dostaniesz piękny brąz, chociaż poplami ci
ręce. – Uniosła własne i zachichotała głośno. – Będziesz też
potrzebować zieleni, zrobisz ją z rumianka. Dobrze go
podlewaj, potrzebuje wody, ale zbierz tylko liście na zieleń,
kwiaty zachowaj na napar.
Kirze kręciło się już w głowie z wysiłku, jakiego wymagało
spamiętanie nazw roślin i powstających z nich kolorów, a dotąd
zwiedziły tylko niewielki zakątek bujnego ogrodu. Teraz na
dźwięk słów „woda” i „napar” dotarło do niej, że chce jej się pić.
– Przepraszam, czy masz może studnię? Czy mogłabym się
napić? – poprosiła.
– I Patyś też? Szukał strumienia, ale niczego nie znalazł – tuż
obok zabrzmiał piskliwy głos Matta; Kira prawie zapomniała,
że chłopak tu jest.
Annabella poprowadziła ich do studni za chatą, gdzie z
wdzięcznością zaspokoili pragnienie. Matt nalał wody do
szczeliny we wklęsłym kamieniu dla swego psa, który
wychłeptał ją łapczywie, czekając na więcej.
W końcu usiadły razem w cieniu, Kira i staruszka. Matt,
przeżuwając swój kawałek chleba, odszedł gdzieś z Patykiem u
nogi.
– Musisz przychodzić tu co dzień – powtórzyła Annabella. –
Musisz nauczyć się wszystkich roślin, wszystkich kolorów. Tak
jak twoja mama, gdy była małą dziewczynką.
– Tak zrobię. Obiecuję.
– Mówiła, że masz wiedzę w palcach. Więcej od niej.
Kira zerknęła na własne dłonie splecione na kolanach.
– Kiedy pracuję z nićmi, coś się dzieje, jakby same wiedziały,
co robić, a moje palce tylko ich słuchały.
Annabella pokiwała głową.
– To właśnie ta wiedza. Ja mam ją co do kolorów, ale nie
niciów. Zawszem miała zbyt sztywne ręce. – Uniosła
poplamione i powykręcane dłonie. – Ale by użyć swej wiedzy o
niciach, musisz nauczyć się robić odcienie. Kiedy przysmucić
żelaznym garnkiem. Jak rozkwiecić kolory. Jak wykrwawić.
„Przysmucić, rozkwiecić, wykrwawić. Co za dziwne
określenia”.
– I o żrakach, o nich też musisz się nauczyć. Czasami to
sumak, pączki drzew także są bardzo dobre. Niektóre porosty.
Ale najlepszy... Chodźże, pokażę ci, zobaczym, czy zgadniesz,
gdzie się ten żrak urodził.
Zdumiewająco żwawo jak na kobietę o czterech sylabach
Annabella wstała i poprowadziła Kirę do przykrytego
pojemnika obok miejsca, gdzie nad dymiącymi resztkami
ogniska wisiał duży kocioł ciemnej wody, zbyt wielki na
gotowanie. Kira pochyliła się, by do niego zajrzeć, gdy jednak
staruszka uniosła pokrywę, dziewczyna cofnęła gwałtownie
głowę, nieprzyjemnie zaskoczona. Płyn obrzydliwie śmierdział.
Annabella zaśmiała się głośno.
– Masz jakiś pomysł?
Kira pokręciła głową. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co jest w
cuchnącym naczyniu i skąd mogło się wziąć.
Annabella, wciąż rozchichotana, odłożyła pokrywę na miejsce.
– Zbierasz je i sporo przetrzymujesz – oznajmiła. – Wtedy
ożywiają odcień i utrwalają go na dobre. To stare siki! –
wyjaśniła, śmiejąc się z zadowolenia.
U kresu dnia Kira ruszyła do domu z Mattem i Patykiem.
Torbę na jej ramieniu wypełniały barwne nici i włóczki, prezent
od Annabelli.
– Na razie ci wystarczy – oznajmiła stara farbiarka. – Ale
musisz się nauczyć robić własne. Powtórz teraz te, któreś
zapamiętała.
Kira zamknęła oczy, zastanowiła się chwilę i zaczęła
recytować.
– Marzanka daje czerwień. Przytulia też, same korzenie.
Końcówki wrotycza dają żółć, janowiec także. I krwawnik: żółty
i złoty. Ciemna malwa, same płatki, to fiołkowy.
– Smarczyna – wtrącił głośno Matt z uśmiechem i otarł
zasmarkany nos brudnym rękawem.
– Bądź cicho – odparła ze śmiechem Kira. – Tylko bez głupich
zabaw, to ważne, muszę zapamiętać.
– Mietlica – podjęła, grzebiąc w pamięci. – Złociste żółcie i
brązy. I dziurawiec, też brąz, ale poplami mi ręce. Brązowy
fenkuł – liście i kwiaty, użyć świeże, można je też jeść.
Rumianek na napar i odcienie zieleni. To na razie wszystko –
dodała przepraszająco. Było tak wiele innych.
Annabella kiwnęła głową z aprobatą.
– Jest już jakiś początek – rzekła.
– Musimy iść z Mattem, inaczej nim dotrzemy na miejsce,
zrobi się ciemno. – Kira odwróciła się. Patrząc w niebo, by
ocenić porę dnia, nagle coś sobie przypomniała. – Umiesz robić
błękit? – spytała.
Lecz Annabella zmarszczyła czoło.
– Potrzebny byłby urzet. Zbierz świeże listki
pierwszorocznego urzetu. I miękką deszczówkę, tak robi się
błękit. – Pokręciła głową. – Ja go nie mam, inni tak, ale są
daleko.
– Co za inni? – wtrącił Matt.
Stara kobieta nie odpowiedziała, wskazała tylko ręką
przeciwległy koniec ogrodu, gdzie zaczynał się las i biegła
wąska, zarośnięta ścieżka. Potem zawróciła w stronę chaty, a
Kira usłyszała, że mamrocze pod nosem.
– Nigdy żem nie mogła go zrobić – mówiła. – Ale niektóre
tamój mają błękit.
9.

Na szacie śpiewaka pozostało tylko kilka maleńkich plamek


starożytnego błękitu, wyblakłego niemal do bieli. Po kolacji,
gdy zapłonęły lampy olejowe, Kira obejrzała ją uważnie.
Ułożyła nici – z własnej skromnej kolekcji i wiele innych
podarowanych przez Annabellę – na dużym stole, wiedząc, że
zanim rozpocznie naprawę, będzie musiała starannie
dopasować odcienie, i to w świetle dziennym. To wtedy
zauważyła – z ulgą, bo nie wiedziała, jak uzupełnić braki, ale
też z pewnym zawodem, bo kolor nieba stanowiłby przepiękny
dodatek do wzoru – że tak naprawdę nie pozostał na niej żaden
błękit, jedynie jego cień w dawnych miejscach. Raz po raz
powtarzała na głos nazwy roślin, próbując ułożyć je w piosenkę,
by łatwiej zapamiętać.
– Malwa i wrotycz, marzanka i przytulia... Ale nie tworzyły
żadnego wpadającego w ucho rytmu ani się nie rymowały.
Do jej drzwi zastukał Thomas. Kira powitała go radośnie,
pokazała szatę i nici i opowiedziała o dniu spędzonym u starej
farbiarki.
– Nie potrafię spamiętać wszystkich nazw – dodała
rozdrażniona. – Ale myślę sobie, że jeśli rano pójdę tam, gdzie
stała moja dawna chata, i jeżeli wciąż jest tam ogródek matki,
to może znajdę w nim rośliny, których używała do tworzenia
kolorów. I wtedy, na ich widok, nazwy nabiorą większego
znaczenia. Mam tylko nadzieję, że Vandara... Urwała. Dotąd
nie opowiedziała rzeźbiarzowi o swojej nieprzyjaciółce, a nawet
samo imię budziło w niej obawę.
– Kobieta z blizną? – spytał Thomas.
Kira przytaknęła.
– Znasz ją?
Pokręcił głową.
– Ale wiem, kim jest. Wszyscy wiedzą.
Uniósł pasemko głębokiego szkarłatu.
– Z czego farbiarka uzyskała ten kolor? – spytał ciekawie.
Kira zastanowiła się. Marzanka to czerwień.
– Marzanka – przypomniała sobie. – Sam korzeń.
– Marzanka – powtórzył i nagle przyszedł mu do głowy
pewien pomysł. – Mógłbym zapisać dla ciebie te nazwy, Kiro –
zaproponował. – W ten sposób łatwiej byś zapamiętała.
– Umiesz pisać? I czytać?
Thomas przytaknął.
– Nauczyłem się, kiedy byłem mały. Chłopcom wolno, tym,
których wybiorą. A czasami rzeźbię też słowa.
– Ale ja nie umiem czytać, więc nawet gdybyś zapisał mi
nazwy, nie potrafiłabym ich odczytać.
A dziewczynkom nie wolno się uczyć.
– Mimo wszystko mógłbym ci pomóc zapamiętać. Gdybyś mi
je powtórzyła, a ja bym zapisał, potem mógłbym ci je odczytać.
Ułatwiłoby to ich zapamiętanie.
Pomyślała, że pewnie ma rację. Thomas przyniósł zatem ze
swego pokoju pióro, atrament i papier, a Kira wyrecytowała
słowa, które zapamiętała. W migotliwym świetle patrzyła, jak
chłopak starannie je zapisuje; widziała, jak połączone zawijasy i
linie tworzą dźwięki. Potem je odczytał.
Kiedy wymówił słowo „malwa”, przesuwając palcem po
wyrazie, zobaczyła, że jest pełny krągłości jak okrągłe kwiaty.
Szybko odwróciła wzrok, by go nie zapamiętać. Nie chciała być
winna czegoś kategorycznie zakazanego. Ale uśmiechnęła się,
widząc, jak pióro tworzy kształty, a kształty opowiadają historie
nazw.
Bardzo wczesnym rankiem Kira szybko zjadła śniadanie i
pokuśtykała w miejsce, gdzie kiedyś znajdował się ogród
kolorów jej matki. Niewiele osób wstawało o wschodzie słońca,
ale spodziewała się, że po drodze spotka Matta i Patyka, jednak
ścieżki były niemal puste, a w wiosce wciąż panowała cisza.
Tu i tam płakał maluch, słyszała też ciche gdakanie kur, lecz
ogłuszający dzienny gwar miał dopiero nadejść.
Zbliżywszy się, zobaczyła, że zagroda jest już częściowo
gotowa. Minęło zaledwie kilka dni, lecz kobiety zdążyły
zgromadzić cierniste krzaki i ułożyć dookoła szczątków chaty,
w której dorastała Kira.
Ziemię wewnątrz wciąż pokrywały popiół i śmieci. Wkrótce
cierniste ogrodzenie całkowicie otoczy to miejsce.
Przypuszczała, że zbudują też jakąś bramkę i będą zaganiać do
środka kury i maluchy.
Wszędzie będą się walać ostre kawałki drewna i odłamki
potłuczonych garnków. Kira westchnęła na ten widok: maluchy
będą się ranić i kaleczyć szczątkami jej zniszczonej przeszłości,
ale nic nie mogła na to poradzić. Szybko ominęła ruinę i
częściowo zbudowane ogrodzenie i znalazła resztki ogrodu
kolorów matki na skraju lasu.
Grządki z warzywami całkowicie splądrowano, lecz kwiaty
pozostały, chociaż ktoś je zdeptał.
Najwyraźniej kobiety, wlokąc krzaki do budowy zagrody, po
prostu tędy przechodziły.
A jednak kwiaty wciąż kwitły i Kira z podziwem patrzyła na
barwne życie, próbujące przetrwać mimo takiego zniszczenia.
Zaczęła nazywać rośliny w duchu, te, które zapamiętała, i
zebrała, co tylko mogła, układając stos na przyniesionym
kawałku materiału. Annabella mówiła, że większość kwiatów i
liści można ususzyć i użyć później. Ale nie wszystkie, na
przykład brązowego fenkułu nie.
„Jego używaj świeżego”, poleciła farbiarka. „Można go też
jeść”.
Kira zostawiła fenkuł w ogrodzie, zastanawiając się, czy
kobiety wiedzą, że można się nim posilić.
W pobliżu zaszczekał pies. Teraz słyszała już odgłosy z kuchni:
mąż krzyczał na żonę, ktoś dał dziecku klapsa. Wioska budziła
się do codziennego życia. Czas wracać, to nie było już jej
miejsce.
Kira zebrała brzegi tkaniny, na której ułożyła rośliny, i
związała. Potem zarzuciła sobie tobołek na ramię, podniosła
swój kij i odeszła pospiesznie. Na bocznej ścieżce, unikając
głównej wiejskiej drogi, zobaczyła Vandarę i odwróciła wzrok.
Kobieta zawołała za nią pewnym siebie, drwiącym głosem.
– Podoba ci się nowe życie? – Zaśmiała się ochryple.
Kira szybko skręciła, by uniknąć konfrontacji, lecz
wspomnienie sarkastycznego pytania i złośliwego uśmiechu
kobiety towarzyszyło jej przez całą drogę do domu.

– Potrzebne mi miejsce na ogród kolorów – poinformowała


Jamisona kilka dni później – i przewiewne pomieszczenie do
suszenia roślin. Muszę także mieć gdzie rozpalić ogień i
ustawić kotły do farbowania. – Zastanowiła się chwilę i dodała:
– I potrzebuję wody.
Skinął głową i odparł, że da się to znaleźć.
Każdego wieczoru odwiedzał jej kwaterę, oceniając
całodzienną pracę i pytając, czego potrzebuje.
Kirze wydawało się dziwne, że może o coś prosić i że ktoś
spełnia jej prośby.
Ale Thomas wyjaśnił, że z nim też tak było. Przynoszono mu
każdy gatunek drewna – z jesionu, twardziela, orzecha, klonu o
falistych słojach – jakiego zażądał. Dawali mu też najróżniejsze
narzędzia, niektórych wcześniej w ogóle nie znał.
Dni pełne zajęć, męczące, mijały coraz szybciej.
Pewnego ranka, gdy Kira szykowała się do wyprawy do chaty
farbiarki, w jej pokoju pojawił się Thomas.
– Słyszałaś coś zeszłej nocy? – spytał niepewnie. – Może
obudził cię jakiś dźwięk?
Kira zastanowiła się.
– Nie – odparła. – Spałam spokojnie. A czemu?
Sprawiał wrażenie zakłopotanego, jakby próbował coś sobie
przypomnieć.
– Zdawało mi się, że coś słyszę, jakby płacz dziecka. Sądziłem,
że mnie obudził, ale może to był tylko sen. Tak, to chyba sen.
Poweselał i wzruszył ramionami, zapominając o zagadce.
– Zrobiłem coś dla ciebie – oznajmił. – Siedziałem nad tym
wczesnymi rankami – wyjaśnił – nim zacząłem właściwą pracę.
– A czym tak naprawdę się zajmujesz, Thomasie? – zapytała
Kira. – Ja oczywiście szatą, ale co przydzielili tobie?
– Laskę śpiewaka. Jest bardzo stara, a jego dłonie – i pewnie
dłonie poprzednich, innych śpiewaków z przeszłości – tak
bardzo starły rzeźby, że trzeba je wszystkie odnowić. To trudna
praca. Ale ważna.
Śpiewak posługuje się rzeźbieniami na lasce, by nie pogubić
się w pieśni, przypomnieć sobie właściwy fragment. Na górze
został duży kawałek, którego nigdy nie wyrzeźbiono. W końcu
tym właśnie się zajmę: będę go rzeźbił po raz pierwszy, tworzył
własne wzory. – Roześmiał się. – No, tak naprawdę nie własne,
powiedzą mi, co tam umieścić. Proszę.
Sięgnął nieśmiało do kieszeni i podał jej prezent. Zrobił dla
niej małą szkatułkę z idealnie dopasowanym wieczkiem, z góry
i po bokach rzeźbioną misternie w motyw z roślin, które
zaczynała poznawać i uczyć się ich nazw. Kira obejrzała wzór
zachwycona, rozpoznała wysokie łodygi krwawnika i gęste pęki
kwiatów, wokół nich wiły się pędy nachyłka, a nad rzeźbioną
łodygą tej rośliny piętrzyły się ciemne, pierzaste liście.
Natychmiast wiedziała, co chce schować do tej przepięknej
skrzyneczki – mały kawałek zdobionej tkaniny, który nosiła w
kieszeni w dniu rozprawy i który dodawał jej otuchy w
samotności, gdy ściskała go przed snem. Tkwił teraz ukryty w
jednej z szuflad z zapasami; nie nosiła go już ze sobą, bo bała
się go zgubić podczas długich wędrówek przez las i dni
spędzonych na ciężkiej pracy u farbiarki.
Teraz na oczach Thomasa przyniosła materiał i ułożyła w
szkatułce.
– Śliczny – zauważył rzeźbiarz na jego widok.
Kira pogładziła tkaninę, po czym zamknęła wieczko.
– W jakiś sposób mówi do mnie – powiedziała. – Zupełnie
jakby żył.
Uśmiechnęła się zawstydzona, bo wiedziała, że to dziwactwo,
a on nie zrozumie i może uzna ją za głupią.
Lecz Thomas pokiwał głową.
– Tak – rzekł ku jej zaskoczeniu. – Mam kawałek drewna,
który robi to samo.
Wyrzeźbiłem go dawno temu, kiedy byłem maluchem. Wciąż
czasami czuję to w palcach, czuję wiedzę, którą wówczas
miałem.
Odwrócił się do wyjścia.
„Którą wówczas miałeś? I już nie masz? Wiedza nie zostaje?”.
Kirę przeraziła ta myśl, ale nie powiedziała niczego swemu
przyjacielowi.

Choć Annabelli wciąż zostało do przekazania jej tak wiele


informacji, Kira musiała skrócić czas nauki u farbiarki, bo
należało już zacząć pracę nad szatą śpiewaka, a do tego
potrzebowała światła dziennego.
Teraz cieszyła się z wykładanej płytkami łazienki, która z
początku tak bardzo ją onieśmielała. Ciepła woda i mydło
pomagały zmyć pokrywające dłonie plamy, a gdy Kira dotykała
szaty, musiała mieć absolutnie czyste ręce.
Zatrzymała swą niewielką obręcz do haftowania, tę, którą
Matt uratował z pożaru. Ale jej nie potrzebowała – wśród
dostarczonych jej zapasów znalazła się piękna, nowa obręcz,
rozkładana i wsparta na solidnych drewnianych nogach, tak że
Kira nie musiała trzymać jej na kolanach. Ustawiła ją przy
oknie, by móc siedzieć na krześle podczas pracy.
Rozłożyła szatę na wielkim stole, by przyjrzeć się jej uważnie i
wybrać miejsce, od którego rozpocznie pracę. Dopiero teraz
Kira zaczęła dostrzegać ogrom, z którego śpiewak tworzył
swoją pieśń.
Na obfitych fałdach szaty przedstawiono całe dzieje ludzi,
zwieńczone przerażającą historią Ruiny, oddaną w
niewiarygodnie misternych szczegółach.
Kira widziała jasnozielone morze, a w jego głębi najróżniejsze
gatunki ryb, niektóre większe od człowieka, większe od
dziesięciu ludzi naraz. Potem morze niepostrzeżenie
przechodziło w rozległe ziemie zamieszkane tylko przez
nieznane jej zwierzęta, potężne stworzenia pasące się wśród
wysokich, płowych traw. Wszystko to zajmowało zaledwie
niewielki skrawek szaty śpiewaka. Gdy podążyła wzrokiem
dalej, odkryła, iż z jasnego morza nieopodal krainy pastwisk
wyrasta inna ziemia. Na tej ziemi pojawili się ludzie, drobne
ściegi tworzyły figury łowców wyposażonych we włócznie i w
broń.
Dostrzegła też maleńkie węzełki czerwieni (Marzanka to
czerwień. Tylko korzenie). przedstawiające krew na postaciach
poległych, zabranych przez bestie.
Przypomniała sobie o ojcu. Lecz ta scena rozegrała się dawno
temu, na długo przed jej ojcem, na długo przed kimkolwiek z
ich ludu. Nieżywi ludzie pokryci czerwonymi węzełkami krwi
stanowili nieskończenie maleńki fragment szaty, mgnienie oka.
Odeszli w niepamięć i powracali tylko w odśpiewywanej raz do
roku pieśni, gdy śpiewak przypominał słuchaczom o
przeszłości.
Przyglądając się szacie i gładząc ją czystą dłonią, Kira
westchnęła, uświadomiwszy sobie, że nie ma czasu na dalsze
oglądanie. Musiała wykonać bardzo ważną pracę, a u Jamisona
dostrzegła narastające napięcie. Raz po raz przychodził do jej
pokoju, sprawdzając, upewniając się, że pamięta o swych
obowiązkach i że będzie pracować skrupulatnie.
Znalazłszy na rękawie miejsce bardzo wymagające naprawy,
Kira wpięła ten fragment w obręcz i naciągnęła tkaninę. Potem
ostrożnie, za pomocą precyzyjnych narzędzi do cięcia, usunęła
postrzępione nitki. Na misternie haftowanym kwiecie w
odcieniach złota, stanowiącym część krajobrazu
przedstawiającego rzędy wysokich słoneczników na brzegu
jasnozielonego strumienia, dostrzegła plamkę. Dawno temu
ktoś bardzo uzdolniony, wyszywając białe zakrzywione linie,
sugestie piany, sprawił, iż strumień zdawał się płynąć. Jakże
wielki talent miała owa hafciarka! Jednak poplamione nici
trzeba będzie wymienić.
Praca okazała się morderczo powolna. Matka, choć jej palcom
brakowało niemal magicznej wiedzy Kiry, miała większe
doświadczenie, była zręczniejsza i szybsza.
Kira uniosła do okna nowe złote nici, sprawdzając subtelne
zmiany odcienia, wybierając najlepsze.

Gdy późnopopołudniowe światło zaczęło przygasać, przerwała


pracę. Przyjrzała się niewielkiej powierzchni w obręczy,
oceniając, czego tego dnia dokonała, i uznała, że spisała się
dobrze. Matka byłaby zadowolona, Jamison też. Miała
nadzieję, że gdy nadejdzie czas, by przywdziać szatę, śpiewak
również będzie rad.
Teraz jednak bolały ją palce. Pomasowała je i westchnęła.
Zupełnie nie przypominało to jej własnych dzieł, kawałków
tkaniny, nad którymi pracowała w dzieciństwie, a już z całą
pewnością nie tego wyjątkowego, który zaczął poruszać się
jakby z własnej woli w jej dłoni przy łożu śmierci matki, gdy jej
palce skręcały i łączyły nici w sposób, jakiego nigdy się nie
uczyła, tworząc wcześniej niewidziane wzory. Wtedy jej dłonie
nigdy się nie męczyły.
Myśląc o tym wyjątkowym skrawku materiału, Kira podeszła
do rzeźbionej skrzyneczki, wyjęła z niej tkaninę i wsunęła do
kieszeni. Tkwiła w niej, znajoma i ciepła, jakby odwiedziła ją
stara przyjaciółka.
Nadszedł już niemal czas wieczornego posiłku. Kira zakryła
rozłożoną szatę zwykłą tkaniną dla ochrony. Potem podreptała
korytarzem i zastukała do drzwi Thomasa.
Młody rzeźbiarz także kończył pracę. Gdy zawołał: „Wejdź!” i
Kira przekroczyła próg, chłopak właśnie wycierał ostrza swych
narzędzi i odkładał je. Długa laska leżała na warsztacie
przytrzymywana w imadle. Na widok Kiry Thomas uśmiechnął
się – ostatnio zaczęli co wieczór zjadać razem posiłek.
– Posłuchaj – rzekł, pokazując palcem okno.
Z głównego placu w dole dobiegały jakieś dźwięki. W jej
pokoju, położonym od strony lasu, zawsze panowała cisza.
– Co się dzieje?
– Przyjrzyj się. Szykują się do jutrzejszych łowów.
Kira podeszła do okna i spojrzała w dół. Pod nim zebrali się
mężczyźni czekający na rozdanie broni.
Łowy zawsze zaczynano wczesnym rankiem – myśliwi
opuszczali wioskę przed wschodem słońca. Teraz zaczęli
przygotowania. Kira widziała otwarte drzwi magazynu obok
Gmachu Rady; ze środka wynoszono długie włócznie i
układano w stosach na środku placu.
Mężczyźni unosili włócznie i ważyli w dłoni, szukając
najwygodniejszej. Dochodziło do kłótni.
Zobaczyła, jak dwaj chwycili to samo drzewce i każdy
desperacko starał się je przejąć.
Wrzeszczeli na siebie.
Pośrodku hałaśliwego chaosu Kira dostrzegła drobną
chłopięcą postać przemykającą między mężczyznami i
chwytającą włócznię. Nikt inny najwyraźniej jej nie zauważył.
Wszyscy zbyt byli zajęci swoimi sprawami, przepychaniem się i
krzykiem. Jeden z mężczyzn krwawił już po kontakcie z grotem
i wiedziała, że zanim rozdawanie broni się zakończy, inni także
odniosą rany. Nikt nie zwracał uwagi na chłopca. Ze swego
miejsca w oknie Kira patrzyła, jak triumfalnie odchodzi na bok,
ściskając w dłoni niebudzącą niczyjego zainteresowania
włócznię. Przy jego bosych stopach kręcił się pies.
– To Matt! – krzyknęła poruszona. – To przecież tylko
maluch, Thomasie! Jest stanowczo za młody na łowy.
Kiedy rzeźbiarz podszedł do okna, wskazała mu ręką znajomą
postać. Chłopak podążył wzrokiem za jej palcem i w końcu
ujrzał Matta stojącego z boku z włócznią.
Thomas zaśmiał się.
– Czasami mali chłopcy tak robią – wyjaśnił. – Mężczyznom
to nie przeszkadza, pozwalają im chodzić ze sobą na łowy.
– Ale to zbyt niebezpieczne dla malucha, Thomasie!
– Czemu tak się przejmujesz? – Wydawał się autentycznie
zaciekawiony. – To tylko maluchy. I tak jest ich zbyt wiele.
– To mój przyjaciel!
Tym razem najwyraźniej do niego dotarła, bo twarz Thomasa
zmieniła się, popatrzył z troską na chłopca. Kira zobaczyła, jak
Matta otacza krąg łobuziaków, które często mu towarzyszyły –
teraz podziwiały go, gdy wymachiwał włócznią.
Nagle poczuła coś dziwnego, jakby pulsowanie na biodrze.
Sięgnęła tam, zamierzając rozmasować miejsce,
prawdopodobnie zdrętwiałe, bo zbyt mocno oparła się o
parapet. Jej dłoń odruchowo powędrowała do kieszeni.
Wówczas przypomniała sobie, że włożyła tam skrawek tkaniny.
Dotknęła jej i wyczuła napięcie, zagrożenie i ostrzeżenie.
– Proszę, Thomasie – rzuciła podenerwowana. – Pomóż mi go
powstrzymać!
10.

Z trudem przedzierali się przez tłum. Kira podążała za


Thomasem, który, wyższy od niej, przepychał się, torując drogę
między krzyczącymi, podekscytowanymi mężczyznami.
Niektórych rozpoznała: był tam rzeźnik, który sypiąc
przekleństwami, kłócił się z kimś jej nieznanym, dostrzegła też
brata swej matki w grupie porównującej ciężary swojego
uzbrojenia do wtóru głośnych przechwałek.
Kira rzadko odwiedzała świat mężczyzn. Wiedli zupełnie
odrębne życie niż kobiety, nigdy im nie zazdrościła. Teraz gdy
znalazła się pośród potężnych, cuchnących potem ciał, słysząc
gniewne uwagi i krzyki, poczuła, iż ogarnia ją mieszanina lęku i
irytacji. Zrozumiała też, że łowy to czas na przechwałki i
popisy, na poddawanie innych próbom. Nic dziwnego, że Matt
kierowany dziecięcym zapałem chciał w nich uczestniczyć.
Jasnowłosy mężczyzna z ręką usmarowaną krwią odwrócił się
od przepychających się towarzyszy i próbował ją chwycić, gdy
przechodziła śpiesznie obok.
– Oto zdobycz! – usłyszała Kira. Na szczęście kompani
mężczyzny nie zareagowali, zbyt zajęci sporem.
Używając swego kija jak pałki, odepchnęła nieznajomego i
szarpnięciem uwolniła przegub.
– Nie powinno cię tu być – wyszeptał Thomas, gdy go
dogoniła. Prawie dotarli już na skraj placu, gdzie ostatnio
wypatrzyli Matta. – Przychodzą tu tylko mężczyźni i zachowują
się bardzo brutalnie.
Wiedziała o tym. Zapachy, szorstkie kłótnie i hałas – wszystko
to oznaczało jedno: to nie miejsce dla dziewcząt ani kobiet.
Spuściła zatem głowę, wbijając wzrok w ziemię w nadziei, że
nikt więcej nie zauważy jej i nie złapie.
– Tam jest Patyk! – Wskazała małego psa, który rozpoznał ją i
zamerdał krzywym kikutem ogona. – Matt musi być w pobliżu.
Z Thomasem u boku przepchnęła się i znalazła chłopca wciąż
popisującego się i wywijającego włócznią. Jej ostry grot znalazł
się niebezpiecznie blisko innych maluchów.
– Matt! – upomniała go ostro.
Na jej widok pomachał i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Teraz żem jest Mattie! – zawołał.
Kira z desperacją chwyciła drzewce włóczni tuż nad jego
dłonią.
– Jeszcze długo nie dostaniesz drugiej sylaby, Matt.
Thomasie, weź to. – Odebrała chłopcu włócznię i wręczyła
ostrożnie rzeźbiarzowi.
– A właśnie, że tak! – Matt śmiał się z dumą. – Patrzaj tutaj!
Mam męski kłak!
Uniósł obie ręce nad głowę, demonstrując swój dowcip. Kira
spojrzała: pod pachami wyrastały mu gęste kępy.
– Co to jest? – Zmarszczyła nos. – Okropnie śmierdzi. –
Dotknęła, urwała trochę i wybuchnęła śmiechem. – Matt, to
przecież wiechlina z bagien, okropna. Po co się nią oblepiłeś?
– Teraz widziała, że nasmarował nią także pierś.
Thomas oddał włócznię mężczyźnie, który chwycił ją chętnie.
Spojrzał z góry na Matta wijącego się w uchwycie dłoni Kiry.
– Wyglądasz jak chłopiec bestia! Co powiesz, Kiro? Chyba
czas pokazać Mattowi łazienkę! Chodźmy go wyszorować i
zmyć drugą sylabę.
Na słowo „zmyć” Matt szarpnął się mocniej, próbując się
uwolnić. Lecz Thomas i Kira nie ustępowali i w końcu chłopiec
pozwolił Thomasowi podnieść się i wsadzić na ramiona – teraz
górował nad tłumem.
Gdy niebezpieczna fascynacja włócznią minęła, grupa
młodych wielbicieli Matta rozbiegła się. Kira słyszała, jak
chłopak nawołuje ich ze swej bezpiecznej grzędy w górze,
przekrzykując hałaśliwych, popychających się mężczyzn.
– Patrzajcie, patrzajcie na chłopca bestię!
Nikt nie patrzył, nikogo to nie obchodziło. Kira znalazła pod
nogami Patyka i także podniosła, by uchronić go przed
zdeptaniem przez dziesiątki stóp. Niosąc psa pod pachą wolnej
ręki, oparła się na kiju i podążyła za Thomasem. Tym razem
okrążyli tłum i z ulgą wrócili na cichy korytarz.
Kira ze śmiechem słuchała zawodzeń i jęków, gdy Thomas
bezlitośnie szorował zarówno Matta, jak i Patyka w swojej
wannie.
– Tylko nie włosy! – zawył w proteście Matt, kiedy rzeźbiarz
oblał wodą potarganą czuprynę. – Utopita mnie!
W końcu wraz z różowiutkim i pokornym już Mattem, którego
głowę otaczała aureola umytych i wytartych włosów, a czyste
ciało spowijał koc, zjedli wieczerzę. Patyk otrząsnął się
energicznie, jak po zabawie w strumieniu, po czym usiadł na
podłodze i skubał rzucane mu resztki.
Matt obwąchał ostrożnie własną rękę i skrzywił się.
– Ten mydlak jest okropniasty. Ale jedzenie dobre – dodał i
znów napełnił talerz.
Po kolacji Kira, nie zważając na donośne protesty, rozczesała
mu włosy, a potem podsunęła lustro.
Kiedy zamieszkała w Gmachu Rady, dla niej także lustra były
czymś nowym i pokazywały obraz różny od odbicia w
strumieniu, dotąd jedynego jej wizerunku, jaki znała. Matt z
zainteresowaniem obejrzał swoje odbicie, marszcząc nos i
unosząc brwi. Wyszczerzył zęby, warknął na lustro i spłoszył
śpiącego pod stołem Patyka.
– Ale żem groźny – oznajmił zadowolonym tonem. – Wyście
chcieli mnie utopić, ale żem groźnie walczył.
W końcu znów ubrali go w obszarpane łachy. Chłopiec
popatrzył po sobie, po czym nagle wyciągnął rękę, próbując
chwycić rzemyk na szyi Kiry.
– Dawaj – rzucił.
Kira cofnęła się zdenerwowana.
– Nie rób tego, Matt – upomniała go i wyjęła mu z palców
naszyjnik. – Nie łap tak. Jeśli czegoś chcesz, powinieneś
poprosić.
– „Dawaj” to prośba – odparł zdumiony.
– Wcale nie. Powinieneś nauczyć się lepszych manier. Poza
tym – dodała – nie możesz tego dostać. Mówiłam ci, jest
wyjątkowy.
– Prezentek.
– Tak, prezent od mojego ojca dla matki.
– Czyli polubiła go najbardziej.
Kira roześmiała się.
– Może i tak, ale już wcześniej lubiła go najbardziej ze
wszystkich.
– Chcę jakiś prezentek. Nigdy żem nie dostał.
Thomas i Kira ze śmiechem wręczyli mu gładką kostkę mydła,
którą Matt z powagą schował do kieszeni. Potem go wypuścili.
Do tej pory mężczyźni z włóczniami już odeszli. Oboje patrzyli z
okna, jak mała postać z psem przecina opustoszały plac i znika
w mroku nocy.

Kiedy zostali sami, Kira próbowała wyjaśnić Thomasowi


ostrzeżenie, jakiego udzieliła jej tkanina.
– Wywołuje w mojej dłoni uczucia – wyjaśniła z wahaniem. –
Spójrz – wyjęła ją z kieszeni i uniosła do światła, lecz tkanina
znieruchomiała. Jej milczenie i bezruch napełniły Kirę dziwną
otuchą, zupełnie niepodobną do wcześniejszego napięcia.
Żałowała jednak, że tkanina wygląda teraz jak zwykły skrawek
materiału; chciała, by Thomas zrozumiał.
– Przepraszam. – Westchnęła. – Wiem, wydaje się
pozbawiona życia, ale czasami... Thomas pokiwał głową.
– Może to uczucie przeznaczone jest tylko dla ciebie? –
podsunął. – Zaczekaj, pokażę ci mój kawałek drewna.
Podszedł do półki nad stołem, na którym trzymał narzędzia, i
zdjął z niej kawałek jasnej sosny, dość mały, by zmieścić się w
dłoni. Kira zauważyła, że pokrywają go misterne zdobienia,
posplatane reliefy pełne skomplikowanych krzywizn.
– Wyrzeźbiłeś to, będąc maluchem? – zdumiała się. Nigdy
wcześniej nie widziała czegoś tak niesamowitego. Szkatułki i
ozdoby ułożone na warsztacie, choć także piękne, były znacznie
prostsze niż ten drobiazg.
Thomas pokręcił głową.
– Zacząłem – wyjaśnił. – Uczyłem się posługiwać narzędziami
i wypróbowywałem je na tym małym, wyrzuconym kawałku
drewna, a on... Zawahał się i wbił wzrok w drewienko, jakby
wciąż go zdumiewało.
– Sam się wyrzeźbił? – podsunęła Kira.
– Tak. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.
– Tak samo było ze mną i moją tkaniną.
– Dlatego właśnie rozumiem, jak do ciebie przemawia.
Drewno zwraca się do mnie w ten sam sposób. Czuję je w dłoni.
Czasami...
– Ostrzega cię? – spytała Kira, przypomniawszy sobie, jak
tkanina zdawała się drżeć z napięcia na widok Matta z
włócznią.
Thomas przytaknął.
– I uspokaja – dodał. – Kiedy tu przybyłem, byłem bardzo
młody, czasami czułem się strasznie samotny i przerażony. Ale
dotyk drewna mnie uspokajał.
– Tak, moja tkanina czasami też działa kojąco. Z początku
tutaj też byłam przestraszona, tak samo jak ty, bo wszystko
było takie nowe. Ale kiedy trzymałam ją w dłoni, ogarniał mnie
spokój. – Zastanowiła się chwilę, próbując sobie wyobrazić, jak
musiało wyglądać życie w Gmachu Rady dla Thomasa, który
trafił tutaj tak młodo.
– Mnie chyba było łatwiej, bo nie jestem tu sama, tak jak ty
byłeś. Co dzień odwiedza mnie Jamison, sprawdzając postępy
pracy, i mam też ciebie tuż obok.
Dwójka przyjaciół przez chwilę siedziała w milczeniu, potem
Kira schowała tkaninę do kieszeni i wstała z krzesła.
– Muszę wracać do siebie – oznajmiła. – Mam tak wiele do
zrobienia. Dziękuję, że pomogłeś mi z Mattem – dodała. –
Nieznośny z niego maluch, prawda?
Thomas, który odłożył na półkę rzeźbiony kawałek drewna,
zgodził się z uśmiechem.
– Okropnie nieznośny – przyznał i oboje zaśmiali się z
czułością na myśl o swym małym, wielkim przyjacielu.
11.

Kira, roztrzęsiona, pospiesznie weszła na polanę, na której


stał domek Annabelli.
Tego ranka była sama. Matt nadal towarzyszył jej od czasu do
czasu, lecz szybko znudziła go stara farbiarka i niekończące się
nauki. Coraz częściej włóczył się gdzieś ze swoim psem i z
kompanami, wymyślając coraz to nowe przygody. Wciąż był zły
z powodu kąpieli, zwłaszcza że koledzy wyśmiali go, gdy stanął
przed nimi czysty.
Tego ranka zatem Kira samotnie szła leśną ścieżką i po raz
pierwszy była przerażona.
– Co się stało?
Annabella paliła ognisko. Musiała wstać jeszcze przed świtem,
by rozpalić je tak mocno – ogień trzeszczał i strzelał pod
dużym, żelaznym kotłem. A przecież kiedy Kira wyruszyła w
drogę, słońce ledwo wynurzyło się zza horyzontu.
Z trudem łapiąc oddech, pokuśtykała przez ogród do miejsca,
gdzie czekała stara kobieta spocona od gorąca płomieni
pulsującego i migoczącego w powietrzu. Kira poczuła, że to
miejsce otacza aura bezpieczeństwa; zmusiła swe ciało, by się
odprężyło.
– Masz strach na twarzy – zauważyła farbiarka.
– Bestia szła za mną ścieżką – wyjaśniła Kira, starając się
oddychać normalnie. Panika powoli ustępowała, lecz wciąż
czuła napięcie. – Słyszałam ją w krzakach. Słyszałam jej kroki,
a czasem warczenie.
Ku jej zdumieniu Annabella zachichotała. Staruszka zawsze
traktowała ją życzliwie i z cierpliwością.
Czemu teraz wyśmiewała się z jej strachu?
– Nie mogę biec – dodała Kira – ze względu na moją nogę.
– Nie trzeba biegać – odparła Annabella. Zamieszała wodę w
kotle; na powierzchni zaczynały się już pojawiać pierwsze małe
bąbelki. – Zagotujem jeżówkę, żeby dostać brązowawą zieleń.
Same główki kwiatów, z liściów i łodygów robi się złoto. –
Skinieniem głowy wskazała worek pełen kwiatów leżący obok
na ziemi.
Kira podniosła go. Kiedy Annabella, sprawdziwszy najpierw
temperaturę wody patykiem, dała znak, Kira wsypała do
środka zebrane rośliny. Razem patrzyły, jak mikstura zaczyna
bulgotać. Annabella odłożyła patyk na ziemię.
– Chodź do środka – poleciła. – Dam ci naparu na
uspokojenie.
Z pobliskiego, mniejszego ogniska zdjęła wiszący na haku
kociołek i zaniosła do chaty.
Kira ruszyła za nią. Wiedziała, że główki kwiatów będą się
gotować do południa, a potem pozostaną jeszcze w wodzie
wiele godzin. Wydobywanie kolorów z roślin to długi proces,
barwiący wywar z jeżówki będzie gotowy do użytku dopiero
następnego ranka.
Ogień sprawił, że na farbiarskim podwórku mimo wczesnej
pory było już gorąco, niemal duszno.
Wewnątrz chaty jednak, między grubymi ścianami, panował
chłód. Z belek pod powałą zwisały zasuszone rośliny, beżowe i
kruche. Na masywnym, drewnianym stole przy oknie piętrzyły
się sterty kolorowej włóczki czekające na posortowanie.
Nazywanie kolorów i ich rozdzielanie stanowiło część szkolenia
Kiry. Podeszła do swego miejsca przy stole, oparła kij o ścianę i
usiadła; za jej plecami Annabella zalała wodą z kociołka
suszone liście wsypane do dwóch grubych kubków.
– Ten ciemny brąz to pędy nawłoci, prawda? – Kira uniosła
pasma włóczki do światła. – Wygląda jaśniej, niż kiedy była
mokra, ale to nadal piękny brąz. – Kilka dni wcześniej
pomagała farbiarce przygotować pędy do kąpieli wodnej.
Annabella przeniosła kubki na stół, zerknęła na włóczkę w
dłoniach Kiry i pokiwała głową.
– Nawłoć wkrótce rozkwitnie, a wtedy użyjem świeżych
kwiatów, nie suszonych. By dostać najjaskrawszą żółć, kwiaty
gotujem krótko, nie tak długo jak pędy.
Kolejne cząstki wiedzy, które musiała zatrzymać w pamięci.
Poprosi Thomasa, by zapisał je wraz z innymi. Kira pociągnęła
łyk gorącego, mocnego naparu i znów przypomniała sobie
złowieszcze odgłosy w lesie.
– Tak bardzo się bałam w drodze tutaj – wyznała. –
Naprawdę, Annabello, w ogóle nie mogę biegać, moja noga do
niczego się nie nadaje. – Spojrzała na nią zawstydzona.
Staruszka wzruszyła ramionami.
– Doniosła cię tutaj.
– Tak, i jestem za to wdzięczna. Ale poruszam się bardzo
wolno. – Kira w zamyśleniu pogładziła chropawy bok
glinianego kubka. – Kiedy Matt i Patyk przychodzą ze mną, nic
mnie nie śledzi. Może Matt pozwoli mi co dzień zabierać
Patyka. Nawet mały pies może przepłoszyć bestie.
Annabella roześmiała się.
– Nie ma żadnych bestiów – oznajmiła.
Kira wbiła w nią wzrok. Oczywiście żadna bestia nie przyjdzie
na tę polanę, gdzie płoną ogniska.
A staruszka najwyraźniej nigdy jej nie opuszczała, nie chodziła
ścieżką do wsi.
„Wszystko, czego mi trzeba, mam tutaj”, oznajmiła z wyraźną
pogardą dla wioski i jej hałaśliwych mieszkańców. Mimo to
dożyła czterech sylab i zgromadziła mądrość czterech pokoleń.
Dlaczego nagle gadała jak nierozgarnięty maluch, udając, że
nie ma żadnego niebezpieczeństwa? Zupełnie jak Matt, który
pusząc się, bębnił rękami w pierś i mazał ją grubą warstwą
wiechliny z Moczarów, którą nazywał męskim futrem.
Udawanie przed niczym nie chroni.
– Słyszałam, jak warczy – powiedziała cicho Kira.
– Nazwij nici – poleciła Annabella.
Kira westchnęła.
– Krwawnik – zaczęła i ułożyła obok ciemnego brązu bladą
żółć. Farbiarka skinęła potakująco głową.
Kira obejrzała w świetle dziennym mocniejszy żółty.
– Wrotycz – zdecydowała w końcu, a jej nauczycielka znów
kiwnęła na potwierdzenie.
– Warczała... – powtórzyła Kira.
– Nie ma żadnych bestiów – odparła stanowczo farbiarka.
Kira wciąż sortowała i nazywała nici.
– Marzanka – oświadczyła, gładząc palcami mocną czerwień,
jedną z jej ulubionych.
Uniosła leżącą obok bladą, lawendową włóczkę i zmarszczyła
brwi. – Tej nie znam.
– Jagody czarnego bzu – wyjaśniła kobieta. – Ale to nietrwały
kolor. Nie trzyma się.
Kira złożyła lawendowe nici w dłoni.
– Annabello – powiedziała w końcu – ona warczała.
Naprawdę.
– Więc to człowiek udający bestię – orzekła Annabella
pewnym siebie tonem. – Chciał, żebyś bała się lasu. Nie ma
żadnych bestiów.
Razem powoli porozdzielały i ponazywały nici.
Później, zmierzając do domu przez milczący las, z którego
gęstych zarośli po obu stronach dróżki nie dobywały się żadne
przerażające dźwięki, Kira zastanawiała się, jaki człowiek
miałby ją śledzić i po co.

– Thomasie? – spytała podczas posiłku. – Czy kiedykolwiek


widziałeś bestię?
– Nie żywą.
– To znaczy widziałeś martwą?
– Wszyscy widzieliśmy. Kiedy myśliwi je przynoszą. Zeszłej
nocy. Nie pamiętasz?
Przynieśli je po łowach i usypali wielki stos na podwórku
rzeźnika.
Kira na to wspomnienie zmarszczyła nos.
– Co za smród – mruknęła. – Ale, Thomasie... Czekał na jej
pytanie. Dziś na kolację dostali mięso w gęstym sosie, a obok,
na osobnym talerzu leżała porcja małych, pieczonych
ziemniaczków.
Kira pokazała palcem mięso na własnym talerzu.
– To właśnie przynieśli myśliwi. To chyba zając, prawda?
Przytaknął.
– Wszystko, co upolowali, wyglądało podobnie. Dziki królik.
Kilka ptaków. Nie było tam niczego, no... bardzo dużego.
– Były sarny. Widziałem dwie u rzeźnika.
– Ale sarny są łagodne i płochliwe. Myśliwi nie przynieśli
niczego z zębami i szponami.
Nigdy nie łapią niczego, co można by nazwać bestią.
Thomas zadrżał.
– Na szczęście. Bestia mogłaby zabić.
Kira pomyślała o swoim ojcu. Zabranym przez bestie.
– Annabella mówi, że nie ma żadnych bestiów – wyznała.
– Bestiów? – Thomas spojrzał na nią pytająco.
– Tak właśnie powiedziała: „Nie ma żadnych bestiów”.
– Mówi jak Matt? – Thomas nie poznał osobiście starej
farbiarki.
Kira skinęła głową.
– Trochę. Może dorastała na Moczarach.
Przez chwilę jedli w milczeniu, w końcu Kira znów się
odezwała.
– Zatem nigdy nie widziałeś prawdziwej bestii?
– Nie – przyznał Thomas.
– Pewnie jednak znasz kogoś, kto widział.
Zastanowił się chwilę, po czym pokręcił głową.
– A ty? – spytał.
Kira wbiła wzrok w stół. Rozmowy o tym zawsze przychodziły
jej z trudem, nawet z własną matką.
– Mojego ojca zabrały bestie.
– Widziałaś to? – spytał wstrząśnięty.
– Nie. To było przed moim urodzeniem.
– Twoja matka widziała?
Kira spróbowała przypomnieć sobie słowa matki.
– Nie. Poszedł na łowy; wszyscy mówią, że był świetnym
myśliwym. Ale nie wrócił.
Przyszli do matki z wieścią, że w lesie zaatakowały go i zabrały
bestie. – Patrzyła na niego pytająco.
– A jednak Annabella twierdzi, że ich nie ma.
– Skąd może wiedzieć? – powątpiewał Thomas.
– Ma cztery sylaby, Thomasie. Ci, którzy dożywają czterech
sylab, wiedzą wszystko.
Rzeźbiarz pokiwał potakująco głową i ziewnął. Harował ciężko
cały dzień, narzędzia wciąż leżały na blacie: niewielkie dłuta,
którymi starannie odnawiał i pogłębiał wytarte, wygładzone
miejsca na misternie zdobionej lasce śpiewaka. Była to żmudna
praca, niedopuszczająca żadnych pomyłek.
Thomas wspominał jej, że często boli go głowa i musi
przerywać raz po raz, by dać wytchnienie oczom.
– Pójdę już, żebyś mógł odpocząć – oznajmiła. – Zanim się
położę, też muszę uprzątnąć własny warsztat.
Wróciła do siebie na drugi koniec korytarza i złożyła wciąż
leżącą na stole szatę. Po powrocie z lasu całe popołudnie
zajmowała się ściegami. Zademonstrowała je Jamisonowi, jak
każdego dnia, a on z aprobatą pokiwał głową. Teraz też czuła
zmęczenie – codzienne długie spacery do chaty farbiarki były
wyczerpujące, lecz jednocześnie świeże powietrze oczyszczało
jej umysł, dodawało energii. „Thomas powinien częściej
wychodzić”, pomyślała, a potem zaśmiała się sama z siebie –
brzmiała jak matka upominająca dziecko.
Po kąpieli – jakże teraz uwielbiała gorącą wodę – Kira
założyła prostą nocną koszulę, którą dostarczano jej czystą
każdego dnia. Z rzeźbionej szkatułki wyjęła skrawek tkaniny i
zabrała do łóżka.
Strach przed istotą w krzakach przy ścieżce wciąż w niej
pozostał; myślała o niej, zapadając w sen.
„Czy to prawda, że nie ma żadnych bestiów?”. Pytanie to samo
pojawiło się w jej głowie, a myśli odpowiedziały szeptem,
podczas gdy zwinięta tkanina leżała ciepła w jej dłoni. „Nie ma
bestiów. Zatem co z moim ojcem, którego zabrały bestie?”.
Kira osuwała się w sen i słowa wyślizgiwały się z jej myśli.
Wyśniła to pytanie, oddychając miarowo, cicho w poduszkę.
Tkanina udzieliła odpowiedzi, będącej jedynie trzepotem,
jakby poruszył nią wiatr. Kira po przebudzeniu nie miała jej
sobie przypomnieć. Skrawek materiału opowiedział jej coś o
ojcu – coś ważnego, coś istotnego – lecz wiedza ta wdarła się za
zasłonę snu, drżąc niczym zjawa, i rankiem Kira w ogóle o niej
nie pamiętała.
12.

Kiedy zadźwięczał dzwon pobudki, Kira ocknęła się z


poczuciem, że coś się zmieniło: wyczuwała różnicę, lecz
zapomniała, na czym polega. Przez chwilę siedziała na brzegu
łóżka, pogrążona w myślach, nie potrafiła jednak tego uchwycić
i w końcu przestała próbować.
Wiedziała, że czasami zagubione wspomnienia i zapomniane
sny wracają łatwiej, jeśli zupełnie przestanie się o nich myśleć.
Na zewnątrz rozpętała się burza, wiatr szarpał drzewami i
chłostał ściany budynku strugami ulewnego deszczu. Twarda
ziemia w ciągu nocy zamieniła się w błoto i Kira wiedziała
doskonale, że dziś nie odwiedzi chaty farbiarki. „I dobrze”,
pomyślała. Miała mnóstwo pracy z szatą, a jesienne święto,
czas zgromadzenia, zbliżało się bardzo szybko. Ostatnio
Jamison zaglądał nawet dwa razy dziennie, sprawdzając jej
postępy. Wyglądał na wyraźnie zadowolonego.
– Tutaj – rzekł do niej zaledwie przedwczoraj, gładząc dłonią
duży, pozbawiony zdobień fragment – rozpoczniesz własną
pracę. Po tegorocznym zgromadzeniu, gdy zakończysz
naprawy, przez następne lata będziesz zajmować się całym tym
kawałkiem.
Kira dotknęła miejsca, gdzie spoczęła jego dłoń. Sprawdzała,
czy jej palce odnajdą tam magię. Ale wyczuła tylko pustkę.
Niespełnioną potrzebę.
Opiekun wyraźnie odczytał jej niepewność.
– Nie martw się, wyjaśnimy dokładnie, czego od ciebie
chcemy i co masz tu przedstawić.
Kira nie odpowiedziała. Jego pocieszenia niepokoiły ją. Nie
potrzebowała instrukcji, lecz magii, by nawiedziła jej dłonie.
Teraz, przypomniawszy sobie tę rozmowę, pomyślała nagle:
„Jamison! Mogę go spytać o bestie!”.
Mówił jej przecież, że tego dnia brał udział w łowach, że
widział, jak ginie jej ojciec. I może zapyta też Matta – choć był
taki mały, Kira nie wątpiła, iż często przekraczał granice i
odwiedzał miejsca, dokąd nie powinny chodzić maluchy.
Zaśmiała się cicho, myśląc o Matcie i jego psotach. Podglądał
wszystkich i o wszystkim wiedział. Gdyby nie zatrzymali go
wtedy z Thomasem, powlókłby się za mężczyznami na łowy i
naraził na niebezpieczeństwo. Być może robił to już wcześniej.
Może widział bestie.
Kiedy pomocna zjawiła się z porannym posiłkiem, Kira
poprosiła o zapalenie świateł.
Burza sprawiła, że w pokoju panował półmrok, nawet przy
oknie, gdzie siadała do pracy. W końcu usadowiła się z
rozłożoną szatą i nałożyła obręcz na najnowszą część czekającą
na naprawę. Jak to często czyniła, podążyła wzrokiem i palcami
wzdłuż skomplikowanej historii świata przedstawionej na
szacie: najpierw początek, już dawno zreperowany, zielone
wody, ciemne bestie na brzegu i ludzie zakrwawieni po łowach.
Za nimi pojawiły się wioski pełne najróżniejszych domów,
falujące linie dymów z ognisk wyszyto ciemnofioletowawą
szarością.
Szczęście, że nie wymagały poprawek, bo Kira nie miała
pasujących nici. Zdawało jej się, iż zabarwiono je bazylią, a
Annabella wspominała, iż bazylia jest bardzo trudna i okropnie
plami ręce.
Potem zawiłe, roztańczone plamy ognia: pomarańcze,
czerwienie, żółcie. Owe ognie pojawiały się tu i tam na szacie w
powtarzającym się wzorze Ruiny, a między misternie
wyszytymi jaskrawymi, niszczycielskimi nićmi ognia Kira
dostrzegała sylwetki ludzi: ludzi zniszczonych, wiosek
obróconych w pył, a później większych, wspaniałych miast
spalonych i pochłoniętych przez ognistą zagładę.
W niektórych miejscach na szacie miała wrażenie końca
całych światów, a jednak zawsze w pobliżu powstawało coś
nowego i rosło. Nowi ludzie. Ruina.
Odbudowa. Znów Ruina. Odnowa. Kira przesuwała dłonią
wzdłuż tych scen, patrząc na pojawiające się coraz większe,
bogatsze miasta i większe, rozleglejsze zniszczenia. Cykl był tak
regularny, że wzór nabierał wyraźnych kształtów, wznosił się i
opadał niczym fala. Począwszy od maleńkiego narożnika, gdzie
nadeszło pierwsze zniszczenie, rozrastał się, ognie zwiększały
się wraz z wioskami. Wszystkie były wciąż maleńkie, stworzone
z najdrobniejszych ściegów i połączenia ściegów, widziała
jednak, jak się powiększają i jak za każdym razem Ruina jest
większa, a odbudowa trudniejsza.
Natomiast sceny spokoju były cudowne – na łąkach
rozkwitały miniaturowe kwiaty w niezliczonych odcieniach
pośród wyszytych złotem słonecznych promieni. Sylwetki
ludzkie obejmowały się. Wzór czasów pokoju wydawał się
niezwykle pogodny i cichy w zestawieniu z umęczonym
chaosem zniszczenia.
Gładząc palcem białe i zabarwione różem chmury na jasnym,
szarym bądź zielonkawym niebie, Kira znów pożałowała braku
błękitu. Koloru spokoju. Co takiego mówiła Annabella? Że
tamój mają błękit?
Co miała na myśli? Kim byli oni? I gdzie leżało tamój?
Kolejne pytania bez odpowiedzi. O okno uderzały strugi
deszczu, rozpraszając ją. Kira westchnęła, przez chwilę
patrzyła, jak drzewa gną się i kołyszą na wietrze; z dali
dochodziły pomruki grzmotów.
Zastanawiała się, gdzie jest Matt, co robi w taką pogodę.
Wiedziała, że zwykli ludzie – ci mieszkający w pobliżu miejsca,
gdzie stała chata jej i matki – zostaną dziś pod dachem,
mężczyźni nadąsani i nerwowi, kobiety skarżące się głośno, bo
pogoda uniemożliwia im wykonywanie codziennych zajęć.
Maluchy w zamknięciu będą bić się i kłócić, a potem ryczeć,
potraktowane szybkim, energicznym klapsem matki.
Jej własne życie z łagodną matką wdową wyglądało zupełnie
inaczej, ale to także odróżniało ją od reszty i sprawiało, że inni,
podobnie jak Vandara, patrzyli na nią wrogo.
– Kiro? – usłyszała głos Thomasa.
Zastukał do drzwi.
– Wejdź.
Stanął przy jej oknie, patrząc na deszcz.
– Właśnie zastanawiałam się, co kombinuje Matt w taką
pogodę.
Thomas wybuchnął śmiechem.
– Cóż, mogę ci odpowiedzieć: właśnie kombinuje, jak
skończyć moje śniadanie. Zjawił się wcześnie rano, ociekał
wodą, mówił, że matka wyrzuciła go, bo hałasował i robił
zamieszanie. Ja jednak myślę, że po prostu chciał coś zjeść.
– Patyk też?
– Patyk też. Oczywiście.
Jakby w odpowiedzi usłyszeli na korytarzu stukanie psich
pazurów, a potem w drzwiach pojawił się Patyk, przekrzywiając
głowę i strzygąc uszami. Krzywy ogon merdał w ekstazie. Kira
uklękła i podrapała go za uchem.
– Kiro... – Thomas wciąż wyglądał przez okno w deszcz.
– Hm? – Uniosła wzrok znad psa.
– W nocy znów to słyszałem, tym razem jestem pewien. To był
płacz dziecka, dochodził jakby z piętra poniżej.
Na jego twarzy dostrzegła troskę.
– Zastanawiam się, Kiro – rzekł z wahaniem – czy poszłabyś
dziś ze mną. Trochę pozwiedzać.
To pewnie tylko odgłos wiatru.
Istotnie, wiatr na zewnątrz gwałtownie atakował budynek,
gałęzie drzew smagały ściany, wokół tańczyły zdarte z nich
liście. Odgłosy burzy nie przypominały jednak w żaden sposób
płaczu dziecka.
– Może jakieś zwierzę? – podsunęła Kira. – Słyszałam, jak
koty miauczały, i przypominało to głos dzieci cierpiących na
kolkę.
– Koty? – powtórzył z powątpiewaniem Thomas. – No może...
– Albo młoda kózka? One też płaczą.
Thomas pokręcił głową.
– To nie była koza.
– Cóż, nikt nie mówił, że nie wolno nam zwiedzać – zauważyła
Kira. – W każdym razie nie mnie.
– Ani mnie.
– Zatem zgoda, pójdę z tobą, światło i tak nie pozwala dziś
pracować. – Wstała, a Patyk wyczekująco zamerdał ogonem. –
A co z Mattem, chyba powinniśmy go zabrać?
– Zabrać gdzie? – Matt zmaterializował się w drzwiach. Włosy
miał mokre, stopy bose, na brodzie okruchy, w kącikach ust
ślady dżemu. Nosił za dużą tkaną koszulę należącą do
Thomasa. – Wybieracie się na przygodę?
– Matt – Kira przypomniała sobie, że chciała go spytać –
widziałeś kiedyś bestię? Taką prawdziwą?
Twarz chłopaka rozpromieniła się.
– Całe mnóstwo!
Wykrzywił się jak zwierzę, szczerząc zęby. Ryknął, a jego pies
odskoczył spłoszony.
Kira wywróciła oczami, popatrzyła na Thomasa.
– No już, Patysiu. – Matt, porzuciwszy maskę bestii,
przykucnął obok psa, który podszedł bliżej i węszył. –
Wysmarowałżem się dla ciebie. – Uśmiechnął się, podczas gdy
pies zlizywał z jego twarzy resztki śniadania.
– Tak, ruszamy poszukać przygody. – Kira naciągnęła na szatę
ochronną tkaninę. – Pomyśleliśmy, że trochę pozwiedzamy.
Nigdy nie byliśmy na piętrze poniżej.
Oczy Matta rozszerzyły się z zachwytu na myśl o zwiedzaniu.
– Wczoraj słyszałem jakiś hałas – wyjaśnił Thomas. – Pewnie
to nic, ale powinniśmy pójść popatrzeć.
– Hałas to nigdy nie jest nic – zauważył Matt.
„I słusznie”, pomyślała Kira.
– Cóż, to pewnie nic ważnego – tonował Thomas.
– Ale może będzie ciekawe! – rzucił z zapałem Matt.
Razem, wraz z nieodłącznym psem, cała trójka ruszyła
korytarzem w stronę schodów.
13.

Zazwyczaj Patyk uganiał się radośnie tam i z powrotem,


wybiegając naprzód i zawracając. Tego ranka zachowywał się
znacznie ostrożniej i szedł za nimi. Na zewnątrz wciąż
grzmiało, w korytarzu zalegał półmrok. Thomas wskazywał
drogę. Pazury psa postukiwały o kamienne płyty, bose stopy
Matta stąpały bezszelestnie obok i prócz Patyka słychać było
tylko kij Kiry, który przy każdym kroku wybijał stłumiony
rytm, oraz szuranie wykręconej nogi.
Identycznie jak na piętrze powyżej, gdzie mieszkali, ujrzeli
przed sobą zwykły, pusty korytarz i po obu stronach zamknięte
drewniane drzwi.
Thomas skręcił za róg i raptownie odskoczył, jakby coś go
spłoszyło. Pozostali, nawet pies, zamarli.
– Ciii.
Nakazał im milczenie, przykładając palec do ust.
Przed sobą za zakrętem usłyszeli kroki, potem pukanie,
skrzypienie otwieranych drzwi i głos. Głos i intonacja – choć
samych słów nie dało się rozpoznać – zabrzmiały w uszach Kiry
znajomo.
– Jamison – rzuciła bezgłośnie do Thomasa.
Ten skinął głową na znak zgody i wyjrzał ostrożnie za róg.
Kirze przyszło do głowy, że Jamison jej bronił, zawdzięczała
mu, że w ogóle znalazła się tutaj i zyskała nowe życie. Nie ma
zatem powodu kulić się w ciemnym korytarzu i ukrywać przed
nim, a jednak ogarnął ją dziwny strach.
Na palcach ruszyła naprzód i oparła się o ścianę obok
Thomasa. Jedne z drzwi stały otworem, a z wnętrza dobiegał
niewyraźny szmer głosów. Jeden należał do Jamisona. Drugi –
do dziecka.
Dziecko zapłakało krótko.
Jamison coś powiedział.
I wtedy ku ich zdumieniu dziecko zaczęło śpiewać.
Jego czysty, wysoki głos szybował wysoko. Żadnych słów,
tylko głos brzmiący niemal jak instrument w swej czystości,
wznosił się, wyrównał na wysokim tonie i zawisł tam na długą
chwilę.
Kira poczuła, jak ktoś szarpie ją za ubranie. Spojrzała w dół i
zobaczyła obok siebie Matta – patrzył na nią szeroko otwartymi
oczami, ciągnąc za spódnicę. Uciszyła go gestem.
Nagle śpiew urwał się gwałtownie i dziecko znów zaczęło
płakać.
Usłyszeli głos Jamisona; teraz brzmiał ostro, Kira nigdy nie
słyszała, by mówił w taki sposób.
Drzwi zatrzasnęły się, głosy ucichły.
Matt wciąż ciągnął za spódnicę Kiry, która pochyliła się, by
mógł wyszeptać do niej to, co musiał.
– To moja koleżanka – rzekł z napięciem. – No, nie do końca,
bo ja i kumple nie kolegujem się z dziewczynkami. Ale żem ją
znał. Mieszkała na Moczarze.
Thomas też słuchał.
– Ta, która śpiewała? – upewnił się.
Matt z entuzjazmem pokiwał głową.
– Na imię ma Jo. Na Moczarze zawsze śpiewała i nigdy żem
nie słyszał, żeby tak płakała.
– Ciii. – Kira próbowała uciszyć Matta, któremu jednak z
trudem przychodziły szepty. – Wracajmy – zaproponowała. –
Możemy porozmawiać u mnie.
Patyk pobiegł pierwszy, uszczęśliwiony i pełen entuzjazmu na
myśl o możliwości kolejnego posiłku tam, gdzie dostał
śniadanie. Zachowując ostrożność, wspięli się po schodach.
Bezpieczny w pokoju Kiry Matt przysiadł na łóżku, dyndając w
powietrzu bosymi stopami, i opowiedział im o śpiewającej
dziewczynce.
– Mniejsza jest ode mnie. – Na moment zeskoczył na podłogę
i uniósł dłoń na poziom swoich ramion.
– Mniej więcej taka. A wszyscy ludzie na Moczarze cieszyli się
na te jej śpiewy.
Z powrotem wdrapał się na łóżko; Patyk wskoczył obok niego i
zwinął się w kłębek na poduszce Kiry.
– Ale skąd się tu wzięła? – spytała Kira ze zdumieniem.
Matt przesadnie wzruszył ramionami.
– Teraz jest sierota. Jej mama i tato umarli – wyjaśnił.
– Oboje? Jednocześnie?
Kira i Thomas popatrzyli po sobie – oboje wiedzieli, co to za
strata, ale żeby znowu to kogoś spotkało? Następnego
malucha?
Matt przytaknął z dumną miną. Lubił być posłańcem,
przynosić informacje.
– Najpierw jej mama złapała chorobę. A potem, kiedy
ciągacze zabrali ją na Pole, a tato poszedł strzec ducha... Kira i
Thomas pokiwali głowami.
– No cóż. – Matt wykrzywił się z ostentacyjnym smutkiem. –
Jej tato tak bardzo smucił się na Polu, że wziął duży, szpiczasty
kij i wbił go sobie prosto w serce. Tak przynajmniej wszyscy
mówili – dodał, widząc wstrząśnięte miny pozostałej dwójki.
– Ale przecież miał malucha! Miał córeczkę! – Kira nie mogła
uwierzyć, że ojciec mógł zrobić coś podobnego.
Matt znów wzruszył ramionami, rozważając jej słowa.
– Może wcale jej nie lubiał? – podsunął. Po chwili zmarszczył
brwi. – Ale jak mógł jej nie lubieć, skoro tak dobrze śpiewa?
– I jak tu trafiła? – dopytywał Thomas. – Co tu robi?
– Słyszałżem, że oddali ją komuś, kto chciał więcej maluchów
– wyjaśnił Matt.
Kira przytaknęła.
– Sieroty zawsze trafiają do kogoś innego.
– Chyba że... – zaczął powoli Thomas.
– Chyba że co? – spytali chórem Matt i Kira.
Zastanawiał się chwilę.
– Chyba że umieją śpiewać – rzekł w końcu.
Później tego samego dnia Jamison jak zawsze odwiedził Kirę
w jej pokoju. Na dworze wciąż padał deszcz, ale niezrażony
Matt odszedł ze swym psem poszukać kolegów, gdziekolwiek
byli przy takiej pogodzie. Thomas wrócił do swojej pracy, Kira
także, w blasku dodatkowej świecy zapalonej przez pomocną.
Całe popołudnie wyszywała starannie i chętnie powitała
odwiedziny Jamisona. Pomocna przyniosła herbatę. Usiedli
razem jak przyjaciele, patrząc na krople deszczu rozbryzgujące
się na szybie.
Jak zwykle opiekun uważnie obejrzał jej dzieło. Jego twarz
wciąż wyglądała tak samo jak wtedy, gdy Kira poznała go wiele
tygodni wcześniej: pomarszczona i miła. Głos brzmiał
uprzejmie i przyjaźnie.
Razem oglądali fałdy rozciągniętej szaty.
A jednak wspomnienie ostrego tonu zniżonego głosu w pokoju
na dole sprawiło, że Kira nie spytała go o śpiewające dziecko.
– Bardzo dobrze sobie radzisz – pochwalił ją Jamison;
pochylił się naprzód, oglądając uważnie właśnie ukończony
fragment, gdzie mozolnie dopasowała subtelne różnice kilku
żółci i wypełniła tło drobnymi, węzełkowymi ściegami
tworzącymi fakturę. – Lepiej niż twoja matka, choć i ona
świetnie pracowała – dodał. – Nauczyła cię ściegów?
Kira przytaknęła.
– Owszem, większości. – Nie powiedziała mu, że inne po
prostu przyszły do niej nieproszone.
Uznała, że zabrzmiałoby to jak przechwałki. – A Annabella
farb – dodała. – Wciąż używam wielu jej nici, ale kiedy jestem
u niej w chacie, zaczynam już robić własne.
– Ta staruszka wie wszystko, co można wiedzieć. – Jamison z
wyraźną troską zerknął na nogę Kiry. – Wędrówki nie są dla
ciebie za trudne? Pewnego dnia przygotujemy tu dla ciebie
miejsce na ognisko i kotły. Pomyślałem, że można by je
umieścić tam na dole. – Wskazał ręką okno i obszar między
budynkiem a skrajem lasu.
– Nie. Jestem silna. Ale... – Zawahała się.
– Tak?
– Czasami boję się na ścieżce – wyznała Kira. – Las jest
wszędzie tak blisko.
– Tam nie ma się czego bać.
– Boję się bestii.
– I powinnaś. Ale zawsze trzymaj się ścieżki. Bestie nie
podejdą do ścieżki. – Jego głos zabrzmiał równie przekonująco
jak podczas dnia rozprawy.
– Raz słyszałam warczenie – dodała Kira, drżąc lekko na to
wspomnienie.
– Jeśli nie zejdziesz ze ścieżki, nie musisz się bać.
– Annabella mówiła to samo. Powiedziała, że nie mam się
czego obawiać.
– Przemawia z mądrością czterech sylab.
– Ale, Jamisonie... – Z jakiejś przyczyny Kira zawahała się.
Może nie chciała podważać wiedzy staruszki. Teraz jednak,
pewna troski i zaangażowania opiekuna, opowiedziała o
zdumiewającej wypowiedzi starej farbiarki, wygłoszonej z tak
wielką pewnością siebie. – Mówiła, że nie ma żadnych bestii.
Jamison popatrzył dziwnie na Kirę, na jego twarzy odbiły się
jednocześnie złość i zdumienie.
– Żadnych bestii? Tak powiedziała?
– „Nie ma żadnych bestiów” – odparła Kira. – Mówiła właśnie
tak, kilka razy.
Jamison odłożył na stół oglądany fragment szaty.
– Jest bardzo stara – oznajmił stanowczo. – To niebezpieczne
dla niej mówić w ten sposób. Umysł zaczyna jej szwankować.
Kira przyjrzała mu się z powątpiewaniem. Od tygodni
pracowała z farbiarką. Listy nazw roślin, mnóstwo cech każdej
z nich, szczegóły procesów farbiarskich, tak wiele złożonej
wiedzy – wszystko to Annabella wykładała jasno i dokładnie.
Kira nie dostrzegła żadnych oznak, żadnych sugestii osłabienia
umysłu.
Może stara kobieta wiedziała coś niedostępnego nikomu
innemu – nawet komuś o pozycji Jamisona?
– A ty widziałeś bestie? – spytała z wahaniem.
– Wiele, wiele razy. W lasach jest ich pełno – odparł Jamison.
– Nigdy nie zapuszczaj się poza granice wioski. Nie schodź ze
ścieżki.
Popatrzyła na niego – trudno było odczytać wyraz jego twarzy,
lecz głos brzmiał stanowczo i pewnie.
– Nie zapomnij, Kiro – ciągnął. – Widziałem, jak twojego ojca
zabrały bestie. To było coś odrażającego. Straszliwego. –
Jamison westchnął i współczująco pogładził jej rękę. Potem
odwrócił się do wyjścia. – Doskonale się spisujesz – rzekł z
uznaniem.
– Dziękuję – odpowiedziała cicho.
Wsunęła dłoń do kieszeni, wciąż czując jego dotyk. Tkwił tam
jej wyjątkowy skrawek materiału, złożony na pół, ale nie
znalazła w nim pociechy. Gdy tylko za Jamisonem zamknęły się
drzwi, pogłaskała tkaninę, szukając w niej otuchy, lecz ta
zdawała się cofać przed jej dotykiem, niemal jakby próbowała
ją przed czymś ostrzec.
Deszcz nadal padał i przez chwilę Kirze wydało się, że pośród
szumu słyszy dobiegające z dołu szlochanie dziecka.
14.

Rankiem słońce świeciło jasno, jednak Kira obudziła się


otumaniona po niespokojnym śnie.
Po wczesnym śniadaniu starannie zasznurowała sandały,
szykując się na długi marsz do Annabelli. Może czyste,
chłodniejsze powietrze po deszczu trochę ją obudzi, sprawi, że
poczuje się lepiej. Bolała ją głowa.
Drzwi Thomasa były zamknięte, pewnie wciąż spał. Z piętra
niżej nie dobiegały żadne odgłosy.
Kira przekroczyła próg budynku, napawając się wiaterkiem
pozostałym po burzy, pachnącym sosnowymi szpilkami z wciąż
połyskujących wilgocią drzew. Wiatr odgarniał jej włosy z
twarzy i nieprzyjemne wspomnienia częściowo bezsennej nocy
zaczęły blaknąć.
Opierając się na kiju, ruszyła w kierunku miejsca, gdzie
zazwyczaj opuszczała wioskę i skręcała na leśną ścieżkę. Leżało
blisko szopy tkaczek.
– Kira! – zawołał kobiecy głos z wnętrza szopy.
Obejrzała się i zobaczyła, że to Marlena mimo wczesnej pory
już siedzi przy warsztacie.
Kira uśmiechnęła się, pomachała i zeszła z drogi, by powitać
kobietę.
– Brakuje nam ciebie! Maluchy, które teraz sprzątają, nie
nadają się do niczego. Okropne z nich lenie!
A jeden ukradł mi wczoraj drugie śniadanie. – Marlena
skrzywiła się z oburzenia, jej stopy na pedale zwolniły i Kira
zorientowała się, że kobieta ma ochotę na chwilę plotek. – To
właśnie on, paskudny maluch!
Kostki Kiry dotknął znajomy mokry nos. Sięgnęła w dół, by
podrapać Patyka, i zobaczyła Matta szczerzącego się do niej zza
narożnika szopy.
– Ty tam! – zawołała gniewnie Marlena i chłopiec cofnął się
natychmiast, znikając im z oczu.
– Marleno, czy znałaś takiego malucha, dziewczynkę Jo? –
spytała Kira, przypomniawszy sobie, że tkaczka mieszka na
Moczarach.
– Jo? – Kobieta wciąż zerkała na narożnik szopy w nadziei, że
zauważy Matta i na niego nakrzyczy. – Ty tam! – zawołała
ponownie, lecz Matt okazał się zbyt przebiegły i zbyt sprytny,
by odpowiedzieć.
– Tak. Podobno śpiewała.
– A, śpiewający maluch! Tak, znałażem ją, chociaż nie z
imienia, ale wszyscy znalim jej śpiew! Brzmiała jak ptak.
– Co się z nią stało?
Marlena wzruszyła ramionami, jej stopy znów zaczęły
naciskać pedał.
– Zabrali ją. Pewnie komuś oddali. Słyszałam, że osierociała.
– Pochyliła się naprzód i wyszeptała głośno: – Niektórzy
mówili, że poznała swe piosenki dzięki magii. Nikt jej nie uczył.
Po prostu same przychodziły. – Stopy kobiety znieruchomiały.
Gestem przywołała Kirę, by podeszła bliżej, po czym dodała
cicho: – Słyszałażem, że jej pieśni były pełne wiedzów. A
przecież to tylko maluch. Lecz kiedy śpiewała, słychać było
wiele o rzeczach, które jeszcze się nie wydarzyły. Nigdy nie było
mnie przy tym, tylko żem słyszała.
Marlena roześmiała się i jej stopy powróciły do szybkiego
rytmu, wprawiając mechanizm w miarowy ruch. Kira
pożegnała ją skinieniem głowy i ruszyła w stronę ścieżki.
Wkrótce znalazł się i Matt, wyskoczywszy zza drzewa, za
którym się schował. Kira obejrzała się, ale Marlena skupiła się
na pracy i zapomniała o nich obojgu.
– Idziesz dzisiaj ze mną? – spytała. – Myślałam, że nudzisz się
w chacie farbiarki.
– Dziś nie wolno ci tam iść – oznajmił w powagą Matt, potem
zerknął na psa i wybuchnął śmiechem. – Popatrz! Stary Patyk
próbuje złapać szczurkę!
Kira spojrzała i także się zaśmiała. Patyk pogonił małą
jaszczurkę do pnia drzewa i patrzył rozdrażniony, jak wspina
się poza jego zasięg. Podniósł się na tylne łapy, młócąc
przednimi w powietrzu.
Jaszczurka popatrzyła na niego, z jej pyszczka raz po raz
wysuwał się wilgotny, ostry języczek. Kira obserwowała jeszcze
chwilę, chichocząc, po czym obróciła się do Matta.
– Co to znaczy: nie wolno mi iść? Wczoraj odpuściłam przez
deszcz, ale dziś będzie na mnie czekać.
– Na nikogo nie będzie czekać – wyjaśnił Matt z powagą. –
Tuż po wschodzie słońca wzięli ją na Pole. Ciągacze ją zabrali.
Żem widział.
– Na Pole? O czym ty mówisz, Matt? Nie mogłaby dojść na
Pole ze swej chaty, to za daleko! Jest za stara! Poza tym po co
miałaby tam iść?
Matt wywrócił oczami.
– Nie mówiłżem, że poszła! Mówiłżem, że ją zabrali! Jest
martwa!
– Martwa? Annabella? Jak to możliwe?
Kirę oszołomiła ta wieść. Dwa dni wcześniej widziała się ze
staruszką, razem popijały napar.
Matt poważnie potraktował jej pytanie.
– O tak – odparł i rzucił się na ziemię na wznak, rozkładając
ręce, szeroko otworzył oczy i patrzył tępo w górę.
Patyk zaciekawiony trącił go pyskiem w szyję, lecz Matt nawet
nie drgnął.
Kira patrzyła poruszona na to groteskowe, lecz całkiem
udatne naśladownictwo śmierci.
– Nie rób tego, Matt – rzekła w końcu. – Wstań, nie rób tak.
Matt usiadł, wziął na kolana psa i uniósł głowę, patrząc
ciekawie na Kirę.
– Pewnie oddadzą ci jej rzeczy – oznajmił.
– Jesteś pewien, że to była Annabella?
Skinął głową.
– Widziałżem jej twarz, kiedy ją brali na Pole.
Na moment wykrzywił się w martwą maskę, patrząc pustymi
oczami.
Kira zagryzła wargę. Zawróciła ze ścieżki. Matt miał rację,
teraz nie powinna iść do lasu, ale nie wiedziała, dokąd się udać.
Mogłaby pewnie obudzić Thomasa, ale po co? Nawet nie
poznał starej farbiarki.
W końcu odwróciła się i spojrzała na wielki Gmach Rady, w
którym mieszkała. Teraz korzystała z drzwi w bocznym
skrzydle, dużymi frontowymi wchodziła do środka w dniu
rozprawy, tak wiele tygodni temu. Rada Opiekunów zapewne
nie spotka się dziś w wielkiej sali, gdzie odbywał się sąd. Ale
Jamison musi być gdzieś w środku. Postanowiła, że go
poszuka.
Będzie wiedział, co się stało. Powie jej, co robić.
– Nie, Matt – rzuciła, gdy maluch ruszył za nią.
Twarz mu pociemniała, wyczuł przygodę.
– Idź, obudź Thomasa – poprosiła Kira. – Powiedz mu, co się
stało, powiedz, że Annabella umarła, a ja poszłam poszukać
Jamisona.
– Jamisona? Kto to?
Kirę zdumiała niewiedza Matta. Jamison stał się tak ważną
częścią jej życia, że zapomniała, iż maluch nie znał jego
imienia.
– To opiekun, który pierwszy zaprowadził mnie do pokoju –
wyjaśniła. – Pamiętasz?
Bardzo wysoki, o ciemnych włosach? Byłeś z nami tego dnia.
Zawsze nosi jedną z rzeźb Thomasa – dodała – bardzo ładną, z
podobizną drzewa.
Matt pokiwał głową.
– Ja żem go widział! – oznajmił z zapałem.
– Gdzie?
Kira obejrzała się. Jeśli Jamison był w pobliżu, może znajdzie
go w jednym z warsztatów i nie będzie musiała szukać w
Gmachu Rady.
– Był tam i patrzył. Szedł obok, gdy ciągacze brali starą
farbiarkę na Pole – wyjaśnił chłopak.
A zatem Jamison już wiedział.
Na korytarzach jak zawsze panowały cisza i półmrok. Z
początku Kira starała się poruszać bezszelestnie, ukradkiem, i
zmuszała do możliwie najcichszych kroków, co trudno osiągnąć
z kijem i powłócząc nogą.
Potem uświadomiła sobie, że przecież się nie ukrywa, nic jej
nie grozi. Po prostu szukała mężczyzny, który od czasu śmierci
matki był jej mentorem. Gdyby chciała, mogłaby nawet zawołać
głośno jego imię, w nadziei że ją usłyszy i odpowie. Ale krzyki
wydały jej się niestosowne, toteż jedynie w milczeniu
wędrowała dalej korytarzem.
Tak jak podejrzewała, wielka sala była pusta. Wiedziała, że
używa się jej tylko przy szczególnych okazjach: w trakcie
corocznego zgromadzenia, rozpraw takich jak jej własna i
podczas innych uroczystości, których nigdy nie widziała.
Uchyliła odrobinę wielkie drzwi, zajrzała do środka i zawróciła,
by poszukać gdzie indziej.
Zastukała nieśmiało do kilkorga drzwi, w końcu zza jednych
odezwał się szorstki głos:
– Tak?
Otworzyła i ujrzała jednego z pomocnych, mężczyznę, którego
nie znała. Robił coś przy biurku.
– Szukam Jamisona – wyjaśniła Kira.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Tu go nie ma.
Sama też widziała.
– A wiesz, gdzie mógłby być? – spytała uprzejmie.
– Pewnie w skrzydle. – Pomocny znów skupił wzrok na pracy.
Wyglądało to, jakby sortował papiery.
Kira wiedziała, że „skrzydło” to miejsce, w którym mieszczą
się jej własne pokoje. To miało sens: pewnie Jamison właśnie
jej szuka, by poinformować o śmierci staruszki. Dziś rano
wyruszyła w drogę znacznie wcześniej niż zwykle, w nadziei że
zdoła nadrobić wczorajszy dzień zmarnowany przez ulewę.
Gdyby zaczekała, Jamison by ją znalazł, poinformował o
śmierci farbiarki, wyjaśnił, i nie czułaby się tak wstrząśnięta i
samotna.
– Przepraszam, ale czy mogę dotrzeć stąd do skrzydła, nie
wracając na zewnątrz budynku?
Pomocny niecierpliwie machnął ręką w lewo.
– Drzwi na końcu – rzucił.
Kira podziękowała mu, zamknęła za sobą jego biuro i ruszyła
na koniec długiego korytarza. Drzwi nie były zamknięte na
klucz, a kiedy je otworzyła, ujrzała znajome schody.
Zaledwie wczoraj, w czasie burzy schodziła po nich na
paluszkach z Thomasem i Mattem.
Wiedziała, że dotrze nimi na górne piętro, gdzie znajdzie
pokoje swój oraz Thomasa.
Stała bez ruchu, wytężając słuch. Pomocny mówił, że Jamison
zapewne przebywa gdzieś w skrzydle, ale niczego nie usłyszała.
Nie wiedzieć czemu, zamiast pójść schodami do siebie, Kira
została na parterze. Ruszyła w stronę załomu korytarza, za
którym ukrywali się z Thomasem poprzedniego dnia i zza
którego wyglądali, sprawdzając, skąd dobiega płacz. W ciszy i
pustce minęła to miejsce i zbliżyła się do drzwi zeszłego
popołudnia stojących otworem.
Oparła się o ścianę obok, przyciskając ucho do drewna. Przez
chwilę nasłuchiwała, ale ze środka nie dobiegał żaden dźwięk:
ani płacz, ani śpiew.
Po chwili nacisnęła klamkę. Drzwi jednak były zamknięte na
klucz. W końcu bardzo cicho zastukała.
Usłyszała z wnętrza szelest, a potem stłumiony odgłos
drobnych kroków na gołej podłodze.
Znów zapukała.
Odpowiedział jej jęk.
Uklękła przy drzwiach. Nie przyszło jej to łatwo ze względu na
kaleką nogę, przykucała jednak, aż w końcu jej usta zrównały
się z dziurką od klucza.
– Jo? – zawołała miękko.
– Przecie żem grzeczna – odparł przerażony, rozpaczliwy
głosik. – Ćwiczę.
– Wiem, że tak – odrzekła Kira przez dziurkę od klucza i
usłyszała ciche, stłumione szlochanie. – Jestem twoją
przyjaciółką, Jo, mam na imię Kira.
– Proszę, chcę do mamy – błagała dziewczynka. Wydawała się
bardzo mała.
Z jakiejś przyczyny Kira przypomniała sobie zagrodę
wzniesioną w miejscu jej dawnej chaty. Teraz zamykano tam
maluchy, strzeżone przez pierścień ciernistych krzaków.
Wydawało się to okrutne, ale przynajmniej nie były same,
miały siebie nawzajem i mogły wyglądać przez gęste liście i
zobaczyć otaczającą je wioskę.
Dlaczego ta mała tkwiła sama w zamkniętym pokoju?
– Wrócę tu! – zapewniła Kira cicho przez drzwi.
– Przyprowadzisz moją mamę? – głosik rozbrzmiewał blisko
dziurki, tak że Kira niemal czuła oddech.
Matt mówił, że oboje rodzice dziewczynki nie żyją.
– Wrócę tu – powtórzyła Kira. – Jo? Posłuchaj mnie.
Mała pociągnęła nosem. W oddali, gdzieś na wyższym piętrze
Kira usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi.
– Muszę iść – wyszeptała stanowczo. – Ale posłuchaj, Jo,
pomogę ci. Obiecuję. Teraz bądź cicho.
Nie mów nikomu, że tu byłam.
Wstała szybko. Ściskając w dłoni kij, wróciła na klatkę
schodową. Gdy dotarła na piętro i skręciła za róg, ujrzała
Jamisona. Stał w otwartych drzwiach jej pokoju. Ruszył
naprzód, powitał ją ze współczuciem i poinformował o śmierci
Annabelli.
Nagle ostrożna, Kira nie wspomniała o dziecku z dołu.
15.

– Popatrz! Urządzają mi miejsce do farbowania.


Dochodziło południe. Kira wskazała niewielki kawałek ziemi
pod oknem, leżący między Gmachem Rady a skrajem lasu.
Thomas podszedł do okna i wyjrzał – robotnicy zbudowali tam
coś, w czym Kira rozpoznała szopę; pod jej dachem
rozmieszczono już długie tyczki, na których miały się suszyć
rozwieszone mokre włóczki i nici.
– Jest lepsza niż wszystko, co miała – wyszeptała,
wspominając z żalem Annabellę. – Będzie mi jej brakowało –
dodała.
Wszystko wydarzyło się tak szybko. Śmierć Annabelli, jakże
nagła, a teraz, zaledwie dzień później, powstawało już nowe
miejsce do farbowania.
– Co to? – Thomas wskazał coś ręką.
Z boku robotnicy wykopali płytki dół. Teraz wbijali uchwyt, na
którym będzie można powiesić kotły.
– To na ognisko. Do wygotowywania barwników potrzebny
jest zawsze bardzo duży ogień. Och, Thomasie – westchnęła,
odwróciwszy się od okna. – Nigdy sobie nie przypomnę, jak
robić to wszystko.
– Przypomnisz sobie. Zapisałem każde słowo, wszystko, co mi
powiedziałaś. Będziemy po prostu powtarzać i powtarzać.
Popatrz! Co teraz przynoszą?
Znów obejrzała się i zobaczyła, jak robotnicy układają obok
nowej szopy wiązki suszonych roślin.
– Musieli zabrać wszystko, co Annabella rozwiesiła na belkach
w swojej chacie. Przynajmniej będę miała od czego zacząć.
Chyba rozróżnię rośliny, jeśli oczywiście z niewiedzy ich nie
pomieszali. – Nagle zachichotała, patrząc, jak jeden z mężczyzn
stawia na ziemi zakryty kocioł i z grymasem odrazy odwraca
twarz. – To żrak – wyjaśniła. – Strasznie śmierdzi.
Nie chciała powtarzać przy Thomasie brzydkiego słowa, ale
Annabella nazywała go swoją sikalnią, a jego zawartość okazała
się zaskakująco ważnym składnikiem w produkcji barwników.
Robotnicy zaczęli się schodzić wcześnie rano, przynosząc ze
sobą kotły, rośliny i sprzęt.
Jamison nadal był w pokoju Kiry, opisując jej wydarzenia
poprzedniego dnia. Wyjaśnił, że nagła śmierć często przychodzi
po ludzi w sędziwym wieku. Annabella zdrzemnęła się w
deszczowy dzień i już się nie ocknęła. To wszystko. Żadnej
tajemnicy.
Jamison zauważył z powagą, iż być może uznała, że
zakończyła swoje dzieło, ucząc Kirę.
– Czasami – dodał – tak właśnie zjawia się śmierć: ludzie
odchodzą, ukończywszy swe zadanie. I nie trzeba palić jej chaty
– dorzucił – bo nie choroba ją zabiła. Zostanie zatem na
miejscu i któregoś dnia, jeśli zechcesz, sama tam zamieszkasz,
oczywiście po tym, jak ukończysz swoje dzieło tutaj.
Kira pokiwała głową, przyjmując jego słowa. Nagle
uświadomiła sobie, że duch staruszki wciąż przebywa w jej
ciele.
– Potrzebuje kogoś, kto będzie przy niej czuwał –
przypomniała Jamisonowi. – Mogę pójść przy niej posiedzieć?
Zrobiłam tak z moją matką.
Ale Jamison odmówił. Brakowało czasu. Zbliżało się
zgromadzenie. Nie mogli stracić czterech dni, Kira musi zająć
się szatą i innym pozostawić czuwanie przy farbiarce.
Zatem Kirze pozostało zupełnie samej opłakiwać Annabellę.
Po wyjściu Jamisona siedziała w milczeniu, wspominając, jak
samotnie zdecydowała się żyć farbiarka, jak bardzo odsunęła
się od wioski. Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać: „Kto ją
znalazł? Skąd wiedzieli, że mają szukać?”.
– Thomasie, odejdź od okna. Muszę ci o czymś powiedzieć.
Niechętnie podszedł w miejsce, gdzie siedziała przy stole, a z
jego twarzy widziała, że wciąż słucha odgłosów budowy.
„Chłopcy”, pomyślała Kira. Zawsze interesowały ich takie
sprawy.
Gdyby był tu Matt, to kręciłby się na dole i próbował pomóc w
budowie, przeszkadzając wszystkim.
– Dziś rano... – zaczęła, ale widząc jego rozkojarzenie, rzuciła:
– Thomasie! Posłuchaj!
Uśmiechnął się szeroko i skupił na niej uwagę.
– Poszłam do pokoju na dole, tego, z którego słyszeliśmy płacz
malucha.
– I śpiew – przypomniał Thomas.
– Tak. I śpiew.
– Według Matta ona ma na imię Jo – dodał Thomas. –
Widzisz? Uważam. Po co tam poszłaś?
– Z początku szukałam Jamisona – wyjaśniła Kira – i
znalazłam się na tym piętrze.
Podeszłam zatem do drzwi, myśląc, że mogłabym zajrzeć do
środka i sprawdzić, czy małej nic nie jest. Ale były zamknięte!
Thomas pokiwał głową i najwyraźniej nie był zaskoczony.
– Moich drzwi nigdy nie zamykali na klucz – rzuciła Kira.
– Nie, bo byłaś już duża, miałaś dwie sylaby, gdy tutaj trafiłaś.
Ja jednak byłem mały.
Kiedy tu przybyłem, nadal nazywałem się Tom – odparł. –
Moje drzwi zamykali.
– Więzili cię tutaj?
Zmarszczył brwi, starając sobie przypomnieć.
– Niezupełnie. Myślę, że to miało mnie chronić i sprawić,
żebym bardziej uważał. Byłem mały, nie chciałem cały czas
pracować. – Uśmiechnął się. – No, chyba trochę
przypominałem Matta. Miałem ochotę na zabawę.
– Czy traktowali cię ostro? – Kira przypomniała sobie
brzmienie głosu Jamisona mówiącego do dziewczynki.
Chłopak zamyślił się.
– Surowo – rzekł w końcu.
– Ale Thomasie, ta mała z dołu, Jo, ona płakała. Szlochała.
Mówiła, że chce do mamy.
– Matt twierdzi, że jej matka umarła.
– Ona najwyraźniej o tym nie wie.
Thomas próbował odtworzyć w pamięci własną przeszłość.
– Mnie chyba powiedzieli o rodzicach, ale może nie od razu.
To było bardzo dawno temu. Pamiętam, jak ktoś przyprowadził
mnie tutaj i pokazał, gdzie jest wszystko i jak działa...
– Łazienka i gorąca woda – wtrąciła Kira z cierpkim
uśmiechem.
– Tak, właśnie. I wszystkie narzędzia. Byłem już rzeźbiarzem,
rzeźbiłem od bardzo dawna.
– Tak jak ja haftowałam i tkałam. A ta mała Jo...
– Tak – mruknął Thomas. – Matt mówił, że już śpiewała.
Kira z namysłem przygładziła fałdy spódnicy.
– Zatem każde z nas – powiedziała powoli – było już... nie
wiem, jak to nazwać.
– Artystą? – podsunął Thomas. – Nigdy nie słyszałem, by ktoś
wymawiał to słowo, ale przeczytałem je w kilku książkach. To
oznacza, no, kogoś, kto potrafi robić coś pięknego. Czy to
właściwe określenie?
– Tak, chyba tak. Mała tworzy pieśni i są piękne.
– Kiedy nie płacze... – zauważył.
– Czyli wszyscy jesteśmy artystami, każde z nas zostało
sierotą, a oni sprowadzili nas tutaj.
Zastanawiam się dlaczego. I, Thomasie, jest coś jeszcze. Coś
dziwnego.
– Słucham.
– Dziś rano rozmawiałam z Marleną, kobietą, którą poznałam
w szopie tkaczek. Mieszka na Moczarach i pamiętała Jo, choć
nie znała jej imienia. Pamiętała śpiewającą małą.
– Wszyscy na Moczarach znaliby takiego malucha.
Kira przytaknęła.
– Powiedziała... Jak to ujęła? – Próbowała przywołać z
pamięci słowa Marleny. – Powiedziała, że pieśni małej były
pełne wiedzów.
– Wiedzów?
– Takiego słowa użyła.
– O co jej chodziło?
– Mówiła, że mała wiedziała o rzeczach, które jeszcze się nie
wydarzyły. Że ludzie z Moczarów uważali, że to magia. Gdy o
tym mówiła, sprawiała wrażenie wystraszonej. I, Thomasie?
– Co? – spytał.
Kira zawahała się.
– Pomyślałam wtedy o tym, co czasem dzieje się z moją
tkaniną. Tą małą. – Otworzyła skrzyneczkę, którą jej
podarował, i wyjęła strzępek materiału. – Mówiłam ci, że do
mnie przemawia. I pamiętam, jak wspomniałeś, że masz
kawałek drewna, który robi to samo.
– Tak. Z czasów gdy byłem maluchem i dopiero zaczynałem
rzeźbić. Leży na półce.
Pokazywałem ci go.
– Czy to może być to samo? – spytała ostrożnie Kira. – Czy to
może być to, co Marlena nazwała wiedzami?
Thomas popatrzył na nią i na tkaninę leżącą bez ruchu w jej
dłoni. Zmarszczył brwi.
– Ale dlaczego? – zapytał w końcu.
Kira nie znała odpowiedzi.
– Może to coś, co wyróżnia artystów? – Spodobało jej się
brzmienie nowo poznanego słowa. – Jakaś wyjątkowa,
magiczna wiedza.
Thomas skinął głową i wzruszył ramionami.
– Cóż, w sumie to nie ma znaczenia. Każdemu z nas dobrze się
teraz żyje. Mamy lepsze narzędzia niż wcześniej. Dobre
jedzenie. Pracę do wykonania.
– Ale mała z dołu wciąż szlocha i szlocha, a oni nie
wypuszczają jej z pokoju. – Kira przypomniała sobie złożoną
obietnicę. – Thomasie, powiedziałam jej, że wrócę. I że jej
pomogę.
Zerknął na nią powątpiewająco.
– Opiekunom raczej się to nie spodoba.
Kira znów przypomniała sobie surowość dźwięczącą w głosie
Jamisona, a także głośne trzaśnięcie drzwi.
– Nie, chyba nie – zgodziła się. – Ale nocą zakradnę się tam,
kiedy będą myśleli, że wszyscy śpimy.
Tyle że... – Mina jej zrzedła.
– Tyle że co?
– Jest zamknięta. Nie dostanę się do środka.
– Owszem, dostaniesz – stwierdził Thomas.
– Jak?
– Mam klucz – oznajmił.

I rzeczywiście miał, pokazał jej go w swoim pokoju.


– To było bardzo dawno temu – wyjaśnił. – Siedziałem tu w
zamknięciu wśród mnóstwa świetnych narzędzi. No i
wyrzeźbiłem klucz. Okazało się to całkiem łatwe. Zamek w
drzwiach jest bardzo prosty.
I – dodał, przesuwając palcem po misternych rzeźbieniach –
pasuje do wszystkich drzwi. Wszystkie zamki są identyczne.
Wiem, bo sprawdzałem. Wypuszczałem się nocą i krążyłem po
korytarzach, otwierając kolejno drzwi. Wówczas wszystkie
pokoje były puste.
Kira pokręciła głową.
– Naprawdę byłeś łobuziakiem, co?
Thomas uśmiechnął się szeroko.
– Mówiłem ci. Zupełnie jak Matt.
– Dziś w nocy. – Kira nagle spoważniała. – Pójdziesz ze mną?
Thomas przytaknął.
– No dobra – zgodził się. – Dziś w nocy. Dziś.
16.

Nadszedł wieczór. Kira wyglądała przez okno w pokoju


Thomasa na nędzną wioskę i słuchała chaotycznego zgiełku,
gdy robotnicy w różnych szopach kończyli dzisiejsze obowiązki.
W głębi ulicy rzeźnik chlusnął wodą z naczynia na kamienne
stopnie swojego kramu, bez skutku próbując uprzątnąć
nawarstwiony brud. Bliżej kobiety opuszczały szopę tkaczek, w
której spędziła tak wielką część dzieciństwa.
Zastanawiała się z uśmiechem, gdzie podziewał się Matt
podczas kończącego się właśnie dnia pracy.
Wyznaczony do sprzątania, pewnie kręcił się z kolegami,
psocąc i kradnąc drugie śniadania kobiet.
Ze swego miejsca w oknie nie zauważyła ani śladu jego ani
psa. Od rana ich nie widziała.
Czekała tu z Thomasem jeszcze długo po zmierzchu. Pomocni
zebrali już tace po posiłku, w końcu w całym budynku zapadła
cisza, dobiegający z wioski gwar także umilkł.
– Thomasie – poleciła Kira – weź ze sobą swój kawałek
drewna. Ten wyjątkowy. Ja mam przy sobie swój materiał.
– Dobrze. Ale po co?
– Nie wiem dokładnie. Uważam, że powinniśmy.
Thomas zdjął z najwyższej półki małe rzeźbione drewienko i
schował do kieszeni. W drugiej miał rzeźbiony klucz.
Razem ruszyli słabo oświetlonym korytarzem w kierunku
schodów.
Idący z przodu Thomas wyszeptał:
– Ciii.
– Przepraszam – półgłosem odpowiedziała Kira. – Mój kij
hałasuje, ale bez niego nie dam rady chodzić.
– Zaczekaj.
Zatrzymali się przy jednej z pochodni na ścianach. Thomas
oddarł skrawek swojej luźnej koszuli i zręcznie obwiązał nim
koniec kija Kiry. Materiał tłumił uderzenia drewna o płyty
posadzki.
Oboje szybko zeszli schodami i dotarli do drzwi pokoju, w
którym mieszkała Jo. Tam przystanęli, nasłuchując, niczego
jednak nie usłyszeli. Dłoń Kiry tkwiąca w kieszeni nie wyczuła
ostrzeżenia skrawka tkaniny. Skinęła głową do Thomasa, który
w milczeniu wsunął w zamek wielki klucz i przekręcił,
otwierając drzwi.
Kira wstrzymała oddech, bo bała się, że nocą w pokoju małej
może sypiać też pomocny.
Ale w pomieszczeniu oświetlanym jedynie wpadającym przez
okno słabym blaskiem księżyca stało tylko jedno małe łóżko, na
którym leżała dziewczynka pogrążona w głębokim śnie.
– Zostanę przy drzwiach i popatrzę – wymamrotał Thomas. –
Ona cię zna, a przynajmniej twój głos.
Ty ją obudź.
Kira podeszła do łóżka i usiadła na brzegu, opierając obok kij.
Delikatnie dotknęła chudego ramionka.
– Jo – szepnęła łagodnie.
Główka o długich splątanych włosach odwróciła się
niespokojnie. Po chwili mała otworzyła oczy i spojrzała z
nagłym lękiem.
– Nie, zostaw! – krzyknęła, odpychając rękę Kiry.
– Ciii – wyszeptała Kira. – To ja, pamiętasz? Rozmawiałyśmy
przez drzwi. Nie bój się.
– Chcę do mamy – zawodziła dziewczynka.
Była bardzo mała. Znacznie mniejsza od Matta, ledwie odrosła
od ziemi. Kira przypomniała sobie siłę słyszanego śpiewu i
zdumiała się, iż dobywał się on z tej drobnej, przerażonej
kruszyny.
Podniosła ją, przytuliła i zaczęła się kołysać w przód i w tył.
– Ciii – mruczała. – Ciii, już dobrze, jestem twoją
przyjaciółką. A widzisz tamtego chłopaka? Ma na imię Thomas,
to też twój przyjaciel.
Stopniowo mała uspokajała się, otwarła oczy i wsunęła kciuk
do buzi.
– Słuchałażem ciebie przez dziurę – powiedziała, nie
wyjmując palca z ust.
– Tak, przez dziurkę od klucza. Szeptałyśmy do siebie.
– Znasz moją mamę? Możesz ją przyprowadzić?
Kira pokręciła głową.
– Nie, niestety nie mogę. Ale będę tutaj, mieszkam na górze i
Thomas też.
Chłopak podszedł bliżej i ukląkł przy łóżku. Mała przyglądała
mu się podejrzliwie, mocniej przywarłszy do Kiry. Wskazał
ręką sufit.
– Mieszkam dokładnie nad tobą – powiedział łagodnie – i cię
słyszę.
– Słyszysz moje śpiewy?
Uśmiechnął się.
– Tak, bardzo pięknie śpiewasz.
Dziewczynka skrzywiła się.
– Ciągle każą mi się uczyć nowych.
– Nowych pieśni? – wtrąciła Kira.
Jo przytaknęła z nieszczęśliwą miną.
– Ciągle i ciągle, każą, żeby wszystko zapamiętać. Moje stare
piosenki sami przychodzili, ale teraz napychają mi głowę
nowymi rzeczami i okropnie mnie boli. – Potarła potarganą
czuprynę i westchnęła.
Było to dziwnie dorosłe westchnienie, na które Kira
uśmiechnęła się współczująco.
Thomas rozglądał się po pokoju wyposażonym w wiele mebli
identycznych z tymi na górze. Łóżko.
Wysoka, drewniana komoda. Stół i dwa krzesła.
– Jo, umiesz się dobrze wspinać? – spytał nagle.
Zmarszczyła czoło i wyjęła palec z buzi.
– Na Moczarze czasem żem się wspinała na drzewa, ale mama
bije mnie, jak to robię. Mówi, że se połamię nogi, a wtedy
zabiorą mnie na Pole.
Thomas przytaknął z powagą.
– Tak, to pewnie prawda i matka nie chciała, żebyś zrobiła
sobie krzywdę.
– Kiedy ciągacze wezmą cię na Pole, to już nigdy nie wrócisz.
Zabiorą cię bestie. – Kciuk wrócił na miejsce.
– Ale popatrz, Jo, gdybyś mogła wspiąć się na to. – Thomas
wskazał komodę, a okrągłe oczy podążyły za jego palcem. Mała
przytaknęła. – Gdybyś uniosła się wysoko na palcach i miała
jakieś narzędzie, mogłabyś stuknąć w sufit, a ja bym cię
usłyszał. – Na ten pomysł dziewczynka uśmiechnęła się
szeroko. – Nie wolno tego robić dla zabawy – dodał szybko
Thomas – ale tylko gdybyś naprawdę nas potrzebowała.
– Mogę spróbować? – spytała z zapałem Jo.
Kira postawiła ją na podłodze. Jak zwinne zwierzątko mała
wdrapała się z krzesła na stół, a z niego na komodę. Tam
stanęła triumfalnie; spod tkanej nocnej koszuli wystawały
chude nóżki.
– Potrzebne nam jakieś narzędzie – wyszeptał Thomas,
rozglądając się dokoła.
Przypomniawszy sobie swoją kwaterę, Kira zajrzała do
łazienki. Tak jak przypuszczała, na półce obok umywalni leżała
gruba szczotka z drewnianą rączką.
– Spróbuj tego. – Podała ją małej.
Młodziutka śpiewaczka z szerokim uśmiechem wyciągnęła
rękę i postukała uchwytem szczotki w sklepienie.
Thomas zdjął ją z komody i posadził na łóżku.
– No i proszę. Gdybyś nas potrzebowała, Jo, masz już sygnał.
Ale nie rób tego dla zabawy, tylko gdybyś naprawdę wymagała
pomocy.
– A my będziemy cię odwiedzać, nawet jeśli nie zastukasz –
dodała Kira. – Kiedy pomocni pójdą spać. – Otuliła małą
kołdrą. – Thomasie, odłóż to na miejsce, dobrze? – Podała mu
szczotkę. – Teraz musimy już iść – poinformowała małą Jo. –
Ale czy poczujesz się lepiej, wiedząc, że na górze masz
przyjaciół?
Dziewczynka przytaknęła, wsuwając do buzi mokry kciuk.
Kira przygładziła kołdrę.
– W takim razie dobranoc.
Przez chwilę siedziała na łóżku. Gdzieś w jej głowie
przebudziło się mętne wspomnienie czegoś jeszcze, co powinna
zrobić. Czegoś z czasów, gdy sama była maleńka i matka kładła
ją do łóżka.
Kierowana intuicją pochyliła się nad dziewczynką. Co takiego
robiła wtedy matka? Kira przycisnęła wargi do czoła Jo w
obcym, lecz w jej przekonaniu dziwnie stosownym geście.
Dziewczynka zamruczała z zadowoleniem, przykładając usta
do twarzy Kiry.
– Buziaczek – wyszeptała. – Jak od mamy.
Na górze Kira i Thomas rozstali się na korytarzu i wrócili do
swoich pokojów. Było już późno, a jak zawsze rano mieli zacząć
pracę i musieli się wyspać.
Szykując się do snu, Kira pomyślała o przerażonej, samotnej
dziewczynce. Jakich pieśni kazali jej się uczyć? Dlaczego w
ogóle się tu znalazła? Zwykle osierocony maluch trafiał do
innej rodziny.
O tym samym rozmawiali poprzedniego dnia z Thomasem i
odpowiedzią zdawał się wniosek, do jakiego doszli: wszyscy
troje byli artystami, twórcami pieśni, drewnianych rzeźb i
haftowanych wzorów. Ponieważ byli artystami, mieli wartość,
której nie pojmowała. Ze względu na tę wartość całą trójkę
dobrze karmiono, zapewniono jej wygody i pielęgnowano.
Wyszczotkowała włosy i zęby i położyła się do łóżka. Przez
otwarte okno do środka wpadał wietrzyk, w dole widziała na
wpół ukończoną budowę, która wkrótce miała stać się jej
ogrodem kolorów, ogniskiem i szopą. Po drugiej stronie pokoju
w ciemności dostrzegła złożony, owinięty kształt na stole
roboczym: szatę śpiewaka.
I nagle Kira pojęła, że choć nikt nie zamyka jej drzwi na klucz,
tak naprawdę nie jest wolna. Jej życie ograniczało się do tych
rzeczy i tej pracy. Traciła radość, którą kiedyś czuła, gdy
kolorowe nici nabierały w jej dłoniach kształtów, kiedy wzory
pojawiały się w głowie i należały tylko do niej. Szata do niej nie
należała, choć dzięki pracy uczyła się zapisanej na niej historii.
Teraz sama niemal umiałaby ją opowiedzieć, bo przesuwała
po niej palcami, tak bardzo skupiona przez tak wiele dni. Lecz
nie tego pragnęły jej dłonie i serce.
Thomas, choć się nie skarżył, wspomniał o bólach głowy, które
dręczyły go po wielu godzinach pracy. Podobnie mała
śpiewaczka z dołu. „Napychają mi głowę nowymi rzeczami”,
skarżyła się.
Pragnęła wolności, by móc śpiewać własne pieśni, jak
wcześniej.
Kira też jej łaknęła. Chciała, by jej ręce uwolniły się od szaty i
znów mogły tworzyć własne wzory.
Nagle zapragnęła opuścić to miejsce mimo jego wygód i
powrócić do wcześniejszego życia. Ukryła twarz pod kołdrą i po
raz pierwszy zapłakała z rozpaczy.
17.

– Thomasie, pracowałam ciężko cały ranek, ty także.


Przejdziesz się ze mną? Chcę ci coś pokazać.
Było południe. Oboje zjedli właśnie drugie śniadanie.
– Chcesz zejść i sprawdzić, jak idzie robotnikom? Pójdę z
tobą.
Thomas odłożył na bok narzędzie do rzeźbienia, po które tyle
co sięgnął. Kira znów zauważyła z podziwem, jak misterna była
jego praca nad laską śpiewaka. Wygładzał właśnie szorstkie
miejsca wytartych pradawnych zdobień i odtwarzał
niewiarygodnie drobne krawędzie i krzywizny. Bardzo
przypominało to pracę, którą jej przydzielono, naprawę szaty
śpiewaka. A cała górna część laski była pozbawiona ozdób:
gładkie, nietknięte drewno, jakże podobne to niewyszytej
tkaniny na ramionach szaty.
Kira w swej pracy powoli zbliżała się do owego miejsca i nagle
pojęła, że Thomas także.
– Co tutaj wyrzeźbisz? – Wskazała niezdobiony fragment.
– Nie wiem. Uprzedzili, że mi powiedzą.
Patrzyła, jak ostrożnie kładzie laskę na stole.
– Tak naprawdę – powiedziała – jeśli chcesz obejrzeć postępy
robotników, pójdę tam z tobą później.
Czy najpierw wybierzesz się tam, dokąd ja chcę?
Thomas przytaknął pogodnie.
– To znaczy dokąd?
– Na Moczary – wyjaśnił Kira.
Zerknął na nią pytająco.
– W to brudne miejsce? Po co chcesz tam iść?
– Bo nigdy tam nie byłam. Chcę zobaczyć, gdzie mieszkała Jo,
Thomasie.
– I wciąż mieszka Matt – przypomniał.
– Tak, Matt także. Zastanawiam się, gdzie się podziewa –
dodała niespokojnie. – Od dwóch dni go nie widziałam. A ty?
Pokręcił głową.
– Może znalazł inne źródło jedzenia? – podsunął ze
śmiechem.
– Matt mógłby nam pokazać, gdzie mieszkała Jo. Może nawet
zdołałabym coś jej przynieść. Może miała zabawki. Czy kiedy tu
przybyłeś, pozwolili ci zabrać jakieś rzeczy?
Zaprzeczył.
– Tylko moje kawałki drewna. Nie chcieli, żebym się
rozpraszał.
Kira westchnęła.
– Jest taka mała, powinna mieć zabawkę. Może mógłbyś
wyrzeźbić jej lalkę, a ja uszyłabym dla niej sukieneczkę.
– Chyba mógłbym. – Thomas wręczył Kirze jej kij. –
Ruszajmy – dodał. – Pewnie po drodze znajdziemy Matta. Albo
on nas.
Razem opuścili budynek, przecięli plac i powędrowali
zatłoczoną drogą. Przy szopie tkaczek Kira przystanęła,
powitała kobiety i spytała o Matta.
– Nie widziałam go! I bardzo dobrze – odparła jedna z
robotnic. – Bezużyteczny włóczęga.
– Kiedy do nas wrócisz, Kiro? – spytała druga. – Przydałaby
nam się twoja pomoc. Jesteś już dość duża, żeby siąść do
warsztatu! Po śmierci matki potrzebujesz pracy!
Lecz inna kobieta zaśmiała się głośno i wskazała czysty, nowy
strój Kiry.
– Ona już nas nie potrzebuje!
Warsztaty ożyły z grzechotem. Kira odwróciła się.
W pobliżu usłyszała dziwnie znajomy i przerażający dźwięk,
ciche warczenie. Obejrzała się szybko, podświadomie oczekując
widoku groźnego psa albo czegoś gorszego. Lecz ów dźwięk
dobiegał z grupki kobiet stłoczonych obok kramu rzeźnika.
Widząc, jak na nie patrzy, wybuchnęły śmiechem. Pośród nich
dostrzegła Vandarę. Kobieta o przeciętej blizną szyi odwróciła
się plecami do Kiry, która znów usłyszała warknięcie: ludzkie
naśladowanie bestii.
Pochyliła głowę i pokuśtykała obok nich, nie zwracając uwagi
na okrutne śmiechy.
Thomas ją wyprzedził – zobaczyła go daleko za rzeźnikiem.
Zatrzymał się nieopodal grupki bawiących się w błocie
chłopców.
– Nie wiem – mówił właśnie jeden, gdy się zbliżyła. – Daj
monetę, a może go znajdę.
– Spytałem ich o Matta – wyjaśnił Thomas – ale twierdzą, że
go nie widzieli.
– Myślisz, że mógł się rozchorować? – rzuciła z lękiem Kira. –
Ciągle leci mu z nosa.
Może nie powinniśmy byli go kąpać, przywykł do swej
warstwy brudu.
Chłopcy taplający się na bosaka w błocie słuchali z uwagą.
– Matt to najsilniejszy z silnych – odparł jeden z nich. – Nigdy
nie choruje.
Mniejszy otarł własny zasmarkany nos grzbietem dłoni.
– Mama na niego krzyczała. Słyszałżem ją. I rzuciła
kamieniem, a on się śmiał i pobiegł.
– Kiedy? – spytała zakatarzonego Kira.
– Nie wiem – odparł. – Może dwa dni od dziś.
– Tak! – wtrącił inny. – Tak było! Dwa dni od dziś, też żem to
widział! Mama rzuciła w niego kamieniem, bo zabrał jedzenie.
Mówił, że rusza na wyprawę.
– Nic mu nie jest, Kiro – pocieszył ją Thomas i razem
pomaszerowali dalej. – Potrafi o siebie zadbać lepiej niż
większość dorosłych. Tutaj. Tu chyba skręcamy.
Pokuśtykała za nim nieznajomą, wąską dróżką. Tu chaty stały
bliżej siebie i skraju lasu, tak blisko, że ocieniały je drzewa, a
wokół pachniało wilgocią i zgnilizną. Dotarli do cuchnącego
strumienia i przeszli na drugi brzeg po śliskim, prymitywnym
mostku z drewnianych kłód.
Thomas podał jej rękę; most był zdradliwy, zwłaszcza przy
niesprawnej nodze, i Kira bała się, że spadnie do wody,
płytkiej, ale gęstej od brudu.
Na drugim brzegu strumienia, za bujnymi trującymi
zaroślami oleandrów, tak bardzo groźnymi dla maluchów, leżał
obszar zwany Moczarami. Pod pewnymi względami
przypominał miejsce, które Kira zwała domem: niewielkie
chaty, zbite razem, nieustający płacz dzieci, smród dymu z
ognisk, gnijącego jedzenia i niemytych ludzi. Tu jednak było
ciemniej, niebo przesłaniały gęste drzewa, a w ciężkim od
wilgoci powietrzu rozchodził się odór choroby.
– Czemu takie okropne miejsce musi istnieć? – wyszeptała do
Thomasa. – Dlaczego ludzie muszą tu żyć?
– Tak już jest – odparł, marszcząc czoło. – I zawsze było.
W umyśle Kiry pojawiła się nagła wizja. Szata. Szata
opowiadała, jak było zawsze, i Thomas nie miał racji. Istniały
czasy – jakże dawno temu – gdy życie ludzi było złociste i
zielone. Dlaczego znów nie mogły nastać podobne czasy?
Zaczęła mu to opisywać.
– Thomasie – podsunęła – ty i ja. To my wypełnimy puste
miejsca. Może zdołamy coś zmienić?
Zobaczyła jednak, jak na nią patrzy, a w jego oczach
dostrzegła powątpiewanie i rozbawienie.
– O czym ty mówisz? – Nie rozumiał. I może nigdy nie
zrozumie.
– O niczym – Kira pokręciła głową.
Gdy tak szli, wokół zapadła złowieszcza cisza i Kira
uświadomiła sobie, że śledzi ich wiele par oczu. W ciemnych
drzwiach stały kobiety obserwujące ich podejrzliwie. Kuśtykała
dalej, starając się znaleźć drogę wśród zasłanych śmieciami
kałuż na ścieżce. Wciąż czuła na sobie wrogie spojrzenia i
dotarło do niej, że wędrówka bez celu po tym obcym,
nieprzyjaznym miejscu nie ma sensu.
– Thomasie – szepnęła – musimy kogoś spytać.
Zatrzymał się, a ona obok, i przez chwilę stali niepewnie na
ścieżce.
– Po coście przyszli?! – zawołał z otwartego okna szorstki
głos.
Kira uniosła wzrok i ujrzała zieloną jaszczurkę zsuwającą się
po pędach na parapet. Zza rozedrganych, mokrych liści
wyglądała wychudzona twarz kobiety tulącej w ramionach
malucha.
W pobliżu nie dostrzegli mężczyzn. Uświadomiła sobie, iż
wszyscy pracują, głównie jako ciągacze i kopacze, i ulżyło jej, bo
pamiętała dobrze, jak ją chwycił jeden z nich tamtego dnia
podczas rozdawania broni.
Przecisnęła się przez kolczaste krzewiny i podeszła bliżej okna.
Za nim dostrzegła ciemne wnętrze chaty, gdzie stało kilkoro
innych dzieci, półnagich, patrzących na nią tępymi,
przerażonymi oczami.
– Szukam chłopca imieniem Matt – odparła uprzejmie. –
Wiesz może, gdzie mieszka?
– Co mi za to dasz?
– Dam? Przykro mi. – Kirę zaskoczyło to pytanie. – Nie mam
niczego, co mogłabym dać.
– Nic do jedzenia?
– Nic. Przepraszam. – Uniosła ręce, pokazując, że są puste.
– Ja mam jabłko. – Thomas podszedł do niej i ku zdumieniu
Kiry wyciągnął z kieszeni ciemnoczerwony owoc. – Zostawiłem
je z drugiego śniadania – wyjaśnił, zniżając głos, i podał je
kobiecie.
Chuda ręka sięgnęła ku nim przez otwarte okno i chwyciła
jabłko. Kobieta wgryzła się w nie i zaczęła odwracać.
– Zaczekaj! – zawołała Kira. – W której chacie mieszka Matt?
Możesz nam powiedzieć?
Proszę.
Kobieta spojrzała na nią z pełnymi ustami.
– Trochę dalej – odparła, przeżuwając głośno. Maluch w jej
ramionach spróbował złapać nadgryzione jabłko, a ona
odtrąciła jego ręce. Pokazała głową. – Rośnie tam pęknięte
drzewo.
Kira podziękowała.
– I proszę, jeszcze jedno – rzekła błagalnie. – Co możesz nam
powiedzieć o małej Jo?
Twarz kobiety zmieniła się, ale Kira nie potrafiła
zinterpretować jej wyrazu. Przez moment po chudym,
zgorzkniałym obliczu przemknął cień radości, potem powróciła
beznadzieja.
– Śpiewająca dziewczynka – wyszeptała ochryple kobieta. –
Zabrali ją, zabrali ją stąd.
Odwróciła się szybko i zniknęła w mrocznym wnętrzu chaty.
Jej dzieci zaczęły płakać i przepychać się do jedzenia.

Poskręcane drzewo umierało, rozszczepione niemal do ziemi i


próchniejące. Kiedyś może rodziło owoce, teraz jednak gałęzie
miało połamane, dyndające pod dziwnymi kątami, tu i tam
pozostały na nich zbrązowiałe resztki liści.
Mała chata za drzewem też sprawiała wrażenie podupadłej i
zaniedbanej, ze środka jednak dobiegały głosy: kobieta
mówiąca szorstko i odpowiadające jej dziecko o ostrym
języczku, mówiące gniewnym, złośliwym tonem.
Thomas zastukał. Głosy ucichły i w końcu drzwi uchyliły się
lekko.
– Kim wy są? – spytała bez ogródek kobieta.
– Przyjaciółmi Matta – wyjaśnił Thomas. – Jest w domu? Nic
mu się nie stało?
– Kto to, mamo? – zawołał dziecięcy głosik.
Kobieta w milczeniu przyjrzała się Thomasowi i Kirze; nie
odpowiedziała.
– Czy Matt jest w domu?! – huknął w końcu Thomas.
– Co znowu zrobił? Co wam do niego? – rzuciła kobieta, a jej
oczy zalśniły nieufnie.
– Uciekł! I zabrał jedzenie! – krzyknął do nich maluch; obok
kobiety pojawiła się jego głowa zwieńczona potarganą czupryną
gęstych włosów. Pchnięciem szerzej otworzył drzwi.
Kira ze zgrozą zajrzała do środka ciemnej chaty. Wywrócony
dzbanek leżał na stole w kałuży gęstego płynu, w którym
pełzały robaki. Maluch przy drzwiach jednym palcem dłubał w
nosie, a drugim się drapał, patrząc na nich. Jego matka
zakasłała głucho i splunęła na ziemię.
– Wiecie, dokąd poszedł?
Kira starała się nie pokazać po sobie, jak bardzo wstrząsnęły
nią warunki życia tych ludzi.
Kobieta pokręciła głową i znów zakasłała.
– Cieszę się, że się wyniósł – odparła, odepchnęła malucha na
bok i zatrzasnęła ciężkie drewniane drzwi.
Po chwili Kira z Thomasem odwrócili się od nich, ale za
plecami usłyszeli skrzypienie.
– Panienko? Wiem, dokąd Matt poszedł – oznajmił maluch.
Mimo wyzwisk matki wybiegł z domu i stanął obok nich. Był
niewątpliwie bratem Matta, miał te same jasne, psotne oczy.
Czekali.
– Co mi dacie? – Znów sięgnął palcem do nosa.
Kira westchnęła. Najwyraźniej całe życie na Moczarach
opierało się na wymianie. Nic dziwnego, że Matt tak świetnie
sobie radził z różnymi kombinacjami i był taki pomysłowy.
Spojrzała bezradnie na Thomasa.
– Nie mamy dla ciebie niczego – wyjaśniła maluchowi.
Przyjrzał jej się z uznaniem.
– A to tutaj, panienko? – Wskazał na szyję Kiry.
Dotknęła rzemyka, z którego zwisał błyszczący kamyk.
– Nie – odparła i w ochronnym geście zasłoniła dłonią
wisiorek. – Należał do mojej matki. Nie mogę ci go dać.
Ku jej zdumieniu pokiwał głową, jakby akceptował sens jej
słów.
– To może to. – Wyciągnął palec w kierunku jej włosów.
Kira przypomniała sobie, że tego ranka związała je z tyłu, jak
to często robiła, zwykłym, bezwartościowym rzemieniem.
Rozplątała go szybko i podała.
Maluch chwycił go i wcisnął do kieszeni; wyraźnie zadowoliła
go ta zapłata.
– Nasza mama tak bardzo wlała Mattowi, że cały krwawił jak
nie wiem, więc razem z Patysiem poszli na wyprawę i nie
wrócili, nie na Moczarę. Matt ma przyjaciół, którzy się nim
opiekują i nigdy nie leją! I dają mu jedzenie.
Thomas zaśmiał się cicho.
– A także wciąż każą się kąpać – dodał, choć malec patrzył na
niego, nie rozumiejąc ani słowa.
– Ale przecież on mówił o nas – zauważyła Kira. – To my
jesteśmy tymi przyjaciółmi. – Przeraziła się. – Jeśli próbował
przyjść do nas, to gdzie jest? Dwa dni temu opuścił dom i odtąd
nikt go nie widział.
Zna przecież drogę do...
– On i Patyk – przerwał jej brat Matta – poszli najpierw gdzie
indziej, po prezent dla jego przyjaciół.
To ty, panienko? I ty? – Zerknął na Thomasa. Przytaknęli. –
Matt mówi, że prezent znaczy, że lubisz tego kogoś najlepiej ze
wszystkich.
Kira westchnęła z irytacją.
– Nie, to nie tak. Prezent... – Poddała się. – Nieważne.
Powiedz nam, dokąd poszedł.
– Po błękit dla ciebie.
– Błękit? O czym ty mówisz?
– Nie wiem, panienko, ale Matt tak mówił. Że tamój mają
błękit i on trochę ci przyniesie.
Kobieta znów pojawiła się w otwartych drzwiach i piskliwym,
gniewnym głosem zawołała malucha, który wycofał się do
środka. Thomas i Kira ruszyli w drogę powrotną błotnistą
ścieżką prowadzącą do wioski. Milczący obserwatorzy wciąż
tkwili w drzwiach, w cuchnącym powietrzu nadal wisiała
wilgoć.
– Kiedy Matt zniknął – wyszeptała do Thomasa Kira –
zastanawiałam się, czy nie odkryjemy, że i jego zabrali, jak Jo.
– Gdyby go zabrali – odpowiedział Thomas – wiedzielibyśmy,
gdzie jest. Mieszkałby z nami w Gmachu Rady.
Kira skinęła głową.
– I z Jo. Choć może gdzieś go zamknęli jak ją. To by mu się nie
spodobało.
– Matt jakoś by się uwolnił – oznajmił Thomas. – Poza tym –
dodał, pomagając Kirze ominąć kałużę, w której pływał martwy
szczur – obawiam się, że nie chcieliby Matta. Zależy im tylko
na ludziach z talentami, a on go nie ma.
Kira pomyślała o psotnym chłopcu, o jego szczodrości i
śmiechu, przywiązaniu do małego psa.
Wyobraziła go sobie teraz, gdziekolwiek był, jak wędruje, by
zdobyć prezent dla przyjaciół.
– Och, Thomasie – szepnęła – on ma talent. Wie dokładnie,
jak sprawić, abyśmy uśmiechali się i śmiali.
W tym okropnym miejscu jednak nie usłyszeli nawet odrobiny
śmiechu ani jakiejkolwiek historii.
Wędrując tak pośród przeraźliwej biedy, Kira przypomniała
sobie zaraźliwy chichot Matta. Myślała też o niezwykłej
czystości głosu małej śpiewaczki i o tym, że ta dwójka musiała
stanowić jedyne radosne elementy życia tutaj. Teraz jednak
zabrano stąd Jo, a Matt odszedł.
Zastanawiała się, dokąd wyruszył, zupełnie sam, jedynie w
towarzystwie psa, szukając błękitu.
18.

Zbliżał się dzień zgromadzenia. Wyraźnie czuło się to w


wiosce – ludzie kończyli swoje prace i opóźniali rozpoczęcie
nowych. Kira zauważyła, że w szopie tkaczek składano i
porządkowano tkaniny, lecz nie zakładano nowych wątków na
warsztaty.
Zrobiło się też ciszej, jakby ludzie zajęci przygotowaniami nie
chcieli tracić czasu na zwyczajowe kłótnie.
Niektórzy się myli.
Thomas w swoim pokoju wciąż od nowa starannie polerował
laskę śpiewaka. Używał gęstych olejów, wcierał je w drewno
miękką szmatką. Gładkie i złociste powoli zaczynało jaśnieć
własnym światłem i roztaczać wokół miły zapach.
Matt nie wrócił. Od jego zniknięcia minęło wiele dni. Nocą,
przed zaśnięciem, Kira ściskała w palcach skrawek tkaniny,
który tak często koił jej lęki, a nawet odpowiadał na pytania.
Owijała go wokół palców, koncentrując się na Matcie:
wyobrażała sobie roześmianego chłopca i szukała odczucia,
gdzie może być i czy jest bezpieczny. Z tkaniny promieniowała
otucha, pociecha, ale nie odpowiedź.
Od czasu do czasu słyszeli za dnia głos małej śpiewaczki Jo.
Przestała płakać, najczęściej ich uszu dobiegały powtarzane raz
po raz te same frazy, choć czasami jakby dawano jej chwilę
swobody i wówczas wysoki, liryczny głos nucił melodie, od
których Kirze zapierało dech w piersi.
Nocami zakradała się z kluczem w dłoni i odwiedzała małą. Jo
przestała pytać o matkę, lecz w ciemności przywierała do Kiry i
razem szeptały historyjki i żarciki. Kira rozczesywała jej włosy.
– Jakbym was potrzebowała, mogę stuknąć szczotką –
przypomniała jej Jo, patrząc w górę.
– Tak, a my przyjdziemy. – Kira pogładziła miękki policzek
dziewczynki.
– Chcesz, żebym ci ułożyła piosenkę? – spytała Jo.
– Może kiedyś – odparła Kira – ale nie teraz. Nocą nie
możemy hałasować. Moje wizyty muszą pozostać naszą
tajemnicą.
– Pomyślę o piosence – obiecała Jo. – I kiedyś zaśpiewam ci
ją okropnie głośno.
– Zgoda. – Kira zaśmiała się.
– Wkrótce będzie zgromadzenie – oznajmiła poważnym
tonem Jo.
– Tak, wiem.
– Mówią, że będę siedzieć z przodu.
– Świetnie! Wtedy wszystko zobaczysz. Obejrzysz piękną szatę
śpiewaka, nad którą pracuję – odparła Kira. – Ma cudowne
kolory.
– Kiedy zostanę śpiewaczką – wyznała mała – znów będę
mogła układać własne piosenki.
Jeśli nauczę się wszystkich starych.

Kiedy Jamison zjawił się w jej pokoju, Kira pokazała mu


ukończoną szatę. Wyraźnie spodobało mu się jej dzieło.
Wspólnie rozłożyli materiał na stole, obracając go, odginając
fałdy i mankiety, sprawdzając misterne ściegi i sceny, w które
się układały.
– Doskonale się spisałaś, Kiro – rzekł. – Zwłaszcza tutaj.
Wskazał ręką miejsce, które, jak pamiętała, było dla niej
wyjątkowo trudne: choć maleńkie jak każda wyszyta scena,
stanowiło skomplikowany wizerunek wysokich budynków w
tonacji szarości, walących się na tle ognistych wybuchów. Kira
dopasowała oranże i czerwienie w różnych odcieniach, znalazła
też odmienne szarości na dym i budynki. Ale sam wzór okazał
się trudny, bo nie miała pojęcia, czym są owe budowle. Nigdy
nie widziała niczego podobnego, a Gmach Rady, w którym
mieszkała i pracowała, jedyny znany jej duży budynek, w
porównaniu z tymi zdawał się maleńki. Te, nim się zawaliły,
sięgały zdumiewająco wysoko w niebo – znacznie, znacznie
wyżej niż jakiekolwiek drzewo.
– Ten kawałek był najtrudniejszy – poinformowała Jamisona.
– Bardzo skomplikowany.
Może gdybym wiedziała coś więcej o tych budynkach, o tym,
co je spotkało... – Zawstydziła się.
– Powinnam była uważniej słuchać co roku Pieśni o Ruinie –
wyznała. – Zawsze tak bardzo się podniecałam, kiedy
rozbrzmiewała, ale potem moje myśli zaczynały błądzić i nie
zawsze słuchałam z uwagą.
– Byłaś mała – przypomniał jej Jamison – a pieśń jest bardzo,
bardzo długa. Nikt nie słucha uważnie każdej części, a na
pewno nie maluchy.
– W tym roku posłucham! – oświadczyła. – W tym roku będę
szczególnie uważać, bo tak dobrze znam te sceny. Posłucham
zwłaszcza tej z walącymi się budynkami.
Jamison zamknął oczy. Widziała, jak w milczeniu porusza
wargami. Zaczął nucić i rozpoznała powracającą melodię
fragmentu pieśni, a potem zaśpiewał głośno:

Płoń, ukarany świecie.


Piekielne płomienie,
Zbezczeszczone zgliszcza...

Otworzył oczy.
– To chyba ten fragment – rzekł. – Ciągnie się znacznie
dłużej, zapomniałem następnych słów, ale to chyba ta część, w
której zawaliły się budynki. Oczywiście słucham pieśni wiele lat
dłużej od ciebie.
– Nie wyobrażam sobie, jak śpiewak potrafi spamiętać to
wszystko.
Przez moment Kira zastanawiała się, czy nie spytać go o
uwięzione dziecko, śpiewaczkę przyszłości, którą zmuszali do
nauczenia się niemiłosiernie długiej pieśni. Ale zawahała się i
właściwa chwila minęła.
– Oczywiście ma do pomocy laskę – odparł Jamison. – I
zaczął naukę, gdy był jeszcze maluchem, bardzo dawno temu.
Stale też ćwiczy. Podczas gdy ty szykowałaś jego szatę, on
przygotowywał tegoroczną pieśń. Rzecz jasna słowa pozostają
te same, ale jak sądzę, co roku decyduje się podkreślić pewne
części. Cały rok rozmyśla, planuje i ćwiczy swój śpiew.
– Gdzie?
– Ma specjalną kwaterę w innej części budynku.
– Nigdy go nie widziałam, oprócz wykonywania pieśni.
– Nie. Trzyma się na uboczu.
Znów pochylili się nad szatą, sprawdzając każdą część, by
mieć pewność, że Kira niczego nie przeoczyła. Pomocna
przyniosła herbatę, usiedli więc razem, rozmawiając o szacie i
opowieściach, historiach, które przekazywała, o czasach przed
Ruiną. Jamison zamknął oczy i wyrecytował:

Zniszczeń żal Bogo tabal,


Timore toron, Totak, że płoną.

Kira rozpoznała tę zwrotkę, jedną z jej ulubionych, choć jej nie


rozumiała. Gdy była mała, rymujące się dźwięki pozwalały
wyrwać się z nudy, którą często czuła w czasie długiej pieśni.
„Bogo tabal, timore toron”, nuciła czasami do siebie.
– Co znaczy ten fragment? – spytała teraz Jamisona.
– To chyba nazwy utraconych miejsc – wyjaśnił.
– Zastanawiam się, jak one wyglądały. Timore toron. Podoba
mi się jego brzmienie.
– To część twojej pracy – podkreślił Jamison. – Używając nici,
przypominasz nam, jak wyglądały.
Kira przytaknęła i znów przygładziła szatę, znajdując kolejne
tragiczne walące się miasta, a między nimi łagodne zielone łąki.
Jamison odstawił filiżankę na stół, podszedł do okna i wyjrzał.
– Robotnicy skończyli. Po zgromadzeniu i tegorocznej pieśni
będziesz mogła zacząć farbować nowe nici na szatę.
Wstrząśnięta uniosła wzrok. Miała nadzieję wyczytać z jego
twarzy, że to żart, ale patrzył na nią z powagą. Kira sądziła, że
kiedy ukończy pracę, będzie mogła zająć się własnymi
projektami, misternymi wzorami, które czuła i widziała w
myślach. Czasami jej palce aż drżały z pragnienia oddania tych
scen.
– Czy szata tak bardzo uszkodzi się podczas odśpiewywania
pieśni, że znów będzie wymagała naprawy? – spytała, próbując
nie dać po sobie znać, jak bardzo poruszyły ją te słowa.
Pragnęła, by był z niej zadowolony, był przecież jej obrońcą,
ale nie chciała robić tego wiecznie.
– Nie, nie. – Jego głos zabrzmiał pocieszająco. – Twoja matka
co roku dokonywała drobnych poprawek, a teraz bardzo
zręcznie odtworzyłaś miejsca wymagające odnowienia. Po
tegorocznej pieśni znajdziesz zaledwie kilka pękniętych nitek
wymagających wymiany.
– W takim razie...? – Kira zerknęła na niego pytająco.
Jamison wskazał puste, pozbawione zdobień miejsce na
ramionach.
– Tu leży przyszłość – wyjaśnił. – A teraz ty ją nam opowiesz
swymi palcami i nićmi – dodał, a jego oczy płonęły z
podniecenia.
Kira postarała się ukryć wstrząs.
– Tak szybko? – wyszeptała.
Już wcześniej wspominał o tym ogromnym zadaniu, sądziła
jednak, że stanie się to, gdy będzie starsza, gdy rozwinie swoje
umiejętności... wiedzę.
– Długo na ciebie czekaliśmy – powiedział i spojrzał na nią
stanowczo, tak że nie odważyła się sprzeciwić.
19.

Zaczęło się wcześnie rano. O świcie Kira, mimo iż jej pokój


leżał po przeciwnej stronie budynku, usłyszała narastający
szum. To ludzie zaczęli się zbierać. Szybko ubrała się,
przeczesała szczotką włosy i pobiegła do pokoju Thomasa po
drugiej stronie korytarza. Stamtąd mogli wyglądać na plac, na
którym odbywały się wszystkie większe zebrania.
W odróżnieniu od dnia łowów tym razem tłum milczał; nawet
maluchy, zwykle rozkrzyczane, ściskały kurczowo dłonie
matek, czekając w milczeniu. Kiry nie obudziły krzyki ani
przepychanki, jedynie odgłos kroków, gdy mieszkańcy wylewali
się z wąskich uliczek i dołączali do tłumu czekającego, by wejść
do budynku. Z wiodącej na Moczary ścieżki przybywali kolejni
milczący obywatele prowadzący swoje maluchy. Z przeciwnej
strony, z okolic, w których mieszkała Kira z matką, nadciągali
inni; rozpoznała w nich swych dawnych sąsiadów. Oto
owdowiały brat jej matki z synem Danem, lecz brakowało Mar
– pewne ją oddali.
Typowy dzień rodziny spędzały rozproszone, maluchy
uganiały się bez nadzoru, rodzice pracowali.
Dziś jednak mężowie stali z żonami, a dzieci z rodzicami.
Ludzie mieli uroczyste, wyczekujące miny.
– Gdzie jest laska? – spytała Kira, rozglądając się po pokoju
Thomasa.
– Zabrali ją wczoraj.
Kiwnęła głową. U niej także zjawili się wczoraj po szatę. A
choć zmęczyła ją praca nad nią, bez niej jej pokój wydawał się
jakby mniejszy.
– Czy nie powinniśmy zejść? – spytała, choć nie zachwycała
jej perspektywa dołączenia do tłumu.
– Nie, powiedzieli, że po nas przyjdą. Spytałem pomocną,
która przyniosła mi śniadanie.
Spójrz. – Thomas wskazał palcem. – Tam, prawie na końcu,
widzisz? Pod drzewem, tuż przed szopą tkaczek. Czy to nie
matka Matta?
Kira podążyła wzrokiem za jego ręką i ujrzała tę samą
wychudzoną kobietę, która przyglądała im się podejrzliwie ze
środka nędznej chaty. Dziś umyła się i ubrała w czysty strój;
obok, trzymając ją za rękę, czekał maluch tak bardzo podobny
do Matta. Oboje stali razem, jako rodzina, nie było jednak
drugiego dziecka. Ani śladu Matta. Kirę zalała fala smutku,
poczucia straty.
Patrząc w dół na morze twarzy, stopniowo zaczęła tu i tam
rozpoznawać poszczególnych ludzi: tkaczki stojące każda z
osobna z mężem i dziećmi; rzeźnika, dla odmiany czystego, z
grubą żoną i dwójką wysokich synów. Przybyła już cała wioska,
jedynie kilku spóźnialskich wciąż jeszcze spieszyło uliczkami.
Nagle rozpoczął się ruch i widziała, że ludzie, szurając nogami,
przesuwają się naprzód.
Tłum falował jak woda uderzająca o brzeg, gdy obok
przepływa pień drzewa.
– Musieli otworzyć drzwi – odgadł Thomas, wychylając się z
okna.
Patrzyli, jak cała wioska, kolejno człowiek za człowiekiem,
wchodzi do budynku. W końcu gdy tłum niemal zupełnie
zniknął, a oni słyszeli gwar głosów i szuranie stóp dobiegające z
dołu, z wnętrza budynku, w drzwiach Thomasa zjawiła się
pomocna i skinęła dłonią.
– Już czas – oznajmiła.
Prócz szybkiego spojrzenia przez uchylone drzwi, gdy
pewnego popołudnia szukała Jamisona, Kira od dnia własnej
rozprawy kilka miesięcy wcześniej nie oglądała sali Rady
Opiekunów. Wówczas przebywała tu w zupełnie odmiennych
okolicznościach: weszła wtedy do obszernego pomieszczenia i
pokuśtykała samotnie środkowym przejściem, głodna,
stęskniona i lękająca się o życie.
Dziś, tak jak wtedy, wciąż wspierała się na kiju. Teraz jednak
była czysta, zdrowa i się nie bała. Dziś wraz z Thomasem
wprowadzono ich bocznym wejściem z przodu sali, tak że
widzieli twarze obserwujących ich wieśniaków.
Pomocna wskazała ręką rząd trzech drewnianych krzeseł po
lewej, tuż pod sceną, naprzeciw widowni. Kira dostrzegła drugi,
dłuższy rząd krzeseł po przeciwnej stronie i rozpoznała
siedzących tam już członków Rady Opiekunów. Był wśród nich
Jamison.
Szybko, pamiętając ceremoniał, skłoniła głowę przed
Obiektem Czci na scenie. Potem pomaszerowała za Thomasem
i zajęli miejsca na dwóch krzesłach. Wśród widzów rozszedł się
pomruk i Kira poczuła, jak rumieni się ze wstydu. Nie lubiła,
kiedy się ją wyróżniało, nie chciała siedzieć tu, na przedzie.
Przypomniała sobie wzgardliwy ton jednej z tkaczek zaledwie
kilka dni temu. „Już nas nie potrzebuje!”, zakrzyknęła kobieta.
„Nieprawda. Potrzebuję was wszystkich. Potrzebujemy się
nawzajem”.
Patrząc na zatłoczoną widownię, Kira przypomniała sobie
wiele ostatnich lat, gdy posłusznie przychodziła z matką na
zgromadzenie. Zawsze siadały z tyłu, skąd nic nie widziała ani
nie słyszała, i przez całą uroczystość wierciła się i nudziła;
czasami klękała na ławie, próbując ponad ramionami widzów
dostrzec choć część sylwetki śpiewaka. Pamiętała, że jej matka
zawsze słuchała uważnie i łagodnie powstrzymywała ją, gdy
Kira kręciła się na swym miejscu. Lecz zgromadzenie i pieśń
trwają bardzo długo i trudno je znieść maluchom.
Ludzie stłoczeni na widowni, mimo że zachowywali szacunek,
poruszali się jednak na miejscach i szeptali. Teraz kiedy Kira i
Thomas zajęli swoje miejsca, całkiem ucichli. Wszyscy czekali;
w końcu w ciszy czterosylabowy najwyższy opiekun, którego
Kira nie widziała od dnia rozprawy, a imienia nadal nie mogła
sobie przypomnieć (może Bartholomew?), dźwignął się ze
swego krzesła po drugiej stronie, wyszedł na przód sceny i
rozpoczął rytuał zawsze otwierający ceremonię.
– Rozpoczyna się zgromadzenie – ogłosił. – Oddajemy cześć
Obiektowi – dodał, wskazując scenę i kłaniając się; cała
widownia z szacunkiem pochyliła głowy przed małą drewnianą
konstrukcją w kształcie krzyża.
– Przedstawiam wam Radę Opiekunów – kontynuował,
wskazując rząd mężczyzn, w tym Jamisona.
Wstali razem, całą grupą, i przez jedną nerwową chwilę Kira
nie mogła sobie przypomnieć, czy widzowie powinni klaskać.
Lecz w sali zapadła cisza, a tłum milczał, choć niektóre głowy
zdawały się pochylać z szacunkiem. – Po raz pierwszy
przedstawiam rzeźbiarza przyszłości. – Wskazał Thomasa,
który zerknął niepewnie.
– Wstań – wyszeptała Kira pod nosem, czując intuicyjnie, że
tak należy postąpić.
Thomas podniósł się niezgrabnie, przestępując z nogi na nogę.
I znów głowy pokłoniły się z szacunkiem. Usiadł.
Wiedziała, że będzie następna, i sięgnęła po oparty o krzesło
kij.
– Po raz pierwszy przedstawiam hafciarkę szaty, projektantkę
przyszłości.
Kira stanęła tak prosto, jak zdołała, i odpowiedziała na ukłony
widzów, po czym znów usiadła.
– Po raz pierwszy przedstawiam śpiewaczkę przyszłości.
Pewnego dnia to ona przywdzieje szatę.
Oczy wieśniaków zwróciły się ku otwierającym się bocznym
drzwiom. Kira ujrzała dwoje pomocnych, którzy popchnęli
naprzód Jo, wskazując jej wolne krzesło. Mała, odziana w
nową, prostą, niezdobioną sukienkę, wyglądała na oszołomioną
i niepewną, lecz wzrokiem odnalazła Kirę, która przywołała ją z
uśmiechem. W odpowiedzi Jo rozpromieniła się i pospieszyła
ku krzesłu.
– Jeszcze nie siadaj – wyszeptała Kira. – Stań i popatrz na
ludzi. Bądź dumna.
Śpiewaczka przyszłości z nieśmiałym uśmiechem, pocierając
nerwowo jedną stopą o kostkę drugiej nogi, stanęła naprzeciw
tłumu. Jej uśmiech, z początku niepewny, szybko stał się
zdecydowany i zaraźliwy. Kira widziała, że ludzie odpowiadają
uśmiechami.
– Teraz możesz usiąść – ściszonym głosem doradzała Kira.
– Zaczekaj – szepnęła Jo. Uniosła rękę i pokiwała palcami ku
widowni; w zebranym tłumie rozeszły się ciche śmiechy. Potem
Jo odwróciła się i podciągnęła na krzesło swe drobne ciałko,
kolanami naprzód. – Troszkę żem im machła – wyznała Kirze.
– I w końcu przedstawiam naszego śpiewaka, który nosi szatę
– oznajmił najwyższy opiekun, kiedy ludzie ucichli.
Śpiewak odziany we wspaniały strój, w prawej dłoni dzierżący
rzeźbioną laskę wyłonił się z drugiej strony. Tłum westchnął
chórem. Oczywiście co roku widywali jego i tę szatę, ale w tym
roku było inaczej. Dzięki poprawkom, jakich dokonała Kira w
starożytnych haftach, gdy śpiewak zmierzał na scenę, fałdy jego
szaty lśniły w blasku pochodni; kolory wyszytych scen jarzyły
się subtelnie, złoto i jasne żółcie przechodziły w promienny
oranż, czerwienie od najjaśniejszego różu po najciemniejszy
szkarłat, zielenie, wszelkie odcienie układające się w misterne
wzory, opowiadały historię świata i Ruiny. Gdy odwrócił się,
pokonując ostatnie stopnie, Kira ujrzała szeroki pusty fragment
na plecach i ramionach, miejsce, do którego zapełnienia ją
wybrano. Przyszłość, którą to ona miała stworzyć.
– Co to za hałas? – zapytał szeptem Thomas.
Dotąd Kira była zbyt zajęta oglądaniem i podziwianiem szaty i
jej znaczeń, teraz jednak też to usłyszała: rytmiczny,
metaliczny, stłumiony brzęk. Nagle ucichł i znów: zgrzyt i
dzwonienie.
– Nie wiem – odparła.
Śpiewak odwrócił się na środku sceny, wcześniej skłoniwszy
się lekko Obiektowi Czci.
Teraz spojrzał na widownię, pogładził palcami laskę niczym
talizman, lecz nie potrzebował jeszcze jej wskazówek. Twarz
miał beznamiętną, pozbawioną wyrazu. Zamknął oczy i zaczął
głęboko oddychać.
Tajemniczy dźwięk ucichł. Kira wytężała słuch, lecz stłumione
zgrzyty się nie powtórzyły. Spojrzała na Thomasa, wzruszyła
ramionami i rozsiadła się wygodniej, by posłuchać. Zerknęła na
Jo: mała także zamknęła oczy, jej usta bezdźwięcznie układały
się w pierwsze słowa.
Śpiewak uniósł rękę i Kira, znając dobrze szatę, wiedziała, że
demonstruje rękaw ze sceną przedstawiającą początki świata:
oddzielenie wód od ziemi, pojawienie się ryb i ptaków
oddanych drobniutkimi ściegami na rąbku lewego rękawa,
teraz widocznego w górze. Czuła nabożny podziw tłumu, który
po raz pierwszy od roku ujrzał szatę, i ogarnęła ją duma z
dobrze wykonanej pracy.
Potem zaczął śpiewać mocnym barytonem. Na razie pieśń nie
miała melodii, zaczynała się od melorecytacji. Kira pamiętała,
że stopniowo pojawiają się melodie, niektóre powolne,
melancholijne, liryczne, inne ostrzejsze, o szybkim, pulsującym
rytmie. Kształtowały się jednak powoli, tak jak i sam świat.
Pieśń zaczynała się od jego początków, tak wiele stuleci
wcześniej.

Na początku...
20.

Thomas szturchnął ją i wskazał na coś głową. Kira obejrzała


się i uśmiechnęła do Jo.
Wcześniej mała wierciła się z zapałem, teraz spała smacznie
na wielkim krześle.
Było późne przedpołudnie, pieśń trwała już kilka godzin,
zapewne większość maluchów zebranych na sali zasnęła
podobnie jak Jo.
Kirę zdziwiło to, że sama nie czuje znudzenia ani senności.
Dla niej jednak pieśń stanowiła także podróż przez wzorzyste
fałdy i gdy mężczyzna śpiewał, unosząc właściwe fragmenty
stroju, przypominała sobie każdą scenę, dni pracy,
poszukiwanie wśród nici Annabelli, by znaleźć idealne
odcienie. Choć wciąż słuchała uważnie, od czasu do czasu jej
myśli zaczynały wędrować, powracając do czekającego ją
zadania.

Teraz gdy nici starej farbiarki niemal się wyczerpały – a sama


kobieta też odeszła – Kirze pozostała rozpaczliwa nadzieja, że
zdoła przypomnieć sobie wszystko i samodzielnie stworzyć
farby.
Thomas raz po raz przepytywał ją, sięgając do zapisanych
stronic.
Choć Kira nie powiedziała o tym nikomu, nawet przyjacielowi,
niedawno ze zdumieniem stwierdziła, że potrafi odczytać wiele
słów. Pewnego dnia, śledząc jego palec na kartce, zauważyła, że
malwa i marzanka zaczynają się tak samo, krągłym łukiem, a
kończą też podobnie, cienkim haczykiem.
Przypominało to grę: trzeba znaleźć znaki tworzące dźwięki.
Owszem, zakazaną grę, ale Kira często skupiała się nad tym,
gdy Thomas nie patrzył, i wkrótce zagadki zaczęły się
rozwiązywać.
Śpiewak dotarł teraz do spokojniejszego fragmentu, jednego z
okresów następujących po wielkiej światowej katastrofie, w
czasie której lód – białe i szare warstwy lodu z maleńkich
ściegów ułożonych tak, że nie miały faktury, lecz niesamowitą,
lśniącą gładkość – przykrył wioski. Kira bardzo rzadko
widywała lód, jedynie w czasie najzimniejszych miesięcy, gdy
wioskę nawiedzała śnieżyca łamiąca gałęzie drzew, a rzeka
zamarzała przy brzegach. Lecz pracując nad tą częścią szaty,
pamiętała jego grozę i niszczycielską moc i ucieszyła się, kiedy
tuż za granicą lodowej katastrofy znów pojawiła się zieleń i
nastał spokojny czas owocowania.
Teraz nucił o zieleni, melodyjnie, kojąco, niosąc ulgę po
lodowym, mroźnym zniszczeniu, podczas którego jego głos
brzmiał surowo i niedostępnie.
Thomas pochylił się ku niej i szturchnął łokciem. Kira
zerknęła na Jo, lecz mała się nie poruszyła.
– Spójrz w dół, na prawo od przejścia – wyszeptał chłopak.
Zrobiła tak, ale niczego nie dostrzegła.
– Patrz dalej – polecił.
Głos śpiewaka rozbrzmiewał miarowo. Kira przyglądała się
bocznemu przejściu i nagle zobaczyła: coś poruszało się
ukradkiem, powoli, przystając od czasu do czasu i czekając, a
potem znów skradając się naprzód.
Głowy ludzi przesłaniały jej widok. Kira odchyliła się odrobinę
w prawo, próbując ominąć ich wzrokiem na tyle dyskretnie, by
nie dać Radzie Opiekunów wrażenia, że dzieje się coś
niespodziewanego. Zerknęła na nich, lecz wszyscy z uwagą
skupiali wzrok na śpiewaku.
Coś znów poruszyło się wśród cieni. Teraz widziała, że to
człowiek, drobny człowiek pełznący na czworakach jak
skradająca się bestia. Widziała też, że ludzie siedzący tuż przy
przejściu zaczynają coś zauważać, choć nie odrywali wzroku od
sceny. Wokół nich rozeszły się ciche szmery, ramiona obracały
się lekko, szybkim zerknięciom towarzyszyły grymasy
zdumienia. Maleńki człowiek znów ruszył naprzód, coraz
bardziej zbliżając się do pierwszego rzędu.
Kiedy zmniejszyła się odległość, Kirze łatwiej było
obserwować go bez zmiany pozycji, bo jej krzesło stało
przodem do widowni, odwrócone od sceny. W końcu gdy intruz
dotarł na skraj pierwszego rzędu, przestał się skradać,
przykucnął i spojrzał z uśmiechem w stronę sceny – na Kirę, Jo
i Thomasa.
Serce Kiry zabiło gwałtownie.
Matt! Nie śmiała powiedzieć tego głośno, lecz bezdźwięcznie
wymówiła imię.
Pokiwał jej palcami.
Śpiewak przesunął dłoń odrobinę w górę laski, szukając
dotykiem właściwego miejsca, i śpiewał dalej.
Uśmiechnięty Matt rozprostował dłoń, by coś jej pokazać.
Światło jednak było bardzo słabe i Kira nie rozpoznała, co
takiego trzymał. Ścisnął to między kciukiem i palcem,
demonstrując z ważną miną.
Lekko pokręciła głową na znak, że nie potrafi dostrzec, co to.
Potem, czując wyrzuty sumienia, że tak się zdekoncentrowała,
odwróciła się i wbiła wzrok w scenę i śpiewaka. Wiedziała, że
wkrótce nastąpi przerwa – czas wolny na drugie śniadanie.
Wtedy wymyśli, jak porozumieć się z maluchem, obejrzy i
zachwyci się tym, co jej przyniósł.
Słuchała głosu śpiewaka, który intonował błogą melodię o
bujnych żniwach i radosnych ucztach.
Ta część pieśni idealnie pasowała do jej uczuć, bo w tej chwili
Kirę ogarnęły ogromna ulga i radość.
Matt wrócił i był bezpieczny.
Kiedy się obejrzała, znów zniknął. Przejście było puste.
– Czy mała śpiewaczka może zjeść ze mną i z Thomasem?
Rozpoczęła się południowa przerwa w zgromadzeniu, długa
pauza na posiłek i odpoczynek.
Pomocna rozważyła prośbę Kiry i wyraziła zgodę. Wyszedłszy
z nią tymi samymi bocznymi drzwiami, Kira i Thomas w
towarzystwie rozziewanej Jo wspięli się po schodach do pokoju
Kiry i zaczekali, aż przyniosą posiłek. Na placu na zewnątrz
ludzie jedli przyniesioną ze sobą strawę i dyskutowali o pieśni.
Czekali niecierpliwie na następną część, czas wojny, konfliktu
i śmierci. Kira przypomniała ją sobie: jasne rozbryzgi krwi w
szkarłatnych niciach.
Szybko jednak odepchnęła te myśli.
Podczas gdy Thomas i Jo zabrali się za przyniesiony na tacach
obfity posiłek, Kira pospieszyła na drugą stronę korytarza, do
pokoju Thomasa. Zamierzała wyjrzeć przez okno i poszukać w
tłumie brudnej buzi malucha oraz psa z krzywym ogonem.
Nie musiała jednak niczego szukać, czekali na nią u
rzeźbiarza.
– Matt! – wykrzyknęła Kira.
Odłożyła na bok kij, usiadła na łóżku i chwyciła go w objęcia.
Patyk zatańczył u jej stóp, trącając kostki rozradowanym
nosem i mokrym językiem.
– Wróciłżem ze strasznie długiej wędrówki – oznajmił z dumą
Matt.
Kira powęszyła z uśmiechem.
– I podczas swojej nieobecności w ogóle się nie myłeś, ani
razu.
– Nie miałżem czasu na mycie – prychnął. – Przyniósłżem ci
prezentek – dodał z zapałem; w jego oczach płonęło
podniecenie.
– Czy to właśnie pokazałeś mi podczas zgromadzenia? Nie
widziałam, co to.
– Przyniósłżem ci dwie rzeczy, dużą i małą. Duża przyjdzie
wkrótce, ale małą mam tu, w kieszonce. – Sięgnął ręką głęboko
do kieszeni i wyciągnął garść orzechów i martwego świerszcza.
– Nie, w tej drugiej. – Matt rzucił świerszcza na podłogę dla
Patyka, który chwycił go w zęby i spałaszował z chrzęstem, na
co Kira wzdrygnęła się mocno. Orzechy poturlały się pod łóżko.
Matt wepchnął dłoń do drugiej kieszeni i wyciągnął coś z
triumfalną miną. – Masz, łap! – Podał jej to.
Z ciekawością ujęła ów przedmiot i obrała go z kawałków
suchych liści i ziemi. Potem, podczas gdy Matt przyglądał jej
się z twarzą jaśniejącą z zachwytu i dumy, rozłożyła zawiniątko
i uniosła do okna.
Kwadratowy kawałek brudnej, pomiętej tkaniny, nic więcej. A
jednocześnie wszystko.
– Matt! – Zniżyła głos w nabożnym podziwie. – Znalazłeś
błękit!
Rozpromienił się.
– Był tam, gdzie mówiła.
– Gdzie kto mówił?
– Ona. Ta stara, która robiła kolory. Mówiła, że błękit jest
tamój. – Zaczął się wiercić podekscytowany.
– Annabella? Tak, pamiętam, rzeczywiście to powiedziała. –
Kira przygładziła palcami tkaninę na stole i obejrzała ją
uważnie. Ciemny błękit był równy i mocny, kolor nieba,
spokoju.
– Ale skąd wiedziałeś gdzie, Matt? Skąd wiedziałeś, dokąd
pójść?
Z uśmiechem wzruszył ramionami.
– Przypomniałżem sobie, gdzie pokazała. Po prostu żem
poszedł tam, gdzie wskazywała.
Była tam ścieżka, ale to okropnie daleko.
– I niebezpiecznie, Matt! Szedłeś przez lasy!
– W lasach nie ma nic strasznego.
„Nie ma żadnych bestiów”, mówiła Annabella.
– Ja i Patyś maszerowalim mnóstwo dni. Patyk jadł robaki, a
ja żem miał trochę strawy, którą żem zabrał.
– Od swojej matki.
Z miną winowajcy pokiwał głową.
– Ale nie wystarczyło i kiedy się skończyła, jadłżem głównie
orzechy. Mógłbym jeść robale, alem nie musiał – dodał tonem
przechwałki. Kira słuchała nieuważnie jego opowieści, wciąż
gładząc w dłoniach materiał. Tak bardzo pragnęła błękitu, a
teraz trzymała go w rękach. – A potem, kiedy żem dotarł na
miejsce, te ludzie dali mi jeść. Mieli mnóstwo.
– Ale cię nie wykąpali – zażartowała Kira.
Matt z godnością podrapał się po brudnym kolanie,
puszczając jej słowa mimo uszu.
– Strasznie się zdziwili na mój widok, ale dali mi moc
jedzenia. Patysiowi też. Lubili Patysia.
Kira zerknęła na psa, który spał teraz u jej stóp, i trąciła go
czule czubkiem sandała.
– Oczywiście, że tak. Wszyscy lubią Patyka. Ale, Matt...
– Co?
– Kim oni są? Ludzie, którzy mają błękit.
Uniósł chude ramionka i zmarszczył czoło z tępą miną.
– Nie wiem – rzekł. – Wszyscy są popsuci, ci ludzie. Ale mają
mnóstwo jedzenia i jest tam cicho i miło.
– Co to znaczy „popsuci”?
Wskazał jej wykręconą nogę.
– Jak ty. Jedni źle chodzą, drudzy są popsuci na inne sposoby.
Nie wszyscy. Ale dużo.
Myślisz, że to przez to, że się popsuli, są tacy cisi i mili?
Zdumiona jego opisem Kira nie odpowiedziała. „Ból czyni cię
silną”, mówiła matka. Nie mówiła cichą ani miłą.
– A zresztą – ciągnął Matt – mają błękit. To pewna pewność.
– To pewna pewność – powtórzyła Kira.
– Teraz chyba lubisz mnie najlepiej, co?
Uśmiechnął się do niej, a ona zaśmiała się i odparła, że lubi go
najbardziej ze wszystkich.
Matt oderwał się od niej i podszedł do okna, wspiął się na
palce i spojrzał w dół i w dal.
Tłumy wciąż tam były, on jednak szukał czegoś za nimi.
Zmarszczył brwi.
– Podoba ci się błękit? – spytał ją.
– Matt – odparła z zapałem – uwielbiam błękit. Dziękuję.
– To ten mały prezentek, ale duży niedługo przyjdzie –
oznajmił i nadal wyglądał przez okno. – Tylko jeszcze nie teraz.
– Odwrócił się do niej. – Masz jedzenie? – spytał. – Jeśli się
umyję?

Gdy wezwano ich z powrotem na popołudniową część


zgromadzenia, zostawili Matta i Patyka w pokoju Thomasa.
Tym razem wprowadzono ich mniej uroczyście i spokojnie
zajęli swoje miejsca, najwyższy opiekun nie musiał ich już
przedstawiać wieśniakom.
Ale śpiewak, odświeżony po posiłku i przerwie, znów dokonał
ceremonialnego wejścia.
Stojąc u stóp sceny, uniósł laskę i publika nagrodziła go
oklaskami w uznaniu niezwykłego porannego występu. Wyraz
jego twarzy nie zmienił się – cały dzień się nie zmieniał. Ani
śladu dumnego uśmiechu.
Śpiewak po prostu tam stał, patrząc w napięciu na
mieszkańców, ludzi, dla których pieśń stanowiła całą historię,
dzieje ich nieszczęść, klęsk i błędów, a także nowych prób i
nadziei. Kira z Thomasem także klaskali, a Jo, naśladując ich,
entuzjastycznie wiwatowała.
Pośród hałaśliwych oklasków, gdy śpiewak odwrócił się i
wspiął na schody sceny, Kira zerknęła na Thomasa. On też to
usłyszał – głuchy zgrzyt i metaliczny brzęk, taki sam dźwięk,
jaki pochwycili rankiem, nim zaczęła się pieśń.
Kira rozejrzała się zdumiona: nikt inny najwyraźniej nie
zarejestrował niespodziewanego odgłosu.
Wieśniacy wbijali wzrok w śpiewaka, który oddychał głęboko,
szykując się do podjęcia pieśni.
Przeszedł na środek sceny, zamknął oczy i przesunął palcami
po lasce, szukając właściwego miejsca.
Zakołysał się lekko.
I znowu! Teraz to usłyszała, a potem niemal przypadkiem,
jedynie przez sekundę, dostrzegła. Nagle Kira pojęła ze zgrozą,
co to za dźwięk – ale teraz panowała już cisza, a potem zaczęła
się pieśń.
21.

– Co się stało, Kiro? Powiedz mi!


Thomas poszedł za nią na górę. Zgromadzenie wreszcie się
skończyło, pomocni zabrali Jo, ale wcześniej przeżyła moment
uskrzydlającego triumfu.
Pod koniec długiego popołudnia, gdy widownia wstała i
odśpiewała chórem wraz ze śpiewakiem wspaniałe: „Amen.
Niechaj się stanie”, zawsze stanowiące zakończenie pieśni, sam
śpiewak skinął na małą Jo. Choć dziewczynka wierciła się i
drzemała przez długie godziny, teraz spojrzała na niego z
zapałem, a gdy zrozumiała, że wzywa ją, by dołączyła,
zeskoczyła z krzesła i wbiegła entuzjastycznie na scenę. Stanęła
u jego boku, promieniejąc dumą i wymachując w powietrzu
chudą rączką, podczas gdy ludzie, otrząsnąwszy się z głębokiej
powagi, gwizdali i z uznaniem głośno tupali.
Kira patrzyła w bezruchu i milczeniu, przygnieciona nową
wiedzą i ciężkim uczuciem, łączącym w sobie grozę i
przeraźliwy smutek.
Ów strach i smutek pozostały przy niej, gdy kuśtykając,
mozolnie wspinała się po schodach. Thomas nalegał, by
wyjaśniła, co jest nie tak, więc odetchnęła głęboko, szykując się
do powiedzenia mu tego, co wie.
Lecz gdy tak stali na szczycie klatki schodowej, przeszkodziło
im pojawienie się Matta na korytarzu przed otwartymi
drzwiami Kiry. Uśmiechał się szeroko i tańczył niecierpliwie,
przeskakując z nogi na nogę.
– Jest tutaj! – zawołał. – Duży prezentek!
Kira weszła do pokoju i zamarła tuż za drzwiami. Spojrzała
ciekawie na nieznajomego, który siedział zgarbiony ciężko na
jej krześle. Po długich nogach poznała, że musi być bardzo
wysoki; we włosach miał siwe nitki, choć nie był jeszcze stary:
trzy sylaby, oceniła, próbując przypisać go do jakiejś kategorii,
która wyjaśniałaby jego obecność. Owszem, trzy sylaby, tak
samo jak Jamison; może w wieku brata jej matki.
Szturchnęła Thomasa.
– Popatrz – wyszeptała, wskazując kolor luźnej koszuli
mężczyzny. – Błękit.
Na dźwięk jej głosu gość wstał i obrócił się ku niej. Matt ledwo
panował nad swym podnieceniem.
Kira zastanowiła się przelotnie, czemu nie wstał, kiedy weszła
– zazwyczaj spodziewała się takiego gestu od nawet najbardziej
niewychowanych bądź wrogich nieznajomych, a ten mężczyzna
sprawiał wrażenie zarówno przyjaznego, jak i uprzejmego, i
uśmiechał się lekko. Teraz jednak zrozumiała, że jest ślepy.
Jego twarz przecinały i kaleczyły blizny biegnące przez czoło i
wzdłuż policzka. Oczy miał mętne, niewidzące. Nigdy wcześniej
nie widziała kogoś pozbawionego wzroku, choć słyszała o
podobnych przypadkach, ofiarach wypadku bądź choroby. Ale
tak okaleczeni ludzie byli bezużyteczni, więc zawsze zabierano
ich na Pole.
Dlaczego ten ślepiec wciąż żył? Gdzie znalazł go Matt?
I dlaczego trafił tutaj?
Matt wciąż tańczył wokół wyczekująco.
– Ja żem go przyprowadził! – oznajmił radośnie i dotknął
dłoni mężczyzny, żądając potwierdzenia. – Ja żem cię
przyprowadził, prawda?
– Owszem – odparł tamten ciepłym, pełnym czułości tonem.
– Wspaniały z ciebie przewodnik.
Prowadziłeś mnie niemal całą drogę.
– Przyprowadziłżem go całą drogę z tamój. – Matt odwrócił
się do Kiry i Thomasa. – Ale potem, pod koniec, chciał sam tu
trafić. Powtarzałżem mu, że może zostawić sobie do pomocy
Patysia, ale chciał to zrobić sam. Więc dał mi kawałek na
pierwszy prezentek. Widzicie? – Matt pociągnął koszulę
mężczyzny i zademonstrował Kirze rąbek z tyłu, z którego
oddarł fragment tkaniny.
– Przepraszam – powiedziała Kira uprzejmie. Czuła się
niepewnie i niezręcznie w obecności mężczyzny. – Zniszczył
twoją koszulę.
– Mam inne – odparł tamten z uśmiechem. – Tak bardzo
chciał ci pokazać dar, a ja czułem potrzebę, by samodzielnie
znaleźć drogę. Byłem tu już wcześniej, ale minęło już mnóstwo
czasu.
– I patrzaj! – Matt był jak dzieciak albo szczeniak krążący
dokoła w podnieceniu.
Podniósł leżący obok worek i rozciągnął sznurówkę. – Będzie
trzeba trochę wody – rzekł, wyjmując z niego ostrożnie kilka
przywiędłych roślin – ale nic im nie jest. Kiedy już się napiją,
szybko podniosą głowy. I nigdy nie zgadniesz! – teraz znów
mówił do ślepca; szarpnął go za ramię, by mieć pewność, że
tamten słucha.
– Czego? – spytał mężczyzna z rozbawieniem.
– Ona ma wodę tutaj! Pewnie żeś myślał, że zabierzemy te
rośliny nad rzekę! Ale kiedy otworzę drzwi, to już tutaj ma
wodę, która tryska.
Podbiegł do drzwi i otworzył je.
– Weź zatem rośliny, Matcie – poradził mężczyzna – i daj im
się napić.
Obrócił się do Kiry. Wiedziała, iż potrafi wyczuć jej obecność
w swojej ciemności.
– Przynieśliśmy ci urzet – wyjaśnił. – To roślina, z której moi
ludzie robią błękitny barwnik.
– Twoją piękną koszulę – wyszeptała, a on znów się
uśmiechnął.
– Matt mówił mi, że ma taki sam odcień jak niebo w
słoneczny poranek na początku lata.
Kira skinęła głową.
– Tak – odpowiedziała – właśnie tak!
– I bardzo podobny do kwiatów powoju – dodał.
– Tak, to prawda. Ale skąd...
– Nie zawsze byłem niewidomy. Pamiętam te rzeczy.
Usłyszeli szum płynącej wody.
– Matt? Tylko ich nie upuść! – zawołał mężczyzna. – Trzeba
by przebyć bardzo długą drogę, żeby przynieść nowe. –
Odwrócił się do Kiry. – Oczywiście chętnie bym ci je dostarczył,
ale sądzę, że nie będą ci potrzebne.
– Proszę, usiądź – powiedziała. – Każemy podać posiłek tutaj,
już czas na obiad.
Mimo zmieszania próbowała przypomnieć sobie nakazy
uprzejmości. Mężczyzna przyniósł jej bardzo cenny dar, nie
miała pojęcia, dlaczego to zrobił ani ile trudu kosztowało go
pokonanie tak wielkiej odległości, pozbawionego wzroku i
przewodnika poza energicznym chłopcem i psem o krzywym
ogonie.
Ostatni zaś etap podróży, gdy Matt pobiegł naprzód ze swoim
skarbem, kawałkiem błękitu, ślepy mężczyzna przebył sam. Jak
to w ogóle możliwe?
– Wezwę pomocnych i powiem im – wtrącił Thomas.
Mężczyzna wzdrygnął się zaskoczony.
– Kto to? – spytał z obawą, po raz pierwszy słysząc głos
Thomasa.
– Mieszkam po drugiej stronie korytarza – wyjaśnił Thomas.
– Rzeźbiłem laskę śpiewaka, podczas gdy Kira pracowała nad
szatą. Może nie rozumiesz, czym jest zgromadzenie, ale właśnie
się skończyło i jest naprawdę waż...
– Wiem o nim – przerwał mu mężczyzna. – Wiem o nim
wszystko. Proszę, nie wzywajcie pomocnych – dodał
stanowczo. – Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jestem.
– Jedzenie? – spytał Matt, wyłaniając się z łazienki.
– Każę przynieść posiłek do mojego pokoju, wtedy nikt się nie
dowie – podsunął Thomas.
– Wszyscy się podzielimy, zawsze jest aż nadto jedzenia.
Kira skinęła potakująco głową i Thomas wyszedł przywołać
pomocnych. Matt pobiegł za nim, ożywiony perspektywą
jedzenia.
Teraz Kira została sam na sam z obcym w błękitnej koszuli. Z
jego postawy wnioskowała, że jest bardzo zmęczony. Usiadła
naprzeciw niego na brzegu łóżka i zaczęła szukać w głowie
właściwych słów, odpowiednich pytań.
– Matt to dobry chłopiec – rzekła po chwili milczenia. – Ale w
podnieceniu zapomina o ważnych sprawach, nie powiedział ci,
jak się nazywam. Jestem Kira.
Ślepy mężczyzna kiwnął głową.
– Wiem. Opowiadał mi o tobie.
Zapanowało milczenie. W końcu odezwała się Kira.
– Mnie nie powiedział, kim jesteś.
Mężczyzna patrzył niewidzącymi oczami w głąb pokoju, poza
miejsce, w którym siedziała Kira.
Zaczął mówić, zająknął się, westchnął głęboko i urwał.
– Robi się ciemno – powiedział w końcu. – Siedzę naprzeciw
okna i czuję zmianę światła.
– Tak.
– W ten sposób odnalazłem drogę tutaj, gdy Matt zostawił
mnie na skraju wioski.
Zamierzaliśmy zaczekać i zjawić się nocą, pod osłoną
ciemności, ale we wsi nie było ludzi, więc mogliśmy
bezpiecznie wejść do niej za dnia. Matt domyślił się, że to dzień
zgromadzenia.
– Tak – potwierdziła Kira. – Zaczęło się bardzo wczesnym
rankiem.
„Nie odpowie na moje pytanie”, pomyślała.
– Pamiętam zgromadzenia. I pamiętałem ścieżkę. Oczywiście
drzewa urosły, ale czułem ich cienie i wiedząc, jak pada światło,
zdołałem wymacać drogę na środek ścieżki. – Uśmiechnął się
cierpko. – Czułem smród chaty rzeźnika.
Kira zachichotała.
– A kiedy mijałem szopę tkaczek, poczułem zapach
rozłożonych tam tkanin, a nawet drewno warsztatów. Gdyby
kobiety wciąż pracowały, rozpoznałbym dźwięki. –
Przykładając język do podniebienia, zaprezentował kilka
rytmicznych, stłumionych cmoknięć, podobnych do odgłosów
czółenka, a potem szelest nici zamieniających się w tkaninę. – I
tak dotarłem tu zupełnie sam. Matt wyszedł mi na spotkanie i
przyprowadził do twojego pokoju.
Kira milczała.
– Po co? – spytała w końcu.
Widziała, jak mężczyzna dotyka własnej twarzy. Przesunął
dłonią po bliznach, wymacując ich krawędzie, potem podążył
wzdłuż poszarpanej szramy przecinającej policzek i szyję. W
końcu ręka dotarła pod błękitną koszulę, skąd mężczyzna
wyciągnął skórzany rzemyk.
Gdy uniósł go w dłoni, ujrzała wypolerowaną połówkę
kamienia pasującą do jej własnej.
– Kiro – powiedział, ale nie musiał już mówić, bo wiedziała. –
Nazywam się Christopher.
Jestem twoim ojcem.
Wstrząśnięta, nie mogła oderwać od niego zdumionego
spojrzenia, od jego ślepych oczu, i odkryła, że nadal są w stanie
płakać.
22.

Jej ojciec przespał noc w jakiejś kryjówce, do której


zaprowadził go Matt. Nim jednak odszedł, by móc się
zdrzemnąć, opowiedział jej swoją historię.
– Nie, to nie były bestie – rzekł w odpowiedzi na pierwsze
pytanie. – To ludzie. Nie ma tam żadnych bestii – dodał i jego
głos zabrzmiał równie pewnie jak głos Annabelli: „Nie ma
żadnych bestiów”.
– Ale... – wtrąciła Kira.
Chciała powtórzyć ojcu to, co mówił jej Jamison: „Widziałem,
jak twojego ojca zabrały bestie”, powiedział. Urwała jednak i
słuchała dalej.
– Och, oczywiście, w lesie żyją dzikie stworzenia. Polowaliśmy
na nie, by je zjeść, wciąż to robimy. Sarny. Wiewiórki. Króliki.
– Westchnął. – Tego dnia odbywały się wielkie łowy.
Mężczyźni zebrali się, by odebrać broń. Miałem włócznię i
worek jedzenia; Katrina przygotowała je dla mnie, zawsze to
robiła.
– Tak, wiem – wyszeptała Kira.
Wyglądał, jakby jej nie usłyszał. Jego puste oczy zdawały się
spoglądać w przeszłość.
– Spodziewała się dziecka – rzekł z uśmiechem i machnął
rękami, kreśląc w powietrzu krzywiznę nad własnym
brzuchem. Jak we śnie Kira poczuła samą siebie, maleńką,
wewnątrz tej krzywizny stworzonej przez splecione dłonie ojca,
wewnątrz wspomnienia jej matki. – Wyruszyliśmy jak zawsze z
początku razem, grupkami, potem dzieląc się na pary i w końcu
w pojedynkę, kiedy szukaliśmy tropów bądź dźwięków głębiej
w lesie.
– Bałeś się? – spytała Kira.
Otrząsnął się z powolnego rytmu wspomnień i uśmiechnął.
– Nie, nie. Nic mi nie groziło. Byłem doświadczonym łowcą,
jednym z najlepszych.
Nigdy nie bałem się w lesie. – Nagle jego czoło się
zmarszczyło. – Powinienem był jednak zachować czujność.
Wiedziałem, że mam wrogów, zawsze byli tacy, którzy mi
zazdrościli, a także rywale. Tak wyglądało tutejsze życie, może
wciąż wygląda.
Kira przytaknęła i nagle przypomniała sobie, że jej nie widzi.
– Tak – potwierdziła. – Nadal tak wygląda.
– Wkrótce miałem zostać powołany do Rady Opiekunów –
kontynuował. – To praca wiążąca się z wielką władzą, inni też
jej pragnęli. Przypuszczam, że o to chodziło. Kto wie?
Zawsze panowała tu wroga atmosfera. Padały ostre słowa. Od
dawna o tym nie myślałem, teraz jednak przypominam sobie
kłótnie i gniew. Nawet tego ranka, gdy przydzielano broń...
– Niedawno znów się to zdarzyło na początku łowów –
poinformowała go Kira. – Widziałam walki i kłótnie. Zawsze
tak jest, to zwyczaje mężczyzn.
Wzruszył ramionami.
– A zatem się nie zmieniło.
– Jak mogło się zmienić? Tak już jest, tego właśnie uczą
maluchy: wyszarpywać i popychać. Tylko tak ludzie mogą
zdobyć to, czego chcą. Mnie też by tego nauczono, gdyby nie
moja noga – oznajmiła Kira.
– Twoja noga?
Nie wiedział. Bo i skąd.
Teraz, zawstydzona, musiała mu powiedzieć.
– Jest wykręcona. Taka się urodziłam. Chcieli mnie zabrać na
Pole, ale matka powiedziała: „Nie”.
– Sprzeciwiła im się? Katrina? – Jego twarz rozjaśnił
uśmiech.
– I wygrała. Jej ojciec wciąż żył i był bardzo ważną osobą, tak
mówiła. Toteż pozwolili jej mnie zatrzymać. Pewnie myśleli, że
i tak umrę.
– Ale ty byłaś silna.
– Tak. Matka mówiła, że ból czynił mnie silną.
Opowiadając to, już się nie wstydziła. Czuła dumę i chciała, by
też był z niej dumny.
Sięgnął ku niej, a ona ujęła go za rękę.
Chciała, by mówił dalej, musiała się dowiedzieć, co go
spotkało. Czekała.
– Nie wiem na pewno, kto to był – wyjaśnił, podejmując
wątek. – Oczywiście mogę zgadywać.
Wiedziałem, że bardzo mi zazdrości. Najwyraźniej podkradł
się do mnie od tyłu i gdy wypatrywałem tropionej sarny,
zaatakował. Najpierw pałką w głowę, tak że upadłem
oszołomiony i ogłuszony, a potem nożem. Później odszedł,
myśląc, że zginąłem.
– Ale przeżyłeś. Byłeś silny. – Uścisnęła jego dłoń.
– Ocknąłem się na Polu. Zapewne ciągacze zabrali mnie tam i
zostawili, jak zawsze.
Byłaś na Polu?
Kira kiwnęła głową, po czym przypomniawszy sobie o jego
ślepocie, powiedziała głośno: – Tak.
Będzie musiała mu wyjaśnić, kiedy i dlaczego. Ale jeszcze nie
teraz.
– Umarłbym tam, tak jak powinienem. Nie mogłem się
ruszyć, nic nie widziałem. Byłem oszołomiony, bardzo
cierpiałem, pragnąłem śmierci. Ale tamtej nocy – ciągnął – na
Polu zjawili się obcy. Z początku sądziłem, że to kopacze,
próbowałem im powiedzieć, że jeszcze żyję, ale kiedy
przemówili, odezwali się głosami nieznajomych. Mówili w
naszym języku, lecz z innym zaśpiewem, nieco inną intonacją:
nawet tak ciężko raniony słyszałem różnice, a ich głosy
brzmiały kojąco. Łagodnie. Przytknęli mi coś do ust, napój z
ziół, który złagodził mój ból i sprawił, że poczułem senność.
Położyli mnie na noszach zrobionych z grubych gałęzi...
– Kim oni byli? – spytała Kira zafascynowana, nie mogąc się
powstrzymać.
– Nie wiem, nie widziałem ich, oczy miałem zniszczone,
niemal oszalałem z bólu. Ale słyszałem ich pocieszające głosy,
wypiłem zatem płyn i poddałem się ich pieczy.
Kira słuchała zdumiona. Przez całe życie w wiosce nigdy nie
spotkała nikogo, kto uczyniłby coś podobnego. Nie znała
nikogo, kto chciałby pocieszyć, ukoić bądź wspomóc ciężko
rannego, kto w ogóle wiedziałby jak.
„Oprócz Matta”, pomyślała, przypomniawszy sobie, jak
chłopak pielęgnował małego, zranionego psa.
– Ponieśli mnie bardzo daleko przez las – podjął jej ojciec. –
Trwało to siedem dni.
Budziłem się, zasypiałem i znów budziłem. Za każdym razem
gdy się ocknąłem, mówili do mnie, obmywali mnie, dawali
wodę do picia i więcej leku, by złagodzić ból. Wszystko się
rozmyło, nie pamiętam, co się działo ani czemu, ale mnie
uleczyli na tyle, na ile dało się to uleczyć, i powiedzieli prawdę:
nigdy już nie będę widział. Ale dodali też, że pomogą mi żyć
dalej bez wzroku.
– Kim oni byli? – powtórzyła Kira.
– Powinnaś raczej zapytać, kim są – poprawił łagodnie. – Bo
nadal istnieją, a ja jestem teraz jednym z nich. To tylko ludzie,
ale ludzie jak ja, okaleczeni. Porzuceni na śmierć.
– Zabrani z naszej wioski na Pole?
Ojciec uśmiechnął się.
– Nie tylko stąd, są też inne miejsca. Pochodzą zewsząd ci,
którzy odnieśli rany, czasami nie tylko ciała, lecz także inne.
Niektórzy podróżowali z bardzo daleka, ze zdumieniem słucha
się o ich pełnych trudu wędrówkach. A ci, którzy dotarli w
miejsce, w którym się znalazłem?
Stworzyli własną społeczność – teraz i moją.
Kira przypomniała sobie opis Matta: miejsce, w którym żyli
popsuci ludzie.
– Pomagają sobie nawzajem – wyjaśnił z prostotą jej ojciec. –
My sobie pomagamy. Ci, którzy widzą? Wskazują mi drogę.
Nigdy nie brak mi pomocnych oczu. Ci, którzy nie mogą
chodzić, są noszeni.
Kira mimowolnie potarła własną kaleką nogę.
– Zawsze jest ktoś, na kim można się wesprzeć –
kontynuował. – Albo para silnych rąk dla tych, którzy ich nie
mają. Wioska uzdrowicieli istnieje od bardzo dawna – wyjaśnił.
– Wciąż przybywają do niej ranni, ale teraz zaczyna się
zmieniać, bo rodzą się tam dzieci i już dorastają.
Mamy zatem wśród nas silnych, młodych, zdrowych ludzi oraz
innych, którzy nas znaleźli i zostali, bo spodobał im się nasz
sposób życia.
Kira próbowała to sobie wyobrazić.
– Zatem to wioska, taka jak ta?
– Bardzo podobna. Mamy ogrody. Domy. Rodziny. Ale jest
tam znacznie spokojniej niż w tej wsi, nikt się nie kłóci, ludzie
dzielą się tym, co mają, i pomagają sobie nawzajem. Maluchy
rzadko płaczą, a dzieci są kochane.
Kira zerknęła na kamienny wisiorek na tle błękitnej koszuli,
dotknęła swojego własnego.
– Masz tam rodzinę? – spytała z wahaniem.
– Cała wioska jest dla mnie jak jedna rodzina, Kiro – odparł.
– Ale nie mam żony ani dziecka. O to ci chodziło?
– Tak.
– Swoją rodzinę zostawiłem tutaj. Katrinę i dziecko, które
miało się narodzić. – Uśmiechnął się. – Ciebie.
Zrozumiała, że musi mu powiedzieć.
– Katrina... – zaczęła.
– Wiem. Twoja matka nie żyje. Matt już mi powiedział.
Kira przytaknęła i po raz pierwszy od wielu miesięcy zapłakała
nad swoją stratą. Nie płakała po śmierci matki, wówczas
nakazała sobie być silna, zdecydować, co począć, i to zrobić.
Teraz po twarzy płynęły jej gorące łzy. Ukryła ją w dłoniach,
jej ramiona drżały, gdy szlochała.
Ojciec rozłożył ręce, pragnąc ją przytulić, ale ona odwróciła się
od niego.
– Dlaczego nie wróciłeś? – spytała w końcu, krztusząc się i
próbując powstrzymać płacz.
Patrząc przez tarczę z osłaniających oczy dłoni dostrzegła, że
to pytanie sprawiło mu ból.
– Przez bardzo długi czas – odrzekł w końcu – niczego nie
pamiętałem. Ciosy w głowę miały mnie zabić. Zawiodły, ale
odebrały mi pamięć. Kim byłem, dlaczego się tam znalazłem?
Moja żona? Mój dom? Nic o nich nie wiedziałem. Potem,
bardzo powoli, gdy wracałem do zdrowia, wspomnienia zaczęły
powracać. Przypominałem sobie drobiazgi z przeszłości, głos
twojej matki, piosenkę, którą śpiewała: „Noc już zapada i
barwy gasną, błękit odchodzi, gdy nie jest jasno”.
Zaskoczona brzmieniem znajomej kołysanki Kira wyszeptała z
nim słowa.
– Tak – powiedziała cicho. – Ja też pamiętam.
– Potem bardzo powoli wszystko ożyło. Ale nie mogłem
wrócić, nie wiedziałem, jak znaleźć drogę, byłem ślepy i
osłabiony. A gdybym nawet odnalazł drogę powrotną,
spotkałbym tylko śmierć. Ci, którzy jej pragnęli, wciąż tu byli –
wyjaśnił. – W końcu po prostu zostałem.
Opłakiwałem stratę, ale zostałem i stworzyłem sobie nowe
życie, bez twojej matki. Bez ciebie.
I wreszcie – ciągnął, a jego twarz pojaśniała – po upływie tak
wielu lat zjawił się chłopiec. Kiedy przybył do nas, był
wyczerpany i głodny.
– Zawsze jest głodny. – Kira uśmiechnęła się lekko.
– Oznajmił, że przebył całą tę drogę, bo słyszał, że mamy
błękit. Chciał dostać błękit dla swej wyjątkowej przyjaciółki,
która nauczyła się robić wszystkie inne kolory. Kiedy opowie-
dział mi o tobie, Kiro, wiedziałem, że musisz być moją córką.
Wiedziałem, że muszę mu pozwolić przyprowadzić się tutaj.
– Przeciągnął się lekko i ziewnął. – Kiedy chłopak wróci,
znajdzie mi bezpieczne miejsce na nocleg.
Kira ujęła go za rękę i przytrzymała. Nawet jego dłoń
pokrywały blizny.
– Ojcze – rzekła, niepewnie wymawiając słowo, którego nigdy
wcześniej nie użyła. – Teraz nie zrobią ci krzywdy.
– Nie, będę bezpieczny w ukryciu. Kiedy odpocznę,
wymkniemy się stąd, ty i ja. Chłopak pomoże nam zgromadzić
jedzenie na wędrówkę. Będziesz moimi oczami w drodze do
domu, a ja mocnymi nogami, na których się oprzesz.
– Nie, ojcze – rzuciła Kira z podnieceniem. – Spójrz. –
Machnęła ręką, wskazując pokój, i zastygła zakłopotana. –
Przepraszam, wiem, że tak naprawdę nie widzisz, ale na pewno
czujesz, jak tu wygodnie.
W tym korytarzu są inne podobne pokoje, wszystkie puste,
prócz tych, w których mieszkamy ja i Thomas.
Jeden z nich można wyszykować dla ciebie.
Ojciec kręcił głową.
– Nie rozumiesz, ojcze, bo cię tu nie było, ale pełnię w wiosce
wyjątkową funkcję i z tego powodu mam szczególnego
przyjaciela w Radzie Opiekunów. Ocalił mi życie! I zajmuje się
mną.
Och, długo byłoby wyjaśniać i wiem, że jesteś zmęczony, ale,
ojcze, jeszcze niedawno groziło mi wielkie niebezpieczeństwo.
Kobieta imieniem Vandara chciała posłać mnie na Pole, odbyła
się rozprawa i...
– Vandara? Przypominam ją sobie. To kobieta z blizną?
– Tak, ta sama – przyznała Kira.
– To była paskudna rana. Pamiętam, jak do tego doszło.
Winiła swoje dziecko. Maluch pośliznął się na mokrych
kamieniach, złapał ją za spódnicę, a ona upadła i rozorała sobie
brodę i szyję o ostry kamień.
– Ale myślałam...
– Był bardzo mały, lecz ona go winiła. Później, gdy umarł od
oleandru, ludzie zadawali pytania.
Niektórzy podejrzewali... – Zawiesił głos i westchnął. – Ale nie
było dowodów jej winy.
Niemniej to okrutna kobieta – podjął ojciec Kiry. – Mówisz,
że zwróciła się przeciw tobie? I doszło do rozprawy?
– Tak, ale pozwolili mi zostać, dostałam nawet honorowe
miejsce. Miałam obrońcę, opiekuna, Jamisona, teraz zajmuje
się mną, ojcze, i nadzoruje moją pracę. Wiem, że znajdzie dla
ciebie miejsce.
Kira radośnie uścisnęła dłoń ojca, myśląc o wspólnie
spędzonej przyszłości. Lecz w tym momencie powietrze w
pokoju jakby zafalowało, bruzdy na twarzy ojca napięły się,
dłoń, którą trzymała, zesztywniała i cofnęła się gwałtownie.
– Twój obrońca Jamison? – Ojciec znów dotknął zrytej
bliznami twarzy. – O tak, już wcześniej próbował znaleźć dla
mnie miejsce. To właśnie Jamison usiłował mnie zabić.
23.

Samotna w blasku późnego księżyca, tuż przed świtem, Kira


zeszła do ogrodu kolorów, który stworzono dla niej tak
starannie. Tam, łagodnie oklepując ziemię wokół wilgotnych
korzeni, zasadziła urzet.
– Zbierz świeże listki pierwszorocznego urzetu – powtórzyła
słowa Annabelli. – I miękką deszczówkę, tak robisz błękit.
Przyniosła wodę ze zbiornika w szopie i podlała ziemię wokół
kruchych roślin. Minie wiele czasu, nim pojawią się
pierwszoroczne pędy. Nie będzie jej tutaj, żeby zebrać liście.
Podlawszy rośliny, usiadła samotnie. Wcisnęła kolana pod
brodę i zakołysała się w przód i w tył.
Zaczynało wschodzić słońce, bladoróżowa łuna rozlała się nad
wschodnią krawędzią nieba. W wiosce wciąż panowała cisza.
Kira próbowała ułożyć to wszystko w myślach, znaleźć w tym
jakiś sens.
Ale nie dostrzegała żadnego sensu ani znaczenia.
Śmierć matki, nagły przypadek gwałtownej, odosobnionej
choroby. Coś takiego zdarza się rzadko, zazwyczaj choroba
atakowała całą wieś i zabierała wielu.
Może jej matkę otruto?
Ale po co?
„Bo chcieli mieć Kirę”.
Dlaczego?
„By móc przechwycić jej dar: talent hafciarski”.
A Thomas? Jego rodziców też? I rodziców Jo? Czemu?
„By móc uwięzić wszystkie ich dary”.
Kira z rozpaczą spoglądała na ogród w blasku wczesnego
poranka. Roziskrzone kroplami rosy rośliny kołysały się w
powiewach lekkiego wiatru, niektóre wciąż we
wczesnojesiennym rozkwicie. Teraz w końcu dodała do kolekcji
urzet, by otrzymać wytęskniony błękit, ale ktoś inny zbierze
pierwsze liście.
Gdzieś w pobliżu spał jej ojciec, zbierając siły na powrót z
właśnie odzyskaną córką do wsi, w której w harmonii żyli
uzdrawiający ludzie. Razem z Kirą wymkną się i opuszczą
jedyny świat, jaki kiedykolwiek znała. Nie mogła się doczekać
tej wyprawy. Nie będzie tęskniła za zostawioną tu biedą i
hałasem.
Będzie natomiast tęsknić za Mattem i jego psotami, pomyślała
ze smutkiem. I Thomasem, tak poważnym i oddanym, jego też
będzie jej brakować.
I Jo. Uśmiechnęła się na myśl o małej śpiewaczce, z tak wielką
dumą machającej do tłumu podczas zgromadzenia.
Myśląc o Jo, Kira przypomniała sobie o czymś. W zamieszaniu
i podnieceniu towarzyszącym przybyciu ojca umknęło jej to
wcześniej. Teraz świadomość i przerażenie powróciły. Jęknęła.
Stłumiony brzęk, który tak bardzo zdumiewał ją w czasie
święta! Miała wrażenie, że znów słyszy w głowie ów zgrzyt
metalu. Uchwyciła go na początku drugiej połowy pieśni.
Potem, pod koniec, gdy śpiewak dziękował zebranym za
oklaski, kiedy Jo zbiegła już radośnie ze sceny, mężczyzna
ruszył ku stopniom, by odejść. Na szczycie schodów uniósł
lekko szatę i ze swego miejsca na skraju sceny Kira ujrzała jego
stopy. Były bose, groteskowo zniekształcone.
Wokół kostek miał grube blizny, jeszcze głębsze niż na twarzy
jej ojca; pokrywały je strupy i zaschnięta krew. Świeża, jasna
krew ściekała wąskimi strużkami wokół stóp, wypływając z
otartej, zaropiałej skóry – zakażonej, napuchniętej wokół
metalowych obręczy, w które zakuto nogi. Między grubymi
pasami metalu wisiał ciężki łańcuch wlokący się po ziemi, gdy
śpiewak powoli schodził ze sceny.
Wówczas opuścił szatę i nic więcej nie zobaczyła. Może
jedynie to sobie wyobraziła?
Lecz patrząc, jak się porusza, słyszała zgrzytanie łańcucha o
podłogę, a za nim widziała ciemne, rozsmarowane smugi krwi.
Na to wspomnienie Kira zrozumiała nagle i z wielką jasnością,
co to oznaczało. To było takie proste.
Oni we trójkę – nowa mała śpiewaczka, która pewnego dnia
zajmie miejsce zakutego w łańcuchy śpiewaka, rzeźbiarz
Thomas, który swymi misternymi narzędziami pisał dzieje
świata, i ona sama, dodająca im kolorów – byli artystami
mającymi stworzyć przyszłość.
Kira czuła ją w palcach: zdolność splatania i tkania kolorów w
sceny niezwykłej urody, które tworzyła sama, nim przydzielili
jej pracę nad szatą. Thomas opowiadał, że kiedyś on także
rzeźbił w drewnie zdumiewające rzeczy, a ono ożywało mu w
palcach. Słyszała też wysokie, poruszające melodie, która
dziewczynka wyśpiewywała swym magicznym głosem
zamknięta w pokoju, zanim zmusili ją, by je porzuciła, i
przekazali ich własną pieśń.
Opiekunowie o surowych twarzach nie potrafili niczego
stworzyć, mieli jednak siłę i spryt i znaleźli sposób, by ukraść i
okiełznać moce innych ludzi dla swych własnych celów.
Zmuszali dzieci, aby opisały przyszłość, której pragnęli, nie tę,
która mogła nadejść.
Kira patrzyła, jak ogród drży i porusza się we śnie, widziała,
jak nowo zasadzony urzet osiada w ziemi, zasypia tam, gdzie
złożyła go łagodnie obok żółtej przytulii.
„Zwykle kiedy już raz zakwitnie, obumiera”, mówiła
Annabella, opisując urzet. „Ale czasami znajdziesz mały żywy
pęd”.
I właśnie te małe żywe pędy zasadziła. Coś w Kirze wiedziało
bez cienia wątpliwości, że przetrwają. Wiedziała też coś jeszcze
i w nagłym zrozumieniu wstała z mokrej trawy, by wrócić do
środka, odnaleźć ojca i oznajmić, że nie może stać się jego
oczami. Że musi zostać.
To Matt miał odprowadzić Christophera do domu.
Późną nocą zebrali się na skraju ścieżki wychodzącej ze wsi.
Tej samej, która mijała polanę Annabelli i biegła dalej, by po
wielu dniach dotrzeć do wioski uzdrowicieli. Matt podskakiwał
dokoła, nie mogąc się już doczekać wyprawy, dumny ze swojej
roli przewodnika.
Patyk, także kipiący energią i złakniony przygody, węszył i
kręcił się tu i tam.
– Wiem, że będziesz okropnie za mną tęsknić – wyznał Matt –
i może nie wrócę bardzo długo, bo może zechcą, żebym złożył
im wizytę. – Odwrócił się do Christophera. – Cały czas mają
tamój tak dużo jedzenia? Dla gościów? I piesków?
Christopher przytaknął z uśmiechem.
A potem Matt odciągnął na bok Kirę, by wyszeptać jej ważny
sekret.
– Wiem, że nie możesz dostać męża, boś okropnie kulawa –
powiedział cichym, przepraszającym tonem.
– W porządku – zapewniła go.
Z zapałem pociągnął ją za rękaw.
– Chciałżem ci powiedzieć, że ci inni ludzie, ci popsuci... Oni
się żenią i widziałem tam chłopca, miał dwie sylaby i wcale nie
był popsuty. Był w tym samym wieku co ty. Założę się, że
mogłabyś za niego wyjść – oznajmił uroczyście Matt. – Gdybyś
chciała.
Kira uścisnęła go.
– Dziękuję, Matt – wyszeptała. – Ale nie chcę.
– Ma oczy koloru niesamowitego błękitu – wyznał z powagą
Matt, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Lecz Kira uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
Thomas dźwigał zawiniątko z zapasem jedzenia, które odłożyli
i schowali po posiłku. Tu, na końcu ścieżki, zarzucił tobołek na
silne plecy Christophera. Potem uścisnęli sobie dłonie.
Kira czekała w milczeniu.
Ojciec rozumiał jej decyzję.
– Przyjdziesz, kiedy będziesz mogła – rzekł w końcu. – Matt
będzie krążył między wioskami.
Zapewni nam kontakt. I pewnego dnia cię przyprowadzi.
– Pewnego dnia nasze wioski się poznają – zapewniła go Kira.
– Już to czuję.
Istotnie, czuła przyszłość w dłoniach, w obrazach, które
nakazywały jej tworzyć. Czuła wyczekujący duży, nieozdobiony
kawał tkaniny na ramionach szaty.
– Mam dla ciebie prezent – oznajmił ojciec.
Spojrzała na niego zdumiona. Przybył z pustymi rękami i
przez ostatnie kilka dni żył w ukryciu. Teraz jednak wcisnął jej
w dłonie coś miękkiego, coś, co dodawało otuchy.
Czuła w ciemności, lecz nie widziała, co to.
– Nici? – spytała. – Pęk nici?
Ojciec uśmiechnął się.
– Siedząc tak sam, gdy czekałem na powrót, miałem czas. A
moje ręce są sprawne, bo nauczyły się robić mnóstwo rzeczy
bez patrzenia. Kawałek po kawałku rozplątywałem tkaninę
mojej błękitnej koszuli – wyjaśnił. – Chłopak znalazł dla mnie
inną.
– Podwędziłżem ją – oznajmił z dumą niedbałym tonem Matt.
– To żebyś miała błękitne nici – dodał ojciec. – Gdy będziesz
czekała, aż rośliny ożyją.
– Żegnaj – wyszeptała Kira i uścisnęła ojca.
Odprowadzała w ciemności wzrokiem ślepca, który wraz z
łobuziakiem i psem o krzywym ogonie wyruszył w drogę. A
potem, kiedy już ich nie widziała, obróciła się na pięcie i
skierowała ku temu, co na nią czekało. W dłoni trzymała
skrawki błękitu. Czuła, jak drżą, jakby tchnięto w nie oddech i
jakby zaczynały żyć.

You might also like